booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 2024-08-31 23:28:02

ghost
Użytkownik
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 5

Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 2

...
Złe wieści

Przez cały dzień płynęli w górę rzeki, mijając doliny i pagórki pokryte łanami dojrzewających zbóż.
Charlotta Mesire odpoczywała w cieniu postawionego żagla, obserwując, jak szyper nadzoruje dwóch marynarzy badających dno rzeki za pomocą długich żerdzi. San toczył swe wody ospałym nurtem, pełnym mielizn i łach piachu świecących w letnim słońcu.
Uniosła  głowę  i  spojrzała  na  brzeg.  W  oddali  dostrzegła  jeźdźców towarzyszących szkucie. Byli to żołnierze z chorągwi eskortującej hetmana wielkiego koronnego. Zdarzało się, że konni znikali im z oczu w podgórskiejokolicy, zawsze jednak dołączali do załogi stateczku, gdy ten cumował przy brzegu przed zmierzchem.
Jarosław, będący celem żeglugi, ujrzeli późnym popołudniem. Miasto z daleka wyglądało na duże, otaczały je fortyfikacje ziemne z kamiennymi basztami. Zamek strzegący grodu od strony rzeki wciąż leżał w ruinie od czasu powstania Chmielnickiego i szwedzkiego potopu.
W porcie rzecznym zastali multum statków i barek towarowych, przez co szkuta  wioząca  hetmana  miała  trudności  z  zacumowaniem  w  dogodnym miejscu. Jak poinformował Charlottę szyper, trafili w sam środek dorocznego jarmarku.
Na  nabrzeżu,  gdzie  wznosiły  się  spichrze  i  magazyny,  kłębił  się wielojęzyczny  tłum,  tarasując  przejazd  orszakowi  hetmana.  Na  szczęście miejscowy  starosta  przysłał  straż,  która  utorowała  im  drogę  do  samego rynku.   Jan   Sobieski   postanowił   zatrzymać   się   w   kamienicy   będącej własnością jego żony. Maria Kazimiera odziedziczyła po swym pierwszym mężu Janie Zamoyskim większą część bogatych dóbr jarosławskich i kwartał samego miasta. Przynajmniej tak stało na papierze.
W   rzeczywistości   musiała   toczyć   od   lat   żmudną   batalię   sądową z pozostałymi spadkobiercami – Koniecpolskimi i Leszczyńskimi – o każdy folwark, wieś, młyn czy kamienicę.
Na szczęście dla miasta wszystkie te procesy jak do tej pory przebiegły bez gwałtu, strzelanin czy oblężeń, co zdarzało się nader często, gdy magnaci rozstrzygali między sobą sprawy spadkowe.
Charlotta,  jadąc  na  wozie,  z  ciekawością  rozglądała  się  po  uliczkach i placach Jarosławia. Choć miasto odbudowano już z wojennych zniszczeń, wciąż  nosiło  ślady  pożarów  i  grabieży.  Nawet  na  głównych  ulicach w miejscu porządnych domostw stały drewniane przybudówki, a niektóre parcele były porośnięte krzakami i chaszczami.Bogactwo jarmarku przyćmiewało jednak wszelkie niedostatki. W każdej z   uliczek   tłoczyli   się   ludzie,   sprzedając   czy   kupując   woły   i   konie sprowadzone w tysiącach sztuk. Handlowano zbożem, drewnem, potażem i  winem.  Charlotta  widziała  w  ciżbie  Żydów  odróżniających  się  od chrześcijan strojem i długimi brodami. Zaskoczyło ją, jak wielu ich było. Resztę bywalców jarmarku stanowili Polacy, Rusini bądź Niemcy, dostrzegła też stragany z tkaninami wschodnimi i korzeniami należące do Ormian.
Przy   rynku   i   w   jego   okolicy   wznosiły   się   wielkie   kamienice z podcieniami, w których wystawiali towary najzamożniejsi kupcy. Jedna z nich należała do Sobieskich. Charlotcie przydzielono komnatę na piętrze, z oknem wyglądającym na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rozbiła namioty czeladź towarzysząca hetmanowi.
W  pierwszej  kolejności  Mesire  postanowiła  wziąć  kąpiel.  Na  statku rzecznym panował ścisk i właściwie nikt, nawet kobieta, nie mógł liczyć na minimum intymności i wygód. Nakazała służącej, by ta przygotowała wodę w  łaźni.  Potem  zrzuciła  z  siebie  brudny  strój  i  włożyła  zwiewną  suknię w kolorze jasnej zieleni. Oczekując na kąpiel, posiliła się pasztetem z gęsi i rosołem.
Kończyła wybierać zupę z dna cynowego talerza, gdy usłyszała tętent kopyt na bruku i krzyki. Podeszła do okna. Ujrzała posłańca, który wstrzymał konia przed stajniami i zeskoczył z siodła, ściskając w dłoniach torbę kuriera. Po   krótkiej   wymianie   zdań   z   oficerem   dowodzącym   wartą   został przepuszczony do wnętrza gmachu.
Rozległo się pukanie i do komnaty weszła służąca.
– Kąpiel gotowa, proszę pani.
– Tak szybko? – zdziwiła się Mesire.
– Kamienica podłączona jest do wodociągu, który prowadzi ze wzgórz – wyjaśniła dziewka. – A woda jest stale podgrzewana przez piec w kuchni.Używając  tylnych  schodów,  zeszły  do  podziemi.  Charlotta  wkroczyła w  szeroki  korytarz  oświetlony  pochodnią,  od  którego  odchodziło  kilka mniejszych  przejść  prowadzących  do  piwnic  i  magazynów.  Nie  musiała zagłębiać się w podziemny labirynt, który sięgał daleko poza fundamenty budynku. Łaźnia znajdowała się blisko schodów. Na środku pomieszczenia stała drewniana balia, w której swobodnie mogły się pomieścić dwie osoby. Na wyposażenie składały się jeszcze ława ustawiona pod ceglaną ścianą oraz dwa drążki do wieszania szat i ręczników.
Charlotta  wskazała  na  drewnianą  ścianę  z  wmontowanymi  w  niej drzwiczkami.
– Co tam jest?
– Część dla mężczyzn – wyjaśniła służąca. – Proszę się nie obawiać, nikt tam nie przebywa. Zepsuła się rura i czekamy na nową.
Charlotta  ściągnęła  suknię  i  zanurzyła  się  w  ciepłej  wodzie.  Obmyła twarz i wyciągnęła się w balii na całą długość ciała.
Służąca  przewiesiła  szatę  przez  drążek  i  zapaliła  świecę  w  lichtarzu, a potem ustawiła go na ławie.
– Coś jeszcze, proszę pani?
Charlotta uniosła głowę i spojrzała w jasne oczy dziewki.
– Możesz iść – zdecydowała.
Gdy zatrzasnęły się drzwi, przymknęła powieki i pozwoliła uwieść się ciszy i odprężeniu. Otuliła ją błoga ciemność. Zapadła w drzemkę.
Obudził  ją  jakiś  dźwięk.  Otworzyła  oczy  i  rozejrzała  się  po  pustym kamiennym holu. Otaczały ją surowe szare ściany, w ich załomach zbierały się maszkarowate cienie. Gdzieś w mroku trzasnęły niedomknięte okiennice i zaświstał wiatr. Chwilę potem Charlotta usłyszała coś jakby łkanie dziecka,które zagłuszył szyderczy chichot.
Było  w  nim  coś  okrutnego  i  przerażającego.  Poczuła,  że  cała  drży. Spojrzała  na  swe  bose  stopy,  wokół  których  zbierała  się  kałuża  wody ściekającej z jej nagich ud i łydek.
Znów ktoś załkał w mroku i Charlotta odniosła wrażenie, że powinna rozpoznać ten głos. Była już blisko odkrycia prawdy, gdy kolejne trzaśnięcie okiennic zburzyło jej skupienie. Ruszyła holem przed siebie, depcząc bosymi stopami kamienną posadzkę. Nagle coś się zmieniło, ściany holu zbliżyły się do  siebie,  tworząc  wąski  korytarz.  Charlotta  dostrzegła  portrety  kobiet i mężczyzn wiszące po obu jego stronach, choć była przekonana, że wcześniej ich  tam  nie  było.  Mijała  blade,  wykrzywione  oblicza  o  rozdziawionych w krzyku ustach, dusze uwięzione w otchłani piekieł. Spuściła wzrok, z całych sił starając się nie patrzeć w ich oczy, drapieżne i nienawistne, śledzące ją żarłocznie.
Ponownie  usłyszała  łkanie  i  szyderczy  śmiech,  dobiegające  gdzieś z mroku na końcu korytarza. Zrobiła kolejny krok, wiedząc, że znajdzie tam schody prowadzące na górę. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd to wie, ale się nie myliła.
Były tam kręte i krzywe schody o pokrytych rdzawą czerwienią stopniach i  poręczach  wyrzeźbionych  w  kształt  wężowych  cielsk.  Wszystko  w  niej krzyczało, by się cofnęła i nie szła na górę, lecz Charlotta nie potrafiła się powstrzymać.
Znów załoskotało niedomknięte okno.
Weszła  na  stopień  i  dotknęła  poręczy,  która  była  śliska  i  zimna, a jednocześnie jakby żywa. Z obrzydzeniem cofnęła rękę.
Przyspieszyła kroku i po chwili znalazła się przed drzwiami. Wbiła wzrok w stare, popękane drewno z klamką w kształcie węża oplatającego gałąź jabłoni. Miniaturowa paszcza gada rozwierała się, odsłaniając kły jadowe.Po drugiej stronie rozległ się płacz dziecka.
Opuściła dłoń na klamkę i nacisnęła ją z całej siły. Poczuła ukłucie. Spojrzała w dół i zobaczyła węża wbijającego kły w jej ciało.
Charlotta  otworzyła  oczy  i  wciągnęła  łapczywie  powietrze,  połykając przy tym wodę. Krztusząc się, złapała za krawędzie balii i wynurzyła się na powierzchnię.
„To sen, zwykły koszmar, nic więcej”.
Wbrew rozpierającej ją uldze wyczuła pulsowanie dłoni. Spanikowana popatrzyła na drzazgę, która utkwiła w serdecznym palcu. Przyłożyła zadrę do ust i wyszarpnęła ją zębami.
Zorientowała się, że zmarzła. Sądząc po wychłodzonej wodzie, zasnęła na dłużej. Wydostała się z balii i stanęła na kamiennej podłodze. Chłód pod stopami  przypomniał  jej  o  koszmarze.  Szczękając  zębami,  sięgnęła  po ręcznik zostawiony na drążku przez służącą.
Powstrzymało ją skrzypnięcie zawiasów i szuranie podeszew o posadzkę. Odgłosy dochodziły zza przepierzenia dzielącego łaźnie. Charlotta nadstawiła uszu.
–  Tu  nikt nam nie przeszkodzi –  rozległ się męski głos  z szorstkim akcentem. – Masz to dla mnie?
– Nie udało mi się zrobić odpisu – odezwał się drugi mężczyzna. – Kancelaria jest zamykana na klucz.
– Postaraj się zatem lepiej. Tłumaczenia nie interesują Reinharda. Wiesz, co się wydarzy, jeśli zawiedziesz?
– Przysięgam, że dostarczę tę listę, tylko nic jej nie róbcie. Błagam.
– Masz na to czas do jutra – rzekł ten drugi bezlitośnie. – Przynieś dokument do kolegiaty przed wieczorną mszą.To był koniec rozmowy. Mesire usłyszała ciche skrzypnięcie zawiasów, a potem trzaśnięcie drzwiami.
Nie  zwracając  uwagi  na  to,  że  wciąż  ocieka  wodą,  chwyciła  suknię i naciągnęła ją w pośpiechu. Uchyliła drzwi łaźni i wyjrzała na piwniczny korytarz, licząc, że zobaczy mężczyzn wracających na górę. Niestety nikt nie pojawił się w zasięgu jej wzroku. Doszła do wniosku, że gdzieś w tym labiryncie musi się znajdować inne wyjście. Wypadła z łaźni i popędziła przez   krzyżujące   się   korytarze,   z   nadzieją,   że   uda   jej   się   dogonić spiskowców.
Dopisało jej szczęście – ujrzała plecy mężczyzn wspinających się po stopniach. Ruszyła za nimi, lecz nim dobiegła na miejsce, zdołali zniknąć w  jasnym  prostokącie  u  szczytu  schodów.  Przeskakując  po  parę  stopni, dopadła  wyjścia  i  znalazła  się  w  podcieniach  wychodzących  na  rynek. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Charlotta przemknęła spojrzeniem po tłumie i zacisnęła zęby. Straciła ich z oczu.
Uświadomiła  sobie,  że  otaczający  ją  mężczyźni  zaprzestali  transakcji kupieckich i wpatrują się w nią z błyskiem w oczach. Opuściła wzrok na swój   biust   –   suknia   przylgnęła   do   niewysuszonej   po   kąpieli   skóry, uwidaczniając każdy detal kobiecej sylwetki. Odrobinę speszona przysłoniła ręką sutki przebijające przez cienki materiał stroju i szybko wycofała się do holu, a stamtąd do swej komnaty.
Pod drzwiami czekał na nią adiutant z wezwaniem od Sobieskiego. On również nie omieszkał ostentacyjnie gapić się na jej piersi.
Charlotta  przyjęła  to  już  bez  emocji.  Mężczyźni  zawsze  i  wszędzie pozostaną   mężczyznami.   Jedyne,   co   można   z   tym   zrobić,   to   umieć wykorzystać naturę do osiągnięcia swoich celów. O ile, rzecz jasna, kobieta ma odrobinę poczucia własnej wartości, rozumu i charakteru. A te cechy, jak przekonała się Charlotta w swym burzliwym życiu, nie były szczególnieczęsto spotykane wśród potomkiń Ewy.
Przeprosiła na moment oficera i zamknęła się w komnacie, gdzie szybko zmieniła suknię na mniej kuszącą. Niedługo potem znalazła się w gabinecie hetmana.  Już  pierwszy  rzut  oka  na  Jana  podpowiedział  Charlotcie,  że wydarzyło się coś bardzo złego. Sobieski tkwił w fotelu, a jego potężna sylwetka jakby skurczyła się i zapadła w sobie. Oblicze miał blade niczym całun, zroszone potem i wymięte.
Popatrzył na nią tak, że zadrżała.
– Przyszły jakieś wieści z Warszawy? – upewniła się w przeczuciu.
–  Poród  źle  przebiegł.  Dziecko  urodziło  się  martwe.  –  Twarz  Jana wykrzywiła  się,  jakby  z  każdym  słowem  wylatywał  zeń  strzęp  rozdartej duszy.
– Co z Marią!? – zawołała zalękniona. Poród zabijał kobiety równie często, jak z mężczyznami czyniła to wojna.
–  Żyje  na  szczęście.  Medyk  napisał  w  liście,  że  nic  nie  zagraża  jej zdrowiu,  lęka  się  natomiast  o  umysł  zamroczony  po  stracie  dziecka.  Na Boga, gdyby nie wojna, skoczyłbym na koń i popędził do niej!
– Wasza żona jest silna, dojdzie do siebie – rzekła Charlotta z pełnym przekonaniem. – Będziecie mieć jeszcze wiele dzieci.
Sobieski zwiesił głowę, milcząc.
Żadne słowa nie mogły przynieść pociechy w obliczu podobnej tragedii. Jedynie czas i miłość były lekarstwami, które zabliźnią rany.
Charlotta, świadoma rozpaczy targającej hetmanem, nie zdecydowała się zaprzątać go rozmową usłyszaną w łaźni.
„Zajmę się tym sama”, pomyślała.
Zamykając  za  sobą  drzwi,  zerknęła  na  oblicze  Jana  Sobieskiego.  Po policzkach ciekły mu łzy.Warszawa przywitała Teofilę rzęsistym deszczem.
Ospała i wymęczona wielodniową podróżą odsunęła firany i wyjrzała przez ociekające wodą okienko powozu. Na ulicach niemal nie widziało się przechodniów   –   kto   mógł,   skrył   się   przed   ulewą,   która   zamieniła niebrukowane drogi w kipiące rozlewiska.
Pomyślała  o  Witoldzie  dowodzącym  eskortą,  który  mókł  na  koniu. Wbrew jej naiwnym nadziejom nie mieli czasu dla siebie podczas podróży. Zbyt wiele par oczu i uszu było wokół nich, aby mogli sobie pozwolić na choćby chwilkę nieostrożności.
Teofila spojrzała na korpulentną kobietę drzemiącą naprzeciw niej na kanapie. Pani Ziębska – jej przyzwoitka i osobista służąca wyznaczona przez księżną – z pewnością należała do grona tych szpiegów.
Karocą szarpnęło i pojazd zatrzymał się za bramą pałacu.
Jeden z towarzyszących młodej szlachciance dworzan usłużnie otworzył przed  nią  drzwiczki  karocy,  a  następnie  rozłożył  schodki  ukryte  pod podwoziem. Teofila, przytrzymując się ramienia sługi, wydostała się z kabiny i  zeszła  na  zalany  wodą  bruk.  Inny  sługa  czekał  już  w  gotowości z rozpostartym płaszczem, którym miał ochronić damę przed ulewą.
Teofila wyprostowała z ulgą obolałe plecy i rozejrzała się po dziwnie pustym  i  smutnym  dziedzińcu.  Nikt  jej  nie  witał,  choć  przecież  list zapowiedni  wysłany  został  na  kilka  dni  przed  jej  wyjazdem  do  stolicy. Poirytowana  tym  chłodnym  przyjęciem  ruszyła  ku  wejściu  do  pałacu, rozpryskując obcasami kałuże.
W  holu  zastała  żołnierzy  nadwornych  oddających  się  grze  w  karty. Mężczyźni chwycili broń i poderwali się jak oparzeni, widząc, że zjawił się ktoś znaczny.
– Co to za nieporządki? Gdzie są domownicy? – zapytała wzburzona. – Natychmiast prowadźcie do pani Sobieskiej.Dowodzący wartą sierżant wyprostował się sztywno i zastąpił Teofili przejście do schodów.
– Jest rozkaz, aby nie dopuszczać nikogo do pani hetmanowej – wyjaśnił. Teofila czuła, że traci cierpliwość.
– Wiesz, kim jestem? – zapytała groźnym tonem.
Sierżant zerknął z niepewną miną na władczą pannę.
– Wiem, kniahini.
– No więc, jeśli zaraz nie ustąpisz mi z drogi, każę z ciebie pasy żywcem zedrzeć.
Wojak zacisnął usta w nieustępliwym grymasie i ani drgnął.
– Kto wydał ci polecenie? – zapytała zniechęcona.
– Medyk, który opiekuje się panią.
Teofila  uniosła  głowę  i  jeszcze  raz  przemknęła  wzrokiem  po  holu. Dopiero teraz dostrzegła, że na posągach i obrazach wiszą czarne płachty.
„Na Boga, czyżby stało się najgorsze…?”
– Zawołaj lekarza. Chcę z nim pomówić – zażądała.
Jeden   z   żołnierzy   pognał   na   piętro   i   niedługo   potem   wrócił w towarzystwie wysokiego, bardzo chudego mężczyzny. Teofila spojrzała w smutne, podkrążone oczy doktora i przełknęła ślinę.
– Wybacz pani, że nie powitano cię należycie… – zaczął medyk.
– Po co te żałobne całuny? – przerwała mu Teofila zdławionym głosem. – Dziecko urodziło się martwe. Nic nie można było poradzić.
– A wujenka żywa?
– W sensie fizycznym tak, problem tkwi jednak w umyśle i duszy.
– Jak to? – Poczuła ucisk w żołądku. – Mówże, człowieku, jaśniej! Doktor spojrzał na nią z namysłem.
–   Lepiej   będzie,   jak   waćpanna   przekona   się   na   własne   oczy   –zdecydował.
Zabrzmiało to bardzo złowróżbnie i Teofila na chwilę straciła pewność siebie.
– Chodźmy zatem – oznajmiła, starannie ukrywając niepokój.
Weszli po schodach na piętro i przemierzyli kolejny korytarz. Tu również na posągach i obrazach zawisły żałobne zasłony. Zdziwiło Teofilę, że po drodze napotkali tylko kilku dworzan.
– Gdzie podziała się służba? – zapytała.
–  Nim  zaczęły  się  skurcze,  u  pani  Sobieskiej  pojawiły  się  wymioty, krwawienie i gorączka. Ten nagły atak choroby przyspieszył poród i jak przypuszczam,    spowodował    śmierć    dziecka    –    wyjaśnił    medyk.    – Spodziewałem  się,  że  to  może  być  początkowy  etap  zarazy.  Na  wszelki wypadek w pałacu zostali wyłącznie niezbędni służący.
Teofila rzuciła doktorowi paniczne spojrzenie. Mór zabijał wszystkich bez względu na urodzenie i bogactwa. Szlachtę, mieszczan i chłopów. Nikt nie był bezpieczny przed czymś, czego nie można zobaczyć. Nagle decyzja udania się z doktorem do położnicy wydała się Teofili nadmiernym aktem odwagi.
– Zaraza!? – syknęła wstrząśnięta.
– Proszę się nie obawiać, nikt z domowników nie zachorował od tego czasu – rzekł doktor uspokajająco. – Zatem co innego musiało wywołać chorobę.
Doktor otworzył przed Teofilą wysokie drzwi i znaleźli się w saloniku przylegającym do alkowy. Zastali tam ochmistrzynię pani Sobieskiej. Starsza kobieta drzemała w fotelu z głową odchyloną na podgłówek i otwartymi ustami.
Medyk  delikatnie  trącił  ochmistrzynię  w  ramię.  Otworzyła  zmęczone oczy i spojrzała na Teofilę. Przez chwilę wydawało się, że nie poznała młodejkniahini, lecz zaraz poderwała się na równe nogi i poprawiła czarną jak noc suknię.
– Wybacz, pani, od kilku dni nie dosypiam… Nie wiem, co mam robić. – Spojrzała  z  rozpaczą  na  drzwi  alkowy,  po  czym  szlochając,  rzuciła  się kniahini do nóg.
– Wejdę z panią – zaproponował doktor. – To nie jest odpowiedni widok dla młodej kobiety.
Protekcjonalny ton medyka poirytował Teofilę, miała już dość ciągłego wysłuchiwania, co ma robić, a czego nie.
– Nie trzeba. Proszę tu zaczekać – odrzekła i otworzyła drzwi sypialni hetmanowej.
W  przestronnym  pomieszczeniu  panował  półmrok.  Teofila  spojrzała w stronę pozasłanianych okien i zbliżyła się do łoża z baldachimem.
Maria Kazimiera leżała skulona w wymiętej pościeli i obejmowała ciasno ramionami jakiś tobołek. Teofila z przerażeniem objęła wzrokiem tę scenę. Drżącą dłonią uniosła kapturek zawiniątka. Było puste.
Westchnęła z ulgą. Cała drżąc, cofnęła rękę i bezwiednie otarła dłoń o suknię.
Marysieńka  wyczuła  jej  obecność.  Ospale  uniosła  głowę  z  poduszki i wlepiła w Teofilę nieprzytomne spojrzenie. Długie strąki włosów oblepiały jej wychudłą, naznaczoną szaleństwem twarz. Przymknęła powieki, tak że dziewczyna nie była pewna, czy wujenka ją poznała.
Teofila się wzdrygnęła. Było gorzej, niż się spodziewała. Powoli usiadła na skraju łóżka i ostrożnie położyła dłoń na ramieniu Marii Kazimiery. Ciało pod jej dłonią było zimne i obce. Przypomniało młodej kniahini topielca, jakiego widziała w dzieciństwie – jednego z jej z dworzan, który utonął w jeziorze, próbując uratować jej ulubionego pieska.
Poczuła obrzydzenie i lęk, lecz złe odczucia pierzchły zastąpione przezszczere współczucie i żal z powodu straty, której doświadczyli Sobiescy. Spojrzała na becik i pospiesznie odwróciła wzrok.
– Musisz mi to oddać – powiedziała łagodnie i wskazała na zawiniątko. – Pogódź się z wolą Bożą.
Wujenka  ani  drgnęła.  Wydawało  się,  że  słowa  nie  dotarły  do  jej zasnutego rozpaczą umysłu.
–  To  moja  wina  –  wyszeptała,  ledwie  otwierając  usta.  –  Popełniłam grzech i teraz za to płacę. Nie powinnam była ulegać kardynałowi. Ale tak bardzo potrzebowaliśmy jego złota i poparcia. – Przeszyła Teofilę szalonym spojrzeniem.  –  Są  tam  i  obserwują  mnie  –  odezwała  się  znów  i  z przerażeniem  rozejrzała  po  komnacie.  –  W  ciemności  widzę  ich  twarze, słyszę ich szepty. Słyszysz ich, prawda?
Teofila przełknęła ślinę zatykającą jej przełyk.
„Popadła w obłęd? Czy to chciał mi powiedzieć doktor?”
– Nikogo tu nie ma.
Po zapadniętych policzkach Marysieńki spłynęły łzy.
– Chcą mi je odebrać, ale nie pozwolę na to. Nigdy! Pochyliła twarz nad becikiem. – Wybacz mi, tak bardzo cię przepraszam – załkała, kołysząc niewidzialne dziecko w ramionach.
Teofila  patrzyła  na  to  wstrząśnięta.  Nie  wiedziała,  co  należy  robić w obliczu takiej tragedii. Tylko jedno przyszło jej na myśl.
– Musisz mi to oddać – powtórzyła i przełamując się, chwyciła tobołek. Wujenka, mamrocząc, przycisnęła węzełek z całych sił do siebie. Teofila
szarpnęła  w  swoją  stronę.  Trzasnął  rozpruwany  materiał  i  zawiniątko rozpadło się, odsłaniając brak dziecka.
Marysieńka  wrzasnęła  niczym  zranione  zwierzę  i  złapała  Teofilę  za ramię.– Zabrałaś mi je, zabrałaś! – Był to syk rozwścieczonej harpii. – Oddawaj je!
Dziewczyna  próbowała  się  wyrwać  z  uścisku,  ale  długie  paznokcie wujenki wbijały się w jej ciało jak szpony. Na szczęście krzyk przywabił medyka, ochmistrzynię i służącą, którzy w mgnieniu oka wpadli do alkowy. Doktor zdecydowanym gestem odsunął Teofilę od łoża.
Maria  Kazimiera,  wyjąc  opętańczo  i  rozkopując  pościel,  uczepiła  się kurczowo  kolumienki  podtrzymującej  baldachim.  Kobiety  chwyciły  swą panią za rozłożone ręce i przydusiły ją do łoża, medyk zaś wepchnął w jej usta lejek i wlał w gardło miksturę, po której szybko zwiotczała.
– Co jej podałeś? – zapytała Teofila.
–  To  laudanum,  silna  dawka  –  wyjaśnił  doktor.  –  Powinna  spać kilkanaście   godzin.   Potem   znów   spuszczę   jej   krew   dla   wyrównania humorów.
Dziewczyna patrzyła wstrząśnięta, jak ochmistrzyni wkłada w ramiona hetmanowej nowy becik.
– Gdy się obudzi, lepiej, żeby miała go przy sobie – wyjaśnił doktor. – Czy ona… oszalała?
–  Trudno  dziś  cokolwiek  zawyrokować.  Rozdartej  duszy  nie  uleczą medykamenty, potrzeba modlitwy i czasu, aby zagoić takie rany. Zostawmy ją, niech wypoczywa.
Opuścili   razem   sypialnię   i   Teofila   udała   się   do   komnaty,   którą przysposobiła dla niej służba. W pomieszczeniu było duszno i gorąco. Za oknem  przestało  lać.  Teofila,  nie  mogąc  złapać  tchu,  wyszła  na  balkon i oparła dłonie o mokrą barierkę. Na dziedzińcu zobaczyła Witolda, który rozmawiał z jakimś żołnierzem. Musiał wyczuć, że Teofila na niego patrzy, bo uniósł głowę i uśmiechnął się czule.
Miała  chęć  mu  pomachać,  przesłać  pocałunek.  Zrobić  cokolwiek,  cozrobiłaby na jej miejscu normalna, zakochana po uszy dziewczyna.
Zamiast  tego  zacisnęła  dłonie  na  balustradzie.  Witold  opuścił  głowę i odszedł w stronę stajni. Młoda kniahini poczuła, że jest u kresu sił. Podróż, po której tak wiele sobie obiecywała, zmieniła się w koszmar. Wróciła do komnat. Rzuciła się na łóżko i rozpłakała w poduszkę.
Szlochała z powodu wujenki i własnej nieszczęśliwej miłości. Tak długo, aż zabrakło jej łez.ROZDZIAŁ II
Żyć lub umrzeć
Na parapecie okna komnaty usiadła synogarlica. Jej jasne, wchodzące w szarości i biel piórka połyskiwały w zmierzającym ku zachodowi słońcu.
Ptaszek zagruchał i spojrzał ciemnymi guziczkami oczu na przebierającą się właśnie Charlottę.
Mesire   powoli   zbliżyła   się   do   stolika,   wyskubała   nieco   chleba pozostałego po wczesnej kolacji i rzuciła okruszki w rozwarte na oścież okno. Przez moment obserwowała dziobiącego ptaszka, po czym wróciła przed zwierciadło i popatrzyła krytycznie na swe odbicie. Miała na sobie szarą suknię z niewyszukanej tkaniny i jasny czepek. W tym stroju mogła uchodzić za żonę rzemieślnika lub niezbyt zamożnego kupca. Wiele takich kobiet kręciło się w tych dniach po Jarosławiu. Przyjechały z sąsiednich mieścin wraz z mężami, ojcami czy braćmi, zwabione bogactwem towarów oferowanych na jarmarku.
Charlotta podniosła sztylet leżący na komodzie i umieściła wąskie, ostre jak brzytwa ostrze w sprytnie ukrytej w rozcięciu sukni pochewce.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro i opuściła komnatę. Cichoń czekał nanią przy bramie kamienicy. Wysoką, barczystą postać wachmistrza okrywała długa, luźna peleryna. Bez słowa wyszli na zewnątrz. Mimo wieczornej pory targ na rynku wciąż przyciągał tłumy, choć jak zauważyła Charlotta, mniej już handlowano, a więcej raczono się jadłem i trunkami, korzystając z długiego dnia i pięknej pogody.
Wachmistrz  szedł  przodem,  nie  żałując  groźnych  spojrzeń,  a  nawet kuksańców  wymierzanych  tym,  którzy  zanadto  opieszale  ustępowali  mu z drogi. Charlotta podążała za nim jak szalupa za galeonem i wkrótce stanęli u wejścia do kolegiaty. W kościele zastali sporo ludzi, choć wciąż wiele miejsc w ławkach było pustych.
Rozdzielili  się  –  Mesire  zatrzymała  się  za  kolumną  nawy  bocznej, a  wachmistrz  stanął  przy  konfesjonale,  do  którego  ustawiła  się  kolejka wiernych.
Charlotta metodycznie przeczesała wzrokiem tłumek zebrany na modły. Niestety  nie  zaobserwowała  niczego,  co  mogło  naprowadzić  ją  na  trop spiskowców. Wiernych przybywało i wkrótce w świątyni zrobiło się dość tłoczno.  Zrezygnowana  spojrzała  na  Cichonia,  lecz  ten  tylko  wzruszył ramionami, pokazując bezradność.
Zaczęła się przepychać na drugą stronę nawy głównej, gdzie wciąż było nieco wolnej przestrzeni, gdy raptem zderzyła się z wysokim, szczupłym mężczyzną w czarnym bezrękawniku. Jegomość miał pociągłą twarz i zimne oczy. Obrzucił Charlottę badawczym spojrzeniem.
– Pani wybaczy, taki tu dziś tłum – powiedział z szorstkim akcentem. Nim zdołała się odezwać, oddalił się. Patrzyła za nim, a serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi. Poznała ten głos – należał do jednego z mężczyzn podsłuchanych w łaźni. Tego groźniejszego.
Nieznajomy zatrzymał się w pobliżu ambony wspartej na jednej z kolumn dzielących wnętrze świątyni na nawy. Nie spuszczając zeń wzroku, Charlottaprzecisnęła się przez ciżbę do Cichonia.
– Widziałeś człowieka, z którym zderzyłam się przed momentem? Wachmistrz potwierdził skinieniem głowy.
– To jego szukamy, zatrzymał się przy ambonie.
Cichoń spojrzał we wskazanym kierunku.
– Widzę go, co robimy?
– Czekamy.
Na  galerii  zagrały  organy  i  chwilę  potem  rozległy  się  dzwoneczki niesione  przez  kleryków.  Z  chóru  na  piętrze  popłynął  słowiczy  śpiew młodych chłopców.
Zaczęła się msza. W pewnym momencie Charlotta zorientowała się, że mężczyzna  w  bezrękawniku  patrzy  na  kogoś  w  nawie  bocznej.  Niestety z   miejsca,   w   którym   stała,   nie   sposób   było   stwierdzić   nic   więcej. Obserwowany przez nią człowiek zaczął się przepychać przez tłum i szybko straciła go z oczu.
