Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
...
Złe wieści
Przez cały dzień płynęli w górę rzeki, mijając doliny i pagórki pokryte łanami dojrzewających zbóż.
Charlotta Mesire odpoczywała w cieniu postawionego żagla, obserwując, jak szyper nadzoruje dwóch marynarzy badających dno rzeki za pomocą długich żerdzi. San toczył swe wody ospałym nurtem, pełnym mielizn i łach piachu świecących w letnim słońcu.
Uniosła głowę i spojrzała na brzeg. W oddali dostrzegła jeźdźców towarzyszących szkucie. Byli to żołnierze z chorągwi eskortującej hetmana wielkiego koronnego. Zdarzało się, że konni znikali im z oczu w podgórskiejokolicy, zawsze jednak dołączali do załogi stateczku, gdy ten cumował przy brzegu przed zmierzchem.
Jarosław, będący celem żeglugi, ujrzeli późnym popołudniem. Miasto z daleka wyglądało na duże, otaczały je fortyfikacje ziemne z kamiennymi basztami. Zamek strzegący grodu od strony rzeki wciąż leżał w ruinie od czasu powstania Chmielnickiego i szwedzkiego potopu.
W porcie rzecznym zastali multum statków i barek towarowych, przez co szkuta wioząca hetmana miała trudności z zacumowaniem w dogodnym miejscu. Jak poinformował Charlottę szyper, trafili w sam środek dorocznego jarmarku.
Na nabrzeżu, gdzie wznosiły się spichrze i magazyny, kłębił się wielojęzyczny tłum, tarasując przejazd orszakowi hetmana. Na szczęście miejscowy starosta przysłał straż, która utorowała im drogę do samego rynku. Jan Sobieski postanowił zatrzymać się w kamienicy będącej własnością jego żony. Maria Kazimiera odziedziczyła po swym pierwszym mężu Janie Zamoyskim większą część bogatych dóbr jarosławskich i kwartał samego miasta. Przynajmniej tak stało na papierze.
W rzeczywistości musiała toczyć od lat żmudną batalię sądową z pozostałymi spadkobiercami – Koniecpolskimi i Leszczyńskimi – o każdy folwark, wieś, młyn czy kamienicę.
Na szczęście dla miasta wszystkie te procesy jak do tej pory przebiegły bez gwałtu, strzelanin czy oblężeń, co zdarzało się nader często, gdy magnaci rozstrzygali między sobą sprawy spadkowe.
Charlotta, jadąc na wozie, z ciekawością rozglądała się po uliczkach i placach Jarosławia. Choć miasto odbudowano już z wojennych zniszczeń, wciąż nosiło ślady pożarów i grabieży. Nawet na głównych ulicach w miejscu porządnych domostw stały drewniane przybudówki, a niektóre parcele były porośnięte krzakami i chaszczami.Bogactwo jarmarku przyćmiewało jednak wszelkie niedostatki. W każdej z uliczek tłoczyli się ludzie, sprzedając czy kupując woły i konie sprowadzone w tysiącach sztuk. Handlowano zbożem, drewnem, potażem i winem. Charlotta widziała w ciżbie Żydów odróżniających się od chrześcijan strojem i długimi brodami. Zaskoczyło ją, jak wielu ich było. Resztę bywalców jarmarku stanowili Polacy, Rusini bądź Niemcy, dostrzegła też stragany z tkaninami wschodnimi i korzeniami należące do Ormian.
Przy rynku i w jego okolicy wznosiły się wielkie kamienice z podcieniami, w których wystawiali towary najzamożniejsi kupcy. Jedna z nich należała do Sobieskich. Charlotcie przydzielono komnatę na piętrze, z oknem wyglądającym na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rozbiła namioty czeladź towarzysząca hetmanowi.
W pierwszej kolejności Mesire postanowiła wziąć kąpiel. Na statku rzecznym panował ścisk i właściwie nikt, nawet kobieta, nie mógł liczyć na minimum intymności i wygód. Nakazała służącej, by ta przygotowała wodę w łaźni. Potem zrzuciła z siebie brudny strój i włożyła zwiewną suknię w kolorze jasnej zieleni. Oczekując na kąpiel, posiliła się pasztetem z gęsi i rosołem.
Kończyła wybierać zupę z dna cynowego talerza, gdy usłyszała tętent kopyt na bruku i krzyki. Podeszła do okna. Ujrzała posłańca, który wstrzymał konia przed stajniami i zeskoczył z siodła, ściskając w dłoniach torbę kuriera. Po krótkiej wymianie zdań z oficerem dowodzącym wartą został przepuszczony do wnętrza gmachu.
Rozległo się pukanie i do komnaty weszła służąca.
– Kąpiel gotowa, proszę pani.
– Tak szybko? – zdziwiła się Mesire.
– Kamienica podłączona jest do wodociągu, który prowadzi ze wzgórz – wyjaśniła dziewka. – A woda jest stale podgrzewana przez piec w kuchni.Używając tylnych schodów, zeszły do podziemi. Charlotta wkroczyła w szeroki korytarz oświetlony pochodnią, od którego odchodziło kilka mniejszych przejść prowadzących do piwnic i magazynów. Nie musiała zagłębiać się w podziemny labirynt, który sięgał daleko poza fundamenty budynku. Łaźnia znajdowała się blisko schodów. Na środku pomieszczenia stała drewniana balia, w której swobodnie mogły się pomieścić dwie osoby. Na wyposażenie składały się jeszcze ława ustawiona pod ceglaną ścianą oraz dwa drążki do wieszania szat i ręczników.
Charlotta wskazała na drewnianą ścianę z wmontowanymi w niej drzwiczkami.
– Co tam jest?
– Część dla mężczyzn – wyjaśniła służąca. – Proszę się nie obawiać, nikt tam nie przebywa. Zepsuła się rura i czekamy na nową.
Charlotta ściągnęła suknię i zanurzyła się w ciepłej wodzie. Obmyła twarz i wyciągnęła się w balii na całą długość ciała.
Służąca przewiesiła szatę przez drążek i zapaliła świecę w lichtarzu, a potem ustawiła go na ławie.
– Coś jeszcze, proszę pani?
Charlotta uniosła głowę i spojrzała w jasne oczy dziewki.
– Możesz iść – zdecydowała.
Gdy zatrzasnęły się drzwi, przymknęła powieki i pozwoliła uwieść się ciszy i odprężeniu. Otuliła ją błoga ciemność. Zapadła w drzemkę.
Obudził ją jakiś dźwięk. Otworzyła oczy i rozejrzała się po pustym kamiennym holu. Otaczały ją surowe szare ściany, w ich załomach zbierały się maszkarowate cienie. Gdzieś w mroku trzasnęły niedomknięte okiennice i zaświstał wiatr. Chwilę potem Charlotta usłyszała coś jakby łkanie dziecka,które zagłuszył szyderczy chichot.
Było w nim coś okrutnego i przerażającego. Poczuła, że cała drży. Spojrzała na swe bose stopy, wokół których zbierała się kałuża wody ściekającej z jej nagich ud i łydek.
Znów ktoś załkał w mroku i Charlotta odniosła wrażenie, że powinna rozpoznać ten głos. Była już blisko odkrycia prawdy, gdy kolejne trzaśnięcie okiennic zburzyło jej skupienie. Ruszyła holem przed siebie, depcząc bosymi stopami kamienną posadzkę. Nagle coś się zmieniło, ściany holu zbliżyły się do siebie, tworząc wąski korytarz. Charlotta dostrzegła portrety kobiet i mężczyzn wiszące po obu jego stronach, choć była przekonana, że wcześniej ich tam nie było. Mijała blade, wykrzywione oblicza o rozdziawionych w krzyku ustach, dusze uwięzione w otchłani piekieł. Spuściła wzrok, z całych sił starając się nie patrzeć w ich oczy, drapieżne i nienawistne, śledzące ją żarłocznie.
Ponownie usłyszała łkanie i szyderczy śmiech, dobiegające gdzieś z mroku na końcu korytarza. Zrobiła kolejny krok, wiedząc, że znajdzie tam schody prowadzące na górę. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd to wie, ale się nie myliła.
Były tam kręte i krzywe schody o pokrytych rdzawą czerwienią stopniach i poręczach wyrzeźbionych w kształt wężowych cielsk. Wszystko w niej krzyczało, by się cofnęła i nie szła na górę, lecz Charlotta nie potrafiła się powstrzymać.
Znów załoskotało niedomknięte okno.
Weszła na stopień i dotknęła poręczy, która była śliska i zimna, a jednocześnie jakby żywa. Z obrzydzeniem cofnęła rękę.
Przyspieszyła kroku i po chwili znalazła się przed drzwiami. Wbiła wzrok w stare, popękane drewno z klamką w kształcie węża oplatającego gałąź jabłoni. Miniaturowa paszcza gada rozwierała się, odsłaniając kły jadowe.Po drugiej stronie rozległ się płacz dziecka.
Opuściła dłoń na klamkę i nacisnęła ją z całej siły. Poczuła ukłucie. Spojrzała w dół i zobaczyła węża wbijającego kły w jej ciało.
Charlotta otworzyła oczy i wciągnęła łapczywie powietrze, połykając przy tym wodę. Krztusząc się, złapała za krawędzie balii i wynurzyła się na powierzchnię.
„To sen, zwykły koszmar, nic więcej”.
Wbrew rozpierającej ją uldze wyczuła pulsowanie dłoni. Spanikowana popatrzyła na drzazgę, która utkwiła w serdecznym palcu. Przyłożyła zadrę do ust i wyszarpnęła ją zębami.
Zorientowała się, że zmarzła. Sądząc po wychłodzonej wodzie, zasnęła na dłużej. Wydostała się z balii i stanęła na kamiennej podłodze. Chłód pod stopami przypomniał jej o koszmarze. Szczękając zębami, sięgnęła po ręcznik zostawiony na drążku przez służącą.
Powstrzymało ją skrzypnięcie zawiasów i szuranie podeszew o posadzkę. Odgłosy dochodziły zza przepierzenia dzielącego łaźnie. Charlotta nadstawiła uszu.
– Tu nikt nam nie przeszkodzi – rozległ się męski głos z szorstkim akcentem. – Masz to dla mnie?
– Nie udało mi się zrobić odpisu – odezwał się drugi mężczyzna. – Kancelaria jest zamykana na klucz.
– Postaraj się zatem lepiej. Tłumaczenia nie interesują Reinharda. Wiesz, co się wydarzy, jeśli zawiedziesz?
– Przysięgam, że dostarczę tę listę, tylko nic jej nie róbcie. Błagam.
– Masz na to czas do jutra – rzekł ten drugi bezlitośnie. – Przynieś dokument do kolegiaty przed wieczorną mszą.To był koniec rozmowy. Mesire usłyszała ciche skrzypnięcie zawiasów, a potem trzaśnięcie drzwiami.
Nie zwracając uwagi na to, że wciąż ocieka wodą, chwyciła suknię i naciągnęła ją w pośpiechu. Uchyliła drzwi łaźni i wyjrzała na piwniczny korytarz, licząc, że zobaczy mężczyzn wracających na górę. Niestety nikt nie pojawił się w zasięgu jej wzroku. Doszła do wniosku, że gdzieś w tym labiryncie musi się znajdować inne wyjście. Wypadła z łaźni i popędziła przez krzyżujące się korytarze, z nadzieją, że uda jej się dogonić spiskowców.
Dopisało jej szczęście – ujrzała plecy mężczyzn wspinających się po stopniach. Ruszyła za nimi, lecz nim dobiegła na miejsce, zdołali zniknąć w jasnym prostokącie u szczytu schodów. Przeskakując po parę stopni, dopadła wyjścia i znalazła się w podcieniach wychodzących na rynek. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Charlotta przemknęła spojrzeniem po tłumie i zacisnęła zęby. Straciła ich z oczu.
Uświadomiła sobie, że otaczający ją mężczyźni zaprzestali transakcji kupieckich i wpatrują się w nią z błyskiem w oczach. Opuściła wzrok na swój biust – suknia przylgnęła do niewysuszonej po kąpieli skóry, uwidaczniając każdy detal kobiecej sylwetki. Odrobinę speszona przysłoniła ręką sutki przebijające przez cienki materiał stroju i szybko wycofała się do holu, a stamtąd do swej komnaty.
Pod drzwiami czekał na nią adiutant z wezwaniem od Sobieskiego. On również nie omieszkał ostentacyjnie gapić się na jej piersi.
Charlotta przyjęła to już bez emocji. Mężczyźni zawsze i wszędzie pozostaną mężczyznami. Jedyne, co można z tym zrobić, to umieć wykorzystać naturę do osiągnięcia swoich celów. O ile, rzecz jasna, kobieta ma odrobinę poczucia własnej wartości, rozumu i charakteru. A te cechy, jak przekonała się Charlotta w swym burzliwym życiu, nie były szczególnieczęsto spotykane wśród potomkiń Ewy.
Przeprosiła na moment oficera i zamknęła się w komnacie, gdzie szybko zmieniła suknię na mniej kuszącą. Niedługo potem znalazła się w gabinecie hetmana. Już pierwszy rzut oka na Jana podpowiedział Charlotcie, że wydarzyło się coś bardzo złego. Sobieski tkwił w fotelu, a jego potężna sylwetka jakby skurczyła się i zapadła w sobie. Oblicze miał blade niczym całun, zroszone potem i wymięte.
Popatrzył na nią tak, że zadrżała.
– Przyszły jakieś wieści z Warszawy? – upewniła się w przeczuciu.
– Poród źle przebiegł. Dziecko urodziło się martwe. – Twarz Jana wykrzywiła się, jakby z każdym słowem wylatywał zeń strzęp rozdartej duszy.
– Co z Marią!? – zawołała zalękniona. Poród zabijał kobiety równie często, jak z mężczyznami czyniła to wojna.
– Żyje na szczęście. Medyk napisał w liście, że nic nie zagraża jej zdrowiu, lęka się natomiast o umysł zamroczony po stracie dziecka. Na Boga, gdyby nie wojna, skoczyłbym na koń i popędził do niej!
– Wasza żona jest silna, dojdzie do siebie – rzekła Charlotta z pełnym przekonaniem. – Będziecie mieć jeszcze wiele dzieci.
Sobieski zwiesił głowę, milcząc.
Żadne słowa nie mogły przynieść pociechy w obliczu podobnej tragedii. Jedynie czas i miłość były lekarstwami, które zabliźnią rany.
Charlotta, świadoma rozpaczy targającej hetmanem, nie zdecydowała się zaprzątać go rozmową usłyszaną w łaźni.
„Zajmę się tym sama”, pomyślała.
Zamykając za sobą drzwi, zerknęła na oblicze Jana Sobieskiego. Po policzkach ciekły mu łzy.Warszawa przywitała Teofilę rzęsistym deszczem.
Ospała i wymęczona wielodniową podróżą odsunęła firany i wyjrzała przez ociekające wodą okienko powozu. Na ulicach niemal nie widziało się przechodniów – kto mógł, skrył się przed ulewą, która zamieniła niebrukowane drogi w kipiące rozlewiska.
Pomyślała o Witoldzie dowodzącym eskortą, który mókł na koniu. Wbrew jej naiwnym nadziejom nie mieli czasu dla siebie podczas podróży. Zbyt wiele par oczu i uszu było wokół nich, aby mogli sobie pozwolić na choćby chwilkę nieostrożności.
Teofila spojrzała na korpulentną kobietę drzemiącą naprzeciw niej na kanapie. Pani Ziębska – jej przyzwoitka i osobista służąca wyznaczona przez księżną – z pewnością należała do grona tych szpiegów.
Karocą szarpnęło i pojazd zatrzymał się za bramą pałacu.
Jeden z towarzyszących młodej szlachciance dworzan usłużnie otworzył przed nią drzwiczki karocy, a następnie rozłożył schodki ukryte pod podwoziem. Teofila, przytrzymując się ramienia sługi, wydostała się z kabiny i zeszła na zalany wodą bruk. Inny sługa czekał już w gotowości z rozpostartym płaszczem, którym miał ochronić damę przed ulewą.
Teofila wyprostowała z ulgą obolałe plecy i rozejrzała się po dziwnie pustym i smutnym dziedzińcu. Nikt jej nie witał, choć przecież list zapowiedni wysłany został na kilka dni przed jej wyjazdem do stolicy. Poirytowana tym chłodnym przyjęciem ruszyła ku wejściu do pałacu, rozpryskując obcasami kałuże.
W holu zastała żołnierzy nadwornych oddających się grze w karty. Mężczyźni chwycili broń i poderwali się jak oparzeni, widząc, że zjawił się ktoś znaczny.
– Co to za nieporządki? Gdzie są domownicy? – zapytała wzburzona. – Natychmiast prowadźcie do pani Sobieskiej.Dowodzący wartą sierżant wyprostował się sztywno i zastąpił Teofili przejście do schodów.
– Jest rozkaz, aby nie dopuszczać nikogo do pani hetmanowej – wyjaśnił. Teofila czuła, że traci cierpliwość.
– Wiesz, kim jestem? – zapytała groźnym tonem.
Sierżant zerknął z niepewną miną na władczą pannę.
– Wiem, kniahini.
– No więc, jeśli zaraz nie ustąpisz mi z drogi, każę z ciebie pasy żywcem zedrzeć.
Wojak zacisnął usta w nieustępliwym grymasie i ani drgnął.
– Kto wydał ci polecenie? – zapytała zniechęcona.
– Medyk, który opiekuje się panią.
Teofila uniosła głowę i jeszcze raz przemknęła wzrokiem po holu. Dopiero teraz dostrzegła, że na posągach i obrazach wiszą czarne płachty.
„Na Boga, czyżby stało się najgorsze…?”
– Zawołaj lekarza. Chcę z nim pomówić – zażądała.
Jeden z żołnierzy pognał na piętro i niedługo potem wrócił w towarzystwie wysokiego, bardzo chudego mężczyzny. Teofila spojrzała w smutne, podkrążone oczy doktora i przełknęła ślinę.
– Wybacz pani, że nie powitano cię należycie… – zaczął medyk.
– Po co te żałobne całuny? – przerwała mu Teofila zdławionym głosem. – Dziecko urodziło się martwe. Nic nie można było poradzić.
– A wujenka żywa?
– W sensie fizycznym tak, problem tkwi jednak w umyśle i duszy.
– Jak to? – Poczuła ucisk w żołądku. – Mówże, człowieku, jaśniej! Doktor spojrzał na nią z namysłem.
– Lepiej będzie, jak waćpanna przekona się na własne oczy –zdecydował.
Zabrzmiało to bardzo złowróżbnie i Teofila na chwilę straciła pewność siebie.
– Chodźmy zatem – oznajmiła, starannie ukrywając niepokój.
Weszli po schodach na piętro i przemierzyli kolejny korytarz. Tu również na posągach i obrazach zawisły żałobne zasłony. Zdziwiło Teofilę, że po drodze napotkali tylko kilku dworzan.
– Gdzie podziała się służba? – zapytała.
– Nim zaczęły się skurcze, u pani Sobieskiej pojawiły się wymioty, krwawienie i gorączka. Ten nagły atak choroby przyspieszył poród i jak przypuszczam, spowodował śmierć dziecka – wyjaśnił medyk. – Spodziewałem się, że to może być początkowy etap zarazy. Na wszelki wypadek w pałacu zostali wyłącznie niezbędni służący.
Teofila rzuciła doktorowi paniczne spojrzenie. Mór zabijał wszystkich bez względu na urodzenie i bogactwa. Szlachtę, mieszczan i chłopów. Nikt nie był bezpieczny przed czymś, czego nie można zobaczyć. Nagle decyzja udania się z doktorem do położnicy wydała się Teofili nadmiernym aktem odwagi.
– Zaraza!? – syknęła wstrząśnięta.
– Proszę się nie obawiać, nikt z domowników nie zachorował od tego czasu – rzekł doktor uspokajająco. – Zatem co innego musiało wywołać chorobę.
Doktor otworzył przed Teofilą wysokie drzwi i znaleźli się w saloniku przylegającym do alkowy. Zastali tam ochmistrzynię pani Sobieskiej. Starsza kobieta drzemała w fotelu z głową odchyloną na podgłówek i otwartymi ustami.
Medyk delikatnie trącił ochmistrzynię w ramię. Otworzyła zmęczone oczy i spojrzała na Teofilę. Przez chwilę wydawało się, że nie poznała młodejkniahini, lecz zaraz poderwała się na równe nogi i poprawiła czarną jak noc suknię.
– Wybacz, pani, od kilku dni nie dosypiam… Nie wiem, co mam robić. – Spojrzała z rozpaczą na drzwi alkowy, po czym szlochając, rzuciła się kniahini do nóg.
– Wejdę z panią – zaproponował doktor. – To nie jest odpowiedni widok dla młodej kobiety.
Protekcjonalny ton medyka poirytował Teofilę, miała już dość ciągłego wysłuchiwania, co ma robić, a czego nie.
– Nie trzeba. Proszę tu zaczekać – odrzekła i otworzyła drzwi sypialni hetmanowej.
W przestronnym pomieszczeniu panował półmrok. Teofila spojrzała w stronę pozasłanianych okien i zbliżyła się do łoża z baldachimem.
Maria Kazimiera leżała skulona w wymiętej pościeli i obejmowała ciasno ramionami jakiś tobołek. Teofila z przerażeniem objęła wzrokiem tę scenę. Drżącą dłonią uniosła kapturek zawiniątka. Było puste.
Westchnęła z ulgą. Cała drżąc, cofnęła rękę i bezwiednie otarła dłoń o suknię.
Marysieńka wyczuła jej obecność. Ospale uniosła głowę z poduszki i wlepiła w Teofilę nieprzytomne spojrzenie. Długie strąki włosów oblepiały jej wychudłą, naznaczoną szaleństwem twarz. Przymknęła powieki, tak że dziewczyna nie była pewna, czy wujenka ją poznała.
Teofila się wzdrygnęła. Było gorzej, niż się spodziewała. Powoli usiadła na skraju łóżka i ostrożnie położyła dłoń na ramieniu Marii Kazimiery. Ciało pod jej dłonią było zimne i obce. Przypomniało młodej kniahini topielca, jakiego widziała w dzieciństwie – jednego z jej z dworzan, który utonął w jeziorze, próbując uratować jej ulubionego pieska.
Poczuła obrzydzenie i lęk, lecz złe odczucia pierzchły zastąpione przezszczere współczucie i żal z powodu straty, której doświadczyli Sobiescy. Spojrzała na becik i pospiesznie odwróciła wzrok.
– Musisz mi to oddać – powiedziała łagodnie i wskazała na zawiniątko. – Pogódź się z wolą Bożą.
Wujenka ani drgnęła. Wydawało się, że słowa nie dotarły do jej zasnutego rozpaczą umysłu.
– To moja wina – wyszeptała, ledwie otwierając usta. – Popełniłam grzech i teraz za to płacę. Nie powinnam była ulegać kardynałowi. Ale tak bardzo potrzebowaliśmy jego złota i poparcia. – Przeszyła Teofilę szalonym spojrzeniem. – Są tam i obserwują mnie – odezwała się znów i z przerażeniem rozejrzała po komnacie. – W ciemności widzę ich twarze, słyszę ich szepty. Słyszysz ich, prawda?
Teofila przełknęła ślinę zatykającą jej przełyk.
„Popadła w obłęd? Czy to chciał mi powiedzieć doktor?”
– Nikogo tu nie ma.
Po zapadniętych policzkach Marysieńki spłynęły łzy.
– Chcą mi je odebrać, ale nie pozwolę na to. Nigdy! Pochyliła twarz nad becikiem. – Wybacz mi, tak bardzo cię przepraszam – załkała, kołysząc niewidzialne dziecko w ramionach.
Teofila patrzyła na to wstrząśnięta. Nie wiedziała, co należy robić w obliczu takiej tragedii. Tylko jedno przyszło jej na myśl.
– Musisz mi to oddać – powtórzyła i przełamując się, chwyciła tobołek. Wujenka, mamrocząc, przycisnęła węzełek z całych sił do siebie. Teofila
szarpnęła w swoją stronę. Trzasnął rozpruwany materiał i zawiniątko rozpadło się, odsłaniając brak dziecka.
Marysieńka wrzasnęła niczym zranione zwierzę i złapała Teofilę za ramię.– Zabrałaś mi je, zabrałaś! – Był to syk rozwścieczonej harpii. – Oddawaj je!
Dziewczyna próbowała się wyrwać z uścisku, ale długie paznokcie wujenki wbijały się w jej ciało jak szpony. Na szczęście krzyk przywabił medyka, ochmistrzynię i służącą, którzy w mgnieniu oka wpadli do alkowy. Doktor zdecydowanym gestem odsunął Teofilę od łoża.
Maria Kazimiera, wyjąc opętańczo i rozkopując pościel, uczepiła się kurczowo kolumienki podtrzymującej baldachim. Kobiety chwyciły swą panią za rozłożone ręce i przydusiły ją do łoża, medyk zaś wepchnął w jej usta lejek i wlał w gardło miksturę, po której szybko zwiotczała.
– Co jej podałeś? – zapytała Teofila.
– To laudanum, silna dawka – wyjaśnił doktor. – Powinna spać kilkanaście godzin. Potem znów spuszczę jej krew dla wyrównania humorów.
Dziewczyna patrzyła wstrząśnięta, jak ochmistrzyni wkłada w ramiona hetmanowej nowy becik.
– Gdy się obudzi, lepiej, żeby miała go przy sobie – wyjaśnił doktor. – Czy ona… oszalała?
– Trudno dziś cokolwiek zawyrokować. Rozdartej duszy nie uleczą medykamenty, potrzeba modlitwy i czasu, aby zagoić takie rany. Zostawmy ją, niech wypoczywa.
Opuścili razem sypialnię i Teofila udała się do komnaty, którą przysposobiła dla niej służba. W pomieszczeniu było duszno i gorąco. Za oknem przestało lać. Teofila, nie mogąc złapać tchu, wyszła na balkon i oparła dłonie o mokrą barierkę. Na dziedzińcu zobaczyła Witolda, który rozmawiał z jakimś żołnierzem. Musiał wyczuć, że Teofila na niego patrzy, bo uniósł głowę i uśmiechnął się czule.
Miała chęć mu pomachać, przesłać pocałunek. Zrobić cokolwiek, cozrobiłaby na jej miejscu normalna, zakochana po uszy dziewczyna.
Zamiast tego zacisnęła dłonie na balustradzie. Witold opuścił głowę i odszedł w stronę stajni. Młoda kniahini poczuła, że jest u kresu sił. Podróż, po której tak wiele sobie obiecywała, zmieniła się w koszmar. Wróciła do komnat. Rzuciła się na łóżko i rozpłakała w poduszkę.
Szlochała z powodu wujenki i własnej nieszczęśliwej miłości. Tak długo, aż zabrakło jej łez.ROZDZIAŁ II
Żyć lub umrzeć
Na parapecie okna komnaty usiadła synogarlica. Jej jasne, wchodzące w szarości i biel piórka połyskiwały w zmierzającym ku zachodowi słońcu.
Ptaszek zagruchał i spojrzał ciemnymi guziczkami oczu na przebierającą się właśnie Charlottę.
Mesire powoli zbliżyła się do stolika, wyskubała nieco chleba pozostałego po wczesnej kolacji i rzuciła okruszki w rozwarte na oścież okno. Przez moment obserwowała dziobiącego ptaszka, po czym wróciła przed zwierciadło i popatrzyła krytycznie na swe odbicie. Miała na sobie szarą suknię z niewyszukanej tkaniny i jasny czepek. W tym stroju mogła uchodzić za żonę rzemieślnika lub niezbyt zamożnego kupca. Wiele takich kobiet kręciło się w tych dniach po Jarosławiu. Przyjechały z sąsiednich mieścin wraz z mężami, ojcami czy braćmi, zwabione bogactwem towarów oferowanych na jarmarku.
Charlotta podniosła sztylet leżący na komodzie i umieściła wąskie, ostre jak brzytwa ostrze w sprytnie ukrytej w rozcięciu sukni pochewce.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro i opuściła komnatę. Cichoń czekał nanią przy bramie kamienicy. Wysoką, barczystą postać wachmistrza okrywała długa, luźna peleryna. Bez słowa wyszli na zewnątrz. Mimo wieczornej pory targ na rynku wciąż przyciągał tłumy, choć jak zauważyła Charlotta, mniej już handlowano, a więcej raczono się jadłem i trunkami, korzystając z długiego dnia i pięknej pogody.
Wachmistrz szedł przodem, nie żałując groźnych spojrzeń, a nawet kuksańców wymierzanych tym, którzy zanadto opieszale ustępowali mu z drogi. Charlotta podążała za nim jak szalupa za galeonem i wkrótce stanęli u wejścia do kolegiaty. W kościele zastali sporo ludzi, choć wciąż wiele miejsc w ławkach było pustych.
Rozdzielili się – Mesire zatrzymała się za kolumną nawy bocznej, a wachmistrz stanął przy konfesjonale, do którego ustawiła się kolejka wiernych.
Charlotta metodycznie przeczesała wzrokiem tłumek zebrany na modły. Niestety nie zaobserwowała niczego, co mogło naprowadzić ją na trop spiskowców. Wiernych przybywało i wkrótce w świątyni zrobiło się dość tłoczno. Zrezygnowana spojrzała na Cichonia, lecz ten tylko wzruszył ramionami, pokazując bezradność.
Zaczęła się przepychać na drugą stronę nawy głównej, gdzie wciąż było nieco wolnej przestrzeni, gdy raptem zderzyła się z wysokim, szczupłym mężczyzną w czarnym bezrękawniku. Jegomość miał pociągłą twarz i zimne oczy. Obrzucił Charlottę badawczym spojrzeniem.
– Pani wybaczy, taki tu dziś tłum – powiedział z szorstkim akcentem. Nim zdołała się odezwać, oddalił się. Patrzyła za nim, a serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi. Poznała ten głos – należał do jednego z mężczyzn podsłuchanych w łaźni. Tego groźniejszego.
Nieznajomy zatrzymał się w pobliżu ambony wspartej na jednej z kolumn dzielących wnętrze świątyni na nawy. Nie spuszczając zeń wzroku, Charlottaprzecisnęła się przez ciżbę do Cichonia.
– Widziałeś człowieka, z którym zderzyłam się przed momentem? Wachmistrz potwierdził skinieniem głowy.
– To jego szukamy, zatrzymał się przy ambonie.
Cichoń spojrzał we wskazanym kierunku.
– Widzę go, co robimy?
– Czekamy.
Na galerii zagrały organy i chwilę potem rozległy się dzwoneczki niesione przez kleryków. Z chóru na piętrze popłynął słowiczy śpiew młodych chłopców.
Zaczęła się msza. W pewnym momencie Charlotta zorientowała się, że mężczyzna w bezrękawniku patrzy na kogoś w nawie bocznej. Niestety z miejsca, w którym stała, nie sposób było stwierdzić nic więcej. Obserwowany przez nią człowiek zaczął się przepychać przez tłum i szybko straciła go z oczu.
Nie było na co czekać. Mesire skierowała się w jego stronę, nie zważając na karcące spojrzenia rzucane jej przez trącanych łokciami ludzi. Cichoń kroczył tuż za nią.
Przemieszczając się w ścisku, nie mogli dostrzec zakapturzonego mnicha, który stojąc na galeryjce chóru, obserwował przybyłych na mszę wiernych.
Człowiek ten natychmiast wychwycił ruch dwóch osób pośród setek wsłuchanych w liturgię postaci. Podwinął habit, odsłaniając wysokie cholewy butów, i w pośpiechu zszedł po schodach na parter, gdzie w przejściu do wikariatu czekało nań dwóch ponurych jegomościów. Obaj mieli na sobie ciemne peleryny, skórzane spodnie i rajtarskie buty. Mnich ściągnął z głowy kaptur. Miał długie, jasne włosy okalające przystojną twarz.
– Mamy ogon – oznajmił po niemiecku i bardzo sprawnie pozbył się habitu. Wtedy jeden z kamratów wręczył mu płaszcz, rapier i pistoleto krótkiej lufie.
Cała trójka, stukając obcasami o posadzkę, opuściła świątynię wyjściem od strony przyklasztornego ogrodu. Mnich furtian, widząc mężczyzn nadchodzących alejką wytyczoną między krzewami jaśminu, bez słowa otworzył przed nimi ciężkie, wzmacniane żelazem wrota.
Wypatrzyła ich obu, na moment przed tym, jak opuścili kościół bocznym wyjściem. Mężczyzna w bezrękawniku ruszył na zachód, gdy ten drugi – Charlotta wciąż nie widziała jego twarzy – zniknął w tłumie na kolejnym placyku zamienionym w targowisko.
Mesire nie wahała się z podjęciem decyzji.
– Rozdzielimy się – powiedziała do Cichonia.
Wachmistrz zerknął na nią niepewnie.
– Powinienem być z panią – zaprotestował.
– Rób, co mówię!
Ruszyła za mężczyzną w bezrękawniku. Ten nie spieszył się, szedł spacerkiem główną ulicą, raz nawet zatrzymał się przy straganie z owocami i kupił jabłko. Od razu zaczął je jeść.
Potem skierował się wzdłuż szpaleru drewnianych domków i magazynów kupieckich. Zbliżał się zmierzch i w tej części miasta na brudnych, krętych uliczkach widać było nielicznych przechodniów. Większość znajdujących się tam warsztatów zamknięto przed nocą i tylko przy składzie drzewnym kilku tragarzy ładowało deski na wóz. Śledzony przez Charlottę człowiek skręcił w stronę najbliższego placu i na moment straciła go z oczu.
Podbiegła za nim i ujrzała, jak wszedł po schodach do jednego z domów. Minęła grupkę kobiet dyskutujących przy studni, nieco dalej bawiła się
gromada dzieci. Udając, że poprawia czepek, rozejrzała się po placykui łączących się z nim uliczkach. Postanowiła obejść posesję i poszukać innego wejścia na jej teren. Wybrała zaułek z kilkoma zaniedbanymi szopami o spadzistych dachach. Przy jednym z tych drewniaków znalazła schodki, którymi od zewnątrz można było się dostać na zasnute pajęczynami poddasze. Strych zasłany był rupieciami i cuchnął kocim moczem. Charlotta wypatrzyła tam dymnik prowadzący na dach. Kiedyś miał klapę, lecz ta leżała oderwana w stercie śmierdzących szmat, wyglądających niczym legowisko żebraka.
Z obawy przed zarażeniem się tyfusem Mesire w pośpiechu ominęła to miejsce i chwytając dłońmi framugę dymnika, wydostała się na zadaszenie szopy. Tam mogła odetchnąć świeżym powietrzem. Chwila ulgi nie trwała długo. Podniosła się z kolan i ruszyła w stronę murku, za którym znajdował się kolejny dach. Deski i luźne klepki stukotały pod jej stopami i bała się, że w końcu któraś zapadnie się pod jej ciężarem. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Znalazła się na czymś w rodzaju tarasu, na którym leżała porzucona drabina.
Używając dłoni i kolan, Charlotta wspięła się na kolejny pochyły dach i dotarła do przybudówki połączonej z zapleczem piętrowego domu, w którym zniknął mężczyzna w bezrękawniku. Starając się nie hałasować, zsunęła się pod ceglany murek i wyjrzała zań na malutkie podwórko z wąskimi schodkami prowadzącymi do tylnych drzwi posesji.
Powyżej wejścia do domostwa znajdowało się kuchenne okno. Za szybą ujrzała śledzonego przez siebie mężczyznę. Siedział przy stole kuchennym i jadł strawę z głębokiej miski. Obok leżała zgięta wpół karta papieru. Charlotta domyśliła się, że może być to wspomniana podczas rozmowy spiskowców tajemnicza lista.
Przez moment rozważała, czy się nie wycofać, a potem wrócić tu ze strażą, lecz szybko zrezygnowała z tego pomysłu – mężczyznaw bezrękawniku mógł na kogoś czekać, mógł też zniknąć na zawsze.
Wtedy dostrzegła uchylone okno na poddaszu domu, gdzie przebywał spiskowiec. Właściwie był to duży świetlik, przez który nie przecisnąłby się mężczyzna.
„Za to szczupła kobieta jak najbardziej”.
Mężczyzna kończył posiłek, otarł skórką od chleba dno miski i połknął ostatni kęs. Potem wstał od stołu.
Charlotta nie wahała się. Poderwała się zza murku i wróciła do miejsca, gdzie wcześniej widziała drabinę.
Narzędzie obejrzane z bliska wywarło na niej jak najgorsze wrażenie. Dwie pionowe belki i łączące je szczeble wyglądały, jakby miały się złamać pod najmniejszym naciskiem. Mimo to nie zrezygnowała z raz powziętego postanowienia. Przeniosła drabinę na krawędź dachu i przerzuciła jej drugi kraniec na sąsiedni dach, tworząc namiastkę kładki.
Opadła na kolana i dłonie i bardzo powoli weszła na drabinę. Starała się ignorować złowrogie trzeszczenie drewna i patrzeć przed siebie, ale gdzieś w połowie odległości dzielącej oba dachy zerknęła między szczeble i zadrżała.
– Merde! – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Przesuwała dłonie i kolana na kolejne szczeble, aż w końcu dotarła na drugą stronę. Na wszelki wypadek wciągnęła drabinę za sobą.
Pobiegła do kolejnego podwyższonego zadaszenia i znalazła się na najwyższej części dachu. Na moment przytrzymała się komina, łapiąc oddech przed dalszym wysiłkiem. Przed nią rozciągała się pusta przestrzeń, od której dzieliły ją skrawek dachu i ołowiana rynna. Dalej piętrzyły się jeden nad drugim dachy domów, magazynów i przybudówek połączonych częściami mieszkalnymi, a jeszcze niżej znajdowały się bramy i przejścia pomiędzy miniaturowymi podwórzami oraz wąskimi zaułkami.Chwytając się dachówek, Mesire zsunęła się nad rynnę i uderzyła w nią kilka razy stopą, aby się upewnić, że nie oderwie się od muru. Gdy nic takiego nie nastąpiło, opuściła nogi w pustą przestrzeń za załamaniem dachu. Zacisnęła palce na krawędzi rynny i kawałeczek po kawałeczku zaczęła się opuszczać w dół, aż jej stopy znalazły oparcie na gzymsie.
Teraz czekało ją najtrudniejsze zadanie. Musiała puścić rynnę i nie tracąc równowagi, chwycić się muru, wykorzystując szczeliny między cegłami. Policzyła do trzech i rozwarła palce, jednocześnie przywierając całą sobą do nagrzanej ściany. Udało się!
Przez chwilę zastygła, cała drżąc ze strachu i napięcia.
Kroczek po kroczku zaczęła przesuwać się w stronę okienka. Ramiona i nogi drżały jej ze zmęczenia. Za każdym razem, gdy przemieszczała stopy o kolejny cal, miała wrażenie, że odkleja się od ściany i leci w dół. Jedyną zaletą takiego rozwoju wypadków byłaby nieuchronna śmierć i to, że Charlotta nie zostałaby bezużyteczną kaleką. Nie było to jednak coś, co mogło dodać jej otuchy.
Gdy dobrnęła do okienka, chwyciła się framugi niczym pijak ostatniej butelki wina. Wsunęła się przez otwór w ciemną przestrzeń poddasza i z ulgą opadła na podłogę z desek. Chwilę leżała, dysząc ciężko i czując, jak krew mocno pulsuje jej w skroniach.
„Robię się na to stanowczo za stara”.
Kilka razy zacisnęła i wyprostowała zesztywniałe palce, po czym wstała z podłogi i zbliżyła się do niskich drzwi. Były tylko przymknięte. Uchyliła je i wydostała się na schody.
Ostrożnie stąpając po skrzypiących stopniach, zeszła na półpiętro i wyjrzała przez okno na plac ze studnią.
Niewiasty wciąż plotkowały przy postawionych wiadrach, a nieopodal bawiły się dzieci. W bocznej uliczce rozmawiało dwóch mężczyznw pelerynach, wyższy z nich miał długie lniane włosy. Potem się rozdzielili. Charlotta nie przyjrzała się im baczniej, jej myśli całkowicie zajmował człowiek w bezrękawniku.
Zamierzała się dostać niepostrzeżenie na parter i odebrać mu tajemniczą listę. A także go przesłuchać – choć to ostatnie mogło się okazać trudne do wykonania.
Sięgnęła po sztylet ukryty w rozcięciu sukni i ruszyła schodami w dół. Wewnątrz domu panowała całkowita cisza, każde skrzypnięcie stopni wydawało się zbyt głośnie. Charlotta zatrzymała się na najniższym schodku i nadstawiła uszu.
Cisza nie zwiastowała nic dobrego. Ostrożnie wyjrzała zza załomu ściany na sień, dość długą, lecz wąską, zakończoną drzwiami prowadzącymi na dwór. Na korytarz wychodziło sześcioro drzwi. Te pośrodku z prawej strony były uchylone. O ile się nie myliła w ocenie rozkładu pomieszczeń, to właśnie tam znajdowała się kuchnia.
Przez szparę między drzwiami a ościeżnicą wylewała się na sień smuga dziennego światła. Charlotta wlepiła wzrok w ten wąski pasek jasności, w nadziei, że jeśli za drzwiami czai się uzbrojony człowiek, jego cień ostrzeże ją na czas.
Zaczęła się skradać korytarzem. Napięta do granic możliwości, dotarła pod izbę i ponownie nadstawiła uszu. Jeśli czekał tam na nią, to potrafił zachować całkowitą ciszę.
Niestety był tylko jeden sposób, aby się przekonać.
Pchnęła drzwi i błyskawicznie wparowała za próg, mierząc sztyletem w miejsce przy ścianie, gdzie powinien się czaić przeciwnik. Ostrze trafiło w próżnię. W pomieszczeniu nie było żywej duszy.
Charlotta wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i rozejrzała się po kuchni. O tym, że nie uległa przywidzeniu, świadczyły miska i dzban stojącena stole. Krzesło było lekko przesunięte w bok, jakby siedzący na nim człowiek gwałtownie się podniósł. Niestety wraz z nim zniknęła tajemnicza lista.
„Czyżby mnie usłyszał? A jeśli tak, to gdzie, do cholery, się podział?” Spojrzała podejrzliwie na okno wychodzące na podwórze.
Zacisnęła palce na rękojeści sztyletu i zbliżyła się do parapetu. Nie dostrzegła na nim grudek ziemi, które powinny pozostawić podeszwy butów. Skonsternowana wróciła do stołu. Zajrzała do dzbana. Był do połowy napełniony winem. W misce nie zostało nic, co mogło wskazywać na jej zawartość, jednak na krawędzi glinianego naczynia zauważyła roztartą łupinę fasoli.
Coś trzasnęło na podwórzu. Mesire wzdrygnęła się i dopadła okna. Kuląc się przy parapecie, zobaczyła, jak poszukiwany przez nią spiskowiec gramoli się z wychodka i podciąga spodnie. Jak większość tajemnic, ta również okazała się trywialnie prosta.
Charlotta wycofała się pod drzwi wychodzące na korytarz i przymknęła je. Zastygła przy ścianie, wsłuchując się w narastający odgłos kroków.
Nagle ktoś załomotał do zewnętrznych drzwi. Mężczyzna minął wejście do kuchni i poszedł otworzyć.
Mesire usłyszała zgrzyt odsuwanego rygla, a potem wymianę zdań po niemiecku.
– Reinhard?
– Miałeś ogon – oznajmił przybysz z tyrolskim akcentem. – Śledzili was od kościoła, mężczyzna i kobieta. Ona poszła za tobą.
– Scheisse. Gdzie Gaspar i Johan?
– Wysłałem ich za kancelistą. Jak się uda, załatwią też szpicla. – A kobieta?– Doszła za tobą aż tutaj – powiedział Reinhard. – Niestety zgubiłem ją w zaułku. Przeszukałem całą okolicę, ale zniknęła jak kamfora. Musimy się zbierać, nim sprowadzi straże.
– Tylko zabiorę rzeczy ze skrytki w piwniczce.
– Jestem spragniony, masz coś do picia?
– W kuchni jest dzban z winem.
Charlotta przygotowała sztylet do zadania ciosu. Teraz, gdy było ich dwóch, musiała działać zdecydowanie i bezwzględnie. W przeciwnym wypadku sama szybko stanie się ofiarą.
W sieni skrzypnęła obluzowana deska, drzwi uchyliły się powoli jak wieko grobowca. A jednak Tyrolczyk wciąż tkwił na korytarzu. Charlotta usłyszała trudny do pomylenia z czymkolwiek odgłos stali wyciąganej z pochwy.
„Coś jest nie tak”.
Cichoń zaklął siarczyście, gdy wdepnął z mlaśnięciem w krowi placek, jeden z wielu, które w dniach jarmarku zanieczyszczały ulice Jarosławia. Nie miał jednak czasu otrzeć podeszwy z cuchnącej mazi, gdyż chwilę wcześniej stracił z oczu śledzonego mężczyznę.
Wydarzyło się to na skrzyżowaniu, w momencie gdy drogę zagrodził mu wóz, na którym piętrzyła się sterta skór wołowych i baranich powiązanych rzemieniami.
Wachmistrz zaczął biec, przepychając się przez zatłoczoną uliczkę, nie zważając na okrzyki i zwrócone ku niemu nieprzyjazne twarze roztrącanych na boki przechodniów. Minął kuźnię, gdzie przy ogniu dwóch półnagich, osmalonych kowali pracowało młotami i szczypcami nad pługiem, i wóz,
z którego dwóch szlachetków w podniszczonych deliach i wysłużonychbutach sprzedawało płody rolne.
W końcu znów namierzył wzrokiem poszukiwanego człowieka. Tamten zatrzymał się przy bocznym zaułku i rozmawiał z kimś, kto chował się za rogiem budynku. Cichoń przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął przy straganie z garnkami. Udając, że przygląda się pękatym naczyniom, zerkał jednocześnie w stronę mężczyzn. Teraz widział ich obu. Człowiek, który ukrywał się za węgłem, był wyższy nawet od niego i niemal tak samo szeroki w ramionach. Wachmistrzowi starczył jeden rzut oka na toporną twarz z szerokim nosem i szczęką jak kowadło, aby wiedzieć, że ma do czynienia z żołnierzem lub bandytą, co w tych nieprawych czasach nierzadko wychodziło na jedno. Potwierdzały to podniszczony kaftan i peleryna okrywająca masywną sylwetkę nieznajomego. Przy biodrze nosił przytroczony rapier i chyba pistolet zaczepiony na haku pod okryciem.
Potem obaj zniknęli w zaułku. Wachmistrz skierował się szybkim krokiem do wylotu uliczki. Był to właściwie prześwit między budynkami, kręty i tak wąski, że Cichoń po rozłożeniu ramion mógłby dotknąć przeciwległych ścian. Wsunął się w ten łącznik i dobył spod płaszcza nóż. Ostrze było długie, szerokie i ciężkie, w sam raz, by wypatroszyć każdego, kto zechce zastąpić mu drogę w niecnym celu.
Ruszył przed siebie, wypatrując czegokolwiek, co mogło wskazywać na zagrożenie. Po przejściu jakichś czterdziestu kroków dostrzegł wyciągnięte nogi wystające zza załomu muru. Z tłukącym sercem zbliżył się do zakrzywienia uliczki i ujrzał mężczyznę siedzącego pod ścianą. Jego głowa zwisała bezwładnie na pierś.
Cichoń rozpoznał człowieka, którego śledził od kościoła. Pełen najgorszych przeczuć chwycił mężczyznę za włosy i odchylił mu głowę do tyłu. Zobaczył martwe, zamglone oczy.
Wachmistrz zerknął niżej i dostrzegł krew wyciekającą spod ubranianieszczęśnika. Dwoma palcami odchylił połę kosztownego kaftana i ujrzał dziurę pozostawioną przez ostrze sztyletu.
Zaklął pod nosem. Wyglądało na to, że zawalił robotę.
Spojrzał w głąb zaułka. Przez chwilę zastanawiał się, czy samemu nie szukać zabójcy. Może kiedyś, gdy był młodszy, tak właśnie by postąpił. Teraz jednak miał więcej rozumu. Zdecydował, że najlepiej uczyni, jeśli powiadomi kogoś w kwaterze hetmana.
Zostawił ciało i wycofał się z prześwitu.
Zmierzając w stronę rynku, zmagał się z lękiem o Charlottę.
„Nie powinienem był pozwolić jej iść tam samej”.
Ludzie, z którymi zadarli, byli zdolni do najgorszego i kto wie, być może w tym momencie osamotniona Mesire zmuszona była stawić im czoła.
Nie miała czasu na zastanawianie się, w jaki sposób Tyrolczyk wyczuł zasadzkę. Nie teraz, gdy krawędź drzwi pchniętych gwałtownie od strony korytarza grzmotnęła ją i odrzuciła na ścianę.
Mężczyzna wparował do kuchni z obnażonym rapierem i wykonał zwrot w jej stronę, zakreślając w powietrzu łuk długą klingą. Już ten pierwszy cios omal nie pozbawił jej życia. O włos umknęła przed ostrzem, które rozsypało tynk w miejscu, gdzie przed sekundą znajdowała się jej twarz.
Zerknęła na swój sztylet, który w porównaniu z długą klingą zwróconą w jej stronę wyglądał bardzo nieprzekonująco. Reinhard zrobił wypad, godząc sztychem w jej pierś. Charlotta cudem sparowała cios, lecz siła uderzenia rapiera sparaliżowała jej ramię.
Skoczyła w stronę stołu. Dopadła doń w kilku susach i prześlizgnęła się po blacie, strącając miskę i dzban z winem, który roztrzaskał się na posadzce. Blat skończył się prędzej, niż się spodziewała. Runęła w dół na stojący tamtaboret, wywracając go i tłukąc się boleśnie. Ręka, w której trzymała sztylet, wygięła się niebezpiecznie, w łokciu aż chrupnęło. Wypuściła nóż, ten zaś potoczył się z brzdękiem w stronę pieca.
Tyrolczyk ruszył na Charlottę, unosząc rapier do ciosu.
Mesire podniosła się na kolana, chwyciła taboret i z całej mocy cisnęła nim w blondyna. Tyrolczyk uchylił się, ale nie dość szybko, i noga zydla trafiła go w twarz. Krzyknął z bólu i zachwiał się, wpadając obcasem buta w kałużę wina. Straciwszy równowagę na śliskiej posadzce, padł jak ścięty między ostre skorupy dzbana. Charlotta bez namysłu złapała za krawędź stołu i wywróciła kanciasty mebel, który przygniótł jej wroga.
Wykorzystując okazję, pognała do drzwi, gdzie omal nie zderzyła się z mężczyzną w bezrękawniku. Ten trzymał w dłoni ciężki pistolet. Wytrzeszczył oczy na pędzącą wprost na niego kobietę i uniósł broń.
Nim zdążył wystrzelić, Mesire chwyciła krawędź drzwi i z całej siły uderzyła nimi w stojącego w progu zawalidrogę.
Po drugiej stronie rozległo się głuche uderzenie i krzyk. Charlotta szarpnęła za drzwi, otworzyła je i wypadła na korytarz, wprost na leżącego mężczyznę. Trzymał się za zakrwawioną twarz i klął po niemiecku. Przeskoczyła nad nim i pognała w stronę wyjścia na ulicę. Dopadła drzwi, szarpnęła za rygiel, raz i drugi, aż przesunął się ze zgrzytem. Była wolna.
Wybiegła na schodki, lecz nagle źle postawiła stopę, która zjechała schodek niżej i wykrzywiła się. Charlotta syknęła i kulejąc, zaczęła się przemieszczać w stronę najbliższej uliczki wychodzącej na plac studzienny. Gdy tam dotarła, ból nieco zelżał i mogła przyspieszyć kroku.
Gdzieś z tyłu trzasnęły drzwi, ktoś wykrzyknął przekleństwo po niemiecku. Charlotta obejrzała się przez ramię. Zobaczyła blondyna stojącego na schodkach, który się rozglądał. Nim zdążyła uskoczyć za róg domu, dostrzegł ją.Skręciła w najbliższą poprzeczną uliczkę i minęła dwie starsze kobiety taszczące kosz z praniem. Nie oglądając się za siebie, wbiegła w niskie przejście wybite w starym murze przeciwpożarowym i znalazła się na zapadniętym dziedzińcu oddzielającym dwie posesje i starą rozpadającą się szopę. Budynki od strony podwórza nie miały okien, a wysokie na dwa piętra ściany łuszczyły się od zacieków i zielonoszarych plam pleśni.
Za stertą rozwalających się koryt dla świń Mesire dostrzegła dziurę w parkanie. Po drugiej stronie znajdował się placyk zamieniony w ruchliwe targowisko. Pod gołym niebem bądź pod rozpiętymi na tyczkach płachtami wystawiano ryby, zboża, miód, a także ołów i spiż. Przecisnęła się obok straganu z kobiercami prowadzonego przez rudowłosego Żyda i zanurzyła się w zapewniającej anonimowość ciżbie.
Kierując się widokiem ratuszowej wieży, ruszyła przed siebie. Dostrzegła, że przechodnie wpatrują się w nią z przyganą i ciekawością.
Zatrzymała się przy warsztacie jubilera i przejrzała w szybie. Musiała uczciwie przyznać, że zdarzało się jej wyglądać lepiej. Otarła zakrwawione usta rękawem i wtedy w odbiciu szkła dojrzała mężczyznę w bezrękawniku. Wybiegł z prześwitu między budynkami jakieś trzydzieści kroków od niej. Jego pierś pracowała jak miech. Rozglądał się, kręcąc głową na wszystkie strony.
Wypatrzył Charlottę i ruszył w jej stronę, trzymając dłoń pod okryciem. Domyśliła się, że chowa tam broń, być może pistolet.
Zdjęta lękiem, wpadła w uliczkę graniczącą z warsztatem złotnika. Dopiero wtedy dotarło do niej, że to ślepy zaułek – przejście zamykał klasztorny mur z czerwonej cegły.
Rozejrzała się w panice i wlepiła wzrok w ciemny prostokąt drzwi prowadzących do budynku. Natychmiast pobiegła w tamtym kierunku. W sieni były schody prowadzące na górę. Przeskakując po dwa stopnie,Charlotta dostała się na piętro z obskurnym korytarzem zakończonym drzwiami. Otworzyła je i wypadła na otwartą galeryjkę łączącą budynki. Nie było tam innych drzwi, tylko kręte schody na górę. Wychyliła się przez drewnianą barierkę i spojrzała w dół. Przez moment zastanawiała się, czy nie zeskoczyć na podwórze, ale nim podjęła decyzję, z bramy wbiegł mężczyzna w bezrękawniku. Uniósł głowę i natychmiast wycelował w Charlottę pistolet. Huknął strzał. Mesire w ostatniej chwili skuliła się za ścianą, z której posypał się tynk. Poderwała się i wbiegła na poddasze.
W półmroku dostrzegła zardzewiałą klapę zamykającą otwór w suficie. Pchnęła ją w górę i wydostała się na stromy dach. Zatrzasnęła klapę za sobą i zaczęła się wdrapywać na połać, zrzucając na dół obluzowane dachówki. Po drugiej stronie zadaszenia trafiła na zewnętrzne schody magazynu. Na półpiętrze leżało kilka pokruszonych cegieł, niżej biegł wąski zaułek, nad którym górował murowany łuk. Stojąca na balkonie kobieta rozwieszała tam mokre prześcieradła. Zdumiona spojrzała na Charlottę.
Mesire odruchowo poprawiła sobie zwichrowany i ubrudzony strój. Miała już dosyć, bolała ją kostka i paliły zmęczone mięśnie, marzyła, aby się znaleźć w bezpiecznym miejscu.
Obejrzała się, wypatrując napastnika. Wyglądało na to, że zrezygnował i nie wszedł za nią na dach.
Wtedy zmroził ją odgłos kroków na schodach. Wychyliła się zza poręczy i ujrzała jasnowłosego Tyrolczyka, który wspinał się po stopniach. Dostrzegł ją, wyciągnął pałkę spod peleryny i przyspieszył.
Charlotta zerknęła na swe puste dłonie. Bez wahania zbiegła na półpiętro i chwyciła za cegłę. Cofnęła się i ukucnęła za załomem ściany, przy zakręcie schodów.
Słyszała, jak Tyrolczyk przeskakuje po kilka stopni naraz, wpada na półpiętro, a potem wbiega wyżej. W momencie gdy mijał ją ukrytą zamurkiem, poderwała się z kucek i uderzyła go cegłą w tył głowy. Trafiła, lecz niezbyt czysto, mężczyzna zdołał się odchylić i krawędź cegły tylko otarła się mu o skroń. Zachwiał się i cofnął o krok. Charlotta kopnęła go w brzuch, lecz Reinhard zdołał sparować cios i błyskawicznie zaatakował ją pałką. Uchyliła się raz i drugi, lecz w końcu dosięgnął jej ramienia, wywołując ostry, paraliżujący ból od barku po łokieć.
Stęknęła, wyrzucając powietrze przez zaciśnięte zęby, i rąbnęła z impetem o murek. Pałka w ręku Tyrolczyka zatoczyła łuk i bezlitośnie zdzieliła ją w nogę. Ścięta bólem Charlotta padła na kolano.
Napastnik zamachnął się, by wymierzyć cios w jej głowę. Mesire nie czekała na uderzenie, chwyciła przeciwnika pod kolana i mocno szarpnęła do siebie.
Ten krzyknął, wyrzucając ramiona na boki, i grzmotnął plecami na schody, aż zadudniło. Dysząc, Charlotta obserwowała, jak blondyn koziołkuje po stopniach w plątaninie własnych kończyn. Zatrzymał się dopiero na półpiętrze i znieruchomiał. Był nieprzytomny lub martwy.
Powstała z kolan, krzywiąc się z bólu, i kuśtykając, zeszła do niego. Pochyliła się i chwyciła go za włosy. Otworzył zamglone oczy i jęknął.
Powinna go zabić, miała na to cholernie wielką ochotę. Zabrała mu nóż i przystawiła ostrze do gardła. Wtedy usłyszała trzask pękającej dachówki i łoskot, gdy z dachu zeskoczył ktoś ciężki. Momentalnie zapomniała o zemście.
Spojrzała w górę i zobaczyła lufę pistoletu, a potem mężczyznę w bezrękawniku. On również ją dostrzegł.
Uniósł broń, lecz Charlotta schowała się za zakrzywieniem schodów. Mężczyzna zaklął po niemiecku i wychylił się przez barierkę. Wymierzył w nią, długo celując.
Niemal zapomniała o bólu w kostce. Zbiegała, szorując ramieniemo ścianę, byle trzymać się jak najdalej od barierki. Huknął wystrzał i pocisk odłupał kawałek drewna z poręczy tuż przed Charlottą.
Wpadła w uliczkę i pognała co sił w nogach do skrzyżowania. Tam obejrzała się za siebie. Nikt za nią nie biegł.
Zagapiła się jednak i zderzyła z grupką Żydów, którzy awanturowali się głośno o jakiś dług, nie szczędząc sobie wyzwisk i kuksańców. Najmocniej potrącony Żyd rozdarł się po swojemu, łypiąc wściekle oczyma, lecz widok noża wycelowanego mu w gębę wystarczył, by cofnął się o parę kroków od Charlotty.
Kilku przechodniów spojrzało w jej stronę, lecz żaden nie zareagował na incydent. Mesire obejrzała się przez ramię i zdębiała na widok człowieka w bezrękawniku, który w tym momencie wybiegł na skrzyżowanie z wąskiego przejścia łączącego uliczkę z podwórzem kamienicy. Domyśliła się, że znalazł inne zejście z dachu.
Jęknęła cicho i kuśtykając, wpadła w kolejną krętą uliczkę. Nie była pewna, czy jej prześladowca zdążył ją dostrzec, ale nie miała najmniejszej chęci czekać, by się o tym przekonać. Słońce zaszło już za dachy i zaułek okazał się o wiele ciemniejszy, niżby sobie życzyła. Sapiąc i krzywiąc się przy każdym postawieniu stłuczonej stopy na ziemi, minęła dwa lub trzy zamknięte na głucho warsztaty i pochyłą ruderę o powybijanych oknach i wyłamanych drzwiach.
Obejrzała się za siebie i stwierdziła, że nikt nie wbiegł za nią w uliczkę. Ulga nie trwała jednak długo – gdy Charlotta znów popatrzyła na wprost, a od krańca zaułka dzieliło ją jakieś trzydzieści kroków, zobaczyła dwóch paskudnych typów. Wynurzyli się z równoległego prześwitu, zasłoniętego przez winkiel rudery. Ta zresztą okazała się nie całkiem opuszczona. Mesire spróbowała się cofnąć i wtedy przez wyłamane drzwi wychylił się trzeci żebrak. Prawdziwy wielkolud, większy nawet od Cichonia. Nie miał jednejręki, za to w drugiej ściskał groźnie wyglądającą pałkę. Tuż za nim szła dziewczynka w podartej sukience, może trzynastoletnia, wychudzona i rozczochrana. Charlotta stanęła bokiem, skupiając uwagę na dwóch zbliżających się osobnikach.
W zaułku było jeszcze dość światła, by Mesire pojęła, że to włóczędzy, brudni, cuchnący i niebezpieczni, zwłaszcza gdy wyczują słabszą ofiarę.
Samotna kobieta w ciemnej uliczce, cóż mogło ich spotkać lepszego? Nie zamierzała na razie wyprowadzać ich z błędnego przekonania.
Szybko ukryła ostrze w rękawie i zgarbiła się trwożliwie, nauczono ją bowiem, że mężczyźni rzadko kiedy spodziewają się, że kobieta stawi im opór.
Jeden z włóczęgów kulał na prawą nogę, drugi miał narośle na twarzy i bliznę w miejscu obciętego ucha.
– To nasza uliczka – odezwał się bezuchy, sepleniąc z braku przednich zębów.
– Za przejście trzeba zapłacić – mruknął drugi, podchodząc bliżej. – Jeśli nie masz czym, znajdziemy sposób – dodał z obleśnym uśmiechem.
Charlotta zacisnęła zęby, musnęła opuszkami palców rękojeść noża, lecz kulawy zatrzymał się poza zasięgiem jej ramienia, a ze stłuczoną kostką nie chciała ryzykować ataku.
– Mam pieniądze w sakiewce – powiedziała. – Oddam je wam, tylko mnie przepuście.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– Pieniądze chętnie przyjmiemy – odparł bezuchy. – Ale liczymy na coś jeszcze.
Kulawy roześmiał się chrapliwie i wskazał wzrokiem na ciemny, pozbawiony drzwi prostokąt prowadzący do środka rudery.
– Pójdziesz sama czy mamy ci pomóc?– Chcę dostać jej suknię – odezwała się dziewczynka. – Chcę ją mieć! Charlotta zacisnęła zęby, wsłuchując się w szuranie stóp wielkoluda.
Jednoręki był blisko, bliżej niż tamci, czuła jego cuchnący czosnkiem oddech. To była wskazówka, na którą czekała. Uderzyła na oślep, tam gdzie nie mógł się zasłonić krótkim kikutem. Włożyła w ten cios całą siłę ramienia, pomagając sobie jeszcze ruchem biodra, licząc, że i tym razem nie zawiedzie jej wyczucie i szczęście. Ostrze trafiło w coś twardego, chrupnęła przebijana kość. Rozległ się gwałtowny krzyk i bulgotanie. Mesire wyszarpnęła stal i zwróciła ją w stronę zaskoczonych włóczęgów. Za jej plecami bezwładne ciało grzmotnęło o ziemię. Obaj mężczyźni szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Niemal jednocześnie sięgnęli po noże, a bezuchy spróbował zajść ją z boku. Charlotta skierowała zakrwawione ostrze w jego pierś. Zatrzymał się i wlepił w nią niepewny wzrok.
– Chcecie dołączyć do niego? – Poruszyła nieznacznie głową w tył, nie patrząc za siebie. – Macie wybór. Weźcie pieniądze i przepuście mnie – zaproponowała.
Włóczędzy wymienili szybkie spojrzenia. Bezuchy skrzywił usta.
– Wypatroszę cię, kurwo – wysyczał z nienawiścią, nie spieszył się jednak z atakiem, może z powodu kompana. Kulawy wyraźnie stracił zapał do bijatyki, trzęsła mu się ręka, w której trzymał nóż, a jego wzrok podążał niczym wahadło od Charlotty do martwego kamrata.
Mesire wyczuła, że to on jest słabym ogniwem.
– Teraz wyjmę pieniądze – zwróciła się do kulawego. – Nikt nie musi więcej zginąć.
Była tak skupiona na włóczęgach, że zapomniała o dziewczynce. Zrozumiała swój błąd, gdy bezuchy spojrzał za jej ramię i skinął głową, jakby dawał komuś znak.
Charlotta szarpnęła ramieniem, by osłonić się przed spodziewanymciosem, nie dość jednak szybko, aby skutecznie ochronić głowę. Twarde drewno pałki boleśnie obiło się o jej rękę i trafiło w czaszkę. Mesire upadła na ziemię.
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała, była rozmazana ciemność zaułka i chude, brudne stopy przy jej twarzy. A także smak krwi w ustach.
Kto zbawi ojczyznę
Warszawa, lipiec A.D. 1672
„Wina i kobiet powinno się używać z rozsądkiem, szczególnie gdy jest się już w pewnym wieku”.
Ta dość racjonalna myśl pojawiła się w rozbitym niczym butelka umyśle kniazia Dymitra zaraz po tym, jak otworzył sklejone, napuchnięte powieki. Krzywiąc twarz od bólu rozsadzającego mu czaszkę, uniósł leciutko głowę z piernata i popatrzył na młodą kobietę leżącą z nim w pościeli. Jej twarz niknęła w długich, jasnych włosach rozsypanych na jego brzuchu i lędźwiach.
Kniaź poczuł drgnięcie w kroczu, ale wszelka myśl o francuskiej rozpuście pierzchła pod wpływem bezlitosnego kaca.
Miała na imię… Dymitr przygryzł górną wargę, szukając w pamięci tej informacji, lecz kolejne łupnięcie pod czaszką zniweczyło podjęty przez kniazia wysiłek. Drżącą ręką sięgnął po puchar stojący na stoliku tuż przy wezgłowiu szerokiego łoża z baldachimem. Rozczarowany stwierdził, że naczynie jest puste.Parsknął z irytacją jak wielbłąd, którego kiedyś ofiarował mu wraz z okupem bej Oczkowski. Zwierzę było ozdobą zwierzyńca w Wiśniczu, niestety zdechło po kilku latach. Dymitr Wiśniowiecki miał wrażenie, że zaraz podzieli los egzotycznego bydlęcia.
W tym momencie kurtyzana się obudziła. Usiadła, poprawiając włosy i ziewając. Kniaź skorzystał z okazji, by szybko przesunąć pośladki na skraj łoża. Pochylił się i sięgnął po nocnik. Nie zawracając sobie głowy pójściem za parawan, ulżył potrzebie.
Ochmistrz, który jak zwykle w takich sytuacjach nasłuchiwał pod uchylonymi drzwiami do alkowy, pojawił się bezgłośnie niczym duch. Odebrał od kniazia kłopotliwy ciężar i wręczył swemu panu puchar z węgrzynem.
Dymitr wychylił zawartość naczynia i poczuwszy się znacznie lepiej, westchnął z ulgą. Przejechał wzrokiem po nagim ciele kochanki, zatrzymując się ciutkę dłużej na jej ciężkich piersiach z brodawkami barwy dojrzałej wiśni.
– Ksiądz biskup przybędzie za godzinę – przypomniał mu ochmistrz, który dostrzegł oznaki pobudzenia u swego pana.
– Ach tak… – mruknął Dymitr.
– Co z nią zrobić? – zapytał sługa przytomnie.
Kniaź zmarszczył czoło.
– Zapłać jej, ale niech nie opuszcza pałacu – zdecydował.
Potem udał się do gotowalni, gdzie czekali nań golibroda i garderobiany. Gdy twarz kniazia stała się należycie gładka, tenże z pomocą sługi wdział białą koszulę o koronkowych mankietach i karmazynową delię. Do tego dobrał spodnie i wygodne buty bez cholew. Ukontentowany ocenił swe odbicie w zwierciadle i w otoczeniu wianuszka sług skierował się do jadalni.
Na stole czekały na niego półmiski z wędzoną sarniną, polędwicaw szafranie i trzy rodzaje zupy rybnej. W czasie posiłku kniaź zapoznał się z korespondencją przyniesioną mu przez nadwornego poczmistrza. Były to głównie alarmujące raporty od ekonomów z majątków ukraińskich. Oczekiwana wojna z Turcją źle wróżyła zbiorom zbóż, które właśnie dojrzewały na polach, i nie było wiadomo, czy ktokolwiek zdoła je zebrać, nim nadciągną Tatarzy. Większość zarządców prosiła kniazia, by pozwolił im ewakuować się wraz z rodzinami na zachód, gdzie będą bezpieczni od pobuntowanych Kozaków Doroszenki i ordy. Jeden list przyszedł od imć pana Wyżyckiego, porucznika trzech chorągwi, które kniaź jako hetman polny zostawił przy wojsku koronnym dla obrony Rzeczypospolitej. Oficer prosił o przysłanie pieniędzy na żołd i zaopatrzenie, ostrzegał też przed rychłym najazdem Tatarów na majątki kniazia leżące nad Bohem.
Biskup Olszowski zjawił się punktualnie. Kniaź ucałował pierścień ekscelencji i obaj wielmoże zasiedli naprzeciw siebie w fotelach.
– Jak jego wysokość znosi żałobę? – zapytał Dymitr.
– Źle – odparł Olszowski zgodnie z prawdą. Wobec kniazia nie musiał niczego zatajać. – Nie opuszcza swych komnat, popadł też w głęboką melancholię.
– Śmierć księżnej Gryzeldy była ciosem dla nas wszystkich, lecz konieczne jest, aby kuzyn mój otrząsnął się z tego stanu.
– Byliśmy z księżną przyjaciółmi i oddanymi sojusznikami – odrzekł biskup. – Wielka to strata również dla mego serca.
Zamilkli. Pierwszy z ponurej nostalgii otrząsnął się Dymitr Wiśniowiecki.
– Domyślam się, księże biskupie, żeś odwiedził mnie nie bez powodu – zagaił.
– Prawda to. Powinniśmy obaj wypracować wspólne stanowisko na radę królewską, przygotować grunt pod konfederację, gdy król przybędzie namiejsce zbiórki pospolitego ruszenia.
– Nie zamierzasz więc, księże biskupie, rezygnować z planów, które obmyśliliśmy z księżną Gryzeldą?
– Jestem jej to winien. Jak i wy, kniaziu.
Dymitr zmarszczył czoło.
– Wybacz szczerość, ekscelencjo, ale obaj doskonale wiemy, że mój kuzyn niespecjalnie nadaje się na króla. Póki żyła wujenka, można było mieć nadzieję, że pokieruje Michałem, tak jak czyniła to od jego chłopięcych lat, i wszyscy na tym zyskamy. Ekscelencja zostanie prymasem, a ja hetmanem wielkim.
– Wciąż jesteśmy pierwszymi kandydatami do tych urzędów, nic się w tym względzie nie zmieniło.
– Doprawdy, księże biskupie? – kniaź nie krył swych rozterek. – Chcieliśmy zgnieść opozycję, aby rządzić w imieniu króla. Czy teraz, gdy zabrakło księżnej Gryzeldy, niszcząc malkontentów, nie działamy na korzyść Habsburgów i Paców?
– Myślę, kniaziu, że nie doceniasz swego kuzyna. Bywa czasem tak, że w obliczu okoliczności człowiek dorasta do powierzonego mu urzędu.
– Oby… – Kniaź zadumał się na chwilkę. – Co proponujesz, ekscelencjo? – Musimy tak pokierować szlachtą, żeby zwołała sejm konny
i przegłosowała ustawy wymierzone w Sobieskiego i pozostałych malkontentów.
– To nie powinno być trudne. Szlachta w większości chce bronić króla, którego sama wybrała. Problem leży w Pacach i innych magnatach, którzy jak ognia boją się powrotu dawnych republikańskich zwyczajów.
– I ja tego nie pragnę – zapewnił Olszowski. – Państwem powinny rządzić światłe elity, zaś szlachta ma jeno głosować tak, jak tego chcemy. Nasze obecne poczynania to działanie doraźne, wymuszone okolicznościami.Gdy podburzymy kilkadziesiąt tysięcy szabel, Pacowie i reszta będą musieli popłynąć z nurtem wydarzeń, w przeciwnym razie narażą się na utratę popularności oraz podejrzenia o współpracę ze spiskowcami i Francją.
– A co z nadciągającą wojną? Czy wybuch histerycznego patriotyzmu nie zniweczy tych planów? – spytał Dymitr z rezerwą.
– Dlatego ważne jest, żeby pospolite ruszenie nie związało się walką z armią turecką.
Kniaź uniósł brew.
– Zamierzasz, księże biskupie, bojkotować działania hetmana?
– Wszędzie, gdzie to możliwe. Przez zaufanych ludzi rozpuścimy pogłoski, że sułtan nie przekroczył jeszcze granicy.
– Tych kłamstw nie da się długo utrzymać.
– Wystarczy nam o kilka tygodni opóźnić mobilizację i zostawić Sobieskiego sam na sam z całym bałaganem – zauważył Olszowski cynicznie. – Ważne jest też, byśmy na sejmikach z całą siłą zohydzili szlachcie głównych malkontentów. Rozpuścimy plotkę, jakoby prymas Prażmowski wysłał swego brata na Górne Węgry, aby ten zachęcał sułtana do najazdu na Rzeczpospolitą.
Kniaź aż się skrzywił.
– Kto w to uwierzy?
Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem.
– Ludzie z reguły wierzą w to, co im się mówi, zwłaszcza gdy jest to dla nich wygodne. A im większe kłamstwo, tym chętniej dajemy mu posłuch. Szlachta tak nienawidzi Prażmowskiego, że gotowa jest przyjąć każdy wymysł na jego temat za prawdę. Konieczne jest również, aby zablokować przed sejmikami wszelkie wieści o postępach armii sułtana, a już szczególnie gdyby doszło do oblężenia Kamieńca. Wiadomości o najeździe mogłyby skłonić obywateli do szybszego zbierania się na miejscu popisu i co gorsza,zmienić nastroje na korzyść Sobieskiego.
– Czy nie zarzucą nam działania na szkodę Rzeczypospolitej, gdy prawda wyjdzie na jaw? – zaniepokoił się kniaź Dymitr.
– Wówczas ogłosimy, że hetman Sobieski nie przestrzegł króla na czas o nadciągającej inwazji i blokował działania jego wysokości mające na celu przyjść z odsieczą załodze Kamieńca.
Kniaź Dymitr nie wydawał się przekonany.
– Toć to kłamstwo tak grubymi nićmi szyte, że jeno ślepy by tego nie spostrzegł.
– Im grubsze kłamstwo, tym Polacy łatwiej w nie wierzą, taka już nasza natura – rzekł z przekąsem biskup. – Malkontenci będą mieli swoje dowody, a my swoje. Zresztą pal licho dowody, tu nie o rozum chodzi, lecz o serca panów braci, te zaś skłaniają się obecnie ku królowi.
– To może się zmienić…
– Czas gra na naszą korzyść, to Sobieski nie ma dobrego wyjścia. Jeśli zostanie na Podolu, poniesie klęskę, jeśli wycofa się na zachód, zostanie oskarżony o nieudolność i zdradę.
– To wielce ryzykowna taktyka. Jeżeli nawała turecka ruszy w głąb Polski, w niebezpieczeństwie będą Lwów, Zamość, a nawet Kraków. Większość mych majątków znajduje się na zagrożonych terenach.
– Jestem pewien, że do tego czasu król zbierze przy sobie siły zdolne powstrzymać pogan i zawrzeć z nimi pokój – uspokoił kniazia Olszowski. – Możemy liczyć na kilkadziesiąt tysięcy szabel pospolitego ruszenia, posiłki brandenburskie i armię litewską przyprowadzoną przez Paców.
– A co jeśli Sobieski zwycięży? To przecież znakomity wódz – przyznał z zawiścią kniaź Dymitr.
– To niemożliwe. Dysponuje ledwie kilkoma tysiącami żołnierzy, więc musi się wycofać na zachód, w innym wypadku jego siły zostanąunicestwione przez potęgę turecką. Bez swych żołnierzy będzie tylko buntownikiem i doskonale o tym wie. Jakikolwiek ruch wykona, my na tym skorzystamy.
– My skorzystamy, a ojczyzna straci – skonstatował cierpko kniaź Wiśniowiecki.
– Czasem trzeba wybrać mniejsze zło, aby na końcu osiągnąć szczytny cel. A naszym jest naprawa porządków w kraju i przywrócenie mu dawnej potęgi – odparł niezrażony biskup. – Pozbędziemy się wąskiej grupki zdrajców i zreformujemy państwo, wtedy odbierzemy poganom, co nasze.
– Obyś miał rację, wasza ekscelencjo – zafrasował się kniaź. – Wycofam zatem moje trzy chorągwie, które służą pod komendą Sobieskiego.
– Z tym akurat bym się wstrzymał – poradził Olszowski.
– Jakże to?
– Jeśli zabierzesz teraz, kniaziu, swe oddziały z armii koronnej, pozostali żołnierze mogą uznać to za zdradę, co utrudni ci objęcie władzy nad wojskiem po usunięciu Sobieskiego. Lepiej będzie, jeśli zostawisz chorągwie na miejscu, aby potem z ich udziałem objąć komendę jako hetman wielki.
– Mądra to rada, księże biskupie. Tęga głowa u waszej ekscelencji, godna infuły prymasowskiej.
Olszowski się zarumienił.
– Wszystko to czynię nie dla siebie, lecz dla pomyślności Rzeczypospolitej.
Kniaź nie miał powodu wątpić w szczerość zapewnień biskupa. Znał bardzo wielu ludzi z najwyższych kręgów władzy, którzy utożsamiali dobro ojczyzny z własnym.
– Czy nadeszły wieści z Rzymu? – zapytał Olszowskiego.
– Ojciec Święty potępił w brewe Prażmowskiego, wytykając mu publicznie niegodziwe życie i wszeteczeństwo, lecz nie nałożył nańekskomuniki ani nie podjął decyzji o złożeniu go z urzędu prymasa – odparł ksiądz biskup z żalem w głosie. – Wyczuwam w tym rękę agentów francuskich działających w otoczeniu papieża. Jak zapewnił mnie listownie kardynał Orsini, sprawa Prażmowskiego nie jest zamknięta. Młyny sprawiedliwości Watykanu mielą powoli, ale skutecznie. Prażmowski niechybnie trafi między ich miażdżące żarna.
– Daj Bóg, by tak się stało.
– Upadek naszych wrogów jest nieuchronny, sami przywiedli się do zguby pychą i zachłannością. Obaj musimy być gotowi zająć miejsca po Sobieskim i Prażmowskim, nim uprzedzą nas w tym inni, związani z Pacami. – Olszowski nie ukrywał swej nienawiści do Litwinów. – Działając wspólnie, pomożemy królowi uzdrowić ojczyznę.
Kniaź Dymitr skinął głową, wyrażając aprobatę dla zamiarów biskupa. Władza zazwyczaj rodzi się z występku, a ten pociąga za sobą dalsze podłe czyny. Na miejsce upadłych wrogów pojawiają się następni i najczęściej są nimi byli sojusznicy.
Wzniosłe słowa księdza biskupa nie mogły ukryć przed kniaziem prostej prawdy, że i tym razem uzdrowienie ojczyzny sprowadzi się głównie do kolejnego upuszczania krwi politycznym wrogom. W tym wypadku Pacom.
Zatrute ziarno
Spotkali się poza pałacem, z dala od wścibskich służących i szpiegów na usługach pani matki. Za pretekst posłużyła im piękna letnia pogoda sprzyjająca przejażdżkom konnym.Zatrzymali się przy urokliwym zagajniku rosnącym nad rzeczką. W oddali stał młyn. Teofila słyszała niesione nurtem turkotanie wielkiego koła z czerpakami, które nabierały, unosiły i przelewały wodę, napędzając żarna.
Byli sami i nikt nie mógł im przeszkodzić.
Teofila zeskoczyła z siodła i od razu wpadła w ciasne objęcia Witolda. Przylgnęli do siebie ustami i Teofila otworzyła się na głęboki, namiętny
pocałunek. Dłonie Witolda oparły się na jej talii i biodrach. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła, jak bardzo jej pragnie. Tym razem nie opierała się, gdy podwinął rąbek sukni i wsunął dłoń pod materiał. Miał cudowne dłonie i wiedział, jak ich używać. Zadrżała, gdy wsunął rękę między jej nogi i dotarł do złączenia ud. Po raz pierwszy pozwoliła mu na tak wiele.
Westchnęła i zagryzła wargi, gdy musnął opuszkami palców dziewiczy kwiat. To było… cudownie miłe i ciepłe. Czuła, jak miękną jej kolana, jak rozpływa się pod dotykiem ukochanego mężczyzny.
Zamruczała cicho, wczepiając się palcami w poszewkę. Wyobrażając sobie, że zrywa koszulę z Witolda, pochyla się i całuje jego pierś i brzuch.
Targnęła nią rozkosz, wypełniła ją, a potem rozlała się po udach, brzuchu i piersiach. Zatkała gardło, aby po chwili wypaść przez usta westchnieniem stłumionym przez poduszkę.
Drżąc i poruszając jeszcze odrobinę biodrami, Teofila opadła ciężko na materac. Serce trzepotało jej w piersi niczym schwytany ptak. Wyciągnęła rękę spod koszuli i przewróciła się na plecy.
Wciąż miała zamknięte powieki, nie chcąc utracić ostatnich chwil rozkoszy. Niestety marzenia senne wyciekały z jej ciała i umysłu, a w miejsce uniesienia pojawiło się doskonale znane poczucie winy. Przez moment leżała bez ruchu wpatrzona w baldachim. Zastanawiała się, co powie podczas najbliższej spowiedzi. Czy zatai swój grzeszny sekret, tak jak czyniłato dotychczas?
Czy wstyd znów okaże się silniejszy niż lęk przed gniewem Bożym?
Nie chciała więcej o tym rozmyślać.
Wstała z łóżka i uchyliła okno, wpuszczając do alkowy poranne słońce. Ciepły powiew wiatru poruszył zasłoną. Pocałował jej wilgotną skórę.
Wyjrzała na rojną ulicę, po której turkotały zaprzęgi.