Nie było na co czekać. Mesire skierowała się w jego stronę, nie zważając na karcące spojrzenia rzucane jej przez trącanych łokciami ludzi. Cichoń kroczył tuż za nią.
Przemieszczając się w ścisku, nie mogli dostrzec zakapturzonego mnicha, który stojąc na galeryjce chóru, obserwował przybyłych na mszę wiernych.
Człowiek  ten  natychmiast  wychwycił  ruch  dwóch  osób  pośród  setek wsłuchanych w liturgię postaci. Podwinął habit, odsłaniając wysokie cholewy butów, i w pośpiechu zszedł po schodach na parter, gdzie w przejściu do wikariatu czekało nań dwóch ponurych jegomościów. Obaj mieli na sobie ciemne peleryny, skórzane spodnie i rajtarskie buty. Mnich ściągnął z głowy kaptur. Miał długie, jasne włosy okalające przystojną twarz.
– Mamy ogon – oznajmił po niemiecku i bardzo sprawnie pozbył się habitu.  Wtedy  jeden  z  kamratów  wręczył  mu  płaszcz,  rapier  i  pistoleto krótkiej lufie.
Cała trójka, stukając obcasami o posadzkę, opuściła świątynię wyjściem od   strony   przyklasztornego   ogrodu.   Mnich   furtian,   widząc   mężczyzn nadchodzących  alejką  wytyczoną  między  krzewami  jaśminu,  bez  słowa otworzył przed nimi ciężkie, wzmacniane żelazem wrota.
Wypatrzyła ich obu, na moment przed tym, jak opuścili kościół bocznym wyjściem. Mężczyzna w bezrękawniku ruszył na zachód, gdy ten drugi – Charlotta wciąż nie widziała jego twarzy – zniknął w tłumie na kolejnym placyku zamienionym w targowisko.
Mesire nie wahała się z podjęciem decyzji.
– Rozdzielimy się – powiedziała do Cichonia.
Wachmistrz zerknął na nią niepewnie.
– Powinienem być z panią – zaprotestował.
– Rób, co mówię!
Ruszyła  za  mężczyzną  w  bezrękawniku.  Ten  nie  spieszył  się,  szedł spacerkiem główną ulicą, raz nawet zatrzymał się przy straganie z owocami i kupił jabłko. Od razu zaczął je jeść.
Potem skierował się wzdłuż szpaleru drewnianych domków i magazynów kupieckich. Zbliżał się zmierzch i w tej części miasta na brudnych, krętych uliczkach widać było nielicznych przechodniów. Większość znajdujących się tam warsztatów zamknięto przed nocą i tylko przy składzie drzewnym kilku tragarzy ładowało deski na wóz. Śledzony przez Charlottę człowiek skręcił w stronę najbliższego placu i na moment straciła go z oczu.
Podbiegła za nim i ujrzała, jak wszedł po schodach do jednego z domów. Minęła grupkę kobiet dyskutujących przy studni, nieco dalej bawiła się
gromada  dzieci.  Udając,  że  poprawia  czepek,  rozejrzała  się  po  placykui łączących się z nim uliczkach. Postanowiła obejść posesję i poszukać innego wejścia na jej teren. Wybrała zaułek z kilkoma zaniedbanymi szopami o spadzistych dachach. Przy jednym z tych drewniaków znalazła schodki, którymi od zewnątrz można było się dostać na zasnute pajęczynami poddasze. Strych zasłany był rupieciami i cuchnął kocim moczem. Charlotta wypatrzyła tam dymnik prowadzący na dach. Kiedyś miał klapę, lecz ta leżała oderwana w stercie śmierdzących szmat, wyglądających niczym legowisko żebraka.
Z obawy przed zarażeniem się tyfusem Mesire w pośpiechu ominęła to miejsce i chwytając dłońmi framugę dymnika, wydostała się na zadaszenie szopy. Tam mogła odetchnąć świeżym powietrzem. Chwila ulgi nie trwała długo. Podniosła się z kolan i ruszyła w stronę murku, za którym znajdował się kolejny dach. Deski i luźne klepki stukotały pod jej stopami i bała się, że w końcu któraś zapadnie się pod jej ciężarem. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Znalazła się na czymś w rodzaju tarasu, na którym leżała porzucona drabina.
Używając dłoni i kolan, Charlotta wspięła się na kolejny pochyły dach i  dotarła  do  przybudówki  połączonej  z  zapleczem  piętrowego  domu, w którym zniknął mężczyzna w bezrękawniku. Starając się nie hałasować, zsunęła  się  pod  ceglany  murek  i  wyjrzała  zań  na  malutkie  podwórko z wąskimi schodkami prowadzącymi do tylnych drzwi posesji.
Powyżej wejścia do domostwa znajdowało się kuchenne okno. Za szybą ujrzała śledzonego przez siebie mężczyznę. Siedział przy stole kuchennym i  jadł  strawę  z  głębokiej  miski.  Obok  leżała  zgięta  wpół  karta  papieru. Charlotta  domyśliła  się,  że  może  być  to  wspomniana  podczas  rozmowy spiskowców tajemnicza lista.
Przez moment rozważała, czy się nie wycofać, a potem wrócić tu ze strażą,    lecz    szybko    zrezygnowała    z    tego    pomysłu    –    mężczyznaw bezrękawniku mógł na kogoś czekać, mógł też zniknąć na zawsze.
Wtedy dostrzegła uchylone okno na poddaszu domu, gdzie przebywał spiskowiec. Właściwie był to duży świetlik, przez który nie przecisnąłby się mężczyzna.
„Za to szczupła kobieta jak najbardziej”.
Mężczyzna kończył posiłek, otarł skórką od chleba dno miski i połknął ostatni kęs. Potem wstał od stołu.
Charlotta nie wahała się. Poderwała się zza murku i wróciła do miejsca, gdzie wcześniej widziała drabinę.
Narzędzie obejrzane z bliska wywarło na niej jak najgorsze wrażenie. Dwie pionowe belki i łączące je szczeble wyglądały, jakby miały się złamać pod najmniejszym naciskiem. Mimo to nie zrezygnowała z raz powziętego postanowienia. Przeniosła drabinę na krawędź dachu i przerzuciła jej drugi kraniec na sąsiedni dach, tworząc namiastkę kładki.
Opadła na kolana i dłonie i bardzo powoli weszła na drabinę. Starała się ignorować złowrogie trzeszczenie drewna i patrzeć przed siebie, ale gdzieś w   połowie   odległości   dzielącej   oba   dachy   zerknęła   między   szczeble i zadrżała.
– Merde! – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Przesuwała dłonie i kolana na kolejne szczeble, aż w końcu dotarła na drugą stronę. Na wszelki wypadek wciągnęła drabinę za sobą.
Pobiegła  do  kolejnego  podwyższonego  zadaszenia  i  znalazła  się  na najwyższej części dachu. Na moment przytrzymała się komina, łapiąc oddech przed dalszym wysiłkiem. Przed nią rozciągała się pusta przestrzeń, od której dzieliły ją skrawek dachu i ołowiana rynna. Dalej piętrzyły się jeden nad drugim dachy domów, magazynów i przybudówek połączonych częściami mieszkalnymi, a jeszcze niżej znajdowały się bramy i przejścia pomiędzy miniaturowymi podwórzami oraz wąskimi zaułkami.Chwytając się dachówek, Mesire zsunęła się nad rynnę i uderzyła w nią kilka razy stopą, aby się upewnić, że nie oderwie się od muru. Gdy nic takiego nie nastąpiło, opuściła nogi w pustą przestrzeń za załamaniem dachu. Zacisnęła palce na krawędzi rynny i kawałeczek po kawałeczku zaczęła się opuszczać w dół, aż jej stopy znalazły oparcie na gzymsie.
Teraz czekało ją najtrudniejsze zadanie. Musiała puścić rynnę i nie tracąc równowagi,  chwycić  się  muru,  wykorzystując  szczeliny  między  cegłami. Policzyła do trzech i rozwarła palce, jednocześnie przywierając całą sobą do nagrzanej ściany. Udało się!
Przez chwilę zastygła, cała drżąc ze strachu i napięcia.
Kroczek po kroczku zaczęła przesuwać się w stronę okienka. Ramiona i nogi drżały jej ze zmęczenia. Za każdym razem, gdy przemieszczała stopy o kolejny cal, miała wrażenie, że odkleja się od ściany i leci w dół. Jedyną zaletą  takiego  rozwoju  wypadków  byłaby  nieuchronna  śmierć  i  to,  że Charlotta  nie  zostałaby  bezużyteczną  kaleką.  Nie  było  to  jednak  coś,  co mogło dodać jej otuchy.
Gdy dobrnęła do okienka, chwyciła się framugi niczym pijak ostatniej butelki wina. Wsunęła się przez otwór w ciemną przestrzeń poddasza i z ulgą opadła na podłogę z desek. Chwilę leżała, dysząc ciężko i czując, jak krew mocno pulsuje jej w skroniach.
„Robię się na to stanowczo za stara”.
Kilka razy zacisnęła i wyprostowała zesztywniałe palce, po czym wstała z podłogi i zbliżyła się do niskich drzwi. Były tylko przymknięte. Uchyliła je i wydostała się na schody.
Ostrożnie  stąpając  po  skrzypiących  stopniach,  zeszła  na  półpiętro i wyjrzała przez okno na plac ze studnią.
Niewiasty wciąż plotkowały przy postawionych wiadrach, a nieopodal bawiły   się   dzieci.   W   bocznej   uliczce   rozmawiało   dwóch   mężczyznw pelerynach, wyższy z nich miał długie lniane włosy. Potem się rozdzielili. Charlotta nie przyjrzała się im baczniej, jej myśli całkowicie zajmował człowiek w bezrękawniku.
Zamierzała się dostać niepostrzeżenie na parter i odebrać mu tajemniczą listę. A także go przesłuchać – choć to ostatnie mogło się okazać trudne do wykonania.
Sięgnęła po sztylet ukryty w rozcięciu sukni i ruszyła schodami w dół. Wewnątrz  domu  panowała  całkowita  cisza,  każde  skrzypnięcie  stopni wydawało się zbyt głośnie. Charlotta zatrzymała się na najniższym schodku i nadstawiła uszu.
Cisza nie zwiastowała nic dobrego. Ostrożnie wyjrzała zza załomu ściany na sień, dość długą, lecz wąską, zakończoną drzwiami prowadzącymi na dwór. Na korytarz wychodziło sześcioro drzwi. Te pośrodku z prawej strony były  uchylone.  O  ile  się  nie  myliła  w  ocenie  rozkładu  pomieszczeń,  to właśnie tam znajdowała się kuchnia.
Przez szparę między drzwiami a ościeżnicą wylewała się na sień smuga dziennego  światła.  Charlotta  wlepiła  wzrok  w  ten  wąski  pasek  jasności, w  nadziei,  że  jeśli  za  drzwiami  czai  się  uzbrojony  człowiek,  jego  cień ostrzeże ją na czas.
Zaczęła się skradać korytarzem. Napięta do granic możliwości, dotarła pod izbę i ponownie nadstawiła uszu. Jeśli czekał tam na nią, to potrafił zachować całkowitą ciszę.
Niestety był tylko jeden sposób, aby się przekonać.
Pchnęła drzwi i błyskawicznie wparowała za próg, mierząc sztyletem w miejsce przy ścianie, gdzie powinien się czaić przeciwnik. Ostrze trafiło w próżnię. W pomieszczeniu nie było żywej duszy.
Charlotta wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i rozejrzała się po kuchni. O tym, że nie uległa przywidzeniu, świadczyły miska i dzban stojącena stole. Krzesło było lekko przesunięte w bok, jakby siedzący na nim człowiek gwałtownie się podniósł. Niestety wraz z nim zniknęła tajemnicza lista.
„Czyżby mnie usłyszał? A jeśli tak, to gdzie, do cholery, się podział?” Spojrzała podejrzliwie na okno wychodzące na podwórze.
Zacisnęła  palce  na  rękojeści  sztyletu  i  zbliżyła  się  do  parapetu.  Nie dostrzegła na nim grudek ziemi, które powinny pozostawić podeszwy butów. Skonsternowana  wróciła  do  stołu.  Zajrzała  do  dzbana.  Był  do  połowy napełniony winem. W misce nie zostało nic, co mogło wskazywać na jej zawartość, jednak na krawędzi glinianego naczynia zauważyła roztartą łupinę fasoli.
Coś trzasnęło na podwórzu. Mesire wzdrygnęła się i dopadła okna. Kuląc się przy parapecie, zobaczyła, jak poszukiwany przez nią spiskowiec gramoli się  z  wychodka  i  podciąga  spodnie.  Jak  większość  tajemnic,  ta  również okazała się trywialnie prosta.
Charlotta wycofała się pod drzwi wychodzące na korytarz i przymknęła je. Zastygła przy ścianie, wsłuchując się w narastający odgłos kroków.
Nagle ktoś załomotał do zewnętrznych drzwi. Mężczyzna minął wejście do kuchni i poszedł otworzyć.
Mesire usłyszała zgrzyt odsuwanego rygla, a potem wymianę zdań po niemiecku.
– Reinhard?
– Miałeś ogon – oznajmił przybysz z tyrolskim akcentem. – Śledzili was od kościoła, mężczyzna i kobieta. Ona poszła za tobą.
– Scheisse. Gdzie Gaspar i Johan?
– Wysłałem ich za kancelistą. Jak się uda, załatwią też szpicla. – A kobieta?– Doszła za tobą aż tutaj – powiedział Reinhard. – Niestety zgubiłem ją w zaułku. Przeszukałem całą okolicę, ale zniknęła jak kamfora. Musimy się zbierać, nim sprowadzi straże.
– Tylko zabiorę rzeczy ze skrytki w piwniczce.
– Jestem spragniony, masz coś do picia?
– W kuchni jest dzban z winem.
Charlotta przygotowała sztylet do zadania ciosu. Teraz, gdy było ich dwóch,  musiała  działać  zdecydowanie  i  bezwzględnie.  W  przeciwnym wypadku sama szybko stanie się ofiarą.
W sieni skrzypnęła obluzowana deska,  drzwi uchyliły  się powoli jak wieko grobowca. A jednak Tyrolczyk wciąż tkwił na korytarzu. Charlotta usłyszała  trudny  do  pomylenia  z  czymkolwiek  odgłos  stali  wyciąganej z pochwy.
„Coś jest nie tak”.
Cichoń zaklął siarczyście, gdy wdepnął z mlaśnięciem w krowi placek, jeden z wielu, które w dniach jarmarku zanieczyszczały ulice Jarosławia. Nie miał jednak czasu otrzeć podeszwy z cuchnącej mazi, gdyż chwilę wcześniej stracił z oczu śledzonego mężczyznę.
Wydarzyło się to na skrzyżowaniu, w momencie gdy drogę zagrodził mu wóz, na którym piętrzyła się sterta skór wołowych i baranich powiązanych rzemieniami.
Wachmistrz zaczął biec, przepychając się przez zatłoczoną uliczkę, nie zważając na okrzyki i zwrócone ku niemu nieprzyjazne twarze roztrącanych na boki przechodniów. Minął kuźnię, gdzie przy ogniu dwóch półnagich, osmalonych kowali pracowało młotami i szczypcami nad pługiem, i wóz,
z  którego  dwóch  szlachetków  w  podniszczonych  deliach  i  wysłużonychbutach sprzedawało płody rolne.
W końcu znów namierzył wzrokiem poszukiwanego człowieka. Tamten zatrzymał się przy bocznym zaułku i rozmawiał z kimś, kto chował się za rogiem  budynku.  Cichoń  przeszedł  na  drugą  stronę  ulicy  i  stanął  przy straganie z garnkami. Udając, że przygląda się pękatym naczyniom, zerkał jednocześnie w stronę mężczyzn. Teraz widział ich obu. Człowiek, który ukrywał się za węgłem, był wyższy nawet od niego i niemal tak samo szeroki w  ramionach.  Wachmistrzowi  starczył  jeden  rzut  oka  na  toporną  twarz z szerokim nosem i szczęką jak kowadło, aby wiedzieć, że ma do czynienia z  żołnierzem  lub  bandytą,  co  w  tych  nieprawych  czasach  nierzadko wychodziło  na  jedno.  Potwierdzały  to  podniszczony  kaftan  i  peleryna okrywająca    masywną    sylwetkę    nieznajomego.    Przy    biodrze    nosił przytroczony rapier i chyba pistolet zaczepiony na haku pod okryciem.
Potem  obaj  zniknęli  w  zaułku.  Wachmistrz  skierował  się  szybkim krokiem do wylotu uliczki. Był to właściwie prześwit między budynkami, kręty  i  tak  wąski,  że  Cichoń  po  rozłożeniu  ramion  mógłby  dotknąć przeciwległych ścian. Wsunął się w ten łącznik i dobył spod płaszcza nóż. Ostrze było długie, szerokie i ciężkie, w sam raz, by wypatroszyć każdego, kto zechce zastąpić mu drogę w niecnym celu.
Ruszył przed siebie, wypatrując czegokolwiek, co mogło wskazywać na zagrożenie. Po przejściu jakichś czterdziestu kroków dostrzegł wyciągnięte nogi  wystające  zza  załomu  muru.  Z  tłukącym  sercem  zbliżył  się  do zakrzywienia uliczki i ujrzał mężczyznę siedzącego pod ścianą. Jego głowa zwisała bezwładnie na pierś.
Cichoń   rozpoznał   człowieka,   którego   śledził   od   kościoła.   Pełen najgorszych przeczuć chwycił mężczyznę za włosy i odchylił mu głowę do tyłu. Zobaczył martwe, zamglone oczy.
Wachmistrz  zerknął  niżej  i  dostrzegł  krew  wyciekającą  spod  ubranianieszczęśnika. Dwoma palcami odchylił połę kosztownego kaftana i ujrzał dziurę pozostawioną przez ostrze sztyletu.
Zaklął pod nosem. Wyglądało na to, że zawalił robotę.
Spojrzał w głąb zaułka. Przez chwilę zastanawiał się, czy samemu nie szukać zabójcy. Może kiedyś, gdy był młodszy, tak właśnie by postąpił. Teraz jednak miał więcej rozumu. Zdecydował, że najlepiej uczyni, jeśli powiadomi kogoś w kwaterze hetmana.
Zostawił ciało i wycofał się z prześwitu.
Zmierzając w stronę rynku, zmagał się z lękiem o Charlottę.
„Nie powinienem był pozwolić jej iść tam samej”.
Ludzie, z którymi zadarli, byli zdolni do najgorszego i kto wie, być może w tym momencie osamotniona Mesire zmuszona była stawić im czoła.
Nie miała czasu na zastanawianie się, w jaki sposób Tyrolczyk wyczuł zasadzkę. Nie teraz, gdy krawędź drzwi pchniętych gwałtownie od strony korytarza grzmotnęła ją i odrzuciła na ścianę.
Mężczyzna wparował do kuchni z obnażonym rapierem i wykonał zwrot w jej stronę, zakreślając w powietrzu łuk długą klingą. Już ten pierwszy cios omal nie pozbawił jej życia. O włos umknęła przed ostrzem, które rozsypało tynk w miejscu, gdzie przed sekundą znajdowała się jej twarz.
Zerknęła na swój sztylet, który w porównaniu z długą klingą zwróconą w  jej  stronę  wyglądał  bardzo  nieprzekonująco.  Reinhard  zrobił  wypad, godząc  sztychem  w  jej  pierś.  Charlotta  cudem  sparowała  cios,  lecz  siła uderzenia rapiera sparaliżowała jej ramię.
Skoczyła w stronę stołu. Dopadła doń w kilku susach i prześlizgnęła się po blacie, strącając miskę i dzban z winem, który roztrzaskał się na posadzce. Blat skończył się prędzej, niż się spodziewała. Runęła w dół na stojący tamtaboret, wywracając go i tłukąc się boleśnie. Ręka, w której trzymała sztylet, wygięła się niebezpiecznie, w łokciu aż chrupnęło. Wypuściła nóż, ten zaś potoczył się z brzdękiem w stronę pieca.
Tyrolczyk ruszył na Charlottę, unosząc rapier do ciosu.
Mesire podniosła się na kolana, chwyciła taboret i z całej mocy cisnęła nim w blondyna. Tyrolczyk uchylił się, ale nie dość szybko, i noga zydla trafiła go w twarz. Krzyknął z bólu i zachwiał się, wpadając obcasem buta w kałużę wina. Straciwszy równowagę na śliskiej posadzce, padł jak ścięty między ostre skorupy dzbana. Charlotta bez namysłu złapała za krawędź stołu i wywróciła kanciasty mebel, który przygniótł jej wroga.
Wykorzystując okazję, pognała do drzwi, gdzie omal nie zderzyła się z  mężczyzną  w  bezrękawniku.   Ten   trzymał  w  dłoni  ciężki  pistolet. Wytrzeszczył oczy na pędzącą wprost na niego kobietę i uniósł broń.
Nim zdążył wystrzelić, Mesire chwyciła krawędź drzwi i z całej siły uderzyła nimi w stojącego w progu zawalidrogę.
Po  drugiej  stronie  rozległo  się  głuche  uderzenie  i  krzyk.  Charlotta szarpnęła za drzwi, otworzyła je i wypadła na korytarz, wprost na leżącego mężczyznę.  Trzymał  się  za  zakrwawioną  twarz  i  klął  po  niemiecku. Przeskoczyła nad nim i pognała w stronę wyjścia na ulicę. Dopadła drzwi, szarpnęła za rygiel, raz i drugi, aż przesunął się ze zgrzytem. Była wolna.
Wybiegła  na  schodki,  lecz  nagle  źle  postawiła  stopę,  która  zjechała schodek  niżej  i  wykrzywiła  się.  Charlotta  syknęła  i  kulejąc,  zaczęła  się przemieszczać w stronę najbliższej uliczki wychodzącej na plac studzienny. Gdy tam dotarła, ból nieco zelżał i mogła przyspieszyć kroku.
Gdzieś   z   tyłu   trzasnęły   drzwi,   ktoś   wykrzyknął   przekleństwo   po niemiecku.   Charlotta   obejrzała   się   przez   ramię.   Zobaczyła   blondyna stojącego na schodkach, który się rozglądał. Nim zdążyła uskoczyć za róg domu, dostrzegł ją.Skręciła w najbliższą poprzeczną uliczkę i minęła dwie starsze kobiety taszczące kosz z praniem.  Nie oglądając się za siebie,  wbiegła w niskie przejście  wybite  w  starym  murze  przeciwpożarowym  i  znalazła  się  na zapadniętym dziedzińcu oddzielającym dwie posesje i starą rozpadającą się szopę. Budynki od strony podwórza nie miały okien, a wysokie na dwa piętra ściany łuszczyły się od zacieków i zielonoszarych plam pleśni.
Za  stertą  rozwalających  się  koryt  dla  świń  Mesire  dostrzegła  dziurę w parkanie. Po drugiej stronie znajdował się placyk zamieniony w ruchliwe targowisko. Pod gołym niebem bądź pod rozpiętymi na tyczkach płachtami wystawiano ryby, zboża, miód, a także ołów i spiż. Przecisnęła się obok straganu z kobiercami prowadzonego przez rudowłosego Żyda i zanurzyła się w zapewniającej anonimowość ciżbie.
Kierując się widokiem ratuszowej wieży, ruszyła przed siebie. Dostrzegła, że przechodnie wpatrują się w nią z przyganą i ciekawością.
Zatrzymała się przy warsztacie jubilera i przejrzała w szybie. Musiała uczciwie przyznać, że zdarzało się jej wyglądać lepiej. Otarła zakrwawione usta rękawem i wtedy w odbiciu szkła dojrzała mężczyznę w bezrękawniku. Wybiegł z prześwitu między budynkami jakieś trzydzieści kroków od niej. Jego pierś pracowała jak miech. Rozglądał się, kręcąc głową na wszystkie strony.
Wypatrzył Charlottę i ruszył w jej stronę, trzymając dłoń pod okryciem. Domyśliła się, że chowa tam broń, być może pistolet.
Zdjęta  lękiem,  wpadła  w  uliczkę  graniczącą  z  warsztatem  złotnika. Dopiero  wtedy  dotarło  do  niej,  że  to  ślepy  zaułek  –  przejście  zamykał klasztorny mur z czerwonej cegły.
Rozejrzała  się  w  panice  i  wlepiła  wzrok  w  ciemny  prostokąt  drzwi prowadzących do budynku. Natychmiast pobiegła w tamtym kierunku. W sieni  były  schody  prowadzące  na  górę.  Przeskakując  po  dwa  stopnie,Charlotta dostała się na piętro z obskurnym korytarzem zakończonym drzwiami. Otworzyła je i wypadła na otwartą galeryjkę łączącą budynki. Nie było tam innych drzwi, tylko kręte schody na górę. Wychyliła się przez drewnianą barierkę i spojrzała w dół. Przez moment zastanawiała się, czy nie zeskoczyć na podwórze, ale nim podjęła decyzję, z bramy wbiegł mężczyzna w bezrękawniku. Uniósł głowę i natychmiast wycelował w Charlottę pistolet. Huknął strzał. Mesire w ostatniej chwili skuliła się za ścianą, z której posypał się tynk. Poderwała się i wbiegła na poddasze.
W półmroku dostrzegła zardzewiałą klapę zamykającą otwór w suficie. Pchnęła ją w górę i wydostała się na stromy dach. Zatrzasnęła klapę za sobą i zaczęła się wdrapywać na połać, zrzucając na dół obluzowane dachówki. Po drugiej  stronie  zadaszenia  trafiła  na  zewnętrzne  schody  magazynu.  Na półpiętrze leżało kilka pokruszonych cegieł, niżej biegł wąski zaułek, nad którym górował murowany łuk. Stojąca na balkonie kobieta rozwieszała tam mokre prześcieradła. Zdumiona spojrzała na Charlottę.
Mesire odruchowo poprawiła sobie zwichrowany i ubrudzony strój. Miała już  dosyć,  bolała  ją  kostka  i  paliły  zmęczone  mięśnie,  marzyła,  aby  się znaleźć w bezpiecznym miejscu.
Obejrzała się, wypatrując napastnika. Wyglądało na to, że zrezygnował i nie wszedł za nią na dach.
Wtedy zmroził ją odgłos kroków na schodach. Wychyliła się zza poręczy i ujrzała jasnowłosego Tyrolczyka, który wspinał się po stopniach. Dostrzegł ją, wyciągnął pałkę spod peleryny i przyspieszył.
Charlotta zerknęła na swe puste dłonie. Bez wahania zbiegła na półpiętro i chwyciła za cegłę. Cofnęła się i ukucnęła za załomem ściany, przy zakręcie schodów.
Słyszała,  jak  Tyrolczyk  przeskakuje  po  kilka  stopni  naraz,  wpada  na półpiętro,  a  potem  wbiega  wyżej.  W  momencie  gdy  mijał  ją  ukrytą  zamurkiem, poderwała się z kucek i uderzyła go cegłą w tył głowy. Trafiła, lecz niezbyt czysto, mężczyzna zdołał się odchylić i krawędź cegły tylko otarła się mu o skroń. Zachwiał się i cofnął o krok. Charlotta kopnęła go w brzuch, lecz Reinhard zdołał sparować cios i błyskawicznie zaatakował ją pałką. Uchyliła się raz i drugi, lecz w końcu dosięgnął jej ramienia, wywołując ostry, paraliżujący ból od barku po łokieć.
Stęknęła,   wyrzucając   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby,   i   rąbnęła z impetem o murek. Pałka w ręku Tyrolczyka zatoczyła łuk i bezlitośnie zdzieliła ją w nogę. Ścięta bólem Charlotta padła na kolano.
Napastnik zamachnął się, by wymierzyć cios w jej głowę. Mesire nie czekała na uderzenie, chwyciła przeciwnika pod kolana i mocno szarpnęła do siebie.
Ten  krzyknął,  wyrzucając  ramiona  na  boki,  i  grzmotnął  plecami  na schody,   aż   zadudniło.   Dysząc,   Charlotta   obserwowała,   jak   blondyn koziołkuje  po  stopniach  w  plątaninie  własnych  kończyn.  Zatrzymał  się dopiero na półpiętrze i znieruchomiał. Był nieprzytomny lub martwy.
Powstała z kolan, krzywiąc się z bólu, i kuśtykając, zeszła do niego. Pochyliła się i chwyciła go za włosy. Otworzył zamglone oczy i jęknął.
Powinna go zabić, miała na to cholernie wielką ochotę. Zabrała mu nóż i przystawiła ostrze do gardła. Wtedy usłyszała trzask pękającej dachówki i  łoskot,  gdy  z  dachu  zeskoczył  ktoś  ciężki.  Momentalnie  zapomniała o zemście.
Spojrzała  w  górę  i  zobaczyła  lufę  pistoletu,  a  potem  mężczyznę w bezrękawniku. On również ją dostrzegł.
Uniósł broń, lecz Charlotta schowała się za zakrzywieniem schodów. Mężczyzna zaklął po niemiecku i wychylił się przez barierkę. Wymierzył w nią, długo celując.
Niemal  zapomniała  o  bólu  w  kostce.  Zbiegała,  szorując  ramieniemo ścianę, byle trzymać się jak najdalej od barierki. Huknął wystrzał i pocisk odłupał kawałek drewna z poręczy tuż przed Charlottą.
Wpadła w uliczkę i pognała co sił w nogach do skrzyżowania. Tam obejrzała się za siebie. Nikt za nią nie biegł.
Zagapiła się jednak i zderzyła z grupką Żydów, którzy awanturowali się głośno o jakiś dług, nie szczędząc sobie wyzwisk i kuksańców. Najmocniej potrącony Żyd rozdarł się po swojemu, łypiąc wściekle oczyma, lecz widok noża wycelowanego mu w gębę wystarczył, by cofnął się o parę kroków od Charlotty.
Kilku przechodniów spojrzało w jej stronę, lecz żaden nie zareagował na incydent. Mesire obejrzała się przez ramię i zdębiała na widok człowieka w   bezrękawniku,   który   w   tym   momencie   wybiegł   na   skrzyżowanie z wąskiego przejścia łączącego uliczkę z podwórzem kamienicy. Domyśliła się, że znalazł inne zejście z dachu.
Jęknęła cicho i kuśtykając, wpadła w kolejną krętą uliczkę. Nie była pewna, czy jej prześladowca zdążył ją dostrzec, ale nie miała najmniejszej chęci czekać, by się o tym przekonać. Słońce zaszło już za dachy i zaułek okazał się o wiele ciemniejszy, niżby sobie życzyła. Sapiąc i krzywiąc się przy każdym postawieniu stłuczonej stopy na ziemi, minęła dwa lub trzy zamknięte  na  głucho  warsztaty  i  pochyłą  ruderę  o  powybijanych  oknach i wyłamanych drzwiach.
Obejrzała się za siebie i stwierdziła, że nikt nie wbiegł za nią w uliczkę. Ulga nie trwała jednak długo – gdy Charlotta znów popatrzyła na wprost, a od krańca zaułka dzieliło ją jakieś trzydzieści kroków, zobaczyła dwóch paskudnych typów. Wynurzyli się z równoległego prześwitu, zasłoniętego przez winkiel rudery. Ta zresztą okazała się nie całkiem opuszczona. Mesire spróbowała się cofnąć i wtedy przez wyłamane drzwi wychylił się trzeci żebrak. Prawdziwy wielkolud, większy nawet od Cichonia. Nie miał jednejręki, za to w drugiej ściskał groźnie wyglądającą pałkę. Tuż za nim szła dziewczynka w podartej sukience, może trzynastoletnia, wychudzona i rozczochrana. Charlotta stanęła bokiem, skupiając uwagę na dwóch zbliżających się osobnikach.
W zaułku było jeszcze dość światła, by Mesire pojęła, że to włóczędzy, brudni, cuchnący i niebezpieczni, zwłaszcza gdy wyczują słabszą ofiarę.
Samotna kobieta w ciemnej uliczce, cóż mogło ich spotkać lepszego? Nie zamierzała na razie wyprowadzać ich z błędnego przekonania.
Szybko ukryła ostrze w rękawie i zgarbiła się trwożliwie, nauczono ją bowiem, że mężczyźni rzadko kiedy spodziewają się, że kobieta stawi im opór.
Jeden z włóczęgów kulał na prawą nogę, drugi miał narośle na twarzy i bliznę w miejscu obciętego ucha.
– To nasza uliczka – odezwał się bezuchy, sepleniąc z braku przednich zębów.
– Za przejście trzeba zapłacić – mruknął drugi, podchodząc bliżej. – Jeśli nie masz czym, znajdziemy sposób – dodał z obleśnym uśmiechem.
Charlotta zacisnęła zęby, musnęła opuszkami palców rękojeść noża, lecz kulawy zatrzymał się poza zasięgiem jej ramienia, a ze stłuczoną kostką nie chciała ryzykować ataku.
– Mam pieniądze w sakiewce – powiedziała. – Oddam je wam, tylko mnie przepuście.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– Pieniądze chętnie przyjmiemy – odparł bezuchy. – Ale liczymy na coś jeszcze.
Kulawy  roześmiał  się  chrapliwie  i  wskazał  wzrokiem  na  ciemny, pozbawiony drzwi prostokąt prowadzący do środka rudery.
– Pójdziesz sama czy mamy ci pomóc?– Chcę dostać jej suknię – odezwała się dziewczynka. – Chcę ją mieć! Charlotta  zacisnęła  zęby,  wsłuchując  się  w  szuranie  stóp  wielkoluda.
Jednoręki był blisko, bliżej niż tamci, czuła jego cuchnący czosnkiem oddech. To była wskazówka, na którą czekała. Uderzyła na oślep, tam gdzie nie mógł się zasłonić krótkim kikutem. Włożyła w ten cios całą siłę ramienia, pomagając sobie jeszcze ruchem biodra, licząc, że i tym razem nie zawiedzie jej wyczucie i szczęście. Ostrze trafiło w coś twardego, chrupnęła przebijana kość. Rozległ się gwałtowny krzyk i bulgotanie. Mesire wyszarpnęła stal i zwróciła ją w stronę zaskoczonych włóczęgów. Za jej plecami bezwładne ciało grzmotnęło o ziemię. Obaj mężczyźni szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Niemal jednocześnie sięgnęli po noże, a bezuchy spróbował zajść ją z boku. Charlotta skierowała zakrwawione ostrze w jego pierś. Zatrzymał się i wlepił w nią niepewny wzrok.
– Chcecie dołączyć do niego? – Poruszyła nieznacznie głową w tył, nie patrząc za siebie. – Macie wybór. Weźcie pieniądze i przepuście mnie – zaproponowała.
Włóczędzy wymienili szybkie spojrzenia. Bezuchy skrzywił usta.
–  Wypatroszę  cię,  kurwo  –  wysyczał  z  nienawiścią,  nie  spieszył  się jednak z atakiem, może z powodu kompana. Kulawy wyraźnie stracił zapał do bijatyki, trzęsła mu się ręka, w której trzymał nóż, a jego wzrok podążał niczym wahadło od Charlotty do martwego kamrata.
Mesire wyczuła, że to on jest słabym ogniwem.
– Teraz wyjmę pieniądze – zwróciła się do kulawego. – Nikt nie musi więcej zginąć.
Była  tak  skupiona  na  włóczęgach,  że  zapomniała  o  dziewczynce. Zrozumiała swój błąd, gdy bezuchy spojrzał za jej ramię i skinął głową, jakby dawał komuś znak.
Charlotta  szarpnęła  ramieniem,  by  osłonić  się  przed  spodziewanymciosem, nie dość jednak szybko, aby skutecznie ochronić głowę. Twarde drewno pałki boleśnie obiło się o jej rękę i trafiło w czaszkę. Mesire upadła na ziemię.
Ostatnią  rzeczą,  którą  zapamiętała,  była  rozmazana  ciemność  zaułka i chude, brudne stopy przy jej twarzy. A także smak krwi w ustach.
Kto zbawi ojczyznę
Warszawa, lipiec A.D. 1672
„Wina i kobiet powinno się używać z rozsądkiem, szczególnie gdy jest się już w pewnym wieku”.
Ta dość racjonalna myśl pojawiła się w rozbitym niczym butelka umyśle kniazia Dymitra zaraz po tym, jak otworzył sklejone, napuchnięte powieki. Krzywiąc twarz od bólu rozsadzającego mu czaszkę, uniósł leciutko głowę z piernata i popatrzył na młodą kobietę leżącą z nim w pościeli. Jej twarz niknęła   w   długich,   jasnych   włosach   rozsypanych   na   jego   brzuchu i lędźwiach.
Kniaź  poczuł  drgnięcie  w  kroczu,  ale  wszelka  myśl  o  francuskiej rozpuście pierzchła pod wpływem bezlitosnego kaca.
Miała na imię… Dymitr przygryzł górną wargę, szukając w pamięci tej informacji,  lecz  kolejne  łupnięcie  pod  czaszką  zniweczyło  podjęty  przez kniazia wysiłek. Drżącą ręką sięgnął po puchar stojący na stoliku tuż przy wezgłowiu  szerokiego  łoża  z  baldachimem.  Rozczarowany  stwierdził,  że naczynie jest puste.Parsknął  z  irytacją  jak  wielbłąd,  którego  kiedyś  ofiarował  mu  wraz z okupem bej Oczkowski. Zwierzę było ozdobą zwierzyńca w Wiśniczu, niestety zdechło po kilku latach. Dymitr Wiśniowiecki miał wrażenie, że zaraz podzieli los egzotycznego bydlęcia.
W tym momencie kurtyzana się obudziła. Usiadła, poprawiając włosy i ziewając. Kniaź skorzystał z okazji, by szybko przesunąć pośladki na skraj łoża. Pochylił się i sięgnął po nocnik. Nie zawracając sobie głowy pójściem za parawan, ulżył potrzebie.
Ochmistrz,  który  jak  zwykle  w  takich  sytuacjach  nasłuchiwał  pod uchylonymi  drzwiami  do  alkowy,  pojawił  się  bezgłośnie  niczym  duch. Odebrał  od  kniazia  kłopotliwy  ciężar  i  wręczył  swemu  panu  puchar z węgrzynem.
Dymitr wychylił zawartość naczynia i poczuwszy się znacznie lepiej, westchnął z ulgą. Przejechał wzrokiem po nagim ciele kochanki, zatrzymując się ciutkę dłużej na jej ciężkich piersiach z brodawkami barwy dojrzałej wiśni.
– Ksiądz biskup przybędzie za godzinę – przypomniał mu ochmistrz, który dostrzegł oznaki pobudzenia u swego pana.
– Ach tak… – mruknął Dymitr.
– Co z nią zrobić? – zapytał sługa przytomnie.
Kniaź zmarszczył czoło.
– Zapłać jej, ale niech nie opuszcza pałacu – zdecydował.
Potem udał się do gotowalni, gdzie czekali nań golibroda i garderobiany. Gdy twarz kniazia stała się należycie gładka, tenże z pomocą sługi wdział białą  koszulę  o  koronkowych  mankietach  i  karmazynową  delię.  Do  tego dobrał  spodnie  i  wygodne  buty  bez  cholew.  Ukontentowany  ocenił  swe odbicie w zwierciadle i w otoczeniu wianuszka sług skierował się do jadalni.
Na  stole  czekały  na  niego  półmiski  z  wędzoną  sarniną,  polędwicaw szafranie i trzy rodzaje zupy rybnej. W czasie posiłku kniaź zapoznał się z korespondencją przyniesioną mu przez nadwornego poczmistrza. Były to głównie alarmujące raporty od ekonomów z majątków ukraińskich. Oczekiwana wojna z Turcją źle wróżyła zbiorom zbóż, które właśnie dojrzewały na polach, i nie było wiadomo, czy ktokolwiek zdoła je zebrać, nim nadciągną Tatarzy. Większość zarządców prosiła kniazia, by pozwolił im ewakuować się wraz z rodzinami na zachód, gdzie będą bezpieczni od pobuntowanych Kozaków Doroszenki i ordy. Jeden list przyszedł od imć pana Wyżyckiego, porucznika trzech chorągwi, które kniaź jako hetman polny zostawił przy wojsku koronnym dla obrony Rzeczypospolitej. Oficer prosił o przysłanie pieniędzy na żołd i zaopatrzenie, ostrzegał też przed rychłym najazdem Tatarów na majątki kniazia leżące nad Bohem.
Biskup  Olszowski  zjawił  się  punktualnie.  Kniaź  ucałował  pierścień ekscelencji i obaj wielmoże zasiedli naprzeciw siebie w fotelach.
– Jak jego wysokość znosi żałobę? – zapytał Dymitr.
– Źle – odparł Olszowski zgodnie z prawdą. Wobec kniazia nie musiał niczego  zatajać.  –  Nie  opuszcza  swych  komnat,  popadł  też  w  głęboką melancholię.
–  Śmierć  księżnej  Gryzeldy  była  ciosem  dla  nas  wszystkich,  lecz konieczne jest, aby kuzyn mój otrząsnął się z tego stanu.
– Byliśmy z księżną przyjaciółmi i oddanymi sojusznikami – odrzekł biskup. – Wielka to strata również dla mego serca.
Zamilkli.    Pierwszy    z    ponurej    nostalgii    otrząsnął    się    Dymitr Wiśniowiecki.
– Domyślam się, księże biskupie, żeś odwiedził mnie nie bez powodu – zagaił.
– Prawda to. Powinniśmy obaj wypracować wspólne stanowisko na radę królewską,  przygotować  grunt  pod  konfederację,  gdy  król  przybędzie  namiejsce zbiórki pospolitego ruszenia.
–  Nie zamierzasz więc,  księże biskupie,  rezygnować z planów,  które obmyśliliśmy z księżną Gryzeldą?
– Jestem jej to winien. Jak i wy, kniaziu.
Dymitr zmarszczył czoło.
–  Wybacz  szczerość,  ekscelencjo,  ale  obaj  doskonale  wiemy,  że  mój kuzyn niespecjalnie nadaje się na króla. Póki żyła wujenka, można było mieć nadzieję, że pokieruje Michałem, tak jak czyniła to od jego chłopięcych lat, i wszyscy na tym zyskamy. Ekscelencja zostanie prymasem, a ja hetmanem wielkim.
–  Wciąż  jesteśmy  pierwszymi  kandydatami  do  tych  urzędów,  nic  się w tym względzie nie zmieniło.
–  Doprawdy,  księże  biskupie?  –  kniaź  nie  krył  swych  rozterek.  – Chcieliśmy zgnieść opozycję, aby rządzić w imieniu króla. Czy teraz, gdy zabrakło księżnej Gryzeldy, niszcząc malkontentów, nie działamy na korzyść Habsburgów i Paców?
– Myślę, kniaziu, że nie doceniasz swego kuzyna. Bywa czasem tak, że w obliczu okoliczności człowiek dorasta do powierzonego mu urzędu.
– Oby… – Kniaź zadumał się na chwilkę. – Co proponujesz, ekscelencjo? – Musimy tak pokierować szlachtą, żeby zwołała sejm konny
i   przegłosowała   ustawy   wymierzone   w   Sobieskiego   i   pozostałych malkontentów.
– To nie powinno być trudne. Szlachta w większości chce bronić króla, którego sama wybrała. Problem leży w Pacach i innych magnatach, którzy jak ognia boją się powrotu dawnych republikańskich zwyczajów.
–  I  ja  tego  nie  pragnę  –  zapewnił  Olszowski.  –  Państwem  powinny rządzić światłe elity, zaś szlachta ma jeno głosować tak, jak tego chcemy. Nasze obecne poczynania to działanie doraźne, wymuszone okolicznościami.Gdy podburzymy kilkadziesiąt tysięcy szabel, Pacowie i reszta będą musieli popłynąć z nurtem wydarzeń, w przeciwnym razie narażą się na utratę popularności oraz podejrzenia o współpracę ze spiskowcami i Francją.
– A co z nadciągającą wojną? Czy wybuch histerycznego patriotyzmu nie zniweczy tych planów? – spytał Dymitr z rezerwą.
– Dlatego ważne jest, żeby pospolite ruszenie nie związało się walką z armią turecką.
Kniaź uniósł brew.
– Zamierzasz, księże biskupie, bojkotować działania hetmana?
–  Wszędzie,  gdzie  to  możliwe.  Przez  zaufanych  ludzi  rozpuścimy pogłoski, że sułtan nie przekroczył jeszcze granicy.
– Tych kłamstw nie da się długo utrzymać.
–  Wystarczy  nam  o  kilka  tygodni  opóźnić  mobilizację  i  zostawić Sobieskiego  sam  na  sam  z  całym  bałaganem  –  zauważył  Olszowski cynicznie.  –  Ważne  jest  też,  byśmy  na  sejmikach  z  całą  siłą  zohydzili szlachcie  głównych  malkontentów.  Rozpuścimy  plotkę,  jakoby  prymas Prażmowski wysłał swego brata na Górne Węgry, aby ten zachęcał sułtana do najazdu na Rzeczpospolitą.
Kniaź aż się skrzywił.
– Kto w to uwierzy?
Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem.
– Ludzie z reguły wierzą w to, co im się mówi, zwłaszcza gdy jest to dla nich wygodne. A im większe kłamstwo, tym chętniej dajemy mu posłuch. Szlachta  tak  nienawidzi  Prażmowskiego,  że  gotowa  jest  przyjąć  każdy wymysł na jego temat za prawdę. Konieczne jest również, aby zablokować przed sejmikami wszelkie wieści o postępach armii sułtana, a już szczególnie gdyby  doszło  do  oblężenia  Kamieńca.  Wiadomości  o  najeździe  mogłyby skłonić obywateli do szybszego zbierania się na miejscu popisu i co gorsza,zmienić nastroje na korzyść Sobieskiego.
– Czy nie zarzucą nam działania na szkodę Rzeczypospolitej, gdy prawda wyjdzie na jaw? – zaniepokoił się kniaź Dymitr.
– Wówczas ogłosimy, że hetman Sobieski nie przestrzegł króla na czas o nadciągającej inwazji i blokował działania jego wysokości mające na celu przyjść z odsieczą załodze Kamieńca.
Kniaź Dymitr nie wydawał się przekonany.
– Toć to kłamstwo tak grubymi nićmi szyte, że jeno ślepy by tego nie spostrzegł.
– Im grubsze kłamstwo, tym Polacy łatwiej w nie wierzą, taka już nasza natura – rzekł z przekąsem biskup. – Malkontenci będą mieli swoje dowody, a my swoje. Zresztą pal licho dowody, tu nie o rozum chodzi, lecz o serca panów braci, te zaś skłaniają się obecnie ku królowi.
– To może się zmienić…
– Czas gra na naszą korzyść, to Sobieski nie ma dobrego wyjścia. Jeśli zostanie na Podolu, poniesie klęskę, jeśli wycofa się na zachód, zostanie oskarżony o nieudolność i zdradę.
–  To  wielce  ryzykowna  taktyka.  Jeżeli  nawała  turecka  ruszy  w  głąb Polski,  w  niebezpieczeństwie  będą  Lwów,  Zamość,  a  nawet  Kraków. Większość mych majątków znajduje się na zagrożonych terenach.
– Jestem pewien, że do tego czasu król zbierze przy sobie siły zdolne powstrzymać pogan i zawrzeć z nimi pokój – uspokoił kniazia Olszowski. – Możemy liczyć na kilkadziesiąt tysięcy szabel pospolitego ruszenia, posiłki brandenburskie i armię litewską przyprowadzoną przez Paców.
– A co jeśli Sobieski zwycięży? To przecież znakomity wódz – przyznał z zawiścią kniaź Dymitr.
– To niemożliwe. Dysponuje ledwie kilkoma tysiącami żołnierzy, więc musi   się   wycofać   na   zachód,   w   innym   wypadku   jego   siły   zostanąunicestwione przez potęgę turecką. Bez swych żołnierzy będzie tylko buntownikiem i doskonale o tym wie. Jakikolwiek ruch wykona, my na tym skorzystamy.
–  My  skorzystamy,  a  ojczyzna  straci  –  skonstatował  cierpko  kniaź Wiśniowiecki.
– Czasem trzeba wybrać mniejsze zło, aby na końcu osiągnąć szczytny cel. A naszym jest naprawa porządków w kraju i przywrócenie mu dawnej potęgi  –  odparł  niezrażony  biskup.  –  Pozbędziemy  się  wąskiej  grupki zdrajców i zreformujemy państwo, wtedy odbierzemy poganom, co nasze.
– Obyś miał rację, wasza ekscelencjo – zafrasował się kniaź. – Wycofam zatem moje trzy chorągwie, które służą pod komendą Sobieskiego.
– Z tym akurat bym się wstrzymał – poradził Olszowski.
– Jakże to?
– Jeśli zabierzesz teraz, kniaziu, swe oddziały z armii koronnej, pozostali żołnierze  mogą  uznać  to  za  zdradę,  co  utrudni  ci  objęcie  władzy  nad wojskiem po usunięciu Sobieskiego. Lepiej będzie, jeśli zostawisz chorągwie na miejscu, aby potem z ich udziałem objąć komendę jako hetman wielki.
– Mądra to rada, księże biskupie. Tęga głowa u waszej ekscelencji, godna infuły prymasowskiej.
Olszowski się zarumienił.
–   Wszystko   to   czynię   nie   dla   siebie,   lecz   dla   pomyślności Rzeczypospolitej.
Kniaź nie miał powodu wątpić w szczerość zapewnień biskupa. Znał bardzo wielu ludzi z najwyższych kręgów władzy, którzy utożsamiali dobro ojczyzny z własnym.
– Czy nadeszły wieści z Rzymu? – zapytał Olszowskiego.
–  Ojciec  Święty  potępił  w  brewe  Prażmowskiego,  wytykając  mu publicznie   niegodziwe   życie   i   wszeteczeństwo,   lecz   nie   nałożył   nańekskomuniki ani nie podjął decyzji o złożeniu go z urzędu prymasa – odparł ksiądz biskup z żalem w głosie. – Wyczuwam w tym rękę agentów francuskich działających w otoczeniu papieża. Jak zapewnił mnie listownie kardynał Orsini, sprawa Prażmowskiego nie jest zamknięta. Młyny sprawiedliwości Watykanu mielą powoli, ale skutecznie. Prażmowski niechybnie trafi między ich miażdżące żarna.
– Daj Bóg, by tak się stało.
–  Upadek  naszych  wrogów  jest  nieuchronny,  sami  przywiedli  się  do zguby pychą i zachłannością. Obaj musimy być gotowi zająć miejsca po Sobieskim i Prażmowskim, nim uprzedzą nas w tym inni, związani z Pacami. – Olszowski nie ukrywał swej nienawiści do Litwinów. – Działając wspólnie, pomożemy królowi uzdrowić ojczyznę.
Kniaź Dymitr skinął głową, wyrażając aprobatę dla zamiarów biskupa. Władza zazwyczaj rodzi się z występku, a ten pociąga za sobą dalsze podłe czyny. Na miejsce upadłych wrogów pojawiają się następni i najczęściej są nimi byli sojusznicy.
Wzniosłe słowa księdza biskupa nie mogły ukryć przed kniaziem prostej prawdy, że i tym razem uzdrowienie ojczyzny sprowadzi się głównie do kolejnego upuszczania krwi politycznym wrogom. W tym wypadku Pacom.
Zatrute ziarno
Spotkali się poza pałacem, z dala od wścibskich służących i szpiegów na usługach  pani  matki.  Za  pretekst  posłużyła  im  piękna  letnia  pogoda sprzyjająca przejażdżkom konnym.Zatrzymali się przy urokliwym zagajniku rosnącym nad rzeczką. W oddali stał  młyn.  Teofila  słyszała  niesione  nurtem  turkotanie  wielkiego  koła z czerpakami, które nabierały, unosiły i przelewały wodę, napędzając żarna.
Byli sami i nikt nie mógł im przeszkodzić.
Teofila zeskoczyła z siodła i od razu wpadła w ciasne objęcia Witolda. Przylgnęli do siebie ustami i Teofila otworzyła się na głęboki, namiętny
pocałunek. Dłonie Witolda oparły się na jej talii i biodrach. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła, jak bardzo jej pragnie. Tym razem nie opierała się, gdy podwinął rąbek sukni i wsunął dłoń pod materiał. Miał cudowne dłonie i wiedział, jak ich używać. Zadrżała, gdy wsunął rękę między jej nogi i dotarł do złączenia ud. Po raz pierwszy pozwoliła mu na tak wiele.
Westchnęła i zagryzła wargi, gdy musnął opuszkami palców dziewiczy kwiat. To było… cudownie miłe i ciepłe. Czuła, jak miękną jej kolana, jak rozpływa się pod dotykiem ukochanego mężczyzny.
Zamruczała  cicho,  wczepiając  się  palcami  w  poszewkę.  Wyobrażając sobie, że zrywa koszulę z Witolda, pochyla się i całuje jego pierś i brzuch.
Targnęła nią rozkosz, wypełniła ją, a potem rozlała się po udach, brzuchu i piersiach. Zatkała gardło, aby po chwili wypaść przez usta westchnieniem stłumionym przez poduszkę.
Drżąc i poruszając jeszcze odrobinę biodrami, Teofila opadła ciężko na materac. Serce trzepotało jej w piersi niczym schwytany ptak. Wyciągnęła rękę spod koszuli i przewróciła się na plecy.
Wciąż  miała  zamknięte  powieki,  nie  chcąc  utracić  ostatnich  chwil rozkoszy.  Niestety  marzenia  senne  wyciekały  z  jej  ciała  i  umysłu,  a  w miejsce  uniesienia  pojawiło  się  doskonale  znane  poczucie  winy.  Przez moment leżała bez ruchu wpatrzona w baldachim. Zastanawiała się, co powie podczas najbliższej spowiedzi. Czy zatai swój grzeszny sekret, tak jak czyniłato dotychczas?
Czy wstyd znów okaże się silniejszy niż lęk przed gniewem Bożym?
Nie chciała więcej o tym rozmyślać.
Wstała z łóżka i uchyliła okno, wpuszczając do alkowy poranne słońce. Ciepły powiew wiatru poruszył zasłoną. Pocałował jej wilgotną skórę.
Wyjrzała na rojną ulicę, po której turkotały zaprzęgi.
Rozległ  się  płacz  dziecka  i  Teofila  wychyliła  się  za  parapet.  Przy składziku na siano stała kobieta z niemowlęciem złożonym w wiklinowym koszu. Maleństwo darło się wniebogłosy, jakby chciało oznajmić całemu światu swe istnienie.
Płacz noworodka przypomniał Teofili ponurą scenę z dnia, gdy przybyła do pałacu. Od tego czasu minęły blisko dwa tygodnie i wujenka powoli dochodziła do zdrowia. Koszmary i zwidy nie powtarzały się już co noc. Medyk zaczął sukcesywnie ograniczać dawki opium dodawane do wina. Co najważniejsze,  wujenka  pozwoliła  odebrać  sobie  pusty  becik,  umyła  się i zaczęła jeść.
Teofila  nie  potrafiła  sobie  wyobrazić  bólu  odczuwanego  po  stracie dziecka  noszonego  pod  sercem  przez  tyle  miesięcy.  Podobne  tragedie zdarzały się nagminnie nawet w najzamożniejszych rodzinach. Życie dziecka było kruche i narażone na mnóstwo niebezpieczeństw. Większość malców umierała przy porodzie albo po kilku latach, zabrana przez choroby.
Taki  był  już  kobiecy  los.  Coś,  czego  nie  można  zmienić,  chyba  że wyrzekając się miłości do mężczyzny i rozkoszy, którą otrzymuje żona od męża.
Teofila porzuciła szybko te rozważania, tak niestosowne, gdy bliską jej osobę spotkało nieszczęście.
Zadzwoniła po pokojówki i ubrała się z ich pomocą. Hetmanowa nie opuszczała jeszcze alkowy i młoda kniahini co dzień ją odwiedzała. Wizytynie  były  długie,  dziewczyna  czuła  jednak,  że  sprawia  Marii  Kazimierze radość.
Na  korytarzach  wciąż  panował  smutek,  w  oknach  wisiały  żałobne draperie. Teofila nie sądziła, by szybko je zdjęto, a w domu Sobieskich znów zawitały radość i uroki życia.
Maria Kazimiera przyjęła siostrzenicę, siedząc na sofie, ubrana w żałobną suknię  bez  trenu.  Jej  oblicze,  zwykle  piękne  i  jaśniejące,  przygasło. Wyglądała teraz na swoje trzydzieści jeden lat. W kategoriach Teofili była to niemal starość.
Przypadła do nóg pani Sobieskiej i ucałowała jej dłoń.
– Raduję się, widząc, jak wujenka zdrowieje.
Marysieńka uśmiechnęła się słabo.
– Usiądź przy mnie, moja droga – poprosiła.
Teofila zajęła miejsce na sofie. Zapadła niezręczna cisza. Jak większość ludzi, którym przyszło się stykać z nieszczęściem innych, nie wiedziała, jak ma się zachować. Nie była pewna, ile wujenka pamięta z dręczących ją omamów i tego, o czym mówiła w malignie. Wspominała o jakimś grzechu. Sądziła,   że   śmierć   dziecka   była   karą   za   coś,   czego   dopuściła   się w przeszłości.
Teofila posmutniała, myśląc o własnej przewinie. O sobie i Witoldzie. – Coś cię trapi, dziecko? – odezwała się Maria Kazimiera.
Teofila spojrzała w twarz Marysieńki i szybko spuściła wzrok.
– Wszystko dobrze, wujenko – zapewniła.
– Czyżby? Nie wygląda na to. – Sobieska chwyciła dłonie Teofili. – Wiesz,  że  jestem  twą  przyjaciółką,  zawsze  możesz  pomówić  ze  mną szczerze. Pamiętasz, jak sobie to obiecałyśmy zeszłego lata?
Pamiętała,  lecz  wtedy  wydało  się  jej  to  czczą  zabawą  ze  starsząi intrygującą krewną.
Teofila się zawahała. Od tygodni rozpaczliwie potrzebowała pomówić z kimś otwarcie o uczuciu, które łączyło ją z Witoldem. O pragnieniach wypełniających umysł i ciało. Z kimś, kto udzieli rady i zrozumie. Nie będzie oceniał.
Pani hetmanowa przeszła przez piekło ukrywanej miłości i poznała na własnej skórze, co znaczy niezrozumienie i pogarda ze strony ludzi. Komu innemu jak nie jej mogła się zwierzyć z tajemnicy skrywanej w sercu?
– Kocham kogoś – wyznała w końcu zawstydzona.
Maria Kazimiera zawiesiła na niej długie, uważne spojrzenie.
– Kim jest ten szczęśliwiec?
Teofila zacisnęła usta. To była ostatnia chwila, aby się wycofać. Marysieńka wyczuła jej obawy.
– Nie musisz mówić, jeśli mi nie ufasz – powiedziała ciepło.
– Ależ ufam wujence… – zapewniła Teofila pospiesznie. – Tylko że on jest zwykłym oficerem.
– Ach… To znaczy nie jest bogaty?
– Niestety. To szlachcic służący w wojsku nadwornym mego brata. Ma na imię Witold.
Marysieńka ściągnęła brwi.
–  Czy  nie  takie  imię  nosi  ten  przystojny  oficer,  który  towarzyszy  ci w codziennych przejażdżkach?
Teofila zarumieniła się po koniuszki uszu.
– Tak, to on – rzekła speszona.
– Czy ty i on zbliżyliście się do siebie? Czy przekroczył granicę? Teofila poderwała się zaszokowana podejrzeniem wujenki.
– Ależ nie. Przysięgam!Maria Kazimiera uścisnęła mocniej jej dłoń.
– Już dobrze dziecko, to nic złego, jeśli kocha się szczerze – powiedziała miękko.
– Ale oddać się mężczyźnie bez ślubu to grzech.
Przez usta Marysieńki przemknął pobłażliwy uśmiech.
–   Tak   mówią   prowincjonalni   księża.   Osobiście   znam   kardynałów i biskupów, którzy nie wyrażają się tak rygorystycznie w tych kwestiach.
Teofila wlepiła w nią zdumione spojrzenie.
– Naprawdę?
– Kobiety z naszą pozycją mają swe obowiązki, nie da się przed tym uciec,   ale   mamy   też   przywileje,   z   których   możemy   korzystać,   jeśli zachowamy ostrożność. Rozumiesz, o czym mówię?
–  Ostrożność?  –  powtórzyła  Teofila  zdezorientowana.  –  Z  jakiego powodu?
– Boże, jakaś ty niewinna – rzuciła z westchnieniem Sobieska i chyba nie był to komplement. – Czy matka nie rozmawia z tobą na te tematy?
– Nigdy. Uważa, że kobieta dowiaduje się wszystkiego po ślubie. Wujenka wykrzywiła ironicznie usta.
– Doprawdy!? Tak ci powiedziała? O ile dobrze pamiętam, w czasach, gdy nie było cię jeszcze na świecie, nie miała tak ortodoksyjnych poglądów na te sprawy. Wielu kawalerów przewijało się wówczas przez jej alkowę, także młodych oficerów służących u dworu w nadziei na zrobienie kariery.
Przez głowę Teofili przetoczył się istny wir myśli. Nigdy nie wyobrażała sobie matki w ten sposób.
Poruszyła się niespokojnie, jakby coś uwierało ją pod suknią.
–   Czy   wujenka   sugeruje,   że   powinnam…   –   urwała,   szukając odpowiednich słów mogących wyrazić kłębiące się w niej uczucia. Żadnez tych, które przychodziły jej na myśl, nie powinny przejść przez usta młodej, niewinnej dziewczyny.
– Powinnaś mu się oddać? – Sprecyzowała wujenka z nutką rozbawienia w głosie. – Oczywiście, jeśli naprawdę tego pragniesz.
– Pragnę całą sobą… – wyszeptała Teofila, czując, jak palą ją policzki. – Ułatwię wam to i zadbam, aby nie stało się nic nieprzewidzianego.
Wystarczy pić napar z ziół i przestrzegać kilku zasad, wtedy kobieta nie pocznie niechcianego dziecka.
– Dziecka!? – Teofila wystraszona uniosła wzrok.
Maria Kazimiera wywróciła oczyma.
– A jak myślisz, że skąd się one biorą? Z kapusty? Nie obawiaj się, we wszystko cię wprowadzę.
– Nie wiem, czy powinnam.
– Wierz mi, nie będziesz żałować – zapewniła Marysieńka. – Łącząc się z ukochanym mężczyzną, poczujesz się wolna i uszczęśliwiona. Doznasz uniesień nieporównywalnych z niczym innym.
– Czy wujenka ma tak ze swym mężem?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się, co na chwilkę zmazało smutek z jej oczu.
–  O  tak,  Jan  jest  wyjątkowym  mężczyzną  pod  każdym  względem. Kocham  go  –  powiedziała  to  w  dziwny  sposób,  jakby  dopiero  teraz uświadomiła sobie prawdziwą moc uczucia łączącego ją z mężem.
– Jestem całym sercem wdzięczna wujence.
Teofila poczuła się szczęśliwsza, gdy zrzuciła z siebie ciężar tajemnicy. Pani Sobieska uścisnęła młodą krewną.
– Muszę odpocząć – powiedziała. – A ty przemyśl moje słowa. – Tak zrobię. Dziękuję.Teofila ucałowała dłoń Marysieńki i opuściła jej sypialnię. W drzwiach minęła się z medykiem, który spieszył odwiedzić swoją pacjentkę. W jego obliczu dostrzegła niepokój.
–  Wujenka  czuje  się  lepiej.  Kuracja  działa  nadzwyczaj  dobrze  – zaszczebiotała.
Doktor tylko skinął głową i zamknął za sobą drzwi. Teofila ściągnęła brwi, urażona jego grubiańskim zachowaniem. Potem jednak usprawiedliwiła go  w  duchu.  Wszak  przez  ostatnie  tygodnie  zmagał  się  z  chorobą  pani Sobieskiej  i  odebrał  z  jej  łona  martwe  dziecko.  Takie  przeżycia  muszą odcisnąć piętno nawet na najbardziej odpornym człowieku.
Teofila wyjrzała przez okno na korytarzu. Dzień był piękny, słoneczny, lecz nie przesadnie. W sam raz na odbycie konnej przejażdżki.
Pomyślała  o  Witoldzie  i  uśmiechnęła  się.  Postanowiła  go  odszukać. Zbiegła schodami na dziedziniec. Wypatrzyła ukochanego przy stajniach, gdzie wraz z koniuszym pani hetmanowej oglądał nogę karego ogiera.
Podeszła bliżej. Witold spostrzegł ją, odrobinę się speszył, jak zawsze, gdy przebywali razem w obecności innych osób.
–  Poruczniku,  czy  mogę  na  słowo?  –  oderwała  go  od  rozmowy z koniuszym.
– Oczywiście, pani.
Zachowując oficjalny dystans, odeszli na bok, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
–  Mam  chęć  udać  się  na  przejażdżkę  –  szepnęła.  –  Tylko  w  twoim towarzystwie.
Zarumienił się i przełknął ślinę. – Kiedy?
– Zaraz po śniadaniu.– Dokąd pojedziemy?
Pomyślała o ustronnym lasku nieopodal młyna, gdzie zatrzymali się na piknik kilka dni temu. Miejsce było urokliwe, ciche i odludne. Idealne dla zakochanych.
– To niespodzianka – odparła, śmiało patrząc mu w oczy.
– Niespodzianka?
Powstrzymała się z trudem przed dotknięciem jego twarzy.
– Wkrótce się przekonasz – szepnęła uwodzicielskim tonem, a potem się oddaliła, zostawiając go zdezorientowanego.
Dopiero  gdy  dotarła  do  swej  komnaty,  ogarnął  ją  lek  przed  tym,  co zamierzała uczynić.
„Czy naprawdę jestem na to gotowa?”
Zacisnęła piąstki i powiedziała sobie, że podjęła decyzję. Wujenka jej w tym pomogła, ale przecież od tygodni w skrytości serca i w snach pragnęła takiej bliskości z ukochanym.