Rozległ się płacz dziecka i Teofila wychyliła się za parapet. Przy składziku na siano stała kobieta z niemowlęciem złożonym w wiklinowym koszu. Maleństwo darło się wniebogłosy, jakby chciało oznajmić całemu światu swe istnienie.
Płacz noworodka przypomniał Teofili ponurą scenę z dnia, gdy przybyła do pałacu. Od tego czasu minęły blisko dwa tygodnie i wujenka powoli dochodziła do zdrowia. Koszmary i zwidy nie powtarzały się już co noc. Medyk zaczął sukcesywnie ograniczać dawki opium dodawane do wina. Co najważniejsze, wujenka pozwoliła odebrać sobie pusty becik, umyła się i zaczęła jeść.
Teofila nie potrafiła sobie wyobrazić bólu odczuwanego po stracie dziecka noszonego pod sercem przez tyle miesięcy. Podobne tragedie zdarzały się nagminnie nawet w najzamożniejszych rodzinach. Życie dziecka było kruche i narażone na mnóstwo niebezpieczeństw. Większość malców umierała przy porodzie albo po kilku latach, zabrana przez choroby.
Taki był już kobiecy los. Coś, czego nie można zmienić, chyba że wyrzekając się miłości do mężczyzny i rozkoszy, którą otrzymuje żona od męża.
Teofila porzuciła szybko te rozważania, tak niestosowne, gdy bliską jej osobę spotkało nieszczęście.
Zadzwoniła po pokojówki i ubrała się z ich pomocą. Hetmanowa nie opuszczała jeszcze alkowy i młoda kniahini co dzień ją odwiedzała. Wizytynie były długie, dziewczyna czuła jednak, że sprawia Marii Kazimierze radość.
Na korytarzach wciąż panował smutek, w oknach wisiały żałobne draperie. Teofila nie sądziła, by szybko je zdjęto, a w domu Sobieskich znów zawitały radość i uroki życia.
Maria Kazimiera przyjęła siostrzenicę, siedząc na sofie, ubrana w żałobną suknię bez trenu. Jej oblicze, zwykle piękne i jaśniejące, przygasło. Wyglądała teraz na swoje trzydzieści jeden lat. W kategoriach Teofili była to niemal starość.
Przypadła do nóg pani Sobieskiej i ucałowała jej dłoń.
– Raduję się, widząc, jak wujenka zdrowieje.
Marysieńka uśmiechnęła się słabo.
– Usiądź przy mnie, moja droga – poprosiła.
Teofila zajęła miejsce na sofie. Zapadła niezręczna cisza. Jak większość ludzi, którym przyszło się stykać z nieszczęściem innych, nie wiedziała, jak ma się zachować. Nie była pewna, ile wujenka pamięta z dręczących ją omamów i tego, o czym mówiła w malignie. Wspominała o jakimś grzechu. Sądziła, że śmierć dziecka była karą za coś, czego dopuściła się w przeszłości.
Teofila posmutniała, myśląc o własnej przewinie. O sobie i Witoldzie. – Coś cię trapi, dziecko? – odezwała się Maria Kazimiera.
Teofila spojrzała w twarz Marysieńki i szybko spuściła wzrok.
– Wszystko dobrze, wujenko – zapewniła.
– Czyżby? Nie wygląda na to. – Sobieska chwyciła dłonie Teofili. – Wiesz, że jestem twą przyjaciółką, zawsze możesz pomówić ze mną szczerze. Pamiętasz, jak sobie to obiecałyśmy zeszłego lata?
Pamiętała, lecz wtedy wydało się jej to czczą zabawą ze starsząi intrygującą krewną.
Teofila się zawahała. Od tygodni rozpaczliwie potrzebowała pomówić z kimś otwarcie o uczuciu, które łączyło ją z Witoldem. O pragnieniach wypełniających umysł i ciało. Z kimś, kto udzieli rady i zrozumie. Nie będzie oceniał.
Pani hetmanowa przeszła przez piekło ukrywanej miłości i poznała na własnej skórze, co znaczy niezrozumienie i pogarda ze strony ludzi. Komu innemu jak nie jej mogła się zwierzyć z tajemnicy skrywanej w sercu?
– Kocham kogoś – wyznała w końcu zawstydzona.
Maria Kazimiera zawiesiła na niej długie, uważne spojrzenie.
– Kim jest ten szczęśliwiec?
Teofila zacisnęła usta. To była ostatnia chwila, aby się wycofać. Marysieńka wyczuła jej obawy.
– Nie musisz mówić, jeśli mi nie ufasz – powiedziała ciepło.
– Ależ ufam wujence… – zapewniła Teofila pospiesznie. – Tylko że on jest zwykłym oficerem.
– Ach… To znaczy nie jest bogaty?
– Niestety. To szlachcic służący w wojsku nadwornym mego brata. Ma na imię Witold.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Czy nie takie imię nosi ten przystojny oficer, który towarzyszy ci w codziennych przejażdżkach?
Teofila zarumieniła się po koniuszki uszu.
– Tak, to on – rzekła speszona.
– Czy ty i on zbliżyliście się do siebie? Czy przekroczył granicę? Teofila poderwała się zaszokowana podejrzeniem wujenki.
– Ależ nie. Przysięgam!Maria Kazimiera uścisnęła mocniej jej dłoń.
– Już dobrze dziecko, to nic złego, jeśli kocha się szczerze – powiedziała miękko.
– Ale oddać się mężczyźnie bez ślubu to grzech.
Przez usta Marysieńki przemknął pobłażliwy uśmiech.
– Tak mówią prowincjonalni księża. Osobiście znam kardynałów i biskupów, którzy nie wyrażają się tak rygorystycznie w tych kwestiach.
Teofila wlepiła w nią zdumione spojrzenie.
– Naprawdę?
– Kobiety z naszą pozycją mają swe obowiązki, nie da się przed tym uciec, ale mamy też przywileje, z których możemy korzystać, jeśli zachowamy ostrożność. Rozumiesz, o czym mówię?
– Ostrożność? – powtórzyła Teofila zdezorientowana. – Z jakiego powodu?
– Boże, jakaś ty niewinna – rzuciła z westchnieniem Sobieska i chyba nie był to komplement. – Czy matka nie rozmawia z tobą na te tematy?
– Nigdy. Uważa, że kobieta dowiaduje się wszystkiego po ślubie. Wujenka wykrzywiła ironicznie usta.
– Doprawdy!? Tak ci powiedziała? O ile dobrze pamiętam, w czasach, gdy nie było cię jeszcze na świecie, nie miała tak ortodoksyjnych poglądów na te sprawy. Wielu kawalerów przewijało się wówczas przez jej alkowę, także młodych oficerów służących u dworu w nadziei na zrobienie kariery.
Przez głowę Teofili przetoczył się istny wir myśli. Nigdy nie wyobrażała sobie matki w ten sposób.
Poruszyła się niespokojnie, jakby coś uwierało ją pod suknią.
– Czy wujenka sugeruje, że powinnam… – urwała, szukając odpowiednich słów mogących wyrazić kłębiące się w niej uczucia. Żadnez tych, które przychodziły jej na myśl, nie powinny przejść przez usta młodej, niewinnej dziewczyny.
– Powinnaś mu się oddać? – Sprecyzowała wujenka z nutką rozbawienia w głosie. – Oczywiście, jeśli naprawdę tego pragniesz.
– Pragnę całą sobą… – wyszeptała Teofila, czując, jak palą ją policzki. – Ułatwię wam to i zadbam, aby nie stało się nic nieprzewidzianego.
Wystarczy pić napar z ziół i przestrzegać kilku zasad, wtedy kobieta nie pocznie niechcianego dziecka.
– Dziecka!? – Teofila wystraszona uniosła wzrok.
Maria Kazimiera wywróciła oczyma.
– A jak myślisz, że skąd się one biorą? Z kapusty? Nie obawiaj się, we wszystko cię wprowadzę.
– Nie wiem, czy powinnam.
– Wierz mi, nie będziesz żałować – zapewniła Marysieńka. – Łącząc się z ukochanym mężczyzną, poczujesz się wolna i uszczęśliwiona. Doznasz uniesień nieporównywalnych z niczym innym.
– Czy wujenka ma tak ze swym mężem?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się, co na chwilkę zmazało smutek z jej oczu.
– O tak, Jan jest wyjątkowym mężczyzną pod każdym względem. Kocham go – powiedziała to w dziwny sposób, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie prawdziwą moc uczucia łączącego ją z mężem.
– Jestem całym sercem wdzięczna wujence.
Teofila poczuła się szczęśliwsza, gdy zrzuciła z siebie ciężar tajemnicy. Pani Sobieska uścisnęła młodą krewną.
– Muszę odpocząć – powiedziała. – A ty przemyśl moje słowa. – Tak zrobię. Dziękuję.Teofila ucałowała dłoń Marysieńki i opuściła jej sypialnię. W drzwiach minęła się z medykiem, który spieszył odwiedzić swoją pacjentkę. W jego obliczu dostrzegła niepokój.
– Wujenka czuje się lepiej. Kuracja działa nadzwyczaj dobrze – zaszczebiotała.
Doktor tylko skinął głową i zamknął za sobą drzwi. Teofila ściągnęła brwi, urażona jego grubiańskim zachowaniem. Potem jednak usprawiedliwiła go w duchu. Wszak przez ostatnie tygodnie zmagał się z chorobą pani Sobieskiej i odebrał z jej łona martwe dziecko. Takie przeżycia muszą odcisnąć piętno nawet na najbardziej odpornym człowieku.
Teofila wyjrzała przez okno na korytarzu. Dzień był piękny, słoneczny, lecz nie przesadnie. W sam raz na odbycie konnej przejażdżki.
Pomyślała o Witoldzie i uśmiechnęła się. Postanowiła go odszukać. Zbiegła schodami na dziedziniec. Wypatrzyła ukochanego przy stajniach, gdzie wraz z koniuszym pani hetmanowej oglądał nogę karego ogiera.
Podeszła bliżej. Witold spostrzegł ją, odrobinę się speszył, jak zawsze, gdy przebywali razem w obecności innych osób.
– Poruczniku, czy mogę na słowo? – oderwała go od rozmowy z koniuszym.
– Oczywiście, pani.
Zachowując oficjalny dystans, odeszli na bok, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
– Mam chęć udać się na przejażdżkę – szepnęła. – Tylko w twoim towarzystwie.
Zarumienił się i przełknął ślinę. – Kiedy?
– Zaraz po śniadaniu.– Dokąd pojedziemy?
Pomyślała o ustronnym lasku nieopodal młyna, gdzie zatrzymali się na piknik kilka dni temu. Miejsce było urokliwe, ciche i odludne. Idealne dla zakochanych.
– To niespodzianka – odparła, śmiało patrząc mu w oczy.
– Niespodzianka?
Powstrzymała się z trudem przed dotknięciem jego twarzy.
– Wkrótce się przekonasz – szepnęła uwodzicielskim tonem, a potem się oddaliła, zostawiając go zdezorientowanego.
Dopiero gdy dotarła do swej komnaty, ogarnął ją lek przed tym, co zamierzała uczynić.
„Czy naprawdę jestem na to gotowa?”
Zacisnęła piąstki i powiedziała sobie, że podjęła decyzję. Wujenka jej w tym pomogła, ale przecież od tygodni w skrytości serca i w snach pragnęła takiej bliskości z ukochanym.
Gdyby nie rozmowa z Marią Kazimierą, wciąż dusiłaby w sobie rozpierającą ją namiętność. Pragnienie bycia z Witoldem było silniejsze niż rozsądek i strach przed nieznanym.
Powziąwszy ostateczne postanowienie, poczuła się wolna i spokojna. Tak jak opisywała to kochana wujenka.
Maria Kazimiera uniosła głowę i obserwowała, jak doktor zamyka za sobą drzwi alkowy.
– Czuję się dobrze – rzekła zdziwiona niezapowiedzianą wizytą. Oczywiście była wdzięczna medykowi za wszystko, co zrobił, ale teraz, gdy zwidy ustąpiły, jego obecność przyprawiała ją o dyskomfort.
Zmrużyła oczy, zastanawiając się po raz wtóry, ile tajemnic mimowolniezdradziła w gorączce temu człowiekowi. Tajemnic, które nigdy nie powinny dotrzeć do niepowołanych uszu.
Wprawdzie doktor od lat cieszył się zaufaniem Jana, lecz to tylko pogarszało sprawę. Trudno było przewidzieć, jak zareagowałby mąż, gdyby na jaw wyszła jej zdrada w Paryżu.
„Przez cały ten czas wierzył, że to jego dziecko”.
Poczuła nagłe uderzenie gorąca i zawrót głowy. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech.
Doktor chwycił ją za dłoń, lecz pani hetmanowa oswobodziła się stanowczym gestem.
– Już mi lepiej.
Medyk przestąpił z nogi na nogę. Dopiero teraz spostrzegła, jak bardzo jest spięty.
– Proszę spocząć, doktorze – wskazała na sofę. – Czemu zawdzięczam tę wizytę?
– Od wielu dni zastanawiam się, co mogło wywołać u pani dolegliwości… – urwał i oblizał wargę koniuszkiem języka. – Myślę, że padła pani ofiarą trucizny.
Marysieńka zastygła.
– Jest pan tego pewien!?
– Wiele na to wskazuje. Żółte przebarwienia na palcach i języku, napuchnięty przełyk, gorączka i krwotok. Wreszcie zwidy. – Doktor wypuścił powietrze przez nos. – Z początku wziąłem to za objawy zarazy, ale nikt poza panią nie zachorował w pałacu. Im częściej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że niemoc waszmości nie była dziełem przypadku.
Marysieńka położyła dłoń na brzuchu.„Czy to możliwe? Co za potwór byłby zdolny do czegoś takiego?” Uniosła wzrok na spocone oblicze medyka.
– Gdzie była trucizna?
Doktor potrząsnął głową.
– Każdy posiłek jest próbowany w kuchni przed podaniem na stół. Sługa, który się tym zajmuje, jest zdrów… Chyba że był w zmowie.
– Gdyby był winien, już by zbiegł. To nie on – odparła Sobieska.
Czuła, że jest bliska odgadnięcia prawdy, ociera się o nią. To było trochę tak, jakby dostrzegła cień kącikiem oka, a potem – gdy popatrzyła w to miejsce – przekonała się, że nic tam nie ma.
– W takim razie nie wiem – przyznał doktor. – Ślady na palcach i języku sugerują, że trucizna dostała się do organizmu wraz ze śliną.
Na te słowa Marysieńka aż otworzyła usta. Odpowiedź spadła na nią niczym grom z jasnego nieba. Zerwała się z sofy i podbiegła do biurka. Otworzyła szufladę, z której wyciągnęła grubą księgę w skórzanej oprawie. W drżących rękach przyniosła ją doktorowi i złożyła mu na kolanach.
Potem usiadła.
– To może być przyczyną – wydusiła przez zaciśnięte gardło. – Proszę zabrać to i zbadać.
Medyk spojrzał na wolumin, jakby dostrzegł kryjącego się w nim skorpiona. Ostrożnie chwycił palcami za skórzaną okładkę.
– Zajmę się tym niezwłocznie – obiecał.
Wyszedł i zostawił Sobieską wciąż oniemiałą ze zgrozy.
Trucizna. Tyle razy używała jej, aby osiągnąć swój cel, i w końcu sama padła jej ofiarą, a także dziecko, które nosiła pod sercem. Czy była w tym jakaś przewrotna sprawiedliwość?
Chęć zemsty to jedna z największych motywacji w życiu człowieka. Jesttrwalsza niż miłość i potężniejsza niż zawiść. Pozwala wypełnić pustkę w rozdartej duszy i zalepić krwawiące serce. Nadaje na nowo sens życiu, leczy duszę, ale także ją zatruwa. Wystawia cenę każdemu, kto przyjmie jej skażone ziarno.
Marysieńka była gotowa na tę próbę. Złożyła sobie przysięgę.
Będzie pamiętać i nie spocznie, póki nie odnajdzie winnych śmierci jej dziecka.ROZDZIAŁ III
Synowie Marsa
Lipiec A.D. 1672
Opuścili Bar o świcie, zaraz po otwarciu bram przez straże podstarosty. Skierowali się granicą moczarów chroniących miasto, a potem przez puste pagórki i doliny na wschód.
Słońce stało już wysoko, gdy napotkali zniszczoną wieś. Między ruinami domostw i zagród znajdowały się zdziczałe ogrody i sad.
Tyner obrzucił badawczym wzrokiem pogorzelisko. Dawniej musiało mieszkać w tym miejscu kilkanaście rodzin. Mężczyźni pracowali na żyznych polach, kobiety prały w pobliskim strumieniu, a dzieciarnia ganiała za psami bądź bawiła się w wojnę. Póki ta prawdziwa nie przyszła i nie zmieniła osady w cmentarzysko.
– Zatrzymamy się tutaj na popas – zdecydował porucznik.
Grot zaprowadził konie nad strumień, a Bogusław z bronią w ręku obszedł osadę. Na jej skraju natknął się na zbiorowisko mogił, choć tylko niektóre z kopczyków miały powbijane w ziemię krzyże. Tyner przeżegnałsię, aby odczynić urok, wiadome było bowiem, że zmarli śmiercią gwałtowną często zmieniają się w upiory i polują na żywych, łaknąc ich ciała i krwi. Choć za dnia podróżni nie mieli się czego obawiać.
Tyner zostawił groby i przeszedł do sadu w nadziei, że znajdzie tam coś do jedzenia. Po krótkich poszukiwaniach udało się mu natrafić na dojrzałe wiśnie i czereśnie. Gdy je zrywał, dołączył do niego Grot. Klapnęli w cieniu drzewa wiśniowego i pochłonęli tyle owoców, ile można było zjeść bez narażania się na późniejsze dolegliwości żołądka. Resztę napchali do sakw na podróż.
– Tak wiele dobra się marnuje – mruknął Grot, wskazując na puste pola. – Ziemia tu tłusta, dobra. Patyk wsadzisz, a ten pędy wypuści. A tak przez wojny wszystko idzie na zatracenie.
Tyner rozejrzał się po otaczających ich ruinach i wypluł kilka pestek wiśni.
– Nigdy nie miałem serca do gospodarki – przyznał szczerze. – Ojciec chciał, bym został po nim zarządcą u Zamoyskich, a potem w służbie księżnej Gryzeldy, ale mnie ciągnęło do przygód i wojaczki. – Zamilkł. – A ty jak trafiłeś do wojska? – spytał Grota.
Wachmistrz rzucił mu dziwne spojrzenie, a potem wlepił wzrok w swoje dłonie.
– Gdy człowiek zacznie zabijać, trudno mu z tym skończyć – mruknął. To wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie.
Tyner nie dopytywał. Widać Grot nie nosił w sobie najlepszych wspomnień. Co zresztą tyczyło się również Bogusława. Ostatecznie, czy rozpamiętywanie przeszłości może coś naprawić? Czy zwróci mu żonę zamordowaną przez Tatarów, czy cofnie ból i rozpacz? Zmyje z rąk przelaną w zemście krew?
– Do pewnych spraw lepiej nie wracać – powiedział do Tomasza i cisnąłrobaczywy owoc w kępę chwastów. – Zostawić ziemi to, co zostało w niej złożone.
Wachmistrz pokiwał głową. Bez słowa podniósł się i doczłapał do koni pasących się w ogrodzie.
Tyner dołączył do niego i niedługo potem znaleźli się w siodłach. Przez resztę dnia nie robili już dłuższych postojów, gnali wierzchowce przez pagórki i doliny porośnięte krzakami i wysoką trawą. Brak gościńca i konieczność poruszania się po wertepach bardzo ich spowalniały, mimo to udało się im przebyć milę do zapadnięcia zmroku. Na noc zatrzymali się w lesie, nad jeziorem, gdzie Grot za pomocą żyłki z końskiego włosia i haczyka złowił sporego okonia.
Wachmistrz oporządził rybę, przyprawił ją czosnkiem i solą, a potem podpiekł na rozgrzanych kamieniach. Po kilku minutach wypełnionych czekaniem i przełykaniem ślinki zbierającej się w ustach Grot sprawdził płaty mięsa, unosząc je nożem, i uśmiechnął się zadowolony.
– Gotowe – rzekł i nadział swój kawałek na ostrze.
Tyner sięgnął po rybę dłonią, syknął, gdy tłuszcz oparzył mu palce, i umieścił kęs w ustach. Zamruczał, kiedy pachnące dymem mięso rozpłynęło mu się na języku i podniebieniu.
– Dobre – pochwalił wachmistrza.
Grot uśmiechnął się i odkorkował bukłaczek z węgrzynem.
– Z tym będzie jeszcze lepsze – powiedział, wręczając trunek porucznikowi.
Tyner przepłukał gardło i oddał wino towarzyszowi.
Jedli w milczeniu, każdy zajęty własnymi myślami, pluli ośćmi i ostrożnie przeżuwali sczerstwiały chleb.
Bogusław zerknął na wachmistrza, który nie potrafił ukryć, że coś go trapi.– Martwi cię coś? – zapytał.
Grot zmarszczył czoło. W migających cieniach rzucanych przez ogień jego oblicze wyglądało złowrogo i ponuro.
– Nie mam dobrych przeczuć – mruknął.
Tyner uniósł brwi.
– To znaczy?
– Chwilami zdaje mi się, że ktoś za nami jedzie.
Tyner nigdy nie lekceważył przeczuć – wiele razy ratowały mu życie. Odruchowo spojrzał na zachód. Oczywiście jedynym, co mógł tam teraz zobaczyć, był mrok wypełniający pobliski las.
Po wieczerzy ustalili, że będą pełnić straż na zmianę. Bogusław położył się pierwszy. Zamknął oczy, licząc na dobry sen, lecz spotkało go kolejne rozczarowanie.
Ocknął się w jakimś jarze, pośród plątaniny korzeni. Wstał i rozejrzał się, poszukując Grota i ogniska, ale był sam. Wokół niego rozpościerały się ciemności, lecz o dziwo widział każdy szczegół otaczającego go pajęczynowego lasu.
Zadrżał, szarpany podskórnym niepokojem. Przeczuciem czegoś złego, co kryło się w ciemności poza zasięgiem jego wzroku. Zaczerpnął oddechu i uświadomił sobie, że powietrze jest przesycone słodką wonią rozkładu.
W panice rozejrzał się raz jeszcze. Zimny powiew strachu zjeżył mu włoski na karku.
To był grób. Wszędzie między poskręcanymi korzeniami leżały ciała, młode i stare. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Niektóre z upiorów miały oczy, inne patrzyły na niego pustymi oczodołami wypełnionymi przez czerwie. Wszyscy za to otwierali głodne nienawiścią do żywych usta.Tyner cofnął się o krok i jęknął skrzekliwie.
Jego stopa utkwiła w jakimś dołku i odruchowo zgiął kolano… Tracąc równowagę, zamachał rękoma, ale było już za późno na utrzymanie się na nogach. Poczuł, że leci w tył, i grzmotnął plecami o wilgotną ziemię.
Postękując i dysząc, oparł się na łokciach. Ktoś nadchodził – Bogusław słyszał, jak depcze suche liście i pancerze żuków przemierzających cmentarzysko. Gdy ujrzał jasny kształt, niemal zacisnął powieki z przerażenia. Wiedział jednak, że to na nic się nie zda. Był w koszmarze, jednym z tych, które nawiedzały go od lat.
Nagle zrobiło się bardzo chłodno.
Z ciemności wyszła Maria. Miała rozpuszczone jasne włosy i szeroko otwarte oczy. Szła ku niemu ubrana w koszulę, tę samą, której pozbyła się, gdy kochali się w noc przed jego odjazdem na wojnę. Obiecał jej, że wróci, że będą razem bezpieczni.
Nie mógł wiedzieć, że całuje, dotyka i czuje ją po raz ostatni.
Szła prosto na niego otoczona wirującą mgłą, nie zwracając uwagi na otaczających ich potępieńców. Z daleka wydała się taka piękna. Serce niemal pękało mu z żalu.
Zatrzymała się w pół kroku od jego wyciągniętych stóp. W panice podkurczył kolana. Patrzył na bladą twarz żony, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
Kucnęła i przekrzywiła głowę niczym ptak obserwujący robaka. Tyner zadrżał, z jego ust wydobyła się gęsta para. Nie potrafiąc się ruszyć, zacisnął dłonie na wilgotnej ziemi.
W spojrzeniu Marii coś się zmieniło, stało się głębsze i cieplejsze, znów wypełnione duszą. Uśmiechnęła się jak dawniej, gdy byli razem. Marzyli o długim szczęśliwym życiu, domu z mocnymi ścianami i solidnym dachem, o palenisku, przy którym zimą będą się bawić ich dzieci. O tym wszystkim, conigdy się nie ziściło.
Uśmiech żony zgasł jak zdmuchnięty płomień świecy.
– Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników – rzekła niewiele głośniej niż wiatr szepczący w liściach drzew.
Tyner niemal jej nie słuchał. Przełamując sztywność mięśni, powoli wyciągnął ku żonie drżącą dłoń. Jego palce zbliżyły się do bladego oblicza i zanurzyły w zimny obłok mgły, który pierzchnął pod dotykiem ciepłego ciała.
Znów został sam.
Nagle wyczuł, że ma kogoś za plecami.
Krzyknął, gdy chwyciła go czyjaś twarda dłoń. Otworzył oczy i zamrugał powiekami. Ujrzał nad sobą zaniepokojoną twarz Grota. Uświadomił sobie, że jest zlany potem i dygocze. Znów jest w świecie żywych.
– Miałeś koszmar – powiedział Grot z zabobonnym lękiem. – Z kim rozmawiałeś?
Tyner odchrząknął z zakłopotaniem i otarł wilgoć z czoła.
– To nic, to zwykły sen.
Grot zmrużył oczy, ale o nic więcej nie wypytywał.
Porucznik podniósł się z posłania i poszedł nad jezioro, gdzie obmył się w zimnej wodzie. To pomogło mu zapomnieć o sennych zwidach.
Wrócił do obozowiska i usiadł przy ogniu, unikając wzroku wachmistrza. Grot owinął się derką i złożył głowę na siodle. Bogusław dostrzegł, że kompan ściska w dłoni srebrny krzyżyk, który zwykle nosił na rzemieniu na szyi.
Tyner sam nie wiedział, co ma sądzić o tym, co go spotkało. Liznął nieco edukacji w Akademii Zamojskiej, ale jak każdy święcie wierzył w działaniediabła, czarownice i omeny. Zgarbił się nad ogniem, zastanawiając się, co chciała przekazać mu Maria.
„Olbrzym, strażnicy – cóż to, u licha, miało znaczyć?” Niestety uporczywe wpatrywanie się w płomienie nie przyniosło odpowiedzi.
Godzina mijała za godziną. Otępienie i senność, dwaj nieodłączni towarzysze wartowników, snuły się wokół Tynera jak bezpańskie psy, gotowe ułożyć się u jego stóp przy najdrobniejszym geście aprobaty.
Bogusław czuł jednak, że tej nocy już nie zamknie oczu. Zbyt obawiał się tego, co może czekać na niego po drugiej stronie.
Z nawyku zaczął czyścić broń. Wpierw pistolety i rusznicę, potem szablę i nóż. Odkąd porzucił spokojne życie, tych kilka morderczych narzędzi stało się jego najlepszymi przyjaciółmi. Niczego od niego nie chcieli, byli cisi i wierni. Niezliczoną ilość razy ratowali mu życie.
Problem w tym, że były to tylko przedmioty, a żaden człowiek nie może na stałe obejść się bez towarzystwa innych ludzi. Niestety w przypadku Tynera zwykle kończyło się to krwawą katastrofą.
Choć nie zawsze tak było.
Cofnął się pamięcią wiele lat wstecz, do dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Marię.
Był środek lata i mieszkańcy Zamościa tłumnie wychodzili na ulice, by nie gnieździć się w dusznych, smrodliwych izdebkach. On także postanowił tego dnia zakończyć wcześniej pracę w kancelarii. Mógł to zrobić, gdyż ojciec – zaufany zarządca Wiśniowieckich – wyjechał poza miasto dopilnować kupna stadniny zarządzonego przez kniahinię. Bogusław zamknął skryptorium na klucz i wymknął się z pałacu na zatłoczone, rozgrzane uliczki.
Miasto wciąż było pełne ruder i zgliszczy, pamiątek po wojnie i pożodze, ale dla Bogusława liczyły się tylko słońce i niebo tak piękne i lazurowoczyste, że mógłby patrzeć w nie bez końca. Patrzeć i marzyć.
Bo choć teraz trudno przychodziło mu w to uwierzyć, był niegdyś marzycielem.
Zobaczył ją na targu. Przechadzała się między straganami w towarzystwie kuzynki. Obie były ładne, młodziutkie i roześmiane, lecz to Maria od razu zawładnęła jego sercem. Z powodu upału czy też przekory nie założyła chusty na głowę. Jej złote włosy splecione w warkocz opadały prosto na plecy. Szczupła i gibka, o niezbyt dużych piersiach i zgrabnych biodrach przykuła uwagę Bogusława. Wgapiony w dziewczynę wpadł na jakąś matronę, za co też spotkała go krzykliwa reprymenda ze strony poszkodowanej.
Ten wypadek zwrócił na niego uwagę dziewcząt. Speszony spojrzał w stronę Marii przyglądającej się mu zza straganu. Uśmiechnęła się, a on zatonął w jej oczach. Potem odeszła wraz z kuzynką, śmiejąc się po dziewczęcemu. Zostawiła Bogusława z łomoczącym sercem i przeświadczeniem, że właśnie się zakochał.
Ze wspomnień wyrwał Tynera trzask łamanej gałązki. Poderwał głowę i wybałuszył oczy w mrok. Nasłuchiwał. Dźwięk nie powtórzył się, i to było najbardziej niepokojące. Kto mógł nadepnąć na patyk, a potem zastygnąć w bezruchu?
Jakiś nocny drapieżnik, a może… człowiek.
Tyner poczuł, jak strach ściska go w żołądku. Tkwił w blasku ognia, wystawiony na strzał. Bez wahania złapał za szablę i pistolet. Skoczył w zarośla.
Przełknął nerwowo ślinę i wytężył wzrok w ciemności wypełniającej las. Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, ale wiedział, że i tak to zrobi. Jeśli
czaiło się tam coś groźnego, musiał temu zaradzić, nim to coś przyjdzie po niego. Tak to już działo się w życiu, które wybrał mu los.„A może sam zawsze tego chciałem?” Prawda zwykle okazuje się bardziej gorzka niż kłamstwo.
Tyner ostrożnie rozgarnął szablą chaszcze i wsunął się w pachnący żywicą i mchem mrok. Skradał się, stawiając ostrożnie kroki, wypatrując czegokolwiek innego niż smolista czerń. Czuł, że nie jest sam, ale nie potrafił uchwycić słuchem, węchem ani wzrokiem nic namacalnego.
Gdzieś blisko w gęstwinie zahukała sowa.
Serce tłukło mu się jak młotek. Oparł się o pień drzewa i spojrzał za siebie. Oddalił się za daleko od ogniska, niemal nie widział już łuny bijącej od płomieni.
„Powinienem wracać”.
Usłyszał, jak coś dużego przedziera się przez chaszcze w jego stronę. Serce skoczyło mu do gardła. Wycelował pistolet w kierunku źródła hałasu i wtedy między drzewami błysnęła jaśniejsza plama, kształt, który mógł należeć równie dobrze do człowieka, jak do zwierzęcia. Zanim zdążył wypalić, coś – lub ktoś – zniknęło w mroku.
– Kurwa… – sapnął.
Jak tylko mógł najciszej, wycofał się w stronę obozowiska. Nim tam dotarł, z krzewów przy polance wyłoniła się lufa rusznicy, a tuż za nią blada, zacięta twarz Grota.
Popatrzyli na siebie z ulgą i opuścili broń.
– Co się stało? – zapytał wachmistrz.
– Widziałem coś w lesie, człowieka lub zwierzę. Nie mam pewności. Grot zmarszczył brwi i popatrzył w mrok.
– Trzeba się stąd zabierać.
Tyner potarł szczękę i stwierdził, że jest wilgotna od potu. – Tak, zmywajmy się.Zasypali piaskiem tlące się ognisko i osiodłali wierzchowce. Do świtu oddalili się na niecałą milę od obozowiska i dopiero wtedy Tyner uznał, że nikt ich nie ściga. Tak jak poprzedniego dnia przemierzali puste pola i mijali wymarłe osady, przy których gęsto było od mogił. Raz tylko w oddali ujrzeli kilka zamieszkanych chat stojących nad jeziorkiem. Wieśniacy na widok jeźdźców zbiegli z pól i skryli się w dębowych zaroślach porastających stok wzgórza górującego nad zbiornikiem wodnym.
Tyner i Grot ominęli osadę szerokim łukiem, aby nie narażać się na ostrzał z samopałów, które na tych niespokojnych ziemiach były u chłopstwa w powszechnym użyciu.
Im bardziej zbliżali się do Bohu, tym więcej widzieli chutorów i wsi. Na polach dojrzewało zboże i widać było chłopów szykujących się do żniw. W południe ujrzeli opuszczone miasteczko – leżało w żyznej dolinie, lecz po najeździe Tatarów nie został w nim żaden cały budynek prócz zdewastowanej cerkwi.
Znów wjechali na zniszczone ziemie, czasem tylko napotykając nieufnych, uzbrojonych w samopały i siekiery wieśniaków. Na godzinę przed zachodem słońca dotarli do pierwszego zamieszkanego miasta.
Nomen omen, nazywało się Pieczara i choć nie było duże, posiadało wyborne fortyfikacje, na zewnątrz których rozłożył się duży obóz wojskowy.
Tyner obawiał się, że to Kozacy Doroszenki i Tatarzy oblegli gród. Obaj z wachmistrzem zsiedli z koni i ukryli się w chaszczach porastających pagórki wznoszące się między stepem a Bohem, który płynął pod miastem.
Porucznik rozłożył lunetę i spojrzał przez nią na obozowisko.
– To nasi – oznajmił.
Dosiedli wierzchowców i pognali ścieżką do głównego obozu.
Ten przywitał ich mieszaniną dymu z ognisk, woni gotowanej w kotłach strawy i smrodu wykopanych na obrzeżach obozowiska latryn. Od strażyustawionych na czatach Bogusław dowiedział się, że w mieście zatrzymał się kasztelan podlaski. Choć brama w wałach była już zamknięta na noc, pieczęć odciśnięta na liście z kancelarii królewskiej otworzyła im skutecznie drogę do kwatery regimentarza znajdującej się przy niewielkim ryneczku z kościołem. Wokół karczmy rozłożyły się roty dragonii i piechoty. Dowodzący strażą oficer bez zwłoki zaprowadził Bogusława na piętro.
Tyner nie musiał się przedstawiać regimentarzowi. Znali się z wcześniejszych kampanii, gdy obaj brali udział w pacyfikacji miasteczek wokół Bracławia, a potem w bitwie pod Kalnikiem, gdzie mnóstwo Tatarów potonęło w trakcie ucieczki przez jezioro.
Wręczył pismo kasztelanowi i zaczekał, aż ten odczyta zalecenia jego wysokości. Podczas lektury listu Łużecki marszczył czoło i zagryzał końcówkę siwiejącego wąsa.
W końcu odłożył papier na stół i wlepił w Bogusława spojrzenie przekrwionych oczu.
– Nie mam teraz przydziału dla waszmości, oficerów więcej u mnie niż żołnierzy – rzekł z przesadą regimentarz. – Ale idziemy na bitwę, więc jeśli Bóg da, wkrótce obejmiesz jakąś komendę.
– Gdzie znajduje się wróg?
– Na południe od nas nureddinsołtan oblega pułk Herhorego Perebijnosa, który musiał się wycofać spod Humania, gdy podeszli pod miasto Tatarzy.
– Ilu mołojców ma ze sobą Perebijnos? – zapytał Tyner.
– Półtora tysiąca, może nieco więcej.
– A ilu jest nieprzyjaciół?
Kasztelan się skrzywił.
– Chanenko twierdzi, że ponad dwadzieścia pięć tysięcy Tatarów, Kozaków i Turków, ale pewnikiem wyolbrzymia i tamtych jest nie więcej niż szesnaście tysięcy.– A my ile mamy?
– Ponad siedem tysięcy, z tego cztery i pół tysiąca to mołojcy Chanenki – przyznał nierad kasztelan.
Tyner się zasępił. Nawet przy najkorzystniejszym przeliczeniu wróg miał ponaddwukrotną przewagę w ludziach.
– Nie powinniśmy, mości kasztelanie, poczekać na wsparcie? – zasugerował.
– Niby od kogo? Wszystkie siły mają być przeznaczone do obrony Kamieńca – wyjawił imć Łużecki. – Zresztą to nie pierwszyzna, gdy przyjdzie nam się potykać z liczniejszym nieprzyjacielem.
Pewny siebie ton regimentarza niepokoił Tynera, ale musiał wykonywać rozkazy, nawet jeśli się z nimi nie zgadzał.
Pożegnał się z kasztelanem i opuścił jego kwaterę. Na zewnątrz czekał na niego Tomasz Grot z podejrzanie zadowoloną miną.
– Jest tu imć pan Stanisław Wyżycki z pułkiem kniazia Dymitra Wiśniowieckiego. Wielce się uradował na wieść o twym przyjeździe. Zaprasza nas do siebie w gościnę.
Tyner również ucieszył się na spotkanie ze starym znajomym. Imć pan Stanisław to była nie lada persona – chorąży kijowski i były regimentarz nad wojskiem królewskim, zaufany oficer kniazia Dymitra, w którego imieniu dowodził pułkiem jazdy wystawionym przez hetmana polnego. Jak przystało na kogoś znacznego, imć Wyżycki zajął na kwaterę chatę, gdy reszta pułku musiała się zadowolić spaniem pod gołym niebem. Chałupina nie odbiegała od inszych widywanych na Ukrainie, niska niczym kurnik, z opadającym stromo słomianym dachem. Wnętrze dzieliło się na trzy części: sień, obórkę i izbę mieszkalną. Pod ścianą w rogu paliło się ognisko, a dym wydostawał się przez dziurę w ścianie, służącą również za okno.
Całe wyposażenie stanowiły jedynie ława do spania, zydel i stół, ale i takbyły to luksusy, o jakich większość żołnierzy mogła tylko pomarzyć.
Imć pan Stanisław powitał Tynera, chwytając go w niedźwiedzi uścisk i poklepując po plecach.
– A przepowiedziałem waszmości, że jeszcze się spotkamy, jak obrzydnie ci służba u dworu! – zakrzyknął i wskazał na miejsce przy stole. – Siadaj, poruczniku, i częstuj się. Wachmistrz twój mówił, żeście gnali z Warszawy, nie oszczędzając koni.
– Tak było – odparł Bogusław i usadowił się na zydlu. Na blacie stały garniec z winem i miska z kiszonymi ogórkami, przy których leżały pajdy chleba pociągnięte grubo smalcem.
– Skromna to gościna, ale chłopy zdążyły pochować przed nami bydlęta i drób, a i baby tylko stare i szczerbate zostały w osadzie – usprawiedliwił się pan Stanisław.
Rozlał wino do glinianych kubków, a Tyner skinął głową z wdzięcznością. Chwycił pajdę chleba ze smalcem i wyszarpał z niej potężny kęs.
– Po drodze do waszmości zauważyłem, że chorągwie hetmana Sobieskiego i Prażmowskich, braci naszego prymasa, trzymają się osobno od stronników króla jegomościa – rzekł z pełnymi ustami.
Wyżycki pokręcił smutno głową.
– Jedności między nami nie masz. Zbyt wiele nazbierało się w narodzie nieufności podsycanych całe lata przez wrogie sobie partie, aby teraz ludzie zapomnieli o urazach. – Siorbnął wino i skrzywił się. – Wybacz, waszmość, że cię takim sikaczem goszczę. Żyd, co mi całą baryłkę trunku wcisnął, zapewniał, że to najprzedniejsza małmazja. Jak jeszcze raz zobaczę łachmytę, to powieszę go na pierwszej napotkanej gałęzi – zapowiedział imć Stanisław i nie wydawało się, by rzucał słowa na wiatr.
Tyner upił łyczek trunku. Wino nie było wcale takie złe, a przynajmniejnie aż tak złe, aby od razu Żyda wieszać. Jednakowoż Bogusław nie miał zwyczaju mieszać się w czyjąś fantazję, to i milczał.
– Kasztelan wielce się pali do bitki z nieprzyjacielem – oznajmił, przeżuwając. – Nie wiem, czy nie wpakuje nas przez to w nieszczęście.
– To Chanenko nalega, aby stawić czoła ordyńcom – wyjawił pan Stanisław.
– Odkąd to Kozacy narzucają swą wolę wojsku koronnemu? – rzucił zgryźliwie Tyner. – Gdy byliście regimentarzem, to się nie zdarzało.
Wyżycki splunął w ogień, jakby samo wspomnienie niedawnych przecież czasów zapiekło go kwasem w gardle.
– Chanenko nalega i wie, co mówi – przyznał niechętnie. – Jeśli teraz nie odblokujemy pułku Perebijnosa, wszystkie załogi kozackie wierne jeszcze Rzeczypospolitej zobaczą, żeśmy bez siły, i przejdą na stronę wroga. Nureddinsołtan, niech go pies jebie, już ogłosił uniwersał do wszystkich Kozaków. Każdy, kto przystąpi do Doroszenki, wasala sułtańskiego, zachowa majątek i wraz z całą rodziną będzie bezpieczny od Tatarów. Tych, co nie posłuchają wezwania tego świńskiego łba, czekać ma śmierć, a ich rodziny zostaną niewolnikami na Krymie.
– Nie obawiacie się, że Chanenko się wystraszy i dołączy do nureddinsołtana?
Wyżycki pokręcił przecząco głową.
– Król nadał mu buławę hetmańską nad Kozakami, a Doroszenko dostał swoją od sułtana. Nie może być dwóch kogutów na jednej kupie łajna. Chanenko nie kocha Lachów, ale w Doroszence widzi większego i osobistego wroga. I to jest najlepsza gwarancja jego lojalności.
– Setnicy i mołojcy mogą mieć inne zdanie niż ich hetman – przypomniał Tyner. – Nieraz już się zdarzało, że starszyzna dążyła do porozumienia z Rzecząpospolitą, ale wojsko zaporoskie i czerń nie chciały o tym słyszeć.– Czasy się zmieniają, panie Bogusławie. Od ponad dwudziestu lat wydzieramy sobie Ukrainę i taki z tego pożytek, że najurodzajniejsza kraina na ziemi stała się pustkowiem zasłanym mogiłami. Wielu z mołojców idących za Chanenką straciło kogoś bliskiego, kto trafił w niewolę tatarską. Trudno będzie im z tą świadomością żyć pod sułtańskim knutem, nawet jeśli Doroszenko obiecuje złote góry. Ten, kto raz zaznał smaku wolności, nie jest już skłonny zginać karku.
– My również chcemy im tę wolność zabrać – wskazał trzeźwo Bogusław. – Szlachta zamyśla wrócić do utraconych majątków, a magnaci objąć znów miasteczka i wsie.
– Chcieć to sobie można, panie Bogusławie – rzekł kwaśno imć Stanisław. – Trzeba jeszcze mieć siłę, aby tego dokonać. Teraz Rzeczpospolita nie ma mocy na przywrócenie dawnych porządków. Ja sam mam tu na Bracławszczyźnie wioski, o które mogę wytoczyć procesa – przyznał. – Tylko po co? Tam nawet jednej chałupy nie zostało. Gdzie nie ma polskich załóg, Kozacy rządzą się sami i nie zapowiada się, aby król, hetman czy sam ksiądz prymas byli w stanie coś w tym względzie zmienić. Czas się pogodzić, że utraciliśmy naszych niewolników, i zadbać, byśmy sami nie trafili pod sułtańskie jarzmo.
Rozmowa i wspominki przeciągnęły się do później nocy. Tyner skorzystał z propozycji Wyżyckiego i ułożył się do snu na klepisku przy ogniu.
Ocknął się z bólem głowy, co zresztą nie było dla niego zbytnim zaskoczeniem. Pan chorąży chrapał jeszcze w najlepsze, rozparty na ławie. Tyner zerknął przez dziurę w ścianie. Na dworze było wciąż ciemno, ale intuicja nabyta przez lata obozowego życia podpowiedziała mu, że zaraz zacznie świtać.
Wyszedł przed chałupę i opróżnił pęcherz. Potem poczłapał do studni.Wylał na siebie wiadro zimnej wody, otrząsnął się niczym pies i sapnął z ulgą, gdy łupanie pod czaszką zmniejszyło się do rozsądnych rozmiarów.
Gdy wrócił do izby, Wyżycki był już na nogach.
– Dziękuję za gościnę waszmości – powiedział Bogusław. – Czas mi zgłosić się do pułku królewskiego.
– Bywaj zdrów i uważaj na skórę – rzekł pan Stanisław i chwycił go po przyjacielsku za ramiona.
Po opuszczeniu chałupy Tyner rozejrzał się za swym wachmistrzem. W obozie zaczął się już ruch, żołnierze spieszyli do swoich obowiązków, oporządzali konie i przygotowywali broń.
Porucznik wypytał o wachmistrza kilka napotkanych osób i odnalazł go w zdewastowanej stodole. Grot chrapał w najlepsze w objęciach młodej, tłuściutkiej dziewki. Przy jej brudnych stopach walał się pusty garniec. Bogusław uniósł naczynie i powąchał. Ze środka zalatywało gorzałką.
Odrzucił naczynie na słomę. Zerknął na białą nogę wieśniaczki przerzuconą przez biodro wachmistrza i olbrzymi zad wystający spod podwiniętej spódnicy. Tyner podrapał się po czuprynie, zastanawiając się, czy wachmistrz będzie miał siłę podnieść się na nogi.
Ale, jak mówią, służba nie drużba.
Porucznik pochylił się i bezceremonialnie potrząsnął ramieniem Grota. Wachmistrz wymamrotał przekleństwo i niechętnie otworzył powieki, po czym natychmiast je zamknął.
– Maryjo Panno, jak mnie łeb napierdala – stęknął i łypnął na Tynera jednym okiem. – Świta już? – rzucił takim tonem, jakby miał pretensje do słońca, że wstało przed nim.
– Teraz widzę, czemu ktoś zrobił cię wachmistrzem. Masz w sobie rzadką mieszankę rozumu i pracowitości – rzekł Tyner zjadliwie i szturchnął Grota czubkiem buta. – Zbieraj dupsko, musimy się zgłosić do naszej nowejchorągwi.
Grot znów stęknął, spojrzał na rumiane lico dziewki i uśmiechnął się od ucha do ucha, wyraźnie zadowolony z tego, co wydarzyło się nocą.
– Skąd ty w ogóle ją wytrzasnąłeś? – zaciekawił się Bogusław. – Wyżycki pół wieczoru użalał się nad kielichem, że wszystkie chłopki pochowały się w lesie i musi sam leżeć na ławie przy piecu.
Grot zepchnął z siebie nogę kobitki i się podniósł.
– Dragoni Czarnieckiego znaleźli ją i dwie jej siostry ukryte w jamie pod klepiskiem – wyjaśnił, otrzepując delię i spodnie ze źdźbeł słomy.
Tyner napiął się niespokojny.
– Nikogo nie ukatrupiłeś, aby z nią pochędożyć?
– Nie… gdzie tam. – Wachmistrz wydłubał z portek wesz i zgniótł ją między brudnymi paznokciami. – Uczciwie wygrałem dziewkę w kości, jako i ten garniec gorzałki. – Rozejrzał się wokół siebie, szukając naczynia. Wypatrzył dzban, zajrzał do jego wnętrza i westchnął żałośnie.
Tyner dał mu chwilę na ogarnięcie się, a potem razem poszli zameldować się u porucznika. W pułku królewskim przyjęto ich bez żadnych mecyi, regimentarz Łużecki powiadomił już kogo trzeba o przybyciu królewskiego wysłannika.
Nim słońce zaczęło mocniej przygrzewać, cała armia ruszyła traktem na wschód. W południe ujrzeli Bracław. Miasto składało się z dwóch części, dolnej – położonej na równinie – obwarowanej lichymi wałami, i górnej z zamkiem, który stał na szczycie podłużnego wzgórza. W zeszłym roku stacjonowała tam polska załoga, lecz teraz miasto znalazło się w rękach Kozaków Chanenki.
Łużecki zarządził postój nad rzeką, aby dać odpocząć koniom. Przez resztę dnia podróżowali przez urodzajną równinę, na której uchowały się obwarowane wsie obsadzone przez Kozaków wiernych Rzeczypospolitej.Pod wieczór usłyszeli, a potem ujrzeli tabor Perebijnosa otoczony przez Tatarów i Kozaków sułtańskich. Nad wozami obrońców uniosły się obłoczki dymu z dział i samopałów bijących we wroga.
Imć pan Łużecki wysłał tam chorągiew jazdy i kompanię dragonii, które po krótkiej potyczce spędziły nieprzyjaciela z pola i zagnały aż za bród na Bohu.
Tyner wraz z pułkiem królewskim nie brał udziału w tych harcach, obserwując ich przebieg ze szczytu pagórka. Chanenko razem ze swym taborem połączył się z mołojcami Perebijnosa, a wojsko koronne rozstawiło się obozem wokół kręgu kozackich wozów.
Noc spędzili pod gołym niebem. Bogusław owinął się płaszczem i zaległ na ziemi z siodłem w miejsce poduszki. Zbudził się tylko raz, gdy Tatarzy podeszli pod bród, badając czujność wystawionych przez regimentarza posterunków, ale zatrzymały ich chorągwie pancerne chroniące przeprawę.
Ranek następnego dnia upłynął bez potyczek wręcz. Obie strony, utrzymując pozycje po przeciwnych brzegach Bohu, ostrzeliwały się za to z armat i muszkietów.
Dopiero po południu wojsko koronne stanęło w szyku, gotując się do bitwy. Na prawym skrzydle zajęły pozycje pułki jazdy Potockich i kniazia Wiśniowieckiego, na lewym – oddziały Sobieskiego, Aleksandra Ostrogskiego i Czarnieckiego. W centrum szyku stanął tabor hetmana Chanenki, strasząc wroga paszczami dział ustawionych na wozach bojowych i tysiącami samopałów trzymanych przez mołojców.
Tyner i Grot znaleźli się pod komendą imć pana Jana Pruszkowskiego, porucznika jazdy pancernej w pułku Jego Królewskiej Mości.
– Gotują się na przejście brodu, psie syny – mruknął wachmistrz. Porucznik zerknął spokojnie na drugi brzeg i uniósł podbródek, aby Grot
mógł poczynić ostatnie poprawki przy jego misiurce. Potem spojrzałw jasnobłękitne niebo i pomyślał, że wkrótce będzie mu w tym całym żelastwie gorąco jak diabli. Na pewne rzeczy nie ma rady, lepiej ściekać potem niż krwią. Wachmistrz zajął się sprawdzaniem pistoletów, które następnie wylądowały w olstrach z przodu siodeł.
Chorąży uniósł sztandar i zagrały obozowe trąbki. Cały pułk w równym szyku zaczął się przemieszczać stępa po lekko pochyłym terenie w kierunku rzeki.
Na przeciwległym brzegu wróg skończył formować szyk. W centrum maszerowali Turcy i piechota kozacka. W promieniach słońca doskonale było widać białe, wysokie nakrycia głów noszone przez janczarów. Na szczęście był tylko jeden oddział tych wybornych wojowników, liczący nie więcej niż sześciuset żołnierzy. Tynera pocieszyło to spostrzeżenie. Znaczyło to, że główne siły Turków, prowadzone przez samego padyszacha, wciąż nie przekroczyły granic Rzeczypospolitej. Kozacy sułtańscy ciągnęli ze sobą działa i wozy taboru, zaś Tatarzy zgromadzili się wielką kupą na skrzydłach, wznosząc nieludzki rwetes słyszalny nawet z daleka jak szum wielkiego roju rozwścieczonych szerszeni. To właśnie ordyńcy pierwsi zaczęli przekraczać bród. Promienie słońca odbijały się od kolczug, hełmów i tarcz szlachty ordyńskiej prowadzącej za sobą niezliczoną masę czerni.
Brodu broniły dwie chorągwie pancerne, które po oddaniu salwy z pistoletów w stronę wroga wycofały się przed nadciągającym nieprzyjacielem. Gdy Tatarzy znaleźli się po polskiej stronie rzeki, ruszyło ku nim prawe skrzydło armii koronnej. Tyner, kołysząc się w siodle, obserwował, jak polskie chorągwie opadają na wroga niczym orły, zderzają się z nim i odskakują, aby znów uderzyć na cofającego się przeciwnika.
Tatarzy nie ustąpili łatwo pola. Liczniejsi i dobrze uzbrojeni, próbowali okrążyć Polaków na skrzydłach. Wtedy zagrzmiały działa z taboru Chanenki
i kilka pocisków wbiło się w ordyńskie szyki, masakrując konie i ludzi.Tatarzy natychmiast podzielili się na mniejsze grupy i cofnęli za bród. Dotarłszy do przeprawy, Polacy uformowali szyk. Tyner czuł, jak strach
wypełnia mu żołądek. Miał wrażenie, że zaraz zleje się w gacie. Zawsze tak było przed bitwą.
Popatrzył z obawą na przeciwległy brzeg, lecz widok zasłoniły mu głowy podążających przed nim jeźdźców. Zerknął na wachmistrza, który podgonił swego konia i zrównał się z porucznikiem. Obaj wjechali w spieniony przez kopyta nurt rzeki.
Zaczęły strzelać tureckie armaty i wokół żołnierzy eksplodowała ziemia, wzbijając fontanny wody. Tyner zacisnął dłonie na wodzach, co pomogło trochę uspokoić dygotanie rąk. Minęli końskiego trupa, z którego brzucha wypływały białe flaki, i chwilę potem znaleźli się na wschodnim brzegu.
Chorągiew poderwała się do kłusa. Kotłowanina ludzi i rumaków poniosła Tynera niczym morska fala. Dobył szabli i opuścił ją nisko – ciężar stali w ręku dodał mu odwagi. Wciąż nie widział wroga zasłoniętego przez plecy towarzyszy i podskakujące zady wierzchowców, ale jedno było pewne: błyskawicznie nabierali pędu, zbliżając się do linii nieprzyjaciela, wprost na wycelowane w nich groty pik i lufy muszkietów.
Bogusław niemal przywarł do grzywy rumaka, wiedząc, że za chwilę rozpęta się piekło.
W zgiełku nie usłyszał wrogiej palby, za to natychmiast zobaczył jej skutek, gdy gnający przed nim koń zwalił się na ziemię jak ścięty, pociągając za sobą dosiadającego go żołnierza. Tyner szarpnął wodze, unikając zderzenia z koziołkującym zwierzęciem i rozpaczliwie starając się utrzymać kontrolę nad własnym przerażonym wierzchowcem.
– Trzymać szyk! – krzyczał pan Pruszkowski, który nie wiedzieć czemu znalazł się na równi z Tynerem. Wtedy dotarło do porucznika, że to nie dowódca zmitrężył, lecz on sam wysforował się do pierwszego szeregu.Poderwał głowę znad końskiego łba i zobaczył przed sobą wroga. Nadchodził z naprzeciwka szeroką ławą, zasnuty chmurami dymu,
najeżony pikami i lufami samopałów. Tyner mógł rozróżnić poszczególne twarze nieprzyjaciół, zacięte i brudne od pyłu wzbijanego przez maszerujące sotnie.
Zerknął przez ramię, szukając Grota, lecz ten przepadł w zbitej masie koni i ludzi. Cała chorągiew gnała niczym burza, drąc się wniebogłosy i gotując szable do krwawej roboty.
Huknęła chaotyczna salwa z samopałów i na moment szeregi Kozaków okrył siwy dym. Bogusław odruchowo pochylił głowę do końskiej grzywy. Zaświstały złowrogo pociski. Na szczęście żaden z rozpędzonych obok niego rumaków nie zwalił się na ziemię, co dla szarżujących z tyłu mogło się zakończyć połamaniem gnatów.
Tyner wdarł się w kłębowisko dymu, jego koń odrzucił jakiegoś Kozaka na ziemię i cisnął go pod kopyta wierzchowców. Kolejny przeciwnik wyłonił się z szarości, próbując podciąć szablą przednie nogi konia dosiadanego przez Bogusława. Zwierzę wierzgnęło dziko i jedno z kopyt trafiło mężczyznę w pierś, miażdżąc mu żebra.
Porucznik poczuł, że ktoś usiłuje staranować go z boku. Odruchowo wygiął się w siodle, o włos unikając śmiertelnego pchnięcia grotem dzidy. Wyprostował tułów i chwycił za drzewce, a następnie pociągnął do siebie Tatara. Szarpnięcie wychyliło ordyńca z siodła. Bogusław rozpłatał mu szablą żuchwę.
Trysnęła gorąca krew i chrząstki. Tyner pociągnął za wodze i obrócił wierzchowca, szukając kolejnego wroga do zabicia. Znalazł go na wyciągnięcie szabli.
Pochłonęła go dzika, chaotyczna rąbanina. Siekł, kłuł i tratował, lecz sił nieprzyjaciela nie ubywało. W miejsce jednej zakrwawionej wrogiej twarzypojawiała się kolejna.
Ramiona mdlały mu z wysiłku. Pot zalewał Bogusławowi oczy i szyję. Serce waliło niczym młot, oddech z trudem przeciskał się przez wysuszoną krtań. Szabla, z początku lekka jak piórko, zmieniła się teraz w ogromny ciężar, a każdy kolejny cios wydawał się porucznikowi ponad jego siły. Wsysając powietrze, sparował cios tatarskiego ostrza i wyprowadził kontratak. Tym razem przeciwnik był szybszy, a może zwyczajnie Tyner nie miał już sił. Tatar odrzucił cios z niepokojącą łatwością i zasypał porucznika gradem cięć, z których każde mogło się zakończyć celnym trafieniem.
Bogusław wbił obcasy w boki konia i zderzył się z bachmatem ordyńca. Stepowy konik nie wytrzymał gwałtownego zderzenia. Wierzgnął dziko i zaparł się na zadnich nogach. Tyner wykorzystał to i wyprowadził cięcie szablą w jego szyję. Klinga wgryzła się w ciało zwierzęcia, wyszarpując mięso i krew. Bachmat kwiknął i poleciał na bok, wyrzucając kopyta w powietrze. Jeździec zdążył zeskoczyć w ostatnim momencie, przetoczył się po ziemi i zaczął się podnosić, lekko rozdziawiając usta z wściekłości… I wtedy czyjeś ostrze niemal odrąbało mu głowę od szyi.
Tatar zgiął kolana i walnął o ziemię. Bogusław uniósł wzrok i zobaczył Grota trzymającego zakrwawioną szablę.
Opary prochu na moment się rozwiały i kilkanaście kroków dalej porucznik ujrzał chorążego ze sztandarem, wokół którego gromadzili się poobijani żołnierze.
– Do mnie, kurwa…! Zewrzeć szeregi, do kurwy… Zewrzeć szeregi! – darł się na całe gardło oficer.
Tyner usłyszał hałas w powietrzu, a potem wybuch, coś twardego i wilgotnego uderzyło go w nogę. Wytrzeszczył oczy, widząc ludzką głowę toczącą się po ziemi. W miejscu, gdzie przed momentem łopotał polski sztandar, leżała zmasakrowana sterta ludzkich i końskich szczątkówrozerwanych kulą armatnią.
W panice obrócił wierzchowca wokół własnej osi i omiótł wzrokiem pole bitwy. Jak okiem sięgnąć Kozacy i ordyńcy rąbali i dźgali topniejące niczym śnieg wiosną szeregi wojska koronnego. Ludzie i zwierzęta konali w konwulsjach, nikt nie zbierał rannych. Część jeźdźców potraciła konie i pieszo umykała w stronę brodu, którego strzegły chorągwie kniazia Wiśniowieckiego. Na skrzydle jazda tatarska przypuściła szarżę na uciekających Polaków, tnąc i tratując ich aż do samej rzeki.
Tyner widział już dość bitew, by wiedzieć, że to ostatnia okazja na ocalenie skóry.
– Uciekamy! – wrzasnął do Grota.
Wachmistrz spojrzał na niego oszołomiony eksplozją i pokręcił głową, pokazując, że nie słyszy. Tyner wskazał szablą w stronę rzeki i obaj popędzili ile sił w końskich nogach w kierunku Bohu.
Gdzieś w połowie odległości od brzegu zaczęła ich ścigać grupka ordyńców, szyjąc do nich z łuków i wznosząc chrapliwe okrzyki. Gdy kilka strzał przemknęło tuż nad głową Tynera, ten odruchowo przywarł do grzywy wierzchowca.
Wjechali z impetem na płyciznę, rozpryskując wodę. Bogusław zeskoczył z siodła i chwycił za uzdę. Brodząc w nurcie, pociągnął za sobą ogiera na głębinę. Po kilku krokach woda sięgała mu piersi, a potem nagle grunt pod nogami się skończył i Tyner uchwycił się siodła. Grot pozbył się tarczy i płynął obok, parskając wodą.
Wokół nich zaczęły świstać strzały ordyńców. Porucznik zaryzykował spojrzenie w tył. Tatarzy zatrzymali się na płyciźnie, celując z łuków do uciekinierów. Zanurzył się głębiej, wystawił tylko nos i usta nad powierzchnię nurtu, gdy kolejne pierzaste pociski omal nie raniły jego rumaka. Tyner martwił się, że ordyńcy przepłyną za nimi rzekę, jednakdowodzący nimi możny w perskim szyszaku wzniósł buławę i zawrócił oddziałek w stronę brodu, gdzie toczyły się najcięższe walki.
Płynąc, Tyner i Grot musieli uważać na ciała Polaków niesione nurtem, naszpikowane strzałami, pocięte i podziurawione.
Bogusław, gdy tylko poczuł grunt pod stopami, spojrzał w kierunku brodu. Był szeroki, ale i tak nie mógł pomieścić wszystkich uciekających. Ranne wierzchowce konały w drgawkach na płyciźnie, a ci z jeźdźców, którzy przeżyli, próbowali się wyrwać z potyczki i uratować życie. Nieprzyjaciel miał zbyt wielką przewagę, aby udało się powstrzymać go przed przekroczeniem rzeki. Tyner obawiał się, że i polski obóz jest już stracony.
Dysząc i ociekając wodą, wyciągnął konia na brzeg.
Grot także wygramolił się z nurtu, jednak jego wierzchowiec pozostał na mieliźnie. Dzielne zwierzę krwawiło z głębokiej rany w boku. Koń patrzył na nich z bólem w oczach i rozpaczliwie parskając, próbował się podnieść na drżące nogi.
Wachmistrz sięgnął po nadziak przytroczony do siodła. Pochylił się nad wierzchowcem, wyszeptał uspokajające słowa, po czym jednym bardzo silnym uderzeniem przebił zwierzęciu czaszkę, kończąc jego męki.
Tyner wspiął się na siodło.
Patrząc z wysoka, natychmiast dostrzegł grozę sytuacji. Wróg przełamał obronę na brodzie i zwartymi kolumnami maszerował po zwałach ciał poległych obrońców i ich koni. Co gorsza, Tatarzy ruszyli wpław na zachodni brzeg z zamiarem okrążenia broniących się rozpaczliwie Polaków.
„Gdzie jest Chanenko?”
Tyner spojrzał w stronę taboru – wozy hetmana zniknęły ze wzgórz. Zachowując szyk, oddalały się od miejsca potyczki pośród pyłu wzbijanego przez koła i kopyta koni.– Chanenko się wycofał! – krzyknął do Grota. – Ukryjmy się w lesie! Chwycił wachmistrza za rękę i wciągnął go na grzbiet swojego konia.
Obciążone ponad miarę zwierzę ruszyło stępa w kierunku drzew. Gdy dotarli między pnie i bujne chaszcze, puścili konia wolno – w gęstym lesie byłby tylko zawadą.
Tyner obejrzał się ostatni raz. Bitwa została już całkowicie przegrana. Polacy rozproszyli się i zaczęli biec w stronę lasu. Tatarzy nie mieli żadnych problemów z dogonieniem i osaczeniem uciekinierów. W wielu takich kotłach trwała zażarta, beznadziejna dla niedobitków walka.
– Uciekajmy! – ponaglił Grot i pociągnął porucznika za rękaw kolczugi. Tyner wbiegł między drzewa i niemal od razu zawadził czubkiem buta
o jakiś korzeń. Machając rękoma jak wiatrakami, wpadł na pień i boleśnie uderzył się w twarz.
– Ahrrr!
Nie zważając na chłoszczące go gałęzie i kolce krzaków, popędził przed siebie, przeskakując przez wykroty i przewrócone pnie. Grot gnał tuż obok, sadził długie susy i omijał rosnące gęsto drzewa z wprawą kogoś, kto nie pierwszy raz musiał powierzyć nogom ocalenie życia.
Tyner nie potrafił określić, ile czasu tak biegli. Dość, że jego oddech stawał się coraz krótszy i każdy krok skutkował przeszywającym bólem w boku. W końcu dotarli do niewielkiej polany i padli na mech, dysząc ciężko i rzężąc niby dwa stare psy myśliwskie, które przeceniły swe siły.
– Co teraz? – wykaszlał Grot.
Tyner nie odpowiedział od razu. Ściągnął z głowy misiurkę, otarł spoconą twarz i rozejrzał się po koronach drzew, usiłując się rozeznać, gdzie jest słońce. Do zmierzchu pozostało kilka godzin. Wciąż byli zbyt blisko pola bitwy i nie mogli pozostać w tym miejscu.
– Idziemy w stronę Kamieńca – oznajmił i wstał z mchu mimo omdlałychmięśni.
Wachmistrz skinął głową. Podniósł się, stękając.
Nagle gdzieś w gęstwinie rozległ się trzask łamanych gałązek. Serce Tynera zabiło jak oszalałe, rzucił Grotowi naglące spojrzenie i obaj skryli się w chaszczach. Leżąc płasko na ziemi, nasłuchiwali odgłosów zbliżającego się konia. Łeb bachmata wyłonił się kilkadziesiąt kroków od ich kryjówki, a tuż za nim krępa sylwetka dosiadającego go ordyńca. Jeździec mimo upału nosił kożuch z baraniej skóry. Pogańskim łbem z płaską jak talerz twarzą kręcił na wszystkie strony, wypatrując zdobyczy. Jedną ręką kierował wierzchowcem, w drugiej ściskał buławę – obuch osadzony na długim trzonku.
Tyner zastygł z nożem w dłoni i wlepił wzrok w zbliżającego się bachmata. Krew pulsowała mu w żyłach, a ściekający po karku pot powodował okropne swędzenie skóry. Czuł, że jeszcze chwila i zleje się w spodnie ze strachu.
Tatar zatrzymał konia na polanie. Pochylił się, wpatrując się w ziemię. Znajdował się kilka kroków od miejsca, gdzie przed momentem leżeli Tyner i Grot. Wystarczyło, że dostrzeże zgniecioną ściółkę, a wówczas znajdą się w nielichych opałach.
Bogusław zerknął na wykrzywioną napięciem twarz Grota, który ściskał w dłoniach nabitą rusznicę. Wymienili spojrzenia, Tyner pokręcił lekko głową i wskazał na nóż. Spodziewał się, że Tatar nie jest sam. Ordyńcy zwykle poruszali się grupkami liczącymi pięć głów. Jakby na potwierdzenie jego domysłów blisko parsknął jeszcze jeden koń i rozległ się gardłowy głos wydający rozkazy. Odpowiedziały mu inne szczeknięcia w bisurmańskiej mowie. Tatar wyprostował się i obrócił w siodle. Rzucił kilka zduszonych słów. Tyner zrozumiał go bez trudu.
„Nikogo tu nie ma”.
Kopyta bachmata znów zaczęły deptać trawę i chwilę potem jedynąoznaką po przejeździe ordyńca były kołyszące się, poruszone przez zwierzę paprocie.
Leżeli bez ruchu ponad kwadrans, nasłuchując odgłosów lasu. Gdy upewnili się, że ordyńcy nie zawrócą, możliwie jak najciszej ruszyli na zachód. Wraz z postępującym zmierzchem promienie słońca przenikające przez korony drzew zaczęły blednąć, wszystko wokół nich zszarzało, a spod drzew, krzaków i paproci wypełzły głębokie cienie. Wkrótce potem noc zarzuciła swój płaszcz i okryła uciekinierów miłosiernym, nieprzeniknionym mrokiem.
Przynajmniej do rana byli bezpieczni. Nie znaczyło to jednak, że mogli pozwolić sobie na wytchnienie. Wręcz przeciwnie, zamierzali maszerować aż do świtu. Nocna wędrówka jest zawsze ryzykowna. Gdy człowiek nie widzi, co ma pod stopami, łatwo może się potknąć, skręcić kostkę czy złamać palec. Wystarczy zagłębienie w ziemi podmytej przez deszcz, nora łasicy bądź wystający spod ściółki czy mchu korzeń.
Ich wędrówka okazała się wyjątkowo trudna i uciążliwa. Już po paru godzinach grunt pod stopami Tynera i Grota zaczął łagodnie opadać, a potem stał się bagnisty, miejscami wypełniony płytką wodą. Było oczywiste, że zbliżyli się do granic jakichś mokradeł, których nie brakowało w tej części Ukrainy.
Przez następne parę godzin ich buty zapadały się w nasiąkłej ziemi. Tylko raz zatrzymali się na dłuższy postój, aby dać wytchnienie obolałym nogom i osuszyć nieco stopy.
– Ziemia jest coraz bardziej grząska – zauważył Grot, siadając obok Tynera na przewróconym pniu. Zarysy ich zgarbionych sylwetek ledwie odcinały się od tła otaczającego ich lasu.
W tej sytuacji kontynuowanie marszu było zbyt ryzykowne. W każdej chwili mogli zbłądzić w ciemnościach na prawdziwe moczary. Mając jednakwybór między wpadnięciem w łapska Tatarów a ryzykiem utonięcia, porucznik bez wahania wybrał to drugie.
– Będziemy uważać, zatrzymamy się, gdy trafimy na bagna – zdecydował.
Bogusław nie widział twarzy wachmistrza, ale przysiągłby, że usłyszał zgrzytanie zębów. A może tylko się mu zdawało?
Niedługo potem znów wlekli się przez las, depcząc rozmiękłą ziemię. Tyner szybko zaczął żałować, że nie zostali na suchym pniu. Strach
i wycieńczenie mocno dały się mu we znaki, każdy krok wymagał potwornego wysiłku. Jego nogi zmieniły się w dwa kloce drewna, które jakimś cudem niosły go wciąż przed siebie. Dyszał ciężko i zataczał się, szorował rękawami o pnie drzew, ocierał się o kolczaste krzaki i paprocie, potykał na nierównym, nasiąkłym wodą mchu i splątanych korzeniach. Powieki ciążyły mu, jakby odlano je z ołowiu, a głowa sama opadała na pierś. Od wilgoci miał dreszcze i chyba zaczątki gorączki. Upadał i wstawał, liczył się tylko kolejny krok i wilgotne mlaskanie towarzyszące wyciąganiu stóp z błota. Mlask, mlask… Cały jego umysł skupił się na tym dźwięku.
Blask jutrzenki przywitał ich z dala od pola bitwy. Tyner nie wiedział dokładnie, na jaką odległość udało się im oddalić, ale chyba mogli poczuć się bezpieczniej.
Ulgą nie napełnisz jednak żołądka, nie wymasujesz twardych jak kamienie mięśni nóg. Przebłysk euforii szybko został tylko mglistym wspomnieniem, a w jej miejscu pojawiły się głód i obezwładniające zmęczenie.
Gdzieś w koronach drzew zaskrzeczał ptak. Wachmistrz sięgnął po pistolet i uniósł głowę, próbując wypatrzyć krzykacza. Niestety gęste listowie uniemożliwiło upolowanie śniadania.
– Musimy zdobyć coś do żarcia – odezwał się Grot zniechęconyi zawiesił broń na haku u pasa.
Tyner skinął głową, zbyt zmęczony, aby odpowiedzieć. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach, mlaskając stopami w grząskim gruncie. Bogusław, mrużąc oczy, rozglądał się po zielono-brunatnej plątaninie leśnego poszycia. Szukał czegokolwiek, czym mógł napełnić burczący brzuch. Odbicie jego wymęczonej twarzy błyskało w lusterkach kałuż. Zarośnięty szczeciną i oblepiony błotem niemal się nie poznawał.
Obejrzał się, szukając Grota, i dostrzegł jego przygarbioną sylwetkę przy jakimś krzaku. Może coś tam znalazł.
Na myśl o jedzeniu ślinka napłynęła mu do ust i znów skupił wzrok na ziemi. Kilka kroków dalej wypatrzył długie na trzy łokcie, smoliście czarne wijące się cielsko. Żmija miała sercowaty łeb i skośne źrenice osadzone w ciemnoczerwonych tęczówkach. Tyner nie zamierzał przepuścić takiej okazji, podbiegł do umykającego węża. Gad wystraszony hałasem zwinął się w spiralę, uniósł głowę, sycząc i wysuwając rozwidlony język. Bogusław wyciągnął w stronę gada ostrze szabli, prowokując atak. Gdy żmija wystrzeliła jak bicz, był gotów. Jednym zamachem klingi odciął jej łeb.
Podniósł wijącą się jeszcze zdobycz i zawołał Grota.
Wachmistrz nazbierał jedynie korzonków i leśnych owoców. Bogusław poczuł irracjonalną dumę, jakby udało mu się upolować co najmniej dzika.
– Mamy śniadanie – rzekł i pokazał towarzyszowi mięsisty odwłok.
Grot spojrzał nieufnie na gada.
– Chyba nie będziemy tego jeść na surowo?
– Można, ale przydałoby się upiec – przyznał Bogusław.
– Tylko gdzie? – Wachmistrz rozejrzał się bezradnie po otaczających ich mokradłach.
– W pobliżu musi być wyżej położona polana – stwierdził Tyner. – Żmije lubią się wygrzewać na słońcu.Powlekli się przed siebie, rozchlapując mętną wodę i rozpatrując się na wszystkie strony.
Jakieś sto kroków dalej wypatrzyli przesiekę wypełnioną blaskiem dnia. Ruszyli w stronę światłości.
Tyner rozgarnął dłońmi krzaki i zobaczył wzgórze wyłaniające się wśród moczarów i lasu. Ze szczytu wzniesienia wyrastał postawiony na sztorc pochyły głaz.
– Alleluja – mruknął Grot, wychylając głowę obok ramienia porucznika. – Nareszcie wysuszę dupsko.
Po raz pierwszy od wielu godzin na jego ustach pojawił się uśmiech. Tyner zmarszczył brwi.
– Rozejrzyjmy się – zaproponował.
Wachmistrz prychnął.
– Na Boga, jesteśmy na pieprzonych moczarach, jedyne, co może nas tu zaskoczyć, to jeszcze więcej żmij.
Wygramolił się z zarośli i człapiąc, z mozołem podążył na szczyt wzniesienia.
– Zaraza – syknął Tyner.
Miał złe przeczucia, ale kiedy ostatnio ich nie miał? Gdyby dobrze się zastanowić, to wciąż przytrafiały się mu niefortunne zdarzenia, czy tego chciał, czy nie.
Zagryzł wargę i wynurzył się zza pasma zarośli. Wspinaczka szła mu z trudem, ledwo powłóczył nogami, do tego trawa na zboczu sięgała kolan i wyżej. Wszędzie walało się mnóstwo kamieni i głazów spłukanych przez deszcz. Tyner pomyślał o żmijach i zaczął mocniej deptać łodygi traw, by przepłoszyć czające się pod stopami gady.
Gdy dowlókł się na szczyt, Grot leżał już na rozgrzanej ziemi obokobelisku. Głaz był naprawdę wielki, porysowany przez czas i naturę, ciemny i omszały. Przerastał Tynera o dwie głowy i nawet wespół z Grotem nie byliby w stanie go objąć.
Bogusław miał nieodpartą chęć rzucić się na ziemię. Każdy mięsień i każde udręczone ścięgno błagały go o odpoczynek.
Zamiast tego rozejrzał się po okolicy. Od wschodu, skąd przyszli, jak okiem sięgnąć rozciągały się las i moczary, to samo od północy i zachodu. Na południu teren się wznosił. W dole, w odległości godziny marszu od szczytu, na który się wspięli, płynęła rzeczka, migocząc wśród drzew i pól.
Od tej strony na zboczu kopca walało się jeszcze więcej głazów. Niektóre z kamieni sięgały mu do kolan, inne były znacznie większe. Tyner zmrużył oczy. To, co wspinając się, wziął za rozrzucone bezładnie odłamki skał, było w rzeczywistości kręgami otaczającymi kopiec ze wszystkich stron.
Dotarło do niego, że to musi być kurhan. Na Ukrainie było wiele takich wzniesień, a ludzie gadali, że to mogiły olbrzymów.
U podstawy kopca wznosiło się pięć głazów tylko nieco mniejszych niż główny obelisk na szczycie grobowca.
Tyner wybałuszył oczy na niemych wartowników.
„Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników” – głos Marii przenikał jego głowę złowieszczym szeptem, jeżąc włoski na karku i wypełniając lodem żyły.
– Wstawaj! – rzucił do wylegującego się wachmistrza.
W głosie Tynera musiało być coś, co sprawiło, że Grot poderwał się bez słowa sprzeciwu i chwycił za broń.
– Co się stało?
– Musimy stąd odejść!
Grot popatrzył nań jak na szaleńca.– To doskonałe miejsce, można tu odpocząć i zjeść – zaprotestował. Tyner nie miał zamiaru tłumaczyć się mu ze swych przeczuć. Zmierzył
Tomasza srogim wzrokiem.
– To rozkaz, wachmistrzu – warknął.
Grot odruchowo stanął na baczność. Nie ruszył się jednak z miejsca. Wpatrywał się tylko w dowódcę, zaciskając zęby.
Tyner położył dłoń na szabli… Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
„Czy tak ma się to skończyć?”
Opuścił ramiona i zdjął dłoń z rękojeści.
– Jak sobie, kurwa, chcesz – rzucił wściekle i obrócił się tyłem do Grota. Nie zamierzał spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej. Podniósł swoją torbę i kołysząc się na nogach uginających się ze zmęczenia, zszedł południowym zboczem, omijając jak najszerszym łukiem niemych strażników grobowca.
Dotarłszy do podstawy kopca, obrócił się i popatrzył na Grota. Wachmistrz stał bez ruchu w cieniu obelisku i najwyraźniej nie zamierzał zmienić zdania. Tyner poczuł rozczarowanie, zdążył przez te kilka miesięcy przywyknąć do towarzystwa tego bezczelnego i leniwego drania.
Zaklął siarczyście w myślach, rozzłoszczony własną słabością. Od lat nie miał przyjaciół, ani nawet towarzyszy, których można by od biedy za takich uznać. W zasadzie każdy, z kim dłużej przebywał, prędzej czy później umierał. Z czasem Bogusław stwierdził, że po prostu nie ma co przyzwyczajać się do ludzi. Trzymając się sam, unikasz kopania grobów i żalu, który niczego nie odmieni.
Ostatecznie każdy człowiek rodzi się sam i sam umiera. Reszta jest tylko wędrówką między początkiem a końcem.
Tyner odwrócił głowę i wykonał kolejny wypełniony zmęczeniem krok.Cudownie błękitne i jasne
Żmija, gdy upiec ją na ogniu, wcale nie jest taka zła, szczególnie na pusty żołądek. Z tą myślą Tomasz Grot skończył przeżuwać ostatni kęs i wypluł łuskę, która wcisnęła się mu między zęby.
Siedząc po turecku, wytarł dłonie o trawę i przez chwilę wpatrywał się w płomienie pełgające u jego stóp. Ognisko było malutkie i niemal nie dymiło. Człowiek, podróżując samotnie przez głuszę, powinien być ostrożny.
Myśl ta wywołała nieprzyjemny ucisk w żołądku wachmistrza.
„To tylko przypalone mięso”, powiedział sobie.
Zwykle oszukiwanie samego siebie nie sprawiało mu trudności, tym razem jednak uczucie, które ciążyło mu w trzewiach, nie wynikało z niestrawności. Szczerze przyznawszy, czuł się paskudnie po tym, jak pozwolił Tynerowi odejść.
Przesunął koniuszkiem języka po spierzchniętych wargach. Po raz wtóry zaczął się zastanawiać, czemu porucznik nie chciał zostać na kurhanie.
Nawet nie zabrał swojej połowy żmii. Wachmistrz spojrzał z poczuciem winy na podpieczony kawałek gada, który zostawił w popiele na wypadek, gdyby Tyner wrócił.
Wyciągnął szyję, jakby spodziewając się, że jego kompan wyjdzie nagle zza drzew. Rzecz jasna nic takiego się nie wydarzyło. Tyner był jednym z tych upartych sukinsynów, którzy niemal nigdy nie zmieniają raz podjętej decyzji. Nie był też tchórzem.
Jeśli nie został na kurhanie, to z pewnością miał po temu dobry powód. Im dłużej Grot myślał o dziwnym zachowaniu towarzysza, tym większy ogarniał go niepokój. Był prostym człowiekiem, nauczył się czytać i pisać,ale w głębi duszy lękał się złych mocy, jak każdy.
Rozejrzał się czujnie, lecz nie dostrzegł nic złowrogiego. Żadnej strzygi, czarownicy z miotłą czy licha czającego się za głazem.
„A może chodziło o koszmar, który nawiedził Tynera poprzedniej nocy?” Grot podrapał się po czuprynie.
Snów nie powinno się lekceważyć, choć nigdy nie należy też brać ich dosłownie. Ostatecznie to tylko sny. Budzisz się i znów jesteś tym samym człowiekiem, którym byłeś, nim zamknąłeś oczy.
On także miewał niegdyś koszmary, zwykle ten sam każdej nocy, w którym uderzeniem siekiery rozłupywał głowę swemu panu.
Uciekł przed karą, lecz jeszcze długo potem duszę wypełniały mu wyrzuty sumienia i lęk przed schwytaniem. To było wiele lat temu, z czasem te straszne sny wyblakły, a dłonie splamiła nowa krew. Mijały lata i kolejne następujące po sobie wojny. Niepostrzeżenie zbiegły chłop przeistoczył się w żołnierza i szlachcica. Teraz, gdy Grot patrzył na swe dłonie, nie widział tej pierwszej przelanej krwi, a wydarzenia z przeszłości stały się mglistym, nic nieznaczącym wspomnieniem.