Gdyby  nie  rozmowa  z  Marią  Kazimierą,  wciąż  dusiłaby  w  sobie rozpierającą ją namiętność. Pragnienie bycia z Witoldem było silniejsze niż rozsądek i strach przed nieznanym.
Powziąwszy ostateczne postanowienie, poczuła się wolna i spokojna. Tak jak opisywała to kochana wujenka.
Maria Kazimiera uniosła głowę i obserwowała, jak doktor zamyka za sobą drzwi alkowy.
–  Czuję  się  dobrze  –  rzekła  zdziwiona  niezapowiedzianą  wizytą. Oczywiście była wdzięczna medykowi za wszystko, co zrobił, ale teraz, gdy zwidy ustąpiły, jego obecność przyprawiała ją o dyskomfort.
Zmrużyła oczy, zastanawiając się po raz wtóry, ile tajemnic mimowolniezdradziła w gorączce temu człowiekowi. Tajemnic, które nigdy nie powinny dotrzeć do niepowołanych uszu.
Wprawdzie  doktor  od  lat  cieszył  się  zaufaniem  Jana,  lecz  to  tylko pogarszało sprawę. Trudno było przewidzieć, jak zareagowałby mąż, gdyby na jaw wyszła jej zdrada w Paryżu.
„Przez cały ten czas wierzył, że to jego dziecko”.
Poczuła  nagłe  uderzenie  gorąca  i  zawrót  głowy.  Przymknęła  powieki i zrobiła głęboki wdech.
Doktor  chwycił  ją  za  dłoń,  lecz  pani  hetmanowa  oswobodziła  się stanowczym gestem.
– Już mi lepiej.
Medyk przestąpił z nogi na nogę. Dopiero teraz spostrzegła, jak bardzo jest spięty.
– Proszę spocząć, doktorze – wskazała na sofę. – Czemu zawdzięczam tę wizytę?
–   Od   wielu   dni   zastanawiam   się,   co   mogło   wywołać   u   pani dolegliwości… – urwał i oblizał wargę koniuszkiem języka. – Myślę, że padła pani ofiarą trucizny.
Marysieńka zastygła.
– Jest pan tego pewien!?
–  Wiele  na  to  wskazuje.  Żółte  przebarwienia  na  palcach  i  języku, napuchnięty  przełyk,  gorączka  i  krwotok.  Wreszcie  zwidy.  –  Doktor wypuścił powietrze przez nos. – Z początku wziąłem to za objawy zarazy, ale nikt poza panią nie zachorował w pałacu. Im częściej o tym myślę, tym bardziej  utwierdzam  się  w  przekonaniu,  że  niemoc  waszmości  nie  była dziełem przypadku.
Marysieńka położyła dłoń na brzuchu.„Czy to możliwe? Co za potwór byłby zdolny do czegoś takiego?” Uniosła wzrok na spocone oblicze medyka.
– Gdzie była trucizna?
Doktor potrząsnął głową.
– Każdy posiłek jest próbowany w kuchni przed podaniem na stół. Sługa, który się tym zajmuje, jest zdrów… Chyba że był w zmowie.
– Gdyby był winien, już by zbiegł. To nie on – odparła Sobieska.
Czuła, że jest bliska odgadnięcia prawdy, ociera się o nią. To było trochę tak, jakby dostrzegła cień kącikiem oka, a potem – gdy popatrzyła w to miejsce – przekonała się, że nic tam nie ma.
– W takim razie nie wiem – przyznał doktor. – Ślady na palcach i języku sugerują, że trucizna dostała się do organizmu wraz ze śliną.
Na te słowa Marysieńka aż otworzyła usta. Odpowiedź spadła na nią niczym grom z jasnego nieba. Zerwała się z sofy i podbiegła do biurka. Otworzyła szufladę, z której wyciągnęła grubą księgę w skórzanej oprawie. W drżących rękach przyniosła ją doktorowi i złożyła mu na kolanach.
Potem usiadła.
– To może być przyczyną – wydusiła przez zaciśnięte gardło. – Proszę zabrać to i zbadać.
Medyk  spojrzał  na  wolumin,  jakby  dostrzegł  kryjącego  się  w  nim skorpiona. Ostrożnie chwycił palcami za skórzaną okładkę.
– Zajmę się tym niezwłocznie – obiecał.
Wyszedł i zostawił Sobieską wciąż oniemiałą ze zgrozy.
Trucizna. Tyle razy używała jej, aby osiągnąć swój cel, i w końcu sama padła jej ofiarą, a także dziecko, które nosiła pod sercem. Czy była w tym jakaś przewrotna sprawiedliwość?
Chęć zemsty to jedna z największych motywacji w życiu człowieka. Jesttrwalsza niż miłość i potężniejsza niż zawiść. Pozwala wypełnić pustkę w rozdartej duszy i zalepić krwawiące serce. Nadaje na nowo sens życiu, leczy duszę, ale także ją zatruwa. Wystawia cenę każdemu, kto przyjmie jej skażone ziarno.
Marysieńka była gotowa na tę próbę. Złożyła sobie przysięgę.
Będzie pamiętać i nie spocznie, póki nie odnajdzie winnych śmierci jej dziecka.ROZDZIAŁ III
Synowie Marsa
Lipiec A.D. 1672
Opuścili Bar o świcie, zaraz po otwarciu bram przez straże podstarosty. Skierowali się granicą moczarów chroniących miasto, a potem przez puste pagórki i doliny na wschód.
Słońce stało już wysoko, gdy napotkali zniszczoną wieś. Między ruinami domostw i zagród znajdowały się zdziczałe ogrody i sad.
Tyner  obrzucił  badawczym  wzrokiem  pogorzelisko.  Dawniej  musiało mieszkać  w  tym  miejscu  kilkanaście  rodzin.  Mężczyźni  pracowali  na żyznych polach, kobiety prały w pobliskim strumieniu, a dzieciarnia ganiała za psami bądź bawiła się w wojnę. Póki ta prawdziwa nie przyszła i nie zmieniła osady w cmentarzysko.
– Zatrzymamy się tutaj na popas – zdecydował porucznik.
Grot  zaprowadził  konie  nad  strumień,  a  Bogusław  z  bronią  w  ręku obszedł osadę. Na jej skraju natknął się na zbiorowisko mogił, choć tylko niektóre z kopczyków miały powbijane w ziemię krzyże. Tyner przeżegnałsię, aby odczynić urok, wiadome było bowiem, że zmarli śmiercią gwałtowną często zmieniają się w upiory i polują na żywych, łaknąc ich ciała i krwi. Choć za dnia podróżni nie mieli się czego obawiać.
Tyner zostawił groby i przeszedł do sadu w nadziei, że znajdzie tam coś do jedzenia. Po krótkich poszukiwaniach udało się mu natrafić na dojrzałe wiśnie i czereśnie. Gdy je zrywał, dołączył do niego Grot. Klapnęli w cieniu drzewa wiśniowego  i pochłonęli tyle owoców,  ile można było  zjeść bez narażania się na późniejsze dolegliwości żołądka. Resztę napchali do sakw na podróż.
– Tak wiele dobra się marnuje – mruknął Grot, wskazując na puste pola. – Ziemia tu tłusta, dobra. Patyk wsadzisz, a ten pędy wypuści. A tak przez wojny wszystko idzie na zatracenie.
Tyner rozejrzał się po otaczających ich ruinach i wypluł kilka pestek wiśni.
– Nigdy nie miałem serca do gospodarki – przyznał szczerze. – Ojciec chciał,  bym  został  po  nim  zarządcą  u  Zamoyskich,  a  potem  w  służbie księżnej Gryzeldy, ale mnie ciągnęło do przygód i wojaczki. – Zamilkł. – A ty jak trafiłeś do wojska? – spytał Grota.
Wachmistrz rzucił mu dziwne spojrzenie, a potem wlepił wzrok w swoje dłonie.
– Gdy człowiek zacznie zabijać, trudno mu z tym skończyć – mruknął. To wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie.
Tyner  nie  dopytywał.  Widać  Grot  nie  nosił  w  sobie  najlepszych wspomnień.  Co  zresztą  tyczyło  się  również  Bogusława.  Ostatecznie,  czy rozpamiętywanie  przeszłości  może  coś  naprawić?  Czy  zwróci  mu  żonę zamordowaną przez Tatarów, czy cofnie ból i rozpacz? Zmyje z rąk przelaną w zemście krew?
– Do pewnych spraw lepiej nie wracać – powiedział do Tomasza i cisnąłrobaczywy owoc w kępę chwastów. – Zostawić ziemi to, co zostało w niej złożone.
Wachmistrz pokiwał głową. Bez słowa podniósł się i doczłapał do koni pasących się w ogrodzie.
Tyner dołączył do niego i niedługo potem znaleźli się w siodłach. Przez resztę  dnia  nie  robili  już  dłuższych  postojów,  gnali  wierzchowce  przez pagórki  i  doliny  porośnięte  krzakami  i  wysoką  trawą.  Brak  gościńca i konieczność poruszania się po wertepach bardzo ich spowalniały, mimo to udało się im przebyć milę do zapadnięcia zmroku. Na noc zatrzymali się w  lesie,  nad  jeziorem,  gdzie  Grot  za  pomocą  żyłki  z  końskiego  włosia i haczyka złowił sporego okonia.
Wachmistrz oporządził rybę, przyprawił ją czosnkiem i solą, a potem podpiekł  na  rozgrzanych  kamieniach.  Po  kilku  minutach  wypełnionych czekaniem i przełykaniem ślinki zbierającej się w ustach Grot sprawdził płaty mięsa, unosząc je nożem, i uśmiechnął się zadowolony.
– Gotowe – rzekł i nadział swój kawałek na ostrze.
Tyner  sięgnął  po  rybę  dłonią,  syknął,  gdy  tłuszcz  oparzył  mu  palce, i umieścił kęs w ustach. Zamruczał, kiedy pachnące dymem mięso rozpłynęło mu się na języku i podniebieniu.
– Dobre – pochwalił wachmistrza.
Grot uśmiechnął się i odkorkował bukłaczek z węgrzynem.
–   Z   tym   będzie   jeszcze   lepsze   –   powiedział,   wręczając   trunek porucznikowi.
Tyner przepłukał gardło i oddał wino towarzyszowi.
Jedli   w   milczeniu,   każdy   zajęty   własnymi   myślami,   pluli   ośćmi i ostrożnie przeżuwali sczerstwiały chleb.
Bogusław zerknął na wachmistrza, który nie potrafił ukryć, że coś go trapi.– Martwi cię coś? – zapytał.
Grot zmarszczył czoło. W migających cieniach rzucanych przez ogień jego oblicze wyglądało złowrogo i ponuro.
– Nie mam dobrych przeczuć – mruknął.
Tyner uniósł brwi.
– To znaczy?
– Chwilami zdaje mi się, że ktoś za nami jedzie.
Tyner nigdy nie lekceważył przeczuć – wiele razy ratowały mu życie. Odruchowo spojrzał na zachód. Oczywiście jedynym, co mógł tam teraz zobaczyć, był mrok wypełniający pobliski las.
Po wieczerzy ustalili, że będą pełnić straż na zmianę. Bogusław położył się pierwszy. Zamknął oczy, licząc na dobry sen, lecz spotkało go kolejne rozczarowanie.
Ocknął się w jakimś jarze, pośród plątaniny korzeni. Wstał i rozejrzał się, poszukując  Grota  i  ogniska,  ale  był  sam.  Wokół  niego  rozpościerały  się ciemności,   lecz   o   dziwo   widział   każdy   szczegół   otaczającego   go pajęczynowego lasu.
Zadrżał, szarpany podskórnym niepokojem. Przeczuciem czegoś złego, co kryło  się  w  ciemności  poza  zasięgiem  jego  wzroku.  Zaczerpnął  oddechu i uświadomił sobie, że powietrze jest przesycone słodką wonią rozkładu.
W  panice  rozejrzał  się  raz  jeszcze.  Zimny  powiew  strachu  zjeżył  mu włoski na karku.
To  był  grób.  Wszędzie  między  poskręcanymi  korzeniami  leżały  ciała, młode i stare. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Niektóre z upiorów miały oczy, inne patrzyły na niego pustymi oczodołami wypełnionymi przez czerwie. Wszyscy za to otwierali głodne nienawiścią do żywych usta.Tyner cofnął się o krok i jęknął skrzekliwie.
Jego stopa utkwiła w jakimś dołku i odruchowo zgiął kolano… Tracąc równowagę, zamachał rękoma, ale było już za późno na utrzymanie się na nogach. Poczuł, że leci w tył, i grzmotnął plecami o wilgotną ziemię.
Postękując i dysząc, oparł się na łokciach. Ktoś nadchodził – Bogusław słyszał,   jak   depcze   suche   liście   i   pancerze   żuków   przemierzających cmentarzysko.    Gdy    ujrzał    jasny    kształt,    niemal    zacisnął    powieki z przerażenia. Wiedział jednak, że to na nic się nie zda. Był w koszmarze, jednym z tych, które nawiedzały go od lat.
Nagle zrobiło się bardzo chłodno.
Z ciemności wyszła Maria. Miała rozpuszczone jasne włosy i szeroko otwarte oczy. Szła ku niemu ubrana w koszulę, tę samą, której pozbyła się, gdy kochali się w noc przed jego odjazdem na wojnę. Obiecał jej, że wróci, że będą razem bezpieczni.
Nie mógł wiedzieć, że całuje, dotyka i czuje ją po raz ostatni.
Szła prosto na niego otoczona wirującą mgłą, nie zwracając uwagi na otaczających ich potępieńców. Z daleka wydała się taka piękna. Serce niemal pękało mu z żalu.
Zatrzymała  się  w  pół  kroku  od  jego  wyciągniętych  stóp.  W  panice podkurczył kolana. Patrzył na bladą twarz żony, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
Kucnęła i przekrzywiła głowę niczym ptak obserwujący robaka. Tyner zadrżał, z jego ust wydobyła się gęsta para. Nie potrafiąc się ruszyć, zacisnął dłonie na wilgotnej ziemi.
W spojrzeniu Marii coś się zmieniło, stało się głębsze i cieplejsze, znów wypełnione duszą. Uśmiechnęła się jak dawniej, gdy byli razem. Marzyli o długim szczęśliwym życiu, domu z mocnymi ścianami i solidnym dachem, o palenisku, przy którym zimą będą się bawić ich dzieci. O tym wszystkim, conigdy się nie ziściło.
Uśmiech żony zgasł jak zdmuchnięty płomień świecy.
– Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników – rzekła niewiele głośniej niż wiatr szepczący w liściach drzew.
Tyner  niemal  jej  nie  słuchał.  Przełamując  sztywność  mięśni,  powoli wyciągnął ku żonie drżącą dłoń. Jego palce zbliżyły się do bladego oblicza i zanurzyły w zimny obłok mgły, który pierzchnął pod dotykiem ciepłego ciała.
Znów został sam.
Nagle wyczuł, że ma kogoś za plecami.
Krzyknął, gdy chwyciła go czyjaś twarda dłoń. Otworzył oczy i zamrugał powiekami. Ujrzał nad sobą zaniepokojoną twarz Grota. Uświadomił sobie, że jest zlany potem i dygocze. Znów jest w świecie żywych.
– Miałeś koszmar – powiedział Grot z zabobonnym lękiem. – Z kim rozmawiałeś?
Tyner odchrząknął z zakłopotaniem i otarł wilgoć z czoła.
– To nic, to zwykły sen.
Grot zmrużył oczy, ale o nic więcej nie wypytywał.
Porucznik podniósł się z posłania i poszedł nad jezioro, gdzie obmył się w zimnej wodzie. To pomogło mu zapomnieć o sennych zwidach.
Wrócił do obozowiska i usiadł przy ogniu, unikając wzroku wachmistrza. Grot  owinął  się  derką  i  złożył  głowę  na  siodle.  Bogusław  dostrzegł,  że kompan ściska w dłoni srebrny krzyżyk, który zwykle nosił na rzemieniu na szyi.
Tyner sam nie wiedział, co ma sądzić o tym, co go spotkało. Liznął nieco edukacji w Akademii Zamojskiej, ale jak każdy święcie wierzył w działaniediabła, czarownice i omeny. Zgarbił się nad ogniem, zastanawiając się, co chciała przekazać mu Maria.
„Olbrzym,  strażnicy  –  cóż  to,  u  licha,  miało  znaczyć?”  Niestety uporczywe wpatrywanie się w płomienie nie przyniosło odpowiedzi.
Godzina  mijała  za  godziną.  Otępienie  i  senność,  dwaj  nieodłączni towarzysze  wartowników,  snuły  się  wokół  Tynera  jak  bezpańskie  psy, gotowe ułożyć się u jego stóp przy najdrobniejszym geście aprobaty.
Bogusław czuł jednak, że tej nocy już nie zamknie oczu. Zbyt obawiał się tego, co może czekać na niego po drugiej stronie.
Z nawyku zaczął czyścić broń. Wpierw pistolety i rusznicę, potem szablę i nóż. Odkąd porzucił spokojne życie, tych kilka morderczych narzędzi stało się jego najlepszymi przyjaciółmi. Niczego od niego nie chcieli, byli cisi i wierni. Niezliczoną ilość razy ratowali mu życie.
Problem w tym, że były to tylko przedmioty, a żaden człowiek nie może na  stałe  obejść  się  bez  towarzystwa  innych  ludzi.  Niestety  w  przypadku Tynera zwykle kończyło się to krwawą katastrofą.
Choć nie zawsze tak było.
Cofnął się pamięcią wiele lat wstecz, do dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Marię.
Był środek lata i mieszkańcy Zamościa tłumnie wychodzili na ulice, by nie gnieździć się w dusznych, smrodliwych izdebkach. On także postanowił tego dnia zakończyć wcześniej pracę w kancelarii. Mógł to zrobić, gdyż ojciec   –   zaufany   zarządca   Wiśniowieckich   –   wyjechał   poza   miasto dopilnować   kupna   stadniny   zarządzonego   przez   kniahinię.   Bogusław zamknął  skryptorium  na  klucz  i  wymknął  się  z  pałacu  na  zatłoczone, rozgrzane uliczki.
Miasto wciąż było pełne ruder i zgliszczy, pamiątek po wojnie i pożodze, ale dla Bogusława liczyły się tylko słońce i niebo tak piękne i lazurowoczyste, że mógłby patrzeć w nie bez końca. Patrzeć i marzyć.
Bo  choć  teraz  trudno  przychodziło  mu  w  to  uwierzyć,  był  niegdyś marzycielem.
Zobaczył ją na targu. Przechadzała się między straganami w towarzystwie kuzynki. Obie były ładne, młodziutkie i roześmiane, lecz to Maria od razu zawładnęła  jego  sercem.  Z  powodu  upału  czy  też  przekory  nie  założyła chusty na głowę. Jej złote włosy splecione w warkocz opadały prosto na plecy. Szczupła i gibka, o niezbyt dużych piersiach i zgrabnych biodrach przykuła  uwagę  Bogusława.  Wgapiony  w  dziewczynę  wpadł  na  jakąś matronę,   za   co   też   spotkała   go   krzykliwa   reprymenda   ze   strony poszkodowanej.
Ten  wypadek  zwrócił  na  niego  uwagę  dziewcząt.  Speszony  spojrzał w stronę Marii przyglądającej się mu zza straganu. Uśmiechnęła się, a on zatonął  w  jej  oczach.  Potem  odeszła  wraz  z  kuzynką,  śmiejąc  się  po dziewczęcemu.      Zostawiła      Bogusława      z      łomoczącym      sercem i przeświadczeniem, że właśnie się zakochał.
Ze wspomnień wyrwał Tynera trzask łamanej gałązki. Poderwał głowę i wybałuszył oczy w mrok. Nasłuchiwał. Dźwięk nie powtórzył się, i to było najbardziej niepokojące. Kto mógł nadepnąć na patyk, a potem zastygnąć w bezruchu?
Jakiś nocny drapieżnik, a może… człowiek.
Tyner poczuł, jak strach ściska go w żołądku. Tkwił w blasku ognia, wystawiony  na  strzał.  Bez  wahania  złapał  za  szablę  i  pistolet.  Skoczył w zarośla.
Przełknął nerwowo ślinę i wytężył wzrok w ciemności wypełniającej las. Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, ale wiedział, że i tak to zrobi. Jeśli
czaiło się tam coś groźnego, musiał temu zaradzić, nim to coś przyjdzie po niego. Tak to już działo się w życiu, które wybrał mu los.„A  może  sam  zawsze  tego  chciałem?”  Prawda  zwykle  okazuje  się bardziej gorzka niż kłamstwo.
Tyner  ostrożnie  rozgarnął  szablą  chaszcze  i  wsunął  się  w  pachnący żywicą i mchem mrok. Skradał się, stawiając ostrożnie kroki, wypatrując czegokolwiek innego niż smolista czerń. Czuł, że nie jest sam, ale nie potrafił uchwycić słuchem, węchem ani wzrokiem nic namacalnego.
Gdzieś blisko w gęstwinie zahukała sowa.
Serce tłukło mu się jak młotek. Oparł się o pień drzewa i spojrzał za siebie. Oddalił się za daleko od ogniska, niemal nie widział już łuny bijącej od płomieni.
„Powinienem wracać”.
Usłyszał, jak coś dużego przedziera się przez chaszcze w jego stronę. Serce skoczyło mu do gardła. Wycelował pistolet w kierunku źródła hałasu i  wtedy  między  drzewami  błysnęła  jaśniejsza  plama,  kształt,  który  mógł należeć  równie  dobrze  do  człowieka,  jak  do  zwierzęcia.  Zanim  zdążył wypalić, coś – lub ktoś – zniknęło w mroku.
– Kurwa… – sapnął.
Jak tylko mógł najciszej, wycofał się w stronę obozowiska. Nim tam dotarł, z krzewów przy polance wyłoniła się lufa rusznicy, a tuż za nią blada, zacięta twarz Grota.
Popatrzyli na siebie z ulgą i opuścili broń.
– Co się stało? – zapytał wachmistrz.
– Widziałem coś w lesie, człowieka lub zwierzę. Nie mam pewności. Grot zmarszczył brwi i popatrzył w mrok.
– Trzeba się stąd zabierać.
Tyner potarł szczękę i stwierdził, że jest wilgotna od potu. – Tak, zmywajmy się.Zasypali piaskiem tlące się ognisko i osiodłali wierzchowce. Do świtu oddalili się na niecałą milę od obozowiska i dopiero wtedy Tyner uznał, że nikt ich nie ściga. Tak jak poprzedniego dnia przemierzali puste pola i mijali wymarłe osady, przy których gęsto było od mogił. Raz tylko w oddali ujrzeli kilka zamieszkanych  chat stojących  nad  jeziorkiem.  Wieśniacy  na widok jeźdźców zbiegli z pól i skryli się w dębowych zaroślach porastających stok wzgórza górującego nad zbiornikiem wodnym.
Tyner i Grot ominęli osadę szerokim łukiem, aby nie narażać się na ostrzał z samopałów, które na tych niespokojnych ziemiach były u chłopstwa w powszechnym użyciu.
Im bardziej zbliżali się do Bohu, tym więcej widzieli chutorów i wsi. Na polach dojrzewało zboże i widać było chłopów szykujących się do żniw. W południe ujrzeli opuszczone miasteczko – leżało w żyznej dolinie, lecz po najeździe Tatarów nie został w nim żaden cały budynek prócz zdewastowanej cerkwi.
Znów   wjechali   na   zniszczone   ziemie,   czasem   tylko   napotykając nieufnych, uzbrojonych w samopały i siekiery wieśniaków. Na godzinę przed zachodem słońca dotarli do pierwszego zamieszkanego miasta.
Nomen omen,  nazywało  się Pieczara i choć nie było  duże,  posiadało wyborne fortyfikacje, na zewnątrz których rozłożył się duży obóz wojskowy.
Tyner obawiał się, że to Kozacy Doroszenki i Tatarzy oblegli gród. Obaj z  wachmistrzem  zsiedli  z  koni  i  ukryli  się  w  chaszczach  porastających pagórki wznoszące się między stepem a Bohem, który płynął pod miastem.
Porucznik rozłożył lunetę i spojrzał przez nią na obozowisko.
– To nasi – oznajmił.
Dosiedli wierzchowców i pognali ścieżką do głównego obozu.
Ten przywitał ich mieszaniną dymu z ognisk, woni gotowanej w kotłach strawy i smrodu wykopanych na obrzeżach obozowiska latryn. Od strażyustawionych na czatach Bogusław dowiedział się, że w mieście zatrzymał się kasztelan podlaski. Choć brama w wałach była już zamknięta na noc, pieczęć odciśnięta na liście z kancelarii królewskiej otworzyła im skutecznie drogę do kwatery regimentarza znajdującej się przy niewielkim ryneczku z kościołem. Wokół karczmy rozłożyły się roty dragonii i piechoty. Dowodzący strażą oficer bez zwłoki zaprowadził Bogusława na piętro.
Tyner    nie    musiał    się    przedstawiać    regimentarzowi.    Znali    się z wcześniejszych kampanii, gdy obaj brali udział w pacyfikacji miasteczek wokół Bracławia, a potem w bitwie pod Kalnikiem, gdzie mnóstwo Tatarów potonęło w trakcie ucieczki przez jezioro.
Wręczył pismo kasztelanowi i zaczekał, aż ten odczyta zalecenia jego wysokości.  Podczas  lektury  listu  Łużecki  marszczył  czoło  i  zagryzał końcówkę siwiejącego wąsa.
W  końcu  odłożył  papier  na  stół  i  wlepił  w  Bogusława  spojrzenie przekrwionych oczu.
– Nie mam teraz przydziału dla waszmości, oficerów więcej u mnie niż żołnierzy – rzekł z przesadą regimentarz. – Ale idziemy na bitwę, więc jeśli Bóg da, wkrótce obejmiesz jakąś komendę.
– Gdzie znajduje się wróg?
– Na południe od nas nureddinsołtan oblega pułk Herhorego Perebijnosa, który musiał się wycofać spod Humania, gdy podeszli pod miasto Tatarzy.
– Ilu mołojców ma ze sobą Perebijnos? – zapytał Tyner.
– Półtora tysiąca, może nieco więcej.
– A ilu jest nieprzyjaciół?
Kasztelan się skrzywił.
–  Chanenko  twierdzi,  że  ponad  dwadzieścia  pięć  tysięcy  Tatarów, Kozaków i Turków, ale pewnikiem wyolbrzymia i tamtych jest nie więcej niż szesnaście tysięcy.– A my ile mamy?
– Ponad siedem tysięcy, z tego cztery i pół tysiąca to mołojcy Chanenki – przyznał nierad kasztelan.
Tyner się zasępił. Nawet przy najkorzystniejszym przeliczeniu wróg miał ponaddwukrotną przewagę w ludziach.
–   Nie   powinniśmy,   mości   kasztelanie,   poczekać   na   wsparcie?   – zasugerował.
–  Niby  od  kogo?  Wszystkie  siły  mają  być  przeznaczone  do  obrony Kamieńca  –  wyjawił  imć  Łużecki.  –  Zresztą  to  nie  pierwszyzna,  gdy przyjdzie nam się potykać z liczniejszym nieprzyjacielem.
Pewny siebie ton regimentarza niepokoił Tynera, ale musiał wykonywać rozkazy, nawet jeśli się z nimi nie zgadzał.
Pożegnał się z kasztelanem i opuścił jego kwaterę. Na zewnątrz czekał na niego Tomasz Grot z podejrzanie zadowoloną miną.
–  Jest  tu  imć  pan  Stanisław  Wyżycki  z  pułkiem  kniazia  Dymitra Wiśniowieckiego.  Wielce  się  uradował  na  wieść  o  twym  przyjeździe. Zaprasza nas do siebie w gościnę.
Tyner również ucieszył się na spotkanie ze starym znajomym. Imć pan Stanisław to była nie lada persona – chorąży kijowski i były regimentarz nad wojskiem królewskim, zaufany oficer kniazia Dymitra, w którego imieniu dowodził pułkiem jazdy wystawionym przez hetmana polnego. Jak przystało na kogoś znacznego, imć Wyżycki zajął na kwaterę chatę, gdy reszta pułku musiała się zadowolić spaniem pod gołym niebem. Chałupina nie odbiegała od inszych widywanych na Ukrainie, niska niczym kurnik, z opadającym stromo słomianym dachem. Wnętrze dzieliło się na trzy części: sień, obórkę i izbę mieszkalną. Pod ścianą w rogu paliło się ognisko, a dym wydostawał się przez dziurę w ścianie, służącą również za okno.
Całe wyposażenie stanowiły jedynie ława do spania, zydel i stół, ale i takbyły to luksusy, o jakich większość żołnierzy mogła tylko pomarzyć.
Imć pan Stanisław powitał Tynera, chwytając go w niedźwiedzi uścisk i poklepując po plecach.
– A przepowiedziałem waszmości, że jeszcze się spotkamy, jak obrzydnie ci służba u dworu! – zakrzyknął i wskazał na miejsce przy stole. – Siadaj, poruczniku, i częstuj się. Wachmistrz twój mówił, żeście gnali z Warszawy, nie oszczędzając koni.
– Tak było – odparł Bogusław i usadowił się na zydlu. Na blacie stały garniec z winem i miska z kiszonymi ogórkami, przy których leżały pajdy chleba pociągnięte grubo smalcem.
– Skromna to gościna, ale chłopy zdążyły pochować przed nami bydlęta i drób, a i baby tylko stare i szczerbate zostały w osadzie – usprawiedliwił się pan Stanisław.
Rozlał    wino    do    glinianych    kubków,    a    Tyner    skinął    głową z  wdzięcznością.  Chwycił  pajdę  chleba  ze  smalcem  i  wyszarpał  z  niej potężny kęs.
–   Po   drodze   do   waszmości   zauważyłem,   że   chorągwie   hetmana Sobieskiego i Prażmowskich, braci naszego prymasa, trzymają się osobno od stronników króla jegomościa – rzekł z pełnymi ustami.
Wyżycki pokręcił smutno głową.
– Jedności między nami nie masz. Zbyt wiele nazbierało się w narodzie nieufności podsycanych całe lata przez wrogie sobie partie, aby teraz ludzie zapomnieli o urazach. – Siorbnął wino i skrzywił się. – Wybacz, waszmość, że cię takim sikaczem goszczę. Żyd, co mi całą baryłkę trunku wcisnął, zapewniał, że to najprzedniejsza małmazja. Jak jeszcze raz zobaczę łachmytę, to powieszę go na pierwszej napotkanej gałęzi – zapowiedział imć Stanisław i nie wydawało się, by rzucał słowa na wiatr.
Tyner upił łyczek trunku. Wino nie było wcale takie złe, a przynajmniejnie aż tak złe, aby od razu Żyda wieszać. Jednakowoż Bogusław nie miał zwyczaju mieszać się w czyjąś fantazję, to i milczał.
–  Kasztelan  wielce  się  pali  do  bitki  z  nieprzyjacielem  –  oznajmił, przeżuwając. – Nie wiem, czy nie wpakuje nas przez to w nieszczęście.
–  To  Chanenko  nalega,  aby  stawić  czoła  ordyńcom  –  wyjawił  pan Stanisław.
– Odkąd to Kozacy narzucają swą wolę wojsku koronnemu? – rzucił zgryźliwie Tyner. – Gdy byliście regimentarzem, to się nie zdarzało.
Wyżycki splunął w ogień, jakby samo wspomnienie niedawnych przecież czasów zapiekło go kwasem w gardle.
– Chanenko nalega i wie, co mówi – przyznał niechętnie. – Jeśli teraz nie odblokujemy pułku Perebijnosa, wszystkie załogi kozackie wierne jeszcze Rzeczypospolitej  zobaczą,  żeśmy  bez  siły,  i  przejdą  na  stronę  wroga. Nureddinsołtan,  niech  go  pies  jebie,  już ogłosił uniwersał do  wszystkich Kozaków.   Każdy,   kto   przystąpi   do   Doroszenki,   wasala   sułtańskiego, zachowa majątek i wraz z całą rodziną będzie bezpieczny od Tatarów. Tych, co nie posłuchają wezwania tego świńskiego łba, czekać ma śmierć, a ich rodziny zostaną niewolnikami na Krymie.
–   Nie   obawiacie   się,   że   Chanenko   się   wystraszy   i   dołączy   do nureddinsołtana?
Wyżycki pokręcił przecząco głową.
– Król nadał mu buławę hetmańską nad Kozakami, a Doroszenko dostał swoją  od  sułtana.  Nie  może  być  dwóch  kogutów  na  jednej  kupie  łajna. Chanenko   nie   kocha   Lachów,   ale   w   Doroszence   widzi   większego i osobistego wroga. I to jest najlepsza gwarancja jego lojalności.
– Setnicy i mołojcy mogą mieć inne zdanie niż ich hetman – przypomniał Tyner.  –  Nieraz  już  się  zdarzało,  że  starszyzna  dążyła  do  porozumienia z Rzecząpospolitą, ale wojsko zaporoskie i czerń nie chciały o tym słyszeć.–  Czasy  się  zmieniają,  panie  Bogusławie.  Od  ponad  dwudziestu  lat wydzieramy sobie Ukrainę i taki z tego pożytek, że najurodzajniejsza kraina na  ziemi  stała  się  pustkowiem  zasłanym  mogiłami.  Wielu  z  mołojców idących za Chanenką straciło kogoś bliskiego, kto trafił w niewolę tatarską. Trudno będzie im z tą świadomością żyć pod sułtańskim knutem, nawet jeśli Doroszenko obiecuje złote góry. Ten, kto raz zaznał smaku wolności, nie jest już skłonny zginać karku.
–  My  również  chcemy  im  tę  wolność  zabrać  –  wskazał  trzeźwo Bogusław. – Szlachta zamyśla wrócić do utraconych majątków, a magnaci objąć znów miasteczka i wsie.
–  Chcieć  to  sobie  można,  panie  Bogusławie  –  rzekł  kwaśno  imć Stanisław.   –   Trzeba   jeszcze   mieć   siłę,   aby   tego   dokonać.   Teraz Rzeczpospolita nie ma mocy na przywrócenie dawnych porządków. Ja sam mam  tu  na  Bracławszczyźnie  wioski,  o  które  mogę  wytoczyć  procesa  – przyznał. – Tylko po co? Tam nawet jednej chałupy nie zostało. Gdzie nie ma polskich załóg, Kozacy rządzą się sami i nie zapowiada się, aby król, hetman czy sam ksiądz prymas byli w stanie coś w tym względzie zmienić. Czas się pogodzić, że utraciliśmy naszych niewolników, i zadbać, byśmy sami nie trafili pod sułtańskie jarzmo.
Rozmowa   i   wspominki   przeciągnęły   się   do   później   nocy.   Tyner skorzystał z propozycji Wyżyckiego i ułożył się do snu na klepisku przy ogniu.
Ocknął  się  z  bólem  głowy,  co  zresztą  nie  było  dla  niego  zbytnim zaskoczeniem. Pan chorąży chrapał jeszcze w najlepsze, rozparty na ławie. Tyner zerknął przez dziurę w ścianie. Na dworze było wciąż ciemno, ale intuicja nabyta przez lata obozowego życia podpowiedziała mu, że zaraz zacznie świtać.
Wyszedł przed chałupę i opróżnił pęcherz. Potem poczłapał do studni.Wylał na siebie wiadro zimnej wody, otrząsnął się niczym pies i sapnął z ulgą, gdy łupanie pod czaszką zmniejszyło się do rozsądnych rozmiarów.
Gdy wrócił do izby, Wyżycki był już na nogach.
– Dziękuję za gościnę waszmości – powiedział Bogusław. – Czas mi zgłosić się do pułku królewskiego.
– Bywaj zdrów i uważaj na skórę – rzekł pan Stanisław i chwycił go po przyjacielsku za ramiona.
Po opuszczeniu chałupy Tyner rozejrzał się za swym wachmistrzem. W obozie  zaczął  się  już  ruch,  żołnierze  spieszyli  do  swoich  obowiązków, oporządzali konie i przygotowywali broń.
Porucznik wypytał o wachmistrza kilka napotkanych osób i odnalazł go w zdewastowanej stodole. Grot chrapał w najlepsze w objęciach młodej, tłuściutkiej  dziewki.  Przy  jej  brudnych  stopach  walał  się  pusty  garniec. Bogusław uniósł naczynie i powąchał. Ze środka zalatywało gorzałką.
Odrzucił   naczynie   na   słomę.   Zerknął   na   białą   nogę   wieśniaczki przerzuconą  przez  biodro  wachmistrza  i  olbrzymi  zad  wystający  spod podwiniętej spódnicy. Tyner podrapał się po czuprynie, zastanawiając się, czy wachmistrz będzie miał siłę podnieść się na nogi.
Ale, jak mówią, służba nie drużba.
Porucznik pochylił się i bezceremonialnie potrząsnął ramieniem Grota. Wachmistrz  wymamrotał  przekleństwo  i  niechętnie  otworzył  powieki,  po czym natychmiast je zamknął.
– Maryjo Panno, jak mnie łeb napierdala – stęknął i łypnął na Tynera jednym okiem. – Świta już? – rzucił takim tonem, jakby miał pretensje do słońca, że wstało przed nim.
– Teraz widzę, czemu ktoś zrobił cię wachmistrzem. Masz w sobie rzadką mieszankę rozumu i pracowitości – rzekł Tyner zjadliwie i szturchnął Grota czubkiem  buta.  –  Zbieraj  dupsko,  musimy  się  zgłosić  do  naszej  nowejchorągwi.
Grot znów stęknął, spojrzał na rumiane lico dziewki i uśmiechnął się od ucha do ucha, wyraźnie zadowolony z tego, co wydarzyło się nocą.
–  Skąd  ty  w  ogóle  ją  wytrzasnąłeś?  –  zaciekawił  się  Bogusław.  – Wyżycki  pół  wieczoru  użalał  się  nad  kielichem,  że  wszystkie  chłopki pochowały się w lesie i musi sam leżeć na ławie przy piecu.
Grot zepchnął z siebie nogę kobitki i się podniósł.
– Dragoni Czarnieckiego znaleźli ją i dwie jej siostry ukryte w jamie pod klepiskiem – wyjaśnił, otrzepując delię i spodnie ze źdźbeł słomy.
Tyner napiął się niespokojny.
– Nikogo nie ukatrupiłeś, aby z nią pochędożyć?
– Nie… gdzie tam. – Wachmistrz wydłubał z portek wesz i zgniótł ją między brudnymi paznokciami. – Uczciwie wygrałem dziewkę w kości, jako i  ten  garniec  gorzałki.  –  Rozejrzał  się  wokół  siebie,  szukając  naczynia. Wypatrzył dzban, zajrzał do jego wnętrza i westchnął żałośnie.
Tyner dał mu chwilę na ogarnięcie się, a potem razem poszli zameldować się  u  porucznika.  W  pułku  królewskim  przyjęto  ich  bez  żadnych  mecyi, regimentarz Łużecki powiadomił już kogo trzeba o przybyciu królewskiego wysłannika.
Nim słońce zaczęło mocniej przygrzewać, cała armia ruszyła traktem na wschód. W południe ujrzeli Bracław. Miasto składało się z dwóch części, dolnej – położonej na równinie – obwarowanej lichymi wałami, i górnej z zamkiem, który stał na szczycie podłużnego wzgórza. W zeszłym roku stacjonowała tam polska załoga, lecz teraz miasto znalazło się w rękach Kozaków Chanenki.
Łużecki zarządził postój nad rzeką, aby dać odpocząć koniom. Przez resztę dnia podróżowali przez urodzajną równinę, na której uchowały się obwarowane wsie obsadzone przez Kozaków wiernych Rzeczypospolitej.Pod wieczór usłyszeli, a potem ujrzeli tabor Perebijnosa otoczony przez Tatarów i Kozaków sułtańskich. Nad wozami obrońców uniosły się obłoczki dymu z dział i samopałów bijących we wroga.
Imć pan Łużecki wysłał tam chorągiew jazdy i kompanię dragonii, które po krótkiej potyczce spędziły nieprzyjaciela z pola i zagnały aż za bród na Bohu.
Tyner  wraz  z  pułkiem  królewskim  nie  brał  udziału  w  tych  harcach, obserwując  ich  przebieg  ze  szczytu  pagórka.  Chanenko  razem  ze  swym taborem połączył się z mołojcami Perebijnosa, a wojsko koronne rozstawiło się obozem wokół kręgu kozackich wozów.
Noc spędzili pod gołym niebem. Bogusław owinął się płaszczem i zaległ na ziemi z siodłem w miejsce poduszki. Zbudził się tylko raz, gdy Tatarzy podeszli  pod  bród,  badając  czujność  wystawionych  przez  regimentarza posterunków, ale zatrzymały ich chorągwie pancerne chroniące przeprawę.
Ranek  następnego  dnia  upłynął  bez  potyczek  wręcz.  Obie  strony, utrzymując pozycje po przeciwnych brzegach Bohu, ostrzeliwały się za to z armat i muszkietów.
Dopiero po południu wojsko koronne stanęło w szyku, gotując się do bitwy. Na prawym skrzydle zajęły pozycje pułki jazdy Potockich i kniazia Wiśniowieckiego,    na    lewym    –    oddziały    Sobieskiego,    Aleksandra Ostrogskiego  i  Czarnieckiego.  W  centrum  szyku  stanął  tabor  hetmana Chanenki, strasząc wroga paszczami dział ustawionych na wozach bojowych i tysiącami samopałów trzymanych przez mołojców.
Tyner i Grot znaleźli się pod komendą imć pana Jana Pruszkowskiego, porucznika jazdy pancernej w pułku Jego Królewskiej Mości.
– Gotują się na przejście brodu, psie syny – mruknął wachmistrz. Porucznik zerknął spokojnie na drugi brzeg i uniósł podbródek, aby Grot
mógł  poczynić  ostatnie  poprawki  przy  jego  misiurce.  Potem  spojrzałw jasnobłękitne niebo i pomyślał, że wkrótce będzie mu w tym całym żelastwie gorąco jak diabli. Na pewne rzeczy nie ma rady, lepiej ściekać potem niż krwią. Wachmistrz zajął się sprawdzaniem pistoletów, które następnie wylądowały w olstrach z przodu siodeł.
Chorąży uniósł sztandar i zagrały obozowe trąbki. Cały pułk w równym szyku zaczął się przemieszczać stępa po lekko pochyłym terenie w kierunku rzeki.
Na przeciwległym brzegu wróg skończył formować szyk. W centrum maszerowali Turcy  i piechota kozacka.  W promieniach  słońca doskonale było  widać  białe,  wysokie  nakrycia  głów  noszone  przez  janczarów.  Na szczęście był tylko jeden oddział tych wybornych wojowników, liczący nie więcej niż sześciuset żołnierzy. Tynera pocieszyło to spostrzeżenie. Znaczyło to, że główne siły Turków, prowadzone przez samego padyszacha, wciąż nie przekroczyły  granic  Rzeczypospolitej.  Kozacy  sułtańscy  ciągnęli  ze  sobą działa i wozy taboru, zaś Tatarzy zgromadzili się wielką kupą na skrzydłach, wznosząc nieludzki rwetes słyszalny nawet z daleka jak szum wielkiego roju rozwścieczonych szerszeni. To właśnie ordyńcy pierwsi zaczęli przekraczać bród. Promienie słońca odbijały się od kolczug, hełmów i tarcz szlachty ordyńskiej prowadzącej za sobą niezliczoną masę czerni.
Brodu  broniły  dwie  chorągwie  pancerne,  które  po  oddaniu  salwy z   pistoletów   w   stronę   wroga   wycofały   się   przed   nadciągającym nieprzyjacielem. Gdy Tatarzy znaleźli się po polskiej stronie rzeki, ruszyło ku nim   prawe   skrzydło   armii   koronnej.   Tyner,   kołysząc   się   w   siodle, obserwował, jak polskie chorągwie opadają na wroga niczym orły, zderzają się z nim i odskakują, aby znów uderzyć na cofającego się przeciwnika.
Tatarzy nie ustąpili łatwo pola. Liczniejsi i dobrze uzbrojeni, próbowali okrążyć Polaków na skrzydłach. Wtedy zagrzmiały działa z taboru Chanenki
i kilka pocisków wbiło się w ordyńskie szyki, masakrując konie i ludzi.Tatarzy natychmiast podzielili się na mniejsze grupy i cofnęli za bród. Dotarłszy do przeprawy, Polacy uformowali szyk. Tyner czuł, jak strach
wypełnia mu żołądek. Miał wrażenie, że zaraz zleje się w gacie. Zawsze tak było przed bitwą.
Popatrzył z obawą na przeciwległy brzeg, lecz widok zasłoniły mu głowy podążających przed nim jeźdźców. Zerknął na wachmistrza, który podgonił swego konia i zrównał się z porucznikiem. Obaj wjechali w spieniony przez kopyta nurt rzeki.
Zaczęły strzelać tureckie armaty i wokół żołnierzy eksplodowała ziemia, wzbijając fontanny wody. Tyner zacisnął dłonie na wodzach, co pomogło trochę uspokoić dygotanie rąk. Minęli końskiego trupa, z którego brzucha wypływały białe flaki, i chwilę potem znaleźli się na wschodnim brzegu.
Chorągiew  poderwała  się  do  kłusa.  Kotłowanina  ludzi  i  rumaków poniosła Tynera niczym morska fala. Dobył szabli i opuścił ją nisko – ciężar stali w ręku dodał mu odwagi. Wciąż nie widział wroga zasłoniętego przez plecy towarzyszy i podskakujące zady wierzchowców, ale jedno było pewne: błyskawicznie nabierali pędu, zbliżając się do linii nieprzyjaciela, wprost na wycelowane w nich groty pik i lufy muszkietów.
Bogusław niemal przywarł do grzywy rumaka, wiedząc, że za chwilę rozpęta się piekło.
W zgiełku nie usłyszał wrogiej palby, za to natychmiast zobaczył jej skutek, gdy gnający przed nim koń zwalił się na ziemię jak ścięty, pociągając za  sobą  dosiadającego  go  żołnierza.  Tyner  szarpnął  wodze,  unikając zderzenia z koziołkującym zwierzęciem i rozpaczliwie starając się utrzymać kontrolę nad własnym przerażonym wierzchowcem.
– Trzymać szyk! – krzyczał pan Pruszkowski, który nie wiedzieć czemu znalazł się na równi z Tynerem. Wtedy dotarło do porucznika, że to nie dowódca  zmitrężył,  lecz  on  sam  wysforował  się  do  pierwszego  szeregu.Poderwał głowę znad końskiego łba i zobaczył przed sobą wroga. Nadchodził  z  naprzeciwka  szeroką  ławą,  zasnuty  chmurami  dymu,
najeżony pikami i lufami samopałów. Tyner mógł rozróżnić poszczególne twarze nieprzyjaciół, zacięte i brudne od pyłu wzbijanego przez maszerujące sotnie.
Zerknął przez ramię, szukając Grota, lecz ten przepadł w zbitej masie koni  i  ludzi.  Cała  chorągiew  gnała  niczym  burza,  drąc  się  wniebogłosy i gotując szable do krwawej roboty.
Huknęła chaotyczna salwa z samopałów i na moment szeregi Kozaków okrył siwy dym. Bogusław odruchowo pochylił głowę do końskiej grzywy. Zaświstały złowrogo pociski. Na szczęście żaden z rozpędzonych obok niego rumaków nie zwalił się na ziemię, co dla szarżujących z tyłu mogło się zakończyć połamaniem gnatów.
Tyner wdarł się w kłębowisko dymu, jego koń odrzucił jakiegoś Kozaka na ziemię i cisnął go pod kopyta wierzchowców. Kolejny przeciwnik wyłonił się  z  szarości,  próbując  podciąć  szablą  przednie  nogi  konia  dosiadanego przez  Bogusława.  Zwierzę  wierzgnęło  dziko  i  jedno  z  kopyt  trafiło mężczyznę w pierś, miażdżąc mu żebra.
Porucznik  poczuł,  że  ktoś  usiłuje  staranować  go  z  boku.  Odruchowo wygiął się w siodle, o włos unikając śmiertelnego pchnięcia grotem dzidy. Wyprostował tułów i chwycił za drzewce, a następnie pociągnął do siebie Tatara.  Szarpnięcie  wychyliło  ordyńca  z  siodła.  Bogusław  rozpłatał  mu szablą żuchwę.
Trysnęła gorąca krew i chrząstki. Tyner pociągnął za wodze i obrócił wierzchowca,   szukając   kolejnego   wroga   do   zabicia.   Znalazł   go   na wyciągnięcie szabli.
Pochłonęła go dzika, chaotyczna rąbanina. Siekł, kłuł i tratował, lecz sił nieprzyjaciela nie ubywało. W miejsce jednej zakrwawionej wrogiej twarzypojawiała się kolejna.
Ramiona mdlały mu z wysiłku. Pot zalewał Bogusławowi oczy i szyję. Serce waliło niczym młot, oddech z trudem przeciskał się przez wysuszoną krtań. Szabla, z początku lekka jak piórko, zmieniła się teraz w ogromny ciężar,  a  każdy  kolejny  cios  wydawał  się  porucznikowi  ponad  jego  siły. Wsysając   powietrze,   sparował   cios   tatarskiego   ostrza   i   wyprowadził kontratak. Tym razem przeciwnik był szybszy, a może zwyczajnie Tyner nie miał już sił. Tatar odrzucił cios z niepokojącą łatwością i zasypał porucznika gradem cięć, z których każde mogło się zakończyć celnym trafieniem.
Bogusław wbił obcasy w boki konia i zderzył się z bachmatem ordyńca. Stepowy  konik  nie  wytrzymał  gwałtownego  zderzenia.  Wierzgnął  dziko i zaparł się na zadnich nogach. Tyner wykorzystał to i wyprowadził cięcie szablą w jego szyję. Klinga wgryzła się w ciało zwierzęcia, wyszarpując mięso  i  krew.  Bachmat  kwiknął  i  poleciał  na  bok,  wyrzucając  kopyta w powietrze. Jeździec zdążył zeskoczyć w ostatnim momencie, przetoczył się po ziemi i zaczął się podnosić, lekko rozdziawiając usta z wściekłości… I wtedy czyjeś ostrze niemal odrąbało mu głowę od szyi.
Tatar zgiął kolana i walnął o ziemię. Bogusław uniósł wzrok i zobaczył Grota trzymającego zakrwawioną szablę.
Opary  prochu  na  moment  się  rozwiały  i  kilkanaście  kroków  dalej porucznik  ujrzał  chorążego  ze  sztandarem,  wokół  którego  gromadzili  się poobijani żołnierze.
– Do mnie, kurwa…! Zewrzeć szeregi, do kurwy… Zewrzeć szeregi! – darł się na całe gardło oficer.
Tyner  usłyszał  hałas  w  powietrzu,  a  potem  wybuch,  coś  twardego i wilgotnego uderzyło go w nogę. Wytrzeszczył oczy, widząc ludzką głowę toczącą  się  po  ziemi.  W  miejscu,  gdzie  przed  momentem  łopotał  polski sztandar,   leżała   zmasakrowana   sterta   ludzkich   i   końskich   szczątkówrozerwanych kulą armatnią.
W panice obrócił wierzchowca wokół własnej osi i omiótł wzrokiem pole bitwy. Jak okiem sięgnąć Kozacy i ordyńcy rąbali i dźgali topniejące niczym śnieg   wiosną   szeregi   wojska   koronnego.   Ludzie   i   zwierzęta   konali w konwulsjach, nikt nie zbierał rannych. Część jeźdźców potraciła konie i  pieszo  umykała  w  stronę  brodu,  którego  strzegły  chorągwie  kniazia Wiśniowieckiego.   Na   skrzydle   jazda   tatarska   przypuściła   szarżę   na uciekających Polaków, tnąc i tratując ich aż do samej rzeki.
Tyner  widział  już  dość  bitew,  by  wiedzieć,  że  to  ostatnia  okazja  na ocalenie skóry.
– Uciekamy! – wrzasnął do Grota.
Wachmistrz spojrzał na niego oszołomiony eksplozją i pokręcił głową, pokazując, że nie słyszy. Tyner wskazał szablą w stronę rzeki i obaj popędzili ile sił w końskich nogach w kierunku Bohu.
Gdzieś  w  połowie  odległości  od  brzegu  zaczęła  ich  ścigać  grupka ordyńców, szyjąc do nich z łuków i wznosząc chrapliwe okrzyki. Gdy kilka strzał przemknęło tuż nad głową Tynera, ten odruchowo przywarł do grzywy wierzchowca.
Wjechali z impetem na płyciznę, rozpryskując wodę. Bogusław zeskoczył z siodła i chwycił za uzdę. Brodząc w nurcie, pociągnął za sobą ogiera na głębinę. Po kilku krokach woda sięgała mu piersi, a potem nagle grunt pod nogami się skończył i Tyner uchwycił się siodła. Grot pozbył się tarczy i płynął obok, parskając wodą.
Wokół nich zaczęły świstać strzały ordyńców. Porucznik zaryzykował spojrzenie w tył. Tatarzy zatrzymali się na płyciźnie, celując z łuków do uciekinierów.   Zanurzył   się   głębiej,   wystawił   tylko   nos   i   usta   nad powierzchnię  nurtu,  gdy  kolejne  pierzaste  pociski  omal  nie  raniły  jego rumaka.  Tyner  martwił  się,  że  ordyńcy  przepłyną  za  nimi  rzekę,  jednakdowodzący  nimi  możny  w  perskim  szyszaku  wzniósł  buławę  i  zawrócił oddziałek w stronę brodu, gdzie toczyły się najcięższe walki.
Płynąc, Tyner i Grot musieli uważać na ciała Polaków niesione nurtem, naszpikowane strzałami, pocięte i podziurawione.
Bogusław,  gdy  tylko  poczuł  grunt  pod  stopami,  spojrzał  w  kierunku brodu. Był szeroki, ale i tak nie mógł pomieścić wszystkich uciekających. Ranne  wierzchowce  konały  w  drgawkach  na  płyciźnie,  a  ci  z  jeźdźców, którzy  przeżyli,  próbowali  się  wyrwać  z  potyczki  i  uratować  życie. Nieprzyjaciel miał zbyt wielką przewagę, aby udało się powstrzymać go przed przekroczeniem rzeki. Tyner obawiał się, że i polski obóz jest już stracony.
Dysząc i ociekając wodą, wyciągnął konia na brzeg.
Grot także wygramolił się z nurtu, jednak jego wierzchowiec pozostał na mieliźnie. Dzielne zwierzę krwawiło z głębokiej rany w boku. Koń patrzył na nich z bólem w oczach i rozpaczliwie parskając, próbował się podnieść na drżące nogi.
Wachmistrz sięgnął po nadziak przytroczony do siodła. Pochylił się nad wierzchowcem,  wyszeptał  uspokajające  słowa,  po  czym  jednym  bardzo silnym uderzeniem przebił zwierzęciu czaszkę, kończąc jego męki.
Tyner wspiął się na siodło.
Patrząc z wysoka, natychmiast dostrzegł grozę sytuacji. Wróg przełamał obronę  na  brodzie  i  zwartymi  kolumnami  maszerował  po  zwałach  ciał poległych  obrońców  i  ich  koni.  Co  gorsza,  Tatarzy  ruszyli  wpław  na zachodni brzeg z zamiarem okrążenia broniących się rozpaczliwie Polaków.
„Gdzie jest Chanenko?”
Tyner spojrzał w stronę taboru – wozy hetmana zniknęły ze wzgórz. Zachowując szyk, oddalały się od miejsca potyczki pośród pyłu wzbijanego przez koła i kopyta koni.– Chanenko się wycofał! – krzyknął do Grota. – Ukryjmy się w lesie! Chwycił wachmistrza za rękę i wciągnął go na grzbiet swojego konia.
Obciążone ponad miarę zwierzę ruszyło stępa w kierunku drzew. Gdy dotarli między pnie i bujne chaszcze, puścili konia wolno – w gęstym lesie byłby tylko zawadą.
Tyner obejrzał się ostatni raz. Bitwa została już całkowicie przegrana. Polacy rozproszyli się i zaczęli biec w stronę lasu. Tatarzy nie mieli żadnych problemów  z  dogonieniem  i  osaczeniem  uciekinierów.  W  wielu  takich kotłach trwała zażarta, beznadziejna dla niedobitków walka.
– Uciekajmy! – ponaglił Grot i pociągnął porucznika za rękaw kolczugi. Tyner wbiegł między drzewa i niemal od razu zawadził czubkiem buta
o jakiś korzeń. Machając rękoma jak wiatrakami, wpadł na pień i boleśnie uderzył się w twarz.
– Ahrrr!
Nie zważając na chłoszczące go gałęzie i kolce krzaków, popędził przed siebie, przeskakując przez wykroty i przewrócone pnie. Grot gnał tuż obok, sadził długie susy i omijał rosnące gęsto drzewa z wprawą kogoś, kto nie pierwszy raz musiał powierzyć nogom ocalenie życia.
Tyner nie potrafił określić, ile czasu tak biegli. Dość, że jego oddech stawał  się  coraz  krótszy  i  każdy  krok  skutkował  przeszywającym  bólem w boku. W końcu dotarli do niewielkiej polany i padli na mech, dysząc ciężko i rzężąc niby dwa stare psy myśliwskie, które przeceniły swe siły.
– Co teraz? – wykaszlał Grot.
Tyner  nie  odpowiedział  od  razu.  Ściągnął  z  głowy  misiurkę,  otarł spoconą twarz i rozejrzał się po koronach drzew, usiłując się rozeznać, gdzie jest słońce. Do zmierzchu pozostało kilka godzin. Wciąż byli zbyt blisko pola bitwy i nie mogli pozostać w tym miejscu.
– Idziemy w stronę Kamieńca – oznajmił i wstał z mchu mimo omdlałychmięśni.
Wachmistrz skinął głową. Podniósł się, stękając.
Nagle gdzieś  w gęstwinie rozległ się trzask  łamanych  gałązek.  Serce Tynera zabiło jak oszalałe, rzucił Grotowi naglące spojrzenie i obaj skryli się w chaszczach. Leżąc płasko na ziemi, nasłuchiwali odgłosów zbliżającego się konia. Łeb bachmata wyłonił się kilkadziesiąt kroków od ich kryjówki, a tuż za nim krępa sylwetka dosiadającego go ordyńca. Jeździec mimo upału nosił kożuch z baraniej skóry. Pogańskim łbem z płaską jak talerz twarzą kręcił na wszystkie strony, wypatrując zdobyczy. Jedną ręką kierował wierzchowcem, w drugiej ściskał buławę – obuch osadzony na długim trzonku.
Tyner  zastygł  z  nożem  w  dłoni  i  wlepił  wzrok  w  zbliżającego  się bachmata.  Krew  pulsowała  mu  w  żyłach,  a  ściekający  po  karku  pot powodował okropne swędzenie skóry. Czuł, że jeszcze chwila i zleje się w spodnie ze strachu.
Tatar zatrzymał konia na polanie. Pochylił się, wpatrując się w ziemię. Znajdował się kilka kroków od miejsca, gdzie przed momentem leżeli Tyner i Grot. Wystarczyło, że dostrzeże zgniecioną ściółkę, a wówczas znajdą się w nielichych opałach.
Bogusław zerknął na wykrzywioną napięciem twarz Grota, który ściskał w  dłoniach  nabitą  rusznicę.  Wymienili  spojrzenia,  Tyner  pokręcił  lekko głową i wskazał na nóż. Spodziewał się, że Tatar nie jest sam. Ordyńcy zwykle poruszali się grupkami liczącymi pięć głów. Jakby na potwierdzenie jego domysłów blisko parsknął jeszcze jeden koń i rozległ się gardłowy głos wydający rozkazy. Odpowiedziały mu inne szczeknięcia w bisurmańskiej mowie. Tatar wyprostował się i obrócił w siodle. Rzucił kilka zduszonych słów. Tyner zrozumiał go bez trudu.
„Nikogo tu nie ma”.
Kopyta  bachmata  znów  zaczęły  deptać  trawę  i  chwilę  potem  jedynąoznaką po przejeździe ordyńca były kołyszące się, poruszone przez zwierzę paprocie.
Leżeli  bez  ruchu  ponad  kwadrans,  nasłuchując  odgłosów  lasu.  Gdy upewnili  się,  że  ordyńcy  nie  zawrócą,  możliwie  jak  najciszej  ruszyli  na zachód. Wraz z postępującym zmierzchem promienie słońca przenikające przez korony drzew zaczęły blednąć, wszystko wokół nich zszarzało, a spod drzew,  krzaków  i  paproci  wypełzły  głębokie  cienie.  Wkrótce  potem  noc zarzuciła swój płaszcz i okryła uciekinierów miłosiernym, nieprzeniknionym mrokiem.
Przynajmniej do rana byli bezpieczni. Nie znaczyło to jednak, że mogli pozwolić sobie na wytchnienie. Wręcz przeciwnie, zamierzali maszerować aż do świtu. Nocna wędrówka jest zawsze ryzykowna. Gdy człowiek nie widzi, co ma pod stopami, łatwo może się potknąć, skręcić kostkę czy złamać palec. Wystarczy  zagłębienie  w  ziemi  podmytej  przez  deszcz,  nora  łasicy  bądź wystający spod ściółki czy mchu korzeń.
Ich wędrówka okazała się wyjątkowo trudna i uciążliwa. Już po paru godzinach grunt pod stopami Tynera i Grota zaczął łagodnie opadać, a potem stał się bagnisty, miejscami wypełniony płytką wodą. Było oczywiste, że zbliżyli się do granic jakichś mokradeł, których nie brakowało w tej części Ukrainy.
Przez  następne  parę  godzin  ich  buty  zapadały  się  w  nasiąkłej  ziemi. Tylko raz zatrzymali się na dłuższy postój, aby dać wytchnienie obolałym nogom i osuszyć nieco stopy.
– Ziemia jest coraz bardziej grząska – zauważył Grot, siadając obok Tynera  na  przewróconym  pniu.  Zarysy  ich  zgarbionych  sylwetek  ledwie odcinały się od tła otaczającego ich lasu.
W tej sytuacji kontynuowanie marszu było zbyt ryzykowne. W każdej chwili mogli zbłądzić w ciemnościach na prawdziwe moczary. Mając jednakwybór  między  wpadnięciem  w  łapska  Tatarów  a  ryzykiem  utonięcia, porucznik bez wahania wybrał to drugie.
–   Będziemy   uważać,   zatrzymamy   się,   gdy   trafimy   na   bagna   – zdecydował.
Bogusław nie widział twarzy wachmistrza, ale przysiągłby, że usłyszał zgrzytanie zębów. A może tylko się mu zdawało?
Niedługo potem znów wlekli się przez las, depcząc rozmiękłą ziemię. Tyner  szybko  zaczął  żałować,  że  nie  zostali  na  suchym  pniu.  Strach
i  wycieńczenie  mocno  dały  się  mu  we  znaki,  każdy  krok  wymagał potwornego wysiłku. Jego nogi zmieniły się w dwa kloce drewna, które jakimś cudem niosły go wciąż przed siebie. Dyszał ciężko i zataczał się, szorował rękawami o pnie drzew, ocierał się o kolczaste krzaki i paprocie, potykał  na  nierównym,  nasiąkłym  wodą  mchu  i  splątanych  korzeniach. Powieki ciążyły mu, jakby odlano je z ołowiu, a głowa sama opadała na pierś. Od wilgoci miał dreszcze i chyba zaczątki gorączki. Upadał i wstawał, liczył się tylko kolejny krok i wilgotne mlaskanie towarzyszące wyciąganiu stóp z błota. Mlask, mlask… Cały jego umysł skupił się na tym dźwięku.
Blask jutrzenki przywitał ich z dala od pola bitwy. Tyner nie wiedział dokładnie, na jaką odległość udało się im oddalić, ale chyba mogli poczuć się bezpieczniej.
Ulgą  nie  napełnisz  jednak  żołądka,  nie  wymasujesz  twardych  jak kamienie  mięśni  nóg.  Przebłysk  euforii  szybko  został  tylko  mglistym wspomnieniem,  a  w  jej  miejscu  pojawiły  się  głód  i  obezwładniające zmęczenie.
Gdzieś  w  koronach  drzew  zaskrzeczał  ptak.  Wachmistrz  sięgnął  po pistolet i uniósł głowę, próbując wypatrzyć krzykacza. Niestety gęste listowie uniemożliwiło upolowanie śniadania.
–  Musimy  zdobyć  coś  do  żarcia  –  odezwał  się  Grot  zniechęconyi zawiesił broń na haku u pasa.
Tyner  skinął  głową,  zbyt  zmęczony,  aby  odpowiedzieć.  Rozeszli  się w   przeciwnych   kierunkach,   mlaskając   stopami   w   grząskim   gruncie. Bogusław,  mrużąc  oczy,  rozglądał  się  po  zielono-brunatnej  plątaninie leśnego  poszycia.  Szukał  czegokolwiek,  czym  mógł  napełnić  burczący brzuch.  Odbicie  jego  wymęczonej  twarzy  błyskało  w  lusterkach  kałuż. Zarośnięty szczeciną i oblepiony błotem niemal się nie poznawał.
Obejrzał się, szukając Grota, i dostrzegł jego przygarbioną sylwetkę przy jakimś krzaku. Może coś tam znalazł.
Na myśl o jedzeniu ślinka napłynęła mu do ust i znów skupił wzrok na ziemi. Kilka kroków dalej wypatrzył długie na trzy łokcie, smoliście czarne wijące się cielsko. Żmija miała sercowaty łeb i skośne źrenice osadzone w  ciemnoczerwonych  tęczówkach.  Tyner  nie  zamierzał  przepuścić  takiej okazji, podbiegł do umykającego węża. Gad wystraszony hałasem zwinął się w spiralę, uniósł głowę, sycząc i wysuwając rozwidlony język. Bogusław wyciągnął  w  stronę  gada  ostrze  szabli,  prowokując  atak.  Gdy  żmija wystrzeliła jak bicz, był gotów. Jednym zamachem klingi odciął jej łeb.