Opuścił ręce i popatrzył na las rosnący u podnóża kopca. Gdyby wyruszył natychmiast i trochę się postarał, miałby szansę doścignąć Tynera przed zmrokiem.
– Szlag to – mruknął. Schował niezjedzony kawałek żmii do torby i zasypał piaskiem niewielkie ognisko. Potem podniósł broń i skierował się w dół zbocza, uważając, by nie ugrząźć stopą w którymś z licznych wgłębień pozostałych po kamieniach wymytych przez deszcze. Minął głazy i wdarł się w las, szukając śladów pozostawionych przez Bogusława.
Porucznik był wyczerpany i nie trudził się zacieraniem śladów. Czasem były to odciski butów w miękkim podłożu, innym razem zdeptana trawa czy mech, ułamana gałązka lub oberwany liść. Wystarczyło mieć wprawne okoi nieco praktyki, by uchwycić trop.
Grot posiadał obie te cechy. Po ucieczce z folwarku dzięki łutowi szczęścia przystał do zbójeckiej bandy grasującej po ziemiach przemyskiej i samborskiej pod wodzą Bazylego Jaworskiego i jego dwóch synów. Skończył już wtenczas szesnaście lat, był wysoki i silny, łatwo więc odnalazł się wśród zbójców. Wataha przez większość czasu kryła się w górach i lasach przy węgierskiej granicy, gdzie Grot wyuczył się myślistwa i władania bronią.
Jaworscy napadali głównie na kupców węgierskich, ale gdy nadarzyła się okazja, nie stronili od najazdów na dwory szlacheckie, uprowadzali bydło, a nawet porywali jeńców dla okupu. Potem przyszły wielka wojna ze Szwedami i najazd księcia Rakoczego, któremu zamarzyła się korona polska. Jaworscy, jak wielu innych, dołączyli do Siedmiogrodzian grabiących bez litości ziemie nad Sanem, co nie przeszkodziło im potem, gdy Rakoczy został pobity przez armię koronną, ścigać, bić i mordować niedawnych sojuszników.
Grot dobrze wspominał tamte czasy, miał zawsze pełny żołądek i kożuch na grzbiecie. Nauczył się wybornie strzelać zarówno z pistoletów, jak i muszkietu, niezgorzej też władał szablą. Wprawdzie wciąż był tylko sługą, ale wtedy mu to jeszcze nie przeszkadzało. Nie znał przecież innego życia. Uzbierał trochę dobra z łupów, które stary Bazyli rozdzielał między swych zbrojnych. Te kilka talarów, pierścionek z oczkiem i złoty wisiorek to było więcej, niż kiedykolwiek mógł zarobić wieśniak garbiący plecy na pańskim polu.
Z pewnością zostałby w służbie u Jaworskich jako półwolny chłop i zbójnik, zawsze gotów na wezwanie szlacheckich opryszków, gdyby nie Marucha, żona Bazylego. Choć już niemłoda, wciąż przyciągała spojrzenia mężczyzn. Gdy szła w jaskrawoczerwonej sukience między ogniskami,poruszając sporym, acz kształtnym tyłkiem, nie było takiego, co choć na moment nie zawiesił wzroku na tym i owym. A i ona, gdy tylko mąż i synowie oddalali się z domostwa, nie stroniła od rzucania zalotnych spojrzeń i frywolnych żartów.
W tamtych latach myśli Grota nieustannie zajmowały wieśniaczki z osady. Często zakradał się nad strumień i zza krzaków podglądał piorące ubrania kobiety. Czasem, gdy miał szczęście, któraś z niewiast ściągała koszulę czy spódnicę i myła się w potoku.
W ten sposób zobaczył Maruchę. Pluskała się o świcie w źródlanej wodzie, naga i spowita promieniami słońca błyskającymi na jej skórze, po której spływały strużki wody. Zachwyciła go i zaczarowała jak leśna nimfa sprowadzająca młodzieńców na manowce.
Od tamtej chwili nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o niej, nagiej i wilgotnej. Mało jadł i spał. Zamykał oczy i budził się, mając pod powiekami obraz jej ciężkich piersi, szerokich bioder i ud złączonych gęstym, jasnym runem. Płonął i kochał się w myślach z Maruchą, aż do momentu gdy wytrysk nasienia zraszał mu dłoń.
Tak minął rok, wypełniony męczarnią, którą może zrozumieć tylko młode serce.
Wiosną ostatniego roku wojny ze Szwedami został trafiony kulą w udo. Stało się to podczas zasadzki na orszak szlachcica podróżującego do Lwowa. Rana nie zagrażała życiu Tomasza, lecz przez kilka tygodni nie mógł chadzać na zbójecką robotę. Przez większość czasu zbijał bąki i wyczekiwał na przyjście Maruchy, która jako znachorka doglądała rannych i przyjmowała porody.
Gdy zjawiała się przy jego posłaniu, był szczęśliwy jak szczeniak, który dostał pierwszą kość. Leżał niemal nagi pod przykryciem, toteż nie potrafił ukryć, jak bardzo Marucha mu się podoba. Gdy nakładała maść na jego ranę,cały napinał się i czerwienił, nie śmiąc patrzeć jej w oczy.
Lekarstwo z niedźwiedziego sadła i zioła dobrze goiły postarzał i wkrótce Grot odzyskał siły. Najbardziej bał się, że Marucha przestanie go odwiedzać, gdy wydobrzeje. W desperacji rozważał nawet rozdrapanie rany, aby tylko dłużej móc przebywać z ukochaną.
Dojrzał owies na polach i Bazyli poprowadził zbójecką watahę na wyprawę, tym razem na węgierską stronę. Miało go nie być przez kilka tygodni.
Grot został w osadzie, by zdrowieć i strzec zwierząt wypasanych na łąkach. Dni upływały mu na wylegiwaniu się na trawie, z rusznicą leżącą pod ręką, na wypadek gdyby pojawiły się wilki.
Snuł też fantazje na temat Maruchy. O tym, jak ich nagie ciała splatają się ze sobą.
Okazało się, że ona myśli o tym samym.
Odwiedziła go trzeciej nocy po wyjeździe męża. Przebywał w chacie sam, pozostali jej mieszkańcy wyruszyli z Bazylim. Nie myślał o konsekwencjach, a nawet jeśli coś przyszło mu do głowy, to wszelka przezorność pierzchła, gdy Marucha zrzuciła koszulę i spódnicę.
Kochali się po ciemku i jedyne, co zapamiętał, to ciepło, miękkość i zapach jej skóry.
Gdy zbudził się o świcie, wciąż leżała u jego boku. Zamyślona i piękna. Dotknął jej piersi i uniósł głowę. Ich spojrzenia się spotkały. Miała cudowne oczy, wesołe, a jednocześnie pełne namysłu.
Potem się ubrała i wymknęła z chaty.
Spotkali się następnej nocy i kolejnej. Za trzecim razem stało się coś niezwykłego, czego wówczas nie rozumiał. Marucha, siedząc na nim okrakiem, westchnęła gardłowo i zadrżała na całym ciele. Przylgnęła do niego i wpiła usta w jego usta, łącząc się z nim w długim pocałunku.Idylla trwała do powrotu Bazylego z bandą. Łup z rozboju okazał się godny wysiłku, a herszt publicznie podarował żonie piękne suknie i wielki złoty pierścień.
Tej nocy Grot uciekł w las, by samotnie płakać z tęsknoty i rozpaczy za kochanką.
Rankiem zaczepił Maruchę nad strumieniem, w naiwności zaproponował jej ucieczkę od męża, lecz ona go skarciła i nazwała głupcem. Była zamężna, i to z człowiekiem, który mógł skrzywdzić ich oboje. Wymusiła też na Tomaszu przysięgę, że będzie milczał i pogodzi się z końcem letniej przygody. Obiecał jej, o co prosiła, ale nie potrafił dotrzymać danego słowa.
Miłość młodego serca bywa potężniejsza niż strach czy rozsądek. Wytrwał kilka dni, skręcając się w męczarniach, a potem zaczął
nachodzić Maruchę, błagając i grożąc jej na przemian, byleby tylko znów mógł poczuć jej nagie ciało przy swym ciele. To było silniejsze od niego.
Uległa mu. Z lęku, pożądania, a może z miłości? Zapewne z powodu wszystkich tych uczuć naraz.
Zaczęli się spotykać w lesie i na górskich łąkach, wykradali dla siebie skrawki dnia, aby potem znów wracać do osady i czekać na kolejne spotkanie.
Minęło lato i liście drzew zabarwiły się złotem i czerwienią. Oczy Maruchy już nie były wesołe, zagościł w nich smutek i lęk. Zapewne wiedziała, że tajemnice kochanków zawsze w końcu wychodzą na jaw. To nieuniknione jak świt i zmrok, po którym nastają ciemność, groza i gniew.
Janusz, syn Maruchy, zjawił się po niego wraz z pierwszym śniegiem. Z pomocą dwóch sług wyciągnął go z posłania i zawlókł do lasu. Grot, brnąc przez głęboki śnieg, myślał, że już po nim, lecz zamiast pętli ze sznura, noża wbitego w serce czy kuli z pistoletu otrzymał ostrzeżenie.
Janusz kazał mu natychmiast opuścić osadę i nigdy nie wracać. Wyjawiłteż, że zabiłby go jak psa, gdyby nie matka, która wybłagała jego ocalenie. Odszedł, cóż innego miał uczynić?
Nigdy więcej nie spotkał Maruchy ani też nie słyszał nic o jej losie. Z początku rozmyślał o niej co dzień, lecz z czasem wspomnienia przyblakły, a on rozpoczął nowe życie.
Zaciągnął się do wojska, podając się za ubogiego szlachcica. Walczył pod komendą hetmana Czarnieckiego z Moskwą i Kozakami, bił się w wojnie domowej po stronie króla przeciw buntownikom, choć nie miał pojęcia, o co też wielcy panowie kłócą się ze sobą. Było mu to zresztą obojętne, byle napić się, najeść do syta i pochędożyć. Do tych trzech spraw sprowadzały się wówczas wszystkie jego plany i ambicje.
Gdy brakło innych zajęć, walczył w wojnach spadkowych magnatów. Raz po stronie Jana Sobieskiego, wtenczas jeszcze będącego tylko pułkownikiem, który siłą zajął starostwo stryjskie i wyrugował z zamku, miasta i dóbr wdowę po zmarłym wojewodzie Koniecpolskim. Służył też czas jakiś u Lanckorońskich, gdy ci z całym wojskiem i armatami odbili z rąk Ossolińskich starostwo na Podolu.
Na koniec przystał do Wiśniowieckich, kiedy księżna Gryzelda po śmierci brata Jana Zamoyskiego wypędziła z Zamościa jego żonę, przyszłą panią Sobieską, i siłą zagarnęła wszystkie dobra po zmarłym, za nic mając wyroki sądowe i wznoszone do trybunałów protestacje.
Kniahini była bardziej waleczna niż jej królewski syn i połowa mężczyzn, których Grot spotkał na swej drodze. To należało jej przyznać. A i dobrze płaciła za służbę i robienie szablą.
Cóż z tego, skoro pieniądz się go nie trzymał. Trunki, dziewki i gra w kości oznaczają ruinę dla każdego mężczyzny. Spłukany do cna Grot znów musiał szukać żołnierskiego chleba w armii koronnej. Zresztą, tak po prawdzie rzekłszy, czy potrafił robić cokolwiek innego?Człowiek jest tym, kim jest, i nie warto się oszukiwać, że stanie się kimś innym. Na pewne rzeczy trzeba patrzeć trzeźwo.
Z tą niewesołą myślą tłukącą się mu pod czaszką Grot poczłapał w kierunku nieodległej rzeczki.
Przedzierając się przez kolejne zarośla, usłyszał rozmawiających ze sobą mężczyzn.
Zacisnął zęby, rozważając, jak ma postąpić. Spotkać ludzi w takiej głuszy to nic dobrego. W najlepszym razie okażą się myśliwymi lub, co bardziej prawdopodobne, zbójcami kryjącymi się przed prawem.
Wycofał się chyłkiem w gęste chaszcze i przypadł do ziemi. Chwilę potem zza drzew wynurzyło się dwóch ludzi uzbrojonych w szable i rusznice. Nosili się jak szlachta, choć to akurat o niczym nie świadczyło. Grot postanowił się nie ujawniać. Patrząc z boku, widział ich masywne sylwetki, ale nie twarze.
Wyglądało na to, że ominą go w odległości dziesięciu kroków i pójdą w swoją stronę. Nagle jednak jeden z nieznajomych się zatrzymał.
– Poczekaj – rzucił do kompana i ruszył w stronę kryjówki wachmistrza. Grot stężał z szablą w dłoni, gotów użyć ostrza, gdy okaże się to
konieczne.
Mężczyzna zatrzymał się przy krzakach, kilka kroków od leżącego na ziemi wachmistrza, i poluzował pas podtrzymujący spodnie.
„No pięknie”.
Długi strumień moczu zapluskał o leśną ściółkę, gałązki i gęste listowie. Rozległo się pełne ulgi westchnienie.
Grot opuścił głowę, czekając, aż tamten sobie ulży. Trwało to i trwało, aż w końcu plusk się urwał.
Wzrok Tomasza padł na buty mężczyzny. Były najwyższej jakości, uszyte z ciemnej skóry, z wybitą na cholewie pieczęcią cechu szewcówwarszawskich.
Zmrużył oczy i poczuł lodowate tchnienie na plecach. Nie mogło być mowy o pomyłce. Zbyt wiele razy oddawał je służącym do polerowania, gdy mieszkał na zamku. Buty oficera gwardii królewskiej musiały się świecić jak psu jajca na wiosnę.
Grot nie wiedział, kim są ci ludzie ani dokąd zmierzają. Jednego natomiast był pewien – buty, które nosił jeden z nich, należały do Tynera.
Zazgrzytał zębami, czując, jak przygniata go poczucie winy.
Porucznik nie był człowiekiem, który dałby sobie dobrowolnie odebrać cokolwiek. Prawdopodobnie był już martwy, leżał w jakiejś jamie z poderżniętym gardłem czy rozłupaną czaszką, z krwią wypływającą mu z ust.
Grot musiał coś zrobić. Tylko jedno przyszło mu do głowy. Podniósł się i ruszył chyłkiem za oddalającymi się mężczyznami. Przemieszczali się na zachód w kierunku rzeki. Starał się nie tracić ich z oczu, przynajmniej do momentu, gdy wyszli z lasu na polanę. Tam zostali przywitani przez kamratów.
Grot przycupnął za pasmem krzaków nieruchomy i bezgłośny. Słyszał, jak napotkani w lesie mężczyźni zdają komuś raport. Rozchylił ostrożnie gałązki i zmrużył oczy oślepiony blaskiem słońca zalewającego polankę z rosnącym na niej dębem. Drzewo było stare, o potężnym pniu i rozłożystej koronie. Wokół zielonego olbrzyma wznosiło się kilka głazów równie dużych jak te, które Grot widział przy kopcu. Omszałe i pochylone do ziemi łudząco przypominały zmęczonych wartowników, którzy zasnęli na przydługiej służbie.
Jeden z obelisków zasłaniał mu widok i uniemożliwiał zliczenie wrogów. Grot cofnął się i cichaczem przesunął trzy kroki w lewo. Wychylił głowę
nad chaszcze i w tym momencie serce skoczyło mu do gardła.Było ich na polanie pięciu. Zgromadzili się wokół Tynera, który zwisał z liny przerzuconej przez konar dębu z rękami wyrzuconymi w górę. Sylwetka porucznika była napięta niczym sznur, który oplatał mu nadgarstki, a bose stopy wisiały tuż nad ziemią, co musiało być okrutną torturą dla ramion i stawów. Nagie plecy Tynera były poprzecinane śladami po chłoście, a z ran ściekała krew. Głowa opadła mu na pierś jak u człowieka, który stracił przytomność.
Grot ucieszył się mimo wszystko. Bogusław żył, w innym przypadku już by go nie męczyli.
Rozpoznawał tylko jednego z piątki oprawców, wysokiego i barczystego Żmudzina o garbatym nosie. To on trzymał w ręku nahajkę. Nazywał się Dowgerd i był zaufanym siepaczem Klary Pac. Wachmistrz miał już go raz na ostrzu noża, ale tamten zdołał mu uciec.
– Cholerny niefart – mruknął pod nosem.
Pięciu uzbrojonych przeciwników oznaczało tyle razy większe prawdopodobieństwo, że zostanie się zabitym. Wszyscy mieli przy sobie szable. Na szczęście niemal cała broń palna – rusznice i pistolety – została przy koniach, prócz flinty trzymanej przy nodze przez wysokiego chudzielca.
Grot był dobrym strzelcem i całkiem niezgorszym rębajłą, ale nigdy nie stawał w pojedynkę przeciw tylu ludziom naraz. Obawiał się, że nie zdoła ocalić Tynera i co gorsza, sam zginie. Z całą pewnością będzie to paskudna, bolesna i nikomu niepotrzebna śmierć.
„Której łatwo uniknąć”, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Wystarczy, że odejdzie i zostawi sprawy własnemu biegowi. To jedyne rozsądne wyjście. Z doświadczenia wiedział, że poczucie winy jest jak katar – przechodzi samo po pewnym czasie.
Rudzielec stojący blisko Tynera chwycił go za czuprynę i uniósł bezwładną głowę.– Trzeba go ocucić – orzekł.
Dowgerd wsadził nahajkę za pas i zbliżył się do małego ogniska rozpalonego w cieniu dębu. Pochylił się i sięgnął po żagiew. Przez chwilę przyglądał się płomyczkom pełgającym po drewnie.
– To powinno pomóc – rzekł z krzywym uśmiechem, po czym zbliżył się do wiszącego na linie Tynera.
Przyłożył mu żagiew do nagiego boku. Zaskwierczała przypalana skóra i Bogusław, ocknąwszy się, krzyknął straszliwie.
– O, i znów jesteś z nami – przywitał go Żmudzin. – Nie pozwolę, byś opuścił nas zbyt prędko! – Ponownie przyłożył ogień do ciała Tynera.
Porucznik szarpnął się na naprężonej linie. Zaskowyczał gardłowo. Dowgerd odjął drewno i popatrzył z niezadowoleniem na gasnący
płomień.
– Nigdzie nie odchodź, zaraz dokończymy – rzucił złośliwie, co wywołało wesołość u jego kompanów.
Grot uniósł rusznicę i wymierzył w Dowgerda, gdy ten ukucnął przy ognisku i zaczął rozniecać gałęzią płomienie. Miał wielką ochotę zabić go pierwszego, ale ostatecznie przesunął lufę odrobinę w bok i wycelował w chudzielca z flintą. Wstrzymał oddech i delikatnie nacisnął spust. Iskra z krzesiwa trafiła w panewkę niczym miniaturowy piorun i zapaliła proch. Buchnęły dym i ogień.
Pocisk trafił mężczyznę w pierś.
Grot wyprostował się, chwytając za pistolet i szablę. Wyskoczył zza zarośli. Wycelował i wypalił w stojącego mu na drodze człowieka, wprost w jego rozdziawione zdumieniem usta. Trysnęła krew i mężczyzna zwalił się z nóg.
Zostało trzech. Wachmistrz musiał im przyznać, że szybko otrząsnęli się z szoku. Dobyli szable i zaczęli się rozchodzić na boki. Grot nie czekał, aż gookrążą. Cisnął pistoletem w rudzielca i gdy ten odruchowo odbił go klingą, wachmistrz podciął przeciwnika szablą od dołu. Tamten zdołał sparować uderzenie, ale tylko częściowo. Końcówka ostrza skubnęła go w udo. Krzyknął z bólu i się zachwiał.
Grot miał wolną drogę, nie zatrzymał się ani nie obejrzał. Od wierzchowców dzieliło go już tylko kilka kroków. Sadząc susy, dopadł gniadosza, przerzucił szablę w lewą dłoń i złapał za nadziak wiszący u siodła. Obracając się, cisnął ciężki kawał bojowej stali w nadbiegającego mężczyznę. Tego, który odlewał się w lesie. Nadziak zawirował w powietrzu i wbił się kolcem w pierś szarżującego przeciwnika, zatrzymując go w miejscu i wyrywając mu ziemię spod stóp.
Zostało dwóch. Dowgerd i rudy. Ten drugi ku rozczarowaniu Grota wciąż stał na nogach, choć trzymał się za zranione udo.
Litwini przystanęli, obserwując wachmistrza. Bez wątpienia ich zaskoczył. Było jednak o wiele za wcześnie na świętowanie. Wciąż mieli przewagę. Wiedział, że nie powinien o tym myśleć. To nie był odpowiedni moment na przeliczanie szans.
Tamci wymienili spojrzenia i spróbowali obejść go z dwóch stron. Od razu przejrzał ich zamiary: zaatakują równocześnie i gdy będzie zmuszony zasłonić się przed jednym ostrzem, drugie wybije mu dziurę w ciele.
Nie spuszczając wzroku z przeciwników, zaczął się przesuwać po okręgu. Podążali za nim jak cienie, cierpliwi i skupieni, z nisko opuszczonymi szablami. Gotowi wykorzystać każde jego potknięcie.
Grot oblizał wargi i mocnej zacisnął dłoń na rękojeści ostrza. Z każdym postawionym krokiem zbliżał się do Tynera wiszącego na linie.
Był już blisko celu, gdy Dowgerd przejrzał jego plan. Zmrużył jasne oczy i spojrzał na porucznika, a potem bez ostrzeżenia złożył się do zadania śmiercionośnego ciosu. Grot krzyknął przenikliwie, wyciągnął ramię,zataczając szablą szeroki łuk, i odbił klingę Żmudzina. Stal zadźwięczała o stal. Wygięty nadmiernie łokieć wachmistrza przeszył przejmujący ból.
Rudy zrobił wypad, chcąc wykorzystać odsłonięcie się Grota, ale rana w nodze go spowolniła. Wachmistrz wywinął się spod klingi, robiąc obrót, i zamaszystym cięciem szablą rozpłatał linę trzymającą Tynera. Porucznik zwalił się na ziemię z bezwładnym łoskotem, lecz wachmistrz nie mógł mu teraz pomóc.
Wycofując się, zahaczył o dąb. Otarł się o pień, szorując ramieniem grubą, suchą korę, i zaczepił czubkiem buta o korzeń ukryty w trawie. Ugięło się pod nim kolano i zachwiał się, na szczęście Dowgerd wciąż znajdował się w pewnej odległości od drzewa.
Grot odzyskał równowagę i zrobił kolejny krok w tył.
Upadając, Tyner poczuł, jak ból obezwładnia całe jego ciało, wgryza się w kości, mięśnie i ścięgna. Wyciska z oczu łzy i wykrztusza z ust ślinę. Parsknął, chwytając oddech, i zacisnął zęby, gdy podnosił się z trawy na kolana. Jeden rzut oka na walczących podpowiedział mu, że Grot znalazł się w poważnej opresji. Litwini obchodzili wachmistrza z dwóch stron, spychając go za pień drzewa i dalej w stronę głazu chylącego się ku ziemi na skraju polanki.
Tyner omiótł spojrzeniem pozostałe obeliski i dąb.
„Strażnicy i olbrzym”.
Tak jak przepowiedziała mu we śnie Maria. Uciekając przed koszmarem, wpadł prosto w jego objęcia. Na tym polega największy problem z wróżbami – nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę znaczą. Kierując się nimi, człowiek sam kształtuje rozwój wydarzeń i zwykle wpędza się przez to w kłopoty.
Stękając, Bogusław wstał z kolan i zachwiał się, gdy próbował wyprostować tułów. Cały był bólem. Zdrętwiałe ramiona ciążyły mu niczymkloce drewna, plecy lepiły się od krwi, a bok palił żywym ogniem.
Zerknął na spętane nadgarstki i ucięty sznur, który opadał luźno u jego bosych stóp.
Z przecięciem więzów musiał zaczekać. Grot wyraźnie słabł. Przyparty do głazu z trudem opierał się atakom Dowgerda, tymczasem rudzielec, kuśtykając i krwawiąc z uda, zachodził go z boku. Tyner wiedział, że gdy wachmistrz polegnie, on sam nie da rady uciec Litwinom.
„Chyba że…”
Popatrzył na konie. Stały zbite w gromadę tuzin kroków od niego, parskając i obserwując morderczy taniec dwunożnych bestii.
To była ostatnia okazja, by się ratować. W tym stanie i tak nie mógł pomóc Grotowi. Gdy człowiek jest zmuszony wybierać między życiem a śmiercią, wybór jest jeden. Tylko głupiec zachowałby się inaczej.
Bogusław wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wierzchowców.
Dowgerd rzucił się znienacka do przodu. Ostrze w jego ręku o cal minęło ucho wachmistrza i lekko zawadziło o jego ramię.
Tomasz prawie nie poczuł ukąszenia stali, lecz ciepła wilgoć spływająca po lewej dłoni nie pozostawiała wątpliwości. Oberwał. Wprawdzie niezbyt mocno i nadal mógł walczyć, ale drobne rany zabijają równie skutecznie jak te duże, tyle że nieco wolniej.
Żmudzin napierał na niego, co jakiś czas tnąc i dźgając szablą. Grot cofał się dopóty, dopóki nie poczuł za plecami twardej powierzchni głazu. Wyglądało na to, że już nigdzie dalej nie ucieknie.
Zerknął za plecy Litwinów w nadziei, że ujrzy Tynera spieszącego mu z pomocą. Na próżno. Porucznik gdzieś zniknął.Ilekolwiek razy człowiek doznawałby rozczarowań, zawsze bolą i zaskakują tak samo.
Dowgerd przesunął się bardziej w bok i zatrzymał poza zasięgiem szabli Grota. Wachmistrz musiał zmienić pozycję, co narażało go na atak rudego. Ten na szczęście miał ranną nogę i nie nadążał.
– Znów się spotykamy, co? – zagaił Dowgerd, czekając na kamrata, który dokuśtykał z prawej strony.
Tomasz zacisnął kurczowo palce na rękojeści ostrza.
– Żałuję, że cię wtedy nie zabiłem – warknął.
Żmudzin skinął głową ze zrozumieniem.
– Tak to już jest z niedokończonymi sprawami – zauważył. – Zawsze prędzej czy później wrócą do ciebie pod postacią kłopotów.
Grot zmierzył wzrokiem rudzielca. Krwawił z rany w nodze, dyszał zgarbiony i trzymał klingę ostrzem skierowanym do ziemi. Tomasz był pewien, że wystarczą mu dwa, trzy ciosy, aby powalić go na ziemię. Problem w tym, że Dowgerd tylko na to czekał. W ten sposób bez ryzyka będzie mógł wbić mu sztych w plecy.
Grot zrozumiał, iż musi zaatakować Żmudzina jako pierwszego i liczyć na to, że rudzielec nie zdąży przyjść mu z odsieczą. Na to jednak były małe szanse. Dowgerd dorównywał mu w szermierce, może nawet był odrobinę lepszy.
Tomasz przywarł plecami do głazu. Starał się utrzymać szablę wysoko, lecz ostrze ciążyło ku ziemi, jakby przyciągała je tam niespożyta moc. Zebrał ostatek sił, wyrównał oddech i zatoczył końcem stali półokrąg, markując niepewność, w którą stronę wyprowadzić atak. Zaskoczenie było jego jedyną szansą.
Wydał z siebie potężny ryk i rzucił się w lewo, wkładając w cios całą siłę ramienia i ciężar szabli. Zaskoczony Dowgerd cofnął się gwałtownie. Klingispotkały się z ogłuszającym brzękiem i ostrze Litwina odbiło w bok, odsłaniając przed Grotem możliwość czystego trafienia.
Poderwał stal i dźgnął sztychem w twarz Żmudzina. Mrużąc oczy, obserwował w zwolnionym tempie, jak końcówka ostrza zmierza w stronę wytrzeszczonych oczu przeciwnika, mierzy w jego szeroko otwarte usta.
„Udław się, skurwysynu!”
Miał wrażenie, że wrzeszczy, ale to był tylko odgłos wściekłości szalejącej mu w głowie.
Ostrze przecięło skórę, trysnęła krew… a potem wbiło się w pustą przestrzeń za głową Dowgerda, gdy ten jakimś cudem wywinął się spod szabli.
Znów stał przed Grotem, trzymając gotową do walki broń. Zaskoczony i mniej pewny siebie, ale z całą pewnością żywy.
Wachmistrz nie mógł oderwać wzroku od wąskiej strużki czerwieni, która spłynęła po policzku Litwina. Zastanawiał się, kiedy sam poczuje ból, jak rudzielec wbije mu ostrze między łopatki. Usłyszał stęknięcie i odgłos kroków za plecami.
„A więc już czas”.
Świadom, że nie zdąży się już obrócić, nim padnie śmiertelny cios, popatrzył w niebo. Było cudownie błękitne i jasne, choć gdzieś ze wschodu nadciągała burza.
Huknęło.
Nic nie poczuł, jakby kula przeszyła go na wylot i nie wyrządziła mu krzywdy. Zdumiony opuścił wzrok na Dowgerda. Z głowy Żmudzina chlusnęły krew i kawałeczki kości. Zakołysał się i padł, wypuszczając z dłoni szablę.
Grot się obejrzał. Tyner stał kilka kroków od niego, chwiał się na nogach
i trzymał dymiący pistolet. Wachmistrz opuścił wzrok pod nogi porucznika,gdzie leżał martwy rudzielec z czekanem w plecach.
Bogusław uśmiechnął się półprzytomnie. Chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobyło się tylko ciche charczenie. Opuścił rękę trzymającą broń, zrobił niepewny krok w stronę wachmistrza i padł bezwładnie na ziemię.
Przerażony Grot doskoczył do niego i obrócił go twarzą do nieba. Było cudownie błękitne i jasne.ROZDZIAŁ IV
Polskie drogi
Lipiec A.D. 1672
Znów miała ten sam koszmar. Płacz dziecka, zimny i ciemny hol. Dusze uwięzione w portretach i ona, samotna i naga zmierzająca w stronę schodów na piętro, pod drzwi strzeżone przez węża.
Jak zwykle obudziła się z krzykiem i szeroko otwartymi oczami, ułamek chwili potem dotarło do niej, że koszmar się skończył.
„Czy na pewno?”
Przypomniała sobie zaułek, włóczęgów i ból po tym, jak dziewczyna zdzieliła ją pałką w tył głowy. Smak własnej krwi, smród błota i bose stopy.
Przerażona uniosła głowę i jęknęła, gdy przeszyło ją ukłucie pod czaszką. Spodziewała się widoku okrutnych twarzy, więzów, bicia, tortur i gwałtu,
tego, że ocknie się w cuchnącej norze zdana na łaskę pozbawionych sumienia włóczęgów. Wszystkiego, tylko nie tego, że obudzi się we własnej komnacie. Uszczypnęła się mocno w udo przez materiał nocnej koszuli. Zabolało jak diabli. Nie, z pewnością nie był to sen.Rozejrzała się, szukając kogoś, kto mógłby udzielić jej odpowiedzi. Niestety była sama.
Zacisnęła zęby i podniosła się z posłania. Łupanie pod czaszką złagodniało i po chwili mogła się zsunąć z łóżka. Opuściła bose stopy na dywan i spróbowała wstać. W tym momencie dobiegł ją odgłos naciskanej klamki. Drzwi się uchyliły i Charlotta ujrzała Cichonia, który uśmiechnął się szeroko na jej widok.
– Wiedziałem, że nie wyleży pani długo w łożu! – wykrzyknął. Zbliżył się do Charlotty i serdecznie ją wyściskał.
Ona również objęła go mocno ramionami i wtuliła się w mocną pierś wachmistrza. Zastygli tak na chwilkę, jak ojciec z córką, a potem zawstydzeni cofnęli się o krok.
– Ymrmm… – wymamrotał Cichoń i opuścił wzrok, gdy Charlotta otarła ukradkiem łzę z policzka. – Jak pani noga? – zapytał.
– Zaskakująco dobrze. Nie czuję bólu w kostce.
– Medyk od razu obłożył ją maścią – wyjaśnił Cichoń. – Zawołam go. – Czuję się dobrze, powiedz lepiej, jak się tu znalazłam.
– Gdy rozdzieliliśmy się pod kościołem, śledziłem tego człowieka. Spotkał się z kimś, lecz nim cokolwiek mogłem zrobić, zamordowano go w zaułku. – Wachmistrz skrzywił się na samo wspomnienie. – Wtedy pojąłem, że i pani grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Przybiegłem do hetmana i opowiedziałem o wszystkim. Zebrałem żołnierzy i czeladź, każdego, kto wiedział, jak pani wygląda, i zaczęliśmy przeszukiwać miasto. Ściemniało się i zacząłem tracić nadzieję, lecz wtedy jeden ze stajennych zauważył, jak uderzyła pani Żyda. Przywołał patrol. Gdy żołnierze dotarli na miejsce, włóczędzy zdążyli zawlec panią do rudery.
Charlotta poczuła mdłości na myśl o tym, że mogła zostać wykorzystana i zarażona jakąś chorobą.– Czy… oni zdążyli coś mi zrobić? – zapytała drżącym głosem.
– Lekarz twierdzi, że do niczego nie doszło – uspokoił ją Cichoń. Odetchnęła z ulgą.
– Co się stało z włóczęgami?
– Gdy tam dotarłem, już nie żyli.
Charlotta zmarszczyła czoło.
– Dziewczynka także?
Cichoń odwrócił wzrok.
– Trzymała pani sukienkę i nie chciała jej oddać. Zraniła nożem żołnierza, gdy ten odbierał jej ubranie. Rozbito jej głowę kolbą rusznicy.
Mesire zacisnęła usta. Żałowała dziewczyny, choć ta ogłuszyła ją, okradła i naraziła na gwałt. Sama była kiedyś w jej sytuacji – bosa, głodna i straszliwie samotna wobec wielkiego, okrutnego świata. Zmuszana przez dorosłych do robienia okropnych rzeczy, których nie chciała robić.
Po prostu miała więcej szczęścia.
– Hetman chce panią widzieć – głos Cichonia wydobył ją z ponurych wspomnień.
Nie spodziewała się niczego dobrego po tej rozmowie.
– Tylko się ubiorę – rzekła smętnie.
Cichoń uśmiechnął się na pocieszenie.
– Kim był człowiek, którego śledziłeś? – zapytała, gdy stał już w drzwiach. – Ten zabity.
– Jednym ze skrybów pracujących w kancelarii hetmańskiej.
– Wiadomo coś na temat listy, którą miał przekazać?
Wachmistrz pokręcił głową.
– Nie, trwa kwerenda w kancelarii, ale wszystko jest na swoim miejscu. Musiał zrobić odpis.Charlotta zagryzła wargę. Czuła się, jakby tkwiła po szyję w gównie. – Czemu to zrobił? Dla pieniędzy? – zapytała.
– Porwali mu córkę, jedenastoletnią – odparł Cichoń.
Poczuła skurcz w sercu.
– Dziewczynka się odnalazła?
– Martwa w zaroślach nad rzeką. Udusili ją.
Zostawił Charlottę z poczuciem winy i świadomością, że popełniła błędy, przez które zginęli ludzie. W jej fachu takie rzeczy się zdarzały, ale nigdy nie nauczyła się przechodzić nad nimi do porządku dziennego.
Ściągnęła koszulę i zbliżyła się do lustra. Obejrzała się dokładnie. Znów miała szczęście – skończyło się na paru siniakach i nacięciu na ręce pozostawionym przez skalpel medyka.
Znów zaczęła się zastanawiać nad zmianami. Dom z ogrodem, mąż albo chociaż stały kochanek, spanie do południa i dużo książek do czytania. Żadnych zmartwień i ryzyka. Nuda. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Jej odbicie w zwierciadle milczało, nie udzielając odpowiedzi. Charlotta oblizała spierzchnięte wargi. Mogła marzyć, lecz wszystkie te mrzonki nie miały szans się ziścić. Ludzie, którym służyła, nie pozwolą jej tak po prostu odejść. I nie myślała tu o Marysieńce, lecz o jej potężnych mocodawcach w Paryżu.
Włożyła prostą ciemną suknię, a potem wtarła róż w policzki. Pokoje zajmowane przez Jana Sobieskiego mieściły się na pierwszym piętrze. Prócz sypialni, salonu i gabinetu miał do dyspozycji osobną łazienkę i niewielką bibliotekę. W tym ostatnim pomieszczeniu urzędował sekretarz hetmana. Na widok Charlotty zmrużył krótkowzroczne oczy i wskazał na krzesło ustawione pod ścianą.
– Proszę spocząć. Hetman przyjmuje właśnie burmistrza – wyjaśnił. Charlotta usiadła i złożyła dłonie na kolanach, by ukryć drżenie rąk.Wciąż czuła się osłabiona po uderzeniu w głowę i zaaplikowanej przez medyka kuracji.
Poza tym, musiała przyznać to sama przed sobą, obawiała się spotkania z Sobieskim. Dobroduszny, kochający żonę, lojalny wobec przyjaciół, był jednocześnie wymagającym panem dla sług i podkomendnych. Bywał też okrutny, szczególnie gdy miewał złe samopoczucie lub był chory. Charlotta raz czy dwa miała okazję być świadkiem, jak hetman kazał obić do nieprzytomności sługę za uchybienie obowiązkom. Nie stronił też od kar cielesnych, a nawet gardłowych wobec podległych mu żołnierzy i oficerów, gdy kto złamał regulaminy wojskowe, choćby był nawet szlacheckiego stanu.
Jednakże nie sądziła, aby posunął się wobec niej tak daleko w surowości – była wszak zaufaną powierniczką Marysieńki, a ta z całą pewnością nie wybaczyłaby łatwo czegoś takiego mężowi.
Jednostajny odgłos tykającego zegara zagłuszyło szczęknięcie poruszonej klamki. Charlotta i sekretarz poderwali głowy i spojrzeli w uchylone drzwi do gabinetu hetmana.
Usłyszała głos Sobieskiego.
– I nalegam, burmistrzu. Wzmóżcie baczenie na miasto, Turcy mogli przysłać handlarzy na przeszpiegi, wykorzystując jarmark. Wzmocnijcie warty strzegące prochowni i zbrojowni, uważajcie na każdego, kto wypytuje się o stan obronny grodu.
– Chyba nie sądzisz, wasza miłość, że bisurmanie dotrą aż tutaj? – w głosie urzędnika wybrzmiały niedowierzanie i trwoga.
– Tego nikt nie wie. Nawet jeśli Turcy czy Tatarzy nie ruszą w głąb kraju, to pamiętaj, że niedaleko wam do Siedmiogrodu, a to wasal sułtana.
– Będzie, jak radzisz, wasza miłość.
Burmistrz opuścił gabinet ze zmartwionym wyrazem twarzy. Sekretarz wprowadził Charlottę przed oblicze hetmana – to, jak się spodziewała, byłonachmurzone i nieprzyjazne.
– A więc doszłaś do zdrowia – stwierdził bez krztyny sympatii.
Skinęła głową, uznając, że najbezpieczniej będzie nie otwierać ust.
– Milczysz!? – mruknął, gromiąc ją wzrokiem. Oparł dłoń o biurko i wychylił się ku Charlotcie.
– Nie mam wiele na swe usprawiedliwienie – wymamrotała.
– I słusznie! Co ci przyszło do głowy, dziewczyno, by działać na własną rękę!? – głos Sobieskiego brzmiał jak pomruk rozwścieczonego tygrysa. – Przez twą pochopność zginął kancelista, a pozostali spiskowcy zbiegli. Nawet nie wiemy, co za listę zdołał im przekazać. Bo przekazał im ją. Prawda!?
Gdy walnął dłonią o blat, Charlotta omal nie podskoczyła w miejscu.
– Miałaś wyjechać i odebrać Jakuba. Czy, do jasnej cholery, tak trudno jest ci wykonać proste polecenie!? Zawiodłem się na tobie.
Charlotta zacisnęła zęby, zła na siebie i na hetmana. Co miała mu odrzec – że nie chciała obciążać go dodatkowo w godzinie żałoby?
„I co mi z tego przyszło?” Jak zwykle dobre zamiary zwróciły się przeciwko niej.
Hetman chyba jednak domyślał się jej intencji. Westchnął ciężko i otarł wąsy, jakby strząsając z nich gniew, a potem przylgnął plecami do oparcia krzesła.
– Trudno, mleko się rozlało – rzekł łagodniejszym tonem. – Jesteś w stanie podjąć podróż?
– Tak, panie.
– Zatem wyruszysz jutro – oświadczył Sobieski i wręczył Charlotcie list opatrzony domową pieczęcią. – To rozkaz do komendanta w Stryju, aby przydzielił wam eskortę w drodze powrotnej. Nie sądzę, aby Tatarzyw najbliższych dniach weszli tak głęboko w kraj, ale nie mitręż czasu. A teraz zejdź mi z oczu.
Charlotta ukłoniła się i opuściła gabinet hetmana. Przez resztę dnia odpoczywała i szykowała się do podróży. Cichoń wybrał dla nich wierzchowce ze stajni i zadbał o broń oraz prowiant.
Minęła noc.
Opuścili miasto niedługo po otwarciu bram, zostawiając za sobą gwar jarmarku i niezadowolenie hetmana. Siedząc w siodle, ubrana w męski strój Charlotta nie kryła rozpierającej ją radości. Mogła nie myśleć o niepowodzeniach i znów być panią samej siebie. Ciesząc się słońcem i ciepłym wiatrem we włosach, pokłusowała traktem wytyczonym między łanami dojrzewających zbóż.
Gdzieś koło południa Cichoń wypatrzył karczmę. Parterowy budynek z poddaszem stał przy zakolu rzeczki. Ospały nurt opływał drewniany pomost należący do austerii, na którym dwóch półnagich wyrostków wyciągało z wody kosze służące do łapania raków.
– Zatrzymajmy się tu, jestem głodna – oznajmiła Charlotta i zjechała z gościńca.
Na placu przed karczmą przywitały ich szczekaniem dwa parchate psy przywiązane łańcuchem do wielkiej kłody drewna. Mesire i Cichoń zatrzymali wierzchowce i zsunęli się z siodeł, czekając, aż ujadanie burków wywoła kogoś z budynku. I rzeczywiście, w rozwartych na oścież drzwiach karczmy pojawił się mężczyzna w poplamionym fartuchu. Zmarszczył czoło na widok uzbrojonej w szablę waszmościanki, a potem zgiął się przed nią w pas.
– Wino macie? – zapytał Cichoń, gdyż pani nie uchodziło gadać z byle kim.
– A jakże, mam wino, prosto z Węgier, najlepsze – zapewnił oberżysta.– Obaczymy – mruknął wachmistrz i wprowadził Charlottę do sieni, która otwierała się na dość dużą salę.
Większość ław była wolna, gdyż letnią porą zajęci na polach chłopi zaglądali do karczmy tylko na wieczór. Za to na podwyższeniu, przy rozwartym oknie wyglądającym na sad, zasiadało czterech mężczyzn w szlacheckich ubiorach.
Nosili podniszczone stroje i buty i nie zbywało im jedynie na broni. Charlotta spojrzała dyskretnie w ich stronę, a potem omiotła wzrokiem szable, kindżały, pistolet i dwa nadziaki odłożone przez nieznajomych dla wygody na sąsiednią ławę. Obie rusznice stały oparte o parapet w zasięgu ręki biesiadujących.
Mesire rozejrzała się po sali i ponownie zerknęła ukradkiem na szlachciców. Zgarbieni nad kuflami obserwowali nowo przybyłych gości. Nie spodobały się jej te twarze, wąsate, ogorzałe i wychudłe. Widywała już takie podczas wojen, gdy w człeku budzą się najgorsze cechy charakteru i żądze.
Wymieniła z Cichoniem spojrzenia i zasiedli w drugim końcu sali, przy oknie z widokiem na rzeczkę i pomost. Wachmistrz odczepił od pasa pistolet umocowany na haku i położył ciężką broń obok siebie na ławeczce. Charlotta ułożyła sobie szablę na kolanach i wyjrzała przez okno. Chłopcy łowiący raki na pomoście skończyli wyciągać kosze.
Karczmarz podszedł do nowych gości. Spojrzał na broń, potem zerknął nerwowo na szlachciców przypatrujących się im z drugiego końca sali.
– Co macie dziś na kuchni, gospodarzu? – zagaił Cichoń.
– Kaszę jaglaną ze skwarkami i zupę z kapusty.
Charlotta aż się skrzywiła.
– A drób? – zapytała i położyła na blacie tynfa. – To będzie za strawę i wino, byle nie było skwaśniałe.Karczmarz łypnął chciwie na srebro, przestąpił z nogi na nogę i zerknął w stronę szlachciców, jakby bał się, że ci zabiorą mu monetę.
– Gąska się znajdzie, ino trzeba będzie zaczekać.
– Długo? – dopytał Cichoń. – Nie możemy tu zmitrężyć za dużo czasu. – Tyle, co trzeba, aby ją oporządzić i upiec na ruszcie.
– Poczekamy – zdecydowała Charlotta.
Gdy oberżysta się oddalił, wyciągnęła z sakwy pudełko z przyprawami. W drewnianych przegródkach mieściły się pojemniczki z imbirem, szafranem, pieprzem i gałką muszkatołową. Korzenne substancje nie tylko służyły poprawie smaku potraw, lecz także wspomagały trawienie i zapobiegały zatruciu.
Cichoń zadowolił się kwartą gorzałki, którą doniosła im służebna dziewka. Gdy chciał napełnić kubek Charlotty, ta potrząsnęła przecząco głową. Martwili ją biesiadnicy siedzący po przeciwległej stronie sali. Przygarbieni, nie spuszczając wzroku ze szlachcianki i jej towarzysza, szeptali coś między sobą.
Wachmistrz też musiał się trapić, choć nie pokazywał tego po sobie. Nim gąska i chleb trafiły na ich stół, upił jeno parę łyków trunku, jakby nie był pewien, czy nie będą mu potrzebne pewna ręka i wprawne oko.
Charlotta jako pierwsza skosztowała pieczystego. Mięso było całkiem niezłe, choć mogłoby się jeszcze troszkę pokręcić na ruszcie. Cichoniowi także wydawało się smakować. Szybko pochłonął swoją część gąski, po czym zaczął oblizywać i rozgryzać kostki, cmokając i mlaskając przy tym okropnie.
Mesire z lekkim obrzydzeniem obserwowała, jak kolejny gnat trzaska pod naciskiem mocnych, żółtawych zębów jej towarzysza. Tracąc apetyt, spojrzała na swój półmisek z kawałkiem piersi i przesunęła go w stronę Cichonia.– Najadłam się już, to dla ciebie – powiedziała.
Uniósł brwi.
– Na pewno?
– Jedz.
Cichoń rzucił się na mięso, a ona znów ukradkiem zerknęła na grupkę szlachciców. Coś tam się działo. Padło siarczyste przekleństwo, szurnęła odsuwana ława.
Za stołu panów braci podniósł się szczupły, niski mężczyzna. Miał chude oblicze i mocną szczękę okoloną przez wąsiki, które mogły wpędzić w kompleksy nawet suma.
Charlotta zauważyła, że człowiek ów jest znacznie lepiej odziany niż jego kompani – nosił delię uszytą z miękkiego sukna i buty o wysokich cholewach, a na pochwie jego szabli połyskiwały srebrne guzy.
Siwowłosy kamrat spróbował go powstrzymać, ale wąsacz zepchnął dłoń ze swego ramienia. Ruszył w kierunku stołu zajmowanego przez Cichonia i Charlottę. Usiadł naprzeciw kobiety, wpatrując się w nią z pijacką bezczelnością, którą w Polsce często mylono z sarmacką fantazją.
Mesire wymieniła szybkie spojrzenie z wachmistrzem i popatrzyła w kaprawe oczka szlachetki.
– Zatańczysz, waćpani? Czeladny mój wybornie gra na czekaniku – wyseplenił typ z oślizgłym uśmieszkiem.
Wyciągnął rękę ku Charlotcie, szorując rękawem delii po blacie. Powstrzymała się, aby nie cofnąć twarzy przed brudnym łapskiem. Zerknęła na kamratów jegomościa – dwaj z nich podnosili się z miejsc, wyczuwając wiszącą w powietrzu awanturę.
Uśmiechnęła się zimno.
– A na fujarce też gra? – zapytała.– A jakże, gra. – Skinął wysoko podgoloną czupryną.
– To mu waszmość podstaw tę, co ją nosisz w portkach.
Szlachcic szarpnął się w tył, pojmując, co się święci, lecz było dla niego za późno. Błysnęła stal i ostrze sztyletu trzymanego przez Mesire przybiło dłoń mężczyzny do stołu.
Wrzasnął na całe gardło i wybałuszył oczy, gdy plama krwi szybko rozlewała się po blacie.
W końcu sali rozległ się rumor i cała banda chwyciła za broń. Cichoń błyskawicznym ruchem sięgnął po pistolet i wycelował lufę w głowę szlachetki.
– Rzućcie broń, waszmość panowie, inaczej kamrat wasz dostanie kulę w łeb! – zakrzyknął.
Mężczyźni się zawahali. Zerknęli po sobie, po czym siwowłosy powiedział kilka słów do kompanów. Ci niechętnie odrzucili żelazo na ławę.
– Odstąpcie tam. – Cichoń wskazał ścianę naprzeciw okna. Następnie zwrócił się do oberżysty, który gapił się z rozdziawioną gębą na krew ściekającą ze stołu na klepisko. – Potrzebuję komórki, gospodarzu, i kłódkę.
– Jest składzik na zapleczu – odparł wystraszony arendarz.
– Może być – rzuciła Charlotta. Przeniosła wzrok na pobladłą, roztrzęsioną twarz wąsatego mężczyzny. – Teraz zaboli – ostrzegła mściwie i wyszarpnęła nóż z przebitej na wylot dłoni.
Mężczyzna zaskomlał cicho i spróbował zatamować krwotok.
– Dajcie mu czystą tkaninę, gospodarzu! – zawołała. – Nie chcesz chyba, aby tu się wykrwawił?
Karczmarz pobladł jeszcze bardziej. Migiem przyniósł rannemu kawałek płótna.
Gdy szlachcic skończył obwiązywać sobie dłoń, Cichoń szturchnął gow plecy lufą pistoletu.
– Wstawaj.
Mężczyzna łypnął nań z nienawiścią.
– Zapłacisz mi za to – warknął.
– Na pewniaka. – Wachmistrz nie przejął się zbytnio groźbą.
– Prowadź do składziku – rzekła Mesire do karczmarza, a potem skierowała ostrze szabli w stronę pozostałych jeńców. – Nie próbujcie niczego głupiego, a nikt więcej nie ucierpi.
Stało się wedle jej życzenia. Gromadka mężczyzn posłusznie powędrowała do komórki, Cichoń zatrzasnął za nimi drzwi i przekręcił klucz w kłódce. Dopiero wówczas spojrzał z przyganą na Charlottę.
– Musiała pani to zrobić?
Powiedział to tonem ojca, który strofuje niegrzeczną córkę. Niemal się zarumieniła.
– I tak by zaczął awanturę, po prostu wykorzystałam okazję i uprzedziłam go.
Cichoń zmarszczył brwi, chyba nie do końca przekonany taką argumentacją. Uniósł powoli dłoń i stuknął palcem w drzwi składziku.
– To nie powstrzyma ich na długo – stwierdził. – Z pewnością, gdy tylko odjedziemy, oberżysta ze strachu rozbije zamek. Wtedy ruszą za nami w pościg.
– Racja – mruknęła. – Ale jest i na to sposób.
– Tak? – Zerknął na nią z niepewną miną.
– Ukryjemy im broń.
Wrócili do sali. Cichoń zgarnął oręż porzucony przez szlachciców. Zarzucił sobie rusznicę na lewe ramię i umieścił kilka szabel pod pachą. Charlotta także chwyciła za broń. Wspólnymi siłami zataszczyli żelastwo nadrzeczkę. Dla pewności oddalili się spory kawałek od karczmy, aż Cichoń wypatrzył odpowiednie miejsce. Znajdowało się z dala od wirów i silniejszych prądów, lecz jednocześnie było tam dość głęboko i muliście.
– Nie stracą broni, ale to powinno zatrzymać ich na dłuższy czas – stwierdził wachmistrz i cisnął ostrza i rusznice w toń.
Charlotta dorzuciła w to samo miejsce szablę i czekan, po czym wrócili do austerii.
– To za kłopot. – Wcisnęła oberżyście monetę.
Zerknął na srebro i trochę pojaśniał na obliczu. Przysunął się konfidencjonalnie do Mesire.
– Musicie odjechać – rzekł. – Odniosłem wrażenie, że czekają tu na kogoś.
Charlotta omiotła wzrokiem trakt i zwróciła się do wachmistrza.
– Zbierajmy się stąd.
– Radzę nie jechać gościńcem – przestrzegł karczmarz. – Szlachcic, co go waćpani poharatała, to Janusz, młodszy brat pana Zygmunta Krzeczowskiego.
– To ktoś znaczny tutaj? – zainteresował się Cichoń.
– Posiada dwie wsie niedaleko stąd. Dostrzeżecie je z traktu, jest tam kościół z wysoką wieżą – wyjaśnił oberżysta. – A i reszta tej familii licznie rozsiadła się na okolicznych ziemiach aż po Drohobycz. Jak się zbiorą wszyscy kupą, to ze sługami liczą kilkaset szabel. Nawet imć wojewoda Lubomirski, tutejszy starosta, zabiega o ich względy.
– Chcesz powiedzieć, że będą nas ścigać? – spytała Charlotta.
– Jak amen w pacierzu. Pan Krzeczowski znany jest z tego, że jeszcze nikomu nie przepuścił zniewagi wyrządzonej jego rodzinie.
Charlotta zagryzła usta. Zatarg mógł być poważniejszym problemem, niżsądziła.
– Jest jakaś inna droga?
– Ćwierć mili stąd na wschód jest zjazd do wioski zniszczonej przez Tatarów. Podążajcie wzdłuż strugi na północ, a dotrzecie do rzeczki. Znajdziecie tam przeprawę i jadąc pod osłoną lasów, dotrzecie do Lubaczowa. W miasteczku są karczmy, polecam tę przy rozstajach. Jest tam czysto i dobrze karmią.
Charlotta spojrzała pytająco na Cichonia, ale ten milczał, póki nie odprawił oberżysty.
– Stracimy cały dzień na objazd – przestrzegł.
– Wiem, ale jest dużo racji w tym, co mówi. Uważam, że bezpieczniej będzie nadłożyć drogi.
– Pytanie tylko, czy można mu zawierzyć… – Cichoń spojrzał na karczmarza bez krztyny ufności. – Zbierajmy się stąd.
Pognali traktem na wschód, zostawiając za sobą tumany kurzu i niefortunną przygodę.
Zgodnie ze słowami oberżysty niedługo potem natrafili na zjazd z gościńca. Skręcili w niego i wkrótce dotarli do spalonej wsi. Skierowali konie wzdłuż strumienia. Przez następnych kilka godzin napotykali wyłącznie chłopów w jasnych siermięgach schodzących z pola lub przeganiających czarno nakrapiane bydło. Słońce prażyło niemiłosiernie, więc Charlotta lepiła się od potu i dusiła pyłem wzbijanym przez kopyta wierzchowców.
Ucieszyła się na widok rzeczki przecinającej ugory. Wydeptana ziemia na obu brzegach wskazała im miejsce przeprawy.
– Odetchnijmy tu troszkę – zaproponowała i wskazała na zagajnik rosnący nad samą wodą.
Zatrzymali się tam. Charlotta zaraz po zejściu z siodła poszła nad rzekę.Nie zważając na to, że zmoczy strój, ochlapała się, zmywając pył z twarzy i szyi.
Ociekając wodą, spojrzała na zalesione wzgórza na przeciwległym brzegu. Z tej perspektywy gościniec, którym przybyli, był ledwie widoczną kreską wijącą się między pagórkami.
Z początku dostrzegła tylko jakiś ruch pośród bujnej zieleni krzaków i brązowo-zielonych ugorów. Zmrużyła oczy, myśląc, że to omam wywołany rozgrzanym powietrzem. Nadzieja ta prysła w jednej chwili, gdy zza linii lasu wyłoniła się sylwetka jeźdźca.
Charlotta poczuła, jak przeszywa ją lodowaty dreszcz.
– Jeździec na wschodzie – ostrzegła Cichonia, który kilkanaście kroków od niej poił w rzece wierzchowce.
Wachmistrz spojrzał we wskazanym kierunku, po czym wyprowadził zwierzęta z płycizny i sięgnął po rusznicę przytroczoną do kulbaki.
Charlotta również wycofała się z wody i ukryła w cieniu drzew.
– Myślisz, że nas zauważył? – zapytała.
– Skoro my go dojrzeliśmy, to raczej tak.
Dostrzegli więcej przemykających między drzewami sylwetek koni i psów. Znajdowali się jakąś staję od nich. Jeźdźców było dziewięciu i kierowali się na ukos przez ugory w stronę rzeki.
– Polują – stwierdziła Charlotta.
– Tylko na kogo? – w ustach wachmistrza zabrzmiało to bardzo złowróżbnie – Jedźmy stąd.
Skoczyli w siodła i pognali w stronę lasu. Nim zniknęli za osłoną drzew, Charlotta spojrzała przez ramię. Grupa jeźdźców wciąż przebywała na przeciwległym brzegu rzeczki.
Przez następne parę godzin Mesire i Cichoń nie żałowali koni. Podążaliścieżynkami przecinającymi dębowe i brzozowe lasy. Pod wieczór trafili na moczary. Gnając gościńcem wytyczonym na obrzeżach bagnisk, dotarli do zrujnowanego zamku i karczmy na rozstajach.
– Przezorniej będzie się zatrzymać w miasteczku – zaproponował Cichoń. – Zgoda – odparła Charlotta po krótkim namyśle.
Minęli oberżę i pojechali dalej poszukać noclegu. Niedaleko placu targowego, który pełnił tu funkcję rynku, znaleźli kolejną karczmę. Piętrowy budynek ze stajnią i wozownią od razu wzbudził zaufanie Charlotty.
Gdy tylko zsiedli z koni, pojawił się młody Żydek.
– Znajdzie się izba dla dwojga? – zapytał go Cichoń.
– A jakże, panie, znajdzie się. Teraz na gościńcach mały ruch, wszystkie kupce udali się na jarmark do Jarosławia – odrzekł chłopak i chwycił wierzchowce za uzdy. – Zadbam o nie – obiecał.
Cichoń wcisnął mu w garść monetę.
– Spraw się dobrze, a dostaniesz taką drugą.
Żydek rozpromienił się z wrażenia i do samych drzwi słuchali podziękowań.
W obszernej sali rzeczywiście nie zastali wielu gości. Charlotta zorientowała się, że była tam jedyną niewiastą.
Większość mężczyzn skupiła się wokół paleniska. Nad ogniem wisiał na haku pękaty kocioł, w którym bulgotała zupa. Mesire zmarszczyła nos, gdy uderzył w nią odór onuc, brudnych ciał i ubrań zmieszany z gęstym aromatem bulionu. Usiadła przy oknie zwrócona twarzą do wejścia.
Wysoki Żyd ubrany w długą suknię łypał na nich podejrzliwie zza lady zbitej z desek i postawionej na krzyżakach. Cichoń poszedł pogadać z nim o noclegu. Rozmawiali kilka chwil, po czym wachmistrz położył na ladzie pieniądz, a oberżysta przykrył monetę dłonią.Cichoń wrócił do Charlotty i stękając, usiadł naprzeciw niej.
– Jest wolna izba na piętrze – oznajmił. – Zamówiłem też królika, chleb i kiszone ogórki.
Nie były to może frykasy, ale w takich miejscach człowiek nie powinien zbytnio wybrzydzać.
– Kazałem zanieść wieczerzę do izby – dodał Cichoń. – Lepiej, byśmy jak najmniej rzucali się w oczy.
Przełamując zmęczenie, Charlotta ruszyła w stronę schodów. W pomieszczeniu niemal nie było mebli, jedynie łóżko, zydel i kufer z zepsutym wiekiem. Sakwy i broń złożyli na skrzyni, nie otwierając jej.
Charlotta wyjrzała przez okno, pod którym znajdował się spadzisty daszek. Na dworze zapadł już zmierzch. Okoliczne domostwa spowijała ciemność i tylko gdzieniegdzie błyskały ogniki pochodni niesionych przez pieszych.
Cofnęła się od okna i przyjrzała krytycznie pościeli. Wyglądała na nieświeżą, co nie było niczym niezwykłym w przydrożnych zajazdach. Skinęła na karczmarza, który stoicko przypatrywał się, jak wielmożna pani deliberuje nad posłaniem.
– Pościel jest brudna – zauważyła cierpko. – Zmieńcie ją.
Żyd łypnął na nią z urazą.
– Jaka ona brudna, mości pani! – obruszył się. – Poza tym teraz nie mam innej.
Charlotta westchnęła ciężko.
– Przynieście zatem ciepłą wodę do mycia.
Oberżysta obrzucił ją zdumionym wzrokiem, ale zmilczał kolejną fanaberię szlachcianki.
Dwa kwadranse później rozległo się pukanie. Cichoń otworzył i odebrałwieczerzę oraz wiadro z wodą.
Królik był nieco przegotowany, ale Mesire i tak zjadła całą porcję, popijając strawę piwem z drożdżami. Nasyciwszy się, umyła twarz, dłonie i nogi. Cichoń skorzystał z tej samej wody, po czym wylał brudy przez okno.
Położyli się na łóżku plecami do siebie i Charlotta zdmuchnęła chwiejny płomyk.
Szybko zasnęła mocnym snem.
Obudziło ją szarpnięcie za ramię. Odruchowo chwyciła za sztylet schowany pod poduszką.
– To ja – usłyszała głos Cichonia.
– Coś się stało?
– Jakieś zamieszanie w miasteczku – wyjaśnił.
Charlotta nadstawiła uszu. Rzeczywiście, na zewnątrz rozległ się wystrzał, ktoś krzyknął z bólu.
Wachmistrz wyjrzał na korytarz. Dostrzegła, że trzyma w dłoniach szablę i pistolet.
– Rozejrzę się – powiedział i wymknął się z izby.
Mesire zaczęła szukać po omacku butów. Po chwili natrafiła dłonią na obie sztuki obuwia i w pośpiechu naciągnęła długie cholewy na łydki.
Cichoń pojawił się kilka minut później.
– W miasteczku są ludzie Krzeczowskiego, szukają kobiety i mężczyzny podróżujących razem – wyjaśnił. – Zaczęli od karczmy na rozstajach, a teraz przetrząsają inne oberże.
– Cholera jasna – syknęła Charlotta. – Skąd wiedzieli? – Nie mam pojęcia, chłopak nie powiedział.
Uniosła głowę.– Jaki chłopak?
– Stajenny, ojciec przysłał go z ostrzeżeniem. Kazałem mu wyprowadzić konie ze stajni i zaczekać na nas w ustronnym miejscu.
Charlotta opuściła izbę pierwsza, Cichoń szedł parę kroków za nią, taszcząc sakwy.
W momencie gdy dotarła do schodów, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i do sieni wparowało kilku zbrojnych z pochodniami. Mesire natychmiast wycofała się do korytarza.
Wachmistrz dobył pistolet, ale powstrzymała go, potrząsając głową. Ostrożnie wyjrzała na parter i zobaczyła, jak tamci wywlekają śpiących gości spod okryć i oświetlają im twarze pochodniami.
Jeden z napastników, wysoki i barczysty, podszedł do lady i gwałtownym ruchem ręki zrzucił na podłogę gliniany dzban.
– Dawać mi tu Żyda! – zakrzyknął.
Charlotta nie miała wątpliwości, że karczmarz od razu skieruje ich na piętro, by uratować swoją skórę.
– Wydostaniemy się oknem – szepnęła do Cichonia.
Wrócili do izby. Charlotta otworzyła okiennice na oścież, a wachmistrz chwycił z dwóch stron ciężki kufer i stękając, zaniósł go pod drzwi.
– To powinno ich na moment powstrzymać – stwierdził.
Po kolei wygramolili się na daszek. Rozkopując obcasami słomę i raniąc sobie dłonie o ostre źdźbła, zsunęli się na krawędź zadaszenia i zeskoczyli na ziemię.
Charlottę znów przeszył ból w dopiero co zaleczonej kostce. Nie miała jednak czasu roztkliwiać się nad sobą. Z piętra gospody dobiegły ich okrzyki i rumor towarzyszący odsuwaniu skrzyni, która blokowała drzwi izby.
Cichoń chwycił Mesire za ramię i wciągnął pod zadaszenie. Przez oknowyjrzał mężczyzna z pochodnią. Usłyszeli siarczyste przekleństwo i wąsata twarz cofnęła się w głąb izby.
– Uciekajmy – szepnął wachmistrz.
Biegnąc zaułkiem, mijali domy o ciemnych oknach i zamkniętych drzwiach, za którymi próżno było szukać bezpiecznego schronienia.
Za ich plecami rozległy się chrapliwe zawołania. Charlotta obejrzała się i zobaczyła postacie ścigających ją mężczyzn. Jeden z nich zatrzymał się i uniósł ręce, jakby celując. Rozbłysło i huknął wystrzał. Charlotta odruchowo się skuliła, ale pocisk i tak przemknął dość wysoko nad ich głowami.
Usłyszała, jak ktoś krzyknął rozczarowany. Razem z Cichoniem wskoczyli w przecznicę i omal nie wpadli na dwóch ludzi nadbiegających z ciemności przez wąski prześwit po lewej.
Dostrzegła błysk metalu i chwyciła za sztylet.
– Stać, bo ubijemy! – zawołanie mężczyzny urwało się wrzaskiem, gdy Cichoń wypalił mu z pistoletu w pierś.
Mesire zanurkowała pod ramieniem drugiego z przeciwników i chlasnęła mu ostrzem po nodze. Mężczyzna krzyknął i zwalił się na ziemię.
Znów huknął strzał. Cichoń pociągnął Mesire w kolejny zaułek. Przemknęli przez cuchnące podwórko i łączące się ze sobą kręte uliczki. Charlotta miała tylko nadzieję, że wachmistrz wie, dokąd ich prowadzi.
Jej złe przeczucia się wzmogły, gdy wpadli na pusty plac. Cichoń zatrzymał się i zaklął paskudnie. Domyśliła się, że tu miał czekać na nich stajenny z końmi. Rozejrzała się, poszukując w ciemnościach sylwetek zwierząt.
Cichoń bezlitośnie rozwiał jej nadzieje.
– Wystawił nas chłystek – warknął wściekły, kręcąc głową na wszystkie strony.Zadrżała. Odgłosy towarzyszące pościgowi zbliżały się. Jedną z sąsiednich uliczek oświetlił blask pochodni. Charlotta przylgnęła do ściany, wsłuchując się w głosy zbliżających się prześladowców.
„Kurwa, zginąć w tak głupi sposób…”
Wtedy usłyszała syknięcie. W uchylonych drzwiach szopy ukazała się jasna plama twarzy należącej do młodego Żyda.
– Tutaj, szybko! – przywołał ich.
Dopadli schronienia, a Żydek zatrzasnął za nimi wrota. Zastygli, nasłuchując tupania i nawoływań mężczyzn przebiegających przez placyk. Paru z nich zawróciło po chwili i zatrzymało się kilka kroków od szopy. Blask pochodni migotał w odstępach między deskami, z których niezbyt porządnie wzniesiono szopę. Charlotta zagryzała usta i przyłożyła oko do szpary.
Mężczyzn było trzech, uzbrojeni w szable i broń palną rozprawiali głośno, gdzie mają szukać ściganych.
Mesire rozpoznała starszego jegomościa z karczmy, tego, który próbował powstrzymać wąsatego kamrata przed jej zaczepianiem. Żałowała, że nie okazał się bardziej przekonujący.
Nagle w ciemności za jej plecami rozległ się trzask, jakby ktoś nadepnął na glinianą skorupę.
Obejrzała się z paniką – to Żydek wpadł na coś w ciemności. Cichoń złapał młodzika za szyję i przycisnął do siebie, kneblując mu dłonią usta.
Charlotta ponownie zerknęła przez szparę.
Tamci musieli usłyszeć hałas. Zamilkli i podeszli pod szopę. Siwowłosy zbliżył się do wrót i przyłożył do nich ucho, nasłuchując.
Charlotta powoli przytknęła lufę pistoletu do miejsca, gdzie znajdowała się głowa szlachcica. Opuszka jej palca oparła się o metalowy spust.
Omal nie wystrzeliła, gdy rozległo się rżenie konia. Szlachcic po drugiejstronie ściany zmarszczył czoło, a potem spróbował otworzyć drzwi zaryglowane od środka, co dodatkowo zaniepokoiło wierzchowce.
– To tylko konie – odezwał się z ulgą ktoś stojący za nim. – Wystraszyły się hałasu.
Stary milczał, być może rozważał, czy nie wyważyć drzwi. Nim podjął tę fatalną decyzję, z ciemnej uliczki wychodzącej na placyk wyłoniły się inne postacie. Na czele grupki uzbrojonych mężczyzn kroczył bardzo wysoki szlachcic. W dłoni trzymał lampę, której blask oświetlał kościstą, ponurą twarz, z długą blizną na lewym policzku. Krok za nim podążał kolejny znany Charlotcie szlachetka. Prawą dłoń miał owiniętą bandażem i łypał oczyma jak wściekły pies gotów rzucić się każdemu do gardła.
– Macie coś, Stanisławie? – zwrócił się do siwowłosego wysoki szlachcic.
– Wymknęli się nam, Zygmuncie.
„A więc to jest osławiony imć Krzeczowski”, pomyślała Charlotta. Przywódca bandy spochmurniał.
– To źle, bardzo źle – mruknął groźnie i rozejrzał się po otaczających go twarzach. Mężczyźni jeden po drugim spuszczali głowy, nie chcąc stawić czoła temu spojrzeniu.
– Dawać go tu! – szczęknął Krzeczowski.
Z ciemności dobiegł odgłos szamotaniny i głuche uderzenie, któremu towarzyszyło stęknięcie. Potem w krąg światła pochodni wleciał jakiś człowiek, potknął się i padł na kolana przed imć Krzeczowskim.
Gdy uniósł głowę, Charlotta wstrzymała oddech. To był karczmarz znad rzeczki, który skierował ich do tego miasteczka. Najwyraźniej nie potrafił utrzymać języka za zębami.
Cóż, nie mogła go za to winić. Na tym świecie każdy dba przede wszystkim o siebie. Albo chociaż próbuje, bo wnioskując po położeniu,w jakim znalazł się oberżysta, nie wyszło mu to najlepiej.
– Mówiłeś, że są w karczmie na rozstajach – rzekł Krzeczowski, wpatrując się w skulonego u jego stóp mężczyznę.
– Tam ich posłałem, przysięgam…
– W takim razie chyba ci nie uwierzyli… – Szlachcic pochylił się i splunął. – Cóż… Przyjechałem tu kogoś powiesić i jak to mówią, człowiek powinien się trzymać swoich postanowień.
Karczmarz zaskomlał.
– Litości, panie… – Rzucił się, by objąć watażkę za nogi, ale ten zrobił krok w tył.
– Na sznur z nim – rozkazał Krzeczowski beznamiętnie, jakby chodziło o utopienie kociaka.
Oberżysta zawył i próbował się bronić, lecz nie miał najmniejszych szans. Silne, bezlitosne dłonie chwyciły mężczyznę i powlekły pod krokiew wystającą spod dachu. Lina była już przygotowana. Ktoś przerzucił ją przez belkę i założył pętlę na szyję nieszczęśnika.
– Pomocy! – zaskomlał karczmarz, lecz nikt nie kwapił się zapobiec zbrodni.
Charlotta zagryzła usta, gdy powróz napiął się i dwóch mężczyzn przytrzymało skazańca kilka cali nad ziemią. Oberżysta wierzgał nogami z początku energicznie, potem coraz słabiej, aż skończyło się na ostatnich podrygach i moczu spływającym z gołych stóp.
„Śmierć Judasza”.
Po przecięciu sznura ciało zwaliło się z łoskotem na ziemię. Miękkie i bezwładne jak połeć mięsa. Oto, co zostaje z człowieka, gdy wydrze się z niego duszę.
Dopiero wtedy na wychudłej, oszpeconej blizną twarzy Zygmunta Krzeczowskiego pojawiło się coś, co można by wziąć za uśmiech.– Nie mogli się zapaść pod ziemię – warknął. – Znajdziemy ich, choćbym miał przetrząsnąć to miasteczko do spodu. Nikt nie podniesie bezkarnie ręki na mego brata.
Rozległ się chór popierających głosów, nietrudno było wyczuć w nich wszechobecną ulgę.
– Do roboty! – warknął Krzeczowski. – I chcę ich żywych.
Tym razem pomruk aprobaty był znacznie cichszy.
Deptanie ziemi, chrząkanie i splunięcia, wszystko to stopniowo cichło. – Co teraz? – Charlotta zapytała Cichonia szeptem.
– Musimy znikać. Póki szukają nas gdzie indziej.
– Wyprowadź konie, otworzę wrota.
– Nie trzeba, z tyłu jest drugie wyjście – wtrącił niespodziewanie Żydek. – Na łączkę i strumień płynący przy garbarni, stamtąd już blisko do lasku.
Cichoń udał się na drugą stronę szopy. Okazało się, że chłopak mówi prawdę. Wachmistrz zdjął belkę ryglującą wrota. Gdy je pchnął, otworzyły się z cichym skrzypieniem pordzewiałych zawiasów. Ciemności na zewnątrz wabiły możliwością bezpiecznej ucieczki.
Żydek ruszył za nimi, lecz Charlotta chwyciła go za ramię i zatrzymała. – Skąd wiedziałeś o tym miejscu? – zapytała nieufnie.
– Ojciec trzyma tu czasem konie i towary na sprzedaż – wyjaśnił młodzik.
– Zostań tu do rana. – Wcisnęła mu w dłoń złotą monetę.
Chłopak wybałuszył oczy i rozwarł usta. Z pewnością po raz pierwszy w życiu dotykał dukata.
– Dobrze to wydaj i nie pokazuj obcym. Ludzie potrafią zabić za mniej – przestrzegła Żydka i wyszła za Cichoniem na dwór.
Z początku prowadzili konie za wodze, nasłuchując i wypatrując oznakzagrożenia. Minęli kilka pochylonych ruder oraz cuchnące uryną zabudowania garbarni i dopiero za strumieniem wskoczyli w siodła. Gdzieś w miasteczku rozległy się wystrzały, znak, że banda Krzeczowskiego pilnie wypełnia rozkazy herszta.
Mesire poczuła lekkie ukłucie w piersi. Zapewne karczmarz nie będzie jedynym człowiekiem, który umrze tej nocy.
Bez trudu zgasiła w sobie tę iskierkę poczucia winy. W życiu każdy odpowiada za siebie i radzi sobie sam. Charlotta z pewnością nie była osobą, która mogła to zmienić. Wystarczyło, że potrafiła się przystosować.
Pognała za Cichoniem wprost w otwierającą się przed nimi przyszłość.
Dobre rady
Lipiec A.D. 1672
Rozpacz i wyrzuty sumienia to straszna klątwa – wypalają duszę, pętają ciało, mącą umysł i odbierają wszelką radość życia. Skłaniają człowieka do roztrząsania w koło spraw, których nie można już cofnąć.
Michał Korybut powoli rozwarł powieki i spojrzał na służącego, który klęcząc, wiązał mu troczki u spodni. Klapnął ociężale na krzesło. Odkąd Eleonora przymusiła go, aby opuścił łoże, nieustannie miał odczucie, że brnie w niewidzialnej mazi. Każdy ruch, gest czy nawet składna myśl wymagały od niego olbrzymiego wysiłku. Najchętniej poddałby się temu ogromnemu ciężarowi i został w alkowie, zwinięty w kłębek, z twarzą wtuloną w poduszkę.Niestety był królem i nic nie mogło tego zmienić.
Popatrzył na pokojowego. Młodzieniec w milczeniu trzymał przed sobą śnieżnobiałą koszulę. Korybut westchnął cicho i uniósł ręce, aby sługa mógł nasunąć na nie wykrochmalone, ozdobione koronką rękawy. Następnie służący ukląkł przed nogami swego króla i chwycił w dłonie jasną, niemal pozbawioną owłosienia łydkę. Zaczął nawijać na królewską nogę pończochę. Korybut obserwował jego zgięty kark przechodzący w szczupłe ramiona.
Zamknął powieki, usiłując skupić myśli na czekającym go spotkaniu z radą królewską.
Z ulgą powitał moment, gdy pokojowy założył mu na stopy trzewiki. Korybut wyprostował się i spojrzał w zwierciadło. Skinął głową na znak aprobaty. Teraz wystarczyło tylko założyć perukę i zakryć bladość na policzkach pudrem i różem.
Tym zajął się już fryzjer zatrudniony przez królową, czekający na swą kolej za drzwiami sypialni. Jegomość był dość stary i pomarszczony, nie mógł wzbudzić w Korybucie jakiejkolwiek grzesznej tęsknoty.
Zabiegi upiększające trwały jedynie pół godziny, lecz Michał Korybut, patrząc w lustro, musiał przyznać, że przyniosły zaskakująco pomyślne rezultaty. Tylko oczy wciąż pozostały takie same, pozbawione blasku i do głębi smutne. Na to nie mogły pomóc żadne pomady ani pudry.
Król opuścił alkowę i w otoczeniu dworaków udał się na spotkanie w sali rady.
Na miejscu zastał już wszystkich jej członków. Eleonora zasiadała u szczytu prostokątnego stołu, w miejscu zarezerwowanym dla marszałka i hetmana koronnego. Oba te najważniejsze po królu urzędy pełnił Jan Sobieski, najgroźniejszy wróg wpływów habsburskich w Rzeczypospolitej, z oczywistych powodów nieobecny na naradzie. Pozostałe krzesła zajmowali biskup Olszowski, kniaź Dymitr Wiśniowiecki, Krzysztof Pac i jegoprzyrodni brat Michał Kazimierz, hetman wielki nad wojskiem litewskim. Olszowski w skupieniu czytał jakiś dokument, Litwini konwersowali
z królową, Dymitr zaś raczył się winem pomimo wczesnej pory. Przekraczając próg komnaty, król zerknął na te wyrachowane oblicza.
„Gniazdo żmij, z których każda jest gotowa pokąsać drugą. A to najjadowitsza z nich”. Przeniósł wzrok na królową, która powstała, aby ucałować męża w policzek. Reszta senatorów ograniczyła się do złożenia ukłonów, oszczędzając sobie klękania przed majestatem, co w tak bliskim i zaufanym gronie nie było potrzebne.
Korybut zasiadł naprzeciw królowej i zerknął z zazdrością na puchar spoczywający w dłoniach kuzyna Dymitra. Opanował pokusę poproszenia o trunek. Przez ostatnie dni opium i alkohol przynosiły mu ukojenie, ale teraz potrzebował jasnego umysłu. Skupił myśli na celu narady.
– Jakie wieści z Ukrainy, kuzynie? – zapytał kniazia.
Dymitr wymienił szybkie spojrzenie z Olszowskim.
– Fatalne, wasza wysokość – rzekł hetman otwarcie. – Regimentarz Łużecki i Chanenko ponieśli druzgocącą porażkę w starciu nad Bohem.
Korybut poczuł, jak dławi go w krtani.
– Jak bardzo jest źle? – zachrypiał.
Dymitr wykrzywił się, jakby zabolał go ząb.
– Nie mamy jeszcze pełnych wieści. Na pewno wiadomo, że rozbity został pułk królewski… Straty są naprawdę wielkie. Uszczerbek poniósł też autorament zagraniczny, piechota i dragoni. – Kniaź urwał i pokrzepił się winem.
Korybut domyślił się, że to nie koniec złych wieści.
– W mym pułku utracono chorągiew i poległo wielu oficerów – przyznał Dymitr ponurym tonem. – To samo tyczy się pozostałych oddziałów. Czarniecki i Koniecpolski potracili ponoć całe regimenty piechoty i dragonii,ale to nie jest pewna wiadomość. Wciąż czekam na szczegółowe raporty. Tymczasem rozmiar strat możemy ocenić jedynie z relacji porucznika Pruszkowskiego, który sprawuje komendę nad chorągwią pancerną waszej wysokości.
Kniaź przerwał relację i spojrzał na biskupa Olszowskiego. Na ten znak ekscelencja wręczył królowi trzymany w dłoniach list. Korybut przebiegł wzrokiem kilkanaście linijek napisanych pochyłym pismem i popatrzył na panów senatorów.
– Pisze, że w jego chorągwi ocalało jeno pięciu towarzyszy, wszyscy ranni – rzekł wstrząśnięty. – Jak mogło do tego dojść?
– Nie do końca to wiadomo, jak zwykle w takich okolicznościach jeden zwala winę na drugiego – przyznał kniaź Dymitr. – Pruszkowski nie był z przodu, więc nie wie, co się stało. Słyszał tylko pogłoski. Jedni mówią, że wina leży po stronie regimentarza, który po rozbiciu nieprzyjaciela w pierwszym ataku lekkomyślnie przeprawił się z wojskiem na drugi brzeg Bohu, gdzie multum ordy i Kozaków stało. Inni twierdzą, że zawinił hetman Chanenko, który nie przyszedł w sukurs walczącym oddziałom. Grunt, że nasi Kozacy z taborem wycofali się do Ładyżyna, odpędzając nieprzyjaciela samopałami i bijąc z armat, a za Chanenką podążył kasztelan Łużecki z resztą ocalałych. Tam zostali oblężeni przez chana i Doroszenkę.
– Jeśli zostaną zgnieceni, utracimy większość sprawnego wojska na Ukrainie. Trzeba posłać im odsiecz, i to bez zwłoki – zaproponował Krzysztof Pac.
– A niby skąd mamy ją wytrzasnąć? – zapytał Olszowski cierpko. – Gdyby Litwini szybciej się zbierali, nie byłoby tego problemu. – Ksiądz biskup popatrzył wyzywająco na młodszego z Paców.
Michał Kazimierz obruszył się na te słowa, lecz nim doszło do kłótni, wtrącił się Krzysztof.– Trzeba poprosić Sobieskiego i Sieniawskiego, aby ruszyli z pomocą regimentarzowi – oznajmił trzeźwo. – O ile mnie pamięć nie myli, na Podolu przebywa ponad dwadzieścia chorągwi jazdy, w tym dziesięć husarskich. Daje to ponad tysiąc pięćset zaprawionych w bojach szabel.
– Tylko czy Sobieski zachce cokolwiek uczynić? – wyraził wątpliwość Michał Pac. – Łużecki i Chanenko opowiadają się raczej za królem niż stronnictwem francuskim. Jeśli ich oddziały się wykrwawią, my stracimy, a Sobieski zyska.
– Wierzę głęboko, że hetman koronny ma w sercu dobro ojczyzny i zrobi to, co leży w jej interesie – oznajmił na przekór bratu Krzysztof Pac.
Tak przychylne słowa tyczące Sobieskiego wywołały zaskoczenie u wszystkich obecnych.
„Czyżby kłótnie w rodzinie? Tylko czy aby szczere?”, zastanowił się Korybut. Obserwując oblicza Eleonory, Olszowskiego i Dymitra, zrozumiał, że i oni mają wątpliwości co do prawdziwych intencji Paców.
Pierwszy otrząsnął się ksiądz biskup.
– Jeszcze dziś napiszę list do Sobieskiego – zadeklarował, co zostało natychmiast zaakceptowane przez członków rady.
– Czy są wieści z Moskwy, księże biskupie? – zapytał Korybut, kończąc definitywnie poprzedni temat.
– Poselstwo od cara przekroczyło już granicę z Litwą – odrzekł Olszowski. – Podróżując w tym tempie, zawitają do Warszawy za dwie, trzy niedziele.
– Niespieszno wywiązać się Moskalom z traktatu w Andruszowie – burknął Krzysztof Pac zniesmaczony.
– Car przestrzega umowy tylko wówczas, gdy jest mu to wygodne – stwierdził kniaź Dymitr. – Powinniśmy się uczyć od niego cynizmu i dbania o własne interesy.To akurat nie wzbudziło u nikogo wątpliwości, za to problem zrodził się gdzie indziej.
– Myślę, że wasza wysokość powinien zaczekać w stolicy na przybycie poselstwa – oznajmiła Eleonora, co wywołało kolejną wymianę spojrzeń między Olszowskim a Dymitrem.
– Ośmielę się mieć inne zdanie na ten temat, wasza miłość – odparował ksiądz biskup. – Szlachta bardzo opieszale zbiera się w województwach na pospolite ruszenie. Król powinien osobistym przykładem wskazać poddanym, aby spieszyli bronić ojczyzny.
– Wyjazd króla urazi posłów moskiewskich – zauważyła Eleonora.
– A jeśli nawet, to i lepiej – zripostował Olszowski buńczucznie. – Moskal szanuje jeno siłę i butę, a gardzi słabością. Dyplomacja to gra pozorów, pokażmy im, że nie jesteśmy tak słabi, jak to jest w rzeczywistości.
– Przychylam się do opinii ekscelencji – wtrącił Krzysztof Pac, czym znów ściągnął na siebie zdumione spojrzenia członków rady.
Korybut próbował przypomnieć sobie, kiedy to ostatnio któryś z Litwinów zgadzał się w czymkolwiek istotnym z Olszowskim. Postanowił wykorzystać tę zaskakującą jednomyślność, aby zagrać na nosie królowej.
– Nie będę oczekiwał na posłów cara w Warszawie – oznajmił. – Znajdą do mnie drogę.
Eleonora skwitowała tę decyzję skrzywieniem warg, lecz nie zdecydowała się podważać publicznie decyzji męża.
Po przedyskutowaniu kilku spraw mniejszej wagi zakończyli radę. Michał Korybut od razu wrócił do swej samotni. Niestety nie dane było
mu cieszyć się tak upragnionym spokojem i odpoczynkiem.
Ledwo zdołał się pozbyć niewygodnych królewskich szat i peruki, do alkowy wparowała małżonka. Poznał, że była rozzłoszczona, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, były wyrzuty i połajanki.– Jestem zmęczony, czy nie omówiliśmy już wszystkiego na radzie? Eleonora zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– Nie zajmę ci wiele czasu. Chcę tylko wiedzieć, czemu zlekceważyłeś mą wolę!?
Korybut poczuł ukłucie w sercu, jak zawsze gotów wycofać się ze swego zdania, gdy napotykał opór żony. Wcześniej taki wpływ miała na niego matka.
Wspomnienie kniahini wywołało w nim kolejny przypływ poczucia winy. A także coś jeszcze, złość, a może nawet więcej – gniew.
– Twą wolę!? Jestem królem i twym mężem! – Te w zamierzeniu twarde słowa wypowiedział dość słabo i piskliwie, ale nie zważał na to.
Eleonora zaśmiała się szyderczo.
– W jednym i drugim jesteś do niczego! – wrzasnęła. – Tylko małżeństwo ze mną i poparcie cesarza utrzymuje cię na tronie. Nie jesteś nawet mężczyzną – cisnęła weń od dawna tłumioną pogardą. – Ile czasu minie, nim wrócisz do swych zboczonych praktyk?
Liczyła z pewnością, że zawstydzi go i stłamsi. Był dla niej tylko marionetką. Tym większym szokiem okazało się plaśnięcie w policzek, które jej wymierzył. Oboje zastygli zdumieni tym, co się stało.
Eleonora wybałuszyła oczy, Korybut zaś wpatrywał się w nią z gniewem i zaciskał pulchne dłonie, gotów dać jej w twarz raz jeszcze, jeśli tylko znów spróbuje odrzeć go z godności.
Musiała wyczytać to z jego twarzy. Zacisnęła zęby, obróciła się bez słowa i furkocząc suknią, opuściła alkowę. Gdy zatrzasnęły się za nią drzwi, Michał Korybut poruszył się niespokojnie. Nikogo wcześniej nie uderzył. Nawet sługi. Dawno temu, w młodości, marzył, by przeciwstawić się zaborczości matki, ale ta złamała go i ulepiła stosownie do swej woli.
Teraz, gdy umarła, wszystko stało się inne. Pozostała pustka, którą musiałczymś zapełnić. Nienawiść i gniew były lepsze niż żal i wieczne poczucie winy za to, kim się jest. Dawały siłę potrzebną do przetrwania. Nadzieję potrzebną, by nie załamać się pod naporem własnych słabości.
Cisza przed burzą
Miasto Stryj powitało Charlottę i Cichonia biciem kościelnych dzwonów. Ich głęboki metaliczny odgłos towarzyszył dwójce podróżnych aż do bram zamku, gdzie stłumiły go grube mury twierdzy Sobieskich.
Charlotta zeskoczyła z siodła i uśmiechnęła się do wachmistrza. W końcu byli bezpieczni.
Niestety nie czuła się najlepiej, od rana kłuło ją w podbrzuszu. Ignorując dolegliwości, od razu odszukała Jakuba. Wydawało się, że chłopiec jest w dobrej kondycji.
Poleciła bonom opiekującym się paniczem, aby przyszykowały się do rychłego opuszczenia miasta. Następnie udała się na posiłek, po którym odbyła rozmowę z Cichoniem.
Wachmistrz stawił się przed nią w czystym stroju i gładko ogolony, co odjęło mu jakieś dziesięć lat.
– Wyjeżdżamy jak najszybciej się da – poinformowała go Charlotta. – Zadbaj, proszę, o konie i karocę, nie chcę po drodze żadnych niespodzianek.
Poczuła gwałtowny ból w podbrzuszu i musiała usiąść na krześle. – Choruje pani? – zapytał wachmistrz z niepokojem.
Machnęła ręką.– Nic to. Zwykłe kobiece dolegliwości, przejdą, gdy wypocznę. Wręczyła Cichoniowi sakiewkę.
– Porozmawiasz z frochtarzami o wynajmie szkuty, tylko nie daj zedrzeć z siebie zbyt wiele grosza – przestrzegła.
Cichoń zważył mieszek w dłoni i skinął głową.
Gdy zostawił ją samą, Charlotta udała się do biblioteki zamkowej i wybrała z półki frywolną komedyjkę napisaną po francusku. Przez resztę dnia odpoczywała. Do kolacji wypiła puchar wina i zasnęła przy palącej się na stoliku świecy.
Ocknęła się rano z silnym bólem w podbrzuszu i uczuciem wilgoci na udach. Odgarnęła kołdrę i zobaczyła dużo krwi. Zaniepokoiła się, to nie był jeszcze czas na miesięczne krwawienie. Wsunęła dłoń między uda, a potem obejrzała zaczerwienione palce. Tak jak się obawiała, we krwi były zakrzepy.
Nie potrzebowała medyka, aby wiedzieć, co jej dolega. Zapalenie przydatków dopadało ją co jakiś czas. Lekarze twierdzili, że jako dziewczynka musiała przebyć nieleczone zapalenie dróg rodnych. Od tamtego czasu dolegliwości wracały przy osłabieniu organizmu. W tym też upatrywano przyczyn jej bezpłodności.
Starła ręcznikiem krew z nóg i zabezpieczyła się, używając bawełnianych szmatek. Potem włożyła strój z czarnego sukna, na którym nie widać plam, i udała się na śniadanie. Zmierzając na posiłek, zleciła służbie przygotować kolasę na wyjazd do miasteczka.
Jadła bez apetytu, wypiła za to dwa puchary wina. Alkohol poprawił jej nastrój, nie stanowił jednak trwałego remedium na trapiące ją dolegliwości.
Gdy zegar w jadalni wybił dziewiątą, uznała, że nie będzie dłużej zwlekać. Zeszła na dziedziniec. Z pomocą woźnicy wsiadła do powozu.
Zaprzęg poruszał się powoli. Na wąskich i zatłoczonych uliczkach panował ścisk, szczególnie tam, gdzie handlarze rozstawili stragany. Naławach stały półmiarki pszenicy, żyta i owsa, kosze z jajami oraz kadzie z miodem. Niżej szwendały się kury uwiązane za nogi do palików, gdacząc i wydziobując Bóg wie co z ziemi. Wszędzie widziała mnóstwo Żydów wyróżniających się spośród chrześcijan mową i strojem. W każdym miasteczku należącym do Sobieskich działo się tak samo: Polaków, Rusinów, Ormian czy Niemców ubywało przez zarazy i wojny, a w ich miejsce przybywali prędzej czy później potomkowie Abrahama. Domy żydowskie wyrastały jeden przy drugim i w końcu uliczka stawała się miniaturowym sztetlem.
W jeden z takich zaułków poleciła skręcić woźnicy.
Wznosiło się tam kilkanaście domów, w tym oberża. W powietrzu czuło się mdły zapach sfermentowanej pszenicy z pobliskiej wytwórni gorzałki. Przy magazynku trzech barczystych młodzieńców z pejsami rozładowywało wózek z beczek. Nieco dalej kolejny Żyd sprzedawał okowitę na ulicy ludziom, którzy nie mieli czasu czy ochoty przesiadywać w dusznej gospodzie. Klientów nie było wielu o tak wczesnej porze dnia.
Naprzeciw karczmy mieściła się apteka.
Charlotta kazała woźnicy się zatrzymać. Zeszła z kolasy, a sługa otworzył przed nią ciężkie drzwi.
Wewnątrz było przyjemnie chłodno, a w powietrzu unosiła się woń suszonych ziół. Aptekarz rozpoznał ją od progu – nie raz i nie dwa odwiedzała Stryj, towarzysząc pani Sobieskiej. Odłożył szmatkę, którą akurat czyścił wagę, wybiegł ku szlachciance i rzucił się do całowania jej dłoni.
– Czego trzeba wielmożnej pani?
– Tasznika pospolitego, rdestu, nagietka, jemioły, skrzypu polnego, pokrzywy i melisy – wyliczyła Charlotta. – Potrzebuję też omanu wielkiego, kurzego ziela i waleriany.
Aptekarz skinął głową i po kolei odmierzył na wadze porcje suszonychziół, od razu pakując wszystko w parcianą torebkę.
– Zalecam pić wywar trzy razy dziennie przed posiłkiem – powiedział. – Wiem, ale to nie wszystko – odrzekła Mesire. – Odezwał mi się jeszcze
Adnexitis. – Użyła łacińskiej nazwy wstydliwego schorzenia.
Aptekarz skubnął wargę.
– Ach tak, przygotuję coś odpowiedniego.
Charlotta obserwowała, jak sięga po słoje z rozmarynem, mącznicą lekarską i jasnotą białą, waży zioła i miesza je z tarniną, pokrzywą, stokrotką i rdestem ptasim, dodaje drapacz lekarski, mniszek i dziką różę, aż utworzył się z tego spory pakunek.
Odebrała paczkę i położyła na blacie zapłatę. Aptekarz wyjął spod lady przyrząd w kształcie gruszki zakończony miedzianą rurką.
– Przyda się do irygacji… – Wręczył go Charlotcie – Trzeba umieścić… – Już to robiłam… – przerwała mu, gdyż targnął nią silny spazm. Wyszła z apteki i wsiadła do powozu.
– Ruszaj na zamek, tylko szybko! – warknęła na woźnicę.
Trzasnął bat i pognali z turkotem kół.
Po dotarciu na miejsce od razu udała się do kuchni.
Wręczyła kucharce zioła na krwawienie i poleciła dostarczyć sobie jak najszybciej wywar i talerz z tłustym rosołem. Jeśli chodzi o drugą sprawę, zajęła się nią osobiście. Napełniła kwartę wodą i wsypała do niej trzy łyżki ziół. Gotowała wywar przez pięć minut, a potem odstawiła pod przykryciem na pół godziny i przecedziła. Z gotowym odwarem udała się do swej komnaty. Kucając nad miednicą, użyła gruszki z miedzianą rurką i przepłukała obolałe miejsce.
Wytarła się ręcznikiem i położyła w łóżku.
Rozmyślała. Upłynie kilka dni, nim będzie w stanie poruszać się bezzaciskania zębów, choć do pełnego wyzdrowienia trzeba tygodnia, może nawet dwóch, aby choroba nie nawróciła. Uznała, że nic się nie stanie, jeśli odłoży podróż do przyszłej niedzieli.
Rozległo się pukanie i weszła służąca, niosąc rosół i kubek z naparem. Charlotta zmusiła się do przełknięcia naparu i strawy, a potem spróbowała zasnąć i zapomnieć o słabości ciała.
Nie było to proste, zioła nie działają od razu i przez pierwsze godziny kręciła się w łóżku, a gdy w końcu przysnęła, budziły ją co jakiś czas szarpnięcia bólu.
Z przerwami przespała resztę dnia i pół nocy. Nie mogąc dłużej wytrzymać w łóżku, wstała i otworzyła okno.
Chłodne powietrze pocałowało jej wilgotną, rozpaloną skórę. Na dziedzińcu dostrzegła wartownika opartego o mur, gdzieś daleko szczekał pies. Potem umilkł, być może skarcony przez pana.
Przymknęła powieki, napawając się tą chwilą.
Ciszę rozdarł kobiecy krzyk. Było w nim coś przerażającego.
Charlotta otworzyła oczy, niepewna, czy aby nie pada ofiarą złudzenia. Wychyliła się przez okno i spojrzała na skrzydło zamku. Wrzask się powtórzył. Dochodził z komnat Jakuba.
Serce skoczyło jej do gardła. Chwyciła świecznik i wypadła na korytarz. Nie zważała na ból w podbrzuszu ani to, że jest boso, w samej tylko koszuli.
Zobaczyła bonę. Wyglądała na roztrzęsioną. Jej posiwiałe włosy znajdowały się w całkowitym nieładzie.
– Co się stało?
Kobieta wlepiła w nią spanikowany wzrok.
– Panicz dostał krost i gorączki – wypaliła i nerwowo zaczęła wycierać dłonie o koszulę. – W zamku jest zaraza!Charlotta cofnęła się o krok, jakby chcąc uciec przed żywym ogniem. Krzyk przerażenia uwiązł jej w krtani.
– Sprowadź medyka, natychmiast – wydusiła z siebie, czując, jak cała się trzęsie.
Bona skinęła głową i odeszła chwiejnie.
Charlotta zbliżyła się do drzwi komnaty, zza których dobiegał płacz Jakuba. Serce biło jej jak oszalałe. Zaraza! Śmierć, która nie oszczędza nikogo. Bogacza ani biedaka, niewolnika ani księcia. Nie ma na nią lekarstwa, nie ma przed nią ratunku. Można tylko czekać i bać się, że przyjdzie po ciebie.
Jeszcze krok dzielił ją od sypialni chłopca. Wiedziała, że powinna tam wejść, ale zatrzymała się i zacisnęła dłoń na framudze drzwi.
Usłyszała kroki za plecami.
To był Cichoń. Obróciła się do wachmistrza, czując ulgę, że nie musi wchodzić do komnaty Jakuba.
– Panicz zachorował, to prawdopodobnie zaraza – wyjaśniła.
Nawet w słabym blasku świecy dostrzegła, jak Cichoń blednie.
– Co mam robić?
– Weź żołnierzy i sprawdź, kto jeszcze zachorował. Odizoluj zdrowych od chorych. Jeśli trzeba będzie, użyj siły… – Zawahała się, wiedząc, że to, co powie, może przesądzić o ich życiu i śmierci… – I zamknij bramy. Nikt nie może opuścić zamku.ROZDZIAŁ V
Złe wróżby
Sierpień A.D. 1672
Tyner ocknął się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pamięć wracała powoli, odsłaniając obrazy, o których wolałby zapomnieć.
Bitwa, ucieczka przez mokradła, kurhan i spotkanie ze sługusami Klary Pac. Wzdrygnął się na wspomnienie ognia palącego mu skórę. Wsunął dłoń pod koszulę i napotkał opatrunek.
Uniósł głowę z poduszki i rozejrzał się po izbie. Prócz łóżka, w którym leżał, komody, stołu i krzesła nie było tu innych mebli. Na blacie stał dzban zostawiony przez Grota.
Bogusław pamiętał bardzo mgliście wszystko, co nastąpiło po uratowaniu go przez wachmistrza. Gorączka zatruła mu krew i przez kilka dni balansował na krawędzi rzeczywistości i maligny.
Przesunął językiem po wnętrzu wyschniętych ust. Musiał się napić. Powoli wstał z łóżka i podszedł do stolika. Podniósł dzban i gdy przysunął go do twarzy, wyczuł cierpki aromat wina. Domyślił się, że to sprawka Grota.Medyk przez cały czas poił go jakimiś ziołami, od których Tyner dostawał potów i biegunki. Pobłogosławił w myślach wachmistrza i przytknął krawędź cynowego naczynia do ust. Pił łapczywie, nie zważając, że z kącików warg ściekają mu kropelki trunku. Skończył dopiero wtedy, gdy ujrzał dno. Odstawił naczynie i otarł dłonią usta i wilgotny zarost wokół nich.
Popatrzył na mokrą koszulę. Ściągnął ją z siebie, uniósł ramię i odgiął opatrunek od ciała. Obejrzał poparzone miejsce, delikatnie naciskając palcami wokół świeżo zabliźnionej skóry. Ślad, jak to po oparzeniu, wyglądał paskudnie, ale rana – jak wszystkie wcześniejsze – goiła się znakomicie. Także pręgi po chłoście zastrupiały się ładnie i Bogusław spodziewał się, że wkrótce pozostaną po nich jedynie blizny.
Wtedy usłyszał kobiece krzyki i żołnierskie przekleństwa. Odgłosy dochodziły z dworu. Tyner zbliżył się do otwartego na oścież okna i wyjrzał na dziedziniec zamku. Pośrodku placu wznosił się szafot z katowskim pieńkiem. Wokół podestu zebrało się kilkuset gapiów, głównie żołnierze i czeladź, choć dostrzegł też sporą grupkę rozpaczających głośno kobiet z dziećmi. Nieco z boku, przy schodkach na szafot, stało kilkunastu mężczyzn skutych łańcuchami. Większość z nich miała tatarskie rysy.
Ksiądz nie był obecny przy egzekucji, a o obecność imama nikt się nie zatroszczył. Dwóch żołnierzy chwyciło pierwszego ze skazanych i zawlekło go na podest, gdzie czekał już kat.
Tatar opierał się i coś krzyczał. Jeden z żołnierzy zdzielił go pałką w tył głowy, a drugi przytrzymał nieszczęśnika przy pieńku.
Oprawca wzniósł topór…
Szczęknęła naciśnięta od zewnątrz klamka. Tyner obrócił się i zobaczył Grota, który trzymał w dłoniach miskę z parującą zupą.
Jak przez mgłę pamiętał twarz wachmistrza, gdy ten pochylał się nad nim i wpychał mu łyżkę z jedzeniem w usta.– Postaw na stole – poprosił Tyner i znów popatrzył na szafot. – Co tam się dzieje?
Grot stanął za porucznikiem.
– To Lipkowie, niemal wszystkie ich chorągwie w armii koronnej zdradziły i przeszły na stronę Turków – wyjaśnił. – Za tym przykładem poszły tatarskie oddziały nadworne. Uciekając do nieprzyjaciela, grabią i palą, biorą zakładników. Poznajesz tego bogacza w karmazynie? – Grot wskazał na szlachcica przypatrującego się egzekucji z balkonu komendantury.
– Znam twarz, ale nie pomnę, kto zacz.
– To Hieronim Lanckoroński, podkomorzy podolski, dwie jego chorągwie Lipków przeszły na stronę sułtana, a sam Lanckoroński omal nie dostał się w ich jasyr. Teraz mści się na każdym Lipku, który wpadnie mu w ręce.
Tyner z zaciętą miną patrzył, jak spada z karku kolejna głowa.
– Nie pomoże to w niczym, tylko narobi szkody – mruknął.
Na twarzy Grota odmalowało się zaskoczenie.
– Jesteś ostatnią osobą, od której spodziewałem się coś takiego usłyszeć. Bogusław milczał. Nie kochał Tatarów, Bóg wie, ilu zabił, sam nie
potrafił ich zliczyć. Nawlekał ich na pal i czynił inne okrutne rzeczy, gdy szukał w krwawej zemście ukojenia po śmierci Marii. Teraz jednak ogień buzujący mu w piersi przygasł, zostały po nim tylko popioły. Obserwując kaźń, nie odczuwał satysfakcji, widział tylko rozpaczające kobiety i dzieci zmuszone patrzeć na śmierć swych ojców.
Zamknął okiennice, nie chcąc dłużej słyszeć lamentów dobiegających z dziedzińca.
– Gdzie jesteśmy? – Był pewien, że pytał o to wcześniej, ale otumaniony gorączką, nie zapamiętał odpowiedzi.W Barze. Na trakcie znalazł nas podjazd wysłany w stronę Bohu.
– Kto tu dowodzi? Lanckoroński?
– Nie, on tu jest tylko przejazdem w drodze do Kamieńca. Komendę sprawuje Mikołaj Sieniawski. Przyszedł nawet zobaczyć, co u ciebie.
Tyner aż się skrzywił. Ostatnim razem, gdy rozmawiali w cztery oczy, chorąży wielki koronny wysłał go przed sąd hetmański z oskarżeniem o dezercję i pojedynek.
– Mówił coś?
– Jak tylko wstaniesz z łoża, masz się przed nim stawić.
Tyner spojrzał na dziedziniec, gdzie potoczyła się następna głowa. Z pewnymi rzeczami nie ma co zwlekać, lepiej stawić im czoła, niż gryźć się w niepewności.
– Gdzie mój strój? – zapytał. – Pójdę rozmówić się z Sieniawskim.
– Dałem do cerowania i prania, leży w komodzie jak nowy – odparł wachmistrz. – Ale nie ma co iść na głodnego. Krupnik stygnie, a jest naprawdę dobry.
Tyner pochylił się nad zupą, poczuł intensywną, apetyczną woń. Zaburczało mu w brzuchu.
Usiadł do stołu i chwycił za łyżkę. Krupnik był wyśmienity, gęsty od kaszy i kawałków mięsa. Siorbiąc strawę, przyglądał się, jak Grot przygotowuje mu ubiór. Bogusław uprzytomnił sobie, że wciąż nie pomówił z wachmistrzem o tym, co się stało. Wetknął łyżkę w zupę i popatrzył na przyjaciela.
– Dziękuję, że po mnie wróciłeś.
Grot zastygł, a potem na krótko zerknął na Tynera.
– Na wojnie ludzie muszą liczyć na siebie nawzajem – burknął zawstydzony i wrócił do szykowania stroju.Bogusław skończył jeść i się ubrał. Od miesięcy nie nosił czegoś równie świeżego.
Udał się do kwatery Sieniawskiego. Sekretarz, który niczym cerber strzegł drzwi gabinetu, upewnił się, że dowódca oczekuje oficera, po czym wprowadził go przed oblicze magnata.
Tyner wyprężył się i zasalutował, co kosztowało go ukłucie bólu w boku. Mikołaj Sieniawski wlepił wzrok w porucznika i uśmiechnął się ciepło. – Spocznij waszmość. – Łaskawie wskazał krzesło stojące na ukos do
biurka. – Widzę, że dochodzisz szybko do zdrowia. To dobrze, bardzo dobrze… Potrzeba teraz każdego dobrego oficera po nieszczęściu, które spotkało nas pod Czetwertynówką.
– Jak duże ponieśliśmy straty? – zapytał Tyner.
Sieniawski wykrzywił gniewnie usta.
– Wiem o tuzinie zaginionych poruczników, blisko setce towarzyszy i dwakroć tylu pocztowych, a to przecież tylko jazda. Najwięcej strat poniosła piechota i dragoni, niektóre regimenty zostały całkiem zniesione, zginęły setki dobrych ludzi. – Sieniawski zacisnął pięści, a jego przystojna twarz nabrała złowieszczego wyrazu. – Ostrzegałem, że Łużecki nie nadaje się na regimentarza – rzekł porywczo. – Ale król jegomość promuje miernych, lecz wiernych mu oficerów.
Tynera drażniło to całe gadanie i hipokryzja magnata. Nie dalej jak miesiąc wcześniej Sieniawski wraz z Sobieskim, Prażmowskim i resztą malkontentów najechał z wojskiem Warszawę. Zamierzali obalić króla i osadzić na tronie francuskiego księcia. Przyjmowali z Paryża ogromne łapówki w złocie, robili wszystko, by zasiać anarchię i niezgodę w wojsku.
„A teraz to pierdolenie”.
Bogusław zacisnął zęby, nie dając się sprowokować.
– Nadeszły wieści od regimentarza Łużeckiego? – zmienił temat.– Skrył się w Ładyżynie z podkulonym ogonem – odparł Sieniawski szyderczo. – Chanenko był z nim parę dni, ale musieli się pożreć o to, kto bardziej jest winny klęski. Kozacy porzucili obóz i skierowali się na zachód.
– Dołączą do waszych sił?
Sieniawski zawiesił na Tynerze baczne spojrzenie.
– W tej sprawie cię wezwałem, mości poruczniku. Udasz się do Chanenki z propozycją, aby udzielił nam zbrojnej pomocy. Po tym, jak odesłałem regiment piechoty biskupa krakowskiego do obrony Kamieńca, zostało mi dwa tysiące samej jazdy. Z tymi siłami bez piechoty nie powstrzymam nieprzyjaciela.
Tyner nie czuł się na siłach wsiadać na koń.
– Niech jedzie kto inny, czemu ja?
Chorąży zmierzył go gniewnym wzrokiem.
– Nie udawaj waszmość nierozgarniętego. Wasz ojciec służył Jaremie, a ty obstajesz wiernie przy jego synu. Chanenko to stronnik króla, to z jego namaszczenia został wyniesiony na hetmana Kozaków. Jest szansa, że cię wysłucha.
Tyner zmrużył oczy, wpatrując się w magnata.
– Czemu mam wam zatem pomagać?
– Dla dobra ojczyzny. Wczoraj wróciły czaty znad mołdawskiej granicy. Sułtan z armią stanął po drugiej stronie Dniestru, niemal naprzeciw Kamieńca. Budują most, zwiadowcy widzieli, jak stawiają przęsła. Za kilka dni zostanie ukończony. Przemów Chanence do rozsądku, niech zbierze załogi z twierdz i z całą siłą dołączy do mnie. Mając za plecami twierdzę kamieniecką, może dotrzymamy wspólnie do nadejścia odsieczy.
Tyner nie mógł zaprzeczyć, że w argumentacji Sieniawskiego było sporo racji.
– Pojadę – zdecydował.Bar opuścił o świcie następnego dnia w towarzystwie Grota i kilku żołnierzy eskorty. Podążali przez leżące odłogiem ziemie, niemal pozbawione osad i ludzi. Wysoka trawa i ukryte w niej jary wymuszały ostrożną jazdę. Nie brakowało też lasów i mokradeł, gdzie na nieostrożnych podróżnych mogli się zasadzić bandyci.
Słońce stało już wysoko, gdy zatrzymali się na postój w opuszczonej wiosce. Co wygnało mieszkańców z tej urodzajnej ziemi, Tyner nie wiedział. Możliwości było aż nadto: Tatarzy, Kozacy, polskie wojsko bądź zwykli łupieżcy, których nie brakowało w tych niespokojnych czasach. Przyroda szybko odzyskiwała wydarty jej pracą ludzkich rąk teren. Miejsce ogrodów zajęły chwasty i krzaki, pola zarosły łopianem i ostrą stepową trawą, a ściany domów oplótł bluszcz.
Żołnierze zaprowadzili konie nad strumień, a Grot poszedł rozejrzeć się po tym, co zostało z wioski. Gdy wrócił, trzymał kilka karczochów.
– Znalazłem je w ogrodzie przy cerkwi. Smaczne – zapewnił i podał korzeń porucznikowi.
– Nie chcę – burknął Tyner. Wciąż nie czuł się zdrowo, a jazda w siodle była większym wysiłkiem, niż się spodziewał. Miał też inne zmartwienia związane z powierzoną mu misją.
Wachmistrz usiadł obok porucznika i zaczął chrupać warzywo. Tyner popatrzył na niego rozdrażniony.
– Masz tyle miejsca wokół, a będziesz mi tu tak ciapać.
Grot wzruszył ramionami. Ani myślał przenieść się gdzie indziej.
– Co cię gnębi, poruczniku?
– Niech pomyślę – rzekł cierpko Tyner. – Najpotężniejsze kobiety w Rzeczypospolitej chcą mnie widzieć martwym. Omal nie zginąłem w męczarniach, a po śmierci Gryzeldy zostałem bez protektora… Jakby było mało, teraz tłukę dupsko w siodle, wykonując misję zleconą przez człowieka,który jeszcze miesiąc temu chciał obalić króla. Pochrzanione to wszystko. – Ale przynajmniej żyjemy, nie? – Grot chrupnął karczocha. – A
Chanenko, jak myślisz, co zrobi?
– Bóg raczy wiedzieć. To chytry człowiek, nie jakiś prosty chłop. Mówią, że wywodzi się z tatarskiego rodu książęcego, jego ojciec ożenił się z polską szlachcianką wykupioną z niewoli. Od śmierci Chmielnickiego Chanenko stale dąży do pogodzenia Kozaków z Rzecząpospolitą. Ani myślał jak inni pułkownicy podporządkować się Moskwie czy sułtanowi. Za postawę tę został nobilitowany jeszcze za poprzedniego króla.
– Co nie znaczy, że będzie chodził na pasku takich ludzi jak Sieniawski – zauważył Grot nadspodziewanie trafnie. – Pamiętam, jak zeszłego roku odbiliśmy z Kozakami Chanenki kilka warowni za Bohem… – Skubnął zębami brudny paznokieć. – Potem Kozacy zajmowali je jak swoje, wypierając polskie załogi. Sam widziałem, jak obili kijami plenipotenta przysłanego przez szlachcica, który rościł sobie prawo do miasteczka i poddanych.
Żołnierze wrócili z końmi znad strumienia i wszyscy razem ruszyli w dalszą drogę. Za wsią teren wyrównał się i tylko w oddali widać było skupiska kurhanów, w których, jak twierdzili Kozacy, leżeli starożytni bohaterowie.
Jeszcze przed zmierzchem ujrzeli Braiłów. Z daleka miasto wyglądało jak oblężone przez nieprzyjaciela. Przed fosą i palisadą stały setki wozów taboru, działa i namioty. Kozaków przybyło blisko pięć tysięcy, niemal czterykroć więcej, niż liczyła ludność miasteczka ciężko doświadczonego przez wojny. Większość mołojców usadowiła się na zniszczonych przedmieściach, gdzie ocalały niektóre domy, inni spali na ulicach, korzystając z letniej pogody. Tylko starszyzna mogła liczyć na kwaterę na zameczku.
Hetman Kozaków przyjął Tynera w jednej z tamtejszych komnat. Siedzączgarbiony nad stołem i obłożony papierami, wyglądał niczym skryba.
– Czołem biję waszmości – przywitał się Bogusław z ukłonem. Chanenko zmarszczył krzaczaste brwi.
– Nie spodziewałem się, mości poruczniku, że to ty przywieziesz pismo od malkontentów.
– Poproszono mnie o to, nie wypadało odmówić. – Bogusław sięgnął za pazuchę po list i wręczył go Chanence.
Ten złamał pieczęć i rozłożył zgięty na trzy części papier. Dłuższą chwilę wodził wzrokiem, zapoznając się z treścią. Gdy skończył czytać, popatrzył na Tynera znad krawędzi karty.
– Chce, bym do niego dołączył. Mamy wspólnie bronić Kamieńca.
– Tak słyszałem – przyznał porucznik.
Chanenko odłożył list na stertę innych papierów i pogładził siwe wąsy. – A ty co myślisz, waszmość? Co powie król, gdy połączę siły
z buntownikami?
– Doszło do zgody. Król przebaczył malkontentom, by wspólnie stawić czoła nieprzyjacielowi – zauważył Tyner, lecz nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to bardzo naiwnie.
– Doszło do zgody, powiadasz… Przebaczył… – Hetman sięgnął w stertę papierzysk i wyciągnął zeń kartę opatrzoną pieczęcią biskupią. – A ja mam tu list od podkanclerzego Olszowskiego. Ksiądz biskup nakazuje mi stanowczo unikać wspomagania oddziałów popierających Sobieskiego. Kogo więc mam słuchać?
– Najlepiej rozsądku – podpowiedział Tyner. – Biskup prowadzi swoją politykę, nie zależy mu na Kozakach.
– A komu zależy? Sobieskiemu? Królowi…? Dlatego sam muszę dbać o mych ludzi.– Walcząc osobno, nie stawicie czoła nieprzyjacielowi.
– Razem też niewiele zdziałamy. Mam ja szpiegów w obozie Doroszenki i sułtana. Wielka potęga na nas zmierza, dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi, setka dział. Trzeba by wszystkich sił Rzeczypospolitej, aby powstrzymać tę nawałę. A co jest? Kilka tysięcy moich mołojców i resztki armii koronnej. Przy pierwszym starciu zostaną po nas białe kości w stepie.
– Co więc uczynisz, mości hetmanie?
– Wycofam się, jak radzi biskup Olszowski, na północ, w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Tam przeczekamy największe natarcie. Sułtan idzie na Kamieniec, a więc jego psy, Doroszenko i chan, też muszą tam się przemieścić. Zostawią za sobą niezdobyte Humań i Bracław, gdzie siedzą wierne mi pułki. Poczekam do jesieni, zobaczę, co będzie.
– Gdy Kamieniec padnie, i tak utracisz kontrolę na Prawobrzeżu i będziesz musiał szukać schronienia w Polsce.
Chanenko zmrużył chytrze oczy.
– To potężna twierdza, czy upadnie, to się okaże. Bóg może jeszcze wiele zmienić, daje i odbiera wedle własnej woli.
Tyner wiedział już, że niczego nie wskóra. Westchnął cicho.
– Co mam rzec Sieniawskiemu?
– Powiedz mu, by się chędożył, on i Sobieski.
Na tym zakończyli rozmowę.
Tyner spędził noc na dworze, z wachmistrzem i żołnierzami. Miasto opuścili wraz z jutrzenką i po całym dniu jazdy wrócili do Baru. Bogusław od razu udał się do Sieniawskiego. Zatrzymali go wartownicy pilnujący dostępu do komnat magnata.
– Trzeba poczekać – oznajmił strażnik. – Pan chorąży ma gościa.
Co to za gość, nie trzeba było się nawet domyślać. Jęki rozanielonejdziewki niosły się po całym piętrze.
Tyner westchnął. Zmęczony dniem spędzonym w siodle, oparł się plecami o ścianę. W sumie dobrze się złożyło – liczył, że Sieniawski, gdy pochędoży, będzie w lepszym humorze na wysłuchanie złych wieści.
Czas płynął, minął kwadrans, potem drugi. Porucznikowi burczało w brzuchu i kleiły się mu powieki, z pewnością nie bawił się tak dobrze jak chorąży. Zamiast słabnąć, stękania i pojękiwania stawały się dłuższe i głośniejsze, co wywoływało znaczące uśmieszki na twarzach wartowników.
Tyner czuł mieszankę zawiści, podziwu i rozdrażnienia. Od śmierci Marii rzadko bywał z kobietami, tyle, co musi mężczyzna, aby nie oszaleć z samotności. Zwykle płacił po wszystkim, co ułatwiało sprawę i nie zmuszało go do angażowania uczuć. Teraz jednak, wsłuchując się w odgłosy towarzyszące aktowi miłosnemu innych ludzi, poczuł się strasznie samotny i przegrany. Jakby przez te wszystkie lata ominęło go coś dobrego. Coś, co nigdy już nie wróci.
– Co on jej, do licha, robi? – zapytał cierpko sierżanta, by nie myśleć już o sobie.
Wąsaty wiarus uśmiechnął się o jeden ząb szerzej.
– Cokolwiek by robił, każdej nocy jest tak samo. Tylko baby się zmieniają. Chłopki, Żydówki, Ormianki czy szlachcianki, naszemu dowódcy wszystko jedno, byle chętne były. A jak nie są z początku, to po czymś takim same się mu pchają do łoża, tak iż trudno jedną z drugą odpędzić.
Jakby na potwierdzenie tych słów jęki stały się jeszcze dłuższe, głębsze i intensywniejsze.
Tyner poczuł, że dostaje rumieńców. Zacisnął zęby i milczał.
Wreszcie nagle zapadła cisza. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i wyszła przez nie nadobna szlachcianka. Jeszcze w progu posłała kochankowi całusa z dłoni, a potem narzuciła na głowę kaptur peleryny.Sieniawski wyszedł na korytarz, kończąc dopinać pas u spodni.
– Odprowadźcie waszmościankę do domu – przykazał wartownikom i spojrzał na Tynera. – A ty, mości poruczniku, pozwól ze mną.
Tyner wszedł za magnatem do komnaty i zamknął drzwi.
– Jaka jest odpowiedź Chanenki?
– Hetman przesyła pozdrowienia i wyrazy szacunku, lecz z żalem odmawia połączenia sił.
– Pies go jebał – warknął Sieniawski i wychylił kielich wina. Otarł usta dłonią i sapnął. Zmierzył Tynera badawczym wzrokiem. – Zdradził ci, co zamierza?
Bogusław nie widział powodu, by kłamać.
– Zamyśla wycofać się na północ w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Chorąży zmrużył oczy, jakby olśniła go ważka myśl.
– A więc to tak – mruknął bardziej do siebie niż do Tynera. – Zapewne utrzymuje kontakty z atamanami ze wschodniej Ukrainy. Chodzą słuchy, że Kozacy podlegli Rosjanom szykują bunt po tym, jak car kazał uwięzić i wywieźć na Sybir hetmana Mnohohrisznego. Ciąży im opieka Moskwy.
Tyner zrozumiał, skąd brał się zagadkowy stoicyzm u Chanenki.
– Myślisz, panie, że marzy się mu władza nad całą Ukrainą?
– Każdy z hetmanów po Chmielnickim do tego dążył, choć żadnemu się nie udało. Rzeczpospolita z Moskwą podzieliły między siebie Ukrainę, bo żadna z osobna nie potrafiła poskromić Kozaków. Teraz wmieszali się Turcy i Doroszenko w nich widzi protektora, który pomoże mu zjednoczyć kraj. Chanenko czeka, aż los podsunie mu dobre karty. Oby się przeliczył, chuj jeden – syknął Sieniawski.
– Co postanowisz?
Sieniawski zagryzł wargę i krótko się namyślił.– Ruszam z chorągwiami i taborem na zachód, niech Kamieniec radzi sobie sam – postanowił. – Wielu tam się zebrało dzielnych mężów. Da Bóg, wytrzymają.
– A co ze mną?
– Rób waszmość, co uważasz. Nie sprawuję nad tobą komendy. Wiedz jednak, że rad będę mieć przy sobie tak doświadczonego oficera, gdy tylu dobrych ludzi poległo nad Bohem.
Tyner wstrzymał oddech. Mógł odjechać, był wolnym człowiekiem. Tylko dokąd? I po co? Nie miał nikogo w życiu, za kim tęsknił, i niczego, by chcieć do tego wrócić. Jedyne, co znał, to walka i uczucie euforii, gdy człowiek staje twarzą zwrócony ku śmierci.
„Czy zabijanie jest wszystkim, co trzyma mnie przy życiu?”
– Zostanę z wami, dowódco, póki nie otrzymam innych rozkazów od jego wysokości – rzekł.
Pokłonił się i wyszedł z komnaty. Zamykając za sobą drzwi, zobaczył, jak Sieniawski gapi się z ponurą miną na płonące świece. Jakby z ich blasku chciał wyczytać przyszłość.
Tyner nie potrzebował wróżby, by wiedzieć, że ta zapowiada się wyjątkowo groźnie zarówno dla ojczyzny, jak i jej nielicznych obrońców.
Czarne chmury
Sierpień A.D. 1672
Od wschodu zbierały się nad Lwowem burzowe chmury. Powiałgwałtownie wiatr, szarpiąc płachtami straganów, trzepocząc sukniami przechodniów i wzbijając spod nóg suchy jak pieprz letni pył.
Jan Sobieski przypatrywał się z tarasu zamku, jak olbrzymi cień nadciągającej nawałnicy okrywa przedmieścia, przelewa się przez mury i bastiony, wpełza w uliczki i na place, połyka kwartał za kwartałem, aż w końcu gasi blask słońca na pozłacanych wieżach kościołów.
„Nadciąga mrok”.
Przez ramiona hetmana przeszedł dreszcz. Splótł je poniżej potężnej piersi i jeszcze chwilę obserwował, jak przechodnie kryją się gdzie bądź przed zbliżającą się deszczową nawałą.
Gdy pierwsza kropla rozprysła się mu na nasadzie nosa, wzdrygnął się i wycofał z tarasu do gabinetu. Przymknął oszklone drzwi i zasiadł za stołem, na którym leżała rozpostarta mapa Rusi i Podola. Spod zmarszczonych brwi wpatrywał się w wyrysowane linie rzek i gór, między którymi znajdowały się punkciki oznaczające miasta i zamki. Każdy z nich zamieszkiwali żywi ludzie, pozbawieni ochrony i nadziei na ocalenie, gdy nadciągnie orda.
Sobieski wiedział, co się stanie, i dręczyło go to widmo przyszłości. Dla tych ludzi nie było ratunku. Ci, którzy nie zginą od razu, zostaną pognani na Krym i sprzedani na targach niewolników. Mężczyźni trafią na galery i do kopalń, kobiety i dziewczynki zostaną sprzedane na służące i nałożnice. Najstraszniejszy los spotka chłopców – będą gwałceni, bici lub zamienieni w eunuchów, na których zawsze jest popyt w wielkim imperium islamu. Nieliczni, najsilniejsi, zostaną odesłani do Stambułu, gdzie przyjmą nową wiarę i zostaną janczarami.
Myśli hetmana zwróciły się ku Jakubowi, który wciąż przebywał w Stryju. Maria Kazimiera nalegała w listach, aby udał się do syna, lecz czy jego obecność przy chorym dziecku mogła cokolwiek zmienić?
Wysłał za to do Stryja swego osobistego medyka. Doktor Frankowiczcieszył się znakomitą opinią i nieraz wyciągał go z ciężkich przypadłości. Jak zwykle w takich przypadkach pozostawało modlić się i mieć ufność
w Bogu.
Jan Sobieski zacisnął silne dłonie. Zwykle wiedział, co robić, jakie środki przedsięwziąć, aby wróg nie osiągnął zwycięstwa. Problem w tym, że same wiedza i talent, gdy nie poprze się ich armatami, prochem i żołnierzami, są niewiele warte.
Armii koronnej brakowało zaś wszystkiego. Król, sejm, magnaci i szlachta zapomnieli o swych obrońcach w godzinie największej próby, przed jaką miała stanąć Rzeczpospolita od czasu potopu.
Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł Stanisław Jabłonowski. Wojewoda ruski miał na sobie delię w lilie i złocony pas, którym opinał szczupłą talię. Jan uściskał przyjaciela i rozlał wino do kielichów. Zasiedli przy stole.
Jabłonowski wyglądał na umęczonego. Ostatnie dni mijały mu na nieustannym użeraniu się z mieszczanami i szlachtą.
– Jak ci idzie? – zapytał hetman.
Wojewoda wykrzywił się, jakby chwycił go skurcz.
– Wszyscy krzyczą, aby bronić ich przed Turkiem, ale gdy przychodzi wyłożyć grosz na wojsko i naprawę fortyfikacji, nagle brakuje chętnych.
Sobieski skinął głową ze zrozumieniem dla trosk wojewody. Miał podobne strapienia, tylko w większej skali, gdy przychodziło mu opłacić i zaopatrzyć wojsko koronne. Żołnierz, który przecież bronił granic i bezpieczeństwa kraju, od miesięcy nie otrzymał zapłaty za służbę, a żywność i sukno zdobywał rekwizycjami.
– Jakie są wieści ze wschodu? – zainteresował się wojewoda.
– Fatalne – mruknął Sobieski. – Chan wkroczył z ordą na Ukrainę. Sułtan wciąż oblega Kamieniec. Tymczasem rozesłał oddziały po całym Podolu, bygrabiły miasta i wsie. – Westchnął z troską. – Trzeba spojrzeć na sprawę trzeźwo: przegrywamy na całego.
– W głębi kraju też nie jest dobrze – przyznał Jabłonowski. – Szlachta zbiera się opieszale. Już trzecie wici rozesłałem, a tylko ziemia lwowska i przemyska stawiły się licznie. Szlachta z ziemi sandomierskiej i owszem, zebrała się, ale widząc, że inne województwa zwlekają, rozjechała się do domów. Absurd jakowyś. To państwo istnieje tylko teoretycznie – wyżalił się imć wojewoda.
– A miasta?
Jabłonowski pokręcił głową.
– Nie wywiązują się ze swych powinności, nie dostarczyły mi ni pieniędzy, ni armat. Co gorsza, sam król jegomość zamiast żołnierzy i dział przekazuje mi listy z pustymi obietnicami. Nawet proch do dział, dar od elektora brandenburskiego, który wysłałem do Lwowa, jego wysokość zawrócił i polecił przewieźć do Zamościa.
– No to wiesz już, mości wojewodo, jak mam z Korybutem na co dzień – rzekł Sobieski posępnie.
Jabłonowski nie uśmiechnął się. Widać było, że przygniata go troska o województwo ruskie, które powierzono jego pieczy, nie dając przy tym sił ani środków do obrony pogranicza.
Na korytarzu rozległy się okrzyki żołnierzy, a po chwili pukanie. Do komnaty wkroczył jeden z adiutantów, wysoki i śniady jak Turek.
– Przybył posłaniec z Kamieńca – powiedział.
Hetman poderwał się na tę wieść.
– Dawać go tu natychmiast! – zawołał.
Posłaniec miał na sobie przemoczoną delię i dziurawe buty, na mokrej od deszczu twarzy malowało się skrajne zmęczenie. Rozejrzał się niepewnie po wpatrujących się weń wielmożach i ściągnął czapkę z głowy.– Jak wydostałeś się z oblężenia!? – zawołał Jabłonowski.
– Nie wydostałem się, panie. – Posłaniec zakrztusił się od gwałtownego ataku kaszlu.
– Dajże mu wina, do diaska, niech przepłucze gardło – zniecierpliwił się Sobieski.
Jabłonowski chwycił za dzban i napełnił własny puchar, który wręczył żołnierzowi. Mężczyzna jednym haustem osuszył naczynie i odetchnął z ulgą.
– Wybaczcie, wasze miłości, alem gnał bez ustanku.
– Mów, co się stało – ponaglił hetman.
– Kamieniec padł. Dwudziestego szóstego sierpnia wywiesiliśmy białą flagę nad górnym zamkiem.
Sobieski wstrzymał oddech, choć przecież właśnie tego się spodziewał. Tyle że nie tak szybko.
– Jakże to, kto wydał rozkaz?
– Biskup Lanckoroński przeforsował kapitulację, a generał Potocki sprzyjał temu stanowisku – wyjaśnił posłaniec. – Utraciliśmy cały dolny zamek i utrzymywaliśmy się w górnej twierdzy, ale dłużej oporu tam stawiać nie mogliśmy, gdyż Turcy podłożyli miny pod mury. Brakowało nam jedzenia i wody, na domiar złego miasto zostało całkiem odcięte od zamku i mieszczanie musieli radzić sobie sami.
– Jakie warunki przyjęli Lanckoroński i Potocki? – zapytał Sobieski trzeźwo.
– Znośne. Szlachta i wojsko mogli opuścić twierdzę z własną bronią.
– A co z mieszkańcami Kamieńca?
– Mieszczanie, którzy zechcą pozostać w mieście, mają zachować wolność i mienie. Katolikom, prawosławnym i Ormianom zezwolono naodprawianie nabożeństw i zostawiono część kościołów.
– Warunki rzeczywiście znośne – mruknął Jabłonowski. – Żołnierze, broń i proch przydadzą się przy obronie Lwowa, sułtan niechybnie wyruszy teraz na to miasto.
Posłaniec przestąpił z nogi na nogę.
– To nie wszystkie złe wieści, wasze miłości – rzekł skonfundowany. Sobieski drgnął.
– Mówże zatem.
– Podczas wyprowadzania wojska z zamku wielka stała się tragedia. Przez nieostrożność jeden z żołnierzy zapalił proch w wieży, gdzie dwieście beczek stało. Wybuch setki ludzi wygubił, w tym imć pana Wołodyjowskiego, do którego wystrzeliły pod wpływem eksplozji ustawione na murach kartacze. Rozerwało na miejscu nieboraka wraz z koniem, którego wtenczas dosiadał. Odłamki i gruz zasypały regiment biskupa krakowskiego i pana Krasińskiego. Wielu z tych, co przeżyło, ma zgruchotane kości i przez miesiące nie będzie zdolnych do walki.
– Na Boga, tylu dobrych ludzi naraz! – zawołał Jabłonowski wstrząśnięty. – I to teraz, gdy każdy żołnierz jest na wagę złota.
Hetman przywołał adiutanta.
– Dajcie mu jeść i miejsce do spania – rzekł, panując nad emocjami. Dopiero gdy został sam na sam z imć wojewodą, zaklął siarczyście.
– Sułtan pójdzie teraz na Lwów – powtórzył Jabłonowski. – Pewne to jak amen w pacierzu. Gdy tylko ludzie się zwiedzą, w mieście wybuchnie panika. Kto bogatszy, będzie chciał się wymknąć, zanim nadciągnie Turek.
Sobieskiego olśniło.
– Wiem, jak zdobyć pieniądze na obronę miasta. Wojewoda zerknął znad kielicha.– Tak? Co radzisz?
– Tysiące cywilów w razie oblężenia to tylko dodatkowe gęby do wyżywienia, a z kobiet i dzieci nie ma żadnego pożytku. Większość kupców, rzemieślników czy księży i tak wymknie się ze Lwowa, choćby mieli przekupić straże przy bramach. Czemu by tego nie wykorzystać i nie pobrać od każdego, kto chce wyjechać, opłaty na rzecz obrony miasta? Chętnych do ucieczki będzie mnóstwo, zapewniam cię – dodał Sobieski cierpko. – Uzyskasz niemałe kwoty, opłacisz żołnierzy i kupisz zaopatrzenie.
– Przednia to myśl, Janie – ucieszył się Jabłonowski. – Jeszcze dziś każę postawić warty i skarbników przy bramach. Jak sądzisz, kiedy sułtan podejdzie pod miasto?
Dotarcie spod Kamieńca zajmie mu miesiąc – orzekł Sobieski. – Jak wiesz, Turek zawsze umacnia się wpierw na zdobytym terenie. Obsadza załogą najsilniejszą twierdzę w krainie, a potem wokół niej zajmuje mniejsze zamki i ufortyfikowane miasteczka. W ten sposób tworzy mocny pierścień obronny w zdobytej prowincji. Chytra to i skuteczna taktyka, potrzeba bardzo wiele sił i środków, aby potem odbić takie ziemie spod władzy islamu.
– Lwów potrzebuje komendanta – zauważył Jabłonowski. – Król zwleka ze wskazaniem dowódcy, trzeba posłać do niego list z ponagleniem.
Sobieski zmarszczył czoło.
– Nie. Sam wyznaczę komendanta. Korybut miał swoją szansę w Kamieńcu i co z tego wynikło? Jeno niesnaski między dowódcami i klęska. Bóg raczy wiedzieć, za ile lat odzyskamy twierdzę.
– Oskarżą cię o samowolę.
Hetman zbył tę uwagę machnięciem ręki.
– Nie pierwszy to raz i nie ostatni, jak sądzę. We Lwowie trzeba silnego człowieka, takiego, co złapie wszystkich za pysk i nie podda miasta za łatwo.
– Masz kogoś na oku?– Eliasza Łąckiego, znasz go.
Wojewoda przytaknął.
– To dobry oficer, doświadczony w sztuce oblężniczej, a takich nie mamy wielu. Tylko czy zechce przyjąć to zadanie?
– Zmierza już ze swym regimentem do Lwowa – zdradził Sobieski. – Zobaczymy go na dniach.
Jabłonowski zawiesił spojrzenie na hetmanie.
– Kiedy go wyznaczyłeś?
– Jakieś dwie niedziele temu. O tym, że Kamieniec padnie, byłem przekonany, liczyłem natomiast, że załoga wytrzyma dłużej.
Wojewoda się zasępił.
– Jak sądzisz, jest szansa, że Lwów się utrzyma?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – przyznał Jan. – Bóg da, wytrwają do czasu, gdy spadną ulewne deszcze, a jego kurewska mość wyruszy w pole z pospolitym ruszeniem i nowym zaciągiem.
– A jeśli Korybut nie wyjdzie z obozu?
Hetman milczał, nie odnajdując pocieszającej odpowiedzi. Zamoczył wąsy w winie i dłuższą chwilę wpatrywał się w strużki wody ściekające po szybie drzwi prowadzących na taras.
– A co z naszymi przyjaciółmi? – zapytał Jabłonowski. – Przyślą żołnierzy i pieniądze?
Sobieski wydął policzki i odstawił pusty kielich.
– Nie sądzę, raczą mnie ładnymi słowami. Prażmowski ukrywa się w Łowiczu, Morsztyn siedzi w Warszawie, a Lubomirski łasi się do dworu. Oddał swój zamek w Janowcu na kwaterę dla Korybuta, a sam odpłynął z żoną do Gdańska, zabierając ze sobą klejnoty i gotowiznę.
– Ja również wyślę żonę na północ – wyjawił wojewoda. – I tobie radzęuczynić to samo. Nie wiadomo, gdzie zatrzyma się zwycięski Turek.
Na takiej to złej wróżbie skończyli rozmowę.
Jan wpatrywał się w ociekającą deszczem szybę i myślał o ukochanej Marysieńce.
Usiadł przy sekretarzyku, by napisać list. Jako żołnierz i wódz nie mógł zrobić więcej, aby powstrzymać czarne chmury gromadzące się nad rodziną. Wszystkie okoliczności zdały się sprzysiąc przeciw niemu, a złośliwa fortuna śmiała się mu szyderczo w twarz. Pozostawały dyplomacja i szukanie porozumienia z Korybutem i królową, choć nie wiedział, czy ta droga jest jeszcze otwarta.
Jeśli ktokolwiek mógł dokonać tej sztuki, tym kimś była Maria Kazimiera. I to teraz w jej drobnych dłoniach spoczywała przyszłość Sobieskich.
Podwójna gra
Maria Kazimiera skończyła czytać list i zgniotła w dłoni kartkę, dając upust targającym nią emocjom. Pomimo jej nalegań Jakub wciąż nie opuścił Stryja.
Pierwszy list od Charlotty przyszedł na początku sierpnia, ale wówczas dopiero co wstawała z łóżka i wciąż dręczyły ją omamy i złe sny. Medyk z Teofilą zdecydowali, że lepiej będzie nie przekazywać jej złych wieści, póki nie wydobrzeje.
Gdy się o tym dowiedziała, wpadła we wściekłość, wyrzuciła doktora za drzwi i zrobiła dziką awanturę Teofili. Kazała też pakować się służbie,gotowa choćby tego samego dnia wyruszyć na ratunek synkowi. Wybuch emocji przy jej osłabionym zdrowiu skończył się fatalnie – zemdlała i spadła ze schodów. Przez następne dni nie opuszczała jej wysoka gorączka i nie mogła wstać z łoża. Wróciły też omamy. Znów musiała przyjmować wino z opium i puszczano jej krew.
Cisnęła zgnieciony papier w kąt i usiadła za biurkiem.
Miała dość tych tłumaczeń, chciała, by syn znalazł się bezpiecznie przy niej. Przyrządy do pisania: gęsie pióro, kałamarz i piasek do posypywania atramentu stały na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać po francusku, stawiając szybko pochyłe, kreślone irracjonalną złością litery. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa, ponaglając Charlottę, oskarżając ją o opieszałość i przewiny losu, ale lęk o syna przeważał nad rozsądkiem. Nie mogła stracić Jakuba, pogrzebać w ziemi kolejnego dziecka.
Trąciła łokciem kałamarz, a ten przewrócił się na pękaty bok. Gęsty atrament wylał się na biurko, zaplamił list i rękaw sukni. Hetmanowa zaklęła pod nosem, próbując uratować kartę, nim ta nasiąknie ciemną cieczą. Niestety list nadawał się do przepisania.
Popatrzyła na dłonie i wytrzeszczyła oczy, widząc je całe we krwi, gęstej i lepkiej. Wrzasnęła z przerażenia i poderwała się z miejsca, wywracając krzesło.
Drzwi otworzyły się i wpadł przez nie zaniepokojony hałasem sekretarz. – Stało się coś, jaśnie pani?
Maria Kazimiera spojrzała na niego wstrząśnięta. Opuściła wzrok na dłonie. Zamrugała. To były tylko plamy atramentu, nic więcej.
„Więc czemu zachowuję się jak lady Makbet?”
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
– Wszystko w porządku – odrzekła do sekretarza. – Przywołaj służącą, muszę się umyć i przebrać.Godzinę później, czysta i w świeżej sukni, obserwowała przez okno karetę, która wtoczyła się na dziedziniec. Na drzwiach powozu widniał herb Morsztynów.
Podskarbi wysiadł z kabiny i wyprostował szczupłą sylwetkę odzianą w szustokor i pończochy. Nawet upał nie przeszkodził mu we włożeniu kunsztownej jasnej peruki. Morsztyn był niepoprawnym frankofilem i uwielbiał wszystko, co związane z dworem Ludwika XIV. A najbardziej pożądał złota hojnie dostarczanego mu przez Króla Słońce.
Obserwując magnata zza firanki, Maria Kazimiera zastanawiała się, czy postąpi właściwie, dopuszczając go do swych kłopotów i tajemnic.
Morsztyn należał do najwierniejszych stronników Ludwika XIV w Rzeczypospolitej, powinna więc mu ufać i mieć go za przyjaciela.
Tak byłoby w idealnym świecie z romansów. W realnym życiu dzisiejsi przyjaciele – a także ci, za których ich mamy – często stają się najzagorzalszymi wrogami. A także najgroźniejszymi, gdyż ze względu na uprzednią bliskość wiedzą o nas najwięcej.
Niestety Jan wyjechał toczyć wojnę, a Charlotta utkwiła na Rusi, co zmuszało Marysieńkę do szukania pomocy tam, gdzie było to relatywnie bezpieczne.
Zerknęła w zwierciadło, upewniając się, że róż i pomady skutecznie ukryły bladość i zmęczenie, które odcisnęły się na jej obliczu przez ostatnie tygodnie. Ze smutkiem musiała stwierdzić, że mimo podjętych wysiłków nie promieniała dawną urodą. Trzeba było czasu, by jej cera odzyskała świeżość, a oczy głęboki blask.
Morsztyn wkroczył do komnaty i ucałował ją po przyjacielsku w policzek. Darował sobie przy tym komplementy. Paradoksalnie była mu za to wdzięczna.
– Jak się czujesz, moja droga?– Lepiej, o wiele lepiej – odparła i wskazała zapraszającym gestem, by usiadł. Sama zajęła drugi fotel, ustawiony naprzeciw, tak aby rozmówcy mogli swobodnie dyskutować.
Położyła dłonie na kolanach, by ukryć ich drżenie. Wątpiła jednak, czy czujne oczy podskarbiego przeoczyły ten szczegół.
– Jak nasze sprawy? – zapytała.
Morsztyn westchnął.
– Cóż, groźba inwazji tureckiej i śmierć księcia de Longueville’a zmusiły nas i dwór do zawarcia zgody, ale to przejściowy stan. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wymuszony okolicznościami rozejm nie utrzyma się długo.
– Domyślasz się, co zamierza przedsięwziąć Korybut?
– Zwołał w Koronie pospolite ruszenie, to samo Pacowie robią na Litwie. Prymas, Wielopolski i ja… robimy, co w naszej mocy, by obalić uchwały sejmików zwołujące szlachtę pod broń, ale co najwyżej możemy opóźnić sprawę. Szlachta w swej olbrzymiej masie popiera Korybuta, wybrała go na króla i nadal go kocha.
Marysieńka wzgardliwie machnęła ręką. Nigdy nie rozumiała tej całej polskiej równości ani demokracji. Gardziła nimi i święcie wierzyła, że rządzić powinni nieliczni, tacy jak ona i Jan.
– Szlachta to motłoch, pójdzie za tym, kto głośniej krzyczy i sypnie więcej grosza przed wyborami do sejmików – odparła.
Bruzdy na policzkach Morsztyna pogłębiły się.
– Biskup Olszowski, Pacowie i inni, owszem, podrzucają drewienek do ognia, ale… powiedzmy sobie to szczerze, nie trzeba wiele, by skierować opinię publiczną przeciw nam. Wszędzie prócz Rusi mają nas za zdrajców i buntowników, lecz i tam nastroje się zmienią, jeśli mąż wasz nie zatrzyma tureckiej nawały. Związana z nami szlachta głosuje, mając na względzie swoje sprawy, jak wszędzie. Jeśli straci domy i poddanych przez tę wojnę,my stracimy jej głosy na sejmikach oraz szable.
Poczuła narastający lęk. O siebie i Jana, o to, co się z nimi stanie, gdy przegrają. Wzięła się w garść, nie powinna uzewnętrzniać swych obaw.
– Jan poradzi sobie z poganami, jak zawsze – powiedziała spokojnym tonem.
– Lepiej, aby tak właśnie było. Inaczej nasze stronnictwo może nie wytrzymać kolejnego ciosu. Wielu już teraz się waha, czy nie odstąpić od popierania Francuzów i nie przejść na stronę króla, póki jeszcze mogą wytargować dla siebie zachowanie majątków i urzędów. Nikt nie chce ryzykować przegranej wojny domowej. Te ze swej natury są zwykle najkrwawsze i najbardziej bezlitosne.
– A Prażmowski? – Nie miała wieści od prymasa, odkąd opuścił w pośpiechu Warszawę, nie godząc się na przymusową ugodę z Korybutem. – On nie może liczyć na przebaczenie ze strony króla i Habsburżanki.
– Zaszył się w Łowiczu, tam czuje się bezpieczny, chroniony przez potężne fortyfikacje i oddziały nadworne. Wie też, że osłania go sukienka duchowna i infuła prymasowska. Jedynie Ojciec Święty może mu odebrać prawo pełnienia posługi i odciąć go od nieprzebranych zysków z majątków Kościoła. Wiem, że Austriacy za podszeptem biskupa Olszowskiego czynią takie starania w Rzymie, ale na razie nie odnieśli sukcesu. Prażmowski jest zbyt cenny dla Francuzów. Kardynał de Bonzi użyje wszelkich wpływów, jakie ma w otoczeniu Ojca Świętego, by ochronić prymasa. A wpływy ma wielkie.
Wzmianka o kardynale de Bonzim wywołała skurcz w brzuchu Marii Kazimiery.
– Czy otrzymałeś instrukcje z Paryża? – Zadając to pytanie, zdradzała się przed Morsztynem. Sama od tygodni nie dostała żadnego listu od kardynała. Jej protektor, przyjaciel, a także były kochanek milczał jak zaklęty odtragicznej śmierci księcia de Longueville’a, namaszczonego przez Ludwika XIV na nowego króla Rzeczypospolitej.
– Kilka dni temu – przyznał Morsztyn. Nie wyczuła w jego głosie cienia wyniosłości. – List przyszedł przez tajną pocztę. Kardynał zalecał w nim ostrożność i unikanie konfliktów z Korybutem i Habsburgami.
Poderwała głowę.
– A co z nowym kandydatem do tronu?
– Król Ludwik odwleka podjęcie decyzji – odrzekł Morsztyn sucho. – Jak sądzę, jest zbyt zajęty toczeniem wojny z połową Europy. To musi być pracochłonne zajęcie.
– Zostawi nas bez wsparcia? – zapytała hetmanowa, nie kryjąc niepokoju. – Po tym, co dla niego zrobiliśmy?
– Polityka nie zna pojęcia wdzięczności. Sama powinnaś to wiedzieć najlepiej. Wszystko, co robiliśmy, Mario, złego i dobrego, czyniliśmy dla własnych ambicji i korzyści. – W chłodnym tonie magnata pobrzmiewała nutka pobłażliwości. – Kim byłby książę francuski na miejscu Korybuta, jak nie naszym narzędziem? Zresztą jak Ludwik miałby przybyć tu z wojskiem? Niemcy są ogarnięte wojną, a cieśniny duńskie blokuje flota holenderska.
– A co ze złotem?
– Wciąż będzie napływać. Wkrótce przybędzie wysłannik z Paryża, ma przywieźć kilka kufrów. To pozwoli nam przetrwać jakiś czas.
– Dobre i to – mruknęła Marysieńka. Bez francuskich subsydiów ich stronnictwo rozpadłoby się niczym domek z kart, a wtedy… Jaki los czekałby ją i Jana? Czy Korybut wybaczy im bunt? Co się stanie, jeśli wszystko stracą…?
Przeszył ją lęk o przyszłość rodziny. Najgorsze zaś było to, że nie mogła nic z tym zrobić. Toczenie wojen to zajęcie dla mężczyzn.
Zorientowała się, że zaciska pięści. Z ogromnym wysiłkiem opanowałasię i podniosła oczy na Morsztyna.
– Próbowano mnie otruć – wyjawiła zduszonym głosem. – To dlatego straciłam dziecko i sama omal nie umarłam.
W ciemnych oczach podskarbiego odbiło się przerażenie.
– Jesteś pewna?
Marysieńka podniosła się z fotela i otworzyła sekretarzyk. Wyjęła pakunek w skórzanej oprawie i położyła go na blacie. Rozpięła dwie klamry spinające pokrowiec i odsłoniła grubą księgę. Na oprawie wytłoczono w złocie tytuł i nazwisko autora dzieła: Honoré d’Urfé, a pod spodem tytuł – L’Astrée. Otworzyła wolumin i wskazała na poklejone rogi kartek.
– Papier zlepiono trucizną. Czytając, trzeba ślinić palce, aby łatwiej móc przewracać stronice – wyjaśniła. – To stara księga, biały kruk. Jej stan nie wzbudzał żadnych podejrzeń.
– Domyślasz się, kto za tym stoi? – zapytał Morsztyn z napięciem w głosie.
– Zapewne ktoś z zamku. Korybut, królowa albo Pacowie. To może wyjawić nam tylko człowiek, który sprzedał księgę mężowi.
– Wiesz, kim on jest?
– Przedstawił się jako księgarz z Drezna. Jan dość słabo zapamiętał jego oblicze, ale jest pewien, że mężczyzna ów miał długą bliznę u spodu prawej dłoni. Wysłałam sługi, aby go odszukali, lecz przepadł jak kamień w wodę.
– Z całą pewnością to profesjonalny zabójca – stwierdził podskarbi. – Takiego człowieka nie znajduje się tak po prostu. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać i do kogo się zwrócić.
Popatrzyła na niego z nadzieją.
– Pomożesz mi. Znajdź go i przyprowadź do mnie. Musi zapłacić za śmierć mego dziecka – wycedziła zimno. – Ale wcześniej wyjawi, kto go wynajął. Przysięgam na swoją duszę, zapłacą mi za to. W przeciwnym razienie zaznam spokoju.
Morsztyn pochylił się ku Marii i przykrył dłonią jej dłoń.
– Uczynię, co w mej mocy, abyś znalazła sprawiedliwość – obiecał solennie.
Uścisnęła go mocno i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Był dla niej prawdziwym przyjacielem.
Omówili jeszcze kilka drobniejszych spraw i podskarbi się pożegnał. Gdy wyszedł, zamknęła klamry na skórzanym pokrowcu księgi i ukryła ją
w sekretarzyku. Kusiło ją, aby pozbyć się woluminu, rzucić go w ogień, ale oparła się złości. Postanowiła wstrzymać się z tym, póki Morsztyn nie odszuka jej truciciela. Jeśli ktokolwiek w Rzeczypospolitej potrafił tego dokonać, to był nim podskarbi. Z racji pełnionego urzędu Morsztyn miał zaufanych ludzi w każdym mieście, komorze mytnej i porcie rzecznym.
Przed obiadem zjawił się kolejny oczekiwany gość. Przyjechał nieoznakowanym powozem, w eskorcie uzbrojonych sług. Gdy kamerdyner otworzył drzwi przed ambasadorem cesarza, Marysieńka przywołała na usta czarujący uśmiech.
– Witaj, hrabio.
Peter Ignaz von Stom ucałował jej dłoń.
– Jak zwykle wyglądasz olśniewająco, jaśnie pani.
Marysieńka miała poczucie, że nie jest szczery.
– Dziękuję za miłe słowa, panie ambasadorze, jednak śmierć córki jest dla mnie ciężkim brzemieniem.
– Rozumiem to doskonale, pani hetmanowo. My z żoną mieliśmy sześcioro dzieci i tylko troje osiągnęło wiek dorosły. Jesteś jeszcze młoda, z pewnością Bóg obdaruje cię wieloma synami i córkami.
Marysieńka wskazała hrabiemu fotel zajmowany nie tak dawno przezMorsztyna. Gdy von Stom usiadł, zajęła miejsce naprzeciw niego.
– Zaprosiłam cię, hrabio, gdyż uważam, że nadszedł czas poszukać porozumienia między mym mężem a królem.
Ambasador spojrzał jej prosto w oczy.
– Czemu więc zwracasz się z tym do mnie, miłościwa pani?
– Bez żartów, hrabio. Tylko opieka cesarza sprawia, że Korybut utrzymuje się jeszcze na tronie.
– A także wola szlachty, która wybrała go na króla w wolnej elekcji – dopowiedział von Stom.
Marysieńka zbyła tę uwagę pobłażliwym uśmieszkiem.
– Szlachta to motłoch, a ten zawsze można przekupić bądź zastraszyć – rzekła lekceważąco. – W ostatecznym rachunku liczy się tylko zdanie kilkunastu ludzi, w tym mego męża.
– Przemawiasz zatem w imieniu hetmana?
– Mam upoważnienie, by ustalić cenę, za jaką mąż mój gotów jest porzucić stronnictwo francuskie.
Hrabia von Stom zawiesił na Marii Kazimierze badawcze spojrzenie. Nawet jeśli zaskoczyły go jej słowa, nie dał tego po sobie poznać.
– Czego oczekujecie w zamian za porzucenie Ludwika?
– Tytułu hrabiowskiego dla naszego syna Jakuba wraz z dobrami ziemskimi, a także dwustu tysięcy talarów rekompensaty za subsydia, które niechybnie utracimy po odwróceniu się od Francji.
– To poważne żądania, muszę się skontaktować z Wiedniem – zastrzegł von Stom.
– Oczywiście, hrabio, proszę przedstawić mą ofertę cesarzowi.
– Tak uczynię… Nie mogę jednakże pominąć w negocjacjach królowej Eleonory.Uwaga ambasadora zmartwiła Sobieską. Habsburżanka nie należała do kobiet, które łatwo puszczają zniewagi w niepamięć.
– To zrozumiałe, hrabio, choć oboje wiemy, że jej wysokość nie jest przychylna mojej rodzinie.
– Nie bez przyczyny – przypomniał von Stom.
– W polityce nie ma miejsca na chowanie uraz, ambasadorze – zripostowała Maria. – Przystąpienie Jana do partii królewskiej niezwykle wzmocni pozycję Habsburgów w Rzeczypospolitej, a jednocześnie bardzo ograniczy szansę powołania na tron francuskiego księcia.
– W pełni to rozumiem. Będę doradzał królowej przyjęcie ugody z hetmanem.
Marysieńka uśmiechnęła się pięknie.
– O nic więcej nie proszę, hrabio.
Ambasador się pożegnał. Stojąc w oknie, Maria obserwowała, jak powóz wiozący dyplomatę niknie w korowodzie zaprzęgów przemierzających ulicę.
„Czy musi do tego dojść? Czy muszę wyrzec się Francji?”
Wiedziała, że taki ruch będzie dla niej bardzo bolesny, nie tylko w wymiarze emocjonalnym, gdyż była z krwi Francuzką, ale również materialnym. Jej rodzina, ojciec i bracia byli poddanymi Króla Słońce. Póki dobrze sprawiała się w Polsce, ich kariery i majętności były niezagrożone. Czy jeśli Maria zawiedzie, na jej rodzinę nie spadnie gniew wszechpotężnego Ludwika?
Wizja ta wywoływała w niej trwogę. Ale czy miała wyjście, gdy ona i jej mąż znaleźli się na skraju przepaści?
Ze strony Jana nie spodziewała się większego oporu. Tak naprawdę popierał elekcję Francuza, bo ona tego pragnęła. Równie dobrze mógł wybrać stronę Brandenburczyka, carewicza Fiodora czy nawet tego niedołęgi Wiśniowieckiego. Prostytucja polityczna w sejmie nie była niczym rzadkim.Maria znała posłów i senatorów, którzy przeszli przez kilka stronnictw politycznych, często zupełnie sobie przeciwstawnych. Jan wytrwał przy stronnictwie profrancuskim ponad dziesięć lat, zyskał wiele, ale i wiele poświecił. Może przyszedł czas, by rozpocząć nowy etap?
Marysieńka zacisnęła palce na parapecie, aż pobielały jej kłykcie. Rodzina we Francji czy mąż? Czy była gotowa na taki wybór?
W głębi serca czuła, że tak. Była to winna Janowi za wszystkie krętactwa i ukrywane romanse. W ostatecznym rozrachunku mieli tylko siebie i łączące ich uczucie. Jak wiele małżeństw może powiedzieć o sobie, że posiada taki skarb? Miłość, która połączyła ich na dobre i złe.
Bez względu na wszystko.ROZDZIAŁ VI
Ciężar korony
Janowiec, wrzesień A.D. 1672
Zegar wskazywał jedenastą, godzinę, na którą miał przybyć ambasador. Eleonora poleciła wprowadzić hrabiego do książnicy, gdzie mogli
pomówić na osobności, bez obaw, że zostaną podsłuchani.
Peter von Stom był zarumieniony od upału panującego na zewnątrz, lecz poza tym drobnym uchybieniem nie można było odmówić mu elegancji światowca. Nosił kosztowną perukę, ciemnobordowy kaftan z jedwabiu, pludry do kolan i śnieżnobiałe pończochy niknące w kremowych trzewikach. Tak właśnie, w opinii Eleonory, powinien się prezentować cywilizowany mężczyzna. Królowa wciąż miała w pamięci szok, jaki przeżyła po przyjeździe do Polski. W tym kraju wszystko było inne niż w Austrii czy księstwach Rzeszy. Jedzenie, obyczaje i stroje. Mężczyźni nosili długie suknie i sumiaste wąsiska, peruki traktowali z szyderstwem, po barbarzyńsku goląc głowy tak wysoko, że tylko na czubku pozostawała kępka włosów.
Ambasador cesarstwa ukłonił się szarmancko i złożył pocałunek na dłoniHabsburżanki.
– Jak przebiegła podróż z Warszawy? – zapytała królowa uprzejmie.
– Nie bez trudności, najjaśniejsza pani. Wertepy okrutne i dziurawe gościńce, że szkoda nawet wspominać. Pod Warką musiałem wymienić okulawionego konia.
Królowa uśmiechnęła się ze współczuciem. Doskonale rozumiała, o czym mówi ambasador jej brata. Sama również nie znosiła tutejszych dróg, czy raczej tego, co nazywano drogami w tym kraju.
– Spocznij, proszę, hrabio. Lemoniady?
– Chętnie. Upały tu gorsze niż w Austrii – poskarżył się von Stom, ocierając czoło koronkową chusteczką.
Eleonora posłała pokojowej znaczące spojrzenie i po chwili na stoliku przed ambasadorem stanął puchar z orzeźwiającym napitkiem.
– Nie będę cię potrzebowała – zwróciła się do służącej królowa. Ta ukłoniła się i opuściła książnicę, zamykając za sobą podwójne, wysokie drzwi.
Stom upił kilka łyków lemoniady i westchnął z ulgą.
– Otrzymałem korespondencję z Wiednia – rzekł, odstawiwszy puchar na stolik.
– Czy masz dla mnie list od księcia Karola? – spytała z ledwie tłumioną ekscytacją.
– Nie. Z tego, co mi wiadomo, jego regiment wymaszerował nad Ren walczyć z Francuzami.
Eleonora z najwyższym trudem ukryła rozczarowanie, jakim napełnił ją brak wiadomości od ukochanego. Od miesięcy nie otrzymała do Karola żadnego listu.
Sama to na nim wymogła, tamtej nocy, gdy spotkali się pod Krakowem.W swej naiwności myślała, że jeśli zerwą kontakty, jej serce i ciało zapomną o ogniu miłości, które je trawił. Żałowała tej pochopnej decyzji i liczyła, że Karol uchyli się od narzuconych mu ustaleń.
– Cesarz zapewnia cię, jaśnie pani, o swej niezmiennej braterskiej miłości. – Stom wytrącił ją z rozmyślań o ukochanym.
– Czy przyśle armię z odsieczą albo uderzy na Turków od strony Węgier? – zapytała Eleonora bez ogródek.
– Austria nie jest gotowa udzielić wsparcia Polakom. – Ambasador nawet nie udawał, że jest mu przykro z powodu podjętej w Wiedniu decyzji.
Eleonora w głębi ducha była przygotowana na taki rozwój wypadków. Dwór Habsburgów od dawna się obawiał, że sułtan w ostatniej chwili ulegnie naleganiom francuskiego poselstwa i miast na Rzeczpospolitą powiedzie wielką armię na cesarstwo.
– Zatem Polacy przegrają tę wojnę – rzekła bez cienia niepewności. – Zastanówmy się przeto, jakie ta klęska przyniesie następstwa w Koronie i na Litwie. I jak możemy wykorzystać tę sytuację dla wzmocnienia władzy mego męża. Sobieski ma pod komendą pięć tysięcy regularnego żołnierza, wydaje się to niewiele, lecz stronnictwo królewskie, póki nie poczyni się nowych zaciągów, nie posiada nawet tego – wyznała szczerze Eleonora. – Poza nieliczną gwardią królewską zdani jesteśmy na posiłki brandenburskie i armię litewską. A książę elektor i Pacowie każą słono sobie płacić za pomoc.
Jej wysokość sięgnęła po złożoną kartkę leżącą na stoliku.
– To list od Paców do mego brata cesarza – oznajmiła, wręczając korespondencję ambasadorowi.
Stom zerknął na lak pieczęci.
– Czy wiadomo ci, najjaśniejsza pani, co jest w liście?
– Oczywiście. Krzysztof Pac konsultował się ze mną w tej sprawie.Armia litewska wymaga wsparcia finansowego, póki szlachta na sejmikach litewskich nie uchwali podatków na utrzymanie wojska. Tu zaś przewidujemy trudności, jako że zwolennicy Francuzów wielce bojkotują obrady.
– Ile potrzeba Pacom?
– Dwadzieścia tysięcy talarów, co pozwoli na kilka miesięcy utrzymać sześć tysięcy wojska.
Ambasador zmrużył oczy, kalkulując.
– To wciąż niewiele, zwłaszcza że Litwini odstają zwykle wartością bojową od wojska koronnego – zauważył trzeźwo.
– Biskup Olszowski jest pewien, że Sobieski utraci większą część swych zwolenników w najbliższych tygodniach. Nie chcąc narażać i tak szczupłych sił na nieuchronną klęskę, wycofa się za Wisłę, a tym samym wyda Ruś na spustoszenie przez Tatarów. Szlachta i żołnierze z tamtych ziem są jego najgorliwszymi stronnikami. Czy wytrwają przy hetmanie, gdy ten wykaże się asekuranctwem? – zapytała królowa z satysfakcją.
Stom potarł podbródek.
– Czy tego samego nie zarzucą królowi? – zapytał.
– Olszowski to przewidział. Poradził Michałowi wyznaczyć zbiórkę pospolitego ruszenia na tyle blisko Rusi, by sprawić wrażenie, że król wybiera się na wyprawę wojenną, a jednocześnie na tyle daleko od teatru wojny, by zastępy sułtana nie zagroziły nowo zbieranej armii.
– Koncept zaiste przedni – przyznał hrabia. Zawiesił na królowej długie spojrzenie. – Odbyłem w Warszawie bardzo interesującą rozmowę z panią Sobieską. Zapewniła mnie, że hetman gotów jest porzucić definitywnie sprawę francuską i stać się wiernym poddanym waszych wysokości.
– Poniewczasie – rzuciła Eleonora srogim tonem. – Dwa miesiące temu najechał Warszawę z wojskiem i chciał strącić nas z tronu, a teraz nagledomaga się być naszym obrońcą? Uchowaj Boże przed takimi przyjaciółmi. – W polityce niestałość bywa zaletą. Ileż to razy widziałem większe
wolty – odrzekł von Stom. – Cesarz przyklasnąłby tej zgodzie, jestem co do tego przekonany. Austria potrzebuje spokoju na polskiej granicy, gdy toczymy wojnę z Francją, a na Górnych Węgrzech trwa powstanie.