Podniósł wijącą się jeszcze zdobycz i zawołał Grota.
Wachmistrz nazbierał jedynie korzonków i leśnych owoców. Bogusław poczuł irracjonalną dumę, jakby udało mu się upolować co najmniej dzika.
– Mamy śniadanie – rzekł i pokazał towarzyszowi mięsisty odwłok.
Grot spojrzał nieufnie na gada.
– Chyba nie będziemy tego jeść na surowo?
– Można, ale przydałoby się upiec – przyznał Bogusław.
– Tylko gdzie? – Wachmistrz rozejrzał się bezradnie po otaczających ich mokradłach.
– W pobliżu musi być wyżej położona polana – stwierdził Tyner. – Żmije lubią się wygrzewać na słońcu.Powlekli się przed siebie, rozchlapując mętną wodę i rozpatrując się na wszystkie strony.
Jakieś sto kroków dalej wypatrzyli przesiekę wypełnioną blaskiem dnia. Ruszyli w stronę światłości.
Tyner rozgarnął dłońmi krzaki i zobaczył wzgórze wyłaniające się wśród moczarów  i  lasu.  Ze  szczytu  wzniesienia  wyrastał  postawiony  na  sztorc pochyły głaz.
– Alleluja – mruknął Grot, wychylając głowę obok ramienia porucznika. – Nareszcie wysuszę dupsko.
Po raz pierwszy od wielu godzin na jego ustach pojawił się uśmiech. Tyner zmarszczył brwi.
– Rozejrzyjmy się – zaproponował.
Wachmistrz prychnął.
– Na Boga, jesteśmy na pieprzonych moczarach, jedyne, co może nas tu zaskoczyć, to jeszcze więcej żmij.
Wygramolił  się  z  zarośli  i  człapiąc,  z  mozołem  podążył  na  szczyt wzniesienia.
– Zaraza – syknął Tyner.
Miał złe przeczucia, ale kiedy ostatnio ich nie miał? Gdyby dobrze się zastanowić,  to  wciąż  przytrafiały  się  mu  niefortunne  zdarzenia,  czy  tego chciał, czy nie.
Zagryzł wargę i wynurzył się zza pasma zarośli. Wspinaczka szła mu z trudem, ledwo powłóczył nogami, do tego trawa na zboczu sięgała kolan i wyżej. Wszędzie walało się mnóstwo kamieni i głazów spłukanych przez deszcz. Tyner pomyślał o żmijach i zaczął mocniej deptać łodygi traw, by przepłoszyć czające się pod stopami gady.
Gdy  dowlókł  się  na  szczyt,  Grot  leżał  już  na  rozgrzanej  ziemi  obokobelisku. Głaz był naprawdę wielki, porysowany przez czas i naturę, ciemny i omszały. Przerastał Tynera o dwie głowy i nawet wespół z Grotem nie byliby w stanie go objąć.
Bogusław  miał  nieodpartą  chęć  rzucić  się  na  ziemię.  Każdy  mięsień i każde udręczone ścięgno błagały go o odpoczynek.
Zamiast tego rozejrzał się po okolicy. Od wschodu, skąd przyszli, jak okiem sięgnąć rozciągały się las i moczary, to samo od północy i zachodu. Na południu teren się wznosił. W dole, w odległości godziny marszu od szczytu, na który się wspięli, płynęła rzeczka, migocząc wśród drzew i pól.
Od tej strony na zboczu kopca walało się jeszcze więcej głazów. Niektóre z kamieni sięgały mu do kolan, inne były znacznie większe. Tyner zmrużył oczy. To, co wspinając się, wziął za rozrzucone bezładnie odłamki skał, było w rzeczywistości kręgami otaczającymi kopiec ze wszystkich stron.
Dotarło do niego, że to musi być kurhan. Na Ukrainie było wiele takich wzniesień, a ludzie gadali, że to mogiły olbrzymów.
U podstawy kopca wznosiło się pięć głazów tylko nieco mniejszych niż główny obelisk na szczycie grobowca.
Tyner wybałuszył oczy na niemych wartowników.
„Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników” – głos Marii przenikał jego  głowę  złowieszczym  szeptem,  jeżąc  włoski  na  karku  i  wypełniając lodem żyły.
– Wstawaj! – rzucił do wylegującego się wachmistrza.
W głosie Tynera musiało być coś, co sprawiło, że Grot poderwał się bez słowa sprzeciwu i chwycił za broń.
– Co się stało?
– Musimy stąd odejść!
Grot popatrzył nań jak na szaleńca.– To doskonałe miejsce, można tu odpocząć i zjeść – zaprotestował. Tyner nie miał zamiaru tłumaczyć się mu ze swych przeczuć. Zmierzył
Tomasza srogim wzrokiem.
– To rozkaz, wachmistrzu – warknął.
Grot odruchowo stanął na baczność. Nie ruszył się jednak z miejsca. Wpatrywał się tylko w dowódcę, zaciskając zęby.
Tyner położył dłoń na szabli… Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
„Czy tak ma się to skończyć?”
Opuścił ramiona i zdjął dłoń z rękojeści.
– Jak sobie, kurwa, chcesz – rzucił wściekle i obrócił się tyłem do Grota. Nie zamierzał spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej. Podniósł swoją torbę i kołysząc się na nogach uginających się ze zmęczenia, zszedł południowym zboczem, omijając jak najszerszym łukiem niemych strażników grobowca.
Dotarłszy   do   podstawy   kopca,   obrócił   się   i   popatrzył   na   Grota. Wachmistrz stał bez ruchu w cieniu obelisku i najwyraźniej nie zamierzał zmienić zdania. Tyner poczuł rozczarowanie, zdążył przez te kilka miesięcy przywyknąć do towarzystwa tego bezczelnego i leniwego drania.
Zaklął siarczyście w myślach, rozzłoszczony własną słabością. Od lat nie miał przyjaciół, ani nawet towarzyszy, których można by od biedy za takich uznać.  W  zasadzie  każdy,  z  kim  dłużej  przebywał,  prędzej  czy  później umierał.   Z   czasem   Bogusław   stwierdził,   że   po   prostu   nie   ma   co przyzwyczajać się do ludzi. Trzymając się sam, unikasz kopania grobów i żalu, który niczego nie odmieni.
Ostatecznie każdy człowiek rodzi się sam i sam umiera. Reszta jest tylko wędrówką między początkiem a końcem.
Tyner odwrócił głowę i wykonał kolejny wypełniony zmęczeniem krok.Cudownie błękitne i jasne
Żmija, gdy upiec ją na ogniu, wcale nie jest taka zła, szczególnie na pusty żołądek. Z tą myślą Tomasz Grot skończył przeżuwać ostatni kęs i wypluł łuskę, która wcisnęła się mu między zęby.
Siedząc po turecku, wytarł dłonie o trawę i przez chwilę wpatrywał się w  płomienie  pełgające  u  jego  stóp.  Ognisko  było  malutkie  i  niemal  nie dymiło. Człowiek, podróżując samotnie przez głuszę, powinien być ostrożny.
Myśl ta wywołała nieprzyjemny ucisk w żołądku wachmistrza.
„To tylko przypalone mięso”, powiedział sobie.
Zwykle  oszukiwanie  samego  siebie  nie  sprawiało  mu  trudności,  tym razem  jednak   uczucie,   które  ciążyło   mu   w  trzewiach,   nie  wynikało z  niestrawności.  Szczerze  przyznawszy,  czuł  się  paskudnie  po  tym,  jak pozwolił Tynerowi odejść.
Przesunął koniuszkiem języka po spierzchniętych wargach. Po raz wtóry zaczął się zastanawiać, czemu porucznik nie chciał zostać na kurhanie.
Nawet nie zabrał swojej połowy żmii. Wachmistrz spojrzał z poczuciem winy na podpieczony kawałek gada, który zostawił w popiele na wypadek, gdyby Tyner wrócił.
Wyciągnął szyję, jakby spodziewając się, że jego kompan wyjdzie nagle zza drzew. Rzecz jasna nic takiego się nie wydarzyło. Tyner był jednym z tych upartych sukinsynów, którzy niemal nigdy nie zmieniają raz podjętej decyzji. Nie był też tchórzem.
Jeśli nie został na kurhanie, to z pewnością miał po temu dobry powód. Im  dłużej  Grot  myślał  o  dziwnym  zachowaniu  towarzysza,  tym  większy ogarniał go niepokój. Był prostym człowiekiem, nauczył się czytać i pisać,ale w głębi duszy lękał się złych mocy, jak każdy.
Rozejrzał się czujnie, lecz nie dostrzegł nic złowrogiego. Żadnej strzygi, czarownicy z miotłą czy licha czającego się za głazem.
„A może chodziło o koszmar, który nawiedził Tynera poprzedniej nocy?” Grot podrapał się po czuprynie.
Snów nie powinno się lekceważyć, choć nigdy nie należy też brać ich dosłownie. Ostatecznie to tylko sny. Budzisz się i znów jesteś tym samym człowiekiem, którym byłeś, nim zamknąłeś oczy.
On  także  miewał  niegdyś  koszmary,  zwykle  ten  sam  każdej  nocy, w którym uderzeniem siekiery rozłupywał głowę swemu panu.
Uciekł  przed  karą,  lecz  jeszcze  długo  potem  duszę  wypełniały  mu wyrzuty sumienia i lęk przed schwytaniem. To było wiele lat temu, z czasem te straszne sny wyblakły, a dłonie splamiła nowa krew. Mijały lata i kolejne następujące po sobie wojny. Niepostrzeżenie zbiegły chłop przeistoczył się w żołnierza i szlachcica. Teraz, gdy Grot patrzył na swe dłonie, nie widział tej pierwszej przelanej krwi, a wydarzenia z przeszłości stały się mglistym, nic nieznaczącym wspomnieniem.
Opuścił ręce i popatrzył na las rosnący u podnóża kopca. Gdyby wyruszył natychmiast  i  trochę  się  postarał,  miałby  szansę  doścignąć  Tynera  przed zmrokiem.
–  Szlag  to  –  mruknął.  Schował  niezjedzony  kawałek  żmii  do  torby i zasypał piaskiem niewielkie ognisko. Potem podniósł broń i skierował się w dół zbocza, uważając, by nie ugrząźć stopą w którymś z licznych wgłębień pozostałych po kamieniach wymytych przez deszcze. Minął głazy i wdarł się w las, szukając śladów pozostawionych przez Bogusława.
Porucznik był wyczerpany i nie trudził się zacieraniem śladów. Czasem były to odciski butów w miękkim podłożu, innym razem zdeptana trawa czy mech, ułamana gałązka lub oberwany liść. Wystarczyło mieć wprawne okoi nieco praktyki, by uchwycić trop.
Grot  posiadał  obie  te  cechy.  Po  ucieczce  z  folwarku  dzięki  łutowi szczęścia przystał do zbójeckiej bandy grasującej po ziemiach przemyskiej i  samborskiej  pod  wodzą  Bazylego  Jaworskiego  i  jego  dwóch  synów. Skończył już wtenczas szesnaście lat, był wysoki i silny, łatwo więc odnalazł się wśród zbójców. Wataha przez większość czasu kryła się w górach i lasach przy  węgierskiej  granicy,  gdzie  Grot  wyuczył  się  myślistwa  i  władania bronią.
Jaworscy napadali głównie na kupców węgierskich, ale gdy nadarzyła się okazja, nie stronili od najazdów na dwory szlacheckie, uprowadzali bydło, a  nawet  porywali  jeńców  dla  okupu.  Potem  przyszły  wielka  wojna  ze Szwedami i najazd księcia Rakoczego, któremu zamarzyła się korona polska. Jaworscy, jak wielu innych, dołączyli do Siedmiogrodzian grabiących bez litości ziemie nad Sanem, co nie przeszkodziło im potem, gdy Rakoczy został pobity   przez   armię   koronną,   ścigać,   bić   i   mordować   niedawnych sojuszników.
Grot dobrze wspominał tamte czasy, miał zawsze pełny żołądek i kożuch na  grzbiecie.  Nauczył  się  wybornie  strzelać  zarówno  z  pistoletów,  jak i muszkietu, niezgorzej też władał szablą. Wprawdzie wciąż był tylko sługą, ale wtedy mu to jeszcze nie przeszkadzało. Nie znał przecież innego życia. Uzbierał trochę dobra z łupów, które stary Bazyli rozdzielał między swych zbrojnych. Te kilka talarów, pierścionek z oczkiem i złoty wisiorek to było więcej, niż kiedykolwiek mógł zarobić wieśniak garbiący plecy na pańskim polu.
Z  pewnością  zostałby  w  służbie  u  Jaworskich  jako  półwolny  chłop i zbójnik, zawsze gotów na wezwanie szlacheckich opryszków, gdyby nie Marucha, żona Bazylego. Choć już niemłoda, wciąż przyciągała spojrzenia mężczyzn.  Gdy  szła  w  jaskrawoczerwonej  sukience  między  ogniskami,poruszając sporym, acz kształtnym tyłkiem, nie było takiego, co choć na moment nie zawiesił wzroku na tym i owym. A i ona, gdy tylko mąż i synowie oddalali się z domostwa, nie stroniła od rzucania zalotnych spojrzeń i frywolnych żartów.
W  tamtych  latach  myśli  Grota  nieustannie  zajmowały  wieśniaczki z osady. Często zakradał się nad strumień i zza krzaków podglądał piorące ubrania  kobiety.  Czasem,  gdy  miał  szczęście,  któraś  z  niewiast  ściągała koszulę czy spódnicę i myła się w potoku.
W  ten  sposób  zobaczył  Maruchę.  Pluskała  się  o  świcie  w  źródlanej wodzie, naga i spowita promieniami słońca błyskającymi na jej skórze, po której spływały strużki wody. Zachwyciła go i zaczarowała jak leśna nimfa sprowadzająca młodzieńców na manowce.
Od tamtej chwili nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o niej, nagiej i wilgotnej. Mało jadł i spał. Zamykał oczy i budził się, mając pod powiekami  obraz  jej  ciężkich  piersi,  szerokich  bioder  i  ud  złączonych gęstym, jasnym runem. Płonął i kochał się w myślach z Maruchą, aż do momentu gdy wytrysk nasienia zraszał mu dłoń.
Tak minął rok, wypełniony męczarnią, którą może zrozumieć tylko młode serce.
Wiosną ostatniego roku wojny ze Szwedami został trafiony kulą w udo. Stało się to podczas zasadzki na orszak szlachcica podróżującego do Lwowa. Rana nie zagrażała życiu Tomasza, lecz przez kilka tygodni nie mógł chadzać na  zbójecką  robotę.  Przez  większość  czasu  zbijał  bąki  i  wyczekiwał  na przyjście Maruchy, która jako znachorka doglądała rannych i przyjmowała porody.
Gdy zjawiała się przy jego posłaniu, był szczęśliwy jak szczeniak, który dostał pierwszą kość. Leżał niemal nagi pod przykryciem, toteż nie potrafił ukryć, jak bardzo Marucha mu się podoba. Gdy nakładała maść na jego ranę,cały napinał się i czerwienił, nie śmiąc patrzeć jej w oczy.
Lekarstwo z niedźwiedziego sadła i zioła dobrze goiły postarzał i wkrótce Grot odzyskał siły. Najbardziej bał się, że Marucha przestanie go odwiedzać, gdy wydobrzeje. W desperacji rozważał nawet rozdrapanie rany, aby tylko dłużej móc przebywać z ukochaną.
Dojrzał  owies  na  polach  i  Bazyli  poprowadził  zbójecką  watahę  na wyprawę, tym razem na węgierską stronę. Miało go nie być przez kilka tygodni.
Grot został w osadzie,  by  zdrowieć i strzec zwierząt wypasanych  na łąkach. Dni upływały mu na wylegiwaniu się na trawie, z rusznicą leżącą pod ręką, na wypadek gdyby pojawiły się wilki.
Snuł też fantazje na temat Maruchy. O tym, jak ich nagie ciała splatają się ze sobą.
Okazało się, że ona myśli o tym samym.
Odwiedziła go trzeciej nocy po wyjeździe męża. Przebywał w chacie sam,   pozostali   jej   mieszkańcy   wyruszyli   z   Bazylim.   Nie   myślał o  konsekwencjach,  a  nawet  jeśli  coś  przyszło  mu  do  głowy,  to  wszelka przezorność pierzchła, gdy Marucha zrzuciła koszulę i spódnicę.
Kochali  się  po  ciemku  i  jedyne,  co  zapamiętał,  to  ciepło,  miękkość i zapach jej skóry.
Gdy zbudził się o świcie, wciąż leżała u jego boku. Zamyślona i piękna. Dotknął jej piersi i uniósł głowę. Ich spojrzenia się spotkały. Miała cudowne oczy, wesołe, a jednocześnie pełne namysłu.
Potem się ubrała i wymknęła z chaty.
Spotkali się następnej nocy i kolejnej. Za trzecim razem stało się coś niezwykłego,  czego  wówczas  nie  rozumiał.  Marucha,  siedząc  na  nim okrakiem,  westchnęła  gardłowo  i  zadrżała  na  całym  ciele.  Przylgnęła  do niego i wpiła usta w jego usta, łącząc się z nim w długim pocałunku.Idylla trwała do powrotu Bazylego z bandą. Łup z rozboju okazał się godny wysiłku, a herszt publicznie podarował żonie piękne suknie i wielki złoty pierścień.
Tej nocy Grot uciekł w las, by samotnie płakać z tęsknoty i rozpaczy za kochanką.
Rankiem zaczepił Maruchę nad strumieniem, w naiwności zaproponował jej ucieczkę od męża, lecz ona go skarciła i nazwała głupcem. Była zamężna, i  to  z  człowiekiem,  który  mógł  skrzywdzić  ich  oboje.  Wymusiła  też  na Tomaszu  przysięgę,  że  będzie  milczał  i  pogodzi  się  z  końcem  letniej przygody. Obiecał jej, o co prosiła, ale nie potrafił dotrzymać danego słowa.
Miłość młodego serca bywa potężniejsza niż strach czy rozsądek. Wytrwał  kilka  dni,  skręcając  się  w  męczarniach,  a  potem  zaczął
nachodzić Maruchę, błagając i grożąc jej na przemian, byleby tylko znów mógł poczuć jej nagie ciało przy swym ciele. To było silniejsze od niego.
Uległa mu. Z lęku, pożądania, a może z miłości? Zapewne z powodu wszystkich tych uczuć naraz.
Zaczęli się spotykać w lesie i na górskich łąkach, wykradali dla siebie skrawki  dnia,  aby  potem  znów  wracać  do  osady  i  czekać  na  kolejne spotkanie.
Minęło  lato  i  liście  drzew  zabarwiły  się  złotem  i  czerwienią.  Oczy Maruchy  już  nie  były  wesołe,  zagościł  w  nich  smutek  i  lęk.  Zapewne wiedziała, że tajemnice kochanków zawsze w końcu wychodzą na jaw. To nieuniknione jak świt i zmrok, po którym nastają ciemność, groza i gniew.
Janusz, syn Maruchy, zjawił się po niego wraz z pierwszym śniegiem. Z pomocą dwóch sług wyciągnął go z posłania i zawlókł do lasu. Grot, brnąc przez głęboki śnieg, myślał, że już po nim, lecz zamiast pętli ze sznura, noża wbitego w serce czy kuli z pistoletu otrzymał ostrzeżenie.
Janusz kazał mu natychmiast opuścić osadę i nigdy nie wracać. Wyjawiłteż, że zabiłby go jak psa, gdyby nie matka, która wybłagała jego ocalenie. Odszedł, cóż innego miał uczynić?
Nigdy więcej nie spotkał Maruchy ani też nie słyszał nic o jej losie. Z początku rozmyślał o niej co dzień, lecz z czasem wspomnienia przyblakły, a on rozpoczął nowe życie.
Zaciągnął się do wojska, podając się za ubogiego szlachcica. Walczył pod komendą hetmana Czarnieckiego z Moskwą i Kozakami, bił się w wojnie domowej po stronie króla przeciw buntownikom, choć nie miał pojęcia, o co też wielcy panowie kłócą się ze sobą. Było mu to zresztą obojętne, byle napić się, najeść do syta i pochędożyć. Do tych trzech spraw sprowadzały się wówczas wszystkie jego plany i ambicje.
Gdy brakło innych zajęć, walczył w wojnach spadkowych magnatów. Raz   po   stronie   Jana   Sobieskiego,   wtenczas   jeszcze   będącego   tylko pułkownikiem, który siłą zajął starostwo stryjskie i wyrugował z zamku, miasta i dóbr wdowę po zmarłym wojewodzie Koniecpolskim. Służył też czas jakiś u Lanckorońskich, gdy ci z całym wojskiem i armatami odbili z rąk Ossolińskich starostwo na Podolu.
Na  koniec  przystał  do  Wiśniowieckich,  kiedy  księżna  Gryzelda  po śmierci brata Jana Zamoyskiego wypędziła z Zamościa jego żonę, przyszłą panią Sobieską, i siłą zagarnęła wszystkie dobra po zmarłym, za nic mając wyroki sądowe i wznoszone do trybunałów protestacje.
Kniahini była bardziej waleczna niż jej królewski syn i połowa mężczyzn, których Grot spotkał na swej drodze. To należało jej przyznać. A i dobrze płaciła za służbę i robienie szablą.
Cóż z tego, skoro pieniądz się go nie trzymał. Trunki, dziewki i gra w kości oznaczają ruinę dla każdego mężczyzny. Spłukany do cna Grot znów musiał  szukać  żołnierskiego  chleba  w  armii  koronnej.  Zresztą,  tak  po prawdzie rzekłszy, czy potrafił robić cokolwiek innego?Człowiek jest tym, kim jest, i nie warto się oszukiwać, że stanie się kimś innym. Na pewne rzeczy trzeba patrzeć trzeźwo.
Z  tą  niewesołą  myślą  tłukącą  się  mu  pod  czaszką  Grot  poczłapał w kierunku nieodległej rzeczki.
Przedzierając się przez kolejne zarośla, usłyszał rozmawiających ze sobą mężczyzn.
Zacisnął zęby, rozważając, jak ma postąpić. Spotkać ludzi w takiej głuszy to nic dobrego. W najlepszym razie okażą się myśliwymi lub, co bardziej prawdopodobne, zbójcami kryjącymi się przed prawem.
Wycofał się chyłkiem w gęste chaszcze i przypadł do ziemi. Chwilę potem zza drzew wynurzyło się dwóch ludzi uzbrojonych w szable i rusznice. Nosili  się  jak  szlachta,  choć  to  akurat  o  niczym  nie  świadczyło.  Grot postanowił się nie ujawniać. Patrząc z boku, widział ich masywne sylwetki, ale nie twarze.
Wyglądało na to, że ominą go w odległości dziesięciu kroków i pójdą w swoją stronę. Nagle jednak jeden z nieznajomych się zatrzymał.
– Poczekaj – rzucił do kompana i ruszył w stronę kryjówki wachmistrza. Grot  stężał  z  szablą  w  dłoni,  gotów  użyć  ostrza,  gdy  okaże  się  to
konieczne.
Mężczyzna zatrzymał się przy krzakach, kilka kroków od leżącego na ziemi wachmistrza, i poluzował pas podtrzymujący spodnie.
„No pięknie”.
Długi strumień moczu zapluskał o leśną ściółkę, gałązki i gęste listowie. Rozległo się pełne ulgi westchnienie.
Grot opuścił głowę, czekając, aż tamten sobie ulży. Trwało to i trwało, aż w końcu plusk się urwał.
Wzrok  Tomasza  padł  na  buty  mężczyzny.  Były  najwyższej  jakości, uszyte  z  ciemnej  skóry,  z  wybitą  na  cholewie  pieczęcią  cechu  szewcówwarszawskich.
Zmrużył oczy i poczuł lodowate tchnienie na plecach. Nie mogło być mowy o pomyłce. Zbyt wiele razy oddawał je służącym do polerowania, gdy mieszkał na zamku. Buty oficera gwardii królewskiej musiały się świecić jak psu jajca na wiosnę.
Grot  nie  wiedział,  kim  są  ci  ludzie  ani  dokąd  zmierzają.  Jednego natomiast był pewien – buty, które nosił jeden z nich, należały do Tynera.
Zazgrzytał zębami, czując, jak przygniata go poczucie winy.
Porucznik nie był człowiekiem, który dałby sobie dobrowolnie odebrać cokolwiek.   Prawdopodobnie   był   już   martwy,   leżał   w   jakiejś   jamie z poderżniętym gardłem czy rozłupaną czaszką, z krwią wypływającą mu z ust.
Grot musiał coś zrobić. Tylko jedno przyszło mu do głowy. Podniósł się i ruszył chyłkiem za oddalającymi się mężczyznami. Przemieszczali się na zachód w kierunku rzeki. Starał się nie tracić ich z oczu, przynajmniej do momentu,  gdy  wyszli  z  lasu  na  polanę.  Tam  zostali  przywitani  przez kamratów.
Grot przycupnął za pasmem krzaków nieruchomy i bezgłośny. Słyszał, jak napotkani w lesie mężczyźni zdają komuś raport. Rozchylił ostrożnie gałązki  i  zmrużył  oczy  oślepiony  blaskiem  słońca  zalewającego  polankę z rosnącym na niej dębem. Drzewo było stare, o potężnym pniu i rozłożystej koronie.  Wokół  zielonego  olbrzyma  wznosiło  się  kilka  głazów  równie dużych jak te, które Grot widział przy kopcu. Omszałe i pochylone do ziemi łudząco   przypominały   zmęczonych   wartowników,   którzy   zasnęli   na przydługiej służbie.
Jeden z obelisków zasłaniał mu widok i uniemożliwiał zliczenie wrogów. Grot cofnął się i cichaczem przesunął trzy kroki w lewo. Wychylił głowę
nad chaszcze i w tym momencie serce skoczyło mu do gardła.Było ich na polanie pięciu. Zgromadzili się wokół Tynera, który zwisał z  liny  przerzuconej  przez  konar  dębu  z  rękami  wyrzuconymi  w  górę. Sylwetka porucznika była napięta niczym sznur, który oplatał mu nadgarstki, a bose stopy wisiały tuż nad ziemią, co musiało być okrutną torturą dla ramion i stawów. Nagie plecy Tynera były poprzecinane śladami po chłoście, a z ran ściekała krew. Głowa opadła mu na pierś jak u człowieka, który stracił przytomność.
Grot ucieszył się mimo wszystko. Bogusław żył, w innym przypadku już by go nie męczyli.
Rozpoznawał tylko jednego z piątki oprawców, wysokiego i barczystego Żmudzina o garbatym nosie. To on trzymał w ręku nahajkę. Nazywał się Dowgerd i był zaufanym siepaczem Klary Pac. Wachmistrz miał już go raz na ostrzu noża, ale tamten zdołał mu uciec.
– Cholerny niefart – mruknął pod nosem.
Pięciu    uzbrojonych    przeciwników    oznaczało    tyle    razy    większe prawdopodobieństwo,  że  zostanie  się  zabitym.  Wszyscy  mieli  przy  sobie szable. Na szczęście niemal cała broń palna – rusznice i pistolety – została przy koniach, prócz flinty trzymanej przy nodze przez wysokiego chudzielca.
Grot był dobrym strzelcem i całkiem niezgorszym rębajłą, ale nigdy nie stawał w pojedynkę przeciw tylu ludziom naraz. Obawiał się, że nie zdoła ocalić Tynera i co gorsza, sam zginie. Z całą pewnością będzie to paskudna, bolesna i nikomu niepotrzebna śmierć.
„Której łatwo uniknąć”, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Wystarczy, że odejdzie i zostawi sprawy własnemu biegowi. To jedyne rozsądne wyjście. Z doświadczenia wiedział, że poczucie winy jest jak katar – przechodzi samo po pewnym czasie.
Rudzielec  stojący  blisko  Tynera  chwycił  go  za  czuprynę  i  uniósł bezwładną głowę.– Trzeba go ocucić – orzekł.
Dowgerd  wsadził  nahajkę  za  pas  i  zbliżył  się  do  małego  ogniska rozpalonego w cieniu dębu. Pochylił się i sięgnął po żagiew. Przez chwilę przyglądał się płomyczkom pełgającym po drewnie.
– To powinno pomóc – rzekł z krzywym uśmiechem, po czym zbliżył się do wiszącego na linie Tynera.
Przyłożył mu żagiew do nagiego boku. Zaskwierczała przypalana skóra i Bogusław, ocknąwszy się, krzyknął straszliwie.
– O, i znów jesteś z nami – przywitał go Żmudzin. – Nie pozwolę, byś opuścił nas zbyt prędko! – Ponownie przyłożył ogień do ciała Tynera.
Porucznik szarpnął się na naprężonej linie. Zaskowyczał gardłowo. Dowgerd  odjął  drewno  i  popatrzył  z  niezadowoleniem  na  gasnący
płomień.
–  Nigdzie  nie  odchodź,  zaraz  dokończymy  –  rzucił  złośliwie,  co wywołało wesołość u jego kompanów.
Grot uniósł rusznicę i wymierzył w Dowgerda, gdy ten ukucnął przy ognisku i zaczął rozniecać gałęzią płomienie. Miał wielką ochotę zabić go pierwszego,  ale  ostatecznie  przesunął  lufę  odrobinę  w  bok  i  wycelował w chudzielca z flintą. Wstrzymał oddech i delikatnie nacisnął spust. Iskra z krzesiwa trafiła w panewkę niczym miniaturowy piorun i zapaliła proch. Buchnęły dym i ogień.
Pocisk trafił mężczyznę w pierś.
Grot  wyprostował  się,  chwytając  za  pistolet  i  szablę.  Wyskoczył  zza zarośli. Wycelował i wypalił w stojącego mu na drodze człowieka, wprost w jego rozdziawione zdumieniem usta. Trysnęła krew i mężczyzna zwalił się z nóg.
Zostało trzech. Wachmistrz musiał im przyznać, że szybko otrząsnęli się z szoku. Dobyli szable i zaczęli się rozchodzić na boki. Grot nie czekał, aż gookrążą. Cisnął pistoletem w rudzielca i gdy ten odruchowo odbił go klingą, wachmistrz podciął przeciwnika szablą od dołu. Tamten zdołał sparować uderzenie, ale tylko częściowo. Końcówka ostrza skubnęła go w udo. Krzyknął z bólu i się zachwiał.
Grot   miał   wolną   drogę,   nie   zatrzymał   się   ani   nie   obejrzał.   Od wierzchowców  dzieliło  go  już  tylko  kilka  kroków.  Sadząc  susy,  dopadł gniadosza, przerzucił szablę w lewą dłoń i złapał za nadziak wiszący u siodła. Obracając   się,   cisnął   ciężki   kawał   bojowej   stali   w   nadbiegającego mężczyznę. Tego, który odlewał się w lesie. Nadziak zawirował w powietrzu i  wbił  się  kolcem  w  pierś  szarżującego  przeciwnika,  zatrzymując  go w miejscu i wyrywając mu ziemię spod stóp.
Zostało dwóch. Dowgerd i rudy. Ten drugi ku rozczarowaniu Grota wciąż stał na nogach, choć trzymał się za zranione udo.
Litwini   przystanęli,   obserwując   wachmistrza.   Bez   wątpienia   ich zaskoczył. Było jednak o wiele za wcześnie na świętowanie. Wciąż mieli przewagę. Wiedział, że nie powinien o tym myśleć. To nie był odpowiedni moment na przeliczanie szans.
Tamci wymienili spojrzenia i spróbowali obejść go z dwóch stron. Od razu przejrzał ich zamiary: zaatakują równocześnie i gdy będzie zmuszony zasłonić się przed jednym ostrzem, drugie wybije mu dziurę w ciele.
Nie spuszczając wzroku z przeciwników, zaczął się przesuwać po okręgu. Podążali  za  nim  jak  cienie,  cierpliwi  i  skupieni,  z  nisko  opuszczonymi szablami. Gotowi wykorzystać każde jego potknięcie.
Grot oblizał wargi i mocnej zacisnął dłoń na rękojeści ostrza. Z każdym postawionym krokiem zbliżał się do Tynera wiszącego na linie.
Był już blisko celu, gdy Dowgerd przejrzał jego plan. Zmrużył jasne oczy i  spojrzał  na  porucznika,  a  potem  bez  ostrzeżenia  złożył  się  do  zadania śmiercionośnego   ciosu.   Grot   krzyknął   przenikliwie,   wyciągnął   ramię,zataczając szablą szeroki łuk, i odbił klingę Żmudzina. Stal zadźwięczała o stal. Wygięty nadmiernie łokieć wachmistrza przeszył przejmujący ból.
Rudy zrobił wypad, chcąc wykorzystać odsłonięcie się Grota, ale rana w nodze go spowolniła. Wachmistrz wywinął się spod klingi, robiąc obrót, i zamaszystym cięciem szablą rozpłatał linę trzymającą Tynera. Porucznik zwalił się na ziemię z bezwładnym łoskotem, lecz wachmistrz nie mógł mu teraz pomóc.