– Nie! – Eleonora uderzyła otwartą dłonią o udo. – Nie i jeszcze raz nie! – zakrzyknęła wzburzona. – Wiele zniosłam i uczyniłam dla rodziny, ale brat musi zrozumieć, że moja cierpliwość się wyczerpała. Sobiescy są skończeni i ta suka Maria Kazimiera doskonale o tym wie – wycedziła gniewnie królowa. – Chcę ich widzieć przegranych, bez majątku i skazanych na banicję!
Ambasador przyjął jej decyzję bez dalszych nalegań. Jak cała szlachta cesarstwa znał swoje miejsce i w przeciwieństwie do zwyczajów panujących w Polsce szanował wolę majestatu.
Gdy hrabia się oddalił, Eleonora została w książnicy. Lubiła to miejsce, panującą tu atmosferę skupienia i wiedzy. Omiotła wzrokiem komnatę. Dzieła napisane po francusku, włosku i niemiecku stały w równych rzędach na półkach sięgających sufitu, który wymalowano scenami z życia Akademii Krakowskiej. Kandelabr zwisający z sufitu ozdobiony był figurką Ateny – greckiej bogini mądrości, zaś podłogę między regałami przykrywały grube kobierce mające za zadanie tłumić kroki.
A jednak żadne książki nie mogą zastąpić emocji, jakich dostarcza samo życie. Ani dotyku męskich dłoni i rozkochanego pocałunku.
Eleonora znów poczuła ukłucie wywołane napięciem w podbrzuszu i piersiach. Upłynęły miesiące, odkąd Klara zorganizowała dla niej schadzkę z Karolem. To był ostatni raz, gdy poczuła się w pełni kobietą.
Oczywiście Korybut odwiedzał ją od tego czasu w alkowie, ale czynił to wyłącznie pod presją księżnej matki. Sam akt miłosny z mężem budziłw Eleonorze wstyd i obrzydzenie, nie potrafiła znieść dotyku jego ciała, zapachu i sztuczności, gdy brał ją od tyłu. Była pewna, że w tej pozycji mógł wyobrażać sobie, że obcuje nie z żoną, lecz z innym mężczyzną. To było okrutne i żadna kobieta nie powinna być skazana na coś takiego.
„Czy mam jakiś wybór?”
Co innego mogła zrobić, niż znosić to upokorzenie? Uciec i wywołać skandal? Wystawić siebie i rodzinę cesarską na kpiny całej europejskiej szlachty? Prędzej wolałaby umrzeć.
A jednak wciąż o tym rozmyślała. Wyobrażała sobie, jak to jest być wolną, nieskrępowaną obowiązkiem i kajdanami urodzenia. Gdy widziała się ostatni raz z Karolem, zaproponował jej ucieczkę. Odmówiła. Dokąd mieli się udać? Z czego żyć na odpowiednim poziomie? Cena za tę miłość była zbyt wielka.
Szczęknęła poruszona klamka i w uchylonych drzwiach pojawił się szambelan.
– Wybacz, miłościwa pani, wrócił kapitan Reinhard – oznajmił.
Serce zabiło szybciej w jej piersi.
– Wprowadź go i niech nikt nam nie przeszkadza.
Szambelan skłonił się i wycofał, a do książnicy wszedł wysoki, jasnowłosy oficer.
Jego strój i buty były zakurzone, a oblicze ogorzałe od słońca i wiatru. Już wcześniej Eleonora przyrównywała go w myślach do Karola. Mieli podobną budowę ciała i wzrost, choć rysy kapitana były bardziej surowe i drapieżne. Jednak oczy ich obu, głębokie i jasne, były takie same.
Wyciągnęła rękę, a oficer uklęknął przed nią i pocałował w dłoń.
Owiał ją zapach potu mężczyzny, który wiele godzin spędził w siodle. Poczuła łaskotanie w dole brzucha i musiała uspokoić oddech.
– Wstań, proszę, kapitanie, i usiądź. Z pewnością jesteś zmęczony.Reinhard podniósł się z klęczek i zerknął niepewnie na krzesło.
– Śmiało, nie jesteśmy w Austrii – powiedziała z nutką przekory. – Możemy sobie pozwolić na naruszenie etykiety.
Znów popatrzył jej w twarz, odrobinę dłużej, niż wypadało czynić to poddanemu. W jego oczach było coś, o czym nie śmiała myśleć. Nigdy wcześniej nie pragnęła się podobać innemu mężczyźnie prócz Karola. Książę Lotaryngii był jej pierwszą i jedyną miłością. Ale też przyczyną zgorzknienia.
– Zdobyłeś to? – zapytała.
Kapitan wsunął dłoń pod kaftan i wyciągnął złożoną kartę papieru. Eleonora odebrała przesyłkę.
– Nie ma pieczęci? – zauważyła.
– To odpis.
Królowa rozłożyła papier, na którym zapisano kilka nazwisk i adresów w całej Polsce.
– Jesteś pewien, że są autentyczne?
– Całkowicie. Sprawdziłem te miejsca. Moi ludzie obserwują każdego człowieka z tej listy. Jesteśmy gotowi, by uderzyć.
Królowa ponownie zerknęła na nazwiska, a potem uniosła wzrok znad karty. Popatrzyli sobie z natężeniem w oczy. Przeszył ją dreszcz.
Decyzja przyszła jej łatwiej, niż sądziła. Zapewne tak już jest, gdy człowiek dojrzewa do pewnych spraw.
Jeśli nie mogła mieć Karola, postanowiła zadowolić się jego namiastką. Nie było to właściwe ani mądre, ale nie dbała o to. Wiedziała tylko, że nie chce dłużej być samotna i zgorzkniała. Tracić dzień za dniem w oczekiwaniu na coś, co nie może się ziścić.
– Kapitanie, pragnę zrobić sobie wycieczkę po okolicy – powiedziała,starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Ponoć mają tu przepiękne krajobrazy i zaciszne ostoje. Pojedziesz ze mną w karocy.
Reinhard zawiesił spojrzenie na królowej.
– Jak sobie życzysz, miłościwa pani.
Kapitan ukłonił się i zostawił ją samą.
Eleonora zastanawiała się, czy zrozumiał jej intencje. Nie miała doświadczenia w takich grach. W całym życiu kochała się tylko z dwoma mężczyznami, Karolem i swoim mężem, o ile tego drugiego mogła nazwać mężczyzną.
Kusiło ją, by zasięgnąć rady u Klary Pac. Po namyśle uznała, że zostawi tę tajemnicę dla siebie. Przyjaźń między kobietami zbyt często przeradza się w niechęć i zawiść. Wówczas każdy zdradzony przyjaciółce sekret może się stać ostrzem wymierzonym w szczere serce.
Musiała poradzić sobie z tym sama. Cóż mogło być trudnego w romansie? Kapitan z pewnością będzie wiedział, co robić, i miała pewność, że uczyni wszystko, aby zadowolić swą panią.
Ostatecznie chodziło jej tylko o drobną odmianę. Poznanie czegoś nowego, co pozwoli zapomnieć na chwilę o smutnej codzienności. I choć nie czuła się z tym komfortowo, nie chciała dłużej płacić za nie swoje winy i wybory.
Ból w piersi króla nasilał się z każdym przebytym przezeń schodkiem, aż zmusił go do zatrzymania się na półpiętrze. Michał Korybut oparł się o kamienną ścianę. Pomyślał, że nie powinien był wylewać za okno lekarstwa, które co dzień serwował mu medyk przysłany z Wiednia przez cesarza. Eleonora nalegała, by przyjął doktora na służbę i stosował się do jego zaleceń. Przystał na prośbę królowej dla świętego spokoju, a także po to, by myślała, że znów jest potulny jak niegdyś.Doktor pochodził z Neapolu i twierdził, że bóle serca to wina nadmiernie tłustego jadła i folgowania sobie przez króla w trunkach. Korybut puścił tę diagnozę mimo uszu. Choroba sercowa była w jego rodzinie powszechna. Ojciec, kniaź Jarema, umarł na atak serca w wieku ledwie trzydziestu dziewięciu lat, a rodzony brat matki – Jan Sobiepan Zamoyski – nie dożył nawet tego wieku. Również sama kniahini odeszła, gdy pękło jej serce, po tym jak odkryła sekret ukochanego syna.
Na myśl o matce i tym, co się wydarzyło, w piersi Korybuta rozpalił się na nowo piekielny ogień. Postarał się uspokoić oddech. Ucisk pod mostkiem powoli ustąpił i król mógł pokonać ostatnie kilkanaście stopni dzielących go od szczytu wieży.
Na tarasie owiał go rześki wiaterek, chłodząc rozpaloną skórę. Korybut wyciągnął z kieszonki kaftana chustkę, otarł czoło i łysinę. Gdy był sam, nie zakładał peruki, którą podczas oficjalnych spotkań przykrywał niedostatki w naturalnej fryzurze. Nieforemne ciało o krótkich kończynach i łysina od zawsze wpędzały go w kompleksy.
Wspinał się na szczyt tej wieży co dzień, odkąd przybyli z dworem do Janowca. Tylko tu mógł być sam, nie musząc znosić towarzystwa dworaków i wysłuchiwać przemądrzałych senatorów, którzy co do jednego mieli się za mądrzejszych niż ich król. Unikał w ten sposób także żony, z którą tu, w gościnie u Lubomirskich, dzielił alkowę. Odkąd opuścili Warszawę, ich życie zmieniło się w uciążliwy spektakl obliczony na użytek rozplotkowanego dworu, magnatów i posłów szlacheckich, wobec których musieli udawać wzorowe, kochające się małżeństwo.
Korybut zbliżył się do blanek i oparł dłonie o szorstki mur. Widok był piękny. Patrząc na zachód, dostrzegał wielkie spichlerze Kazimierza Dolnego wznoszące się na brzegu Wisły. Rzeką sunęły pod żaglami lub napędzane przez wiosła barki i pękate szkuty, zwożąc towary od Przemyśla i Krakowapo Gdańsk, skąd wypływały na galeonach do zachodnich królestw.
W młodości Michał marzył o podróżach, skończyło się na studiach w Pradze i pobycie w Dreźnie. Matka nalegała, by wracał do kraju, zajął się karierą w wojsku czy polityce.
„Z takim nazwiskiem możesz zostać nawet królem”, mawiała żartobliwie. Przedwczesna śmierć Jaremy, pogłoski o truciźnie, która miała zabić
nazbyt popularnego wśród szlachty kniazia, wreszcie utrata niemal wszystkich dóbr na Ukrainie musiały być ciosem dla matki. Przypuszczał, że on sam w jej oczach na zawsze pozostał słodkim, nieco zagubionym dzieckiem, które trzeba chronić przed światem i złymi ludźmi. Kniahini nigdy nie pogodziła się z tym, że chłopiec wyrósł na mężczyznę. Gdy myślał o zawiłych relacjach łączących go z matką, czuł złość i tęsknotę… a także gdzieś w głębi duszy ulgę, że nie musi już ciągle starać się sprostać jej oczekiwaniom. Wreszcie czuł się wolny, choć ceną za to była samotność.
Oderwał wzrok od rzeki i rozejrzał się po zamku. Dopiero patrząc z wysoka, można było ocenić jego imponujące rozmiary. Twierdza wznosiła się na szczycie wysokiej skarpy, chroniona z trzech stron przez strome wąwozy. Wewnątrz fortyfikacji mieściły się dwa dziedzińce, koszary, stajnie i kaplice. Zamek liczył też niemal sto komnat, w tym siedem wielkich. W jednej z nich znajdowało się łoże, które był zmuszony dzielić z Eleonorą.
Na swój sposób żywił do niej czułość, a z pewnością darzył szacunkiem za to, z jakim poświęceniem znosiła trudną do zaakceptowania rolę niekochanej żony. Nie potrafił wyobrazić sobie, co musiała czuć, wiedząc, że jego myśli, serce i żądze skierowane są ku innym mężczyznom. To musiał być koszmar i tylko tresura, jaką w Wiedniu fundowano habsburskim księżniczkom, mogła tłumaczyć, czemu wciąż jest u jego boku.
Obowiązek wobec rodziny i religii bywa przekleństwem, które pęta kobietę czy mężczyznę mocnej niż niewolnicze kajdany. Są niewidoczne,lecz przez to wcale nie mniej ciężkie niż te materialne. Z czasem zaciskają się na człowieku, dusząc go, odbierając mu wszelką radość życia.
Korybut wiedział wszystko na ten temat.
Z rozważań wyrwał go odgłos kroków na schodach. Ktoś wszedł na taras. Zerknął przez ramię. To był Lazar, zaufany sługa Wiśniowieckich. Gdy Michała obwołano królem, matka wysłała z nim do Warszawy kilku przybocznych, od lat służących rodzinie. Ojciec Lazara był Włochem, który za czasów wojny trzydziestoletniej zawędrował aż na Ukrainę. Tam wstąpił na służbę do kniazia Jaremy i ożenił się z polską służką.
Niepozorny, niski i żylasty, nie sprawiał wrażenia człowieka od czarnej roboty. Matka Korybuta zwykła mówić, że nie należy oceniać ludzi po pozorach. Lazar był tego najlepszym przykładem.
– Czego się dowiedziałeś o Tynerze? – zapytał król.
– Opuścił Warszawę zaraz po rozmowie z królową – powiedział Lazar. – Musiał się czegoś obawiać, gdyż posłał Tomasza Grota, swego wachmistrza, na Wolę, gdzie ten kupił wierzchowce i czekał gotowy do wyjazdu.
Jego wysokość zmarszczył czoło.
Eleonora twierdziła, że Bogusław sam poprosił ją o przeniesienie na Ukrainę. Czemu miałby to uczynić? Wszak przysiągł kniahini, że będzie strzegł jej syna. Korybut nie wierzył, aby porucznik złamał dane słowo bez istotnego powodu. Szczególnie teraz, gdy po śmierci matki król został narażony na ataki wrogów.
Wiśniowiecki uniósł wzrok na Lazara.
– Dotarł do Łużeckiego przed bitwą?
– Obawiam się, że tak, miłościwy panie. Ocalałe z pogromu oddziały cofają się na zachód przed Tatarami i nie sposób powiedzieć, czy porucznik przeżył walkę.
Korybut przygryzł górną wargę. Nad Bohem poległo bardzo wieluoficerów. Tyner mógł być wśród nich. Król podejrzewał, że właśnie o taki rozwój wydarzeń chodziło osobie, która pozbyła się Bogusława z Warszawy.
– A co z drugą sprawą? – zapytał Lazara.
– Królowa spotkała się z ambasadorem von Stomem. Po tej rozmowie hrabia wysłał umyślnego do Wiednia. Niestety nie mamy możliwości przechwycenia poczty cesarskiej.
Korybut machnął dłonią. To, że jego żona tańczyła, jak jej zagrają w Wiedniu, nie było żadną tajemnicą.
– Coś jeszcze?
– Wrócił kapitan Reinhard. Królowa przyjęła go od razu po przyjeździe i długo rozmawiała z nim na osobności.
Wiśniowiecki uniósł brew. Ta wiadomość była o wiele bardziej interesująca. Kapitan należał do zaufanych sług żony. Przez ostatnich kilka tygodni nie było go na dworze monarszym. Być może wypełniał dla królowej tajną misję.
Eleonora od samego przyjazdu do Polski zaczęła przyjmować do gwardii królewskiej przybyszów z cesarstwa. Doszło do tego, że jej komnat strzegli sami Austriacy. Czasem Korybut zastanawiał się, komu tak naprawdę wierni są gwardziści: królowi czy Habsburgom. To była kolejna rzecz, którą zamierzał się zająć.
Ale, jak to mówią, najlepiej jest wsadzać po jednym jabłku do kosza.
– Obserwujcie go – zdecydował Korybut. – Chcę wiedzieć, kiedy i w jakich porach spotyka się z królową.
– Jak każesz, wasza miłość.
Lazar ukłonił się i zostawił króla samego. Korybut spędził na wieży jeszcze kilka minut, oddając się rozmyślaniom. Gdy wrócił do swej komnaty, pod drzwiami czekał na niego podkanclerzy Olszowski z naręczem dokumentów do podpisania.Jego wysokość zasiadł za biurkiem i chwycił za pióro, biskup zaś, stojąc obok, podsuwał mu kolejne pisma do zatwierdzenia. Potem wszystkie dokumenty wróciły do podkanclerza, który miał rozporządzać nimi dalej.
– Posłowie cara znajdują się tydzień drogi od Janowca – poinformował Olszowski. – Koniecznie trzeba przygotować dla nich odpowiednie komnaty i urządzić wystawną ucztę. Może też przywitać ich gwardia królewska. Taki drobny pokaz siły nigdy nie zaszkodzi w negocjacjach z Moskalami.
– Zajmij się tym, proszę, księże biskupie – rzekł Korybut, wciąż myśląc o sprawach poruszonych w rozmowie z Lazarem. – Coś jeszcze?
Olszowski skinął głową.
– Chodzi o Kamieniec. Oblężenie trwa już dwa tygodnie, czas najwyższy, aby wasza wysokość ogłosił uniwersał do poddanych, w którym oficjalnie potwierdzi najazd sułtana na Rzeczpospolitą.
Korybut popatrzył na podkanclerza z grymasem zdziwienia.
– Radziłeś, księże biskupie, zataić przed szlachtą, że Turek obległ twierdzę.
– Cóż… Sytuacja się zmieniła. Musimy wziąć pod rozwagę różne warianty rozwoju wydarzeń.
Król drgnął niespokojnie.
– Co to znaczy?
– Obawiam się, wasza miłość, że Kamieniec nie utrzyma się długo, może nawet już teraz obrońcy pertraktują z sułtanem o poddaniu twierdzy i miasta. Ogłaszając uniwersał, unikniemy posądzenia o zaniechanie. Nim odezwa dotrze do kościołów w całym kraju, miną tygodnie, nikt więc nie wychwyci opóźnienia.
Korybut zawiesił czujne spojrzenie na biskupie.
– Skąd masz wieści o upadku twierdzy? Jeśli komu udało się przedrzeć z Kamieńca, czemu nic mi o tym nie wiadomo?Olszowski chrząknął.
– Informacja nie pochodzi z miasta – przyznał niechętnie.
– A zatem skąd?
– Mam szpiega w otoczeniu chana. To Polak wzięty w jasyr jeszcze za czasów powstania Chmielnickiego. Eunuch służący w haremie. Zmuszono go do przyjęcia wiary mahometańskiej, ale w głębi serca pozostał chrześcijaninem.
– Ufasz mu?
– Jego brat jest przeorem u mnie w diecezji, to on skontaktował nas ze sobą wiele lat temu. Nigdy nie zawiodłem się na otrzymanych od niego informacjach.
Korybut poskubał spierzchnięte usta. Liczyli z Olszowskim, że Kamieniec utrzyma się dłużej niż te skromne dwa tygodnie.
– Co z pospolitym ruszeniem? – zapytał.
Szlachta ociąga się jak zwykle. Oddalone od Rusi województwa zbiorą się dopiero na październik.
Korybut poczuł ukłucie niepokoju.
– Do tego czasu sułtan zajdzie pod Lwów albo i dalej – rzekł z irytacją. – Nie sądzę, wasza miłość.
– Nie sądzisz? – powtórzył król cierpko. – Gramy, księże biskupie, o bardzo wysoką stawkę, lepiej, byś nie przeliczył się w rachubach.
– Mam tego świadomość, jaśnie panie – w ton głosu Olszowskiego wkradł się chłód.
Jeszcze do niedawna Korybut trzymałby język za zębami, potulny i zawsze zgodny. Teraz nie miał na to najmniejszej ochoty.
– Za twą radą nie wysłałem piechoty łanowej do Kamieńca, posłuchałem cię, gdy doradzałeś, bym nie wyznaczał jednego komendanta do obronytwierdzy. Prochy do armat kazałem skierować do Zamościa, choć tam były mniej potrzebne – wyliczył z wyrzutem.
W oczach Olszowskiego pojawiło się zaskoczenie.
– Nie da się posprzątać stajni Augiasza, nie brudząc sobie rąk, wasza miłość – rzekł pojednawczo.
„Gorzej, jeśli utkniemy w gównie po uszy – pomyślał król. – Obu nam daleko do Heraklesa”.
– Co z Sobieskim?
– Napisał do mnie list ze Lwowa – przyznał Olszowski. – Uskarża się na brak wsparcia w ludziach i zaopatrzeniu. Wyznaczył na dowódcę obrony miasta Eliasza Łąckiego.
Korybutowi znane było to nazwisko.
– Co myślisz o tej nominacji?
– To doświadczony oficer. Kierował obroną oblężonych twierdz podczas najazdu Szwedów. Z Bożą pomocą utrzyma Lwów wystarczająco długo, by ziściły się nasze plany.
Korybut zamyślony postukał palcami o biurko.
– Rozmawiałeś z Lubomirskim. Jakie nastroje panują wśród malkontentów?
– Bliskie paniki. Prażmowski nie wychyla się z Łowicza. – Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem. – Lubomirski już wyczuł, skąd wieje wiatr, dlatego zaprosił nas do Janowca. Morsztyn, Jabłonowski, Wielopolski i pozostali wkrótce pojmą, że hetman nie jest w stanie zapewnić ochrony ich majątkom. Tych ludzi nie trzyma razem nic prócz ambicji i francuskiego złota. Wyłuskamy jednego po drugim, obiecując im bezpieczeństwo i przebaczenie królewskie. Wszystkim prócz Prażmowskiego i Sobieskiego.
Korybut zawiesił wzrok na pojaśniałym z zadowolenia obliczu biskupa.„Masz się za naszego kardynała Richelieu”.
Nie przeszkadzało to Korybutowi. Mądry człowiek powinien być świadom własnych ograniczeń. A dobrego króla poznaje się po jego doradcach.
Pokusa
Wrzesień A.D. 1672
Złota polska jesień służyła Marysieńce. Powietrze było ciepłe, lecz bez duchoty tak uciążliwej latem, a słońce pieściło twarz, nie pozostawiając na skórze ciemnej opalenizny charakterystycznej dla kobiet z plebsu.
Maria Kazimiera dotknęła dłonią policzka, zastanawiając się po raz setny, czy dobrze wygląda. Jej uroda odzyskiwała już blask, ale wciąż potrzebowała tuszów, kremów i pudru, by uzyskać uwodzicielski powab, dzięki któremu zawsze skutecznie zniewalała mężczyzn.
Wyjrzała przez okno karocy i zobaczyła chłopców bawiących się na ulicy.
Pomyślała o Jakubie. Wciąż nie było go przy niej, tak jak pragnęła. Ostatni list od Charlotty przyszedł dwa dni temu. Zapewniała w nim, że syn zdrowieje i szykują się do podróży. Marysieńka prosiła Boga, aby tak się stało. Z Podola napływały coraz groźniejsze wieści. Jak zła była sytuacja, zaświadczał list od Jana, w którym zalecał jej wyjazd z Jakubem na Pomorze.
Panikę wyczuwało się we wszystkich domach magnackich, szczególnie tych posiadających majętności na wschodzie. Lubomirscy już uciekli doGdańska, żona wojewody Jabłonowskiego odpływała tamże na dniach, Prażmowski nie wyściubiał nosa z Łowicza, zaś podskarbi Morsztyn nie napisał do niej słowa od ich ostatniej rozmowy.
Stronnictwo francuskie sypało się w oczach i Marysieńka odnosiła straszliwe wrażenie, że każdy dzień przybliża ją do zguby.
A jednak na przekór wszystkiemu wciąż miała nadzieję, że zdoła się wymknąć z pułapki złego losu, tak jak czyniła to wielokrotnie w przeszłości. Wiele zależało od człowieka, z którym jechała się spotkać. Od tego, czy pochwyci rzuconą mu przynętę.
Zaprzęg wtoczył się na dziedziniec i zatrzymał się przed wejściem do pałacu. Pani Sobieska wkroczyła do holu, gdzie powitał ją dworzanin. Ściągnęła płaszcz i wręczyła go słudze. Miała na sobie czarną suknię przyozdobioną srebrnymi liliami, o odkrytych ramionach i dekolcie, o którym klecha rzekłby, że wodzi mężczyzn na pokuszenie.
Inny sługa dworski zaprowadził ją schodami na piętro, do komnaty o trzech oknach wyglądających na ogród.
Kniaź Dymitr przyjął ją na stojąco, odziany w delię o barwie karmazynu i złocony pas w róże. Spojrzenie ciemnych oczu hetmana polnego koronnego spoczęło przelotnie na dekolcie damy, po czym zsunęło się na jej brzuch i niżej.
Domyślała się, jak wygląda widziana jego oczyma. Wyprostowana, smukła, a jednocześnie kobieca, ponieważ natura nie poskąpiła jej powabnych kształtów. Błysk w oczach kniazia zdradził jej, że osiągnęła swój cel.
Marysieńka uśmiechnęła się z satysfakcją. Z doświadczenia wiedziała, że z mężczyznami rozmawia się łatwiej o trudnych sprawach, gdy wcześniej da się okazję zapłonąć ich wyobraźni.
– Witaj, waszmość pani. – Kniaź Dymitr ucałował jej dłoń i wskazałjedno z krzeseł ustawionych przy kominku.
Zasiedli naprzeciw siebie.
– Miałaś, waćpani, szczęście, że zastałaś mnie jeszcze w Warszawie.
– Rozumiem waszmość, że zamierzasz dołączyć do mego męża, aby przeciwstawić się nawale tureckiej? – rzekła Marysieńka, udając naiwność.
– Nie widzę takiej potrzeby. Hetman wielki sprawuje władzę nad armią koronną, ja zastępuję go, gdy jest w niemocy. Należące do mnie chorągwie służą już pod komendą waszego męża.
Maria od tygodni zachodziła w głowę, czemu kniaź nie wycofał swych oddziałów z armii koronnej. Nie zapytała o to. Wątpiła bowiem, aby Wiśniowiecki udzielił jej szczerej odpowiedzi.
– Mój mąż niezwykle szanuje, kniaziu, twe doświadczenie wojenne – skłamała w żywe oczy. – I rad by widzieć cię w swym obozie, gdzie mógłbyś służyć mu radą.
Przez wargi Dymitra przemknął blady uśmieszek.
– Hetman wielki doskonale radzi sobie bez mych porad. Nie sądzę jednak, pani, byś przyjechała prawić mi komplementa.
– Zasłużone i szczere – odparła Marysieńka bez cienia zmieszania. – Aczkolwiek rzeczywiście nie odwiedziłam waszmości bez konkretnej przyczyny.
– Słucham z uwagą.
– Ufam, że księżna Gryzelda powiadomiła cię o propozycji ożenku z naszą siostrzenicą Teofilą?
Kniaź uniósł brew.
– To było niemal rok temu, wkrótce potem cioteczka zmieniła zdanie – odparł.
– Teraz kniahini nie może już wnieść zastrzeżeń – zauważyła Maria. – Znaszej strony sprawa jest wciąż otwarta.
Kniaź Dymitr poskrobał paznokciem po szczęce.
– Prawdą jest, że od dłuższego czasu zamyślam ożenek. Młoda żona z pewnością da mi syna i dziedzica… – Hetman polny zamilkł na kilka sekund. – Są jednak przeszkody.
– Jakiej natury?
– Małżeństwo z Teofilą postawi mnie w dwuznacznej sytuacji. Mój kuzyn król i królowa nie będą przychylni temu związkowi.
– Po śmierci Gryzeldy jesteś, panie, głową rodu Wiśniowieckich – zauważyła Marysieńka.
– Niektórzy powiedzieliby, że jest nią król.
– Ja do nich nie należę, kniaziu. Zapewniam też, że posag, który Teofila wniesie w małżeństwo, zawstydziłby samego Midasa.
Dymitr uśmiechnął się przelotnie.
– Brzmi wspaniale. Młoda, piękna żona, włości i złoto. Oferujesz mi pani owoc z zakazanego drzewa.
– Czyż takie nie są najsłodsze i najbardziej pożądane?
– Jak wskazuje Pismo, bywają też niebezpieczne. Mogą skończyć się niełaską i wygnaniem z raju.
– W przeciwieństwie do Stwórcy król w Polsce nie jest wszechmocny. Ich spojrzenia spotkały się na dłużej.
– Czego oczekujecie w zamian? – zapytał kniaź otwarcie.
– Poparcia w trudnych chwilach, gdy te nadejdą dla mej rodziny.
Dymitr westchnął.
– Nie mogę niczego obiecać, wasz mąż narobił sobie wielu wrogów… Choć nie jest tak znienawidzony jak prymas – dodał i potarł dwoma palcami zadbaną bródkę. – Widzę tu problem w nastawieniu szlachty. Na sejmikachpostuluje się głośno, aby urzędy sprawowane przez malkontentów, w tym waszego męża, nie były oddawane w dożywocie, lecz przyznawane przez sejm co dwa lata.
– Jaką masz gwarancję, kniaziu, że gdy raz zezwolicie odebrać części senatorów dożywotnie urzędy, za jakiś czas ktoś inny nie wystąpi z żądaniem, by skrócić te sprawowane przez ciebie czy Paców? To otwarcie puszki Pandory i zwrot ku dawnym obyczajom, gdy szlachta kontrolowała magnatów. – Sobieska zmrużyła oczy. – Tego chcecie?
– Patrzę na tę propozycję niechętnie – przyznał Dymitr. – Nieprzyjazne waszemu mężowi nastroje uspokoiłby z pewnością gest dobrej woli z jego strony.
– O jakim geście myślisz, kniaziu?
– Mąż wasz sprawuje jednocześnie dwa wysokie urzędy: hetmana wielkiego koronnego i marszałka koronnego. Być może powinien zrezygnować z jednego z nich, aby zachować drugi i pokazać królowi i szlachcie dobrą wolę.
„Nie muszę zgadywać, w czyje to godne ręce ma wpaść oddana przez Jana władza”, pomyślała Marysieńka.
Wiedziała za to, że przekonanie męża do takiego wyrzeczenia będzie niezwykle trudnym zadaniem – Jan potraktuje to jako afront, ale czy mieli inne wyście?
– A czy Teofila jest mi przychylna? – zapytał Dymitr.
– Oczywiście. Małżeństwo z tobą, kniaziu, jest marzeniem każdej młodej kobiety.
– To nieco wymijająca odpowiedź.
– Rozmawiałam z nią w tej sprawie – zapewniła Marysieńka. – Rada będzie poznać osobiście waszmość pana przed podjęciem decyzji, ale to tylko formalność.Wiśniowiecki zamyślił się chwilkę.
– Pozwolisz, pani, że przemyślę tę niespodziewaną ofertę.
Maria Kazimiera uśmiechnęła się słodko.
– Oczywiście, takie decyzje wymagają zastanowienia.
Na tym skończyli spotkanie.
Jadąc karocą, Marysieńka rozmyślała o rozmowie z Dymitrem. Kniaź wiele żądał, świadom trudnego położenia, w jakim znaleźli się Sobiescy.
„Jan z pewnością odmówi”.
Będzie się gniewał, że w ogóle poruszyła ten temat. Zdobycie urzędów hetmana wielkiego koronnego i marszałka wiele go kosztowało. Tak naprawdę przyjął te zaszczyty z miłości do niej. Jan Kazimierz i Ludwika Maria, nie mając własnych dzieci, postanowili jeszcze za życia króla wybrać jego następcę. Nowym monarchą Polaków i Litwinów miał zostać Henryk Juliusz, książę de Condé z francuskiej linii królewskiej. Problem w tym, że większość szlachty wcale nie pragnęła takiego pana. Na czele niezadowolonych z polityki ich królewskich mości stanął hetman wielki i marszałek koronny Jerzy Sebastian Lubomirski – wielki wódz i jeszcze większy pan. Mówiono, że dumny magnat sam marzy o koronie i ani myśli kłaniać się Francuzowi. W rezultacie wywołał bunt i wojnę domową.
Para królewska rozpaczliwie potrzebowała wodza, który poprowadzi ich armię. Tylko Jan miał dość talentów militarnych, aby stawić czoła Lubomirskiemu, lecz ukrył się w swych włościach, nie chcąc walczyć ze swym dowódcą i przyjacielem. Ludwika Maria kazała jechać Marysieńce do kochanka i przekonać go, by stanął na czele armii królewskiej. Maria spełniła życzenie swej pani i protektorki. Używając wdzięków i kobiecych sztuczek, nakłoniła Jana, aby opowiedział się po stronie dworu.
W nagrodę otrzymał od królowej urzędy odebrane Lubomirskiemu,
a także to, na czym zależało mu najbardziej na świecie: rękę MariiKazimiery, świeżo owdowiałej po śmierci Zamoyskiego. Zdrada przyjaciela była ceną, jaką musiał zapłacić za miłość i władzę.
Od buntu Jerzego Lubomirskiego upłynęło ledwie siedem lat i teraz to Sobieski był buntownikiem, który zamierzał obalić swego króla. Marysieńka dostrzegała w tym ironię losu, której nie mogła nie docenić.
Pomyślała o Ludwice Marii, która była dla niej kimś w rodzaju matki, tej prawdziwej niemal nie pamiętała. Królowa zmarła, nie osiągnąwszy żadnego ze swych celów. Zostawiła je w spadku swej najukochańszej i najmądrzejszej uczennicy.
„Wygląda na to, że i ja przegrałam w tym dziwnym kraju”.
Z rozmyślań wyrwało ją szarpnięcie karocą. Wyjrzała przez okno. Dotarli pod dom.
Weszła do pałacu, nie zwracając uwagi na płaszczących się przed nią dworaków.
– Czy panienka już wstała? – zapytała majordomusa.
– Powiedziała, że czuje się słabo i zostanie u siebie.
Maria Kazimiera skierowała się do swej alkowy. Po drodze napotkała ochmistrzynię Teofili, oczy i uszy jej matki. Służąca obserwowała panią Sobieską bez krztyny sympatii.
„Jest sprytna. Wie, że coś się dzieje, ale niewiele może zrobić w mym domu”.
Hetmanowa weszła do swych komnat i zbliżyła się do drzwi łączących jej pokój z sypialnią Teofili. Zapukała. Po drugiej stronie rozległ się trzask, jakby ktoś wywrócił krzesło, i dało się słyszeć szepty. Szczęknęła zasuwka, w uchylonych drzwiach ukazała się Teofila.
Miała rozpalone policzki, błyszczące oczy i nic na sobie prócz prześcieradła owiniętego wokół szczupłego ciała. Nie przypominała już tej skromnej myszki sprzed zaledwie kilku tygodni.– Jest jeszcze u ciebie? – zapytała Sobieska.
– Ubiera się.
– Pospieszcie się z tym, twa ochmistrzyni coś podejrzewa, nie ma potrzeby kusić losu.
– Masz słuszność, wujenko.
Teofila zostawiła ją samą przy drzwiach. Marysieńka nie mogła się oprzeć pokusie i zerknęła do alkowy. Ujrzała w lustrze odbicie Witolda. Nagi, wciągał koszulę na tors. Był naprawdę przystojny i niegdyś, jeszcze rok temu, pragnęłaby zaciągnąć go do swego łoża. Teraz jednak się zmieniła. Skończyła z przygodami. Postanowiła być tylko dla męża, a przynajmniej spróbować.
Obserwowała, jak zakochani tulą się do siebie, szepczą czułości na pożegnanie. Teofila odprowadziła Witolda do sekretnego wyjścia ukrytego za kotarą. Wspięła się na palce i złożyła mu na wargach pożegnalny pocałunek. Potem zamknęła za kochankiem tajemne przejście i wpuściła Marię Kazimierę do alkowy.
– Jestem tak wdzięczna wujence – rzekła, cała promieniejąc. – Dziękuję, dziękuję! – Rzuciła się Marysieńce na szyję, podekscytowana i szczęśliwa. – Miała wujenka we wszystkim rację.
– Jak zwykle – odparła pani Sobieska z nutką autoironii i rozsiadła się na sofie. – Chcę z tobą pomówić.
– Na jaki temat? – Teofila zajęła miejsce przy jej boku.
– Pamiętasz, jak mówiłam ci, że kobiety z naszą pozycją mają powinności, przed którymi nie mogą uciec?
Młodziutka kniahini poruszyła się niespokojnie. – Co wujenka ma na myśli?
– Małżeństwo z kimś, kogo wybierze ci rodzina.Teofila otworzyła szerzej oczy i usta.
– Pani matka wyznaczyła już kogoś dla mnie! – krzyknęła wzburzona. – I kazała wujence ze mną pomówić. Prawda!?
– Ależ skąd, o ile mi wiadomo, nie ma jeszcze żadnych kandydatów do twej ręki – odparła hetmanowa wymijająco. – Co sądzisz na ten temat?
– Wujenka wie przecież, że kocham tylko Witolda.
– Wiem i rozumiem, co czujesz. – Uścisnęła dłoń dziewczyny. – Jako mężatka nie musisz wcale rezygnować z miłości do Witolda. Wystarczy, że będziesz ostrożna.
Teofila potrząsnęła głową.
– Nie mogę mu tego zrobić, nie chcę. – Otarła wilgotne oczy i wyprostowała się. – Prędzej wstąpię do klasztoru albo ucieknę i wywołam skandal.
Zabrzmiało to bardzo prawdziwie. Młodość ma to do siebie, że wszystko wie najlepiej i nie zna kompromisów.
Sobieska odrobinę zazdrościła Teofili tej postawy, której ona sama nie miała, gdy była w tak młodym wieku. Królowa Ludwika Maria sprzedała ją Zamoyskiemu, rozpustnikowi i pijaczynie, niczym klacz. Cena zawsze była ta sama: władza i złoto.
„Ale czy ubogą francuską szlachciankę stać było na to, by mieć własne zdanie?” Patrząc na wszystko, co osiągnęła, niczego nie żałowała.
Spojrzała długo na Teofilę, myśląc, że i tę dziewczynę czeka podobna droga. Wiedziała, że nie ma sensu nalegać. To tylko pogorszyłoby sprawę. Doświadczenie podpowiadało jej, że jest wiele sposobów na osiągnięcie celu.
Uścisnęła dłoń siostrzenicy męża.
– Możesz na mnie liczyć, przyjaciółko. Zadbam o twoje szczęście, dziecko, obiecuję ci to. Przyrzeknij mi tylko jedno: nim uczynisz coś pochopnie, przyjdź z tym wcześniej do mnie. Zgoda?– Obiecuję, wujenko. Wiem, że ty jedyna w rodzinie chcesz mego szczęścia.
Marysieńka objęła Teofilę. Uśmiechnęła się smutno, świadoma, że istnieją obietnice, których nie sposób spełnić.ROZDZIAŁ VII
Prawdziwe męstwo Wrzesień A.D. 1672
Wiaterek, delikatny i ciepły niczym oddech kochanka, szeleścił liśćmi klonu rosnącego nad ławeczką w ogrodach zamkowych. Dla Charlotty zakątek pod rozłożystym drzewem stał się przez ostatnie tygodnie ulubionym miejscem rozmyślań.
Tuż obok niej przeleciał bąk, ocierając się tłustym odwłokiem o jej włosy na skroni. Drgnęła i otworzyła oczy. Spojrzała w puchar trzymany w złączonych dłoniach. Alkohol nie mógł uwolnić jej od ciężaru przygniatającego pierś. Obiecała Marii Kazimierze, że przywiezie do niej Jakuba, tymczasem wciąż tkwili w Stryju.
Usłyszała odgłos zbliżających się kroków. Ktoś nadchodził żwirową alejką. Po chwili zza klombu róż wyłonili się bona opiekująca się chłopcem i medyk. Charlotta podniosła się z ławeczki.
– Kiedy możemy wyruszać? – zapytała, gdy tych dwoje zatrzymało się przed nią.– Panicz nie powinien jeszcze podróżować – oznajmił doktor stanowczo. – W piersi wciąż ma flegmę. Potrzebuje ciszy, spokoju i codziennego spuszczania złej krwi.
Charlotta zacisnęła usta. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
– Musimy opuścić miasto jak najszybciej, panie Frankowicz. Wojna może wkrótce dotrzeć w te okolice.
Przez oblicze medyka przemknął grymas.
– Weźmie pani odpowiedzialność za wywiezienie go z zamku? – zapytał gniewnie.
Mierzyli się wzrokiem, w końcu doktor spuścił wzrok, ale i Charlotta nie poczuła się zwyciężczynią. Marysieńka nie wybaczyłaby jej, gdyby Jakub umarł.
– Wyruszamy jutro – oznajmiła.
Gdy bona odprowadziła medyka alejką w stronę bramy, Charlotta ponownie usiadła na ławeczce i wzięła głęboki wdech.
Prawdę rzekłszy, i tak mieli szczęście. Zaraza dotknęła tylko dzieci. Oprócz Jakuba zachorowali dwaj paziowie i syn pokojówki, która przywlekła mór na zamek. Jeden z paziów i syn służącej zmarli po paru dniach gorączki. Przez kilka dni także Jakub balansował na granicy życia i śmierci, ale łaska Boża i modlitwy wszystkich domowników uchroniły syna hetmana przed najgorszym.
To, że przetrzymał wysoką temperaturę, należało przypisać interwencji doktora Frankowicza, który kazał zanurzać go w lodowatej wodzie. Niestety na skutek tej koniecznej kuracji Jakub zapadł na zapalenie płuc, co kosztowało ich kolejne tygodnie zwłoki. Tymczasem wieści z Podola były coraz gorsze i Charlotta nie mogła dłużej zwlekać z wyjazdem.
Wróciła do zamku i zaczęła się pakować. Nie było tego wiele, nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do rzeczy. Potem coś zjadła, a wieczór zastał jąw trakcie pisania listu do Marii Kazimiery. Konny posłaniec pokona dystans dzielący Stryj od Warszawy w kilka dni, podczas gdy orszakowi, w którym będzie podróżował Jakub, zajmie to ponad dwa tygodnie.
Wiedząc, że musi wcześnie wstać, położyła się do łóżka.
Obudziła się przed świtem. Przez moment leżała nieruchomo, wpatrując się w rozpięty nad sobą baldachim. Wsłuchiwała się w swe tłukące się w piersi serce. Znów miała sen, w którym siedzi zamknięta w klatce, a wokół niej zbiera się wrogi tłum. Motłoch lży ją, wyszydza, a potem rozstępuje się i Charlotta widzi czekający na nią stos.
Miała tylko nadzieję, że to nie był proroczy sen.
Odrzuciła od siebie kołdrę i starła dłonią warstewkę potu zebraną między piersiami. Naga usiadła na skraju łóżka i wsunęła stopy w kobierzec. Poczuła, jak coś przemknęło jej po palcach, i wzdrygnęła się. Nawet w pałacach często spotykało się insekty i myszy.
Podniosła się z łóżka i zbliżyła do wysokiego, sięgającego podłogi okna. Rozwarła podwójne okiennice na oścież i zatrzymała się w progu balkonu. Na wschodzie jutrzenka rozjaśniała już nieboskłon. Chłód smagał skórę Charlotty, muskał biodra, całował piersi, wdzierał się pod pachy, oplatał się wokół jej talii, pośladków i pleców, mierzwił włoski w złączeniu ud.
Dziewczyna stała nieruchoma, obserwując, jak pierwsze promienie słońca dotykają wierzchołków drzew na wzgórzach, a potem przenoszą się na wieże kościołów i dachy kamienic. Potarła dłońmi skrzyżowane ramiona i poczuła, że dostała gęsiej skórki. Odsunęła się od okna i przeszła do garderoby.
Ubrała się w strój podróżny, który poleciła przygotować służbie poprzedniego dnia. Była to delijka z cienkiego sukna, spodnie oraz buty do konnej jazdy. Dzień zapowiadał się ciepły i nie zamierzała dusić się cały dzień w kabinie karocy.
Z włosami nie musiała nic robić. Celowo nosiła je krótko ścięte, aby mócwygodnie dopasowywać peruki. Spojrzała w zwierciadło i zobaczyła uśmiech na swej twarzy.
Wyszła na korytarz i skierowała się do alkowy Jakuba. Panicz obudził się już i siedział w łożu nad śniadaniem. Chłopczykowi towarzyszyli medyk i dwie bony, młodsza jasnowłosa i starsza o szerokich biodrach i dużych piersiach. Gdy Jakub zobaczył Charlottę, jego wymęczona twarzyczka się rozjaśniła. Poderwał się z pościeli, wywracając kubek z ciepłym mlekiem, i głuchy na napomnienia opiekunek pobiegł do Charlotty na gołych stopach. Wtulił główkę w jej podołek.
Mesire uklękła naprzeciw Jakuba i spojrzała mu w podkrążone oczy. Dotknęła dłonią czoła chłopczyka i nie wyczuła gorączki, co dobrze rokowało na podróż.
– Tęsknię za mamą, dlaczego nie przyjechała?
– Nie mogła, ale obiecuję, że wkrótce się z nią zobaczysz.
– Długo? – zapytał po dziecinnemu.
– Niedługo – zapewniła.
Objęła Jakuba ramieniem i przytuliła go do siebie. Był taki drobny i ciepły. Charlottę ogarnęła wspaniała błogość, jaką daje bliskość dziecka. Potem zastąpił ją gorzki smutek. Tak bardzo pragnęła poczuć dotyk i miłość własnego dziecka, niestety jej łono wydawało się jałowe.
Obejrzała się, słysząc z tyłu kroki. To był Cichoń ubrany do podróży, z szablą u boku.
– Karoca gotowa – oznajmił.
– Pospieszcie się – przykazała Charlotta służącym.
Opuściła komnatę. Na korytarzu napotkała Frankowicza.
– Przygotowałem lekarstwa. – Doktor uniósł lekko torbę. – Sole trzeźwiące i proszek z ludzkich kości na powstrzymanie nudności.– Jeśli trudy podróży odcisną się na zdrowiu panicza, zawołaj mnie. Chłopcu nie może się nic stać – powiedziała Charlotta.
Medyk zacisnął usta i skinął głową.
Zgodnie z zaleceniami doktora wnętrze powozu wyłożono miękkimi kobiercami i poduszkami, aby Jakub jak największą część drogi odpoczywał. Do zaprzęgu wybrano najspokojniejsze konie, a stangret, który miał powozić, uchodził za najlepszego w mieście.
Charlotta dokładnie zaplanowała trasę. Przez cały czas mieli się poruszać „wołowym szlakiem”. Taką nazwę nosił trakt, którym od dawien dawna pędzono woły z Mołdawii i Ukrainy. Szeroka, dobrze ubita droga wiła się wstęgą między urokliwymi wzgórzami rozciągającymi się na zachód od Stryja. Stangret przez wzgląd na stan zdrowia chłopca powoził bez pośpiechu, tak aby podróż karocą była jak najmniej męcząca dla pasażerów, wlekli się więc niemiłosiernie.
Mesire jechała konno na czele kawalkady, z nudów pozwalając sobie czasem na dziką galopadę przez pola. Po jednej z takich eskapad zatrzymała się nad strumieniem płynącym skrajem bukowego lasku.
Ochlapała się wodą i nie bacząc na pijawki wijące się na dnie strumienia, ściągnęła buty i zamoczyła stopy w chłodnej wodzie. Ochłonąwszy nieco, usiadła na brzegu i zagryzając ser, obserwowała toczący się ospale w jej stronę powóz oraz towarzyszących mu dragonów, spowitych kurzem wzbijanym przez koła karocy.
Gdy kolumna dotarła do zagajnika, z powozu wydostał się Frankowicz. Mesire miała zamiar z nim pomówić, ale medyk czym prędzej popędził w krzaki.
Charlotta zarządziła postój, by napoić konie i dać ludziom zjeść posiłek. – Nie powinna pani tak sama odjeżdżać – usłyszała głos Cichonia. Obróciła się do okrytego pyłem wachmistrza.– Oczywiście, tato – rzekła z przyjazną ironią.
Cichoń skrzywił usta w grymasie, który od biedy można by wziąć za uśmiech.
– Przypominam tylko, że nie tak dawno temu musieliśmy uciekać przed ludźmi, którzy chcieli nas zabić.
– Teraz mamy ochronę. – Wskazała na dragonów, którzy korzystając z chwili postoju, rozbiegli się po lasku lub chłodzili w strumieniu. Ze Stryja zabrała dwudziestu żołnierzy. Chciała więcej, ale komendant zamku zdecydowanie się sprzeciwił, argumentując, że musi przygotować miasto do obrony przez Tatarami.
Po godzinie odpoczynku znów znaleźli się na gościńcu. Dotarcie do Sambora zajęło im dwa dni ciągłej jazdy. Do miasteczka wjechali tuż przed zawarciem bram na noc. Od razu udali się na zamek, gdzie zatrzymali się w gościnie u tutejszego namiestnika.
Miasto opuścili wcześnie rano.
Na drodze panował spory ruch, niemal wszyscy podążali z południa na zachód. Szlachta uciekała konno i wozami, ale nie brakowało też chłopów, którzy zawczasu umykali przed spodziewanym pojawieniem się Tatarów.
Charlotta z niepokojem obserwowała ten exodus. Jeśli ludzie decydują się uciekać, zostawiając na pastwę losu cały dorobek życia, znaczyło to, że niebezpieczeństwo czyha już blisko.
Okazja, by zasięgnąć języka, trafiła się już wkrótce. Ujechawszy ćwierć mili od miasta, napotkali szlachecki dwór i położoną obok folwarku wioseczkę złożoną z tuzina chat. Siedliska wyglądały nędznie i nie miały kominów. Gdy kto palił wewnątrz ogień, dym uchodził na zewnątrz oknem. Dwór też nie oszałamiał rozmachem, ot, zwykła siedziba pospolitego szlachcica żyjącego na podgórzu.
Wjechali do folwarku, gdzie zastali kilka wozów, na które służbaładowała dobytek miejscowego pana. Tenże szlachcic, otyły i siwiuteńki, siedział w kolasce i obserwował krzątaninę spod zmarszczonych brwi.
Widok karocy i obcych żołnierzy bynajmniej nie poprawił mu nastroju. Charlotta zatrzymała wierzchowca przy kolasie i ukłoniła się z szacunkiem siwej głowie.
– Witaj, waszmość panie.
– Moje oczy nie są tak dobre jak niegdyś. Widząc panią z daleka, myślałem, że nadjeżdża gładki młodzian. A to białogłowa jadąca wierzchem po męsku, i to jeszcze z szablą i pistoletami przy siodle. – W głosie starca zabrzmiała jakby nuta przygany.
– Takie to już czasy, waćpanie, że i niewiasta musi szablą władać – odparła Mesire.
– Czasy ciężkie, prawda to – przyznał szlachcic. – Jednako prawo boskie i ludzkie wskazuje białogłowie miejsce przy kądzieli i łożu męża.
Charlotta miała dość tego pieprzenia.
– Wasz to folwark? – zmieniła obcesowo temat.
– Należy do imć pana Zygmunta Krzeczowskiego, mego siostrzeńca, u którego jestem arendarzem.
Słysząc znane jej nazwisko, Charlotta wymieniła szybkie spojrzenia z Cichoniem.
Starzec zaskakująco sprawnie odczytał ich bezgłośnie porozumienie.
– Znacie mego siostrzeńca? – zapytał, mrużąc oczy.
– Nie osobiście, ale słyszeliśmy o nim wiele dobrego.
Szlachcic wypiął dumnie pękate brzuszysko i podkręcił wąsa.
– To i nie dziwota. Zygmunt jest człek dzielny i znaczący wiele pośród braci szlacheckiej. Teraz dajmy na to poprowadził chorągiew ziemską na pospolite ruszenie, co je król jegomość zwołał dla obrony przez Turkami.Słysząc to, Mesire odetchnęła z ulgą. Zwada z Krzeczowskimi była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
– Czemu, panie, opuszczacie dwór?
– Ponoć z przełęczy na granicy zeszli beskidnicy i inne zbójectwo. Spalili kilka wsi i zabili ludzi. Chłopy gadają, że prowadzą ze sobą Tatarów i Multańców. Bezpieczniej jest schronić się w warownych miejscach. Odesłałem tam moją żonkę i wam radzę poszukać schronienia.
– Dziękujemy za radę, ale spieszno nam za San.
Jegomość łypnął na karocę i dragonów.
– Ktoś znaczny tam podróżuje? – zapytał.
– Mój ojciec, rekonwalescent po zarazie – odrzekła Charlotta. – Trzymamy go osobno, aby nie sprowadził moru na zdrowych.
Szlachcic się przeżegnał.
– Niech Najświętsza Panienka da mu zdrowie – mruknął. Najwyraźniej też stracił ochotę do zawarcia bliższej komitywy z Charlottą.
Mesire wydała rozkaz i kawalkada wróciła na gościniec.
Do zmroku ujechali jeszcze kilka mil, pokonując bród na rzeczce i zostawiając za sobą warowną wieś z dworem i murowanym kościołem. Było to zapewne miejsce, o którym wspominał starzec.
Pod wieczór dostrzegli karczmę ukrytą częściowo za sadem śliwkowym. Austerię prowadzili kulawy Żyd i dwóch jego synów. Mesire
postanowiła, że spędzą tam noc. Dla niej i Jakuba znalazły się niewielkie izby usytuowane na tyłach parterowego budynku, natomiast bony i doktor musieli się zadowolić miejscami przy palenisku w głównej sali. Żołnierze rozbili obóz na zewnątrz.
Izdebka, w której miała spać Charlotta, sprawiła na niej ponure wrażenie. W oknie zamiast kosztownych szyb wstawiono rybie pęcherze, nie klejone,lecz przytwierdzone do drewnianych pręcików. Mesire obejrzała łóżko. Przyjemnie zaskoczona stwierdziła, że siennik był dość wygodny, a drewniana rama nie skrzypiała.
Wieczerzę postanowiła zjeść w swoim pokoiku. Jajecznica i wędzona kiełbasa smakowały całkiem dobrze. Na deser Charlotta rozsmarowała zaś powidła śliwkowe na kromce chleba. Przeżuwając, rozmyślała nad kolejnym etapem podróży.
Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, następnego dnia po południu powinni dotrzeć do osady, skąd popłyną w dół Sanu i dalej Wisłą. Z uwagi na stan zdrowia Jakuba podróż szkutą wydała się jej najlepszym rozwiązaniem.
Wpatrując się w płomyk świecy, Charlotta zastanawiała się nad tym, co zastanie w Warszawie. Ostatnie wydarzenia zmieniły Marysieńkę i ich przyjaźń nie wydawała się już tak mocna jak wcześniej. Listy, które Charlotta dostawała od pani Sobieskiej podczas przymusowego pobytu w Stryju, wskazywały na rozchwianie emocjonalne u Marii Kazimiery – zwykle przecież trzeźwej w ocenach, a nawet wyrachowanej. Listy przychodziły co tydzień i w każdym Charlotta znajdowała pełno wyrzutów i niesprawiedliwej napastliwości, jakby hetmanowa obarczała ją winą za chorobę Jakuba i przedłużający się pobyt na Rusi.
Charlotta starała się przyjmować te niesłuszne oskarżenia ze spokojem. Urodzenie martwego dziecka musiało spotęgować u Sobieskiej lęk o życie Jakuba, nie było w tym nic dziwnego. Mesire żywiła też nadzieję, że zachwiane relacje między nimi ułożą się, gdy dowiezie do niej bezpiecznie dziedzica Sobieskich.
Pogrążona w smętnych rozmyślaniach osuszyła dwa kubeczki śliwowicy. Gdy podniosła się od stolika, izba wokół niej zawirowała niebezpiecznie i Charlotta boleśnie uderzyła kolanem o róg łóżka.
„Chyba się wstawiłam”, pomyślała, rozcierając obolałą rzepkę. Po chwilizastanowienia zrezygnowała z mycia się. Rzuciła się na siennik i szybko zasnęła.
Obudził ją dotyk dłoni Cichonia na ramieniu.
– Co tu wyrabiasz po nocy, do diaska? – zapytała zdezorientowana i usiadła na sienniku.
– Musi pani coś zobaczyć na dworze – rzekł wachmistrz i wskazał na uchylone okno.
Mesire, nie pytając o nic więcej, wstała z łóżka i narzuciła delię na ramiona. Cichoń otworzył przed nią drzwi do sieni, a potem wyprowadził na zewnątrz.
Noc była jasna i Charlotta z początku nie zrozumiała, co chce pokazać jej wachmistrz. Gdy w końcu do niej dotarło, że blask nad wzgórzami od południa to łuna ognia, zadrżała.
– Może to tylko pożar lasu… – powiedziała z lękiem.
– Może – mruknął Cichoń. – Ale jak mówił tamten opasły szlachcic, blisko stąd do przełęczy na Węgry. Zdarzają się lata, że orda z Budziaku idzie tym szlakiem, a bandy beskidników przechodzą na naszą stronę niemal co roku.
– Budź wszystkich, wyruszamy niezwłocznie – zdecydowała Mesire. Wachmistrz oddalił się szybkim krokiem, a ona wciąż wpatrywała się
w gorzejącą na ciemnym niebie łunę. Rozbudzeni żołnierze szybko zebrali broń i osiodłali konie, a Charlotta udała się obudzić doktora i bony.
Gdy wracała do izby po rzeczy, zastąpił jej drogę karczmarz.
– To Tatarzy? – zapytał blady i roztrzęsiony.
– Najpewniej – odparła Mesire. – Radzę ci zabrać stąd rodzinę. Ukryjcie się gdzieś w lesie i przeczekajcie.
Żyd załamał ręce.– Jak mam to wszystko zostawić na zatracenie!?
– Lepiej stracić dach nad głową niż życie lub zostać niewolnikiem – odrzekła Charlotta i weszła do izby, nie zwracając więcej uwagi na biadolącego mężczyznę.
Spakowanie się zajęło jej kilka chwil, po czym wróciła na dwór.
Doktor Frankowicz wyniósł na rękach zaspanego chłopczyka do karety. Wyrwany ze snu Jakub rozglądał się nieco wystraszony zamieszaniem. Gdy spostrzegł Charlottę, przetarł dłonią oczka i wyciągnął do niej ręce. Chwyciła go w ramiona i przycisnęła mocno do siebie.
– Czy dzieje się coś złego, ciociu? – zapytał piskliwym głosikiem.
– Nic, po prostu chcę, żebyś wcześniej był u mamy – skłamała i osobiście umieściła malca w kabinie powozu.
– Wszyscy już gotowi – powiedział Cichoń i wręczył jej wodze. Z pomocą wachmistrza wspięła się na siodło.
Przy blasku pochodni wyjechali na gościniec. Aż do świtu towarzyszył im widok pożogi na horyzoncie. Gdy się przejaśniło na dobre, byli już pół mili od austerii. Wszędzie napotykali tłumy przerażonych uciekinierów.
Charlotta aż do południa nie zarządziła postoju i przykazała woźnicy, aby powoził szparko, nie oglądając się na wyboje.
Słońce stało już wysoko, gdy dała odetchnąć wymęczonym koniom ciągnącym karocę. Dragoni zaczęli poić zwierzęta w korycie strumienia. Mesire wstrzymała swoją klacz i zrównała się z jadącym tuż za nią Cichoniem.
Zmrużyła oczy, wpatrując się w niemal bezchmurne niebo. Bolała ją głowa po wypitej przed snem śliwowicy i nawet przebywanie na świeżym powietrzu niezbyt umniejszało tę dolegliwość. Czuła pokusę, aby poprosić wachmistrza o poczęstowanie jej gorzałką, którą woził ze sobą, ale po namyśle zrezygnowała z tego pomysłu. Dzień był gorący, a ona powinnazachować maksymalną przytomność umysłu.
Spojrzała na Jakuba, który pod opieką bon pluskał się na płyciźnie. Doktor Frankowicz stał nieco dalej, pykając fajkę.
Sielski obrazek zupełnie nie pasował do sytuacji.
– Rozejrzyjmy się – zdecydowała Charlotta.
Cichoń wskazał na wzniesienie z trzema dębami.
– Stamtąd będzie najlepszy widok.
Gdy dojechali na miejsce, zsiedli z wierzchowców i stojąc ramię w ramię, uważnie zlustrowali okolicę. Gościniec, którym jechali od rana, zakręcał na zachód w stronę widocznej już rzeki. San przywodził na myśl błękitną wstążkę, którą Stwórca rzucił między wzgórza porosłe lasem. Tylko w niektórych miejscach dostrzec można było faliste łąki i spłachetki pól, z których zebrano już zboża. Nigdzie nie dostrzegli śladu ordyńców.
– Udało się nam – stwierdziła Mesire, nie skrywając ulgi.
Cichoń skinął głową, wciąż obserwując ścianę gęstego lasu na wschodzie i południu.
– Zapewne wycofali się wraz z nastaniem dnia na wyżej położone tereny, gdzie ukryją się z łupem przed zemstą szlachty. Panowie bracia pewnikiem już zbierają się kupą, coby pognać skurwysynów do piekła.
To była jeszcze jedna z rzeczy, do których Charlotta musiała przywyknąć, mieszkając między Polakami. Nie było tu nijakiego porządku, policji czy armii chroniących ziemie wewnątrz kraju, jak funkcjonowało to we Francji czy u Habsburgów. W razie zagrożenia polscy chłopi, mieszczanie czy szlachta sami zbierali się w zbrojne grupy dla obrony życia i mienia.
Tyle że jak na razie znikąd nie mogła się spodziewać pomocy.
Zjechali ze wzniesienia, a potem pocwałowali w kierunku obozowiska. Charlotta nie chciała przeciągać postoju i wkrótce znów znaleźli się na gościńcu. Ten po ćwiartce mili złączył się z inną drogą, wiodącą z południa.Dalej trakt prowadził do przeprawy na Sanie, gdzie miała czekać na nich szkuta.
Mniej więcej po godzinie jazdy minęli ostatnie pasmo zalesionych pagórków i wydostali się na niemal płaski teren. Na prawo, przy strumieniu wpadającym do rzeki, znajdowały się spora wieś i warowny dwór szlachecki. Droga zakręcała w stronę osady. Z wysokości końskiego grzbietu Charlotta widziała malutkie postacie ludzi pracujących na polach.
Wspięła się w strzemionach i poszukała wzrokiem statku, który miał czekać na nich w tym miejscu.
– Widzisz łódź? – zapytała jadącego obok wachmistrza.
– Nie, ale może cumuje za tamtą wysepką. – Cichoń wskazał zielony garb wystający z rzeki niczym grzbiet strzegącego jej wodnego potwora.
I rzeczywiście, jakby na zawołanie zza gąszczy krzewów i drzew rosnących na wysepce wyłonił się fragment masztu z żaglem, a chwilę później ujrzeli dziób szkuty prującej przez nurt. Wiosła przymocowane do burty łodzi skierowały rzeczny stateczek do pomostu na przystani.
Charlotta uśmiechnęła się do Cichonia, chcąc podzielić się z nim radością. Zorientowała się, że wachmistrz wstrzymał konia i gapi się za siebie. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem towarzysza i zamarła.
Z zagajnika lipowego wzleciało stado turkawek. Uniosła oczy w ślad za gromadą spłoszonego ptactwa, a potem opuściła wzrok i zdębiała. Zza drzew porastających pasmo niewysokich wzgórz wysypał się tatarski czambuł. Ciemne postacie na niewysokich koniach gnały w ich kierunku, rozwijając szyk w półksiężyc.
Cichoń ściągnął wodze i obrócił wierzchowca w miejscu. W dłoni wachmistrza błysnęła szabla.
– Zatrzymamy ich. Wy umykajcie do promu!
Charlottę ścisnęło za krtań. Skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.– Bij zabij! – zawołał Cichoń, wskazując ostrzem szabli kierunek natarcia. Wrzeszcząc, żołnierze pognali co koń wyskoczy naprzeciw zbliżającym się Tatarom.
Mesire przeniosła spojrzenie na karocę, pojazd spowalniał ich i czynił łatwym łupem dla chyżych tatarskich koni. Zawróciła klacz, tarasując przejazd zaprzęgowi. Woźnica, myśląc już tylko o ucieczce, zamachnął się na nią batem. Schyliła się, by uniknąć trzaskającego nad jej głową rzemienia, wyszarpnęła pistolet z olstra i wymierzyła w mężczyznę.
– Rzuć to, bo rozwalę ci łeb – warknęła.
Stangret wypuścił bat, a potem zeskoczył z kozła na ziemię i popędził ile sił w stronę rzeki.
– Merde – zaklęła Charlotta i schowała broń.
Podjechała do drzwiczek powozu i otworzyła je szarpnięciem. Kobiety i medyk zwrócili w jej stronę pobladłe twarze. Jakub kulił się na kolanach starszej z bon, młodsza wyglądała przez okienko po przeciwnej stronie pojazdu.
– Chodź do mnie – wyciągnęła dłoń do Jakuba.
Chłopczyk zerknął na siwą opiekunkę, a ta skinęła głową. Wyciągnął rączki ku Charlotcie, która chwyciła go i pociągnąwszy do siebie, posadziła z przodu siodła.
Huknęły wystrzały.
Charlotta się obejrzała. Oddział Cichonia starł się z mahometanami, bijąc ich i spychając w tył. Polaków było jednak zbyt mało, aby powstrzymać rozciągnięte skrzydła czambułu.
Wlepiła wzrok w przerażone twarze kobiet. Starsza wiedziała, co ją czeka, Mesire odczytała to w jej oczach, lecz młoda opiekunka zaczęła się przepychać do otwartych drzwiczek i wyciągnęła dłoń do Charlotty, jakby oczekując, że ona także zostanie zabrana. Gdy dotarło do niej, że nic takiegosię nie wydarzy, zaczęła krzyczeć przeraźliwie na całe gardło.
Doktor Frankowicz nie czekał na ratunek, otworzył przeciwległe drzwiczki i opuścił kabinę, zostawiając w niej torbę i kapelusz.
– Wybaczcie – wyszeptała Charlotta. – Bóg z wami.
Zacięła ostrogami klacz i pognała w stronę rzeki. Zwierzę pomknęło, wyciągając nogi, chyże niczym wiatr.
Mesire pochyliła się w kulbace, jedną ręką kierując rozpędzonym wierzchowcem, drugą obejmując Jakuba. Z każdym końskim skokiem oddalali się od zgiełku potyczki. Zerknęła przez ramię. Tatarzy dotarli już do powozu. Jeden z ordyńców wciągał na siodło szamoczącą się młodą bonę, starsza z opiekunek zginęła na miejscu rozpłatana szablą. Pozostali Tatarzy nie zatrzymali się. Gnali za nią i Jakubem zgięci przy szyjach swoich bachmatów.
Charlotta zerknęła na pistolety umieszczone w olstrach przy siodle. Aby po nie sięgnąć, musiałaby puścić wodze lub Jakuba, co tak czy inaczej przy galopadzie mogło się skończyć nieszczęściem. Tatarzy zbliżali się, czterech z nich wysforowało się przed resztę pogan, jard po jardzie doganiając słabnącą klacz.
Mesire nie miała wyjścia. Musiała zaryzykować. Przerzuciła wodze do ręki, którą trzymała Jakuba, i wyszarpnęła z olstra kawaleryjski pistolet. Broń była ciężka i toporna, jednak strach dodał jej sił. Zrobiła skręt tułowia i wymierzyła w najbliższego ordyńca. Nacisnęła spust, zaiskrzyło i buchnął proch na panewce. Tatarzyn wyrzucił ręce na boki i zleciał z konia. Nie powstrzymało to innych przed kontynuowaniem pościgu. Charlotta odrzuciła dymiącą broń i schyliła się w siodle, przyciskając do siebie chłopca. Był przerażony, ale nie płakał, tylko wczepiał się kurczowo rączkami w jej delię.
Od rzeki dzieliło ich kilkaset kroków. Szkuta płynęła z prądem, zbliżając się do drewnianego pomostu w pobliżu wsi.Ocalenie było już blisko. Charlotta uderzyła piętami boki klaczy, by zmusić ją do większego wysiłku, lecz nie przyniosło to rezultatu. Zwierzę zwalniało, dygocząc i parskając krwawą pianą. Nagle stanęło i mimo wysiłków Charlotty po prostu przewróciło się na bok. Mesire wyrzuciła stopy ze strzemion i trzymając Jakuba w mocnym uścisku, walnęła o ziemię. Zaciskając zęby, podniosła się z kolan i zobaczyła strzałę tkwiącą w brzuchu jej konia.
Uniosła wzrok na ścigających ich Tatarów. Byli już blisko. Widziała ich twarze, skośne oczy i chude ramiona pochylone nad szyjami bachmatów. Pętle arkanów służących do chwytania niewolników kołysały się przy szyjach galopujących wierzchowców.
Charlotta przysunęła się do umierającej klaczy, wyszarpnęła z olstra drugi pistolet i wymierzyła w najbliższego jeźdźca.
Ordyniec spostrzegł zagrożenie i pochylił się przy szyi bachmata. Wtedy huknął grom i pędzący na uciekinierów poganie niemal jednocześnie spadli z koni, jakby zdmuchnęła ich niewidzialna ręka Stwórcy. Charlotta nie wierzyła w cuda – spojrzała przez ramię i zobaczyła kłęby prochowego dymu nad burtą łodzi. Ukryci na pokładzie strzelcy w pośpiechu ładowali już muszkiety do oddania następnej salwy.
Usłyszała kroki i przekręciła gwałtownie głowę. Ordyniec wychylił się zza szyi konia, unosząc ostrze szabli. To był ten, w którego wcześniej celowała. Wypaliła mu prosto w pierś. Trafiony kulą krzyknął i upadł.
Wypuściła z dłoni bezużyteczną już broń. Podniosła Jakuba i ruszyła biegiem w stronę pomostu, dysząc z wysiłku. Tuż obok niej świsnęła strzała i wbiła się w ziemię. Charlotta słyszała za sobą krzyki Tatarów i tętent kopyt. Od pomostu dzieliło ją z pięćdziesiąt kroków, lecz wiedziała, że równie dobrze mogło być ich tysiąc.
Usłyszała świst kolejnej strzały przelatującej jej koło głowy. Wystraszonazgubiła krok i zaczepiła czubkiem buta o dziurę w ziemi. Przeszył ją ostry ból w skręconej kostce. Zachwiała się i wrzasnęła, omal nie tracąc oparcia dla stóp. Przytuliła Jakuba jeszcze mocniej.
Zrozpaczona uniosła wzrok na kilku zbliżających się Tatarów. Nie zamierzali już używać łuków, martwa nie była dla nich nic warta. Za niewolnicę mogli dostać dobrą cenę.
Charlotta puściła chłopca z rąk, a gdy stanął chwiejnie na własnych nóżkach, pchnęła go w stronę pomostu.
– Biegnij do łodzi, odwiozą cię do mamy – szepnęła chrapliwie. – Biegnij!
Ordyńcy przyhamowali wierzchowce, zupełnie niezainteresowani uciekającym malcem, gdy mieli przed sobą młodą kobietę. Rozproszyli się, objeżdżając ją ze wszystkich stron. Zerknęła przez ramię. Jakub znalazł się już na pomoście. Kilku żołnierzy przeskoczyło przez burtę szkuty i rozpryskując wodę, ruszyło mu naprzeciw.
„Udało się”. Ta myśl przyniosła jej pewną pociechę. Dla niej było już za późno. Bez wahania sięgnęła po sztylet. Obserwowała, jak podjeżdżają do niej Tatarzy, pochyleni przy szyjach bachmatów, gotowi zarzucić na nią arkan.
Nie pozostawiali jej wyboru. Zacisnęła palce na sztylecie i przyłożyła ostrze do szyi. Zimna stal dotknęła skóry w miejscu pulsującej tętnicy. Wiele razy odebrała w ten sposób życie innym ludziom, teraz przyszła kolej na nią samą. Wystarczy jedno płytkie cięcie i zadławi się własną krwią.
Tatarzy, czując, że cenny łup wymyka im się z rąk, zawołali do siebie. Ten znajdujący się bliżej dziewczyny zakręcił młynka arkanem, wyprostował się do rzutu i wtedy coś potężnego wgniotło mu pierś, wybijając w niej dziurę, z której trysnęła krew. Kolejnych dwóch ordyńców spadło z koni, co zmusiło pozostałych do zeskoczenia na ziemię i ukrycia się w wysokiejtrawie i zaroślach.
Charlotta obejrzała się zdumiona, szukając wzrokiem źródła nieoczekiwanego ocalenia. Odnalazła je za ostrokołem warownej wsi, której obrońcy bili z muszkietów i hakownic, rozpraszając skutecznie szarżujących ordyńców.
Parę kul świsnęło tuż nad Charlottą. Powstrzymała instynktowną chęć, aby przypaść do ziemi. To była jej szansa. Ryzykując przypadkowy postrzał, pobiegła na pomost. Zgarbiona i zdyszana wpadła na trzeszczącą kładkę. Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Jej kolano ugięło się i grzmotnęła twarzą o rozgrzane deski.
Patrzyła w szpary pomostu, zastanawiając się, kiedy ugodzi ją strzała. Usłyszała dudnienie kroków przed sobą. Uniosła głowę i ujrzała pochylonego nad nią żołnierza. Spojrzała w wykrzywioną twarz mężczyzny i chwyciła wyciągniętą ku niej dłoń. Mocne szarpnięcie postawiło ją na nogi. Zachwiała się, lecz silne ramię powstrzymało ją przed upadkiem.
Rozejrzała się, szukając Jakuba. Chłopiec był bezpieczny w ramionach jednego z żołnierzy, którzy przybyli im z pomocą. Mężczyzna, brodząc po pas w wodzie, zmierzał z malcem do cumującego promu.
Otaczający Charlottę dwaj żołnierze wypalili z rusznic w stronę zbliżających się Tatarów. Ci odpowiedzieli gradem strzał. Gdy pierzasty pocisk świsnął tuż koło ucha Mesire, zgarbiła się odruchowo i zaczęła kuśtykać do szkuty.
Skręcona kostka bolała ją jak diabli przy każdym postawieniu stopy. Zaczęła zostawać w tyle za żołnierzami. Ten, który pomógł jej się podnieść, przystanął i mimo ostrzału podparł ją ramieniem. Zarzuciła mu rękę przez kark.
Od wody dzieliło ich tylko dziesięć kroków. Przez zalane potem oczy zobaczyła, jak żołnierz niosący Jakuba przekazał chłopczyka ludziomznajdującym się na pokładzie.
Wtedy pomagający jej mężczyzna stęknął. Zachwiał się, gubiąc krok, i runął na kolana. W jego plecach tkwiła strzała. Mesire spojrzała na prom. Wystarczyło tylko myśleć o sobie i iść dalej. Nie potrafiła. Zaklęła w duchu i chwyciła dragona za rękaw munduru.
– Podnieś się, człowieku – warknęła, szarpiąc go z całej siły w górę. Jęcząc i krzywiąc się z bólu, wyprostował się chwiejnie, lecz w tym
momencie trafiła go kolejna strzała.
Charlottę opryskała gorąca krew. Spojrzała panicznie na roztrzaskaną głowę mężczyzny. Rozluźniła uchwyt na jego ramieniu, nim zwalił się na deski pomostu i pociągnął ją za sobą.
Otarła rękawem twarz i podparła się na skręconej nodze. Spazm bólu dotarł aż do biodra. Zacisnęła zęby i zrobiła kolejny krok. Od krawędzi pomostu dzieliło ją tak niewiele, wystarczyło jeszcze trochę wysiłku, aby dotrzeć do szkuty. Zaczęła kuśtykać, nie zważając na cierpienie.
Gdy dotarła nad wodę, zrozumiała, że nie zdąży się już uratować. Żołnierze na promie za pomocą drągów odepchnęli łódź na głębinę i Charlotta mogła tylko się przypatrywać, jak San porywa załadowaną ludźmi barkę.
Stęknęła z rozpaczą. Obejrzała się, następni ordyńcy byli już blisko niej. Bez wahania wskoczyła do rzeki i zanurkowała. Płynęła pod taflą wody, póki starczyło jej tchu.
Wynurzyła się, nie mogąc wytrzymać dłużej bez powietrza. Prychnęła, wypluwając wodę zgromadzoną w ustach. Szkuta była zbyt daleko, aby mogła się dostać na pokład. Musiała radzić sobie sama.
Usłyszała okrzyki Tatarów gromadzących się na brzegu, wskazywali w jej stronę. Kilku ordyńców wjechało na koniach w rzekę, najwyraźniej nie zamierzali pozwolić jej zbiec. Charlotta nie czekała, aż dotrą bliżej,ponownie zanurkowała. Nurt był w tym miejscu dość silny i wiele wysiłku kosztowało ją dotarcie do przeciwległego brzegu. Wynurzyła się w szuwarach porastających płyciznę. Strużki wody ściekały jej z włosów na oczy i policzki, zalewały usta spragnione oddechu. Ukryta w gąszczu łodyg pozwoliła sobie na króciutki odpoczynek. Odzyskawszy dech, odgarnęła trzciny i wyjrzała na rzekę. Na szczęście ordyńcy na koniach zawrócili w połowie nurtu. Była bezpieczna, przynajmniej na chwilę.
Krzywiąc się z bólu przy każdym kroku, wydostała się z sitowia na podmokły brzeg, a potem pokuśtykała w stronę lasu rosnącego opodal rzeki. Zdyszana dobrnęła do linii drzew i zagłębiła się między dające osłonę buki i dęby. Teren szybko zaczął się wznosić i każde oparcie się na uszkodzonej nodze wywoływało dreszcz przeszywającego bólu. Na przekór cierpieniu nie zaprzestała wspinaczki, aż dotarła do pasma wzniesień. Łapiąc oddech, obejrzała się na przeciwległy brzeg Sanu.
Nad pobojowiskiem krążyły czarne ptaki. Tatarzy wycofali się już z miejsca potyczki, zostawiając za sobą wywróconą karocę, martwe konie i trupy żołnierzy. Pomyślała o Cichoniu. Był martwy albo dostał się do niewoli. Zacisnęła zęby w złości. Nienawidziła, gdy okazywała się bezsilna wobec losu. Niestety na pewne sprawy nic nie można było poradzić.
Postanowiła się zająć skręconą kostką. Usiadła pod drzewem i powoli ściągnęła but, odsłaniając opuchliznę. Pod skórą znów pojawił się krwiak, ale myślała, że będzie to gorzej wyglądało. Zdjęła delię i odcięła pasek materiału od koszuli, używając sztyletu – jedynej broni, która jej została.
W ten sposób powstał bandaż. Ściągnęła spodnie i kucając, zmoczyła tkaninę moczem, jak nakazywali medycy. Nie wyżymając opatrunku, obwiązała sobie napuchniętą kostkę.
Sycząc z bólu, nasunęła przymały but na stopę. Potem włożyła na powrót spodnie i przemoczoną delię. Nasiąknięta wełna przylgnęła w nieprzyjemnysposób do nagiej skóry.
Odzyskawszy nieco sił, Charlotta opuściła szczyt wzniesienia. Schodząc, musiała uważać, aby nie wpaść w ukryte w paprociach i chaszczach wykroty i jamy. W butach wciąż czuła przykrą wilgoć, zaś mokre ubranie parowało na rozgrzanym ciele. Przez cały czas rozglądała się za czymś, co mogło posłużyć jej za podpórkę. Wypatrzyła odpowiedni konar, gruby i prosty. Wystarczyło odciąć go od powalonej brzozy. Zaczęła ciąć i rąbać w miejscu, gdzie gałąź wyrastała z pnia, lecz wąski sztylet to nie piła czy siekiera i robota okazała się niezwykle trudna i pracochłonna. Już po kwadransie Charlottę rozbolały ramiona i dłonie, pot spływał jej ciurkiem po skroniach, czole i nosie, powodując swędzenie skóry. Co chwila musiała robić sobie przerwę, aby dać wytchnąć mięśniom i zgarbionym plecom.
W końcu konar ustąpił z łamliwym trzaśnięciem i Charlotta mogła się zabrać do zeskrobywania ostrzem mniejszych gałązek i narośli. To okazało się już znacznie prostsze.
Ukończyła pracę i z dumą podparła się na kosturze. Sięgał jej do pachy, a szerszy koniec pozwalał oprzeć na nim ciężar ciała.
Maszerując, przez większość czasu trzymała się zalesionych stoków, ale czasem musiała porzucić osłonę drzew, aby przekroczyć dolinę oddzielającą od siebie pasma wzniesień. W jednej z takich niecek już pod wieczór złapała ją nagła ulewa.
Dmuchnęło chłodem i pierwsze ciężkie krople kapnęły na jej twarz, głowę i plecy. Chwilę później fale deszczu chłostały ziemię, łącząc się ze sobą i rozdzielając, tworząc wiry, które momentalnie rozpryskiwały się pod silnym natarciem wiatru. Błysnęło i rozległ się grzmot.
Coś twardego uderzyło ją w głowę, potem w ramię i nagle wokół niej zaczął sypać grad. Jedna z lodowych kulek trafiła ją boleśnie nad okiem. Charlotta skuliła się, ukryła głowę w ramionach i pobiegła w kierunku drzew.Przemoczona do suchej nitki przedarła się przez krzaki, strząsając zgromadzoną na ich liściach wodę.
Aż do zapadnięcia zmroku przemieszczała się podgórską puszczą. Pnie drzew, potężne i masywne, dźwigały gęste rozłożyste korony. Niżej leżały drzewa oblepione przez mchy. W miejsce powalonych olbrzymów pleniły się paprocie, krzewy i młodnik, walcząc zajadle o dostęp do każdego promyczka słońca. Mech i ściółka były grube i miękkie, co łagodziło ból skręconej kostki. Na noc Charlotta ukryła się w wykrocie osłoniętym przez drzewa jarzębiny i zmurszały pień powalonego jesionu. Wewnątrz zapadliska znajdowało się sporo darni, którą musiała dzielić z nornicami i obrzydliwie wyglądającym robactwem.
Ocknęła się z wrażeniem, że coś po niej chodzi, było długie, śliskie i przesuwało się po jej ciele dziesiątkami małych odnóży. Pisnęła z obrzydzenia i zrzuciła z szyi oślizgłe paskudztwo. Do świtu budziła się jeszcze kilka razy, czując, jak głośno bije jej serce, wsłuchując się w odgłosy lasu. Przez cały ten czas owinięta opatrunkiem kostka paliła jak diabli. Mesire wytrzymała i rankiem przekonała się, że okład z moczu podziałał. Opuchlizna zniknęła i Charlotta niemal nie czuła bólu.
Gdy pojaśniało, wyruszyła w drogę. Burczało jej w żołądku, ale z samym sztyletem nie miała szans niczego upolować. Musiała się zadowolić zebranymi owocami leśnymi i korzonkami.
Słońce stało już wysoko, gdy natrafiła na potok spływający z niewysokich gór. Uklękła na kamienistym brzegu i zaczęła pić ze złączonych dłoni. Niestety nie miała przy sobie naczynia, aby zabrać wodę na później.
Odpocząwszy troszkę, skierowała się w dół strumienia, z nadzieją, że w dolinie znajdzie ludzi i uzyska pomoc. Niedługo potem wypatrzyła ścieżkę wydeptaną przy jednym z brzegów. Przypatrzyła się bliżej ziemi i dostrzegłaślady stóp. Skierowała się tym tropem.
Ślady doprowadziły ją do płytkiej niecki otoczonej przez potężne drzewa. Rozłożyste korony stykały się ze sobą nad głową Charlotty, tworząc dach z gałęzi i liści, rozpościerając półmrok na wszystko poniżej. W powietrzu unosiła się ostra zwierzęca woń.
Mesire postanowiła się cofnąć i poszukać przejścia górą skarpy. Znalazła miejsce, gdzie zbocze opadało łagodniej, i wspięła się na górę. Wtedy usłyszała trzask łamanych gałęzi i pomruk niedźwiedzia. Wlepiła wzrok w chaszcze, zza których dochodził złowróżbny dźwięk. Serce w piesi waliło jej jak młot. Słyszała zwierzę doskonale, było bardzo blisko. Węszyło i mlaskało.
Zrobiła krok w tył i nadepnęła na coś twardego. Trzask złamanego patyka wydał się jej głośny niczym wystrzał z armaty. Chaszcze przed nią poruszyły się, gdy coś wielkiego ruszyło wprost na nią.
Wyciągnęła przed siebie kostur, jakby kawał obrobionego drewna mógł ją ochronić przed rozwścieczoną bestią. Zaczęła się cofać, przedzierając się tyłem przez krzaki, jeden, dwa, trzy kroki, aż nagle jej stopa trafiła w pustkę. Przerażona obejrzała się i zobaczyła parów, który rozwierał się za jej plecami.
Szarpnęła się w przód, wbijając czubek kostura w ziemię przed sobą, próbując z całych sił utrzymać równowagę. Być może udałoby się jej to, gdyby nie pędzący na nią niedźwiedź i jego przerażająco rozwarty pysk. W obliczu nacierającego zagrożenia skok w dół nie wydawał się już tak szalonym rozwiązaniem.
Skoczyła w parów, wyrzucając przy tym ręce niby pirat ciskający haki na pokład zdobywanego abordażem galeonu. Palce Mesire wbiły się w mokrą ziemię i korzenie drzew rosnących na krawędzi klifu.
Udało się, przestała spadać. Sapnęła przez zaciśnięte zęby i podążyławzrokiem za kosturem. Jakieś sześć sążni pod jej zwisającymi luźno stopami płynął potok, przy którym leżało dużo większych i mniejszych głazów. Kostur odbił się z trzaskiem od kamienia, a potem spłynął rwącym strumieniem.
Charlotta zaklęła w myślach z rozpaczą. Gdyby nie głazy, mogłaby skoczyć. Może nawet udałoby się jej nie połamać kości i wyjść z tego cało. Niestety kamienie same się nie rozsuną, aby zrobić dla niej miejsce. Pozostawał tylko jeden sposób na uratowanie się z opresji. Znów musiała się wspiąć na krawędź klifu znajdującą się dwa łokcie wyżej. Gdy odchyliła głowę i popatrzyła w górę, od razu zdała sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł. Z bliska paszcza niedźwiedzia wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Bestia przechylała się w jej stronę, kołysząc łbem i porykując głośno. Za każdym razem, gdy potężne przednie łapy uderzały w krawędź urwiska, na Charlottę obsypywały się kamyczki i grudki mokrej ziemi.
Spuściła głowę na pierś, aby uniknąć zaprószenia oczu.
Niedźwiedź nie zamierzał rezygnować. Pomrukując, wychylił się jeszcze bardziej i machnął łapą, jakby chciał strącić Mesire ze skarpy. Ostre jak brzytwa pazury nie dosięgły celu, ale zamiast tego rozorały wilgotną ziemię powyżej miejsca, gdzie zwisała.
Nadwyrężona krawędź wybrzuszyła się, tracąc spoistość i obsypując Charlottę zbrylonymi grudkami ziemi i żwiru. Przerażona Mesire próbowała zacisnąć dłonie na czymkolwiek. Jej napięte ramiona mdlały z wysiłku, a palce ślizgały się, rozdrapując mokrą glebę, nie mogąc znaleźć w niej żadnego zaczepienia. Zsunęła się najpierw troszkę, potem więcej, aż w końcu odpadła od ściany. Z krzykiem runęła w dół.
Wprost na połyskujące w dole głazy i spienioną wodę.Wschodnie obietnice Wrzesień A.D. 1672
Mydło z dodatkiem lawendy dawało zdumiewający efekt gładkiej, nieskazitelnej skóry. Klara Pac z lubością przesunęła dłonią po nodze zgiętej w kolanie, wystającej spośród piany. Uwielbiała kąpiele, relaksowały ją i pozwalały skupić myśli.
Tym razem umysł kanclerzyny zajmowało poselstwo moskiewskie. Bojarzy przybyli na zamek kilka dni wcześniej, lecz dopiero wczoraj dostąpili zaszczytu audiencji u króla i królowej. I po prawdzie było to wielce rozczarowujące spotkanie.
Moskale przywieźli ze sobą gładkie słowa o przyjaźni i sojuszu, lecz żadnych konkretów. O zwrocie Kijowa nawet się nie zająknęli, a gdy biskup Olszowski wrócił do sprawy oddania Rzeczypospolitej miasta, wymówili się niewiedzą co do zamiarów cara. Pytani przez Korybuta o posiłki, które Moskwa zobowiązała się przysłać Królestwu Polskiemu w razie wojny z Turcją, bojarzy udzielili równie wymijających odpowiedzi.
Klara Pac miała wrażenie, że car czeka na rezultat wojny, aby w odpowiednim momencie rzucić się na wykrwawionych przeciwników. Była to stara moskiewska sztuczka, która sprawdziła się, gdy Rzeczpospolita zmagała się z powstaniami kozackimi i szwedzkim najazdem. Moskwa bezwzględnie wykorzystała okazję i zajęła wówczas Smoleńsk i wschodnią Ukrainę, aż po Dniepr.
Pacowa spojrzała na zegar i wyszła z kąpieli. Służąca uklękła i zaczęła wycierać swą panią ręcznikiem. Klara widziała się w lustrze. Wciąż mogła być zadowolona ze swej figury, choć tu i ówdzie na talii zbierały się fałdki. Uznała, że powinna więcej czasu poświęcać jeździe konnej.Z pomocą dwóch pokojówek włożyła suknię i pantofelki, po czym popatrzyła krytycznie w zwierciadło. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana. Suknia barwy jasnego fioletu doskonale podkreślała zgrabną sylwetkę, zaś głęboki dekolt w połączeniu z odsłoniętymi ramionami przyciągał wzrok ku jasnej, gładkiej skórze kanclerzyny.
Otworzyła toaletkę. Trzymała w niej pod kluczem najkosztowniejsze pachnidła sprowadzane prosto z Paryża, wykwintne esencje wydestylowane z roślin i gruczołów egzotycznych zwierząt. Wybrała pozłacany flakonik w kształcie żurawia, z bursztynem w miejscu dziobu i łapek. Wtarła pachnidło w szyję, nadgarstki i rowek między piersiami uniesionymi przez gorset. Odkąd zaczęła dojrzewać, obfity biust był jej największym atutem i przedmiotem zawiści innych dwórek. Mężczyźni zawsze myślą o tym samym, bez względu na to, ile liczą sobie lat, czternaście czy osiemdziesiąt. Świadome tego kobiety zwykle radzą sobie w życiu lepiej niż te, które szukają w mężczyznach wzniosłych pobudek.
Klara musnęła dłonią nagi obojczyk, tuż ponad koronkowym obszyciem gorsu sukni, i spojrzała na zegar, oczekując wejścia zapowiedzianego gościa.
Iwan Wołyński wkroczył do jej komnaty, podpierając się laską. Bojar ogarnął gospodynię długim, pełnym uznania spojrzeniem i ukłonił się dwornie. Klara opromieniła swą twarz słodkim uśmiechem.
Zasiedli naprzeciw siebie na miękkich krzesłach.
– Dziękuję za rozmowę, choć liczyłem na spotkanie z mężem lub szwagrem waćpani.
– Krzysztof zajęty jest na Litwie, a ja posiadam upoważnienie, aby przemawiać w jego imieniu.
Bojar skinął głową.
– Pacowie cieszą się jak najlepszą opinią na Kremlu – rzekł miękko. – Pamięta się tam, że mąż wasz wspierał kandydaturę carewicza Fiodora nakróla Rzeczypospolitej. Niestety nie doszło do tego szczęśliwego połączenia dwóch tronów.
Co nie przeszkodziło Pacom przyjąć olbrzymiej łapówki w złocie i sobolach od cara. W garderobie Klary wisiał tuzin kosztownych futer z tamtego czasu.
– Moja rodzina zawsze ceniła sobie dobre relacje z Moskwą – zapewniła gładko.
Wołyński zawiesił na niej spojrzenie jasnych oczu.
– Pan mój, car Wszechrusi, pragnie zaoferować pomoc, gdyby Litwa została zagrożona przez nieprzyjaciela.
Klara ukryła zaskoczenie.
– Deklaracja ta przeczy hramocie wręczonej królowi.
Bojar splótł palce i wychylił się nieco ku rozmówczyni.
– Oferta dotyczy wyłącznie Litwy i przyszłości rodu Paców – przyznał otwarcie. – Upadek Rzeczypospolitej będzie skutkować zajęciem przez Turków nie tylko Lwowa i Krakowa, ale nawet Warszawy.
Pacowa prychnęła ironicznie.
– Do tego jeszcze daleko.
Czoło Wołyńskiego przecięła bruzda.
– Doprawdy? Kamieniec padł w dwa tygodnie, a była to najpotężniejsza twierdza w całym waszym państwie. Turcy zajmują Podole i Ukrainę. W miesiąc Polacy stracili cały wschód. Co dalej?
– Bywało już w przeszłości, że Szwedzi i Rosjanie opanowali niemal całą Rzeczpospolitą – zripostowała kanclerzyna chłodnym tonem. – Wyparliśmy i ich, i was.
– Ale wtedy nie byliście skłóceni, jak to się dzieje obecnie. Połowa wielkich panów uznaje króla, druga pragnie go obalić, nawet w waszymKościele są niesnaski. – Wołyński pokręcił głową z namysłem. – Niezgoda w obliczu wojny z taką potęgą, jaką jest Turcja, to gwarancja klęski.
– Król zbiera armię, a szlachta tłumnie spieszy na jego wezwanie – rzekła Klara. – Pobijemy najeźdźców.
Carski wysłannik uniósł kąciki ust.
– Być może tak się stanie. Jednak mądry człowiek powinien mieć plan na wypadek, gdyby sprawy nie potoczyły się tak, jak oczekiwał. Mąż wasz jest taką osobą.
Z tym stwierdzeniem Klara Pac zgadzała się w pełni.
– Co proponuje car Aleksy?
– Roztoczy opiekę nad Litwą, jeśli armia królewska poniesie klęskę. Gdy tylko Turcy i orda staną u granic Wielkiego Księstwa, jesteśmy gotowi wkroczyć i udzielić wsparcia Pacom.
„Nie bezinteresownie, jak się domyślam”.
– Czego oczekuje car Aleksy za tę pomoc? – zapytała Klara.
– Obioru carewicza Fiodora na wielkiego księcia – rzekł Wołyński i uśmiechnął się, jakby była to najwspanialsza oferta na świecie. – Carewicz jest wielkim przyjacielem Litwy, żywi głęboką fascynację waszymi obyczajami i językiem. Już jako małe dziecko nauczył się polskiego i używa go częściej w swym otoczeniu niż ojczystej ruskiej mowy.
Kanclerzyna zmarszczyła czoło, nie wiedziała, co powiedzieć. A to nie zdarzało się jej często.
– Przekażę twe słowa mężowi – obiecała.
Wołyński uśmiechnął się i skinął głową.
– A oto drobny dowód przyjaźni carewicza. – W dłoni bojara jak za sprawą magicznej sztuczki pojawił się trzosik. Posłannik rozsupłał jedwabne wstążeczki ściągające woreczek i na jego dłoń wytoczył się najpiękniejszydiament, jaki Klara Pac kiedykolwiek widziała. Zaparło jej dech i przez chwilę nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Gapiła się na klejnot niczym wiejska dziewka, której po raz pierwszy w życiu podarowano korale.
– Jest cudowny – wyszeptała.
– Godny tak pięknej kobiety – rzekł Wołyński bezwstydnie.
Pacowa poczuła, że się rumieni.
„A myślałam, że już nie potrafię”.
– Przekaż, panie, najszczersze podziękowania carewiczowi Fiodorowi. Pacowie potrafią docenić prawdziwych przyjaciół – zapewniła.
Na tym zakończyli spotkanie. Gdy bojar opuścił komnatę, wciąż ściskała kamień w dłoni. Był wielkości przepiórczego jaja, gładki jak szkło i chłodny niczym sopel lodu. Klara nie mogła się zdecydować, czy zostawi diament takim, jaki jest, czy każe pociąć go na kawałki i oprawić w złoto z przeznaczeniem na kolie i kolczyki.
Ostateczną decyzję odłożyła na później. Zasiadła przy sekretarzyku i wydobyła z szuflady papier, przyrządy do pisania oraz księgę szyfrów. Oboje z mężem od lat stosowali tę metodę przy porozumiewaniu się na odległość. Krzysztof dysponował jednym egzemplarzem księgi, ona drugim. Nawet Michał Pac nie miał dostępu do ich tajemnic.
Napisała połowę listu, gdy zegar wybił południe.
Klara zaklęła pod nosem. Przez rozmowę z Wołyńskim zupełnie wyleciała jej z głowy narada zarządzona przez Korybuta.
Schowała list, księgę szyfrów i klejnot do sekretarzyka, zamknęła mebel i wsunęła klucz za gorset. Zmierzając do drzwi, zatrzymała się przy lustrze i poprawiła fryzurę. Potem udała się do komnat królewskich mieszczących się w tym samym skrzydle zamku.
Zastała tam Eleonorę i biskupa Olszowskiego siedzących przy podłużnym stole. Rozmawiali ze sobą, a usta królowej rozciągały sięw serdecznym uśmiechu. Gdy Klara weszła, zamilkli niczym spiskowcy przyłapani na gorącym uczynku. Obrzuciła oboje podejrzliwym wzrokiem.
To Olszowski wymyślił, aby sprowadzić Habsburżankę i wydać ją za dopiero co wybranego na elekcji Korybuta. Doskonałe zagranie, zważywszy na fakt, że pół senatu nie kwapiło się uznać władzy nowego króla. Potęga, bogactwo i splendor domu cesarskiego bardzo pomogły Wiśniowieckiemu umocnić się na chwiejnym tronie. Przez pierwszy rok Olszowski zbierał owoce swej przenikliwości, został ulubieńcem i doradcą królowej.
Klara Pac, zmierzając w stronę stołu, pomyślała o słowach wypowiedzianych przez jej męża Krzysztofa podczas ich kłótni w Warszawie.
„Najwyższe wyniesienie zwykle jest początkiem drogi w dół, aż do kompletnego upadku”.
Tak było też z księdzem biskupem. Im bardziej królowa czuła się nieszczęśliwa w małżeństwie, tym więcej Olszowski tracił wpływów na dworze.
„Czyżby coś się zmieniło?”
Zmusiła się do uśmiechu. Przywitała się, odsunęła krzesło od stołu i usiadła po prawej stronie Eleonory. Królowa wyglądała kwitnąco. Jej oczy błyszczały, a z ramion opadło przygniatające je napięcie. Gdyby nie znała Habsburżanki, mogłaby pomyśleć, że ta ma romans.
„Nie, to absurd. Ona kocha wyłącznie Lotaryńczyka”.
– Jak spotkanie z bojarem Wołyńskim? – pytanie zadane przez księdza biskupa wytrąciło Klarę z rozmyślań o królowej.
Powoli przeniosła wzrok na Olszowskiego.
– Pomyślnie – oznajmiła. – Wołyński posiada wielkie majątki przy naszej granicy. Miał zamiar spławiać drewno i potaż Dźwiną do Bałtyku, ale Szwedzi nałożyli w Inflantach wielkie cła na moskiewskie towary. Pomyślałwięc, że wspólnie z moją rodziną wywiezie towary przez porty Kurlandii.
– Chodziło więc tylko o prywatne interesy? – ton Olszowskiego sugerował, że podkanclerzy nie uwierzył w żadne jej słowo.
– A o cóż by innego? – odrzekła bezwstydnie.
Ksiądz biskup zamierzał chyba coś jeszcze dodać, ale drzwi otworzyły się i do komnaty wkroczył król. Udając się na spotkanie w tak zaufanym gronie, zrezygnował z monarszego stroju i peruki.
Wszyscy łącznie z królową powstali z miejsc, lecz Korybut machnął łaskawie ręką. Zbliżył się kaczym chodem do szczytu stołu i zasiadł niezgrabnie na krześle.
– Są nowe wieści z Podola? – zwrócił się bez wstępów do Olszowskiego. – Armia sułtana wyruszyła w stronę Lwowa, towarzyszą jej Tatarzy,
Kozacy i oddziały wołosko-mołdawskie. Po drodze zdobywają twierdze i miasteczka. W wielu miejscach załogi poddają się, nie mogąc liczyć na pomoc armii koronnej, która wycofuje się na zachód.
– Sobieski czmycha z podkulonym ogonem. – Eleonora była tak zadowolona z siebie, jakby osobiście zmusiła hetmana do rejterady.
Klara podzielała satysfakcję królowej.
– Podole i Ruś to matecznik Sobieskiego – odezwała się. – Tam ma najliczniejszych przyjaciół oraz zwolenników wśród szlachty i mieszczan. Zniszczenia, jakich dokonają mahometanie, będą jasnym sygnałem dla wszystkich, że hetman nie może ochronić własnych ludzi przed ogniem i niewolą.
Korybut popatrzył w milczeniu na kanclerzynę. W jego oczach odbijał się niewidziany tam wcześniej mrok.
– Czy są wieści od waszego męża?
– Zgodnie z wolą waszej wysokości Krzysztof zabrał ze skarbca na Wawelu korony, insygnia i klejnoty królewskie. Przewiezie je w bezpiecznemiejsce.
Król skinął głową z aprobatą i zwrócił się do Olszowskiego.
– Co pisze chan w liście?
– Ponagla nas do wszczęcia pertraktacji pokojowych z sułtanem.
– Jakie są warunki wstępne?
– Zapłata corocznego haraczu i oddanie Kamieńca z częścią województwa podolskiego – odpowiedział biskup pozbawionym emocji głosem. – Chan nalega, byśmy przyjęli te warunki już teraz. On wystara się o ich akceptację na dworze sułtana.
– Co za interes mogą mieć Tatarzy w powstrzymaniu wojny? – zapytała zaskoczona królowa.
– Chan z przerażeniem myśli o przesunięciu się granic imperium na zachód – wyjaśnił Olszowski. – W takim wypadku Tatarzy zostaną odcięci od możliwości najazdów na Polskę, brania łupów i jasyru. Cała gospodarka Krymu opiera się na handlu niewolnikami, dlatego chan, choć otwarcie nie sprzeciwia się sułtanowi, zrobi wiele, by zapobiec całkowitemu pokonaniu Polski.
– Skąd jednak pewność, księże biskupie, że sułtan, widząc naszą słabość, nie uderzy w głąb kraju? – zapytała Eleonora.
Olszowski zerknął niespokojnie na króla.
– Odpowiedz jej wysokości. – W głosie Korybuta wybrzmiała nuta ponurej satysfakcji.
– Turcy mogą oderwać kęs od ciała Rzeczypospolitej, ale doskonale wiedzą, że próbując gryźć dalej, udławią się. Przed nimi doświadczyli wszak tego Szwedzi i Moskale. Jesienią drogi staną się całkiem nieprzejezdne dla armat i taborów. Sułtan musi zakończyć kampanię przed deszczami, nie sposób bowiem zaopatrzyć i wyżywić tak ogromnej liczby żołnierzy
i czeladzi. Wedle doniesień z otoczenia wielkiego wezyra nie jest onzainteresowany kontynuowaniem tej wojny. Prawdziwe zagrożenie dla swojego imperium widzi w Moskwie, a jeszcze większe w rosnącej potędze monarchii Habsburgów. Ta wojna ma głównie na celu zmusić Polaków, aby w przyszłości zachowali neutralność, gdy sułtan poprowadzi armię na Wiedeń.
Eleonora zauważalnie drgnęła.
– Chyba nie zamierzasz zobowiązywać się do czegoś takiego!? – naskoczyła na Korybuta. – Mój brat jest ci oddanym przyjacielem.
– Miał doskonałą okazję to udowodnić, przysyłając żołnierzy lub atakując Turków na Węgrzech – zripostował Wiśniowiecki. – Uczynię, co konieczne, aby uratować nasze królestwo. – Słowo „nasze” wypowiedział z jadowitą ironią.
Królowa spojrzała na Klarę, szukając u niej pomocy.
– Tylko sojusz z cesarzem zagwarantuje bezpieczeństwo ojczyźnie i w przyszłości odzyskanie Kamieńca. – Kanclerzyna pospieszyła w sukurs swej pani i przyjaciółce.
Monarcha zmrużył oczy. Jego twarz, zwykle nijaka, przybrała nagle dziwnie niepokojący wyraz. Klara myślała, że król coś powie, lecz on tylko wpatrywał się w nią w milczeniu, aż poczuła się niezręcznie. Na coś takiego nie była przygotowana.
„Co, do diaska, go ugryzło?”
Pacowa spuściła wzrok, a potem, gdy Korybut zaczął rozmowę z Olszowskim, wymieniła z Eleonorą znaczące spojrzenia.
– Napisz, księże biskupie, list do wielkiego wezyra – zdecydował król. – Mam przystać na warunki proponowane przez chana?
– Tak, choć w oficjalnych instrukcjach zawrzemy twardsze stanowisko. Niech posłowie przeciągają negocjacje, póki Lwów się broni. Każdy dzień pustoszenia Rusi przez ordę to kolejny gwóźdź wbity do trumny Sobieskiego.Olszowski pojaśniał na obliczu niczym mistrz, który po raz pierwszy przekonał się, że uczeń dobrze wyuczył się fachu.
– Doskonała myśl, wasza miłość – przypochlebił się władcy.
Król był już myślami gdzie indziej.
– Wybaczcie, źle się czuję – rzekł, co oznaczało koniec rady.
Klara podniosła się i wygładziła suknię. Obie z królową skierowały się do drzwi, Olszowski podążył za nimi. W holu się pożegnał.
Kanclerzyna zerknęła na pochmurną Eleonorę.
– Król nie był dziś w najlepszym humorze – zauważyła.
– Ostatnio wciąż mu się to zdarza – odparła jej wysokość. – Odprowadź mnie, Klaro, musimy pomówić.
Przeszły do sali portretowej. Wszystkie ściany pokryte były obrazami przedstawiającymi historię rodziny Lubomirskich i portretami jej członków, a także spokrewnionych z nimi rodzin magnackich. Królowa poleciła towarzyszącym jej dworakom zamknąć drzwi i poczekać w holu.
Zostały same. Jedynymi świadkami rozmowy były surowe i wiecznie milczące postacie ze zdobiących ściany malowideł.
– Dostałam list od brata twego męża – oznajmiła królowa. – Jest wielce strapiony.
Klara uniosła brwi, szczerze zdziwiona. Michał Pac nie raczył napisać do niej, odkąd rozstali się w Warszawie.
– Cóż trapi mego szwagra?
– Twój mąż – odparła Eleonora. – Skarży się, że Krzysztof niepomny na wszelkie łaski, którymi go obdarzamy, ani na naszą przyjaźń skłania się ku porozumieniu z buntownikami. Prawda to?
– Krzysztof jest wierny waszej wysokości i królowi – zapewniła kanclerzyna.Królowa świdrowała ją wzrokiem.
– Michał Pac twierdzi, że mąż twój przyjął latem od Francuzów dwieście tysięcy złotych.
Klarę zaskoczyła ta wiadomość. Przypomniała sobie rozmowę z Krzysztofem w Warszawie. To, jak zadziwił ją, mówiąc o potrzebie zakończenia sporu z malkontentami.
„Czy naprawdę przyjął złoto z Paryża i nic mi nie powiedział?”
– To niemożliwe, Michał się myli. Padł ofiarą plotek, których nie powinien słuchać.
– Jesteś tego pewna? – Królowa nie spuszczała wzroku z przyjaciółki. – Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy, jest rozłam między Pacami.
– Całkowicie, wasza miłość – rzekła kanclerzyna z przekonaniem w głosie, choć w sercu nie była już tak pewna co do szczerości męża.
Eleonora się uśmiechnęła.
– Wierzę ci, nie mówmy o tym więcej.
Opuściły salę portretową. Idąc holem, skierowały się do apartamentów jej wysokości.
Na skrzyżowaniu korytarzy minęły oficerów – kapitana Reinharda i drugiego, którego imienia Klara nie pamiętała. Oficerowie ściągnęli z głów kapelusze i ukłonili się jej wysokości. Kanclerzyna zawiesiła wzrok na Tyrolczyku, był wysoki i diabelnie przystojny. Już wcześniej zwrócił jej uwagę, ale jakoś nie było okazji do poznania się bliżej. Pomyślała, że czas to nadrobić. Spróbowała złapać go wzrokiem, lecz kapitan patrzył wyłącznie na Eleonorę. W jego oczach lśnił ten trudny do pomylenia z czymkolwiek innym błysk pożądania.
Zerknęła na królową. Eleonora wymieniła z Reinhardem ukradkowe spojrzenia.
„To niemożliwe. Nie ona”.Zostawiły oficerów za sobą, lecz podejrzenia Klary podążyły za nią niczym wierny psiak. Obejrzała się przez ramię. Zobaczyła, jak kapitan wodzi wzrokiem za oddalającą się królową. Gdy napotkał spojrzenie Klary, prędko nałożył kapelusz i wdał się w rozmowę z drugim oficerem.
Klara zerknęła na Eleonorę. Rozmarzone, błyszczące oczy, zaróżowione policzki, lekko przyspieszony oddech. Drobiazgi, które zdradzą uczucia każdej kobiety.
Wystarczy tylko umieć patrzeć.ROZDZIAŁ VIII
Azyl
Październik A.D. 1672
Charlotta obudziła się w środku jakiejś chaty. Uniosła głowę i rozejrzała się po otulonym półcieniem wnętrzu. Miejsce wyglądało jak nora i tak też cuchnęło: skórami zwierząt, starym tłuszczem i szmatami. Okno z rozpiętą w ramie błoną zwierzęcą ledwo co przepuszczało dość światła, aby dostrzegła szczegóły bardzo skromnego wyposażenia.
Przez głowę przemknęły jej wspomnienia ostatnich wydarzeń. Dotknęła ostrożnie głowy. Wyczuła opuchliznę i sporego guza pod zlepionymi włosami.
Gdy siadała na posłaniu, jej lewy bok zapłonął bólem. Jęknęła i spojrzała pod okrywający ją pled. Ktoś rozebrał ją od pasa w górę, ale w tym momencie to był jej najmniejszy kłopot. Z niepokojem odkryła też wielki siniec ciągnący się poniżej piersi na całej długości żeber. Obadała stłuczone miejsce palcami. Bolało pod dotykiem, ale kości raczej nie zostały zmiażdżone. Splunęła na dłoń. Na szczęście w plwocinie nie było śladu krwi.Zważywszy na to wszystko, i tak miała sporo szczęścia.
Rozejrzała się, szukając ubrania, lecz nigdzie go nie wypatrzyła. Pomyślała, że lepiej będzie je znaleźć, nim ktoś nadejdzie.
Nie zdążyła wstać z posłania, gdy w wejściu poruszyła się płachta. To był mężczyzna. Wielki, o szerokich ramionach. Charlotta zmrużyła oczy, wpatrując się w zarośniętą twarz, okoloną przez kudły sięgające ramion.
Nieznajomy wlepił w nią oczy, ciemne i głęboko osadzone nad płaskim nosem, a potem bez słowa wkroczył do wnętrza chaty. Na ramieniu dźwigał udziec sarny, z którego skapywała jeszcze krew. Tuż za nim dreptała starucha, podpierając się laską. Pomarszczona twarz, długie siwe włosy i haczykowaty nos nadawały jej wygląd wiedźmy.
Widząc Charlottę siedzącą na posłaniu, łypnęła na nią spod krzaczastych brwi i zbliżyła się do paleniska.
– Obudziłaś się, piękna, to dobrze – wymamrotała i splunęła w płomyczki. – Silna jesteś, to dobrze. Dobrze.
Czemu tak ją to cieszyło, nie wyjaśniła. Zawiesiła kociołek z wodą na łańcuchu nad paleniskiem i podsyciła ogień. Potem zajęła się wypakowywaniem ziół z koszyka. W tym czasie wielkolud zrzucił udziec przy palenisku i chwycił za nóż. Charlotta z niepokojem obserwowała myśliwskie ostrze, ale kudłacz zasiadł ze stęknięciem na pieńku służącym za zydel i zabrał się do skórowania dziczyzny.
Mesire przyglądała się obojgu z podejrzliwością.
„Wiedźma i jej ogr. Tylko chata, kurwa, nie jest z piernika”.
Babina rozwiesiła pęczki ziół na tyczce rozpiętej nad paleniskiem. Wtedy znów zainteresowała się dziewczyną. Usiadła na drugim pieńku stojącym przy jej posłaniu.
– Pokaż no, co tam jest – rzekła, wyciągając do chorej upstrzoną plamami dłoń.Charlotta odchyliła się w tył i podciągnęła przykrycie pod samą szyję.
– Nie obawiaj się, piękna – dłoń kobiety zastygła w powietrzu. – To ja i Iwajło znaleźliśmy cię nieprzytomną nad strumieniem. Uratowaliśmy cię.
Mesire spojrzała na kudłacza. Zerknął na nią i zamruczał, jakby chciał w ten sposób potwierdzić słowa starej. Wygadało na to, że nie zamierzali jej skrzywdzić, przynajmniej na razie.
Charlotta powoli rozluźniła uchwyt na pledzie i pozwoliła babie obejrzeć swój posiniaczony bok. Gdy ta nacisnęła palcami na żebra, dziewczynę przeszył ostry ból.
Starucha zamruczała i cmoknęła, a potem sięgnęła do kuferka stojącego u wezgłowia. Poszperała w nim i wyciągnęła garnuszek z cuchnącą maścią. Rozsmarowała ją po stłuczonym ciele Charlotty.
– Coś ty za jedna i gdzie jestem? – zapytała Mesire.
– Mów mi Zlata. A jesteś w schronieniu. Opuść głowę, muszę ją obejrzeć.
Charlotta zgięła kark, by kobieta obejrzała jej guza. Znów usłyszała cmoknięcie, ale był w tym optymizm.
– Jest lepiej, niż myślałam – oznajmiła stara. – Kilka dni i dojdziesz do siebie. Teraz musisz wypoczywać.
Zlata podniosła się z pieńka i pochyliła nad kociołkiem z wrzątkiem. Wsypała trzy garście zmielonych ziół i zamieszała chochlą.
– Będą mnie szukać – skłamała Charlotta.
Zlata nie odpowiedziała. Mieszając w kociołku, mruczała coś do siebie pod nosem.
– Otrzymacie zapłatę, jeśli mnie wypuścicie – rzuciła Mesire w desperacji.
Stara napełniła kubek wywarem z kociołka.– Nikt cię tu nie trzyma na siłę – rzekła. – Pij, o wszystkim pomówimy, jak wydobrzejesz.
Parujący wywar nie wzbudzał w Charlotcie zaufania.
– Co to jest?
– Lekarstwo.
Przeniosła wzrok z wyszczerbionego kubka na staruchę.
Mogła spróbować ucieczki. Tylko jak daleko by zaszła? Kudłacz przyglądał się jej z tępą miną, trzymając nóż w okrwawionych dłoniach.
Odebrała napar od wiedźmy. Smakował okropnie – zakrztusiła się i łzy spłynęły jej po policzkach.
– Pij do dna – nalegała Zlata.
Charlotta przełknęła kilka łyków i oddała naczynie. Poczuła, jak niemoc obezwładnia jej ciało. Zamyka oczy płytami ciężkich jak ołów powiek.
– Nie opieraj się. Ułóż się i wypoczywaj – głos starej kobiety brzmiał bardzo odlegle.
Pomarszczona twarz zaczęła niknąć, aż w końcu rozpłynęła się na dobre. Zupełnie, jakby nigdy jej tam nie było.
Charlotta ocknęła się, czując czyjąś dłoń na piersi. Uniosła powieki i ujrzała nad sobą brodate oblicze Iwajły.
Krzyknęła wystraszona, a wielkolud cofnął rękę, bełkocząc coś niezrozumiale. Złapała pled zwinięty na jej kolanach i okryła nagość. Iwajło poderwał się na równe nogi, chwycił się za głowę i zaczął mamrotać. Charlotta, nie wiedząc, co się dzieje, rozejrzała się za czymś mogącym posłużyć do obrony. Jej wzrok padł na siekierę leżącą przy palenisku.
Nim doszło do najgorszego, do chaty wparowała Zlata. Ogarnęła spojrzeniem sytuację, a potem natarła na wielkoluda z laską. Ten skulił siętylko i wydawał z siebie żałosne dźwięki, gdy wiedźma okładała go po ramionach i głowie.
Stara zmęczyła się dość szybko i przegoniła go z chałupy.
– Wybacz, piękna, ale w głowie Iwajły nie ma wszystkich klepek. Taki się urodził. Ma ciało mężczyzny, ale rozum dziecka – w głosie Zlaty zabrzmiała lubieżna nuta.
– Już mi lepiej, powinnam odejść – powiedziała Mesire.
Starucha zachichotała.
– Odejść, duszko, możesz, tylko nie za daleko. Wciąż słaba jesteś, a w okolicy grasują Tatarzy. Dla ładnej kobiety to zły los.
– Gdzie mój strój?
– O tam. – Wskazała laską skrzynię ustawioną pod ścianą.
Charlotta owinęła się przykryciem i podeszła do kufra. Wewnątrz leżało jej ubranie, a także sztylet i sakiewka. Zajrzała do trzosu i zdumiona odwróciła wzrok na starą. Nie brakowało nawet jednej monety.
Zmrużyła oczy podejrzliwie.
– Czemu nic sobie nie wzięłaś?
Zlata wzruszyła chudymi ramionami.
– Nie trzeba mi wiele. Żyję z tego, co przyniosą wieśniacy w podzięce za leczenie, wróżby, zdjęcie czy rzucenie uroku.
Ślepia babki rozbłysły w mroczny sposób i Charlottę przeszył dreszcz.
„To tylko znachorka, nikt więcej”, skarciła się w duchu.
Odliczyła sześć srebrnych monet – prawdziwy majątek dla wiejskiej baby – i położyła je na pieńku przed Zlatą.
– Za wyratowanie i opiekę – rzekła.
Stara zabrała monety i wrzuciła je do glinianego garnuszka, jakby to był groch.– Chcesz się wydostać ze schronienia, gadaj z Tarasem, on tu rządzi nad chłopami.
– Gdzie go znajdę?
– Na wyrąbisku. Po wyjściu z chaty idź wzdłuż strumienia na lewo, usłyszysz ich – powiedziała Zlata. – Ludzie wiedzą, że jesteś u mnie w gościnie, ale nie wchodź do lasu nawet za potrzebą – ostrzegła.
– Coś mi grozi?
– To co zwykle młodej kobiecie, gdy przebywa pośród zdesperowanych mężczyzn.
Charlotta podeszła do wyjścia i zatrzymała się.
– Jak poznam tego Tarasa?
– Jest większy niż Iwajło. Nie ma tu drugiego takiego.
– Dziękuję.
Odsunęła płachtę i wyszła na świeże powietrze. Zmrużyła powieki oślepiona słońcem i rozejrzała się po niewielkiej dolinie, którą otaczały zalesione stoki. Między zboczami znalazły azyl setki wieśniaków. Kobiety i dzieciarnia, a także nieliczni mężczyźni w siermięgach skupili się w cieniu drzew lub chłodzili w strumieniu płynącym wartko dnem dolinki.
Zrozumiała, co starucha miała na myśli, mówiąc o schronieniu. Mesire słyszała o takich miejscach, gdzie chłopi kryli się podczas najazdów tatarskich i ciągłych wojen trapiących te ziemie.
Z lasu na skraju dolinki dobiegało stukanie siekier drwali i krzyki zwiastujące upadek drzewa. Charlotta skierowała się w tamtą stronę.
Wieśniacy gapili się na nią z ciekawością, ale nikt nie otworzył do niej gęby. Gdy napotykali jej wzrok, odwracali głowy. Widzieli w niej obcą, do tego szlachciankę. Kogoś, kto jest ulepiony z innej, lepszej gliny. Tak wmawiali im panowie i księża.Charlotta zatrzymała się nad strumieniem i ukucnęła. Złączonymi dłońmi nabrała wody, obmyła twarz i szyję. Potem ruszyła wzdłuż brzegu.
Z wyrąbiska wyjechała para koni ciągnących za sobą na linie potężny kawał pniaka. Chłopi robili z nich pułapki na Tatarów, którzy zagłębiali się w lasy, poszukując ludzi do jasyru. Na miejscu wyrębu zobaczyła dużą grupę mężczyzn pracujących na zboczu. Od razu udało się jej wypatrzyć wśród nich Tarasa. Pracował wraz z innymi, tnąc pnie drzew na mniejsze bloki. Nagi od pasa w górę, wielki i umięśniony niczym byk.
Wkroczyła między kikuty pniaków pozostałych po wyrębie. Mężczyźni jeden po drugim przerywali pracę i wlepiali w nią wzrok.
Charlotta zbliżyła się do wielkoluda. Spostrzegł ją, ale nie zaprzestał ociosywać pnia siekierą.
– Chcę z wami pomówić, panie. – Uznała, że najlepiej będzie przypochlebić się prostaczkowi.
Taras wyprostował potężne plecy, naznaczone siatką blizn.
– Żaden ze mnie pan – odrzekł chrapliwym głosem. – Jestem wieśniakiem, jak wszyscy tutaj.
Wbrew temu, co mówił, patrzył na nią jak na równą sobie. Pomyślała, że nie będzie łatwo nakłonić go do współpracy.
– Muszę dotrzeć do Przemyśla albo inszego miasta.
Taras odstawił siekierę. Podszedł do cebrzyka i chwycił chochlę. Zaczerpnął nią wody i ugasił pragnienie.
– Teraz każdy chce się dostać za bezpieczne mury, wszystka szlachta kryje się po miastach i twierdzach lub ucieka na zachód. Panowie się nami nie przejmują, czemu ja miałbym pomóc tobie?
– Zapłacę za trud – odparła.
Potężne mięśnie na ramionach Tarasa drgnęły nieznacznie.– Co komu po zapłacie, jeśli zabiją go Tatarzy albo zostanie niewolnikiem?
– W takim razie sama pójdę – oznajmiła buńczucznie. – Gdzie jest najbliższe miasto?
Taras przypatrywał się jej, marszcząc brwi.
– Odważna z ciebie niewiasta, choć niezbyt mądra – powiedział z namysłem. – Tatarzy są wszędzie na podgórzu, rozleźli się niczym mrówki po padlinie. Zlata cię przygarnęła, więc zostań. W tych lasach jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Odprowadzę cię za kilka dni, gdy orda odejdzie.
Zgodziła się, cóż miała zrobić? Samotna wędrówka po ostępach omal nie skończyła się dla niej tragicznie. Zresztą do czego niby miała się spieszyć?
Wróciła do chaty wiedźmy. Zlata garbiła się nad kociołkiem i mieszała w nim łychą.
– Jak poszło z Tarasem, piękna? – zapytała, nie odwracając się.
– Mam na imię Charlotta, a Taras odprowadzi mnie za kilka dni. Starucha skinęła głową bez większego przekonania.
– Dobrze, bardzo dobrze. Wypoczniesz, dojdziesz do zdrowia, przez góry wędrówka ciężka.
Charlotta przygarbiła ramiona i rozejrzała się po chacie.
„Bród, smród i ubóstwo”.
Całe dorosłe życie uciekała przed czymś takim, ale jak widać los był skory do żartów.
Zlata podniosła cebrzyk i wręczyła go Charlotcie.
– Chcesz tu mieszkać, musisz pracować, piękna. Przynieś wody z potoku, uwarzym strawy.
Mesire zmierzyła kobietę wzrokiem. Zacisnęła zęby i odebrała od niejnaczynie. Wyszła przed chatę, uzmysławiając sobie, że czeka ją kilka naprawdę irytujących dni.
Lwy w klatce
Krasnystaw, październik A.D. 1672
Jan Sobieski zaklął siarczyście i rzucił na stół list od Eliasza Łąckiego ze Lwowa. Kilka innych pism leżało rozrzuconych na stole. Część kart została pogięta przez hetmana, który czytając nadchodzące wieści, nie potrafił pohamować gniewu.
Nic ostatnio nie szło po jego myśli. Wszystko, czego się tknął, obracało się wniwecz i przeciwko niemu. Jakby jakieś fatum spadło mu na głowę po latach, gdy fortuna uśmiechała się do niego promiennie. Obdarzyła cudowną żoną, synem i najgodniejszymi urzędami w państwie.
– Może za wiele pragnąłem – mruknął do siebie.
– Co tam mówisz?
Sobieski zmierzył wzrokiem Stanisława Jabłonowskiego. Mości wojewoda ruski wsparł łokcie na stole, ściskając w dłoniach puchar z winem. Bodajże trzeci od rana, jak naliczył hetman.
Jan też miał ochotę się spić i zapomnieć o troskach, ale świadomość, że ponosi odpowiedzialność za tysiące żołnierzy i cywilów, nie pozwalała mu poddać się przytłaczającemu zwątpieniu.
– Komendant pisze, że do obozu sułtana pod miastem przybyli komisarze królewscy i zarządzono rozejm – oznajmił.Jabłonowski pokiwał głową, jakby nie spodziewał się usłyszeć innych wieści.
– Liczyłem, że Lwów wytrzyma dłużej niż te sześć dni – rzekł wojewoda. – Jako i ja, ale życie rzadko spełnia nasze oczekiwania.
„Zwłaszcza ostatnio”.
– Zresztą Łącki pisze, że posłowie przyjechali w czas – dodał Sobieski. – Wojsko i mieszczanie sprawiali się dzielnie, lecz fortyfikacje miasta poniosły wielki uszczerbek od ognia artylerii i min podkładanych przez wroga. Za kilka dni Turek i tak zdobyłby miasto. Mogło tam dojść do wielkiej rzezi, a żywych obrócono by w niewolników.
– Jakie są warunki nieprzyjaciela?
– Okup w kwocie stu tysięcy dukatów od Lwowa i zrzeczenie się przez Rzeczpospolitą Podola i Ukrainy. Do tego dojdą z pewnością niemałe sumy na zwyczajowe podarki dla sułtana, wielkiego wezyra i chana krymskiego.
– Korybut dąży do podpisania pokoju z sułtanem za wszelką cenę – stwierdził Jabłonowski.
Jan poczuł, jak kłuje go w sercu. Skrzywił się i potarł dłonią bolące miejsce.
– Obydwaj wiemy, co to za cena i komu przyjdzie ją zapłacić – odrzekł zjadliwie. – Jego kurewska mość trzyma pod Gołębiem kilkanaście tysięcy pospolitego ruszenia, nowych zaciągów i Brandenburczyków. Gdyby zechciał, w kilka dni połączyłby się z nami i wspólnie uderzylibyśmy na nieprzyjaciela. Tyle że Korybutowi nie zależy na wojnie z poganami, chce wykończyć mnie, ciebie, Prażmowskiego i całą resztę naszej partii.
Wojewoda cmoknął z niesmakiem.
– I całkiem dobrze mu to wychodzi. Ruś złupiona, jako i nasze majętności, zamki i miasta. Zwolenników ubywa nam co dzień, także w wojsku koronnym. W ludziach brak ducha, za to narasta bojaźń przednieprzyjacielem. Byle atak może uruchomić panikę.
– Wiem to – warknął Sobieski. – Potrzebuję rady, co czynić, a nie przypominania mi, że tkwimy po uszy w gównie.
Jabłonowski chrząknął. Wlepił wzrok w resztkę wina chlupoczącą na dnie kielicha, jakby tam usiłował znaleźć panaceum na wszelkie niepowodzenia.
– Wycofaj się za Zamość albo jeszcze lepiej za Wisłę. – Wojewoda znów przeniósł spojrzenie na hetmana. – To moja rada.
Sobieski zmierzył przyjaciela marsowym wzrokiem.
– Mam uciec jak tchórz?
– Jeśli to ci w czymś pomoże, nazwij to sobie taktycznym odwrotem – odparł Jabłonowski cierpkim tonem. – Te kilka tysięcy żołnierzy w obozie będzie nam potrzebnych. Korybut nie zwołał pospolitego ruszenia pod Gołąb, aby posłać szlachtę do walki z sułtanem. Interesuje go tylko zniszczenie naszej partii, ciebie i Prażmowskiego. Jeśli szlachta zwoła koło generalne i postawi nas przed sądem, utracimy urzędy i majątki. Skażą nas na banicję, rozumiesz, kurwa!? – Pochylił się i zmierzył Jana mętnym wzrokiem. – Ty i Prażmowski wyjedziecie do Francji, twoja żona od lat nie mówi o niczym innym, jak tylko o planach zabrania was do Paryża. To nie dla mnie. Ja nie chcę takiego życia, nie umiałbym się odnaleźć wśród tych pludraków i sługusów w pończochach i perukach. Płaszczyć się przed tym zasrańcem Ludwikiem, który uważa się za równego słońcu, bo wyszedł na świat z królewskiej pizdy. Urodziłem się jako wolny człowiek i taki umrę. Prędzej połknę własną szablę, niż dam sobie odebrać ojcowiznę i pozwolę wyrzucić się z kraju! – Wojewoda czknął, kończąc dumną przemowę.
Sobieski westchnął ciężko. Uświadomił sobie, że od pewnego czasu sam wciąż rozmyśla na ten temat. Co będzie, gdy wybuchnie wojna domowa
i gdy malkontenci ją przegrają? Najpewniej odeśle Marię Kazimierę i syna doFrancji, ale czy sam kiedykolwiek zdecyduje się tam udać?
Odpowiedź znajdowała się w jego sercu.
Położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Pojedziesz do Gołębia i wspomożesz Wielopolskiego. Nie możecie dopuścić do zwołania koła generalnego. Nie wszystkim senatorom podoba się pomysł, aby szlachta mogła sądzić magnatów i pozbawiać nas urzędów i majątków. Wykorzystaj ich lęk. Dostaniesz też resztę złota przysłanego z Francji, przekup, kogo się da.
– Wyruszę niezwłocznie – zapewnił Jabłonowski. – Każdy dzień zwłoki może przesądzić o naszym losie.
Gdy wojewoda wyszedł, Sobieski zwalił się ciężko na krzesło. Zgarbił ramiona i potarł kciukiem czoło. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd.
„Jak mogło do tego wszystkiego dojść?”
Zaufał nieodpowiednim ludziom, zawarł zgubne przyjaźnie, a może zanadto zawierzył Marii Kazimierze w jej uporczywym sprzyjaniu Francuzom. Ulegając żonie, pogłębiał jej miłość, ale tracił jednocześnie zaufanie szlachty. Jeszcze do niedawna taka wymiana wydawała się mu korzystna. Teraz zastanawiał się, czy uczucie do Marysieńki nie zaślepiło go i nie zwiodło na manowce.
Wyparł tę myśl. Rozpostarł mapę, a potem przygniótł zwijające się rogi lichtarzami. Płomienie oświetlały rzeki, wzgórza i miasteczka ziemi sanockiej, przemyskiej, bełskiej i dalej na zachód aż po Sandomierz i województwo krakowskie. Wszystkie te krainy i zamieszkujący je lud wraz z wycofaniem się wojska koronnego pod Krasnystaw znalazły się pod tatarskim jarzmem lub wkrótce miały zostać podeptane kopytami ordyńskich bachmatów.
Wedle ostatnich doniesień orda podzieliła się na trzy zagony. Pierwszy, prowadzony przez księcia Dziambet Gereja, operował na terenieobejmującym dorzecza Sanu, Wisły i Wieprza. Ci byli największym zagrożeniem. W każdej chwili mogli wyjść na tyły armii koronnej i razem z orężem chana stojącego pod Lwowem wziąć ją w kleszcze. Druga orda, prowadzona przez nureddinsołtana, zapuściła się w okolice Krosna i Biecza, trzecia pustoszyła Sanockie.
Hetman wlepił wzrok w mapę, skubiąc palcami końcówkę wąsa. Patrzył i rozmyślał, licząc, że fortuna pochyli się nad nim i szepnie mu do ucha zbawienny plan. Sęk w tym, że bogini losu najwyraźniej była zajęta czymś innym.
Na korytarzu ktoś zaklął siarczyście. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wparował przez nie Sieniawski. Był cały w błocie i do tego wzburzony.
– Co się stało, Mikołaju?
– Tatarzy zaatakowali chorągwie stojące na trakcie na południe od Zamościa. Oddziały powróciły do obozu i ich przybycie wywołało panikę. Ledwie opanowałem wrzenie.
– Ciągną na nas całą siłą? – Jan czuł, jak drży mu głos.
– Skąd mam to, do cholery, wiedzieć?
Sobieski przeniósł wzrok na mapę, a potem znów na Mikołaja.
– Zamość sobie sam poradzi, jest tam kilkuset żołnierzy z garnizonu i Chanenko ze swymi mołojcami.
– Chanenko musi się z nami połączyć – wypalił Sieniawski, chodząc po komnacie niczym lew zamknięty w klatce. – Ma przy sobie dwa i pół tysiąca zaprawionych i dobrze uzbrojonych Kozaków, razem być może damy radę powstrzymać ordę, nim podejdzie pod Lublin i Wisłę.
– Chanenko nie przyłączy się do nas. – Sobieski wskazał palcem na jedną ze zgniecionych kartek. – Otrzymał rozkaz od Korybuta, aby oddzielnie stawiał opór ordzie i nade wszystko bronił Zamościa oraz majętności Wiśniowieckich.– Dba król o własne – wycedził chorąży zgryźliwie. – Tymczasem my się wycofujemy, oddając nasze majątki i poddanych na rabunek i zatracenie.
Sobieski zmarszczył gniewnie czoło.
– Myślisz, że mi to pasuje? Tracę tyle, co i ty, może i więcej. Co mam jednako czynić z czterema tysiącami żołnierzy wobec całej potęgi chana!? Połączenie się z Chanenką było naszą ostatnią szansą na jakikolwiek opór po tej stronie Wisły.
– Próbowałeś się dogadać z Olszowskim? Zawsze wydawał się myśleć bardziej o ojczyźnie niż o osobistych korzyściach.
– A jakże, próbowałem. – Sobieski podniósł ze stolika drugi wymięty list. – Jednak ksiądz biskup zwodzi mnie pustymi słowami. Obiecuje pomoc za kilka tygodni, gdy szlachta zbierze się w wystarczającej liczbie.
Sieniawski prychnął.
– Za dwa tygodnie utracimy do cna poparcie wśród szlachty ruskiej, która jest naszą ostoją, a żołnierze zaczną dezerterować. O to im właśnie chodzi. Prawda jest taka, że Korybut zwołał pospolite ruszenie i poczynił nowe zaciągi nie po to, by walczyć z nieprzyjacielem, lecz by zniszczyć nas i wierne ci wojsko koronne.
– Co więc proponujesz?
– Walczmy! – krzyknął Sieniawski emocjonalnie. – Oddaliśmy już na pastwę Tatarów setki tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, wsie i miasteczka. Jeśli nic nie zrobimy, z całej ziemi aż po Wisłę zostanie pustynia. Wyruszmy na wroga. Niech wojsko odzyska morale. Wiarę w siebie i ciebie jako dowódcę.
Sobieski westchnął i powoli pokręcił głową.
– Wystarczy jedna przegrana bitwa, aby pozbawić nas nawet tych skromnych sił. W jaki sposób oprzemy się wówczas Korybutowi i Pacom? Zasądzą na nas wyroki, odbiorą nam urzędy i skonfiskują dobra. Do tegoprzecież dążą, a ja nie zamierzam im tego ułatwiać. Mój upadek pociągnie ku zgubie także ciebie, Morsztyna, Prażmowskiego i wszystkich innych, którzy powiązali swą fortunę ze sprawą francuskiego księcia – przestrzegł hetman.
Chorąży skrzywił się, jakby ugodził go sztylet.
– Coś jednak uczynić musisz – rzekł z uporem. – Nie możemy dłużej stać w Krasnymstawie. Żołnierze są zdemoralizowani tym ciągłym uciekaniem. Z każdą milą, gdy wycofujesz się na zachód, oddajemy kraj na łup ordzie i uwiarygodniamy oskarżenia o zdradę i nieudolność, co zarzucają nam stronnicy dworu.
– Proponujesz samobójstwo! – zawołał Jan ze szczerą rozpaczą.
– Czasem to lepsze niż nicnierobienie. Zastanów się nad tym – rzucił Sieniawski i bez pożegnania opuścił komnatę przyjaciela.
Sobieski opadł ciężko na krzesło. Czuł się stary i zmęczony. Ciężar władzy i odpowiedzialności przygniatał go, odbierał mu siły i mącił umysł.
Zamknął oczy. Jego myśli wypełniły wspomnienia o starszym bracie, który wiele lat temu zginął zabity przez Kozaków pod Batohem. To on miał zostać głową rodu Sobieskich, być może był również lepszym człowiekiem, szlachetniejszym i bardziej lojalnym. Zapewne nie przyłączyłby się do Szwedów w pierwszej fazie potopu, jak uczynił to Jan, ani też nie wdałby się w romans z mężatką, a już z całą pewnością nie zdradziłby przyjaciela i dowódcy dla kobiety oraz urzędów. Jan dopuścił się tych wszystkich niegodziwości.
Jego ojciec, gdyby wówczas jeszcze żył, nie pochwaliłby żadnego z wyborów dokonanych przez młodszego syna.
Co sprawia, że jedni dochodzą na szczyt, a inni umierają, nie doczekawszy spełnienia planów? Przeznaczenie, wola Boża czy ślepy los? W jakiej mierze jesteśmy panami samych siebie?
I czy człowiek może postawić całe swoje życie na szali, kierując sięwiarą, że jest mu sądzona wielkość?ROZDZIAŁ IX
Tam i z powrotem
Październik A.D. 1672
Liście na koronach drzew zapłonęły żółcią, fioletem i czerwienią, a Charlotta wciąż nie ruszyła się ze schronienia. Kilka dni obiecanych przez Tarasa zmieniło się w trzy niedziele.
Jej czas wypełniała prosta egzystencja, jakiej nie zaznała od lat. Budziła się bardzo wcześnie, razem ze Zlatą rozpalały ogień i przygotowywały posiłek. Potem karmiła króliki i koguty, które stara trzymała w klatkach ustawionych w przybudówce jedna na drugiej. Iwajło w tym czasie rąbał drewno na opał lub szedł do lasu na polowanie. Może i nie był najbystrzejszy, ale doskonale radził sobie z kuszą, miał dobre oko i celną rękę, nie wahał się też zabić. Gdy słońce wzeszło wysoko, udawały się ze Zlatą w góry, gdzie zbierały zioła, korzenie, dziko rosnące owoce i grzyby.
– Widzę, że znasz się na ziołach – pochwaliła ją stara, gdy pierwszy raz poszły razem w las.
– Troszkę – przyznała Charlotta, nie było sensu zaprzeczać.– Gdzie się nauczyłaś?
– Z początku od wuja, mieszkał w górach daleko stąd na zachodzie. A potem jakoś tak wyszło.
Charlotta zamilkła, a Zlata nie pytała o nic więcej.
W schronieniu byli odcięci od świata na zewnątrz. Czasem tylko któryś z patroli wysłanych w góry przez Tarasa przyprowadzał uciekiniera ocalałego z tatarskiej rzezi, mężczyznę lub kobietę. Wówczas po obozie rozchodziły się lotem błyskawicy wieści o okrutnych poczynaniach mahometan i towarzyszących im sułtańskich Kozaków.
Poza tymi rzadkimi epizodami dzień był podobny do dnia. Charlotta, kładąc się spać, czuła ból pleców i ramion, oraz ulgę, że może się ułożyć na sienniku.
Wydawało się, że ciężka praca, towarzystwo prostaczków i monotonia znudzą ją i doprowadzą do furii, lecz ku swemu zdumieniu zaczęła czerpać z nich zadowolenie. Nie musiała udawać, kłamać ani robić czegoś wbrew sobie, otaczały ją ciche góry i gwar ludzi zgromadzonych w azylu. Może byli prości i nieokrzesani, ale w wielu z nich wyczuła dobre serce.
Każdego dnia Zlata pomagała chorym i cierpiącym. Mężczyźni przychodzili do niej ze złamaniami i stłuczeniami, kobiety prosiły o zioła na kaszel dzieci, wysypkę czy gorączkę, bolesne krwawienie lub jego brak. Zlata miała sposoby na wszystko. Charlotta, sama przecież biegła w leczeniu, co dzień uczyła się czegoś nowego od starej.
Wśród korzeni, ziół i grzybów przynoszonych z lasu trafiały się i te trujące. Zlata trzymała je oddzielnie, w kuferku pod kluczem. Starą szanowano, ale i obawiano się jej – Charlotta dostrzegała tę dwoistość uczuć na ludzkich twarzach. Nikt też nie chciał rozmawiać z nią o Zlacie i gdy poruszała jej temat, rozmówca natychmiast odchodził. Każdy wie, nawet dziecko, że nie należy rozprawiać o wiedźmach.W to, że stara jest czarownicą, Mesire nie mogła już wątpić. Nie po tym, czego była świadkiem.
Pewnej nocy obudziły ich krzyki przed chatą. Charlotta, mrużąc zaspane oczy, zobaczyła, jak Zlata wprowadza do środka młodych rodziców z dzieckiem. Maluch miał może ze trzy lata i był rozpalony jak piec. Na ciałku widać było plamki zapowiadające krwawnicę. Mesire nie potrzebowała dyplomu akademii paryskiej, aby wiedzieć, że malec jest nie do odratowania.
Zlata położyła chłopca na kamieniu przy palenisku, po czym wygoniła na dwór Iwajłę i rodziców dziecka. Charlotta także szykowała się do wyjścia, lecz stara chwyciła ją za rękę.
– Zostań, pomożesz.
– Co mam robić?
– Przynieś królika, tego z łatami – poleciła.
Charlotta obrzuciła starą zdumionym wzrokiem, ale poszła do klatek i wyjęła długouche zwierzę. Gdy wróciła, Zlata rozsypywała sól wokół dziecka, a potem zaczęła mruczeć coś pod nosem. Charlottę naszły złowrogie przeczucia. Czary to nic dobrego i chrześcijanin powinien się trzymać od nich z daleka.
– Podaj mi worek – poprosiła Zlata, pokazując, gdzie leży. – Pomóż mi wsadzić do niego chłopca.
Mesire zawahała się i stara popędziła ją niecierpliwym gestem. Wspólnie umieściły malca w worku, a potem wiedźma wrzuciła tam królika.
– Teraz wyjdź i nie zaglądaj tu pod żadnym pozorem – przestrzegła. Charlotta z radością wykonała jej polecenie. Nie chciała mieć nic
wspólnego z tym, co się działo.
Rodzice chłopca i Iwajło czekali na dworze. Wielki brodacz wydawał się przerażony, kulił ramiona i popiskiwał jak dziecko. Kobieta szlochaław koszulę męża, który tkwił ponury niczym grabarz nad mogiłą.
Charlotta nie wiedziała, czego się ma spodziewać, lecz z pewnością nie był to nagły błysk w chacie i głosy, które odezwały się ze środka. Było w nich coś przerażającego i obcego. Czuła się trochę jak we własnym śnie, gdy wspinała się do drzwi strzeżonych przez węża.
Potem rozległ się płacz chłopca, pełen strachu i rozpaczy.
Matka rzuciła się do drzwi, ale mąż odciągnął ją z dala od chaty. Zaprowadził ją do ogniska, gdyż światło odpędza zło. Charlotta została na miejscu, nie mogąc się ruszyć, wlepiając wzrok w migoczące w szparach ogniki i próbując zrozumieć złowrogie szepty. Była niemal pewna, że to tylko sztuczki starej, mające wzbudzić strach wśród prostaczków. Poczuła pokusę zdemaskowania jej. Wystarczyło podejść do wejścia i odchylić płachtę. Przekonać się, że wewnątrz nie ma nikogo poza Zlatą i dzieckiem.
A jednak się nie odważyła. Gdzieś w głębi duszy dopuściła do siebie pierwotny lęk, ukryty w każdym człowieczym sercu. Była pewna, że nigdy nie zapomni tych szeptów.
Gdy rankiem starucha wpuściła ich do środka, chłopczyk spał, a plamy zniknęły z jego skóry. Zlata podała Iwajle worek i kazała zakopać go w lesie, „tam gdzie zwykle”.
Ojciec malca przyniósł wieprzka w podzięce. Charlotta pomogła Iwajle przyprawić go do smaku, nim wylądował na rożnie. Minęły lata od czasu, gdy robiła to w domu wuja, ale wyszło jej wcale smacznie.
– Jak na szlachciankę dużo potrafisz zrobić w obejściu – zauważyła stara, gdy zasiadły do kolacji.
Charlotta zerknęła na Zlatę.
– Nie zawsze nią byłam – odrzekła.
Baba roześmiała się i otarła z ust tłuszcz.
– Masz w sobie spryt, dziewczyno. Byłaby z ciebie przednia znachorka.– Dziękuję, ale już mam zajęcie.
Zlata skinęła głową.
– Takie jak ty nie usiedzą w miejscu, chyba że ktoś je zbrzuchaci. Myślałaś o dziecku?
Charlotta zmierzyła ją wzrokiem.
– A ty?
– Ja mam syna. – Wskazała na Iwajłę.
Mesire rozdziawiła usta, niepewna, czy wiedźma zwyczajnie z niej nie kpi.
– Jego ojciec był kowalem, dlatego Iwajło ma tyle krzepy – ciągnęła Zlata wpatrzona w ogień. – Dobry był z niego chłop, nie pił za wiele i miał ręce do roboty.
Uniosła wzrok i popatrzyła na Charlottę oczyma, w których odbijały się płomienie.
– Musiałam go pochować, dobrzy mężczyźni nie są stworzeni dla takich jak my.
Charlotta milczała, myśląc, że Zlata ma sporo racji.
– Nie mogę mieć dzieci – wyznała. – Przez zapalenie przydatków. Próbowałam wszystkiego, bez skutku.
Zlata wpatrywała się w nią dłuższą chwilę. Oblizała palce z tłuszczu i podniosła się z pieńka, stękając.
– Może znajdę na to radę – rzekła.
– Mam polecieć po królika? – rzuciła kpiąco Mesire. Zaraz tego pożałowała, gdy Zlata obrzuciła ją mrocznym spojrzeniem.
– Obędzie się, zresztą dla takiej silnej kobiety trzeba by poświęcić znacznie większe stworzenie – odparła i Charlotta miała okropne wrażenie, że mówi poważnie.Znachorka poszperała w woreczkach ustawionych na półce i wręczyła Charlotcie coś twardego. Mesire popatrzyła na dłoń. To był zwykły kamyk, miał bursztynową barwę, ale poza tym mogła znaleźć takich setkę przed chatą. Uniosła brwi i wlepiła wzrok w pomarszczoną twarz Zlaty.
– Co mam z tym zrobić?
– Po każdym razie, gdy mężczyzna zostawi w tobie nasienie, umieść w sobie ten kamyczek. Trzymaj do świtu.
Spojrzała na kamień, a potem znów na Zlatę.
– To ma pomóc? – skrzywiła się.
– Z pewnością nie zaszkodzi – rzekła stara i zajęła się posiłkiem.
Po uzdrowieniu chłopca dni Charlotty wróciły w dawne koleiny. Niemal zapomniała o tym, że chciała opuścić to miejsce.
Któregoś wieczoru Taras zaszedł do Zlaty z prośbą o maść na odciski. Wiedźma wyszperała medykament, a potem oboje usiedli przy palenisku i popijali samogon. Pogwarzyli trochę o tym i o tamtym, lecz Charlotta czuła, że wielkolud chce się z nią rozmówić. Czekała więc cierpliwie, i nie pomyliła się.
Taras odstawił pod nogi pusty kubek i wlepił w nią wzrok.
– Dokąd chcesz iść? – zapytał.
– Do Przemyśla.
– Tam nie mogę cię zaprowadzić.
– A to czemu?
– Za dużo otwartych przestrzeni, pól i łąk. Nie umkniemy tam przed Tatarami, którzy mają chrapkę na ludne miasto.
– Zatem poprowadź mnie do Sanoka lub Jasła – zaproponowała.
Taras skinął głową bez pośpiechu.
– To już prędzej, ale orda i tam może dojść, zależy, jaki napotka opór zestrony szlachty i wojska.
Umówili się, że wyruszą o świcie za dwa dni.
Gdy nadszedł ten czas, jedynymi ludźmi, którzy ich żegnali, byli Zlata i jej brodaty pomocnik. Charlotta uściskała starą, a ta życzyła jej szczęścia. Mesire wiedziała, że będzie go potrzebować.
Nim słońce wzeszło na dobre, przeszli na drugą stronę wzgórz. Kiedy tam dotarli, Charlotta zrozumiała, że czeka ją spory wysiłek. W którąkolwiek stronę by spojrzała, wszędzie rozciągały się góry porośnięte gęstym lasem.
Jej przewodnik znał to odludzie jak własną kieszeń. Poruszał się szybko i pewnie. Jeśli przystawał, to po to, by nasłuchiwać i węszyć niczym wilk. Pierwszy postój zrobili dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się w zenicie. Mesire wypruta z sił zwaliła się na mech i od razu zaczęła masować obolałe, ciężkie od wysiłku nogi. Potem sięgnęła po chleb i gomółkę owczego sera, które otrzymała na drogę od Zlaty.
Posiliwszy się, znów ruszyli w drogę. Po kilku następnych godzinach wypełnionych marszem Charlotta zaczęła słabnąć. Ciążyły jej nogi, a mięśnie i ścięgna bolały przy każdym stąpnięciu. Co gorsza, zaczęło ją także kłuć pod żebrami. W końcu zdecydowała się poprosić Tarasa, aby dał jej odetchnąć.
Akurat zatrzymał się na skraju zarośli i lustrował okolicę. Zapewne rozważał, w którą stronę iść. Trzymając się na miękkich nogach i dysząc przez zaciśnięte zęby, Charlotta podeszła do mężczyzny.
Nim zdążyła otworzyć usta, chwycił ją za ramię i przygiął do ziemi. W pierwszym odruchu złapała za sztylet. Szarpnęła się, ale przytrzymał ją, był potwornie silny.
– Ktoś tam jest – szepnął. Wskazał na wprost.
Mesire zamarła.
– Tatarzy?
– Nie wiem – odparł Taras i ostrożnie odgarnął gałązki krzaków. – Kryjąsię za leszczyną, przy tych trzech złączonych ze sobą brzozach.
Zmrużyła oczy, wpatrując się we wskazane miejsce. Nikogo tam nie było. Po chwili jednak w płomiennym listowiu mignęła jej ludzka sylwetka.
– To chyba nie Tatarzy – stwierdziła.
– Obojętne, z pewnością nie kryją się tam bez przyczyny. Musimy ich obejść.
Charlotcie, i tak ledwo stojącej na nogach, nie podobało się takie nadkładanie drogi, ale nie odezwała się. Uświadomiła sobie, że bez przewodnika jest w tym obcym lesie ślepa i głucha.
Wycofali się chyłkiem i skierowali na południe. Taras dla pewności postanowił wykonać duże obejście. Unikali dolin i jarów, maszerowali zboczami wzniesień, trzymając się osłony dawanej im przez drzewa. Zmierzchało już, gdy natknęli się na szeroki jar, który przeciął im marszrutę.
Taras zatrzymał się w cieniu starego buku, jedynego liściastego drzewa po tej stronie wzniesienia, i marszcząc brwi, przypatrywał się skałom i drzewom. Charlotta przesunęła wzrokiem po iglakach porastających zbocza upstrzone plamami brązowej i żółtej ziemi. Przeniosła spojrzenie na krzewy rosnące w miejscu, gdzie kończył się las, a potem przyjrzała się grupie drzew po lewej. Było tam dość miejsca na kryjówkę dla kilku jeźdźców.
Być może jej przewodnik myślał o tym samym, gdyż przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zagajnik.
– Idziemy – rzucił nagle i ruszył przed siebie, chwytając się z dużą wprawą pni rosnących pochyło sosen.
Charlotta podążyła za nim, uważając, by nie potknąć się na korzeniach wystających z poszycia. Dno jaru pokrywała masa luźno rozrzuconych kamieni, być może pozostałych tam po dnie wyschniętego potoku. Musiała ostrożnie stawiać kroki, aby nie skręcić dopiero co wygojonej kostki.
Dotarła do połowy jaru i wtedy dostrzegła jakiś ruch wśród drzew polewej. Zamarła. Nad czubki drzew wzbiła się gromada ptaków. Zdało się jej, że widzi łeb konia wychylający się zza pni, ale było to tylko złudzenie. Odetchnęła z ulgą i pobiegła za swoim przewodnikiem, który zniknął już za linią krzaków.
Maszerowali, aż zrobiło się ciemno. Na noc zatrzymali się w głębokiej niecce osłoniętej przez strome zbocza i urwisko z wystającą skalną półką, przydatną w razie deszczu.
Nocą robiło się chłodno, więc Taras zdecydował się rozpalić ognisko. Pomogła nazbierać chrustu, a on szybko rozniecił ogień, używając krzesiwa.
Charlotta sięgnęła po owczy ser, żałując, że nie może zjeść czegoś na ciepło.
– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, gdy przełknęła pierwszy kęs. – Jurto w południe, jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie.
Więcej nie rozmawiali, co specjalnie jej nie wadziło. Przed snem musiała się udać w ustronne miejsce.
– Nie odchodź za daleko, w lesie są wilki i niedźwiedzie – ostrzegł ją Taras.
Wspięła się na zbocze i znalazła odpowiednie miejsce, by kucnąć. Patrzyła w niebo, czyste i rozjaśnione milionem gwiazd. Później wymyśliła, że wdrapie się na skalną półkę i rozejrzy. Lekko zdyszana stanęła blisko krawędzi urwiska. W pierwszym momencie pomyślała, że to niebo spadło na ziemię albo że pada ofiarą przywidzenia. Wszędzie błyszczały mniejsze i większe ogniki, setki, jeśli nie tysiące pożarów sięgających po horyzont. Zamarła przerażona, uświadomiwszy sobie, że każde z tych światełek to płonące miasteczko, wieś czy szlachecki dwór.
Nie usłyszała, gdy znalazł się za jej plecami. Dotyk jego dłoni sprawił, że krzyknęła i omal nie spadła ze skalnej półki.
Taras chwycił ją za ramię i przytrzymał.– Mówiłem, żebyś się nie oddalała – rzekł ponuro.
Charlotta stanęła pewniej na nogach i odsunęła od siebie jego rękę. Ogarnęła wzrokiem rozpościerające się jak okiem sięgnąć pożary.
– Jest ich tak wiele – szepnęła wstrząśnięta.
– Orda podąża na zachód, tam gdzie się jej nie spodziewają.
Wrócili na dół i ułożyli się przy ogniu. Charlotta, usypiając, trzymała dłoń na rękojeści sztyletu, ale był to bardziej wynik przyzwyczajenia niż lęku. Gdyby Taras zamierzał ją skrzywdzić, już by to zrobił.
Noc upłynęła spokojnie. Mesire obudziła się nad ranem wyspana, lecz okropnie zmarznięta. Spojrzała tęsknie na ledwo tlące się ognisko, a potem zorientowała się, że jest sama. Rozejrzała się w poszukiwaniu Tarasa. O tym, że nie zostawił jej na dobre, świadczyły sakwa i koc, które leżały przy ognisku.
Charlotta zgarbiła się nad żarem, rozdmuchała płomienie i dołożyła do ognia resztę zgromadzonego na noc chrustu. Z zadowoleniem ogrzała dłonie i ramiona, a potem zjadła skromny posiłek złożony z resztek prowiantu.
Kończyła przeżuwać ostatni kęs, gdy zjawił się jej przewodnik. Wytarła dłonie o delię i popatrzyła na niego z ciekawością.
– Gdzie byłeś?
– Rozejrzeć się, czy w okolicy nie ma ordy – odparł bez emocji i zaczął gasić ognisko.
– I co znalazłeś?
– Tylko trupy wieśniaków – mruknął. – Kilka ciał nad strumieniem niedaleko stąd. Tatarzy musieli ich zaskoczyć, gdy ci ukryli się w lesie.
Charlotta zerknęła na dym ulatujący w niebo. Nagle rozniecenie ognia przestało być tak dobrym pomysłem.
– Myślisz, że coś nam grozi?– Nie, jeśli będziemy uważać.
Kwadrans później wspinali się już po zboczu góry. Gdy dotarli na szczyt, Charlotta mogła się przyjrzeć dolinom rozciągającym się poniżej. Wszędzie widać było słupy czarnego dymu. Zmrużyła oczy, próbując wypatrzyć zagrożenie. Bez powodzenia.
– Nie widać ordy – stwierdziła.
– Tatarzy, wyprawiając się po jasyr, dzielą się na małe oddziały, które przeczesują okolicę. Dopiero gdy natkną się na opór, zbierają się w większe kupy. Zresztą pewnie już przeszli rzekę. – Wskazał na błękitną wstęgę wijącą się na zachodzie.
Przez wiele godzin marszu ani razu nie napotkali żywej duszy. Charlotta z trudem podążała za wielkoludem, nogi i plecy bolały ją bardziej niż poprzedniego dnia, a do tego zaczęło burczeć jej w brzuchu. Dochodziło południe, gdy Taras zarządził wreszcie postój w wykrocie osłoniętym przez drzewa.
– Rozejrzę się, a ty tu zostań i nie ruszaj się, póki nie wrócę – rzekł. Skinęła głową, zbyt wyczerpana, by wdawać się w dyskusję. Usiadła
ciężko na zwalonym pniu. Z początku myślała wyłącznie o uldze dla nóg, o tym, że może w końcu odpocząć. Po upływie godziny w jej myśli wkradł się niepokój. Zastanawiała się, czy Taras nie zostawił jej na pastwę losu. Próbowała zachować cierpliwość, lecz było to niełatwe przy pustym żołądku.
Podniosła obolały tyłek z twardego pnia i wspięła się na skarpę wykrotu. Dokoła niej rósł las, wszędzie taki sam. Obcy i nieprzyjazny. Próbowała przypomnieć sobie, czego się nauczyła, mieszkając z wujem Gastonem, ale to było dawno temu, w innym życiu.
Zaklęła pod nosem i ruszyła skrajem skarpy. Po kilkuset krokach dotarła do zarośli rosnących w miejscu, gdzie teren obniżał się w szeroki i płytki parów okolony przez stare drzewa. Wyglądało to trochę jak naturalna drogadla leśnych zwierząt.
Obejrzała się za siebie, niepewna, co ma dalej robić. Po namyśle uznała, że powinna zawrócić. Wtedy usłyszała ten dźwięk. Jakby kwilenie. Zastygła, próbując zrozumieć, co też słyszy.
Płakało dziecko, była tego niemal pewna.
Zeszła na dno parowu i wsłuchała się w kwilenie. Pokonała dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt kroków i wtedy zobaczyła kobietę. Leżała wciśnięta między korzenie wielkiego dębu. Naga i brudna.
Płacz się urwał.
Charlotta spojrzała na ziemię, próbując po śladach odczytać, jaka to tragedia dokonała się w tym miejscu. Dostrzegła odciski bosych stóp zapewne pozostawionych przez kobietę i kilka innych, większych i głębszych, które mogły należeć do mężczyzn. Dwóch lub trzech, nie była pewna. Przeniosła wzrok na rozrzucone szeroko nogi kobiety. Nietrudno było się domyślić przebiegu zdarzeń.
„Czemu zabili ją po wszystkim?”
Powodów mogło być wiele albo żadnego.
Znów rozległo się kwilenie. Charlotta skierowała się w stronę źródła dźwięku. Kilkadziesiąt kroków od ciała dostrzegła jamę zabezpieczoną przez gałęzie. Zajrzała do ciemnego wnętrza i zobaczyła niemowlę owinięte w chustę.
Serce zabiło jej mocniej. Odgarnęła gałęzie. Ostatni dar matki chcącej zabezpieczyć malca przed dzikimi zwierzętami. Dziecko musiało być głodne i wyziębione. Charlotta nie wiedziała, co ma zrobić, ale instynkt zwyciężył. Opadła na kolana i wzięła maleństwo na ręce. Niemowlę rozpłakało się głośno. Otoczyła je ramionami i wtuliła w pierś, ofiarowując mu ciepło własnego ciała. Dziecko poruszało ustkami, szukając piersi do ssania i mleka, ale tego niestety nie potrafiła mu zapewnić.Charlotta zacisnęła zęby w bezsilnej złości. Postanowiła wrócić do miejsca, w którym zostawił ją Taras. Modliła się o jego powrót i o dziwo jej prośby zostały wysłuchane.
– Miałaś tu czekać – warknął rozzłoszczony. Dostrzegłszy, co kryje się pod chustą, zmarszczył brwi. – Co to za dziecko?
– Znalazłam je w parowie, matka nie żyje, ukryła je w jamie.
Taras ponownie spojrzał na niemowlę, a potem znów na nią. Spodziewała się, że każe jej porzucić malca. Na to nie mogła się zgodzić. Co gorsza, dziecko rozpłakało się na całe gardło.
„Nie pomagasz mi”. Wtuliła je mocnej w pierś.
– Musi dostać jeść – rzekł Taras, zaskakując ją zupełnie. – W przeciwnym razie ściągnie na nas nieszczęście.
Wyciągnął z sakwy chleb, wyskubał trochę miąższu i uformował malusieńką kuleczkę. Potem zmoczył ją wodą z bukłaka i koniuszkiem palca zaczął karmić niemowlę.
Charlotta podziwiała delikatność, z jaką to robił. Kiedy dziecko przełknęło papkę, mężczyzna włożył mu w buzię kolejną porcję.
– Masz w tym wprawę – zauważyła z uznaniem.
Zerknął na nią.
– Małe dzieci są porzucane przez Tatarów – wyjaśnił. – A nie zawsze pod ręką jest karmiąca kobieta. Trzeba sobie umieć radzić.
I radził sobie naprawdę nieźle, musiała mu to przyznać.
Niemowlę uspokoiło się i nawet zaczęło gaworzyć.
– Tyle na razie wystarczy – powiedział Taras, odkładając chleb. – Nie może za dużo zjeść, bo będzie je bolał brzuch.
Następnie pochylił się nad chustą i pociągnął nosem.
– Trzeba je oporządzić – stwierdził i podał niemowlę Charlotcie.Spojrzała na Tarasa z przerażeniem.
– Czemu ja?
– Jesteś kobietą, mimo że ubierasz się w portki. Nie?
– No tak, ale… – Zerknęła na dziecko, a potem znów na niego. Mężczyzna patrzył na nią wyczekująco.
Wiedziała, że nie zrozumie. Dla takich jak on baby miały jasno przydzielone miejsce w świecie. Odebrała niemowlę, uklękła i ułożyła je na ziemi. Obwąchała chustę. Czekało ją sporo brudnej roboty, o której nie miała pojęcia.
Odwinęła materiał i przekonała się, że to dziewczynka. Wytarła ją dokładnie wilgotnym mchem. Poświęciła też kawałek własnej koszuli, aby maleństwo miało sucho i czysto. Otulając je na powrót chustą, czuła się jak matka Polka.
– Czemu nie wyruszamy? – zapytała Tarasa. Siedział zgarbiony, przypatrując się jej i dziecku z zasępionym obliczem.
– Na przeprawie są Tatarzy. Rozłożyli się koszem i trzymają tam sporo jasyru. Nie przejdziemy tamtędy. Trzeba by iść przez wysokie góry, a tam już ciężko.
Wiedziała, co jej przewodnik chce powiedzieć.
– Musimy zawrócić, prawda? – zapytała.
– Chyba że chcesz porzucić dziecko.
W Warszawie czekała na nią tylko Marysieńka. Cichoń zapewne zginął. Charlotta uświadomiła sobie, jak bardzo jest samotna. Jak niewiele wokół niej ciepła i bliskości innych ludzi. Spojrzała na dziewczynkę śpiącą w jej ramionach.
– Wracamy – decyzja przyszła jej nadzwyczaj łatwo.
Opieka nad dzieckiem przypadła Charlotcie. Niosła dziewczynkęw chuście owiniętej wokół tułowia. Kołysana podczas marszu zachowywała się spokojnie i większość czasu spała.
Noc spędzili w płytkiej jaskini, grzejąc się przy ogniu. Wcześniej Taras upolował z kuszy żbika. Mięso nie smakowało najlepiej, ale Mesire nie wybrzydzała po całym dniu głodówki. Resztkę chleba zostawili dla dziecka.
W środku nocy dziewczynka zaczęła płakać, najpewniej z powodu bólu brzuszka, i Charlotta zmuszona była kołysać ją na rękach przez wiele godzin. Niemowlę zasnęło dopiero o świcie. Mesire, wymęczona i wymięta, nie miała takiej szansy. Taras nalegał, by wyruszyli jak najszybciej.
Musiała zebrać w sobie wszystkie siły, jeśli chciała przetrwać kolejny dzień marszu. Na szczęście Taras poprowadził ich skrótem przez pocięte parowami zbocza i co parę godzin zatrzymywał się na odpoczynek.
Pomimo to ledwo trzymała się na nogach. Do tego dziewczynka często płakała na całe gardło i nie sposób było ją uspokoić.
– Możesz ją uciszyć? – syknął Taras, nie kryjąc irytacji.
– Niby jak? Boli ją brzuch od chleba – warknęła rozzłoszczona własną bezradnością.
– Niedługo dotrzemy do schronienia i znajdziemy dla niej karmiącą matkę – obiecał.
Tymczasem jedyne, co mogli zrobić, to wykrzesać z siebie resztkę cierpliwości i sił.