Wycofując się,  zahaczył o  dąb.  Otarł się o  pień,  szorując ramieniem grubą, suchą korę, i zaczepił czubkiem buta o korzeń ukryty w trawie. Ugięło się pod nim kolano i zachwiał się, na szczęście Dowgerd wciąż znajdował się w pewnej odległości od drzewa.
Grot odzyskał równowagę i zrobił kolejny krok w tył.
Upadając, Tyner poczuł, jak ból obezwładnia całe jego ciało, wgryza się w kości, mięśnie i ścięgna. Wyciska z oczu łzy i wykrztusza z ust ślinę. Parsknął, chwytając oddech, i zacisnął zęby, gdy podnosił się z trawy na kolana. Jeden rzut oka na walczących podpowiedział mu, że Grot znalazł się w   poważnej   opresji.   Litwini   obchodzili   wachmistrza   z   dwóch   stron, spychając go za pień drzewa i dalej w stronę głazu chylącego się ku ziemi na skraju polanki.
Tyner omiótł spojrzeniem pozostałe obeliski i dąb.
„Strażnicy i olbrzym”.
Tak jak przepowiedziała mu we śnie Maria. Uciekając przed koszmarem, wpadł prosto w jego objęcia. Na tym polega największy problem z wróżbami – nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę znaczą. Kierując się nimi, człowiek sam kształtuje rozwój wydarzeń i zwykle wpędza się przez to w kłopoty.
Stękając,   Bogusław   wstał   z   kolan   i   zachwiał   się,   gdy   próbował wyprostować tułów. Cały był bólem. Zdrętwiałe ramiona ciążyły mu niczymkloce drewna, plecy lepiły się od krwi, a bok palił żywym ogniem.
Zerknął na spętane nadgarstki i ucięty sznur, który opadał luźno u jego bosych stóp.
Z przecięciem więzów musiał zaczekać. Grot wyraźnie słabł. Przyparty do  głazu  z  trudem  opierał  się  atakom  Dowgerda,  tymczasem  rudzielec, kuśtykając i krwawiąc z uda, zachodził go z boku. Tyner wiedział, że gdy wachmistrz polegnie, on sam nie da rady uciec Litwinom.
„Chyba że…”
Popatrzył  na  konie.  Stały  zbite  w  gromadę  tuzin  kroków  od  niego, parskając i obserwując morderczy taniec dwunożnych bestii.
To była ostatnia okazja, by się ratować. W tym stanie i tak nie mógł pomóc  Grotowi.  Gdy  człowiek  jest  zmuszony  wybierać  między  życiem a śmiercią, wybór jest jeden. Tylko głupiec zachowałby się inaczej.
Bogusław wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wierzchowców.
Dowgerd rzucił się znienacka do przodu. Ostrze w jego ręku o cal minęło ucho wachmistrza i lekko zawadziło o jego ramię.
Tomasz prawie nie poczuł ukąszenia stali, lecz ciepła wilgoć spływająca po lewej dłoni nie pozostawiała wątpliwości. Oberwał. Wprawdzie niezbyt mocno i nadal mógł walczyć, ale drobne rany zabijają równie skutecznie jak te duże, tyle że nieco wolniej.
Żmudzin napierał na niego, co jakiś czas tnąc i dźgając szablą. Grot cofał się  dopóty,  dopóki  nie  poczuł  za  plecami  twardej  powierzchni  głazu. Wyglądało na to, że już nigdzie dalej nie ucieknie.
Zerknął za plecy Litwinów w nadziei, że ujrzy Tynera spieszącego mu z pomocą. Na próżno. Porucznik gdzieś zniknął.Ilekolwiek   razy   człowiek   doznawałby   rozczarowań,   zawsze   bolą i zaskakują tak samo.
Dowgerd przesunął się bardziej w bok i zatrzymał poza zasięgiem szabli Grota. Wachmistrz musiał zmienić pozycję, co narażało go na atak rudego. Ten na szczęście miał ranną nogę i nie nadążał.
– Znów się spotykamy, co? – zagaił Dowgerd, czekając na kamrata, który dokuśtykał z prawej strony.
Tomasz zacisnął kurczowo palce na rękojeści ostrza.
– Żałuję, że cię wtedy nie zabiłem – warknął.
Żmudzin skinął głową ze zrozumieniem.
– Tak to już jest z niedokończonymi sprawami – zauważył. – Zawsze prędzej czy później wrócą do ciebie pod postacią kłopotów.
Grot  zmierzył  wzrokiem  rudzielca.  Krwawił  z  rany  w  nodze,  dyszał zgarbiony  i  trzymał  klingę  ostrzem  skierowanym  do  ziemi.  Tomasz  był pewien, że wystarczą mu dwa, trzy ciosy, aby powalić go na ziemię. Problem w tym, że Dowgerd tylko na to czekał. W ten sposób bez ryzyka będzie mógł wbić mu sztych w plecy.
Grot zrozumiał, iż musi zaatakować Żmudzina jako pierwszego i liczyć na to, że rudzielec nie zdąży przyjść mu z odsieczą. Na to jednak były małe szanse. Dowgerd dorównywał mu w szermierce, może nawet był odrobinę lepszy.
Tomasz przywarł plecami do głazu. Starał się utrzymać szablę wysoko, lecz ostrze ciążyło ku ziemi, jakby przyciągała je tam niespożyta moc. Zebrał ostatek sił, wyrównał oddech i zatoczył końcem stali półokrąg, markując niepewność, w którą stronę wyprowadzić atak. Zaskoczenie było jego jedyną szansą.
Wydał z siebie potężny ryk i rzucił się w lewo, wkładając w cios całą siłę ramienia i ciężar szabli. Zaskoczony Dowgerd cofnął się gwałtownie. Klingispotkały  się  z  ogłuszającym  brzękiem  i  ostrze  Litwina  odbiło  w  bok, odsłaniając przed Grotem możliwość czystego trafienia.
Poderwał  stal  i  dźgnął  sztychem  w  twarz  Żmudzina.  Mrużąc  oczy, obserwował w zwolnionym tempie, jak końcówka ostrza zmierza w stronę wytrzeszczonych oczu przeciwnika, mierzy w jego szeroko otwarte usta.
„Udław się, skurwysynu!”
Miał  wrażenie,  że  wrzeszczy,  ale  to  był  tylko  odgłos  wściekłości szalejącej mu w głowie.
Ostrze  przecięło  skórę,  trysnęła  krew…  a  potem  wbiło  się  w  pustą przestrzeń za głową Dowgerda, gdy ten jakimś cudem wywinął się spod szabli.
Znów stał przed Grotem, trzymając gotową do walki broń. Zaskoczony i mniej pewny siebie, ale z całą pewnością żywy.
Wachmistrz  nie  mógł  oderwać  wzroku  od  wąskiej  strużki  czerwieni, która spłynęła po policzku Litwina. Zastanawiał się, kiedy sam poczuje ból, jak rudzielec wbije mu ostrze między łopatki. Usłyszał stęknięcie i odgłos kroków za plecami.
„A więc już czas”.
Świadom,  że  nie  zdąży  się  już  obrócić,  nim  padnie  śmiertelny  cios, popatrzył w niebo. Było cudownie błękitne i jasne, choć gdzieś ze wschodu nadciągała burza.
Huknęło.
Nic nie poczuł, jakby kula przeszyła go na wylot i nie wyrządziła mu krzywdy.  Zdumiony  opuścił  wzrok  na  Dowgerda.  Z  głowy  Żmudzina chlusnęły krew i kawałeczki kości. Zakołysał się i padł, wypuszczając z dłoni szablę.
Grot się obejrzał. Tyner stał kilka kroków od niego, chwiał się na nogach
i trzymał dymiący pistolet. Wachmistrz opuścił wzrok pod nogi porucznika,gdzie leżał martwy rudzielec z czekanem w plecach.
Bogusław  uśmiechnął  się  półprzytomnie.  Chciał  coś  powiedzieć,  ale z jego ust wydobyło się tylko ciche charczenie. Opuścił rękę trzymającą broń, zrobił niepewny krok w stronę wachmistrza i padł bezwładnie na ziemię.
Przerażony Grot doskoczył do niego i obrócił go twarzą do nieba. Było cudownie błękitne i jasne.ROZDZIAŁ IV
Polskie drogi
Lipiec A.D. 1672
Znów miała ten sam koszmar. Płacz dziecka, zimny i ciemny hol. Dusze uwięzione w portretach i ona, samotna i naga zmierzająca w stronę schodów na piętro, pod drzwi strzeżone przez węża.
Jak zwykle obudziła się z krzykiem i szeroko otwartymi oczami, ułamek chwili potem dotarło do niej, że koszmar się skończył.
„Czy na pewno?”
Przypomniała sobie zaułek, włóczęgów i ból po tym, jak dziewczyna zdzieliła ją pałką w tył głowy. Smak własnej krwi, smród błota i bose stopy.
Przerażona uniosła głowę i jęknęła, gdy przeszyło ją ukłucie pod czaszką. Spodziewała się widoku okrutnych twarzy, więzów, bicia, tortur i gwałtu,
tego, że ocknie się w cuchnącej norze zdana na łaskę pozbawionych sumienia włóczęgów. Wszystkiego, tylko nie tego, że obudzi się we własnej komnacie. Uszczypnęła się mocno w udo przez materiał nocnej koszuli. Zabolało jak diabli. Nie, z pewnością nie był to sen.Rozejrzała  się,  szukając  kogoś,  kto  mógłby  udzielić  jej  odpowiedzi. Niestety była sama.
Zacisnęła   zęby   i   podniosła   się   z   posłania.   Łupanie   pod   czaszką złagodniało i po chwili mogła się zsunąć z łóżka. Opuściła bose stopy na dywan i spróbowała wstać. W tym momencie dobiegł ją odgłos naciskanej klamki. Drzwi się uchyliły i Charlotta ujrzała Cichonia, który uśmiechnął się szeroko na jej widok.
– Wiedziałem, że nie wyleży pani długo w łożu! – wykrzyknął. Zbliżył się do Charlotty i serdecznie ją wyściskał.
Ona również objęła go mocno ramionami i wtuliła się w mocną pierś wachmistrza.   Zastygli   tak   na   chwilkę,   jak   ojciec   z   córką,   a   potem zawstydzeni cofnęli się o krok.
– Ymrmm… – wymamrotał Cichoń i opuścił wzrok, gdy Charlotta otarła ukradkiem łzę z policzka. – Jak pani noga? – zapytał.
– Zaskakująco dobrze. Nie czuję bólu w kostce.
– Medyk od razu obłożył ją maścią – wyjaśnił Cichoń. – Zawołam go. – Czuję się dobrze, powiedz lepiej, jak się tu znalazłam.
–  Gdy  rozdzieliliśmy  się  pod  kościołem,  śledziłem  tego  człowieka. Spotkał się z kimś, lecz nim cokolwiek mogłem zrobić, zamordowano go w  zaułku.  –  Wachmistrz  skrzywił  się  na  samo  wspomnienie.  –  Wtedy pojąłem,  że  i  pani  grozi  śmiertelne  niebezpieczeństwo.  Przybiegłem  do hetmana  i  opowiedziałem  o  wszystkim.  Zebrałem  żołnierzy  i  czeladź, każdego, kto wiedział, jak pani wygląda, i zaczęliśmy przeszukiwać miasto. Ściemniało się i zacząłem tracić nadzieję, lecz wtedy jeden ze stajennych zauważył, jak uderzyła pani Żyda. Przywołał patrol. Gdy żołnierze dotarli na miejsce, włóczędzy zdążyli zawlec panią do rudery.
Charlotta poczuła mdłości na myśl o tym, że mogła zostać wykorzystana i zarażona jakąś chorobą.– Czy… oni zdążyli coś mi zrobić? – zapytała drżącym głosem.
– Lekarz twierdzi, że do niczego nie doszło – uspokoił ją Cichoń. Odetchnęła z ulgą.
– Co się stało z włóczęgami?
– Gdy tam dotarłem, już nie żyli.
Charlotta zmarszczyła czoło.
– Dziewczynka także?
Cichoń odwrócił wzrok.
–  Trzymała  pani  sukienkę  i  nie  chciała  jej  oddać.  Zraniła  nożem żołnierza, gdy ten odbierał jej ubranie. Rozbito jej głowę kolbą rusznicy.
Mesire zacisnęła usta. Żałowała dziewczyny, choć ta ogłuszyła ją, okradła i  naraziła  na  gwałt.  Sama  była  kiedyś  w  jej  sytuacji  –  bosa,  głodna i straszliwie samotna wobec wielkiego, okrutnego świata. Zmuszana przez dorosłych do robienia okropnych rzeczy, których nie chciała robić.
Po prostu miała więcej szczęścia.
– Hetman chce panią widzieć – głos Cichonia wydobył ją z ponurych wspomnień.
Nie spodziewała się niczego dobrego po tej rozmowie.
– Tylko się ubiorę – rzekła smętnie.
Cichoń uśmiechnął się na pocieszenie.
–  Kim  był  człowiek,  którego  śledziłeś?  –  zapytała,  gdy  stał  już w drzwiach. – Ten zabity.
– Jednym ze skrybów pracujących w kancelarii hetmańskiej.
– Wiadomo coś na temat listy, którą miał przekazać?
Wachmistrz pokręcił głową.
– Nie, trwa kwerenda w kancelarii, ale wszystko jest na swoim miejscu. Musiał zrobić odpis.Charlotta zagryzła wargę. Czuła się, jakby tkwiła po szyję w gównie. – Czemu to zrobił? Dla pieniędzy? – zapytała.
– Porwali mu córkę, jedenastoletnią – odparł Cichoń.
Poczuła skurcz w sercu.
– Dziewczynka się odnalazła?
– Martwa w zaroślach nad rzeką. Udusili ją.
Zostawił Charlottę z poczuciem winy i świadomością, że popełniła błędy, przez które zginęli ludzie. W jej fachu takie rzeczy się zdarzały, ale nigdy nie nauczyła się przechodzić nad nimi do porządku dziennego.
Ściągnęła koszulę i zbliżyła się do lustra. Obejrzała się dokładnie. Znów miała  szczęście  –  skończyło  się  na  paru  siniakach  i  nacięciu  na  ręce pozostawionym przez skalpel medyka.
Znów zaczęła się zastanawiać nad zmianami. Dom z ogrodem, mąż albo chociaż  stały  kochanek,  spanie  do  południa  i  dużo  książek  do  czytania. Żadnych zmartwień i ryzyka. Nuda. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Jej odbicie w zwierciadle milczało, nie udzielając odpowiedzi. Charlotta oblizała spierzchnięte wargi. Mogła marzyć, lecz wszystkie te mrzonki nie miały szans się ziścić. Ludzie, którym służyła, nie pozwolą jej tak po prostu odejść. I nie myślała tu o Marysieńce, lecz o jej potężnych mocodawcach w Paryżu.
Włożyła prostą ciemną suknię, a potem wtarła róż w policzki. Pokoje zajmowane przez Jana Sobieskiego mieściły się na pierwszym piętrze. Prócz sypialni, salonu i gabinetu miał do dyspozycji osobną łazienkę i niewielką bibliotekę. W tym ostatnim pomieszczeniu urzędował sekretarz hetmana. Na widok  Charlotty  zmrużył  krótkowzroczne  oczy  i  wskazał  na  krzesło ustawione pod ścianą.
– Proszę spocząć. Hetman przyjmuje właśnie burmistrza – wyjaśnił. Charlotta usiadła i złożyła dłonie na kolanach, by ukryć drżenie rąk.Wciąż  czuła  się  osłabiona  po  uderzeniu  w  głowę  i  zaaplikowanej  przez medyka kuracji.
Poza tym, musiała przyznać to sama przed sobą, obawiała się spotkania z Sobieskim. Dobroduszny, kochający żonę, lojalny wobec przyjaciół, był jednocześnie wymagającym panem dla sług i podkomendnych. Bywał też okrutny, szczególnie gdy miewał złe samopoczucie lub był chory. Charlotta raz  czy  dwa  miała  okazję  być  świadkiem,  jak  hetman  kazał  obić  do nieprzytomności sługę za uchybienie obowiązkom. Nie stronił też od kar cielesnych, a nawet gardłowych wobec podległych mu żołnierzy i oficerów, gdy kto złamał regulaminy wojskowe, choćby był nawet szlacheckiego stanu.
Jednakże nie sądziła, aby posunął się wobec niej tak daleko w surowości – była wszak zaufaną powierniczką Marysieńki, a ta z całą pewnością nie wybaczyłaby łatwo czegoś takiego mężowi.
Jednostajny odgłos tykającego zegara zagłuszyło szczęknięcie poruszonej klamki. Charlotta i sekretarz poderwali głowy i spojrzeli w uchylone drzwi do gabinetu hetmana.
Usłyszała głos Sobieskiego.
– I nalegam, burmistrzu. Wzmóżcie baczenie na miasto, Turcy mogli przysłać  handlarzy  na  przeszpiegi,  wykorzystując  jarmark.  Wzmocnijcie warty strzegące prochowni i zbrojowni, uważajcie na każdego, kto wypytuje się o stan obronny grodu.
–  Chyba  nie  sądzisz,  wasza  miłość,  że  bisurmanie  dotrą  aż  tutaj?  – w głosie urzędnika wybrzmiały niedowierzanie i trwoga.
– Tego nikt nie wie. Nawet jeśli Turcy czy Tatarzy nie ruszą w głąb kraju, to pamiętaj, że niedaleko wam do Siedmiogrodu, a to wasal sułtana.
– Będzie, jak radzisz, wasza miłość.
Burmistrz opuścił gabinet ze zmartwionym wyrazem twarzy. Sekretarz wprowadził Charlottę przed oblicze hetmana – to, jak się spodziewała, byłonachmurzone i nieprzyjazne.
– A więc doszłaś do zdrowia – stwierdził bez krztyny sympatii.
Skinęła głową, uznając, że najbezpieczniej będzie nie otwierać ust.
–  Milczysz!?  –  mruknął,  gromiąc  ją  wzrokiem.  Oparł  dłoń  o  biurko i wychylił się ku Charlotcie.
– Nie mam wiele na swe usprawiedliwienie – wymamrotała.
– I słusznie! Co ci przyszło do głowy, dziewczyno, by działać na własną rękę!? – głos Sobieskiego brzmiał jak pomruk rozwścieczonego tygrysa. – Przez  twą  pochopność  zginął  kancelista,  a  pozostali  spiskowcy  zbiegli. Nawet  nie  wiemy,  co  za  listę  zdołał  im  przekazać.  Bo  przekazał  im  ją. Prawda!?
Gdy walnął dłonią o blat, Charlotta omal nie podskoczyła w miejscu.
– Miałaś wyjechać i odebrać Jakuba. Czy, do jasnej cholery, tak trudno jest ci wykonać proste polecenie!? Zawiodłem się na tobie.
Charlotta zacisnęła zęby, zła na siebie i na hetmana. Co miała mu odrzec – że nie chciała obciążać go dodatkowo w godzinie żałoby?
„I  co  mi  z  tego  przyszło?”  Jak  zwykle  dobre  zamiary  zwróciły  się przeciwko niej.
Hetman chyba jednak domyślał się jej intencji. Westchnął ciężko i otarł wąsy, jakby strząsając z nich gniew, a potem przylgnął plecami do oparcia krzesła.
–  Trudno,  mleko  się  rozlało  –  rzekł  łagodniejszym  tonem.  –  Jesteś w stanie podjąć podróż?
– Tak, panie.
– Zatem wyruszysz jutro – oświadczył Sobieski i wręczył Charlotcie list opatrzony domową pieczęcią. – To rozkaz do komendanta w Stryju, aby przydzielił  wam  eskortę  w  drodze  powrotnej.  Nie  sądzę,  aby  Tatarzyw najbliższych dniach weszli tak głęboko w kraj, ale nie mitręż czasu. A teraz zejdź mi z oczu.
Charlotta  ukłoniła  się  i  opuściła  gabinet  hetmana.  Przez  resztę  dnia odpoczywała   i   szykowała   się   do   podróży.   Cichoń   wybrał   dla   nich wierzchowce ze stajni i zadbał o broń oraz prowiant.
Minęła noc.
Opuścili miasto niedługo po otwarciu bram, zostawiając za sobą gwar jarmarku i niezadowolenie hetmana. Siedząc w siodle, ubrana w męski strój Charlotta    nie    kryła    rozpierającej    ją    radości.    Mogła    nie    myśleć o  niepowodzeniach  i  znów  być  panią  samej  siebie.  Ciesząc  się  słońcem i ciepłym wiatrem we włosach, pokłusowała traktem wytyczonym między łanami dojrzewających zbóż.
Gdzieś  koło  południa  Cichoń  wypatrzył  karczmę.  Parterowy  budynek z  poddaszem  stał  przy  zakolu  rzeczki.  Ospały  nurt  opływał  drewniany pomost  należący  do  austerii,  na  którym  dwóch  półnagich  wyrostków wyciągało z wody kosze służące do łapania raków.
– Zatrzymajmy się tu, jestem głodna – oznajmiła Charlotta i zjechała z gościńca.
Na placu przed karczmą przywitały ich szczekaniem dwa parchate psy przywiązane   łańcuchem   do   wielkiej   kłody   drewna.   Mesire   i   Cichoń zatrzymali wierzchowce i zsunęli się z siodeł, czekając, aż ujadanie burków wywoła kogoś z budynku. I rzeczywiście, w rozwartych na oścież drzwiach karczmy pojawił się mężczyzna w poplamionym fartuchu. Zmarszczył czoło na widok uzbrojonej w szablę waszmościanki, a potem zgiął się przed nią w pas.
– Wino macie? – zapytał Cichoń, gdyż pani nie uchodziło gadać z byle kim.
– A jakże, mam wino, prosto z Węgier, najlepsze – zapewnił oberżysta.– Obaczymy – mruknął wachmistrz i wprowadził Charlottę do sieni, która otwierała się na dość dużą salę.
Większość  ław  była  wolna,  gdyż  letnią  porą  zajęci  na  polach  chłopi zaglądali  do  karczmy  tylko  na  wieczór.  Za  to  na  podwyższeniu,  przy rozwartym  oknie  wyglądającym  na  sad,   zasiadało   czterech   mężczyzn w szlacheckich ubiorach.
Nosili podniszczone stroje i buty i nie zbywało im jedynie na broni. Charlotta  spojrzała  dyskretnie  w  ich  stronę,  a  potem  omiotła  wzrokiem szable, kindżały, pistolet i dwa nadziaki odłożone przez nieznajomych dla wygody na sąsiednią ławę. Obie rusznice stały oparte o parapet w zasięgu ręki biesiadujących.
Mesire  rozejrzała  się  po  sali  i  ponownie  zerknęła  ukradkiem  na szlachciców. Zgarbieni nad kuflami obserwowali nowo przybyłych gości. Nie spodobały się jej te twarze, wąsate, ogorzałe i wychudłe. Widywała już takie podczas wojen, gdy w człeku budzą się najgorsze cechy charakteru i żądze.
Wymieniła z Cichoniem spojrzenia i zasiedli w drugim końcu sali, przy oknie z widokiem na rzeczkę i pomost. Wachmistrz odczepił od pasa pistolet umocowany na haku i położył ciężką broń obok siebie na ławeczce. Charlotta ułożyła sobie szablę na kolanach i wyjrzała przez okno. Chłopcy łowiący raki na pomoście skończyli wyciągać kosze.
Karczmarz podszedł do nowych gości. Spojrzał na broń, potem zerknął nerwowo na szlachciców przypatrujących się im z drugiego końca sali.
– Co macie dziś na kuchni, gospodarzu? – zagaił Cichoń.
– Kaszę jaglaną ze skwarkami i zupę z kapusty.
Charlotta aż się skrzywiła.
– A drób? – zapytała i położyła na blacie tynfa. – To będzie za strawę i wino, byle nie było skwaśniałe.Karczmarz łypnął chciwie na srebro, przestąpił z nogi na nogę i zerknął w stronę szlachciców, jakby bał się, że ci zabiorą mu monetę.
– Gąska się znajdzie, ino trzeba będzie zaczekać.
– Długo? – dopytał Cichoń. – Nie możemy tu zmitrężyć za dużo czasu. – Tyle, co trzeba, aby ją oporządzić i upiec na ruszcie.
– Poczekamy – zdecydowała Charlotta.
Gdy oberżysta się oddalił, wyciągnęła z sakwy pudełko z przyprawami. W   drewnianych   przegródkach   mieściły   się   pojemniczki   z   imbirem, szafranem, pieprzem i gałką muszkatołową. Korzenne substancje nie tylko służyły   poprawie   smaku   potraw,   lecz   także   wspomagały   trawienie i zapobiegały zatruciu.
Cichoń  zadowolił  się  kwartą  gorzałki,  którą  doniosła  im  służebna dziewka.  Gdy  chciał  napełnić  kubek  Charlotty,  ta  potrząsnęła  przecząco głową.  Martwili  ją  biesiadnicy  siedzący  po  przeciwległej  stronie  sali. Przygarbieni,  nie  spuszczając  wzroku  ze  szlachcianki  i  jej  towarzysza, szeptali coś między sobą.
Wachmistrz też musiał się trapić, choć nie pokazywał tego po sobie. Nim gąska i chleb trafiły na ich stół, upił jeno parę łyków trunku, jakby nie był pewien, czy nie będą mu potrzebne pewna ręka i wprawne oko.
Charlotta jako pierwsza skosztowała pieczystego. Mięso było całkiem niezłe, choć mogłoby się jeszcze troszkę pokręcić na ruszcie. Cichoniowi także  wydawało  się  smakować.  Szybko  pochłonął  swoją  część  gąski,  po czym zaczął oblizywać i rozgryzać kostki, cmokając i mlaskając przy tym okropnie.
Mesire z lekkim obrzydzeniem obserwowała, jak kolejny gnat trzaska pod naciskiem mocnych, żółtawych zębów jej towarzysza. Tracąc apetyt, spojrzała na swój półmisek z kawałkiem piersi i przesunęła go w stronę Cichonia.– Najadłam się już, to dla ciebie – powiedziała.
Uniósł brwi.
– Na pewno?
– Jedz.
Cichoń rzucił się na mięso, a ona znów ukradkiem zerknęła na grupkę szlachciców.  Coś  tam  się  działo.  Padło  siarczyste  przekleństwo,  szurnęła odsuwana ława.
Za stołu panów braci podniósł się szczupły, niski mężczyzna. Miał chude oblicze  i  mocną  szczękę  okoloną  przez  wąsiki,  które  mogły  wpędzić w kompleksy nawet suma.
Charlotta zauważyła, że człowiek ów jest znacznie lepiej odziany niż jego kompani  –  nosił  delię  uszytą  z  miękkiego  sukna  i  buty  o  wysokich cholewach, a na pochwie jego szabli połyskiwały srebrne guzy.
Siwowłosy kamrat spróbował go powstrzymać, ale wąsacz zepchnął dłoń ze swego ramienia. Ruszył w kierunku stołu zajmowanego przez Cichonia i  Charlottę.  Usiadł  naprzeciw  kobiety,  wpatrując  się  w  nią  z  pijacką bezczelnością, którą w Polsce często mylono z sarmacką fantazją.
Mesire  wymieniła  szybkie  spojrzenie  z  wachmistrzem  i  popatrzyła w kaprawe oczka szlachetki.
–  Zatańczysz,  waćpani?  Czeladny  mój  wybornie  gra  na  czekaniku  – wyseplenił typ z oślizgłym uśmieszkiem.
Wyciągnął  rękę  ku  Charlotcie,  szorując  rękawem  delii  po  blacie. Powstrzymała się, aby nie cofnąć twarzy przed brudnym łapskiem. Zerknęła na kamratów jegomościa – dwaj z nich podnosili się z miejsc, wyczuwając wiszącą w powietrzu awanturę.
Uśmiechnęła się zimno.
– A na fujarce też gra? – zapytała.– A jakże, gra. – Skinął wysoko podgoloną czupryną.
– To mu waszmość podstaw tę, co ją nosisz w portkach.
Szlachcic szarpnął się w tył, pojmując, co się święci, lecz było dla niego za późno. Błysnęła stal i ostrze sztyletu trzymanego przez Mesire przybiło dłoń mężczyzny do stołu.
Wrzasnął  na  całe  gardło  i  wybałuszył  oczy,  gdy  plama  krwi  szybko rozlewała się po blacie.
W końcu sali rozległ się rumor i cała banda chwyciła za broń. Cichoń błyskawicznym  ruchem  sięgnął  po  pistolet  i  wycelował  lufę  w  głowę szlachetki.
– Rzućcie broń, waszmość panowie, inaczej kamrat wasz dostanie kulę w łeb! – zakrzyknął.
Mężczyźni   się   zawahali.   Zerknęli   po   sobie,   po   czym   siwowłosy powiedział kilka słów do kompanów. Ci niechętnie odrzucili żelazo na ławę.
– Odstąpcie tam. – Cichoń wskazał ścianę naprzeciw okna. Następnie zwrócił  się  do  oberżysty,  który  gapił  się  z  rozdziawioną  gębą  na  krew ściekającą ze stołu na klepisko. – Potrzebuję komórki, gospodarzu, i kłódkę.
– Jest składzik na zapleczu – odparł wystraszony arendarz.
–   Może   być   –   rzuciła   Charlotta.   Przeniosła   wzrok   na   pobladłą, roztrzęsioną twarz wąsatego mężczyzny. – Teraz zaboli – ostrzegła mściwie i wyszarpnęła nóż z przebitej na wylot dłoni.
Mężczyzna zaskomlał cicho i spróbował zatamować krwotok.
– Dajcie mu czystą tkaninę, gospodarzu! – zawołała. – Nie chcesz chyba, aby tu się wykrwawił?
Karczmarz pobladł jeszcze bardziej. Migiem przyniósł rannemu kawałek płótna.
Gdy szlachcic skończył obwiązywać sobie dłoń, Cichoń szturchnął gow plecy lufą pistoletu.
– Wstawaj.
Mężczyzna łypnął nań z nienawiścią.
– Zapłacisz mi za to – warknął.
– Na pewniaka. – Wachmistrz nie przejął się zbytnio groźbą.
–  Prowadź  do  składziku  –  rzekła  Mesire  do  karczmarza,  a  potem skierowała  ostrze  szabli  w  stronę  pozostałych  jeńców.  –  Nie  próbujcie niczego głupiego, a nikt więcej nie ucierpi.
Stało   się   wedle   jej   życzenia.   Gromadka   mężczyzn   posłusznie powędrowała do komórki, Cichoń zatrzasnął za nimi drzwi i przekręcił klucz w kłódce. Dopiero wówczas spojrzał z przyganą na Charlottę.
– Musiała pani to zrobić?
Powiedział to tonem ojca, który strofuje niegrzeczną córkę. Niemal się zarumieniła.
– I tak by zaczął awanturę, po prostu wykorzystałam okazję i uprzedziłam go.
Cichoń   zmarszczył   brwi,   chyba   nie   do   końca   przekonany   taką argumentacją. Uniósł powoli dłoń i stuknął palcem w drzwi składziku.
– To nie powstrzyma ich na długo – stwierdził. – Z pewnością, gdy tylko odjedziemy,  oberżysta  ze  strachu  rozbije  zamek.  Wtedy  ruszą  za  nami w pościg.
– Racja – mruknęła. – Ale jest i na to sposób.
– Tak? – Zerknął na nią z niepewną miną.
– Ukryjemy im broń.
Wrócili  do  sali.  Cichoń  zgarnął  oręż  porzucony  przez  szlachciców. Zarzucił sobie rusznicę na lewe ramię i umieścił kilka szabel pod pachą. Charlotta także chwyciła za broń. Wspólnymi siłami zataszczyli żelastwo nadrzeczkę. Dla pewności oddalili się spory kawałek od karczmy, aż Cichoń wypatrzył odpowiednie miejsce. Znajdowało się z dala od wirów i silniejszych prądów, lecz jednocześnie było tam dość głęboko i muliście.
–  Nie  stracą  broni,  ale  to  powinno  zatrzymać  ich  na  dłuższy  czas  – stwierdził wachmistrz i cisnął ostrza i rusznice w toń.
Charlotta dorzuciła w to samo miejsce szablę i czekan, po czym wrócili do austerii.
– To za kłopot. – Wcisnęła oberżyście monetę.
Zerknął   na   srebro   i   trochę   pojaśniał   na   obliczu.   Przysunął   się konfidencjonalnie do Mesire.
– Musicie odjechać – rzekł. – Odniosłem wrażenie, że czekają tu na kogoś.
Charlotta omiotła wzrokiem trakt i zwróciła się do wachmistrza.
– Zbierajmy się stąd.
– Radzę nie jechać gościńcem – przestrzegł karczmarz. – Szlachcic, co go waćpani     poharatała,     to     Janusz,     młodszy     brat     pana     Zygmunta Krzeczowskiego.
– To ktoś znaczny tutaj? – zainteresował się Cichoń.
– Posiada dwie wsie niedaleko stąd. Dostrzeżecie je z traktu, jest tam kościół z wysoką wieżą – wyjaśnił oberżysta. – A i reszta tej familii licznie rozsiadła  się  na  okolicznych  ziemiach  aż  po  Drohobycz.  Jak  się  zbiorą wszyscy kupą, to ze sługami liczą kilkaset szabel. Nawet imć wojewoda Lubomirski, tutejszy starosta, zabiega o ich względy.