Charlotta szła, niemal nie zwracając uwagi na otaczający ją las, skupiając się wyłącznie na postawieniu kolejnego kroku, na tym, aby nie zawadzić butem o korzenie wystające spod liści. Skupiona na zmaganiu się z własną słabością, omal nie wpadła na plecy Tarasa, gdy ten zatrzymał się na skraju parowu prowadzącego do schronienia.
– Coś jest nie tak – szepnął. – Słyszysz to?
Nadstawiła uszu. Rozległy się krzyki, ale to akurat nie dziwiło w doliniepełnej ludzi.
– Co masz na myśli? – zapytała.
W odpowiedzi chwycił ją za ramię i pociągnął do ziemi.
Wtedy ich zobaczyła, jadących dnem parowu na bachmatach. Hardzi i roześmiani, wlekli za sobą powiązanych sznurami niewolników. Kobiety i starsze dzieci, prawie żadnych mężczyzn. Kolumna brańców poruszała się szybko, gnana przez mahometan nahajkami i strachem. W tłumku nieszczęśników Mesire wypatrywała Zlaty i jej pomocnika. Nie dostrzegła ich.
Dziewczynka zapłakała i Charlotta zatkała jej usta dłonią. Dziecko zaczęło się szamotać, poczerwieniało z braku tchu. Przytuliła je mocniej do siebie, czując, jak po policzkach ściekają jej łzy. Nie miała wyboru.
Gdy tylko tatarska kolumna zniknęła za skalistym cyplem, Charlotta odjęła dłoń od purpurowej twarzyczki. Zdjęta trwogą przytknęła ucho do nieruchomych ustek. Dziecko zakrztusiło się powietrzem i zaczęło oddychać. Wtuliła je w pierś.
– Musimy się ukryć – wychrypiał Taras. Był blady i trzęsły mu się ręce. Wspięli się po zboczu, szukając odpowiedniego miejsca. Znaleźli takie
przy ziemnym osuwisku, które z dwóch stron osłaniały gęste krzaki.
– Zaczekaj tu – polecił jej.
Miała już dość słuchania jego rozkazów.
– Nie ma mowy, idę z tobą.
Zmarszczył brwi i wskazał na dziecko.
– Zostawisz je tutaj?
Charlotta zagryzła wargę.
Uznał to za odpowiedź. Charlotta patrzyła, jak oddala się i znika między drzewami. Miała tylko nadzieję, że wróci – sama z niemowlęciem w tejgłuszy nie miała wielkich szans.
Czas sączył się powoli niczym krew z niewielkiej rany. Rozlewał się leniwie u jej stóp. Przywabiał złe myśli i jeszcze gorsze przeczucia.
Charlotta bała się, że Taras porzuci ją z dzieckiem na pastwę losu. Tak jak nakazywał czynić to rozsądek. Usiłowała zachować spokój, ale wokół niej krążyły już strach i głód, nieodłączni towarzysze każdego uciekiniera.
Wiedziała, że nie może się poddać zwątpieniu. Człowiek przegrywa wtedy, gdy traci wiarę w zwycięstwo. A to nie było w jej stylu. Zbyt wiele przeżyła, aby zdechnąć w tym lesie. Postanowiła, że jeśli Taras się nie zjawi do zmroku, zejdzie w dolinę. Poszuka jedzenia dla siebie i dziecka.
Dziewczynka zapłakała i Charlotta przygarnęła ją mocniej do piersi. Wtedy coś usłyszała. Jakby czyjś głos. Wyciągnęła szyję i popatrzyła w tamtą stronę. To byli ludzie, jeszcze nie wiedziała, kim są.
Zamarła. Zapewne usłyszeli płacz dziecka. Wyjrzała przez gałązki i zobaczyła czterech Kozaków zmierzających wprost na nią.
Poruszali się wolno, rozglądając się jak wilki, które wiedzą, że gdzieś blisko ukrywa się zdobycz, choć jeszcze jej nie wyczuły.
To była jej ostatnia szansa. Podniosła się z kolan i chyłkiem wydostała z kryjówki. Zaczęła schodzić w dół zbocza i przesuwać się jednocześnie po skosie. Jakieś dwieście kroków dalej natknęła się na wywrócony pień pokryty mchem i obrośnięty paprociami. Schowała się pod nim.
Rozległ się męski głos, po chwili odpowiedział mu drugi. Rozmawiali po rusku. Usłyszała trzask zgniecionego patyka lub szyszki. Byli już blisko. Wtuliła w siebie dziewczynkę, modląc się, aby ta nie zdradziła ich płaczem.
Mężczyźni przeszli bokiem. Minęli je, odgłos kroków ucichł. Charlotta poczuła ulgę. Odczekała chwilkę i ostrożnie wyjrzała zza pnia. To był błąd.
Zastygła na widok wąsatej twarzy Kozaka. Ruszył w jej stronę, przeskakując przez powalone drzewo. Sięgnęła po sztylet, ale chustaz niemowlęciem spowolniła ją. Mężczyzna złapał jej nadgarstek i uderzył ją pięścią w twarz. Przewróciła się plecami na ziemię.
Krzyknął, nawołując pozostałych.
Charlotta poczuła w ustach smak krwi, próbowała wstać i się bronić, ale Kozak przyłożył jej szablę do szyi. Zaraz potem dwóch innych mężczyzn chwyciło ją za ramiona i postawiło na nogi. Wiedziała, że wpadła w poważne tarapaty, ale potrafiła myśleć tylko o płaczącym dziecku, o jego bezpieczeństwie.
Pojawił się jeszcze jeden Kozak, wysoki i barczysty. Miał złe spojrzenie i grubą bliznę na czole.
Spojrzał na dziecko i wyjął je z chusty. Dziewczynka zapłakała rozdzierająco. Charlotta szarpnęła się, próbując wyrwać się z silnych rąk, lecz na próżno. Kozak wpatrywał się chwilę w niemowlę, po czym uderzył nim o pień drzewa.
Nad lasem rozpostarła się straszna cisza. Na krótko.
Charlotta zawyła z całych sił. Głośno i rozpaczliwie, jakby pękało jej serce. Krzyczała, aż usta zamknął jej kolejny cios.ROZDZIAŁ X
Władza
Październik A.D. 1672
Sposób, w jaki całował, doprowadzał Eleonorę do szaleństwa. Uniosła pośladki, szukając zachłannie jego ust, chłonęła całą sobą pieszczotę języka i ciepło twarzy Reinharda skrytej między jej rozrzuconymi udami.
Szarpnął nią spazm rozkoszy i upojna fala wypełniła jej brzuch, sięgając piersi i zmywając z niej duszne napięcie. Eleonora westchnęła gardłowo, naprężyła szyję, unosząc podbródek.
Poczuła to… Kapitan i tym razem odnalazł właściwą strunę.
Królowa rozluźniła palce zaciśnięte na prześcieradle i otworzyła powieki. Reinhard wpatrywał się w nią, trzymając twarz na wysokości jej uniesionych, zgiętych kolan. Oczy kapitana błyszczały, a na wilgotnych ustach błąkał się uśmiech.
Eleonora zwichrzyła mu czule włosy, a potem przeciągnęła dłonią po przystojnej twarzy. Ucałował jej palce.
– Czy moja królowa jest zadowolona? – zamruczał.– Jak zawsze – odparła szczerze. – Teraz, proszę, podaj mi listy. Reinhard zsunął się z łoża. Podszedł do stolika, na którym leżała skórzana
torba. Sięgnął do jej wnętrza.
Królowa przypatrywała się kapitanowi. Miał kształtne pośladki i szerokie plecy, a gdy się obrócił, było jeszcze lepiej. Podszedł do łóżka i wręczył jej cztery rozwinięte karty. Dwie nosiły pieczęcie Sobieskich, na dwóch pozostałych widniały odciśnięte w czerwonym laku pierścień prymasa oraz pieczęć wojewody ruskiego. Lista zdobyta przez Reinharda w Jarosławiu okazała się strzałem w dziesiątkę. Dzięki zawartym tam adresom i nazwiskom podwładni kapitana rozpracowali siatkę tajnej poczty łączącej przywódców buntu z Francją.
– Szkoda, że nie udało ci się zdobyć więcej – zwróciła się królowa do kapitana.
– Może gdyby poczekać jeszcze tydzień lub dwa, trafilibyśmy na coś korzystniejszego.
– Nie mogłam dłużej zwlekać – odparła z żalem. – Potrzebujemy dowodu na zdradę buntowników.
– Mam zostać, wasza miłość? – Dłoń Reinharda oparła się o jej pierś. Eleonora poczuła miłe łaskotanie, ale oparła się pokusie.
– Zostaw mnie samą.
Kapitan nie okazał cienia rozczarowania. Podniósł się z łóżka i ubrał. Już będąc w drzwiach, obrzucił nagą królową zachłannym wzrokiem. Eleonora poczuła, że się rumieni. Naciągnęła na siebie narzutę.
– Przyjdź do mnie dziś w nocy – powiedziała.
– Z radością, moja pani.
Gdy zamknął za sobą drzwi, Eleonora sięgnęła po pierwszą kartę z wierzchu. Korespondencja nie była szyfrowana. Najwyraźniej buntownicy nie dopuszczali do siebie myśli, że ktoś zdobędzie dostęp do ich tajemnic.List został napisany ręką hetmana Sobieskiego i był skierowany do żony. Ku swojemu rozczarowaniu królowa znalazła w nim niewiele wzmianek o polityce, za to dużo czułości i wyrażanej w bardzo namiętny sposób tęsknoty. Kolejne listy były już przydatniejsze. Hetman narzekał, że Paryż nie nadesłał obiecanego złota, w innym miejscu obelżywie wyrażał się o królu i proponował, by obronę przed Turkami organizować bez udziału Korybuta.
Jabłonowski z kolei zalecał swym zwolennikom, by ci nie dołączali do pospolitego ruszenia, lecz od razu przystąpili do tych, którzy prawdziwie stawiają opór islamowi, a nie chowają się przed nieprzyjacielem, jak czyni to król. To było już coś, choć o wiele mniej, niż Eleonora oczekiwała.
Prawdziwą perełką okazał się za to list napisany przez Prażmowskiego do jego spowiednika, który przebywał w obozie pospolitego ruszenia. Prymas zalecał w nim swemu wysłannikowi, aby ten z pomocą stolnika Jana Wielopolskiego, wojewody Jabłonowskiego i kasztelana Grzymułtowskiego nie dopuścił do zwołania obrad, używając wszystkich metod, łącznie z przekupstwem i zastraszaniem.
Eleonora aż zapiszczała z radości. To był granat, który mogła cisnąć w tłum. Coś, co ostatecznie zniszczy prymasa.
Spojrzała na zegar. Za pół godziny król wyznaczył zebranie rady. Nie mogło jej tam zabraknąć.
Zadzwoniła po służbę i kazała podać sobie suknie. Wybrała czerwoną z dekoltem i złocone pantofelki. Od momentu gdy zaczęła się spotykać z kapitanem Reinhardem, nabrała apetytu na noszenie odważniejszych kolorów. Spojrzała ostatni raz w zwierciadło i uśmiechnęła się do swego odbicia.
Za oknem rozbrzmiewały okrzyki z tysięcy gardeł. „Vivat Korybut! Vivatrex!”
Stojąc przy oknie, Michał Wiśniowiecki widział nieprzebraną liczbę namiotów rozstawionych na błoniach pod miasteczkiem. Najlepszy dowód na to, jak bardzo był kochany przez szlachtę.
Przymknął powieki, wsłuchując się w pochlebcze nawoływania tłumu zgromadzonego w obozie pospolitego ruszenia. Miłowali go przez pamięć jego ojca i szacunek dla matki, widzieli w nim kogoś, kim nie był. Ludzie często padają ofiarą własnych fałszywych wyobrażeń i oczekiwań wobec innych, zapewne cecha ta jest również właściwa narodom.
Rozległo się dyskretne pukanie i do gabinetu wszedł biskup Olszowski. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Zbliżył się do króla i spojrzał przez okno, ciekaw, jakiż to widok przyciągnął uwagę jego wysokości.
– Jakie przynosisz wieści, księże biskupie?
Uśmiech Olszowskiego poszerzył się o jeden ząb.
– Doskonałe, wasza miłość. Wszystko przebiega według naszych planów. Szlachta przybywa tłumnie pod sztandar królewski. Delegaci województw uchwalili ustawy tyczące się obrony Rzeczypospolitej i ochrony waszej wysokości. Proszą cię, panie, byś zwołał koło generalne, na którym osądzi się malkontentów.
– Co na to ludzie prymasa? Nie siedzą chyba bezczynnie?
– Delegacji opozycji przewodzi Jan Wielopolski, który wespół ze spowiednikiem Prażmowskiego blokuje rozpoczęcie obrad. Knują i szastają na lewo i prawo francuskim złotem, ale nie poradzą już długo.
Król skinął głową. Jego myśli zaprzątały też inne troski.
– Przyszły wieści od komisarzy? – zmienił temat, gasząc zadowolenie na obliczu podkanclerzego Olszowskiego.
– Zgodnie z instrukcją podjęli negocjacje pokojowe, gdy tylko pojawiła się groźba upadku Lwowa. Załoga poniosła poważne straty: ponad półtysiąca zabitych i rannych. Część fortyfikacji miasta została zniszczona, a Turcy szykowali się do podłożenia min. Chan ostrzegał komisarzy, że wróg szykuje się do przeprowadzenia generalnego szturmu. W tych okolicznościach każdy dzień zwlekania z rozejmem mógł kosztować nas utratę Lwowa i całego województwa ruskiego.
– Rozumiem, że sułtan po zabraniu zakładników wycofał się z armią?
– Zmierza do obozu w Buczaczu, tam nasi posłowie podpiszą traktat pokojowy.
Korybut przetarł oczy zmęczonym gestem.
– Jak postępy Tatarów?
– Doszli do Bugu i Sanu, pustosząc tamtejsze tereny, potem zawrócili z łupami i jasyrem. Chan się spieszy, muszą bowiem zdążyć zebrać niewolników przed oficjalnym podpisaniem traktatu pokojowego.
Król skrzywił się, gdy zabolało go pod mostkiem.
– Mamy, księże biskupie, na sumieniu dziesiątki tysięcy istnień wydanych na pastwę mahometan.
– Nie nasza to wina, miłościwy królu – rzekł Olszowski stanowczo. – Sobieski przez pychę zaniedbał obronę ojczyzny. Szlachta zgromadzona w obozie wie, po czyjej stronie leżą winy za nieszczęścia trapiące Rzeczpospolitą.
Korybut wlepił wzrok w podkanclerzego. Zastanawiał się, gdzie u księdza biskupa jest granica okłamywania samego siebie.
„A gdzie leży moja?”
Nim znalazł jakąkolwiek odpowiedź, do komnaty wkroczyła królowa. – Wybaczcie, późno wstałam.
Korybut skupił wzrok na czerwonej sukni Eleonory.
„Nie wątpię, że trudno jest ci oderwać się od kutasa kapitana Reinharda”.Ku swemu zaskoczeniu poczuł gorycz, myśląc o zdradzie żony, choć przecież nie umiał jej winić. Jeśli już ktoś odpowiadał za tę sytuację, to on sam i natura, która uczyniła zeń ułomnego męża tej pięknej, młodej i dumnej kobiety.
Eleonora wyglądała kwitnąco, trudno było zaprzeczyć. Oczy jego żony błyszczały, a miękkie czerwone wargi układały się w rozluźniony uśmiech samozadowolenia.
– Rozumiem, księże biskupie, że plany nasze zmierzają w pożądanym kierunku? – zapytała.
– Jak najbardziej, wasza miłość, choć malkontenci robią, co mogą, aby nie dopuścić do uchwalenia przez szlachtę konfederacji w obronie króla.
Eleonora pokazała listy i wręczyła je Olszowskiemu.
– To pomoże przeciągnąć delegatów województw na naszą stronę. Korybut zerknął na przełamane pieczęcie. Zmarszczył czoło zaskoczony,
nie mniej niż Olszowski.
– Skąd masz te listy? – zapytał.
– Kapitan Reinhard przechwycił pocztę należącą do buntowników.
„Ach, znów kapitan”.
– Wydaje się, że to człowiek o wielu talentach – rzekł cierpkim tonem. Królowa spojrzała nań czujnie, ale on tylko uśmiechnął się bałamutnie.
– Zawartość tych listów wykończy Prażmowskiego – zwróciła się do podkanclerzego. – Nie uchroni go nawet sukienka duchowna.
Ksiądz biskup otworzył list napisany ręką prymasa, swego największego wroga i konkurenta. Z każdym przeczytanym zdaniem oblicze Olszowskiego jaśniało coraz bardziej, aż w końcu pod zadbanym wąsikiem rozbłysnął promienny uśmiech.
– Toż to doskonałe, wasza wysokość! – zakrzyknął uradowany. – Toniezbity dowód, że prymas knuje przeciw królowi i przyjmuje złoto od obcych dworów. Jeszcze dziś każę zrobić odpis i wyślę go do Rzymu. Ojciec Święty musi się dowiedzieć o tym wiarołomstwie.
Eleonora uśmiechnęła się mściwie.
– Rzym poczeka, księże biskupie. Pomyślmy, jak najlepiej będzie wykorzystać okazję na naszym podwórku.
– Przedstawimy treść listów na kole generalnym – odparł radośnie Olszowski. – Nie powinno być problemów z przekonaniem delegatów do pozbawienia prymasa urzędów i majątku.
– A co z pozostałymi buntownikami? Sobieskim, Jabłonowskim, Morsztynem, Wielopolskim i trzydziestoma innymi, którzy podpisali się pod żądaniem abdykacji króla? – zapytała wojowniczo Eleonora. – To okazja, aby utopić bunt we krwi. Nie możemy jej zaprzepaścić.
Olszowski rzucił okiem na pozostałe listy. Z jego oblicza spłynął uprzedni entuzjazm.
– Oczywiście, wasza wysokość ma rację… – odchrząknął. – Problem w tym, że listy godzą głównie w prymasa. Pozostałych, łącznie z Sobieskim, trudno będzie oskarżyć, nie mówiąc już o uzyskaniu prawomocnego wyroku – zauważył, po czym zwrócił się do króla: – Zalecam ostrożne działanie. Zgodne z prawami Rzeczypospolitej, bez czynienia samosądów. Niech posłowie skażą na banicję Prażmowskiego i wezwą hetmana przed sąd. Innych oszczędźmy, jeśli tylko wyrażą skruchę i przysięgną wierność waszej wysokości. Nie zaszkodzi też, jeśli przekażą niektóre swe dobra na rzecz skarbu koronnego, co zaoszczędzi nam proszenia szlachty o nowe podatki.
Eleonora prychnęła.
– W polityce kto uderza pierwszy, zwykle uderza też ostatni. Chcąc uzdrowić chory organizm, trzeba wpierw spuścić zeń krew, a potem wypalić ranę rozpalonym żelazem. W dniu ogłoszenia treści tej korespondencjimusimy wyłapać wszystkich malkontentów przebywających w obozie, postawić ich przed trybunałem i ściąć zaraz po wydaniu skazującego wyroku.
Olszowski spojrzał na królową z przerażeniem.
– W Rzeczypospolitej obowiązują prawa chroniące wolność i życie obywatela – napomniał ją oschle. – Podążając drogą, jaką proponujesz, pani, szybko możemy zostać oskarżeni o tyranię. A to największy i niewybaczalny grzech w oczach szlachty.
Eleonora zmierzyła podkanclerzego ostrym jak igła spojrzeniem.
– I to was zgubi w przyszłości – odpowiedziała zjadliwie. – Wy, Polacy, nie potraficie raz na zawsze przeciąć ropiejącego wrzodu, wypalić choroby trapiącej to państwo. U was polityczna i osobista złość czy nawet nienawiść nigdy nie znajdują ostatecznego ujścia. Wybuchają, a potem cichną na kilka miesięcy, aby rozlać się po królestwie w najmniej korzystnych dla niego momentach. Nie jest tak, księże biskupie?
– Zapewne wasza wysokość ma słuszność, ale widać leży to w naszej naturze – odparł dumnie Olszowski.
– Zatem źle wróżę temu królestwu – wycedziła chłodno Eleonora i przeniosła wzrok na męża. – A ty, mój drogi, milczysz?
Korybut podszedł do okna i oparł się o parapet. Czuł się zmęczony i rozdrażniony, nie chciał decydować, nie potrafił. A jednak musiał coś powiedzieć.
Opuścił wzrok na dłonie, wydawały się takie białe, delikatne i pulchne. Czy powinien unurzać je we krwi?
Zacisnął pięści. W głębi serca pragnął, aby wydarzenia potoczyły się wedle zamysłu królowej. Nie chciał jednak obarczać się poczuciem winy i odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak.
Czyż król nie powinien być ponad wszystko inne? Nieskalany.
Uniósł wzrok i zobaczył twarz żony odbijającą się w szybie. Była w niejpogarda, złość, determinacja. Eleonora była wystarczająco bezwzględna, aby urealnić złożoną przed momentem propozycję, nawet przy oporze Olszowskiego. Wystarczyło, aby jako król odwrócił wzrok i nie podjął żadnej decyzji. Co najzabawniejsze, akurat to przychodziło mu nadzwyczaj łatwo.
Feniks z popiołów
Październik A.D. 1672
Tyner ocknął się zmarznięty i obolały. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu i nasłuchiwał odgłosów budzącego się obozu. Stękając z bólu, wydostał się spod grubego płaszcza i otrzepał okrycie ze ździebeł słomy, która służyła mu za posłanie.
Pierwsze chwile po przebudzeniu były najgorsze. Rwanie mięśni i stawów nadwyrężanych przez lata żołnierskiego żywota wskazywały, że najwyższy czas rozejrzeć się za innym zajęciem.
„Tyle że nic innego nie umiem”, pomyślał strapiony.
Wykonał kilka skłonów, aby ulżyć obolałym plecom. Potem przeciągnął się, prostując na boki ramiona, i spojrzał na wschód, gdzie na bezchmurnym niebie różowiała jutrzenka. Dzień zapowiadał się słoneczny, co szczególnie jesienią było zawsze dobrą wiadomością. Służąc tyle lat w wojsku, Bogusław nauczył się, że zła pogoda, choroby, głód i zmęczenie zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek kule czy ostrza.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos człapania. Wrócił Grot z posiłkiem. Twarz wachmistrza, zarośnięta i brudna, miała jeszcze paskudniejszy wyrazniż zwykle. Trzymał dwie miski z kaszą. Podał strawę porucznikowi, po czym usiadł na ziemi i zabrał się do jedzenia, używając palców.
Tyner z niechęcią zerknął na zawartość miski. Wszyscy w obozie narzekali, że od tej brei dostaje się tylko sraczki. Najchętniej cisnąłby to w krzaki, ale uporczywe ściskanie w żołądku nie pozostawiało mu wielkiego wyboru. Wyciągnął schowaną w bucie łyżkę, klepnął obok Grota i zaczął wpychać do ust śmierdzącą kaszę. Po skończonym posiłku Bogusławowi odbiło się nieładnie i poczuł zgagę. Na szczęście Grot miał przy sobie zapas gorzałki. Przepłukali gardła prosto z bukłaczka i żarcie jakoś przyjęło się w żołądku.
„Przynajmniej na razie”, pomyślał Tyner smętnie, czując dziwne bulgotanie w kiszkach.
– Nie ma to jak dobrze podjeść – zagaił wesoło Tomasz, który raczej nie cierpiał na podobne dolegliwości. Beknął w zaciśniętą pięść, a potem pierdnął, unosząc lekko pośladek z ziemi, co tylko pogorszyło i tak paskudny nastrój Bogusława.
– Co tam mówią w obozie? – zapytał, próbując nie myśleć o kaszy kotłującej mu się w brzuchu.
– W nocy przybył Kozak od Chanenki. Nasi wartownicy wzięli go na spytki przy gorzałce i dowiedzieli się, że ataman nie stoi już w Zamościu.
Tyner zaciekawiony pochylił się ku wachmistrzowi.
– Jakże to?
– Ponoć gdy tylko Chanenko dostał wezwanie od hetmana, w pośpiechu opuścił miasto ze swymi Kozakami i udał się pod Bełz, jak twierdzi, by walczyć tam z Tatarami. – Wachmistrz splunął na ziemię. – My będziemy się narażać, a Kozacy w tym czasie wybiorą kokoszki z kurników.
Tynera te wieści specjalnie nie zaskoczyły.
– Chanenko jeszcze na Ukrainie dostał rozkaz od króla, aby nieprzyłączał się do hetmana i chronił dobra Wiśniowieckich – wyjaśnił Grotowi. – A kniaź Dymitr jest przecież wojewodą bełskim i posiada tam wielkie majątki.
– Czyli król jegomość o swoje dba, a nas ma głęboko w rzyci – mruknął wachmistrz oburzony.
– Bez wątpienia Korybut chce doprowadzić hetmana Sobieskiego do zguby, skoro idziemy w cztery tysiące ludzi przeciw całej ordzie i stojącej za nią armii sułtańskiej – przyznał Tyner złowróżbnie.
W oczach wachmistrza pojawił się chytry błysk, usta wykrzywił mu kunktatorski uśmiech.
– A może byśmy tak wymknęli się chyłkiem z obozu? – zaproponował szeptem. – Po co narażać się za nic w przepychankach wielkich panów?
Tyner się zawahał. Myśl była kusząca. Tylko co by ze sobą zrobił po dezercji z armii koronnej? Czy byłby jeszcze w stanie prowadzić normalne życie? Po prawdzie bał się nawet spróbować.
– Nie gadaj głupot – skarcił wachmistrza. – Obaj mamy puste kieszenie i ubrania drące się na grzbietach. Idzie zima, trzeba zdobyć łupy i ogarnąć się trochę. Co chcesz robić, rabować na gościńcu?
Zmarszczki wokół oczu Grota pogłębiły się.
– Pójdę postawić na nogi gagatków – odezwał się po chwili milczenia, następnie oddalił się w stronę potoku, gdzie obozował oddział dragonów, którym obecnie komenderował Tyner.
Sieniawski powierzył mu tych ludzi zaraz po tym, jak wycofali się z Podola. Poprzedni porucznik dragonów zginął w bitwie nad Bohem i Tyner dowodził teraz sześćdziesiątką żołnierzy. Było to o dwadzieścia szabel mniej niż przewidywał list werbunkowy, ale w oddziałach liniowych nigdy nie było pełnego składu. Część pustych stawek żołdu szła na utrzymanie dowódcy, a pozostałe braki w ludziach wynikały z chorób i dezercji, prawdziwej plagiw każdym wojsku świata. Szczególnie wówczas, gdy przychodziło się cofać przed nieprzyjacielem i żołnierz nie mógł brać łupów.
Teraz miało się to zmienić, ale Bogusław nie był pewien, czy powinien być zadowolony z takiego obrotu spraw. W gruncie rzeczy miał przekonanie, że cała ta wyprawa na czambuły zarządzona nagle przez hetmana to szaleństwo, lecz jak sięgał pamięcią, jego życie wypełniały podobne głupstwa i błędy.
Obrócił głowę w stronę ogniska, skąd dobiegały przekleństwa wykrzykiwane przez Grota. Każdy dobry wachmistrz musiał mieć donośny głos i twardą pięść, aby utrzymać dyscyplinę wśród żołnierzy.
Obóz opuścili wczesnym rankiem. Kierowali się pożarami, które sięgały po horyzont. Wszędzie płonęły wsie, dwory i miasteczka, a w ruinach pozostawały tylko zwłoki i porzucone przez Tatarów maleńkie dzieci.
Hetman kazał zebrać pacholęta i odesłał je w bezpieczne miejsce. Jedynie tyle mogli zrobić dla niebożątek.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzeli z daleka Zamość. Miasto znajdowało się w urodzajnej dolinie, zupełnie niedotkniętej żadną z plag towarzyszących wojnie. Chłopi wciąż krzątali się na polach, zaś w pobliżu brzezin i dębin pasły się wielkie trzody świń o ciemnej maści i stada nakrapianych krów strzeżone przez żołnierzy z garnizonu. Patrząc na tę sielankę, nikt nie domyślałby się, że całkiem niedaleko grasują zagony tatarskie.
Najwięcej otuchy dodawał widok odległych fortyfikacji wzmocnionych przez potężne bastiony i kilkanaście wież. Tak jak wszyscy wokół, Tyner liczył, że hetman wprowadzi wojsko do miasta, ale Sobieski wstrzymał pochód staję od Zamościa i wysłał podjazdy na zwiady.
Plotki w obozie wojskowym rozłażą się równie szybko jak karaluchy pod siennikiem. Najnowsze mówiły o chorągwiach, które powróciły z jeńcami,
a ci zdradzili, którędy będą wracać czambuły. W walkach poległokilkudziesięciu ordyńców i uwolniono kilkuset jeńców. Nie była to może wielka wiktoria, ale starczyła, by natchnąć wojsko animuszem i wlać w serca żołnierzy wiarę, że Tatar nie taki straszny, jak go malują.
Pod wieczór zaczęło padać, wpierw nieznacznie, lecz potem przyszła ulewa. Żołnierze, gdzie tylko mogli, kryli się przed siekącym deszczem, ale i tak wszyscy chodzili przemoczeni do suchej nitki. Pomimo niepogody hetman kazał trąbić wsiadanego i o północy opuścili obozowisko.
Nad ranem natknęli się na świeże pobojowisko zasłane trupami ordyńców i spalony kościół. W świątyni znaleziono kilkadziesiąt zwęglonych ciał Kozaków i Tatarów. Okazało się, że to Chanenko napadł na śpiących nieprzyjaciół, a tych, co się schronili w kościele, kazał spalić żywcem.
Dowiedziawszy się, co zaszło, hetman rozesłał żołnierzy po okolicznych lasach, by wybili lub wyłapali rozproszonych wrogów. Wkrótce potem ruszyli na Tomaszów. Tatarzy, wiedząc o ich pochodzie, porzucali w panice niewolników i zwijali mniejsze czambuły. Po drodze chorągwie znalazły kilkuset jeńców zostawionych przez Tatarów w szczerym polu, w większości kobiety i dzieci. Uciekając w popłochu z miasta, mahometanie nie zdążyli podłożyć ognia, zostawili jednak dużo trupów mieszczan i chłopów, między którymi wałęsały się nażarte psy.
Nie starczyło czasu, aby sprawić tym ludziom chrześcijański pochówek. Zwiadowcy donieśli, że nieopodal, w Narolu, stoi książę tatarski Dziambet Gerej i wielu murzów. Miasto zostało ograbione, a jego mieszkańcy wzięci w niewolę.
Wojsko ruszyło na Narol, kierując się słupami dymów wznoszącymi się w okolicy w ogromnej ilości. Ćwierć mili przed miastem hetman podzielił siły i chorągwie z rozkazem, aby te oskrzydliły miasteczko. Dragoni Tynera znaleźli się w pułku Mikołaja Sieniawskiego. Zapalczywy magnat osobiście poprowadził oddział do walki. Wyruszyli nocą przy pochodniach. Z początkujechali kłusem dnem płaskiej niecki okrążającej półkolem pasmo wzgórz, z którego za dnia obserwowali obozowisko Tatarów rozbite nad rzeką opodal miasta.
Ujechawszy nieco, Sieniawski zatrzymał oddział i polecił ludziom zsiąść z koni. Dalszą drogę mieli pokonać pieszo, prowadząc wierzchowce w górę zbocza porośniętego przez chaszcze i drzewa. Stok w tym miejscu wznosił się łagodnie, a korzenie roślin zabezpieczały glebę przed obsuwaniem się, dzięki czemu zwierzęta i ludzie nie musieli ślizgać się w błocie.
Dość sprawnie wspięli się na płaski grzbiet wzgórza. Zejście po drugiej stronie wzniesienia okazało się strome, z dużą liczbą wywróconych przez wichurę drzew. Sieniawski rozesłał zwiadowców, by odszukali miejsce odpowiednie do sprowadzenia wierzchowców na dno doliny.
Wkrótce jeden z żołnierzy wskazał odpowiednią trasę, kilkaset kroków na zachód od miejsca, w którym się znajdowali. Mikołaj Sieniawski nakazał zgasić pochodnie i zachować ciszę. Wprawdzie od obozowiska Tatarów dzieliła ich równina, ale nie było pewności, jak daleko od kosza ordyńcy rozesłali patrole. Zeszli cicho, trzymając dłonie na chrapach wierzchowców, uważając, aby nie zdradził ich brzdęk munsztuków, ostróg czy szabel.
Za ostatnią linią drzew rozpościerał się szeroki, płaski teren, doskonale nadający się do przeprowadzenia szarży.
Oddziały Sieniawskiego rozbiły obozowisko za osłoną drzew, czekając na świt. Noc była chłodna i Tyner okrył się końską derką. Obserwował, jak dragoni przygotowują broń, słuchał ich gadaniny o kobietach i dzieciarni pozostawionych w chałupach.
Grot milczał i ostrzył berdysz. W rękach kogoś tak silnego jak wachmistrz była to mordercza broń, gdy przyszło walczyć wręcz.
– Dlaczego nie wyruszymy w nocy, panie wachmistrzu? – odezwał się chłopak siedzący obok Grota. Jasnowłosy i bardzo młody. Mógł mieć możez szesnaście lat.
Wachmistrz wypluł z ust źdźbło słomy i spojrzał na łunę wznoszącą się nad Narolem.
– Nie atakuje się kosza podczas postoju – wyjaśnił. – Tatarzy, gdy ich przyprzeć w obozie, wypychają przed siebie stada uprowadzonego bydła, konie i tłumy jeńców. Nie sposób wtedy przedrzeć się do psich synów, kryją się za żywą tarczą. Poczekamy, aż się ruszą, w drodze łatwiej ich rozproszyć.
Tyner spojrzał na chłopaka, troszkę przypominał mu jego samego sprzed wielu lat. Bał się, ale starał się to maskować udawaną pewnością siebie. Zapewne uciekł z domu przed biedą, lejącym go ojcem albo kierowany pragnieniem zaznania przygody. W pewnym wieku szalone pomysły wydają się człowiekowi najlepszym rozwiązaniem problemów. Poniewczasie orientujesz się, że może nie wybrałeś zbyt dobrze, zwykle jednak jest już za późno, by cokolwiek zmienić.
Niebo na wschodzie pojaśniało. Grot skończył ostrzyć berdysz, uniósł oręż i spojrzał na ostrze wzrokiem usatysfakcjonowanego kochanka. Tyner nie dostrzegał w towarzyszu napięcia czy strachu. Niektórzy ludzie zbyt długo narażeni na niebezpieczeństwo nie potrafią już bez niego żyć, łakną ryzyka tak jak pijak butelki.
On sam bał się jak cholera. Nie był pewien, kiedy znów zaczął odczuwać lęk przed śmiercią. Stało się to chyba kilka miesięcy temu. Starał się przypomnieć sobie jakiś związany z tym konkretny dzień. Nie potrafił. Niezauważenie chęć życia przesączała się do jego serca niczym krople deszczu, aż kapnięcie po kapnięciu ugasiła żal, który odczuwał po stracie Marii.
Pewne rzeczy po prostu się dzieją, czy tego chcemy, czy nie.
Bogusław podparł się dłonią o wilgotny mech i wstał. Znów trzasnęło mu w kolanie. Skrzywił się i potarł bolące miejsce.– Zbierajmy się, już czas.
Serce w piersi Tynera stukotało niby zepsuta kołatka. Oparł się plecami o niezburzony fragment ściany i wysunął głowę za róg.
Kilkadziesiąt kroków z przodu w szarym dymie odcinał się zarys budynków i szop otaczających zabudowania klasztorne. Część świątyni zamieniła się w stertę kamieni i gruzu. Wewnątrz, tam gdzie ściany trzymały się jeszcze prosto, szalał ogień, wypalając budynek od środka. Spod zawalonego częściowo dachu i przez otwory po oknach wyślizgiwały się na zewnątrz języki ognia i kłęby dymu.
Bitwa nad rzeką, choć zwycięska dla Polaków, okazała się tylko początkiem koszmaru. Wróg spędzony znad rzeki schronił się w zrujnowanym mieście. Od paru godzin musieli zdobywać uliczkę za uliczką, walczyć o każde podwórko i dom. Co gorsza, wśród oddziałów Dziambet Gereja znaleźli się też budzący grozę janczarzy. Jeden z oddziałów elitarnych wojowników sułtana trzymał pozycję w zabudowaniach klasztoru.
Sieniawski kazał ich stamtąd usunąć. Aby wykonać rozkaz, musieli się przedostać przez szeroką na kilkanaście kroków wyrwę w murze otaczającym płonący klasztor i kościół z dzwonnicą, na której przyczaił się strzelec.
Tyner uniósł rusznicę i oparł broń o poobijany mur. Wsunął tlący się lont w zamek.
– Trafisz z tej odległości? – upewnił się Grot.
– Zobaczymy. Pokażcie mu czapkę.
Jeden z dragonów nasadził nakrycie głowy na lufę rusznicy i wystawił je ponad wyszczerbioną krawędź ochraniającej ich ściany.
Czapka podskoczyła w powietrze trafiona kulą. Tyner błyskawicznie poderwał się z kucek, wycelował i nacisnął spust. Lont dotknął prochu napanewce i buchnął dym. Muszkiet wypalił z hukiem, a mocne szarpnięcie wbiło porucznikowi kolbę w ramię. Janczar na dzwonnicy wyrzucił ramiona w bok i runął na ziemię.
Nieprzyjaciel odpowiedział chaotyczną palbą. Zaświstały pociski. Jedna z kul odłupała kawałek muru tuż przed twarzą Tynera, zaprószając mu oczy.
– Nim tam dobiegniemy, wystrzelają nas jak kaczki! – wrzasnął Grot przez kanonadę.
Porucznik popatrzył na swój oddział. Zostało mu pięćdziesięciu ludzi z jego kompanii i drugie tyle spieszonych z pancernej i lekkiej jazdy. Nie zamierzał bezmyślnie narażać życia żadnego z nich.
– Daj granat – zażądał.
Wachmistrz sięgnął do torby i wyciągnął metalową kulę napełnioną prochem i żelastwem. Porucznik umieścił lont w otworze granatu i umocował go, aby nie wypadł podczas rzutu. Wystarczyło podmuchać i żar na loncie się rozjaśnił. Tyner odczekał, aż w górę wybiła smużka dymu.
– Teraz! – wrzasnął.
Dragoni podnieśli się zza muru i oddali strzały w stronę ukrywających się przy wyłomie nieprzyjaciół. Bogusław wiedział, że ma tylko jedną szansę. Poderwał się na równe nogi i z całej siły zamachnął się ramieniem. Granat pomknął długim łukiem w stronę stanowisk wroga i eksplodował w chmurze pyłu. Setki mniejszych i większych odłamków gruzu załomotało o ściany pobliskich budynków.
Ktoś kaszlnął i w głuchej ciszy zabrzmiało to nienaturalnie głośno. Tyner przykucnął i chwycił za szablę. Zmrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek w ciemnoszarym kurzu spowijającym pozycje mahometan.
Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, aby przekonać się, ilu z nich przeżyło wybuch, ale każda sekunda opóźnienia mogła kosztować życie podległych mu ludzi.– Do ataku! – wydarł się na całe gardło.
Pierwszy przeskoczył mur, ale słyszał, jak reszta podąża za nim. Wpadli w wyrwę między leżące tam zmasakrowane ciała. Pomyślał, że się udało, lecz wtedy z gęstego dymu wyłoniły się rozwrzeszczane postacie wrogów.
Przez moment powiał wiatr, rozpraszając szarą zasłonę dymu i Bogusław ujrzał przed sobą janczara. Turek wyglądał na nieco oszołomionego eksplozją, ale to wrażenie znikło momentalnie, gdy spostrzegł Tynera.
Porucznik wyrwał stopę z błota i cofnął się pod mur, unikając wymierzonego w jego brzuch pchnięcia szablą. Ostrze przeznaczone dla niego wbiło się w pierś jasnowłosego chłopaka, który biegł tuż za nim. Stal rozerwała mu delię na plecach i wyszła między łopatkami jak zakrwawiony pazur drapieżnego ptaka. Młodzik wybałuszył oczy i krzyknął, a potem zgiął się i upadł w błoto.
Tyner wrzasnął wściekle i natarł na janczara, gdy ten siłował się z zaklinowaną w chłopaku szablą. Ostrze wcięło się głęboko w szyję Turka, niemal odrąbując mu głowę od tułowia. Nawet gdy zwalił się z nóg, Bogusław uderzał go szablą raz za razem niczym wieśniak młócący zboże. Dysząc, otarł twarz z krwi i spojrzał w zaszklone oczy młodziutkiego dragona, w których zastygło niedowierzanie.
Chłopak powinien był bardziej uważać. Tyner miał wrażenie, że mógł mu to powiedzieć wcześniej, gdy czekali na wzgórzach. Teraz było już za późno na dawanie rad.
Porucznik uniósł wzrok i rozejrzał się, usiłując zobaczyć coś w opadającym kurzu. Na wąskim odcinku między murami trwała bezlitosna walka. Ludzie dźgali się, szarpali i przepychali, walcząc o życie.
Zaczął się przeciskać do przodu, rozdając ciosy na lewo i prawo, aż nagle oberwał w tył głowy. Zachwiał się i upadł na kolana. Ktoś zdzielił go kolanem w ramię. Ktoś inny nadepnął na dłoń. Tyner pchnął szablą na oślepi poczuł, jak klinga wbija się w ciało. Rozległ się krzyk i strumień krwi ochlapał mu twarz. Mocne szarpnięcie wyrwało mu oręż z dłoni. Rzucił się, by go odzyskać, ale zobaczył nad sobą Turka, który ściskał w łapsku zakrzywiony kindżał o długim ostrzu.
Bogusław skoczył w przód i rąbnął tamtego głową w brzuch. Janczar stęknął, lecz nie przewrócił się. Porucznik się podniósł, nadal spychając swojego przeciwnika, ten jednak wbił mu kolano w brzuch. Tyner wykorzystał sposobność i podstawił mu nogę. Obaj grzmotnęli na ziemię spleceni w uścisku. Turek uniósł ostrze do ostatecznego uderzenia, ale porucznik zablokował cios przedramieniem, odchylił głowę i zdzielił czołem wykrzywioną nienawiścią twarz.
Chrupnęło. Janczar zwiotczał i poluzował chwyt. Tyner łupnął go ponownie z czoła i jeszcze raz. Z ust i nosa mężczyzny chlusnęła krew, kindżał wypadł mu z dłoni. Bogusław chwycił wroga za szyję i przywarł do niego kolanami. Jego dłonie były jak imadła, miażdżył krtań i tchawicę mahometanina, aż do momentu gdy tamten przestał się ruszać.
Potem podniósł się chwiejnie z kolan. Wypluł krew i potrząsnął głową. Zrobił krok i omal nie potknął się o czyjeś nogi. Na szczęście było już po potyczce. W kłębach dymu unoszących się nad rumowiskiem leżały rozrzucone bezwładnie ciała atakujących i obrońców.
Ludzie Tynera kończyli dobijać rannych Turków. Grot stanął nad czołgającym się janczarem, odgiął mu głowę w tył i poderżnął gardło. Przeszukał zabitego i zabrał mu trzos. Kilka ulic dalej rozległa się chaotyczna palba z tureckich janczarek i wrzask nacierających Polaków.
Tyner zakrztusił się dymem. Łzawiły mu oczy i nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z tego miejsca. Jedyne, czego pragnął, to skryć się w jakiejś dziurze i przeczekać to wszystko.
Niestety życie zwykle odbiega od naszych wyobrażeń.– Wachmistrzu, zbierzcie ludzi, idziemy dalej! – krzyknął, zdzierając gardło.
Wciąż mieli w Narolu sporo do zrobienia.ROZDZIAŁ XI
Gry małżeńskie
Październik A.D. 1672
W powietrzu czuło się rozlew krwi i przemoc, gęste i namacalne przeświadczenie, że wydarzy się coś strasznego.
Klara Pac byłaby bezpieczniejsza, mając przy sobie Dowgerda. Niestety od miesięcy nie otrzymała od niego żadnych wieści. Zaczęła oswajać się z myślą, że zaufany sługa nie żyje albo dostał się do tatarskiej niewoli. Najgorsze było to, że nie wiedziała, czy wywiązał się z zadania i zabił Tynera.
Musiała pomyśleć o zatrudnieniu kogoś, kto zajmie miejsce Dowgerda. Trudno bowiem wymagać, aby kobieta z jej pozycją sama brudziła sobie dłonie przy ciemnych sprawkach. Choćby takich, które teraz rozgrywały się na jej oczach.
Wyjrzała dyskretnie zza zasłony rozpostartej w okienku karocy. Stangret Paców zatrzymał zaprzęg jakieś czterysta kroków od namiotu wojewody ruskiego. Wewnątrz schronili się malkontenci obecni w obozie pospolitegoruszenia. Przynajmniej ci, którym udało się uciec z obrad koła generalnego, gdy odczytano listy kompromitujące prymasa Prażmowskiego, wojewodę Jabłonowskiego i hetmana wielkiego. Pod wrażeniem treści tej korespondencji delegaci zadecydowali, że prymas zostanie wyjęty spod prawa, a jego osobisty majątek skonfiskowany. O losie pozostałych buntowników, zwłaszcza Sobieskiego, miano postanowić po podpisaniu pokoju z Imperium Osmańskim.
Królowa święciła tryumfy i nie zamierzała wypuścić z rąk zwycięstwa. Od razu po zakończeniu obrad koła generalnego nasłani przez nią agitatorzy roznieśli po całym obozie wieści o knowaniach buntowników.
Chroniących się w namiocie Jabłonowskiego opozycjonistów strzegli ich żołnierze nadworni w kirysach, wyposażeni w muszkiety, lecz kilkuset zbrojnych stanowiło nikłe zabezpieczenie wobec szybko gęstniejącego wielotysięcznego tłumu. Na razie wzburzeni ludzie ograniczali się do wykrzykiwania obelg i przekleństw, ale wielu panów braci przyniosło ze sobą nie tylko szable, lecz także rusznice i pistolety.
Żołnierze nadworni otaczający pierścieniem namiot mieli coraz większe trudności z powstrzymaniem napierającego tłumu. W stronę strażników poleciało kilka kamieni. Jeden z nich trafił w twarz muszkietera, rozkrwawiając mu nos i usta. Oficer straży wykrzyczał rozkazy po niemiecku. Pierwszy szereg żołnierzy odpalił lonty i wycelował w szturmującą ziemiańską masę.
To tylko rozsierdziło szlachtę, która coraz liczniej napływała pod kwaterę zdrajców. Błysnęły obnażone szable i zęby.
Nim doszło do wybuchu agresji, poły namiotu rozstąpiły się i na zewnątrz wyszedł postawny szlachcic w czerwonej delii. Klara znała tę twarz, choć nie potrafiła przypomnieć sobie nazwiska ani urzędu sprawowanego przez jegomościa. W każdym razie nie był to nikt z pierwszego szeregu stronnictwamalkontentów. Szlachcic miał głos donośny niczym kaznodzieja. Zaczął przemowę do panów braci, ale został zakrzyczany i obrzucony obelgami. Mimo to nie ukrył się w namiocie, lecz dalej twardo i głośno oskarżał króla i królową.
Klara pomyślała, że musi być albo bardzo odważny, albo pijany. W obu przypadkach nie mogło to się skończyć dobrze.
Tłum zawrzał i nagle w ogólnym chaosie nie wiedzieć skąd padł strzał. Malkontent krzyknął i złapał się za pierś, zatoczył się, a potem zwalił twarzą w błoto. Ludzie zamarli, jakby kto wylał lodowatą wodę na rozgrzane głowy. Zaległa cisza i tylko w tylnych szeregach tłumu przemieszczał się szmer wieści przekazywanych sobie z ust do ust. Szlachta, która jeszcze chwilę wcześniej gotowa była roznieść na szablach straże i ukrytych za nimi magnatów, teraz zastygła w zgrozie i oszołomieniu.
Okrzyki i przekleństwa przycichły, ludzie zaczęli szeptać między sobą i przestępować z nogi na nogę, jakby z tą jedną śmiercią uszła z nich cała zawziętość i złość. W Niemczech, Anglii czy Francji taki strzał wywołałby eskalację niekontrolowanej, gwałtownej przemocy, po której jedna ze stron konfliktu wyrżnęłaby przeciwników bez litości – ale nie tutaj. Polacy dużo krzyczeli i byli mocni w gębie, lecz gdy polała się bratnia krew, szybko tracili zapał do jatki.
Kanclerzyna skrzywiła usta. Dość długo żyła w tym kraju, by wiedzieć, że teraz zacznie się powszechne biadolenie nad upadkiem obyczajów i szukanie winnych całego zajścia. A reszta malkontentów opuści obóz bez poniesienia najmniejszej szkody. Taka to już była natura Polaków i nic nie dało się z tym zrobić.
Zapukała w ściankę karocy, dając znak woźnicy, aby wracał do miasteczka. Wraz z mężem wynajmowali niewielką kamieniczkę. Nie było to nic specjalnego, ale przynajmniej nie musiała sypiać w namiocie.W komnacie panował ziąb. Klara została w futrze i poleciła służbie rozpalić w kominku. Dwie służące, używając miecha, roznieciły ogień i dopiero wtedy ściągnęła pantofle, by ogrzać zmarznięte stopy. Masując sobie palce, rozmyślała o mężu.
Krzysztof zjawił się w Gołębiu wczoraj, ale przybył bez wojska nadwornego, co zostało dostrzeżone przez ich wysokości. Królowa miała o to do niej pretensje. Chyba przestała jej ufać i nie wtajemniczała w swe plany jak dawniej.
Z rozmyślań wydobył kanclerzynę winny tej sytuacji. Krzysztof wpadł do komnaty wzburzony, chwycił puchar i napełnił go winem.
– Słyszałaś, co się stało pod namiotem Jabłonowskiego?
Klara obrzuciła męża długim spojrzeniem, a potem objęła nasadę nosa między kciuk a palec wskazujący. Potarła swędzące miejsce.
– Nie tylko słyszałam, ale i widziałam całe zajście – odrzekła spokojnie. – Ktoś postrzelił malkontenta i nagle wszyscy spokornieli.
Krzysztof Pac znieruchomiał i zmrużył podejrzliwie oczy.
– Po co tam pojechałaś?
– Popatrzeć… – Nagle dotarło do niej, o czym myśli mąż. – Nie miałam z tym nic wspólnego. Jestem grzeczna, jak kazałeś – dorzuciła z sarkazmem.
Chwilę mierzył ją wzrokiem, a potem osuszył kielich i odstawił naczynie na komodę.
– Nie pojmuję, czemu cię to tak wzburzyło – fuknęła Klara.
Krzysztof zmarszczył czoło.
– Niedobra to rzecz, gdy ludzie znajdujący się u władzy giną z rąk podjudzonego motłochu – odparł powoli, jakby tłumaczył coś dziecku. – Dziś spotyka to naszych przeciwników w sejmie, jutro może dotknąć nas samych. W polityce nie powinno być miejsca na przemoc i rozlew krwi, łatwiej rozwiązywać problemy, równoważąc wzajemne korzyści i posługującsię złotem.
– A skoro już jesteśmy przy temacie złota. Ile zapłacili ci latem Francuzi? Inny mężczyzna poczułby się zawstydzony, ale nie Krzysztof. Nic sobie
nie robił z wyrzutów. Nigdy nikomu się nie tłumaczył, a na pewno nie żonie. – Skąd o tym wiesz? – zapytał po prostu.
Klara uśmiechnęła się złośliwie.
– Wygadał się twój własny brat, ostrzegł listownie królową, że należy wątpić w twą wierność. – Podniosła się z sofy i zbliżyła do męża. – Czy zdajesz sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji mnie stawiasz? Doszło do tego, że Eleonora przestała zapraszać mnie na narady. Dla garści złota gubisz przyszłość rodziny – dodała z wyrzutem – Zupełnie cię nie poznaję, mój mężu.
Krzysztof podszedł do sekretarzyka i wyjął z szuflady karty papieru.
– Umieściłem zaufanego człowieka w otoczeniu Sobieskiego – wyjawił. – Gdy tylko jest to możliwe, wysyła mi przez swe sługi raporty.
Klara drgnęła zaskoczona. Znów o czymś jej nie powiedział.
– Jakie są wieści?
– Sobieski pociągnął z wojskiem na Tatarów, wbrew szansom i wszelkiej logice.
Serce Klary podskoczyło z radości.
– Głupiec – syknęła i roześmiała się.
– Być może, ale urodzony pod szczęśliwą gwiazdą – Krzysztof bezlitośnie zgasił jej euforię. – Hetman zaatakował ordę, gdy ta wracała na Krym obciążona jasyrem i podzielona. Odbił tysiące szlachcianek, chłopstwa i dzieci. Potem bez wytchnienia podjął pościg za uchodzącym nieprzyjacielem. Rozniósł wojska księcia Dziambet Gereja i uwolnił z kosza kolejne dwanaście tysięcy jeńców. – Kanclerz uniósł wyżej listy, a potempołożył je na blacie. – Ostatnia wiadomość jest spod Komarna, gdzie hetman pogromił kilkanaście tysięcy ordy i Kozaków. Odbił przeszło czterdzieści tysięcy jasyru. Wzięto wielu znacznych jeńców, których Sobieski zamyśla odesłać do króla. Wkrótce dotrą tu, do obozu, a wraz z nimi wieści o zwycięstwach armii koronnej.
– Co to zmienia? Zwyciężyliśmy! – zawołała buńczucznie Klara. – Przy Korybucie jest trzydzieści tysięcy pospolitego ruszenia i posiłki brandenburskie. Zasądzono wyrok na prymasa, a twój brat formuje wojsko na Litwie. Sobieski jest politycznym trupem, ty zaś z niepojętych powodów stawiasz nas w złym świetle w oczach królowej! – wykrzyknęła wzburzona.
Krzysztof westchnął ciężko i pokręcił głową.
– Niechęć u Polaków łatwo zmienia się w miłość oraz podziw i na odwrót. Powinnaś to wiedzieć po tylu latach spędzonych w naszym kraju. Dziś panowie bracia krzyczą i gardłują, ale wkrótce w ich sercach zagości wstyd, że gdy oni pili wino i objadali się gąskami, Sobieski z inszymi czynił swą powinność. Nie znajdzie się nikt w sejmie, kto odważy się odebrać mu buławę po tych zwycięstwach. Gdy Olszowski zawrze hańbiący pokój z Osmanami, szlachta zacznie się rozjeżdżać do domów. Za dwa, góra trzy tygodnie z tych trzydziestu tysięcy zostanie w obozie raptem pięć, a i ci skupią się na rabowaniu okolicznych majątków. Jeśli to nazywasz zwycięstwem, to niewiele nauczyłem cię przez te wszystkie lata.
Klara zacisnęła pięści.
– Co więc zamierzasz?
– Zwlekać i trzymać się z boku.
– Twój brat na to nie przystanie, nie po to gromadzi armię na Litwie, aby stała z bronią u nogi.
– Michała zostaw mnie. Okiełznam tego narowistego konia – zapewnił Krzysztof. – Ty spróbuj ułagodzić królową.– Nie wiem, czy to będzie możliwe. – Kanclerzyna nie kryła rozgoryczenia.
– Poradzisz sobie, jak zwykle.
Pochlebstwo męża jej nie pocieszyło. Dostrzegłszy to, Krzysztof przyłożył wnętrze dłoni do jej policzka. Poczuła miłe ciepło i wtuliła się w jego opiekuńczą dłoń.
– Zostaniesz na noc? – zapytała.
– Bardzo bym chciał, ale na radzie senatorów szykuje się nielicha awantura, zapewne obrady potrwają do później nocy. – Spojrzał na zegar. – To jeszcze kilka godzin, powinienem się zdrzemnąć, aby mieć świeży umysł.
– Odpocznij. – Klara pocałowała wnętrze dłoni męża.
Gdy Krzysztof udał się do swej alkowy, usiadła na sofie i zaczęła czytać raporty opisujące sukcesy Sobieskiego. Narol, Rawa, Niemirów i Komarno – łańcuszek niemożliwych zwycięstw, które w opinii jej męża zniweczyły wszelkie starania i intrygi dworu.
Odłożyła ostatni z listów. Przygryzła wargę.
Pozostawało mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec i że następna bitwa okaże się dla hetmana mniej szczęśliwa.
Śmierć jak kromka chleba
Październik A.D. 1672
Wszędzie między ogniskami krążyli ludzie uwolnieni z jasyru. Wałęsali się w chłodzie nocy znużeni, zmarznięci i głodni, często w żałobie po utraciebliskich.
Siedząc przy ogniu, Tyner wpatrywał się w ich zgarbione sylwetki. Przypominali duchy błąkające się po ziemi, szukające dawnego życia i miejsc, których już nie ma. Niektórzy nosili tatarskie kożuchy zdarte z zabitych, ale większość miała na sobie ubrania niechroniące przed chłodem.
Największym problemem był głód. Hetman polecił rozdzielić część żywności zdobytej na ordzie, ale większość łupów była zarezerwowana dla żołnierzy, którzy o świcie mieli ruszyć za umykającym wrogiem.
Po zdobyciu Narola bez zwłoki ruszyli w pogoń za mahometanami. Chorągwie wysłane przodem rozgromiły kilka czambułów i uwolniły tysiące jeńców. Wszędzie napotykali płonące wsie i miasteczka – znak, że orda jest niedaleko. Dopadli ją przy stawach pod Niemirowem, zaatakowali znienacka i rozpędzili kosz. Tatarzy uciekli w różnych kierunkach, a gościńce i przeprawy zapełniły się muzułmańskimi trupami.
Nawet wówczas hetman nie dał wojsku wytchnąć. Dwa dni później rozgromili szesnaście tysięcy nieprzyjaciół pod wodzą nureddinsołtana, oswobadzając z niewoli dziesiątki tysięcy ludzi. Rzeź na Tatarach przeciągnęła się do zmroku. Tysiące innych ubili chłopi, którzy polowali na ordyńców po lasach.
Wojsko koronne zrobiło wiele, więcej, niż ktokolwiek mógł od niego oczekiwać. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Tyner usłyszał odgłos ciężkich kroków i uniósł wzrok na Grota. Wachmistrz zrzucił z ramion potężne wory i usiadł ze stęknięciem przy ogniu.
– Nie znalazłeś kupca? – zmartwił się Bogusław.
– Ano nie, kurwa mać – potwierdził Grot niepocieszony. – Chętnych do sprzedaży jest więcej niż tych, co chcą kupić towar. Nie pozbędę się łupów za bezcen.– Ale coś dostałeś? – zapytał Tyner z nadzieją.
Wachmistrz sięgnął za pazuchę i wyjął sakiewkę. Wysupłał z niej kilkanaście monet i rozdzielił po połowie między siebie i porucznika. Było tego mniej, niż spodziewał się Bogusław. Zdobyli dużo fantów, ale mało grosza. Westchnął ciężko.
– Trzeba to zakopać – wskazał na wory. – Nie możemy dźwigać łupów do kolejnej bitwy.
– Zajmę się tym. A, i dostałem takie coś, ładne cacko.
Pokazał Tynerowi medalion. Dość masywny, ze złotą kopertą, w której umieszczono miniaturę: młodego mężczyznę w sutannie. Po drugiej stronie wygrawerowano inicjały „J.K.”.
– Ładne i poręczne do sprzedania – przyznał Bogusław.
Oddał medalion Grotowi i wyczuł, że ktoś mu się przypatruje. Kobieta stała na granicy migotliwego blasku rzucanego przez ogień. Nieruchoma i natrętna niczym zjawa. Wiele niewiast miało szczęście, znajdowały miejsce przy ogniskach i dostawały ciepłą strawę. Niektórzy żołnierze przyjmowali je z dobrego serca, inni chcieli coś w zamian.
Tyner przyjrzał się jej spod zmrużonych powiek. Niemłoda już, wychudzona i rozczochrana. Musiała maszerować z jasyrem przez wiele dni. Po drodze straciła gdzieś buty i ciepłe okrycie. Pozostała jej suknia, rozdarta na piersiach i brudna.
Wyglądała na głodną. Porucznik sięgnął do sakwy po chleb, oderwał kawałek z bochna i wyciągnął do kobiety rękę. Ani drgnęła, nawet na niego nie spojrzała. Stała nieruchomo, wpatrując się w medalion trzymany przez wachmistrza.
– Należał do mego syna, zabili go pierwszego dnia – odezwała się drżącym głosem. – Błagam, oddajcie mi to, nic innego mi już po nim nie zostało.Grot zmarszczył czoło. Podrzucił medalik i ukrył go w garści.
– Musiało ci się pomylić – mruknął nieprzyjaźnie. – Odejdź stąd.
– To ten, jestem pewna, na kopercie są inicjały „J.K.”.
Grot zerknął na medalion i pokręcił głową.
– To nie twój – wyburczał nieszczerze.
Kobieta nie ruszyła się, wachmistrz zaklął i chwycił za żagiew, by ją odpędzić.
– Oddaj jej to – mruknął Tyner.
– Że jak? – obruszył się Grot. – Wszyscy tu coś potracili. Teraz to nasza zdobycz.
– Oddaj jej, powiadam – powtórzył z naciskiem Bogusław. – Weźmiesz sobie coś z mojej części.
Wachmistrz zacisnął zęby i rzucił medalik pod nogi kobiety. Podniosła go i wtuliła w pierś. Przez chwilę znów była szczęśliwa. Tyner wiedział, że nie potrwa to długo. Ból po stracie syna powróci wielokroć silniejszy i tylko czas będzie mógł uleczyć rany zadane przez zły los.
Grot odkroił spory kawał chleba i kilka pasków suszonej koniny, którą zdobyli na Tatarach. Zapakował to za pazuchę i wstał.
– Dokąd idziesz? – zapytał Bogusław.
– Znaleźć sobie babę na noc, nie każdy jest tak święty jak ty. I nie rozdaj wszystkiego.
Tyner uśmiechnął się krzywo i odprowadził towarzysza wzrokiem, póki jego masywne plecy nie rozpłynęły się w ciemnościach.
Zazdrościł Tomaszowi beztroski, tego, że nie zastanawia się nad wszystkim, nie rozdziela włosa na czworo. Żyje i akceptuje siebie, jakim jest.
„To musi być dobre uczucie”.
Przekręcił głowę i zobaczył, że zjawa wciąż tkwi na granicy kręguświatła. Znów podał jej chleb, tym razem przyjęła dar.
– Możesz się tu przespać i ogrzać – zdecydował.
– Dziękuję, panie. – Padła na kolana, by ucałować mu dłoń.
– Dajcie spokój – mruknął skrępowany.
Obserwował, jak kobieta pochłania w pośpiechu chleb, a potem zasypia w cieple ognia. Zrobił dobry uczynek, choć zapewne i tak wszystko to pójdzie na marne. Samotna niewiasta nie ma wielkich szans, by przetrwać zimę bez dachu nad głową i wsparcia bliskich. Przypuszczał, że zabije ją głód, choroba albo tęsknota za synem. Jedyne, co mógł dla niej zrobić, to ofiarować jej te kilka godzin spokoju i ciepła.
Ułożył się na posłaniu z tatarskich kożuchów i przymknął powieki. Starał się przywołać w pamięci twarz żony, lecz to z każdym upływającym rokiem stawało się coraz trudniejsze.
Rankiem wróciły podjazdy wysłane za umykającym nureddinsołtanem. W obozie szybko rozeszły się pogłoski, że resztki pobitej ordy umknęły za Dniestr. Zagrały trąbki chorążych i wojsko zaczęło w pośpiechu gotować się do wymarszu z obozu.
Grot wrócił przed świtem i pogwizdywał wesoło pod nosem, nietrudno było się domyślić przyczyny tego dobrego humoru. Tyner dla odmiany był kwaśny jak zepsuty cydr. Skończył kulbaczyć konia i spojrzał na skuloną kobietę. Trzęsąc się z chłodu, przypatrywała się, jak żołnierze przygotowują broń i siodłają wierzchowce.
– W tym stroju daleko nie ujdziesz – stwierdził Bogusław i wskazał dłonią na baranicę służącą mu w nocy za posłanie. – To dla ciebie, ukryłem tam chleb i suszone mięso. Nie pokazuj ich nikomu, bo okradną cię i pobiją.
Chorągwie jazdy opuściły obóz jedna za drugą. Żegnał ich milczący tłumludzi, do których zaczęło docierać, że najtrudniejsze dopiero przed nimi. Nadciągała zima, a nawet w dobrych czasach nie jest to okres przyjazny dla człowieka. Wrócą do swych domów i zastaną tylko zgliszcza i kości bliskich rozrzucone po ziemi.
Jadąc na południe, musieli minąć pole bitwy. Nad pobojowiskiem kłębiły się tysiące rozwrzeszczanych ptaków. Zmienił się wiatr i Tyner poczuł odór rozkładających się zwłok. Potem było tylko gorzej. Wszędzie aż do granicy lasu leżały ograbione ciała mahometan.
Wiatr znów zmienił kierunek, oczyszczając powietrze i uciszając skrzek ucztujących padlinożerców. Dalej gościniec prowadził groblą między stawami. Z wysokości nasypu Tyner widział setki potopionych Tatarów. Wokół zwłok kłębiły się ryby. W niektórych miejscach było ich tak wiele, że wrzała woda.
– Na wigilię karpie będą wyjątkowo tłuste – odezwał się Grot sardonicznie.
Tyner zerknął na wachmistrza, który z obojętną miną gapił się na topielców. Zrobiło się mu mdło w ustach i musiał splunąć. Pogonił wierzchowca i chwilę potem kopyta zwierzęcia zamlaskały o błotnisty trakt prowadzący nad Dniestr.
Południem ujrzeli wieś, która wyrosła przy przeprawie mostowej. Z osady zostało tylko pogorzelisko i nawet cerkiew nie ocalała po przejściu pogan. Między wypalonymi skorupami chałup leżały ciała kobiet i dzieci porzucone na pastwę kun i lisów. Można było się tylko domyślać, że ordyńcy pozbyli się chorych i słabych brańców przed przekroczeniem rzeki. Sieniawski polecił, by pochować zwłoki we wspólnej mogile i opatrzyć ją krzyżem, który wydobyto z dymiącego kościoła.
Gdy dotarli nad Dniestr, zobaczyli resztki mostu spalonego przez wycofujących się Tatarów. Wpatrując się w ogrom wezbranej po deszczachrzeki, Bogusław pomyślał, że to koniec pościgu.
– No to już po wojence – mruknął Grot, jakby z żalem.
Tyner rozejrzał się po otaczających go żołnierzach. Wychudzeni i zarośnięci, raczej nie podzielali rozczarowania wachmistrza. Dostrzegał wypisaną na ich twarzach ulgę. Zrobili, co mogli, by uratować pędzonych na Krym nieszczęśników. Więcej się nie dało.
Zagrały trąbki i wojsko zawróciło do wsi.
To była zwykła izba w chłopskim domostwie, uboga i zimna. Jan Sobieski omiótł zmęczonym wzrokiem wygaszone palenisko, otwór okienny wybity w ścianie i ławę, jedyny mebel, który został w pomieszczeniu. Nie były to warunki odpowiednie dla kogoś z jego pozycją, ale miał już serdecznie dość spania pod gołym niebem.
– Rozniećcie ogień – polecił sługom i zwalił się całym ciężarem na twardą ławę. W młodości mógł spędzić cały dzień w siodle, a nocą pić i szukać kobiecego towarzystwa, co zdarzało mu się dość często, nim poznał Marię Kazimierę. Teraz, w czterdziestym trzecim roku życia, to, co przychodziło łatwo w młodości, trzeba było okupić bólem i wyczerpaniem.
Westchnął ciężko. Spod opadających powiek obserwował ogień w palenisku. Gdy zrobiło się nieco cieplej, zrzucił lwią skórę z ramion i wyciągnął ręce do płomieni. Kleiły mu się oczy i odczuwał wielkie zmęczenie. Myśl o najdrobniejszym wysiłku napawała go niechęcią i budziła wewnętrzny sprzeciw. Pragnął wyłącznie zasnąć i zapomnieć. O trudzie, porażkach i odpowiedzialności za podległych mu ludzi. O pędzonych przez Tatarów kobietach i dzieciach, które na zawsze staną się niewolnikami w olbrzymim islamskim imperium.
Przynajmniej Jakub był bezpieczny z matką. Ostatni list od żony hetman otrzymał w Krasnymstawie przed wyruszeniem na wyprawę. Marysieńkapotwierdzała w nim, że syn dotarł bezpiecznie do Warszawy. Informowała również o planach wyswatania Teofili z kniaziem Dymitrem i o tym, że przyszły pan młody odnosi się do tego mariażu przychylnie, choć stawia warunki. Nie napisała jakie, co nieco go zaniepokoiło. Dużą część listu Maria poświęciła Charlotcie Mesire, która przepadła bez wieści. Żona prosiła go, aby miał na uwadze odszukanie jej zaufanej pomocnicy i nie szczędził środków, gdyby przyszło wykupić dziewczynę z niewoli.
Obiecał jej to, choć był świadom własnej bezradności. Dziesiątki tysięcy kobiet trafiło w jasyr, wiele z nich zginęło. Niektóre pochowano w zbiorowych grobach, ale kości innych będą bielały w trawie przez wiele następnych lat. Nawet jeśli Mesire żyła, to próba odnalezienia jednej dziewczyny w tym nieszczęściu przypominała szukanie igły w stogu siana. I to płonącego.
Jan westchnął i odchylił głowę, opierając się potylicą o ścianę. Przymknął oczy i odepchnął od siebie złe myśli. Cieszył się ciepłem i spokojem, tym, że nikt nie oczekuje od niego podejmowania trudnych decyzji.
Z drzemki wyrwało go nawoływanie dobiegające z dworu i trzaśnięcie otwieranych drzwi. Do izby wparował Mikołaj Sieniawski, a za nim trzech żołnierzy taszczących stół.
– Zobacz, jaki łup dla ciebie zdobyłem! – zakrzyknął i uśmiechnął się szeroko niczym konkwistador, który właśnie odkrył wielki skarb.
Sobieski potarł czoło i wskazał na miejsce przy palenisku.
– Ustawcie to tutaj – powiedział.
Gdy żołnierze wykonali polecenie, chorąży ich odprawił.
Jak wszyscy oficerowie Mikołaj nie oszczędzał się podczas wyprawy, jadał z podkomendnymi i znosił z nimi niewygody. Cały jego strój, buty, kosztowna szata nałożona na zbroję i tygrysia skóra przewieszona przez ramię wymagały gruntownego czyszczenia.Mimo to zdawał się tryskać humorem, którego Sobieskiemu brakowało. – To nie wszystkie niespodzianki – oznajmił tajemniczo i wykonał
zapraszający gest do człowieka czekającego za progiem. – Zobacz, kogo przyprowadziłem.
Mężczyzna wsunął się do izby i zasalutował przed hetmanem, choć ubrany był jak chłop. Jan Sobieski zmrużył oczy z niedowierzaniem. Brudny, zarośnięty i zgarbiony, ale z całą pewnością był to wachmistrz, który jeździł z Charlottą.
„Jak mu tam było… Cichoń!”
Hetman poderwał się z ławy i chwycił wiarusa za ramiona.
– Myślałem, żeś nieżyw, na Boga! – zakrzyknął.
Wachmistrz milczał, onieśmielony wybuchem emocji u magnata.
– Czy Charlotta jest z tobą?
– Nie, wasza wielmożność. Rozdzieliliśmy się przy promie, myślałem, że odpłynęła z paniczem Jakubem.
– Niestety nie udało się jej dostać na pokład, choć uratowała mi syna. – Sobieski puścił wachmistrza. Zerknął na Sieniawskiego, który bywał bardzo blisko z Charlottą.
– Niech Bóg ma ją w opiece, jeśli wciąż jest żywa – mruknął imć pan Mikołaj zasępiony i przeniósł wzrok na Cichonia. – Opowiedz hetmanowi to, co mi rzekłeś.
– Po potyczce dostałem się w jasyr niejakiego Tachtarkazy murzy – zaczął wachmistrz. – Gnali nas, idąc śladem głównej ordy, którą zniosłeś, wasza wielmożność, pod Komarnem. Niechybnie i Tachtarkaza wpadłby z czambułem wprost na wasze siły, ale ostrzegł go jeden z ordyńców ukrywający się na moczarach. Gdy murza dowiedział się o bitwie i ucieczce Hadzi Gereja, porzucił jasyr i czmychnął za swym księciem.
– Chwalić Boga, że was nie wyrzezał, jak to kazał uczynić Gerejz jeńcami pod Komarnem – zauważył Sobieski.
– Zbytnio się spieszyli, psubraty, wasza wielmożność.
– Powiedz mu o brodzie – ponaglił wachmistrza Sieniawski.
– Brodzie? Jest takowy!? – zawołał hetman.
– Kilka godzin jazdy stąd. Z ojcem przeprawialiśmy tamtędy woły przez Dniestr, aby nie płacić myta na moście.
– Jesteś z tych okolic?
– Z Wołoszczy. Ojciec miał tam połowę wsi i młyn, nim wszystko straciliśmy przez Tatarów.
Sobieski wyciągnął mapę z sakwy i rozciągnął ją na ławie. Chorąży w tym czasie dostawił świece.
Pokaż, gdzie ten bród.
– O tutaj. – Cichoń wskazał punkt na mapie.
Sobieski zmrużył oczy. Rozrysowane wzgórza, doliny, puszcze i rzeki układały mu się w ogromne pole bitwy.
– Orda posuwa się na Halicz, prowadząc ze sobą trzydzieści tysięcy jasyru – rzekł hetman z namysłem i pokazał palcem trasę pochodu Tatarów. – Taka masa jeńców spowalnia czambuły. Mamy jeszcze szansę ich doścignąć, jeśli wyruszymy od razu.
– Została nam połowa żołnierzy – przypomniał Sieniawski. – Nieprzyjaciela jest pięć razy tyle.
– Dlatego trzeba ich przechytrzyć, zaskoczyć tam, gdzie nie będą się nas spodziewali. – Palec hetmana zawisł nad mapą, a potem wbił się w plamę oznaczającą olbrzymie lasy bednarowskie. – Nie przeprowadzą jasyru przez puszczę, muszą ją ominąć. Zrobią to w tym miejscu. – Sobieski wskazał miejscowość o nazwie Kałusz. – Tam ich dopadniemy.
Sieniawski pochylił się niżej nad ławą i cmoknął z powątpiewaniem.– O ile konie i ludzie wytrzymają.
– Wytrzymają, nie mają wyjścia – oświadczył hetman. – Za godzinę wszyscy mają być w siodłach.
Tyner liczył, że wypoczną i następnego dnia wycofają się w stronę Lwowa, ale nim zapadł zmrok, rozeszły się wieści, że znalazł się przewodnik znający przejście na drugi brzeg Dniestru.
Ludzie nie byli szczęśliwi z tego powodu, ale nikt nie kwestionował rozkazów hetmana. Żołnierze rozeszli się po zaroślach zakopać co cięższe łupy, aby nie obciążać i tak już wymęczonych wierzchowców. Potem chorągiew za chorągwią, przy pochodniach, dotarli do szeroko rozlanej rzeki. O świcie zaczęli się przeprawiać przez długi na ćwierć mili bród. W wielu miejscach konie nie czuły gruntu pod kopytami i musiały płynąć, ale dla wojska nie była to pierwszyzna.
Przedostawszy się na drugi brzeg, wojska od razu skierowały się na Drohobycz. Tyner musiał zostawić tam kolejnego człowieka ze swojej kompanii, który dostał gorączki i nie mógł utrzymać się w siodle. Zostało mu w oddziale czterdziestu trzech żołnierzy. Nie brakowało im za to koni zdobytych na Tatarach, choć te przeważnie były wymęczone i zajeżdżone przez uciekających ordyńców. Bogusław kazał więc podwładnym zmieniać wierzchowce co parę godzin, aby chociaż część zwierząt zachowała siły do momentu, gdy zetrą się z Tatarami w bitwie.
Dotarli do Stryja i przeprawili się przez rzekę, ale nie zatrzymali się w mieście. Hetman posłał umyślnego do tamtejszego komendanta z rozkazem, aby ten jak najszybciej dołączył z częścią sił do pościgu za ordą. Przez następny dzień niemal nie zsiadali z koni, lecz nie udało się im doścignąć nieprzyjaciela. Po drodze kilka razy zostali ostrzelani
z okolicznych zamków i przez chłopów ukrywających się po lasach, gdyżnikt nie spodziewał się zobaczyć wojsk polskich w tej okolicy.
O zmroku hetman zarządził postój. Gdy Tyner zsunął się z siodła, omal się nie wywrócił – sztywne nogi i plecy odmówiły mu posłuszeństwa. Chwycił się kurczowo kulbaki i odczekał, aż minie skurcz.
– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się wachmistrz.
Bogusław spojrzał przez ramię na Grota, który sam sprawiał wrażenie, jakby ledwo się trzymał na nogach.
– Dupa mi odpada od tej jazdy – poskarżył się porucznik.
– Jak wszystkim. Długo już tak nie wytrzymamy. Miejmy nadzieję, że tę noc spędzimy w obozie.
Wymęczeni ludzie nakarmili konie, a potem rozeszli się po chaszczach, zbierając drewno na opał. Zapłonęły pierwsze ogniska.
Kilka godzin potem rozległy się nawoływania. Zaspani Tyner i Grot spojrzeli w stronę, skąd dochodziły okrzyki. Między ogniskami rozrzucającymi migotliwy blask przemknęło kilku powracających zwiadowców.
– Coś, kurwa, znaleźli – mruknął Tomasz, bynajmniej nie kontent z takiego obrotu spraw. Było oczywiste, że nie mogą liczyć na dalszy sen.
I rzeczywiście, znów trzeba było wsiadać na koń. Żołnierze, choć wymęczeni, nie sarkali – jeden po drugim wdrapywali się na siodła i formowali szyk. Ten zresztą szybko rozciągnął się i pogubił podczas nocnej jazdy. Jechali bezdrożami przez wertepy i chaszcze, co rusz napotykając błota, strumienie i rzeczki. Wiele oddziałów nie nadążało za prącą na czele pochodu husarią hetmańską i doborowymi pułkami Jabłonowskiego i Sieniawskiego. Do świtu trzecia część żołnierzy pozostała w tyle.
Ranek zastał ich zbierających się z wolna w kupę u podnóża pasma zalesionych wzniesień. Tyner obserwował wlokących się żołnierzy. Z całej armii zostało ich może z półtora tysiąca, do tego byli wyczerpani i głodni.Zdawało się niemożliwe, aby jakakolwiek moc poderwała ich do kolejnego straceńczego natarcia.
Zjawił się posłaniec od Sieniawskiego. Dragoni dostali rozkaz przenieść się na wzgórza, skąd mieli mieć baczenie na ordę. Tyner poprowadził oddział na wskazany posterunek. Przed nimi od zachodu rozpościerał się płaski teren niemal pozbawiony skupisk drzew, które mogły posłużyć za schronienie tatarskim czujkom. Daleko na wprost, skąd miała nadciągnąć orda, płynęła rzeczka. Nad jej brzegiem Bogusław dostrzegł kilkadziesiąt szybko przemieszczających się punkcików. To był czambuł. Prawdopodobnie poprzedzał większe siły. Porucznik wyciągnął z sakwy lunetę, rozłożył ją i spojrzał w dal, gdzie wznosiła się olbrzymia kurtyna pyłu wzbijanego przez dziesiątki tysięcy ludzi, koni i bydła zmierzających w ich kierunku. Wysłał umyślnego z wiadomością o pojawieniu się nieprzyjaciela.
Horda zbliżała się, a wzbijana przez nią ściana kurzu zdawała się sięgać nieba. Wkrótce nie trzeba było lunety, aby rozróżnić poszczególne konie i dosiadających je wojowników.
Tatarzy zachowywali się bardzo pewnie, nie przyszło im do łbów, że w okolicy może przebywać polskie wojsko. Szli szeroką ławą, prowadząc olbrzymie tłumy niewolników, tabuny koni i nieprzebrane stada zrabowanego bydła.
– Nie spodziewają się nas, psie syny – mruknął Grot.
– I chwała Panu, jest ich z pięć razy więcej niż nas – oszacował Tyner z niepokojem. – Odłożył pistolet i zaczął nabijać drugi. Podczas bitwy nie będzie na to czasu.
Ludzie robili porządek z rusznicami, przepychali wyciorami lufy, smarowali zamki i czyścili panewki, wszędzie słychać było też delikatne tarcie osełek o klingi szabel. Mało kto prowadził rozmowy. Tuż przed bitwą strach, który zwykle ukrywa się w piersi mężczyzny, przesuwa się niżej, dożołądka, i osadza tam niczym kamień. Przywiera do trzewi, sprawiając, że człowiek najchętniej siedziałby w miejscu, nie wychylając się i nie ryzykując najcenniejszego daru, jakim Bóg obdarzył każdego z nas. Własnego życia.
Tyner spojrzał w twarz, która odbijała się w wypolerowanej stali noża. Wychudła i zarośnięta, o smutnych, zapadniętych oczach. Tak jak wszyscy dokoła potrzebował odpoczynku, strawy do syta i ciepłego ognia. Dobrej kobiety, która przytuli go do piersi i zapewni, że wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli miałoby to być kłamstwem. Ostatecznie czyż wszyscy nie oszukujemy się co dzień w tysiącach drobnych i ważnych spraw?
Bogusław drgnął, gdy wachmistrz położył dłoń na jego ramieniu.
– Musimy ruszać – przypomniał Grot.
Porucznik skinął niechętnie głową.
Ich kompania miała przypuścić pierwszy atak wespół z chorągwiami wołoskimi, udając zagubiony czambuł. Bogusław nie cieszył się z tego wyróżnienia. Dawno temu wyzbył się bohaterskich skłonności, dzięki czemu wciąż był żyw i zdrów. Niestety rozkaz to rozkaz i musiał ruszyć na miejsce zbiórki.
Gdy tam dotarli, jego nastrój uległ dalszemu pogorszeniu. Oddział wyznaczony przez hetmana do pierwszego związania nieprzyjaciela walką liczył trzystu ludzi. Biorąc pod uwagę, że mieli zaatakować tysiące, zakrawało to na szaleństwo.
– Powinniśmy byli zdezerterować, póki był na to czas – mruknął Grot, najwyraźniej podzielając pesymizm przyjaciela.
Tyner zerknął na wachmistrza.
– Zawsze podziwiałem w tobie ufność, jaką obdarzasz przełożonych – rzekł z ironią.
Wachmistrz roześmiał się i potarł wąsa.
– Cały ja, znasz mnie jak nikt – odparł, a potem spoważniał. – Kogo mampowiadomić, gdy stanie się co złego? – Zawiesił głos, patrząc porucznikowi w oczy.
Bogusław zastygł. Grot nigdy wcześniej o to nie pytał. Tyner rozpaczliwie szukał kogoś w pamięci, kogokolwiek. Całkowicie bez skutku. Wychodziło na to, że jest na tym świecie sam jak palec.
Potrząsnął ze smutkiem głową.
– Nie ma nikogo takiego. A u ciebie?
Grot zmarszczył gęste brwi.
– Ja też nie mam nikogo – odparł chropowatym głosem.
– Zatem postarajmy się wyjść z tego bez szwanku – rzekł Tyner. Wbrew jego intencjom nie zabrzmiało to wcale optymistycznie.
Wsiedli na konie i ruszyli stępa, mając za plecami słońce i trzymając nisko opuszczone proporce. Plan zakładał, że oślepieni blaskiem Tatarzy wezmą ich za zagubiony czambuł, jeden z tych, które po rozproszeniu w poprzednich bitwach samodzielnie wracają na stepy.
Ordyńcy dostrzegli podstęp za późno, aby przygotować skuteczną obronę.
Napinali cięciwy, jak najszybciej mogli. Strzały przelatywały niebezpiecznie blisko szarżujących jeźdźców, ale niewiele z nich trafiło w cel. Polacy uderzyli we wroga niczym stepowy wicher, dźgając, kłując i tratując kopytami koni każdego, kto miał nieszczęście spaść z siodła.
Tatarzy nie ustępowali pola, zorientowawszy się, jak niewielu jest Lachów. Cisnęli się zewsząd, blokując wierzchowce atakujących. Tyner siekł i rąbał wściekle po łbach, rękach i piersiach, zostawiając wokół siebie trupy, spryskując błoto krwią. Jakiś ordyniec zdołał chwycić go za rękaw i spróbował ściągnąć na ziemię. Porucznik ciachnął go z ukosa, rozpłatując mu twarz po same usta. Inny poganin natarł na Tynera z dzirytem, ale zginął z przebitą szyją.W końcu mahometanie podjęli odwrót, wypychając przed siebie tłumy jeńców. Szarża Polaków utknęła w ciżbie przerażonych, pędzonych na oślep ludzi. Tyner szarpnął wodze, powstrzymując konia przed tratowaniem kobiet i dzieci. Poderwał głowę i obrzucił spojrzeniem pole walki. Wszędzie wokół niego żołnierze zostali zmuszeni do powstrzymania wierzchowców, a wielotysięczny tłum spychał ich w stronę wzgórz. Co gorsza, Tatarzy znów zaczęli szyć z łuków.
– Strzały! – ryknął Grot.
Tyner uniósł wzrok, przez moment obserwując setki pocisków sunących przez niebo. Spiął wierzchowca i zmusił go do galopu. Tuż obok niego przemknęła tatarska strzała, inne spadały jak grad, trafiając w plecy uciekających jeńców.
Kilku żołnierzy spadło z koni, lecz pozostali wyrwali się spod ostrzału. Gnali przez staje, wypatrując luki w tłumie oddzielającym ich od nieprzyjaciela. W zamieszaniu dragoni Tynera znaleźli się na przedzie i jako pierwsi dostrzegli wyrwę. Bogusław wpadł w nią i pociągnął za sobą resztę pułku. Jak karzący gniew niebios uderzyli w mahometan, wyrąbując w ich szeregach krwawe rany.
Tyner zachwiał się, gdy drzewce dzidy uderzyło go w ramię i omal nie zwaliło z siodła. Chwycił się końskiej grzywy i rozpaczliwie odbił wymierzony w jego szyję grot. Wiedział, że kolejnego ciosu już nie powstrzyma.
Tatar wziął zamach i nagle zachwiał się, gdy zabłąkana strzała trafiła go w pierś. Porucznik wyprostował się w siodle i wrzeszcząc, wpakował szablę w rozdziawione zdumieniem usta ordyńca.
Szarpnął wodze i obrócił konia. Zwierzę było zmęczone, sapało i nie reagowało na polecenia. Na szczęście wokół Bogusława zrobiło się luźno. Miał chwilę, aby ocenić sytuację. Tatarskie szyki, z początku rozciągnięte nacałej równinie, zwijały się i przemieszczały w kierunku lasów.
Choć Polaków było wielokroć mniej niż pogan, wydawało się, że są wszędzie i napierają z każdego kierunku na ordyńskie centrum. Hetman rzucił do walki wszystkie siły łącznie z husarią. Tyner zastygł na chwilę, obserwując z podziwem, jak skrzydlaci jeźdźcy prowadzeni osobiście przez Sobieskiego suną klinem w stronę nieprzyjaciela. Tatarzy wystrzelili w ich stronę grad strzał tak liczny, że zderzały się w powietrzu.
Husaria chroniona przez pancerze przedarła się bez szwanku przez ulewę ostrzy. Tak jak nóż przechodzi przez masło, wbiła się w centrum ordyńców. Wszędzie kłębiły się ciała ludzi i zwierząt.
Buńczuk nureddinsołtana zachwiał się.
Nagle jak na gwizdek całe grupy mahometan zaczęły czmychać w stronę lasu. Tam wojownicy porzucali konie i dalej uciekali pieszo między drzewa, nieświadomi, że wpadają w okrutną pułapkę zastawioną na nich przez Sobieskiego. Jeszcze nocą hetman rozesłał posłańców z wezwaniem do okolicznych miasteczek i zamków, aby załogi, mieszczanie i chłopi zebrali się kupami w puszczy i wyłapywali Tatarów. Gdzieś w tym tłumie uciekinierów znajdowali się tatarski kniaź i murzowie. Ponadto każdy Tatar miał przy sobie zrabowane pieniądze, klejnoty czy wiele wartą broń, a za ordyńskiego szlachcica można było dostać okup.
Pierwszy zareagował Grot.
– Uciekają! – wrzasnął z rozpaczą. – Pieniądze nam uciekają!
Na to wezwanie cały pułk rzucił się na łeb na szyję w pogoń za umykającą zdobyczą. Na skraju lasu Tyner wstrzymał zagonionego wierzchowca. Spojrzał w gęstwinę drzew, a potem obejrzał się na swój oddział. Zostało przy nim nieco ponad dwudziestu ludzi.
– Nagroda dla tego, kto pochwyci sołtana albo murzę! – krzyknął ochrypłym głosem.Zsunął się z siodła i poprowadził kompanię, ściskając w dłoni szablę. Dragoni podążyli za nim niczym wataha wygłodniałych wilków. Las składał się z buków, dębów i klonów, poszycie gęste było od paproci i chaszczy, a także połamanych siłą natury drzew. W tych warunkach pogoń za uciekinierami trwała cały dzień. Kilka razy zostali ostrzelani przez chłopów, którzy od wieków zbójowali w puszczach i ani myśleli oddawać żołnierzom należnego im łupu.
Szlak ucieczki mahometan znaczyły trupy, gdyż chłopstwo mordowało bez litości pogan, nawet ich szlachtę. Wielu Tatarów padło ofiarą pułapek zastawianych w lesie przez wieśniaków.
Maszerujący na czele drużyny wachmistrz doskonale radził sobie w gęstwinie. Tylko dzięki niemu zdołali uniknąć zasadzek poczynionych przez chłopstwo. Po drodze napotykali zwłoki ordyńców nadziane na kolce, zgniecione przez wielkie bale przymocowane linami do drzew lub zmasakrowane okrutnie przez prymitywny plebejski oręż.
Tatarzy szybko się zorientowali, z czyjej ręki grozi im niechybna i bolesna śmierć. Mając wybór, gęsto oddawali się w niewolę żołnierzom. Po kilku godzinach ganiania po puszczy oddział Tynera ciągnął za sobą trzydziestu jeńców, w tym kilku rannych. Niestety wciąż nie pochwycili żadnego murzy.
Jeńcy zostali spętani, ale i bez tego szli potulnie. Żaden nie wydawał się chętny do ucieczki.
Grota wyraźnie złościło to, że ciągnął ze sobą rannych. Porucznik nie chciał jednak odesłać na tyły nawet kilku żołnierzy, na wypadek gdyby napotkali opór czy chłopską gromadę.
Jeden z krwawiących Tatarów znów przewrócił się na ziemię, dwóch innych natychmiast pomogło mu się podnieść.
Grot uniósł groźnie berdysz.– Powinniśmy ich ubić – warknął zaciekle.
Tyner spojrzał na ordyńców. Stłoczeni w kupę zerkali na niego, jakby domyślając się, że decyduje się ich los. Dawniej bez wahania wydałby taki rozkaz. Zapewne wyrżnąłby nie tylko rannych, ale i zdrowych. W zemście za śmierć Marii i własne zmarnowane życie. Poszukał w sobie tego ognia, ale nie potrafił już rozniecić w sercu dawnej wciekłości. Czy to znaczyło, że dojrzał? Stał się lepszym człowiekiem? A może tylko pogodził się z losem?
– Zostaw ich w spokoju – odpowiedział w końcu mrukliwym tonem. – W majątkach magnackich będzie teraz brakować rąk do pracy, sprzedamy ich Sieniawskiemu za ładny grosz.
Grot łypnął groźnie na Tatarów, ale perspektywa zarobku utemperowała w nim mordercze zapędy.
Wtedy gdzieś blisko przed nimi rozległ się wrzask.
Tyner i Grot ruszyli biegiem w stronę źródła dźwięku. Przedarli się przez gąszcz paproci i omal nie wpadli w wilczy dół. Tatar, który leżał na dnie jamy, nie miał tyle szczęścia. Z jego brzucha wystawał ostry, zakrwawiony palik. Poganin miał otwarte oczy, jakby patrzył w niebo widoczne nad koronami drzew.
– Tam są! – wrzasnął Grot i wskazał na dwie sylwetki przemykające między drzewami.
Jeden z uciekinierów miał na sobie jaskrawy strój murzy. Dragoni zaczęli walić do nich z rusznic i pistoletów. Na szczęście większość kul trafiła w powietrze lub odłupywała korę z pni, nie czyniąc zbiegom szkody.
– Żywcem ich brać, do jasnej cholery! – ryknął Tyner i wyrwał przed siebie, sadząc długie susy. Grot i kilku innych dragonów pognało za dowódcą.
Tatarzy przemykali między pniami, znikali i pojawiali się na przemian. Bogusław, biegnąc, musiał uważać na gałęzie chłoszczące mu twarz, ukrytedoły i wywrócone drzewa. Kłuło go w boku i krztusił się własnym oddechem.
Przeskoczył przez zwalony pień i poczuł, jak ugina się pod nim kolano. Z trudem utrzymał równowagę. Przedarł się przez chaszcze i nagle utracił grunt pod stopami. Grzmotnął tyłkiem i plecami o błotnistą ziemię i wydał z siebie urwane stęknięcie. Nim zdążył się czegoś chwycić, zjechał na dno płytkiego parowu.
Wyglądało na to, że nic mu nie jest. Skarpa miała tylko kilka metrów wysokości i do tego nie była specjalnie stroma. Zamrugał powiekami, starając się zorientować w sytuacji. Przed nim rozciągała się niecka otoczona wielkimi drzewami, niewidoczna z góry.
Bogusław podniósł się chwiejnie na nogi. Wytarł ubłocone dłonie o kolczą koszulę i ruszył przed siebie.
Nagle rozległ się wrzask i wystrzał. Ktoś krzyczał ostrzegawczo. Chyba Grot. Tyner nie słyszał dobrze, nie rozróżniał poszczególnych słów.
Zrobił krok i zawadził stopą o coś sprężystego i ukrytego w podszyciu. Zastygł, wpatrując się w linę, która wyprężyła się spod kobierca liści niczym wypłoszony wąż. Rozległo się trzaśnięcie, a potem łoskot zwiastujący kłopoty. Porucznik spojrzał w bok i zobaczył wielki kloc drewna zawieszony na linie i zmierzający wprost na niego.
Błyskawicznie rzucił się na ziemię, ale zrobił to za późno. Nadlatujący jak wahadło pniak trafił go w bok. Było to ledwie muśnięcie, ale wystarczyło, by odrzucić Tynera na ścianę niecki. Wrzasnął z bólu i zamroczony osunął się bezwładnie na ziemię. Zakrztusił się śliną i krwią. Miał nadzieję, że to tylko przegryziony język. Musiał się podnieść, nim straci przytomność, wbrew cierpieniu i słabości, które paraliżowały mu nogi i ręce, mąciły umysł i zaćmiły wzrok.
Uniósł głowę i naprężył ramiona, ale ból wgryzł mu się między żebraniby wygłodniałe zwierzę i zmusił do poddania się. Stęknął z rozpaczą i przylgnął policzkiem do wilgotnej ziemi.
Czy to już kres jego opowieści? Być może, o ile Stwórca nie zadecyduje inaczej.
Mordercze wahadło poruszało się, odmierzając ostatnie chwile przed tym, jak połknęła go zimna ciemność.ROZDZIAŁ XII
Niewolnica
Październik A.D. 1672
Była przekonana, że zgwałcą ją na miejscu. Rozciągną na wilgotnej ziemi i nie będzie mogła nic z tym zrobić. Charlotta przysięgła sobie, że wytrzyma. To i znacznie więcej. W przeszłości musiała znosić równie okropne rzeczy. Zło, którego doświadczamy na własnej skórze, działa na ludzi dwojako. Jednych niszczy i czyni słabymi, lecz innych wzmacnia, daje siłę i pewność, że świat, mimo jego okrucieństwa, da się okiełznać i nagiąć siłą woli.
Ten, który zabił dziecko, miał na imię Andriej. Pozostali słuchali się go i chyba bali. Nie pozwolił kamratom jej tknąć. Bynajmniej nie z litości.
– To szlachcianka. Jest młoda i ładna, dostaniemy za nią od murzy dobrą cenę. Kupicie sobie za to po trzy baby, takie, co nadadzą się do roboty w obejściu.
– Nikt się nie dowie – nalegał ten, który zaatakował ją przy pniu. Młody i barczysty, jak większość Kozaków nosił wąski kosmyk włosów na czubku ogolonej głowy. – Powąchał włosy Charlotty i wsunął rękę pod jej ubranie.Wzdrygnęła się, gdy chwycił ją za pierś.
– Zostaw ją, powiadam. – Andriej położył dłoń na rękojeści noża. – Murza wozi ze sobą żydowskiego medyka, który pozna, żeśmy ją mieli.
Młodzieniec zerknął na starszego Kozaka i cofnął niechętnie rękę. Przywódca grupy zarzucił jej na szyję pętlę ze sznura i pociągnął za sobą,
jakby była kozą. Zeszli do obozowiska ordyńców w dolinie. Miejsce, które jeszcze dwa dni wcześniej zdawało się bezpiecznym azylem dla setek wieśniaków, dla wielu z nich stało się grobem. Ciała leżały rozrzucone na całej długości i szerokości doliny, przy strumieniu i między drzewami, na zboczach i na wyrąbisku, gdzie Tatarzy zaskoczyli pracujących drwali. Większość poległych stanowili mężczyźni, niektórzy z nich zginęli w walce, inni ponieśli śmierć w trakcie panicznej ucieczki w stronę lasu.
Kozacy spotkali po drodze grupę Wołochów w baranich kożuchach i okrągłych czapach. Charlotta patrzyła bezsilnie, jak kilku z nich pastwi się nad młodą kobietą.
Nieco dalej Tatarzy zgromadzili starych ludzi i maleńkie dzieci. Towar, którego nie opłacało się ciągnąć na Krym. Nikt ich nie pilnował i zapewne, gdyby tylko chcieli, mogliby odejść gdzie bądź. Charlotta zwolniła kroku, usiłowała wypatrzyć w tłumku siwych głów Zlatę, ale wtedy Andriej szarpnął mocniej za powróz i omal nie wywróciła się na kolana.
Wataha przeszła na drugą stronę strumienia, gdzie zagnano kobiety i starsze dzieci obojga płci. Nadzorcy ustawiali jeńców w grupy, a potem wkładali im pęta na szyje i ręce. Dzieci sadzano po troje–czworo na końskie grzbiety.
Andriej zaciągnął Charlottę dalej, w miejsce, gdzie urzędował murza.
Z początku nie widziała, co się dzieje za kordonem strażników, słyszała tylko gardłowe okrzyki i błagania po polsku i rusku. Wszystko to uciął władczy głos i klaśnięcie w dłonie, po którym ktoś wrzasnął, jakby wyrwanomu serce z piersi. Charlotta wspięła się na palce i wyjrzała ponad ramieniem prowadzącego ją Kozaka.
Kilku mężczyzn klęczało na ziemi przed tatarskim wielmożą. Ten siedział rozparty na siodle, pod które postawiono pieńki. Murza nie był już młody, ale miał krępą sylwetkę i mocny kark. Śmiał się i klaskał, gdy wielki, nagi od pasa w górę Tatar ściął głowę kolejnemu z pojmanych.
Chlusnęła krew. Mesire na chwilę odwróciła wzrok.
Andriej odczekał, aż ostatni z jeńców straci życie, i dopiero wtedy zaczął rozmowę z dowódcą straży. Setnik spojrzał na Charlottę, rzucił kilka słów do Kozaka i udał się pomówić z murzą. Wielmoża wysłuchał go i skinął dłonią, wzywając ich do siebie.
Andriej podprowadził dziewczynę bliżej. Ukłonił się nisko i zaczął opowiadać coś w mowie mahometan. Murza słuchał go, mrużąc oczy, po czym uciął gadkę Andrieja władczym gestem.
Wstał i podszedł do Charlotty. Jego wzrok zatrzymał się na rozerwanej na piersiach delii. Zmarszczył brwi, a potem spojrzał na Kozaka.
– Tknęliście ją, psy – rzekł po rusku.
– Nie, panie – zapewnił Andriej.
– I tak sprawdzę i jeśli łżecie, każę was wybatożyć – odparł wielmoża i zawołał kogoś po tatarsku.
Chwilę potem straże przepuściły starszego mężczyznę. Był szczupły i dobrze ubrany, lecz nosił na twarzy wypalone piętno niewolnika. Charlotta domyśliła się, że to Żyd, o którym wspomniał Andriej.
Medyk obszedł ją dokoła, po czym bezceremonialnie zajrzał Charlotcie w usta, jakby oceniał wartość i wiek klaczy. Potem cofnął się o krok.
– Rozbieraj się – polecił.
Charlotta przemknęła spojrzeniem po otaczających ją męskich twarzach. Ściągnęła delię, koszulę i spodnie. Powstrzymała odruch, aby zasłonićdłońmi piersi i łono.
– Pochyl się i zegnij kolana – rzucił Żyd.
Wykonała polecenie. Drgnęła, gdy włożył w nią palce. Po chwili nacisk zelżał.
– Możesz się wyprostować – zezwolił medyk, a potem zwrócił się do murzy po tatarsku.
Wielmoża wysłuchał go i skinął głową z aprobatą. Zrozumiała, że oględziny wypadły pomyślnie.
Żyd kazał się jej odziać. Odprowadził ją na bok, gdzie dołączyła do młodziutkiej jasnowłosej dziewczyny. Medyk przekazał obie niewolnice pod opiekę mężczyzny o pięknych brązowych oczach i piskliwym głosie. Charlotta domyśliła się, że to kastrat.
Eunuch przyjrzał się Charlotcie.
– Nazywam się Selim i od teraz podlegasz mej woli – powiedział i wskazał jedną z klaczy pasących się nieopodal. – To twój koń – oznajmił.
Mesire natychmiast pomyślała o ucieczce. Coś w wyrazie jej twarzy musiało zdradzić eunuchowi ten zamiar. Chwycił ją za ramię i mocno zacisnął dłoń. Syknęła z bólu. Był zaskakująco silny.
– Nawet o tym mnie myśl – powiedział i wskazał na łuczników. – To najlepsi strzelcy i wiedzą, że czeka ich śmierć, gdy pozwolą którejś z was zbiec.
Charlotta była przekonana, że spędzą noc tutaj, ale Tatarom spieszyło się opuścić dolinę. Wyruszyli kolumną, jeńcy środkiem, pilnowani ze wszystkich stron przez ordyńców. Przez całą noc podążali na wschód, robiąc krótkie postoje tylko wówczas, gdy pochód niewolników zwalniał mimo bicia i zastraszania. Nad ranem spotkali się z mniejszym czambułem, z którym szło jakieś dwie setki brańców. W nowej grupie niewolników znajdowało się kilka kobiet z małymi dziećmi. Charlotta, siedząc wysoko na grzbiecie konia,widziała, jak jedna z matek potyka się i nie wypuszczając z ramion malca, upada na ziemię. Idący obok niej jeńcy szybko ją podnieśli, lecz powstałe przy tym zamieszanie zwróciło uwagę murzy.
Wielmoża krzyknął coś gardłowo i wskazał buńczukiem na nowo przybyłych niewolników. Tatarzy wyciągnęli matki z grupy i zaczęli odbierać im dzieci. Oporne kobiety, które nie chciały oddać synów i córek, były bite na śmierć. Malców zostawiono po prostu przy zwłokach, na pastwę głodu, chłodu i drapieżników.
Charlotta obserwowała to okrucieństwo z bezsilną wściekłością. W pewnym momencie poczuła smak krwi w ustach, otarła je i popatrzyła na czerwoną dłoń. Zrozumiała, że właśnie przegryzła sobie wargę.
Niewolnice należące do murzy dostały wodę, chleb i suszoną koninę, pozostali jeńcy mogli tylko pomarzyć o posiłku. Wymęczeni i głodni wlekli się w okrutnym pochodzie, co rusz poganiani i bici przez nadzorców.
Słońce stało już wysoko, gdy ze wzgórz ujrzeli San. Orda rozłożyła kosz na terenie rozciągającym się między zalesionymi wzgórzami a rzeką. W obozowisku mogło przebywać parę tysięcy Tatarów i kilka razy więcej jeńców wyłapanych na podgórzu.
Charlottę i jasnowłosą brankę zaprowadzono do jurty. Kolistą konstrukcję ze spiczastym zadaszeniem wzniesiono z bawełny, skór, drewnianych tyczek i sznurów. Wewnątrz znajdował się drewniany podest wyściełany skórami – łoże ich pana. Był też metalowy kosz do palenia ognia i kilka skrzyń. Podłogę wyłożono skórami wilków.
Selim polecił niewolnicom, aby siadły jedna przy drugiej pod miękko obwisłą ścianą namiotu, dostały też jedzenie i wodę. Po chwili z dworu wszedł murza. Charlotta spuściła głowę, aby uniknąć jego wzroku. Mimo to czuła, że przygląda się właśnie jej.
Zrobiła pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy. Zakaszlała z całychsił, aż zarzęziło jej w piersi. Murza powiedział coś po tatarsku do eunucha i opuścił jurtę.
– Zostałaś wybrana – zwrócił się Selim do jasnowłosej niewolnicy. – Masz wielkie szczęście, tej nocy dasz rozkosz wielmożnemu Abasowi.
Dziewczyna wybałuszyła oczy i nie odezwała się słowem. Wywołało to niezadowolenie kastrata. Położył dłoń na rękojeści bicza zatkniętego za szeroki pas noszony na biodrach.
– Zrozumiałaś, dziewko, jaki zaszczyt cię czeka? – spytał groźnie, marszcząc wymuskane brwi.
– Tak, panie – wydukała przerażona.
– Musisz dokonać ablucji i ogolić włosy zgodnie z przykazaniami Proroka. – Eunuch zawiesił wzrok na Charlotcie. – Co do ciebie, zobaczymy, co będzie – powiedział i zabrzmiało to bardzo złowróżbnie.
Gdy Selim wyszedł, dziewczyna wtuliła twarz w dłonie i zaszlochała. Charlotta przysunęła się do niej. Delikatnie położyła rękę na jasnych włosach.
– Wszystko się ułoży – skłamała.
Dziewczyna uniosła mokrą od łez twarz.
– Ja nie mogę, nie zniosę tego. Zabiję się.
Mesire chwyciła ją za rękę.
– Nie mów głupstw. Jak masz na imię?
– Sonka.
– Byłaś kiedyś z mężczyzną?
– Nie, ojciec zamierzał wydać mnie na święto pańskie za młynarza, dał już na zapowiedzi.
– Ile masz lat?
– Matula mówiła, że idzie mi czternasta wiosna.Wśród gminu taki wiek zamążpójścia nie był niczym wyjątkowym.
– Co mam robić? – zapytała z rozpaczą.
– Zachowaj spokój i rób wszystko, co ci każe. Nie płacz i Boże broń nie opieraj się, to go tylko rozwścieczy. Widziałaś, do czego jest zdolny.
– Będzie bolało?
Charlotta się zawahała.
– Jeśli będzie brutalny… Ale musisz to znieść. Po prostu przeczekaj, aż zrobi swoje i zaśnie. Rozumiesz?
Rozmowę przerwał im medyk. Wszedł z dworu i zmierzył kobiety bacznym wzrokiem. Ukucnął naprzeciw Charlotty.
– Rozepnij delię, muszę cię osłuchać – powiedział i wyciągnął z sakwy mosiężną trąbkę.
Odsłoniła piersi i plecy. Żyd pochylił się i przyłożył zimny metal do jej skóry.
– Oddychaj głęboko – polecił. – A teraz zakaszl.
Charlotta niemal wykrztusiła z siebie płuca, licząc, że Żyd da się nabrać. Schował trąbkę do sakwy. Wlepił w Charlottę spojrzenie zmęczonych
oczu.
– Nic nie słyszę w płucach. Chcesz dobrej rady? – zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.
– O ile wypływa z dobrego serca.
Kąciki ust Żyda wygięły się smutno.
– Dobre serce to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje niewolnik. – Obrócił twarz, pokazując piętno. – Murza wypalił mi je za to, że go okłamałem. – Darował mi życie, gdyż jestem przydatny. Pomyśl, czy ty będziesz miała tyle szczęścia, jeśli przyłapie cię na udawaniu chorej.
Charlotta zastygła.– Co mu powiesz?
W oczach Żyda zatliła się iskierka współczucia.
– Że jesteś przeziębiona i jutro dojdziesz do zdrowia. Myślisz, że to możliwe?
Skinęła głową.
– Co się ze mną stanie? – zapytała.
– To zależy od ciebie. Jeśli spodobasz się Abasowi, zostaniesz w jego haremie jako nałożnica, jeśli nie… sprzeda cię na targu niewolników do burdelu. – Pokręcił głową z powagą. – Zastanów się dobrze, co uczynisz, gdy murza zechce cię posiąść. Od tej decyzji prawdopodobnie zależy twoje życie.
– Twój pan jest potworem.
– Nasz pan – przypomniał jej spokojnym tonem. – Lepiej będzie dla ciebie, gdy zaczniesz myśleć o sobie jako o rzeczy, która jest jego własnością. Abas może cię wychędożyć, sprzedać na targu, torturować, zabić, a nawet oddać psom. Co tylko zechce. A wierz mi na słowo, w jego sercu nie ma wiele litości dla niewiernych.
Medyk wyprostował się i podszedł do wyjścia z jurty. Zatrzymał się.
– Jeśli jest ktoś, kto zapłaci za ciebie duży okup, porozmawiaj o tym z Selimem, on przekaże sprawę murzy – poradził.
Wyszedł z jurty i zostały same. Nie na długo. Jakiś kwadrans później zjawił się Selim z dwiema niewolnicami. Pod nadzorem eunucha rozpaliły ogień i przygotowały Sonkę na użytek murzy.
Abas zjawił się po wieczornych modłach. Selim pomógł mu zdjąć strój i umył swemu panu stopy. Krępe, nabite mięśniami ciało wojownika znaczyły liczne blizny od kul, grotów strzał i ostrzy. Tatar pokazywał je kobietom z wyraźną dumą. Gdy eunuch skończył obmywać mu stopy, murza ściągnął przepaskę osłaniającą przyrodzenie i skinął dłonią na Sonkę.
Dziewczyna zastygła nieruchomo i twarz Abasa spochmurniała. Charlottadźgnęła dziewkę palcem pod żebra.
– Idź do niego – syknęła szeptem.
Sonka popatrzyła na nią z rozpaczą, ale usłuchała. Podniosła się z kolan i zbliżyła do posłania.
– Zdejmij szatę – rozkazał jej Selim, wciąż stojąc przy swym panu. Zsunęła jedwab z ramion i odsłoniła się naga oczom murzy. Abas skinął
dłonią, przyzywając ją do siebie.
Dziewczyna ułożyła się na plecach. Rozsunął jej uda i przygwoździł do posłania całym swym ciężarem. Wsunął się w nią bez żadnego przygotowania. Sonka krzyknęła z bólu i szarpnęła się w uścisku murzy, ale Tatar był silny i przydusił ją mocniej.
Powarkując, wbijał się raz za razem między uda niewolnicy.
Na szczęście gwałt nie trwał długo. Abas skończył, prężąc się i wydając gardłowe chrząknięcia. Potem rozgrzany przetoczył się na plecy i sięgnął dłonią do rozłożonych nóg Sonki. Gdy zobaczył na palcach krew, uśmiechnął się zadowolony. Powiedział coś do Selima, na co obaj się roześmiali, i kazał przynieść sobie kobyle mleko.
Nasyciwszy pragnienie, murza poddał się ablucji. Selim obmył mu lędźwie, pachy i twarz. Sonka także opłukała się z krwi i wróciła na posłanie, aby ogrzewać swego pana w chłodną noc. Eunuch ułożył się obok łoża Abasa jak wierny pies.
Charlotta nie mogła zasnąć mimo zmęczenia. Gdy tylko przymykała powieki, widziała, jak Andriej wyrywa jej dziecko z ramion i roztrzaskuje mu główkę o pień. Wiedziała, że z czasem to silne, bolesne wspomnienie przyblaknie, ale tej nocy raniło jej serce niczym rozpalone do białości ostrze.
Upływały godziny, ogień w metalowym koszu zaczął wygasać, tak jak wzburzenie w piersi Charlotty. Jej wzrok opadł na Sonkę, która leżała na boku i chyba zasnęła. Była młoda, przy odrobinie szczęścia przywyknie doswego losu, może nawet zyska sympatię murzy albo któregoś z jego synów czy sług. Być może – w sprzyjających okolicznościach, jeśli dziewczyna wykaże się sprytem – będzie miała na Krymie lepsze życie niż jako żona młynarza.
Co do własnego losu nie mogła mieć złudzeń. Spojrzała na śpiącego eunucha. Mogła spróbować go zabić, zabrać mu sztylet, który trzymał przy sobie, i poderżnąć Abasowi gardło. To byłoby sprawiedliwe, nikt nie mógł zaprzeczyć. Tylko co potem? Znajdowała się w środku wielkiego obozu, a przed jurtą stały straże. Zostałaby schwytana i wydana na tortury. Sonka i pozostali niewolnicy murzy zostaliby umęczeni wraz z nią za to, że nie powstrzymali jej przed uśmierceniem pana. Czy miała prawo poświęcić tych wszystkich ludzi?
Odpowiedź była zaskakująco oczywista. Gdyby istniał choć cień szansy na ucieczkę, nie zawahałaby się ani chwili.
Charlotta ułożyła głowę na wilczej skórze, licząc, że tym razem zaśnie wbrew koszmarom czającym się w ciemnościach.
Obudziło ją ciężkie sapanie. Uniosła głowę i zaraz tego pożałowała. Abas brał swą własność od tyłu, mocno i szorstko niczym ogier pokrywający klacz. Sonka klęczała z twarzą wciśniętą w posłanie, ulegle poddając się opresji.
Tym razem minęło więcej czasu, nim murza osiągnął raj. Po wszystkim Selim obmył wielmożę i pomógł mu się odziać.
Abas opuścił jurtę i wkrótce nad obozem Tatarów rozległ się śpiew muezina wzywający wojowników islamu na poranne modły.
Sonka wróciła na swoje miejsce pod ścianą jurty. Wymęczona, obolała i zrozpaczona, ale żywa. Gdy Selim zostawił je same, Charlotta przytuliła dziewczynę i pozwoliła jej wypłakać się sobie w ramię.
Przez większość dnia przebywały w zamknięciu. Na zewnątrz mogły wyjść tylko za potrzebą i musiały prosić o to Selima, który przydzielał imstrażnika. Mesire podczas tych przechadzek dostrzegła, że Tatarzy zaniedbywali straże, szczególnie od strony rzeki. W obozie było mnóstwo jeńców – głównie kobiety i dzieci powyżej ósmego roku życia. Z mężczyzn oszczędzono tylko stolarzy i kowali, którzy pracowali przy wytwarzaniu dybów i pęt dla niewolników.
Tego dnia przybyły do obozu kolejne czambuły prowadzące setki nowych jeńców, a także wozy zrabowane z wyludnionych wsi. Tatarzy ładowali na nie zagrabione dobra i mniejsze dzieci, pozostałych brańców czekała długa piesza wędrówka na stepy.
Wracając znad rzeki, Mesire spotkała Selima. Wykorzystała okazję, gdy na moment zatrzymał się blisko niej.
– Powiedz murzy, że może otrzymać za mnie sowity okup – powiedziała. Eunuch zmarszczył gniewnie czoło i zawiesił na niej wzrok.
– Nie odzywaj się niepytana – rzekł lodowatym tonem.
Charlotta poczuła, jak twardy węzeł gniewu uwiera ją w piersi. Wbiła wzrok w ziemię.
– Wybacz mi, panie.
– Jesteś z zamożnego rodu?
– Tak, panie – skłamała. – Za uzyskane za mnie srebro murza kupi dziesięć innych niewolnic.
Selim zmrużył oczy.
– Przekażę mu twą prośbę – zapewnił. – Ale wiedz, że wiele zależy od ciebie. Dostąpisz zaszczytu spędzenia nocy z wielmożnym Abasem – oznajmił w sposób, jakby miała to być najlepsza nowina w jej życiu. – To wielki honor dla ciebie, murza zwykle zatrzymuje dla siebie tylko dziewice.
Charlotta zacisnęła zęby.
– Czemu zatem zawdzięczam tę łaskę?– Nasz pan ma dobre oko do klaczy i kobiet, najbardziej lubi kiełznać te narowiste. Powiedział mi, że dostrzega w twych oczach hardość, której nie powinno się widywać w spojrzeniu kobiety. – Eunuch uśmiechnął się złośliwie. – Ja także myślę, że należy nauczyć cię posłuszeństwa. Teraz wracaj do jurty!
Przez resztę dnia Charlotta przekonała się, że nuda może być równie uciążliwa jak lęk. Próbowała rozmawiać z Sonką, ale szybko popadła w zniechęcenie. Cały świat jej towarzyszki ograniczał się do wioski, w której się urodziła i mieszkała. Jej życie polegało na pracy w polu, oporządzaniu bydląt i usługiwaniu ojcu i braciom. Opowieść Sonki stanowiła ponure przypomnienie o wartości kobiety w świecie całkowicie zdominowanym przez mężczyzn.
Charlotta położyła się na wilczej skórze i przymknęła oczy. Rozmyślała, szukając w pamięci radosnych wspomnień, czegoś, co da jej siłę przetrwać nadciągającą noc. Niestety, choć bardzo się starała, nie było tego wiele. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to książki i przygody łóżkowe, szybkie i nastawione na doraźną przyjemność. Jej egzystencja wydała się pusta, pozbawiona głębszych uczuć i relacji z innymi ludźmi. To z pewnością pomagało w jej fachu, ale czy na samotności można cokolwiek zbudować?
Ktoś wszedł do jurty i Charlotta uniosła powieki. To był Selim z posiłkiem. Dostawały jeść raz dziennie, więc Mesire rzuciła się wygłodniała na wędzoną koninę. Nie było tego wiele, tylko tyle, aby nie osłabnąć z głodu.
Gdy skończyła własną porcję, oblizała palce i zerknęła na paski mięsa leżące przed Sonką. Dziewka ledwie co tknęła posiłek.
– Będziesz to jadła? – zapytała Charlotta, wpatrując się chciwie w mięso. – Możesz wziąć, nie jestem głodna.
Nie zamierzała pytać się dwa razy. Chwyciła koninę i zaczęła wpychać jąsobie do ust. Było jej szczerze żal Sonki, ale musiała myśleć o sobie. Potrzebowała sił, aby wydostać się na wolność.
Gdy zjawił się murza, Charlotta była już umyta i nasmarowana olejkami. Zbliżyła się do Abasa i nie patrząc mu w twarz, zsunęła szatę, która miękko ułożyła się wokół jej stóp. Ośmieliła się zerknąć na swego pana i dostrzegła zadowolenie w jego oczach. Chwycił ją za dłoń i pociągnął na posłanie. Od razu wylądowała na plecach. Z tego, co słyszała o poganach, ich Prorok nakazywał mężczyznom, aby kobieta jako istota podległa zawsze znajdowała się na dole.
Jedno dało się z całą pewnością powiedzieć o Abasie: poważnie podchodził do tych zaleceń i zdecydowanie nie był zwolennikiem wstępnych gier miłosnych. Gdy przygniótł ją swym cielskiem, uniosła biodra, aby ułatwić mu wsunięcie się w nią i zaoszczędzić sobie bólu. Była sucha w środku jak pieprz, więc i tak zabolało, nim rozgościł się w niej na dobre. Zaczęła jęczeć, udając rozkosz, i poruszała się rytmicznie, odpowiadając na pchnięcia Abasa, z nadzieją, że to przyspieszy koniec jej udręki. I rzeczywiście, murza nie zaliczał się do szczególnie wytrzymałych w miłosnych szrankach. Wyprężył grzbiet i poczuła, jak zrasza ją gorącym nasieniem.
Zdobyła się na jeszcze jeden ekstatyczny jęk i zastygła, czekając, aż Abas przestanie dociskać ją do posłania. Potem przyszła kolej na ablucję. Eunuch uklęknął przed murzą i zaczął obmywać mu plecy.
– Selim twierdzi, że chcesz się wykupić – odezwał się wielmoża. Mesire uniosła wzrok na oblicze wojownika. Jego skośne, otoczone
zmarszczkami oczy przyglądały się jej z uwagą.
– Tak, mój panie, uzyskasz za mnie wysoki okup.
– Pomyślę nad tym, gdy dotrzemy na Krym. Sprawuj się dobrze, a być może odzyskasz wolność.Charlotta nie wyczuła w jego zapewnieniach grama szczerości, lecz nie okazała tego. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się z wdzięcznością i ucałowała dłoń murzy.
Nie miała najmniejszych wątpliwości, czego będzie jeszcze od niej oczekiwał. Mężczyźni wszędzie pragną tego samego – wszyscy, bez względu na rasę, religię czy wiek. Kiedyś, teraz i zawsze.
Obudził ją przed świtem i przyciągnął za włosy do lędźwi. Nie opierała się, przyjęła go w usta i zrobiła, co trzeba, aby zaczął pojękiwać i drżeć. Nim doszedł w jej gardle, ktoś krzyknął rozdzierająco na zewnątrz i chwilkę potem wokół jurty rozpętała się burza wrzasków i eksplozji. Ktoś wpadł do namiotu z obnażoną szablą. Zorientowała się, że to strażnik. Zaczął wykrzykiwać coś gardłowo i Abas poderwał się z posłania jak oparzony. Wybiegł przed namiot, a gdy wrócił, na jego twarzy malowała się wściekłość.
Z zewnątrz dobiegały chaotyczne wystrzały i głośne okrzyki nacierających Polaków.
Selim podał murzy strój i broń. Nim Abas opuścił jurtę, rzucił kilka chrapliwych zdań do eunucha, wskazując przy tym na Charlottę i Sonkę.
Rzezaniec przytaknął swemu panu i popatrzył na nie w dziwny sposób. Mesire domyśliła się, że Abas rozkazał zabić niewolnice, gdyby wynik starcia przechylił się na korzyść Lachów.
Murza wybiegł z jurty, zabierając ze sobą strażników. Selim spojrzał na Charlottę.
– Ubieraj się – warknął.
Obrócił się do niej tyłem i wlepił wzrok w rozchyloną płachtę u wejścia do namiotu. Charlotta pochyliła się po szatę leżącą koło łoża i dostrzegła rękojeść sztyletu wystającego spod poduszki na posłaniu eunucha. Ostrze znajdowało się za daleko. Jej spojrzenie zatrzymało się na biczu leżącymbliżej, na wyciągnięcie ręki. Zerknęła na Selima, był tak zaabsorbowany własnym strachem, że nie dostrzegł, jak złapała za rzemień.
Zarzuciła go eunuchowi na szyję. Zatoczył się, ciągnąc ją za sobą, kopnął dzban na wodę, a potem wpadł na posłanie i wywrócili się oboje. Grzmotnęli ciężko o wyłożony futrem podest i nagle znalazła się pod Selimem. Był cięższy i silniejszy, ale Charlotta przywarła mu do pleców i jeszcze mocnej zacisnęła rzemień na jego gardle.
Półleżąc, z nogami zwisającymi z posłania, zmagali się pośród postękiwań, sapnięć i jęków. Bliscy sobie niczym kochankowie.
Jedno musiała mu przyznać: sukinsyn był uparty i nie chciał umrzeć, walczył i szamotał się, rozdając na ślepo ciosy. Jeden z nich trafił ją w żebra. Skuliła się, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wtedy uderzył ją ponownie łokciem. Rozluźniła uścisk na jego gardle. Wykorzystał to, aby wsunąć dłoń między szyję a rzemień, który miażdżył mu krtań.
Ramiona jej słabły i drżały z potwornego napięcia, rzemień wcinał się jej w skórę dłoni, zdzierając naskórek, powodując ból i drętwienie palców. Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma, nim Selim zacznie odzyskiwać przewagę.
Uniosła wzrok na Sonkę, która kuliła się pod ścianą jurty jak wystraszona kura.
– Pomóż mi – warknęła Charlotta, ale wywołała tym jeszcze większe przerażenie na twarzy dziewczyny.
Eunuch znów się szarpnął, zyskując odrobinkę luzu. Jego dłoń oparła się o twarz Mesire i zaczęła miażdżyć jej nos. Stęknięcie za stęknięciem zaczął robić sobie więcej miejsca, aż w końcu poczuła, jak rzemień wymyka się jej z zaciśniętej dłoni.
Wykorzystał to. Obrócił się do niej twarzą, przygniótł do posłania i zacisnął łapska na jej krtani. Odruchowo kopnęła go w krocze, ale rzecz jasna niewiele przyniosło to pożytku.Teraz to on był górą, pochylił się nad nią, parskając i sapiąc jej w twarz z nienawiścią. Widziała nad sobą zaciśnięte w kreskę usta, zmrużone z wysiłku oczy. Słabła, nie mogąc złapać oddechu, mącił się jej wzrok. Rozległ się trzask i pomyślała, że właśnie zmiażdżył jej krtań.
„Dlaczego nie czuję bólu?”
Coś wilgotnego i ciepłego kapnęło na jej policzek.
Ucisk na szyi zelżał i przez szeroko otwarte usta Charlotta wessała życiodajne powietrze. Zwaliła z siebie eunucha, kaszląc i krztusząc się. Dopiero gdy złapała oddech, uniosła głowę i spojrzała na Sonkę. Dziewczyna wciąż ściskała w dłoniach reszki potłuczonego dzbana.
– Musimy uciekać – wydusiła z siebie Charlotta.
Sonka ani drgnęła, wciąż wpatrując się w pokaleczone dłonie. Charlotta nie była pewna, czy powinna zabierać ją ze sobą. Nim podjęła decyzję, Selim się ocknął. Uniósł głowę, rozglądając się nieprzytomnie. Mesire chwyciła sztylet z jego posłania i bez namysłu wbiła ostrze w pierś mężczyzny. Wyprężył się, w jego oczach pojawiło się niedowierzanie. Pozwoliła mu na siebie patrzeć, gdy umierał. Żałowała jedynie, że odbywa się to tak szybko. Skurwysyn zasługiwał na znacznie gorszą śmierć.
Wytarła sztylet o ubranie Selima i uniosła wzrok na dziewczynę, która wpatrywała się w nią oszołomiona. Charlotta chwyciła ją za rękę i wyciągnęła z jurty.
W blaknących ciemnościach przedświtu widać było błyski wypluwane przez lufy rusznic i muszkietów.
– Tędy. – Charlotta wskazała na zachód, gdzie znajdowały się zalesione wzniesienia. Pobiegły przez mrok, potykając się o walające się na ziemi ciała. Mijały walczących ze sobą mężczyzn, zbyt zajętych mordowaniem się, aby próbować zatrzymać uciekające kobiety. Dotarły do skraju obozu, gdy nagle tuż przed Charlottą wyrósł Tatar z dzirytem. Jego twarz wykrzywiałoprzerażenie, jakby ścigał go sam diabeł. Krzyknął coś po swojemu i wymierzył w nią zakrwawiony grot.
Sonka krzyknęła z przerażenia i wywróciła się. Charlotta wymierzyła w napastnika sztylet, wiedząc, że to żałośnie słaba ochrona wobec długiej dzidy. Wtedy z półmroku za plecami ordyńca wyłoniły się koński łeb i szabla, która rozpołowiła twarz Tatarzyna.
Mesire pomogła dziewczynie wstać z błota i po chwili znów pędziły w stronę lasu. Wokół nich rozgrywała się krwawa jatka, ostrza, groty i kule wydzierały życie z ciał ludzi i koni. Mimo to udało się im wydostać z kosza. Biegły przez łąki z walącym sercem i kłuciem pod żebrami, aż w końcu zdyszane dopadły pierwszych drzew.
Charlotta obejrzała się za siebie. Słońce wychyliło się skrawkiem zza horyzontu, oświetlając pole bitwy. Nie trzeba było być generałem, aby zrozumieć, że Tatarzy przegrywają. Wszędzie jak okiem sięgnąć ordyńcy czmychali przed polską jazdą i nacierającą piechotą. Nie znaczyło to bynajmniej, że mogły się poczuć bezpieczne. Mesire podejrzewała, że nie tylko jej przyszło na myśl schronić się na wzgórzach.
– Ukryjemy się i przeczekamy do końca bitwy – zdecydowała za nie obie. Zanurzyły się w las. Wokół nich rozciągał się wilgotny półmrok, szybko
ustępujący przed nadchodzącym dniem. Charlotta szła z przodu, przystając co jakiś czas i nasłuchując.
Wtedy usłyszała hałas. Ktoś lub coś dużego biegło w ich stronę. Pociągnęła Sonkę za sobą w paprocie. Przywarły do ziemi. Charlotta na migi pokazała dziewczynie, aby zachowała ciszę, a sama wyjrzała zza skroplonych rosą liści.
Mężczyzna poruszał się lekko zgięty, trzymając się za bok. Być może został ranny. Wyglądało na to, że minie je w odległości kilkunastu kroków. Mógł być to jeniec uciekający tak jak one z obozu lub Tatar szukającyschronienia w gęstwinie. Kimkolwiek był, Mesire nie zamierzała wchodzić mu w drogę.
Nagle mężczyzna potknął się i wywrócił na ziemię. Usłyszała jęk bólu i soczyste przekleństwo rzucone po rusku.
Znieruchomiała. Poznała ten głos, chrapowaty i twardy. Nie mogła się pomylić.
Uciekinier podniósł się na kolana, wbił szablę w ziemię i wstając, podparł się na klindze. Wtedy zobaczyła tę twarz, ponurą, naznaczoną blizną gębę, która śniła się jej po nocach.
To był Andriej, bestia, która zabiła bezbronne niemowlę i sprzedała ją Abasowi. Odruchowo skuliła się przed jego wzrokiem, ale on zupełnie nie zwrócił uwagi na gąszcz paproci.
Wyprostował się i podreptał do rozłożystego drzewa rosnącego jakieś trzydzieści kroków od ich kryjówki. Przysiadł w jego korzeniach i wyciągnął nóż. Odciął długi kosmyk włosów wyrastający z wygolonej na łyso czaszki. Charlotta domyśliła się, że w razie potrzeby Kozak będzie udawać zwykłego wieśniaka, który zbiegł z jasyru. Nie mogła na to pozwolić, nie po tym, co zrobił dziecku.
– Zostań tu – szepnęła Sonce w ucho. – Jeśli zginę, uciekaj ile sił w nogach.
Sięgnęła po sztylet. Towarzyszka chwyciła ją za ramię, ale Mesire odepchnęła jej dłoń. Myślała już tylko o zemście.
Wycofała się tyłem z gąszczu paproci. Zamierzała podejść go, zaskoczyć i poderżnąć mu gardło, a potem patrzeć mu w oczy i obserwować, jak zdycha. Od celu dzieliło ją już tylko parę kroków. Wystarczyło obejść pień i przyłożyć ostrze do paskudnej gęby. Uniosła sztylet do ciosu i skoczyła w przód.
Nie zastała go tam. Zszokowana wlepiła wzrok w ugnieciony mechi wtedy poczuła zimny dotyk stali przy gardle. Wyrwał jej sztylet z zaciśniętych palców i pchnął mocno na drzewo.
– Obróć się – zażądał.
Wykonała polecenie.
Bez wątpienia zdziwił się, widząc ją tutaj. Blizna na jego czole zwinęła się, gdy ściągnął brwi.
– Kto by się spodziewał – mruknął i zmrużył oczy. – Jak uciekłaś?
Nie odpowiedziała, opuściła wzrok na plamę krwi, która przesiąkała przez delię Kozaka na wysokości żeber. Niżej przy pasie sterczały obok siebie nóż i jej sztylet.
Andriej zerknął na dół.
– Trochę oberwałem, ale się wyliżę – rzekł i wykrzywił usta w paskudnym grymasie. – Jest tu ktoś z tobą?
Powstrzymała się przed spojrzeniem w stronę gąszczu paproci.
– Nie, jestem sama.
Wiedziała, kim jest i co zrobił. Nie mógł ryzykować zostawienia jej przy życiu. Co najwyżej zechce ją wychędożyć, nim poderżnie jej gardło. Może i był ranny, ale widziała pożądanie w jego oczach. Przysięgła sobie, że nie pozwoli mu się tknąć.
– Uciekaj! – krzyknęła na całe gardło.
Paprocie poruszyły się i Sonka wypadła z nich jak wystrzelona z procy. Andriej odruchowo obrócił głowę i szabla lekko odchyliła się od szyi Charlotty.
Z całej siły rąbnęła go w krwawiący bok i natychmiast wbiła mu kolano między nogi. Zgiął się wpół, ale utrzymał szablę. Nim zdołała wytrącić mu ostrze z ręki, machnął klingą, omal nie gruchocząc jej kolana. Odskoczyła w bok. Schyliła się i podniosła omszały kamień. Był kanciasty i ciężki, ledwomieścił się w kobiecej dłoni.
Wiedziała, że nie powinna ryzykować. Mogła wykorzystać okazję i pobiec w stronę obozu, licząc na ocalenie. Zamiast tego z całej siły cisnęła kamień w twarz potwora.
Trafiła go w żuchwę. Wrzasnął i zwalił się na ziemię. Bez wahania rzuciła się na cięższego i silniejszego mężczyznę. Uderzył ją w twarz i głowa odskoczyła jej w tył. Poczuła krew w ustach, ale to nie miało znaczenia. Złapała za nóż przy jego pasie i z całej siły wbiła ostrze w ramię Andrieja. Wydarł się i zasłonił przed kolejnym ciosem. Równie dobrze mógłby próbować okiełznać ogień. Kolejny cios przebił mu policzek, następny ugodził w bark i ostrze zjechało krwawą raną aż na pierś. Następne pchnięcia rozcięły mu szyję, nos i usta, wyłupiły oczy. Charlotta dźgała go jeszcze długo po tym, jak znieruchomiał i zmienił się w połeć ociekającego krwią mięsa.
Znajdowała się w amoku, utraciła poczucie czasu i tego, kim jest. Nie pamiętała, jak wróciła do obozu. Gdy odzyskała świadomość, cała była we krwi i wyglądała jak zjawa. Ziemia, po której stąpała, usiana była trupami Tatarów. Wiele zwłok zostało odartych z odzienia przez grupy zwycięzców krążących po pobojowisku w poszukiwaniu łupów. Nie należeli do regularnej armii. Była to zbieranina szlachty, mieszczan i uzbrojonych chłopów. Widziała też Żydów ściskających tasaki, piki i rusznice. Mężczyźni, których mijała, spoglądali na nią z ciekawością lub żądzą, ale czerwień na jej ubraniu i szabla w dłoni skutecznie powstrzymywały ich przed popełnieniem błędu.
Zatrzymała się przy grupie tatarskich jeńców. Brudni, okrwawieni i związani jak bydlęta nie wydawali się już tak groźni. Nie znalazła wśród nich osoby, której szukała.
Skierowała się w stronę tłumu, który zebrał się nad rzeką. Z daleka słyszała wznoszone przez ludzi okrzyki. Radość i gniew.Gdy zbliżyła się do ciżby, ludzie zaczęli się przed nią rozstępować. Niektórzy wykonywali znak krzyża, inni spluwali przez ramię lub splatali palce w magicznej ochronie przed urokiem. Nie zwracała na to uwagi. Chłonąc wrzawę i krzyk, wlepiła wzrok w gromadę kobiet i dzieci, które zapamiętale tłukły kijami Kozaków i Wołochów leżących w błocie. Wiele ciał wyglądało, jakby rozszarpał je tłum.
– Bierzcie pomstę, albowiem dziś ona należy do was! – Nad tłumem rozbrzmiewał donośny, dźwięczny głos mężczyzny w habicie. Zakonnik był wysoki i barczysty, wyglądał bardziej na żołnierza niż sługę Bożego. – Nie miejcie litości, jako i oni nie mieli jej dla was! – grzmiał mnich, błogosławiąc rzeź.
Obok niego stało kilku szlachciców przyglądających się bezlitosnej zemście. Charlotta pomyślała, że musi pomówić z tymi ludźmi. Powiedzieć, kim jest, i poprosić, aby odstawili ją do Przemyśla, skąd mogłaby wypłynąć do Marysieńki.
Zaczęła przepychać się do szlachciców. Zatrzymało ją nagłe poruszenie w tłumie wywołane pojawieniem się tatarskiego jeńca. To był Abas murza. Brudny i zakrwawiony, ale żywy. Kroczył bez więzów, wyprostowany, z uniesioną głową. Pilnowało go pięciu strażników – nie z obawy, że zbiegnie, lecz aby chronić go przed zemstą ludzi. Charlotta zastygła, wpatrując się w nienawistną, hardą twarz człowieka, który ją zgwałcił. Było oczywiste, że nie poniesie kary. Ktoś z jego pozycją zostanie wymieniony na polskiego jeńca lub wykupiony przez rodzinę za wielkie pieniądze.
Wojny wzbogacają dobrze urodzonych, ale to maluczcy zawsze płacą za nie krwią i życiem. Tak było od zarania świata i Charlotta przypuszczała, że zostanie tak do jego końca.
Pewne sprawy nigdy się nie zmieniają. Tak jak ona. Abas musiał umrzeć.Wycofała się na tyły ciżby, do miejsca, gdzie na wozie leżała broń. Czeladź strzegąca łupów była zajęta obserwacją schwytanego murzy, nikt nie zauważył, jak zabrała pistolet, ładownicę i róg z prochem. Kucnęła za wozem i nabiła broń. Potem wyprostowała się i trzymając pistolet opuszczony lufą wzdłuż uda, wcisnęła się znów w tłum.
Straż doprowadziła Abasa do szlachciców i mnicha. O czymś rozmawiali. Charlotta zaczęła się przeciskać w ich stronę. Trąciła ramieniem kobietę w podartej sukni, minęła chłopca, który z dumą pokazywał komuś zakrwawiony kij. Ludzie wokół niej byli tylko cieniami. Przeszkodą dzielącą ją od zemsty.
Rozpierał ją gniew, szeptał do niej przez szum krwi pulsującej w skroniach, przemawiał przez mrowienie opuszków palców zaciśniętych na broni. Nie była sobą, a może wręcz przeciwnie – była sobą jak nigdy dotychczas.
Pięć, cztery… trzy kroki. Uniosła broń, celując w tył głowy Abasa. Bez słów, gróźb czy ostrzeżeń.
Nagle ktoś chwycił ją za nadgarstek i zacisnął przedramię na jej szyi. Wyrzuciła powietrze przez zaciśnięte zęby i szarpnęła się w mocnym uścisku. Był bardzo silny i bez trudu pociągnął jej rękę w tył, wyginając boleśnie staw barkowy. Musiała wypuścić pistolet.
– Uspokój się, waćpani. On nie dla ciebie – szorstki głos z trudem przebijał się przez wściekłość buzującą w jej głowie.
Mężczyzna nacisnął mocniej jej rękę. Jęknęła z bólu.
– Uspokój się, powiadam – powtórzył.
Abas obrócił się do niej twarzą. W ciemnych oczach murzy pojawiło się zaskoczenie, rozciągnął usta w gniewnym grymasie. Najgorsze, że nie dostrzegła w nim lęku. Tacy jak on zawsze są gotowi na raj.
Opuściła głowę, po policzkach pociekły jej łzy.– To ta kobieta, to ona mnie zraniła! – krzyknął ktoś i chwycił Charlottę za ramię.
Spojrzała na trzymającą ją dłoń z paskudną blizną po przebiciu nożem i uniosła wzrok na zaciętą wąsatą twarz. Poznała go, nie było sensu udawać. Obok stał siwowłosy szlachcic, ten, który uspokajał konusa w gospodzie, a potem brał udział w wieszaniu karczmarza przed stajnią w Lubaczowie.
Gdy już myślisz, że osiągnąłeś dno, zwykle okazuje się, że pod spodem są trzy metry mułu. Charlotta nie wiedziała, czemu tak jest, ale musiało to być jakieś niezbadane do tej pory prawo natury. Albo przeznaczenie. Coś, co wpływa na twe życie, choć nie masz o tym pojęcia i nic nie możesz zrobić, aby powstrzymać nieuniknione.
W jej przypadku Nemezis miała twarz Zygmunta Krzeczowskiego. Kościstą, ponurą, z długą blizną na lewym policzku. Stanął przed nią ponury niczym śmierć. Milczący i zamyślony. Ich spojrzenia się spotkały.
Charlotta wzdrygnęła się, widywała już taki wzrok u ludzi zamkniętych w przytułkach dla obłąkanych.
Krzeczowski uniósł wzrok, szukając czegoś wysoko nad ziemią. Uśmiechnął się lekko pod wąsem.
– Przynieście sznur – powiedział bez cienia emocji. – Chcę zobaczyć, jak wisi.EPILOG
Patrząc sobie w twarz
Listopad A.D. 1672
Dzień był pochmurny i deszczowy. Jesień starła kolory z drzew i krzewów, osnuła wilgotną mgiełką klomby i żwirowe alejki. Spowiła świat żałobną szarością. Zdruzgotała serce zakochanej dziewczyny.
Teofila oderwała wzrok od szyby ociekającej deszczem i spojrzała na haft, z którym męczyła się od przyjazdu matki. Minął ledwie tydzień, a ona czuła, jakby odebrano jej całe życie.
Nagłe pojawienie się księżnej Katarzyny w Warszawie zburzyło w okrutny sposób iluzję, w której Teofila pławiła się z Witoldem. Wiedziała, że tak się w końcu stanie. Ich szczęście nie mogło trwać w nieskończoność, ale wiedza ta w niczym nie umniejszała bólu i tęsknoty rozsadzających jej serce i umysł. Każdy dzień bez ukochanego był dla niej torturą, niegojącą się raną, którą zmuszona była ukrywać przed światem.
Znów spojrzała przez okno, licząc, że ujrzy go wychodzącego ze stajni. Był tak blisko niej, a jednocześnie równie dobrze mógł się znajdować nainnym kontynencie. Dzieliło ich bowiem coś więcej niż przestrzeń, jaką można przebyć konno, statkiem lub powozem. Urodzenie, władza, bogactwo i prestiż liczyły się bardziej niż miłość i wolna wola. Teraz i zawsze.
Teofila drgnęła, gdy ktoś zapukał do drzwi. Pospiesznie starła łzę z policzka.
Do alkowy wsunęła się ochmistrzyni. Ukłoniła się panience.
– Księżna prosi waćpannę do salonu – rzekła.
– Powiedz, że zaraz przyjdę.
Ochmistrzyni zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Teofilę sam na sam z trapiącymi ją złymi przeczuciami. Odczekała chwilkę, aby wyglądać na spokojniejszą, i udała się na spotkanie.
Matka i wujenka siedziały na tapicerowanych krzesłach w pobliżu kominka. Gdy młoda kniahini weszła do komnaty, przerwały rozmowę. Teofila spojrzała na Marię Kazimierę, a ta uśmiechnęła się pocieszająco. Przez moment dziewczyna miała nadzieję, że nie zdarzy się nic złego. Ucałowała dłoń pani matki i przywitała się z wujenką cmoknięciem w policzek, jak przyjaciółka.
Księżna Katarzyna obrzuciła dawno niewidzianą córkę krytycznym wzrokiem. Wstała z krzesła i trzymając wyprostowane ręce na ramionach Teofili, obejrzała ją od stóp do czubka głowy, a potem obróciła dziewczynę wokół jej własnej osi.
– Wypiękniałaś pod opieką ciotki – orzekła zadowolona. – I nabrałaś kobiecych kształtów.
Teofila zarumieniła się, gdy matka zatrzymała wzrok na jej piersiach i biodrach.
– Myślałam, że mateńka spędzi zimę na Litwie z mężem i mym braciszkiem.
– Tak zamierzałam uczynić, ale przywiozłam ci wspaniałą nowinę. KniaźWiśniowiecki wystąpił oficjalnie o twą rękę. Oczywiście zgodziłam się od razu. Ślub odbędzie się zaraz po nowym roku. Zarządziłam już przygotowania. Będzie to wielkie i huczne widowisko. Pozazdroszczą nam inne rody.
Teofilę zamurowało. Wiedziała, że coś takiego nastąpi wcześniej czy później, ale odpychała od siebie tę myśl, zbyt okrutną, aby mogło znieść ją młode i zakochane serce.
Przed rokiem doszły ją pogłoski, jakoby księżna Gryzelda Wiśniowiecka zaproponowała matce ten mariaż, lecz nikt oficjalnie nie powiadomił o nim Teofili. Pamiętała, jak bardzo przeraziła ją perspektywa tego małżeństwa. Kniaź Dymitr był starszy od niej o dwadzieścia cztery lata i miał opinię pijaka i rozpustnika. Po kilku miesiącach Wiśniowieccy zmienili jednak zdanie i sprawa stała się nieaktualna. Przestała o tym myśleć, a potem zakochała się do szaleństwa w Witoldzie.
Teofila poczuła, jak słabnie.
– Pobladłaś, źle się czujesz? – zapytała pani matka z nutą nieufności w głosie.
– To takie niespodziewane… – Dalsze słowa uwięzły Teofili w krtani. Marysieńka i księżna wymieniły spojrzenia.
– To normalna reakcja na taką nowinę – odezwała się Maria Kazimiera. – Sądzę, kochanie, że powinnaś wrócić do sypialni i odpocząć.
Teofila skinęła głową. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Nie wiedząc, co ma począć z dłońmi, wygładziła fałdkę na sukni.
– Odprowadzę cię do komnaty, moja droga – zaproponowała szybko Marysieńka i chwyciła dziewczynę pod ramię.
Wyszły na korytarz.
– Co mam czynić? – spytała Teofila z rozpaczą.
– Wyjdź za mąż i nie rezygnuj z miłości do Witolda – poradziła trzeźwohetmanowa. – Większość kobiet z naszych sfer tak żyje. Wystarczy być ostrożną i dyskretną.
– Nigdy tego nie zrobię, mówiłam już wujence. Prędzej dopuszczę się czegoś strasznego.
– Uspokój się, dziewczyno. – Maria Kazimiera zacisnęła mocno dłoń na jej ramieniu. – Tu nie chodzi tylko o ciebie. Skoro kochasz Witolda, pomyśl o jego bezpieczeństwie.
Teofila uniosła wzrok.
– Jak to?
– Znam twą matkę. W chwili złości gotowa jest uczynić coś gwałtownego. Może kazać go uwięzić, a nawet… uczynić coś gorszego.
Teofila zadrżała. Wujenka miała słuszność – kniahini nigdy by nie pozwoliła, aby jej córkę zbrukał ktoś nieodpowiedni. Sama myśl, że matka może zechcieć skrzywdzić jej ukochanego, napełniła Teofilę przerażeniem.
– Katarzyna nie może się dowiedzieć – rzekła Marysieńka stanowczo. – Pojmujesz?
– Pojmuję, wujenko. Tylko ty jesteś dla mnie dobra. Ratuj, błagam. – Teofila ucałowała dłoń Marii Kazimiery.
– Coś wymyślę w waszej sprawie, a teraz połóż się i odpocznij. Marysieńka wróciła do salonu.
– Chyba nie przyjęła tego najlepiej – mruknęła księżna.
– A czego się spodziewałaś?
– Nie wiem, może odrobiny rozsądku i posłuszeństwa – rzekła surowym tonem Katarzyna. – Obawiam się kłopotów z jej strony. Zawsze była upartym dzieckiem.
– Teofila doskonale wie, że takie decyzje nie przynależą do woli młodych kobiet – uspokoiła ją Marysieńka. – Małżeństwo to sprawa rodziny.Kniahini nie wydawała się przekonana. Zmrużyła oczy, wokół których zebrały się drobniutkie zmarszczki.
– Powinnam wbrew twym radom usunąć tego porucznika z jej życia – powiedziała groźnie.
– To nie byłoby dobre posunięcie, nie teraz, gdy jest zakochana – przestrzegła Marysieńka. – Z żalu Teofila mogłaby zrobić coś nieobliczalnego, targnąć się na swoje życie albo zechcieć wstąpić do klasztoru. Potrzebujemy tego ślubu. Całe nasze stronnictwo jest zagrożone, także twój mąż nie jest bezpieczny w swych dobrach na Litwie.
Katarzyna westchnęła.
– Obyś miała rację. Przemów jej do rozsądku.
– Tak uczynię, uważa mnie za przyjaciółkę. – Słowa te wybrzmiały w jej ustach nadspodziewanie gorzko.
Księżna bezbłędnie wychwyciła tę nutę. Bruzda zaskoczenia przecięła jej czoło.
– Chyba nie męczą cię wyrzuty sumienia? To nie to samo co ty i Jan.
– Nie bądź niemądra, Katarzyno – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie zmieniła temat: – Wyjeżdżam do Łowicza odwiedzić prymasa, Teofila może jechać ze mną, jeśli cię to uspokoi.
Kniahini wydęła usta w zadumie.
– Może to i dobry pomysł. Czego chcesz od Prażmowskiego?
– Wyciągnąć go z twierdzy i oddać światu – powiedziała z sarkazmem Marysieńka. – Teraz, po zawarciu pokoju z sułtanem, będziemy potrzebować wojsk nadwornych prymasa i jego braci, gdy Jan złamie zakaz sejmu i wprowadzi żołnierzy w głąb kraju.
– To będzie jawne wypowiedzenie posłuszeństwa królowi.
– Jan dostał wezwanie przed sąd. Nie ma wyboru, musi bronić honoruswego i rodziny. Kości zostały rzucone.
– Ach… Więc mój braciszek ma się teraz za Cezara? – rzekła Katarzyna uszczypliwie. – Oby tylko nie skończył jak tamten i nie uczynił cię przedwcześnie wdową.
– Nie stanie się tak, jeśli cała nasza rodzina i przyjaciele będą trzymali się razem – odrzekła hetmanowa, świdrując szwagierkę wzrokiem.
Księżna uśmiechnęła się chłodno.
– Jestem zmęczona, wybacz, ale zostawię cię z twymi ambicjami.
Gdy opuściła salon, Maria Kazimiera zbliżyła się do okna. Katarzyna nigdy jej nie lubiła, miała ją za parweniuszkę i dziwkę, która uwiodła Jana, aby ratować się z nieudanego małżeństwa z Zamoyskim.
Marysieńka zacisnęła pięści. Może i taka była prawda, ale nikt nie powinien traktować jej z wyższością. Jeszcze udowodni księżnej i wszystkim innym, kto jest tu więcej wart. Bez względu na koszty.
Uniosła spojrzenie i zobaczyła w mokrej szybie odbicie swej twarzy. To, co tam ujrzała, sprawiło, że odwróciła wzrok.ZŁOTO I TRONGorzkie refleksje
Listopad A.D. 1672
Żebra goiły się szybko i ładnie. Co dzień po przebudzeniu Tyner miał chęć porzucić łóżko i ciasną izbę, która na ponad miesiąc stała się dla niego miejscem przymusowego pobytu, gdy dochodził do zdrowia.
Z głębokim westchnieniem odrzucił pierzynę i powoli usiadł na sienniku. Choć płócienny bandaż wciąż opinał mu tułów, Bogusław czuł się już znacznie lepiej. Oparł stopy na wyłożonym słomą klepisku i wstał.
W samych kalesonach i koszuli zbliżył się do okna wychodzącego na zabielone szadzią szczere pole. Zima była tuż-tuż. Z nieba sypał coraz większy śnieg, a nocą mróz potrafił pokąsać niczym wilk.
Porucznik rozwarł okiennice i wyjrzał na świat. Pod ołowianym, gęstym od chmur niebem unosiły się spłoszone czymś ptaki, aby po chwili gromadnie opaść na nagie konary drzew rosnących szpalerem wzdłuż gościńca. Nieco bliżej grupa okutanych w koce i szmaty dragonów rozbierała zrujnowaną obórkę, gromadząc drewno na opał.
Tyner spojrzał z tęsknotą na konie prowadzone do wodopoju. Po tygodniach wylegiwania się pod pierzyną rozpierała go energia i tęsknił za otwartą przestrzenią, nie mogąc dłużej usiedzieć w ubogiej, pozbawionej wygód chacie.
Powiódł wzrokiem po sprzętach. Łóżko, ława ustawiona przy piecu i skrzynie podpierające ścianę to były wszystkie udogodnienia, na które mógł liczyć w zdewastowanej przez ordyńców wiosce.Reszta oddziału zajęła na kwatery inne ocalałe zabudowania – wszędzie tam, gdzie dało się zamieszkać i znaleźć trochę ciepła w długie listopadowe noce.
Na szczęście ludzie nie grymasili i wciąż byli zdyscyplinowani. Od ostatniej bitwy stracili tylko jednego człowieka, którego ukąsiła chora na wściekliznę kuna. Nieszczęśnika nie dało się odratować i Grot osobiście okazał mu miłosierdzie i wyprawił na tamten świat.
To wspomnienie skierowało myśli porucznika ku wachmistrzowi. Minął ponad tydzień, jak wysłał Tomasza do Szczebrzeszyna, gdzie przeniosły się chorągwie jazdy służące w armii koronnej. Regimenty zaciągu cudzoziemskiego, piechota i dragoni, w których to oddziałach służyli plebejusze, niemający nic do gadania w politycznych sprawach kraju, zostały rozlokowane rozkazem hetmańskim w garnizonach. Takich jak ta opuszczona wieś.
Tymczasem wojsko szlacheckie, obstając murem za Sobieskim, zawiązało konfederację w obronie hetmana, ojczyzny i rzecz jasna wolności. Co ciekawe, tych samych wolności chciało bronić pospolite ruszenie zwołane przez króla oraz wiernych mu senatorów pod Gołębiem.
Miarkował sobie Tyner, że obrońców wszelkich spraw namnożyło się w Rzeczypospolitej niczym chwastów na opuszczonym przez gospodarza polu. I nijakiego pożytku ani dobra z tej wzajemnej złości stronnictw być nie mogło. Zwłaszcza że cały kraj aż po San i Wisłę został na skutek najazdu Tatarów okrutnie złupiony. Ubyło dziesiątki tysięcy ludzi, jako że tylko część jasyru zdołano odbić podczas jesiennej kampanii przeciw czambułom. Niemal wszystkie wsie i miasteczka zmieniły się w pogorzeliska, a ci, co przeżyli, błąkali się grupami i osobno po gościńcach, szukając dla siebie i dziatek dachu nad głową, ognia i miski ciepłej strawy, bez których nie sposób przetrwać srogiej zimy.Bogusław nie mógł narzekać na wichry losu. Jak to bywa na wojnie, podczas gdy jedni tracą życie, majętność czy wolność, inni, zaradniejsi bądź urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, bogacą się i budują zręby własnej fortuny.
Omiótł wzrokiem kufer, w którym trzymał łupy zdobyte na wyprawie przeciw ordyńcom i pieniądze uzyskane od Sieniawskiego za sprzedanych mu tatarskich jeńców. Orda ogołociła dobra magnata z poddanych i chorąży koronny na gwałt potrzebował każdej pary rąk do odbudowy swych majętności.
Murzę, co go pochwycili podczas pościgu w lesie, Tyner niechętnie przekazał za odstępnym hetmanowi Sobieskiemu, który spodziewał się wymienić tatarskiego wielmożę na polskich oficerów pojmanych przez mahometan podczas kampanii. Słowem, fortuna roześmiała się do Bogusława szeroko.
Ambaras czynili mu za to szlachta i mieszczanie pokrzywdzeni przez najazdy czambułów, którzy domagali się od wojska zwrotu łupów odebranych ordzie.
Mając pod komendą ponad czterdziestu dragonów, porucznik ani myślał oddawać to, co zdobył z narażeniem życia. Tak działo się we wszystkich kompaniach i chorągwiach i nawet Sieniawski, choć przecież polityk, odmówił zwrócenia łupów prawowitym właścicielom.
Tyner zmuszony był wysłuchiwać lamentów, błagań, a w końcu gróźb poszkodowanych przez mahometan nieboraków. Rozumiał ich nieszczęście i żałował, nie mógł jednak oddać zdobyczy, gdyż te zostały już rozdzielone między żołnierzy na poczet zaległego i przyszłego żołdu, a i on sam musiał myśleć o własnej przyszłości. Ostatecznie nie robił się młodszy.
Ale nie był przecież całkiem bez serca. Dla uspokojenia sumienia i nastrojów drobnym groszem zadośćuczynił najbardziej poszkodowanym, aby choć w drodze do domów czy krewnych mieli co do ust włożyć i czymokryć grzbiet przed chłodem. Tyle że ludziom wciąż mało, dasz im palec, a rękę ci urwą. Taka to już ludzka natura.
Oczywiście Bogusław nie liczył na wdzięczność obdarowanych. Wkrótce miały na jego głowę, jako i na głowy inszych poruczników i rotmistrzów, posypać się pozwy sądowe tyczące się zwrotu mienia, ale w Rzeczypospolitej wymiar sprawiedliwości działał opieszale i każdy zaradny człek, jeśli tylko miał przy sobie bitną kompanię, mógł mieć wyroki Temidy za nic. Zresztą porucznik nie zamierzał czekać na doręczenie mu pozwu i zamyślał zaraz po powrocie wachmistrza poprowadzić oddział w głąb Polski, gdzie łatwiej przetrwać ciężką zimę.
Przemarzł i miał już zawrzeć okno, gdy rozległo się wołanie straży wystawionych na obrzeżach wioski. Niedługo później na plac studzienny wjechało trzech jeźdźców. Bogusław rozpoznał Grota i dwóch dragonów, których wachmistrz zabrał ze sobą dla bezpieczeństwa, gdyż po wojnie samotny podróżny mógł łacno skończyć żywot ubity przez zbójów czy grasujących po okolicy żołnierzy.
Pomachał Tomaszowi na powitanie i zatrzasnął okno.
Skrzypnęły zawiasy i wraz z wachmistrzem do izby wpadł nawiewany śnieg. Grot zaszurał butami o próg i wkroczył do środka. Zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się, widząc porucznika w dobrym zdrowiu. Wpadli sobie w ramiona na powitanie, po czym Tyner wręczył Grotowi kubek z gorzałką.
– Pewnie zmarzłeś?
– A żebyś wiedział. – Tomasz wychylił okowitę i chuchnął w pięść. – Skoro już w listopadzie chwyta taki chłód, znaczy się zima będzie sroga. Trzeba zająć dobrą okolicę na hibernę, aby w kupie i sile dotrzymać do wiosny.
Tyner skinął głową. Rozmyślał na ten temat, choć nie wiedział, gdzie przyjdzie mu przemieścić się z kompanią. Wiele zależało od wieściprzywiezionych przez Grota ze Szczebrzeszyna.
– Co słychać w obozie hetmańskim? – zapytał.
– Szykują się do rozprawy z królem jegomościem. Wszystkie chorągwie zaciągu polskiego prócz czterech powołały związek wojskowy, regimenty cudzoziemskie chyba też zostaną przy Sobieskim, gdyż płaci im z łupów i francuskim złotem. Wysłannicy króla, którzy dotarli pod Szczebrzeszyn, zostali źle przyjęci przez wojsko, zwłaszcza że zamiast zaległego żołdu przywieźli ze sobą kolejne czcze obiecanki.
Tyner potarł dłonią czoło i przygryzł wargę.
– A Wyżycki, rozmawiałeś z nim?
– A jakże, rozmawiałem, ale i on nie odstąpi hetmana. Pułk kniazia Wiśniowieckiego pod jego komendą zaprzysiągł w całości konfederację.
Bogusław uniósł zdumiony wzrok.
– Nie może to być, kniaź Dymitr nie mógł porzucić króla! To jego kuzyn i dobroczyńca!
– A jednak. Wyżycki dostał w tej sprawie listowne rozkazy od kniazia. Wygląda na to, że po śmierci Gryzeldy Wiśniowieccy nie są już jednością.
Tyner z trudem otrząsnął się z przykrego zdumienia. Wpierw utracił protektorkę w osobie kniahini Gryzeldy, a teraz Dymitr Wiśniowiecki z nieznanych przyczyn odstąpił od Korybuta. Bogusław zasępił się srogo na wspomnienie wieczoru, gdy stara kniahini uratowała go od szafotu i wymusiła na nim przysięgę, że będzie strzegł jej syna i swego króla. Zamierzał dotrzymać tej obietnicy przez wzgląd na honor, Boga i pamięć wspaniałej kobiety, jaką była Gryzelda. Problem polegał na tym, że nie mógł być jednocześnie sługą króla i oficerem w zbuntowanym przeciw niemu wojsku.
Znalazł się między młotem a kowadłem. Nie zamierzał przystępować do malkontentów, ale też nie mógł wrócić na dwór królewski, nie uzyskawszywpierw gwarancji opieki przed zemstą Klary Pac dybiącej na jego życie.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Grot.
– Udam się do króla – odparł Bogusław po krótkim namyśle. – Spróbuję się dostać przed jego oblicze.
Grymas na obliczu wachmistrza świadczył, że ten nie ma najlepszego zdania o rozumie porucznika. Bo i powiedzieć trzeba to szczerze – ryzyko wiązało się z tym pomysłem duże, a nadzieja na sukces była mizerna.
– A co z ludźmi? – Grot zerknął przez okno na dragonów pracujących na chłodzie. – Dobrze mieć jaką kompanię przy sobie, gdy Pacowie zechcą złoić ci skórę.
Tyner wzruszył ramionami.
– Muszą sami zdecydować, czy jadą ze mną, czy zostają dalej w służbie. – To oznacza dezercję – odrzekł wachmistrz cierpko. – Jakiej niby
odpowiedzi się spodziewasz?
– Żadna to dezercja – żachnął się porucznik. – Nad komendą hetmańską jest zawsze władza króla i to jego wysokości wedle praw i regulaminów winniśmy posłuszeństwo i lojalność.
Grot aż skrzywił się pod wąsem.
– Ludzie szanują cię za dowodzenie, a i łupy dzieliłeś sprawiedliwie, pójdą więc za tobą, ale na Boga miłościwego, jeśli wyskoczysz im z przemową o wierności i królu, to za parę dni zostaniemy w obozie sami jak te kołki w płocie.
– A co mam im innego rzec?
– To prości ludzie, nie ma wśród nich szlachciców, a jeśli są, to tak biedni jak chłopi. Idzie zima, w taki czas człowiek potrzebuje kożucha na grzbiecie, dachu nad głową, pieca do wylegiwania się i tłustego jadła. A i jakowaś gorąca dziewucha nie byłaby od rzeczy – dodał na koniec tonem znawcy.Tyner zawiesił wzrok na obliczu wachmistrza. Odgadł, że Tomasz dokładnie przemyślał sobie całą rzecz w drodze ze Szczebrzeszyna.
– Mów wprost, coś wymyślił.
Grot otarł dłonią wąsiska i wyprostował się.
– Mając przy sobie czterdziestu wprawnych żołnierzy, możemy założyć regiment najemny, tak jak to czynią Niemcy czy Szkoci. Z wojaczki można dobrze żyć, o ile kto ma rozum i umiejętności. W całej Europie, wyobraź sobie, szykuje się robota dla takich jak my dwaj. Jak fortuna będzie sprzyjać, to z czasem sformujemy cały pułk z armatami, felczerem i własnym księdzem.
Tyner potarł wierzchem dłoni swędzące miejsce na szczęce.
– Ryzykowne przedsięwzięcie.
– Jako wszystko, co czynimy, czyż nie?
Bogusław skinął głową. Trudno było zaprzeczyć.
Chwilkę zmagał się ze sobą, rozejrzał po ubogiej kwaterze i to pomogło mu podjąć decyzję.
– Jeśli nic nie wskóram u króla, zostaniemy zaciężnymi – obiecał. – Powiadom ludzi, że jutro opuszczamy osadę. Kto chce zostać lub dołączyć do stronników hetmańskich, ma wolną drogę.
Grot pojaśniał na twarzy.
– Nie pożałujesz – rzekł.
Chwycił czapkę ze stołu i wypadł z izby, aby po chwili pojawić się za oknem chałupy. Tyner obserwował, jak wachmistrz przywołuje żołnierzy rąbiących drewno na opał, rozmawia z nimi, a potem rozsyła ich, by zwołali resztę kompanii.
Dezercja i samowolne opuszczenie posterunku stawiało go znów poza prawem, nie pierwszy to raz i – jak sądził – nie ostatni. Temida byław Rzeczypospolitej niczym ślepa dziwka, można było kupić ją lub zastraszyć, o ile człowiek dysponował możną protekcją, wojakami u boku i złotem w trzosie. Tak było i jest, a Bogusław miarkował sobie, że będzie tak nadal w przyszłości. Po prostu pewne sprawy się nie zmieniają, tak jak i nie zmieniają się niektórzy ludzie. Tak jak nie zmienił się on sam.ROZDZIAŁ I
Offline
Strony: 1