– Chcesz powiedzieć, że będą nas ścigać? – spytała Charlotta.
– Jak amen w pacierzu. Pan Krzeczowski znany jest z tego, że jeszcze nikomu nie przepuścił zniewagi wyrządzonej jego rodzinie.
Charlotta zagryzła usta. Zatarg mógł być poważniejszym problemem, niżsądziła.
– Jest jakaś inna droga?
– Ćwierć mili stąd na wschód jest zjazd do wioski zniszczonej przez Tatarów.  Podążajcie  wzdłuż  strugi  na  północ,  a  dotrzecie  do  rzeczki. Znajdziecie   tam   przeprawę   i   jadąc   pod   osłoną   lasów,   dotrzecie   do Lubaczowa. W miasteczku są karczmy, polecam tę przy rozstajach. Jest tam czysto i dobrze karmią.
Charlotta  spojrzała  pytająco  na  Cichonia,  ale  ten  milczał,  póki  nie odprawił oberżysty.
– Stracimy cały dzień na objazd – przestrzegł.
– Wiem, ale jest dużo racji w tym, co mówi. Uważam, że bezpieczniej będzie nadłożyć drogi.
–  Pytanie  tylko,  czy  można  mu  zawierzyć…  –  Cichoń  spojrzał  na karczmarza bez krztyny ufności. – Zbierajmy się stąd.
Pognali   traktem   na   wschód,   zostawiając   za   sobą   tumany   kurzu i niefortunną przygodę.
Zgodnie  ze  słowami  oberżysty  niedługo  potem  natrafili  na  zjazd z gościńca. Skręcili w niego i wkrótce dotarli do spalonej wsi. Skierowali konie   wzdłuż   strumienia.   Przez   następnych   kilka   godzin   napotykali wyłącznie   chłopów   w   jasnych   siermięgach   schodzących   z   pola   lub przeganiających  czarno  nakrapiane  bydło.  Słońce  prażyło  niemiłosiernie, więc Charlotta lepiła się od potu i dusiła pyłem wzbijanym przez kopyta wierzchowców.
Ucieszyła się na widok rzeczki przecinającej ugory. Wydeptana ziemia na obu brzegach wskazała im miejsce przeprawy.
–  Odetchnijmy  tu  troszkę  –  zaproponowała  i  wskazała  na  zagajnik rosnący nad samą wodą.
Zatrzymali się tam. Charlotta zaraz po zejściu z siodła poszła nad rzekę.Nie zważając na to, że zmoczy strój, ochlapała się, zmywając pył z twarzy i szyi.
Ociekając  wodą,  spojrzała  na  zalesione  wzgórza  na  przeciwległym brzegu. Z tej perspektywy gościniec, którym przybyli, był ledwie widoczną kreską wijącą się między pagórkami.
Z początku dostrzegła tylko jakiś ruch pośród bujnej zieleni krzaków i brązowo-zielonych ugorów. Zmrużyła oczy, myśląc, że to omam wywołany rozgrzanym powietrzem. Nadzieja ta prysła w jednej chwili, gdy zza linii lasu wyłoniła się sylwetka jeźdźca.
Charlotta poczuła, jak przeszywa ją lodowaty dreszcz.
– Jeździec na wschodzie – ostrzegła Cichonia, który kilkanaście kroków od niej poił w rzece wierzchowce.
Wachmistrz  spojrzał  we  wskazanym  kierunku,  po  czym  wyprowadził zwierzęta z płycizny i sięgnął po rusznicę przytroczoną do kulbaki.
Charlotta również wycofała się z wody i ukryła w cieniu drzew.
– Myślisz, że nas zauważył? – zapytała.
– Skoro my go dojrzeliśmy, to raczej tak.
Dostrzegli  więcej  przemykających  między  drzewami  sylwetek  koni i  psów.  Znajdowali  się  jakąś  staję  od  nich.  Jeźdźców  było  dziewięciu i kierowali się na ukos przez ugory w stronę rzeki.
– Polują – stwierdziła Charlotta.
–  Tylko  na  kogo?  –  w  ustach  wachmistrza  zabrzmiało  to  bardzo złowróżbnie – Jedźmy stąd.
Skoczyli w siodła i pognali w stronę lasu. Nim zniknęli za osłoną drzew, Charlotta  spojrzała  przez  ramię.  Grupa  jeźdźców  wciąż  przebywała  na przeciwległym brzegu rzeczki.
Przez następne parę godzin Mesire i Cichoń nie żałowali koni. Podążaliścieżynkami przecinającymi dębowe i brzozowe lasy. Pod wieczór trafili na moczary. Gnając gościńcem wytyczonym na obrzeżach bagnisk, dotarli do zrujnowanego zamku i karczmy na rozstajach.
– Przezorniej będzie się zatrzymać w miasteczku – zaproponował Cichoń. – Zgoda – odparła Charlotta po krótkim namyśle.
Minęli  oberżę  i  pojechali  dalej  poszukać  noclegu.  Niedaleko  placu targowego, który pełnił tu funkcję rynku, znaleźli kolejną karczmę. Piętrowy budynek ze stajnią i wozownią od razu wzbudził zaufanie Charlotty.
Gdy tylko zsiedli z koni, pojawił się młody Żydek.
– Znajdzie się izba dla dwojga? – zapytał go Cichoń.
– A jakże, panie, znajdzie się. Teraz na gościńcach mały ruch, wszystkie kupce  udali  się  na  jarmark  do  Jarosławia  –  odrzekł  chłopak  i  chwycił wierzchowce za uzdy. – Zadbam o nie – obiecał.
Cichoń wcisnął mu w garść monetę.
– Spraw się dobrze, a dostaniesz taką drugą.
Żydek   rozpromienił   się   z   wrażenia   i   do   samych   drzwi   słuchali podziękowań.
W   obszernej   sali   rzeczywiście   nie   zastali   wielu   gości.   Charlotta zorientowała się, że była tam jedyną niewiastą.
Większość mężczyzn skupiła się wokół paleniska. Nad ogniem wisiał na haku pękaty kocioł, w którym bulgotała zupa. Mesire zmarszczyła nos, gdy uderzył  w  nią  odór  onuc,  brudnych  ciał  i  ubrań  zmieszany  z  gęstym aromatem bulionu. Usiadła przy oknie zwrócona twarzą do wejścia.
Wysoki Żyd ubrany w długą suknię łypał na nich podejrzliwie zza lady zbitej z desek i postawionej na krzyżakach. Cichoń poszedł pogadać z nim o noclegu. Rozmawiali kilka chwil, po czym wachmistrz położył na ladzie pieniądz, a oberżysta przykrył monetę dłonią.Cichoń wrócił do Charlotty i stękając, usiadł naprzeciw niej.
– Jest wolna izba na piętrze – oznajmił. – Zamówiłem też królika, chleb i kiszone ogórki.
Nie były to może frykasy, ale w takich miejscach człowiek nie powinien zbytnio wybrzydzać.
– Kazałem zanieść wieczerzę do izby – dodał Cichoń. – Lepiej, byśmy jak najmniej rzucali się w oczy.
Przełamując   zmęczenie,   Charlotta   ruszyła   w   stronę   schodów.   W pomieszczeniu niemal nie było mebli, jedynie łóżko, zydel i kufer z zepsutym wiekiem. Sakwy i broń złożyli na skrzyni, nie otwierając jej.
Charlotta  wyjrzała  przez  okno,  pod  którym  znajdował  się  spadzisty daszek.  Na  dworze  zapadł  już  zmierzch.  Okoliczne  domostwa  spowijała ciemność i tylko gdzieniegdzie błyskały ogniki pochodni niesionych przez pieszych.
Cofnęła  się  od  okna  i  przyjrzała  krytycznie  pościeli.  Wyglądała  na nieświeżą,  co  nie  było  niczym  niezwykłym  w  przydrożnych  zajazdach. Skinęła na karczmarza, który stoicko przypatrywał się, jak wielmożna pani deliberuje nad posłaniem.
– Pościel jest brudna – zauważyła cierpko. – Zmieńcie ją.
Żyd łypnął na nią z urazą.
– Jaka ona brudna, mości pani! – obruszył się. – Poza tym teraz nie mam innej.
Charlotta westchnęła ciężko.
– Przynieście zatem ciepłą wodę do mycia.
Oberżysta  obrzucił  ją  zdumionym  wzrokiem,  ale  zmilczał  kolejną fanaberię szlachcianki.
Dwa kwadranse później rozległo się pukanie. Cichoń otworzył i odebrałwieczerzę oraz wiadro z wodą.
Królik  był  nieco  przegotowany,  ale  Mesire  i  tak  zjadła  całą  porcję, popijając strawę piwem z drożdżami. Nasyciwszy się, umyła twarz, dłonie i nogi. Cichoń skorzystał z tej samej wody, po czym wylał brudy przez okno.
Położyli się na łóżku plecami do siebie i Charlotta zdmuchnęła chwiejny płomyk.
Szybko zasnęła mocnym snem.
Obudziło  ją  szarpnięcie  za  ramię.  Odruchowo  chwyciła  za  sztylet schowany pod poduszką.
– To ja – usłyszała głos Cichonia.
– Coś się stało?
– Jakieś zamieszanie w miasteczku – wyjaśnił.
Charlotta   nadstawiła   uszu.   Rzeczywiście,   na   zewnątrz   rozległ   się wystrzał, ktoś krzyknął z bólu.
Wachmistrz wyjrzał na korytarz. Dostrzegła, że trzyma w dłoniach szablę i pistolet.
– Rozejrzę się – powiedział i wymknął się z izby.
Mesire zaczęła szukać po omacku butów. Po chwili natrafiła dłonią na obie sztuki obuwia i w pośpiechu naciągnęła długie cholewy na łydki.
Cichoń pojawił się kilka minut później.
– W miasteczku są ludzie Krzeczowskiego, szukają kobiety i mężczyzny podróżujących razem – wyjaśnił. – Zaczęli od karczmy na rozstajach, a teraz przetrząsają inne oberże.
– Cholera jasna – syknęła Charlotta. – Skąd wiedzieli? – Nie mam pojęcia, chłopak nie powiedział.
Uniosła głowę.– Jaki chłopak?
– Stajenny, ojciec przysłał go z ostrzeżeniem. Kazałem mu wyprowadzić konie ze stajni i zaczekać na nas w ustronnym miejscu.
Charlotta  opuściła  izbę  pierwsza,  Cichoń  szedł  parę  kroków  za  nią, taszcząc sakwy.
W  momencie  gdy  dotarła  do  schodów,  drzwi  karczmy  otworzyły  się z  hukiem  i  do  sieni  wparowało  kilku  zbrojnych  z  pochodniami.  Mesire natychmiast wycofała się do korytarza.
Wachmistrz  dobył  pistolet,  ale  powstrzymała  go,  potrząsając  głową. Ostrożnie wyjrzała na parter i zobaczyła, jak tamci wywlekają śpiących gości spod okryć i oświetlają im twarze pochodniami.
Jeden z napastników, wysoki i barczysty, podszedł do lady i gwałtownym ruchem ręki zrzucił na podłogę gliniany dzban.
– Dawać mi tu Żyda! – zakrzyknął.
Charlotta nie miała wątpliwości, że karczmarz od razu skieruje ich na piętro, by uratować swoją skórę.
– Wydostaniemy się oknem – szepnęła do Cichonia.
Wrócili do izby. Charlotta otworzyła okiennice na oścież, a wachmistrz chwycił z dwóch stron ciężki kufer i stękając, zaniósł go pod drzwi.
– To powinno ich na moment powstrzymać – stwierdził.
Po kolei wygramolili się na daszek. Rozkopując obcasami słomę i raniąc sobie dłonie o ostre źdźbła, zsunęli się na krawędź zadaszenia i zeskoczyli na ziemię.
Charlottę znów przeszył ból w dopiero co zaleczonej kostce. Nie miała jednak czasu roztkliwiać się nad sobą. Z piętra gospody dobiegły ich okrzyki i rumor towarzyszący odsuwaniu skrzyni, która blokowała drzwi izby.
Cichoń chwycił Mesire za ramię i wciągnął pod zadaszenie. Przez oknowyjrzał mężczyzna z pochodnią. Usłyszeli siarczyste przekleństwo i wąsata twarz cofnęła się w głąb izby.
– Uciekajmy – szepnął wachmistrz.
Biegnąc  zaułkiem,  mijali  domy  o  ciemnych  oknach  i  zamkniętych drzwiach, za którymi próżno było szukać bezpiecznego schronienia.
Za ich plecami rozległy się chrapliwe zawołania. Charlotta obejrzała się i zobaczyła postacie ścigających ją mężczyzn. Jeden z nich zatrzymał się i   uniósł   ręce,   jakby   celując.   Rozbłysło   i   huknął   wystrzał.   Charlotta odruchowo  się  skuliła,  ale  pocisk  i  tak  przemknął  dość  wysoko  nad  ich głowami.
Usłyszała,   jak   ktoś   krzyknął   rozczarowany.   Razem   z   Cichoniem wskoczyli w przecznicę i omal nie wpadli na dwóch ludzi nadbiegających z ciemności przez wąski prześwit po lewej.
Dostrzegła błysk metalu i chwyciła za sztylet.
– Stać, bo ubijemy! – zawołanie mężczyzny urwało się wrzaskiem, gdy Cichoń wypalił mu z pistoletu w pierś.
Mesire zanurkowała pod ramieniem drugiego z przeciwników i chlasnęła mu ostrzem po nodze. Mężczyzna krzyknął i zwalił się na ziemię.
Znów   huknął   strzał.   Cichoń   pociągnął   Mesire   w   kolejny   zaułek. Przemknęli przez cuchnące podwórko i łączące się ze sobą kręte uliczki. Charlotta miała tylko nadzieję, że wachmistrz wie, dokąd ich prowadzi.
Jej  złe  przeczucia  się  wzmogły,  gdy  wpadli  na  pusty  plac.  Cichoń zatrzymał się i zaklął paskudnie. Domyśliła się, że tu miał czekać na nich stajenny  z  końmi.  Rozejrzała  się,  poszukując  w  ciemnościach  sylwetek zwierząt.
Cichoń bezlitośnie rozwiał jej nadzieje.
– Wystawił nas chłystek – warknął wściekły, kręcąc głową na wszystkie strony.Zadrżała.    Odgłosy    towarzyszące    pościgowi    zbliżały    się.    Jedną z sąsiednich uliczek oświetlił blask pochodni. Charlotta przylgnęła do ściany, wsłuchując się w głosy zbliżających się prześladowców.
„Kurwa, zginąć w tak głupi sposób…”
Wtedy usłyszała syknięcie. W uchylonych drzwiach szopy ukazała się jasna plama twarzy należącej do młodego Żyda.
– Tutaj, szybko! – przywołał ich.
Dopadli  schronienia,  a  Żydek  zatrzasnął  za  nimi  wrota.  Zastygli, nasłuchując tupania i nawoływań mężczyzn przebiegających przez placyk. Paru z nich zawróciło po chwili i zatrzymało się kilka kroków od szopy. Blask pochodni migotał w odstępach między deskami, z których niezbyt porządnie wzniesiono szopę. Charlotta zagryzała usta i przyłożyła oko do szpary.
Mężczyzn  było  trzech,  uzbrojeni  w  szable  i  broń  palną  rozprawiali głośno, gdzie mają szukać ściganych.
Mesire rozpoznała starszego jegomościa z karczmy, tego, który próbował powstrzymać wąsatego kamrata przed jej zaczepianiem. Żałowała, że nie okazał się bardziej przekonujący.
Nagle w ciemności za jej plecami rozległ się trzask, jakby ktoś nadepnął na glinianą skorupę.
Obejrzała się z paniką – to Żydek wpadł na coś w ciemności. Cichoń złapał młodzika za szyję i przycisnął do siebie, kneblując mu dłonią usta.
Charlotta ponownie zerknęła przez szparę.
Tamci musieli usłyszeć hałas. Zamilkli i podeszli pod szopę. Siwowłosy zbliżył się do wrót i przyłożył do nich ucho, nasłuchując.
Charlotta powoli przytknęła lufę pistoletu do miejsca, gdzie znajdowała się głowa szlachcica. Opuszka jej palca oparła się o metalowy spust.
Omal nie wystrzeliła, gdy rozległo się rżenie konia. Szlachcic po drugiejstronie  ściany  zmarszczył  czoło,  a  potem  spróbował  otworzyć  drzwi zaryglowane od środka, co dodatkowo zaniepokoiło wierzchowce.
– To tylko konie – odezwał się z ulgą ktoś stojący za nim. – Wystraszyły się hałasu.
Stary milczał, być może rozważał, czy nie wyważyć drzwi. Nim podjął tę fatalną decyzję, z ciemnej uliczki wychodzącej na placyk wyłoniły się inne postacie.  Na  czele  grupki  uzbrojonych  mężczyzn  kroczył  bardzo  wysoki szlachcic. W dłoni trzymał lampę, której blask oświetlał kościstą, ponurą twarz, z długą blizną na lewym policzku. Krok za nim podążał kolejny znany Charlotcie szlachetka. Prawą dłoń miał owiniętą bandażem i łypał oczyma jak wściekły pies gotów rzucić się każdemu do gardła.
–  Macie  coś,  Stanisławie?  –  zwrócił  się  do  siwowłosego  wysoki szlachcic.
– Wymknęli się nam, Zygmuncie.
„A więc to jest osławiony imć Krzeczowski”, pomyślała Charlotta. Przywódca bandy spochmurniał.
– To źle, bardzo źle – mruknął groźnie i rozejrzał się po otaczających go twarzach. Mężczyźni jeden po drugim spuszczali głowy, nie chcąc stawić czoła temu spojrzeniu.
– Dawać go tu! – szczęknął Krzeczowski.
Z ciemności dobiegł odgłos szamotaniny i głuche uderzenie, któremu towarzyszyło  stęknięcie.  Potem  w  krąg  światła  pochodni  wleciał  jakiś człowiek, potknął się i padł na kolana przed imć Krzeczowskim.
Gdy uniósł głowę, Charlotta wstrzymała oddech. To był karczmarz znad rzeczki, który skierował ich do tego miasteczka. Najwyraźniej nie potrafił utrzymać języka za zębami.
Cóż,  nie  mogła  go  za  to  winić.  Na  tym  świecie  każdy  dba  przede wszystkim  o  siebie.  Albo  chociaż  próbuje,  bo  wnioskując  po  położeniu,w jakim znalazł się oberżysta, nie wyszło mu to najlepiej.
–  Mówiłeś,  że  są  w  karczmie  na  rozstajach  –  rzekł  Krzeczowski, wpatrując się w skulonego u jego stóp mężczyznę.
– Tam ich posłałem, przysięgam…
–  W  takim  razie  chyba  ci  nie  uwierzyli…  –  Szlachcic  pochylił  się i splunął. – Cóż… Przyjechałem tu kogoś powiesić i jak to mówią, człowiek powinien się trzymać swoich postanowień.
Karczmarz zaskomlał.
– Litości, panie… – Rzucił się, by objąć watażkę za nogi, ale ten zrobił krok w tył.
– Na sznur z nim – rozkazał Krzeczowski beznamiętnie, jakby chodziło o utopienie kociaka.
Oberżysta  zawył  i  próbował  się  bronić,  lecz  nie  miał  najmniejszych szans. Silne, bezlitosne dłonie chwyciły mężczyznę i powlekły pod krokiew wystającą spod dachu. Lina była już przygotowana. Ktoś przerzucił ją przez belkę i założył pętlę na szyję nieszczęśnika.
– Pomocy! – zaskomlał karczmarz, lecz nikt nie kwapił się zapobiec zbrodni.
Charlotta  zagryzła  usta,  gdy  powróz  napiął  się  i  dwóch  mężczyzn przytrzymało skazańca kilka cali nad ziemią. Oberżysta wierzgał nogami z początku energicznie, potem coraz słabiej, aż skończyło się na ostatnich podrygach i moczu spływającym z gołych stóp.
„Śmierć Judasza”.
Po przecięciu sznura ciało zwaliło się z łoskotem na ziemię. Miękkie i bezwładne jak połeć mięsa. Oto, co zostaje z człowieka, gdy wydrze się z niego duszę.
Dopiero  wtedy  na  wychudłej,  oszpeconej  blizną  twarzy  Zygmunta Krzeczowskiego pojawiło się coś, co można by wziąć za uśmiech.– Nie mogli się zapaść pod ziemię – warknął. – Znajdziemy ich, choćbym miał przetrząsnąć to miasteczko do spodu. Nikt nie podniesie bezkarnie ręki na mego brata.
Rozległ się chór popierających głosów, nietrudno było wyczuć w nich wszechobecną ulgę.
– Do roboty! – warknął Krzeczowski. – I chcę ich żywych.
Tym razem pomruk aprobaty był znacznie cichszy.
Deptanie ziemi, chrząkanie i splunięcia, wszystko to stopniowo cichło. – Co teraz? – Charlotta zapytała Cichonia szeptem.
– Musimy znikać. Póki szukają nas gdzie indziej.
– Wyprowadź konie, otworzę wrota.
– Nie trzeba, z tyłu jest drugie wyjście – wtrącił niespodziewanie Żydek. – Na łączkę i strumień płynący przy garbarni, stamtąd już blisko do lasku.
Cichoń udał się na drugą stronę szopy. Okazało się, że chłopak mówi prawdę. Wachmistrz zdjął belkę ryglującą wrota. Gdy je pchnął, otworzyły się z cichym skrzypieniem pordzewiałych zawiasów. Ciemności na zewnątrz wabiły możliwością bezpiecznej ucieczki.
Żydek ruszył za nimi, lecz Charlotta chwyciła go za ramię i zatrzymała. – Skąd wiedziałeś o tym miejscu? – zapytała nieufnie.
–  Ojciec  trzyma  tu  czasem  konie  i  towary  na  sprzedaż  –  wyjaśnił młodzik.
– Zostań tu do rana. – Wcisnęła mu w dłoń złotą monetę.
Chłopak wybałuszył oczy i rozwarł usta. Z pewnością po raz pierwszy w życiu dotykał dukata.
– Dobrze to wydaj i nie pokazuj obcym. Ludzie potrafią zabić za mniej – przestrzegła Żydka i wyszła za Cichoniem na dwór.
Z początku prowadzili konie za wodze, nasłuchując i wypatrując oznakzagrożenia. Minęli kilka pochylonych ruder oraz cuchnące uryną zabudowania garbarni i dopiero za strumieniem wskoczyli w siodła. Gdzieś w miasteczku rozległy się wystrzały, znak, że banda Krzeczowskiego pilnie wypełnia rozkazy herszta.
Mesire poczuła lekkie ukłucie w piersi. Zapewne karczmarz nie będzie jedynym człowiekiem, który umrze tej nocy.
Bez trudu zgasiła w sobie tę iskierkę poczucia winy. W życiu każdy odpowiada za siebie i radzi sobie sam. Charlotta z pewnością nie była osobą, która mogła to zmienić. Wystarczyło, że potrafiła się przystosować.
Pognała za Cichoniem wprost w otwierającą się przed nimi przyszłość.
Dobre rady
Lipiec A.D. 1672
Rozpacz i wyrzuty sumienia to straszna klątwa – wypalają duszę, pętają ciało, mącą umysł i odbierają wszelką radość życia. Skłaniają człowieka do roztrząsania w koło spraw, których nie można już cofnąć.
Michał Korybut powoli rozwarł powieki i spojrzał na służącego, który klęcząc, wiązał mu troczki u spodni. Klapnął ociężale na krzesło. Odkąd Eleonora przymusiła go, aby opuścił łoże, nieustannie miał odczucie, że brnie w niewidzialnej mazi. Każdy ruch, gest czy nawet składna myśl wymagały od niego olbrzymiego wysiłku. Najchętniej poddałby się temu ogromnemu ciężarowi  i  został  w  alkowie,  zwinięty  w  kłębek,  z  twarzą  wtuloną w poduszkę.Niestety był królem i nic nie mogło tego zmienić.
Popatrzył na pokojowego. Młodzieniec w milczeniu trzymał przed sobą śnieżnobiałą koszulę. Korybut westchnął cicho i uniósł ręce, aby sługa mógł nasunąć  na  nie  wykrochmalone,  ozdobione  koronką  rękawy.  Następnie służący ukląkł przed nogami swego króla i chwycił w dłonie jasną, niemal pozbawioną owłosienia łydkę. Zaczął nawijać na królewską nogę pończochę. Korybut obserwował jego zgięty kark przechodzący w szczupłe ramiona.
Zamknął  powieki,  usiłując  skupić  myśli  na  czekającym  go  spotkaniu z radą królewską.
Z ulgą powitał moment, gdy pokojowy założył mu na stopy trzewiki. Korybut wyprostował się i spojrzał w zwierciadło. Skinął głową na znak aprobaty.  Teraz  wystarczyło  tylko  założyć  perukę  i  zakryć  bladość  na policzkach pudrem i różem.
Tym zajął się już fryzjer zatrudniony przez królową, czekający na swą kolej za drzwiami sypialni. Jegomość był dość stary i pomarszczony, nie mógł wzbudzić w Korybucie jakiejkolwiek grzesznej tęsknoty.
Zabiegi upiększające trwały jedynie pół godziny, lecz Michał Korybut, patrząc  w  lustro,  musiał  przyznać,  że  przyniosły  zaskakująco  pomyślne rezultaty. Tylko oczy wciąż pozostały takie same, pozbawione blasku i do głębi smutne. Na to nie mogły pomóc żadne pomady ani pudry.
Król opuścił alkowę i w otoczeniu dworaków udał się na spotkanie w sali rady.
Na  miejscu  zastał  już  wszystkich  jej  członków.  Eleonora  zasiadała u szczytu prostokątnego stołu, w miejscu zarezerwowanym dla marszałka i  hetmana  koronnego.  Oba  te  najważniejsze  po  królu  urzędy  pełnił  Jan Sobieski, najgroźniejszy wróg wpływów habsburskich w Rzeczypospolitej, z oczywistych powodów nieobecny na naradzie. Pozostałe krzesła zajmowali biskup  Olszowski,  kniaź  Dymitr  Wiśniowiecki,  Krzysztof  Pac  i  jegoprzyrodni brat Michał Kazimierz, hetman wielki nad wojskiem litewskim. Olszowski  w  skupieniu  czytał  jakiś  dokument,  Litwini  konwersowali
z   królową,   Dymitr   zaś   raczył   się   winem   pomimo   wczesnej   pory. Przekraczając próg komnaty, król zerknął na te wyrachowane oblicza.
„Gniazdo  żmij,  z  których  każda  jest  gotowa  pokąsać  drugą.  A  to najjadowitsza  z  nich”.  Przeniósł  wzrok  na  królową,  która  powstała,  aby ucałować męża w policzek. Reszta senatorów ograniczyła się do złożenia ukłonów, oszczędzając sobie klękania przed majestatem, co w tak bliskim i zaufanym gronie nie było potrzebne.
Korybut zasiadł naprzeciw królowej i zerknął z zazdrością na puchar spoczywający w dłoniach kuzyna Dymitra. Opanował pokusę poproszenia o trunek. Przez ostatnie dni opium i alkohol przynosiły mu ukojenie, ale teraz potrzebował jasnego umysłu. Skupił myśli na celu narady.
– Jakie wieści z Ukrainy, kuzynie? – zapytał kniazia.
Dymitr wymienił szybkie spojrzenie z Olszowskim.
–  Fatalne,  wasza  wysokość  –  rzekł  hetman  otwarcie.  –  Regimentarz Łużecki i Chanenko ponieśli druzgocącą porażkę w starciu nad Bohem.
Korybut poczuł, jak dławi go w krtani.
– Jak bardzo jest źle? – zachrypiał.
Dymitr wykrzywił się, jakby zabolał go ząb.
– Nie mamy jeszcze pełnych wieści. Na pewno wiadomo, że rozbity został pułk królewski… Straty są naprawdę wielkie. Uszczerbek poniósł też autorament zagraniczny, piechota i dragoni. – Kniaź urwał i pokrzepił się winem.
Korybut domyślił się, że to nie koniec złych wieści.
– W mym pułku utracono chorągiew i poległo wielu oficerów – przyznał Dymitr  ponurym  tonem.  –  To  samo  tyczy  się  pozostałych  oddziałów. Czarniecki i Koniecpolski potracili ponoć całe regimenty piechoty i dragonii,ale to nie jest pewna wiadomość. Wciąż czekam na szczegółowe raporty. Tymczasem rozmiar strat możemy ocenić jedynie z relacji porucznika Pruszkowskiego, który sprawuje komendę nad chorągwią pancerną waszej wysokości.
Kniaź przerwał relację i spojrzał na biskupa Olszowskiego. Na ten znak ekscelencja wręczył królowi trzymany w dłoniach list. Korybut przebiegł wzrokiem kilkanaście linijek napisanych pochyłym pismem i popatrzył na panów senatorów.
– Pisze, że w jego chorągwi ocalało jeno pięciu towarzyszy, wszyscy ranni – rzekł wstrząśnięty. – Jak mogło do tego dojść?
– Nie do końca to wiadomo, jak zwykle w takich okolicznościach jeden zwala winę na drugiego – przyznał kniaź Dymitr. – Pruszkowski nie był z przodu, więc nie wie, co się stało. Słyszał tylko pogłoski. Jedni mówią, że wina   leży   po   stronie   regimentarza,   który   po   rozbiciu   nieprzyjaciela w pierwszym ataku lekkomyślnie przeprawił się z wojskiem na drugi brzeg Bohu, gdzie multum ordy i Kozaków stało. Inni twierdzą, że zawinił hetman Chanenko, który nie przyszedł w sukurs walczącym oddziałom. Grunt, że nasi Kozacy z taborem wycofali się do Ładyżyna, odpędzając nieprzyjaciela samopałami  i  bijąc  z  armat,  a  za  Chanenką  podążył  kasztelan  Łużecki z resztą ocalałych. Tam zostali oblężeni przez chana i Doroszenkę.
–  Jeśli  zostaną  zgnieceni,  utracimy  większość  sprawnego  wojska  na Ukrainie.  Trzeba  posłać  im  odsiecz,  i  to  bez  zwłoki  –  zaproponował Krzysztof Pac.
– A niby skąd mamy ją wytrzasnąć? – zapytał Olszowski cierpko. – Gdyby Litwini szybciej się zbierali, nie byłoby tego problemu. – Ksiądz biskup popatrzył wyzywająco na młodszego z Paców.
Michał Kazimierz obruszył się na te słowa, lecz nim doszło do kłótni, wtrącił się Krzysztof.– Trzeba poprosić Sobieskiego i Sieniawskiego, aby ruszyli z pomocą regimentarzowi – oznajmił trzeźwo. – O ile mnie pamięć nie myli, na Podolu przebywa ponad dwadzieścia chorągwi jazdy, w tym dziesięć husarskich. Daje to ponad tysiąc pięćset zaprawionych w bojach szabel.
– Tylko czy Sobieski zachce cokolwiek uczynić? – wyraził wątpliwość Michał  Pac.  –  Łużecki  i  Chanenko  opowiadają  się  raczej  za  królem  niż stronnictwem francuskim. Jeśli ich oddziały się wykrwawią, my stracimy, a Sobieski zyska.
– Wierzę głęboko, że hetman koronny ma w sercu dobro ojczyzny i zrobi to, co leży w jej interesie – oznajmił na przekór bratu Krzysztof Pac.
Tak   przychylne   słowa   tyczące   Sobieskiego   wywołały   zaskoczenie u wszystkich obecnych.
„Czyżby kłótnie w rodzinie? Tylko czy aby szczere?”, zastanowił się Korybut. Obserwując oblicza Eleonory, Olszowskiego i Dymitra, zrozumiał, że i oni mają wątpliwości co do prawdziwych intencji Paców.
Pierwszy otrząsnął się ksiądz biskup.
– Jeszcze dziś napiszę list do Sobieskiego – zadeklarował, co zostało natychmiast zaakceptowane przez członków rady.
– Czy są wieści z Moskwy, księże biskupie? – zapytał Korybut, kończąc definitywnie poprzedni temat.
–  Poselstwo  od  cara  przekroczyło  już  granicę  z  Litwą  –  odrzekł Olszowski. – Podróżując w tym tempie, zawitają do Warszawy za dwie, trzy niedziele.
–  Niespieszno  wywiązać  się  Moskalom  z  traktatu  w  Andruszowie  – burknął Krzysztof Pac zniesmaczony.
– Car przestrzega umowy tylko wówczas, gdy jest mu to wygodne – stwierdził kniaź Dymitr. – Powinniśmy się uczyć od niego cynizmu i dbania o własne interesy.To akurat nie wzbudziło u nikogo wątpliwości, za to problem zrodził się gdzie indziej.
– Myślę, że wasza wysokość powinien zaczekać w stolicy na przybycie poselstwa  –  oznajmiła  Eleonora,  co  wywołało  kolejną  wymianę  spojrzeń między Olszowskim a Dymitrem.
– Ośmielę się mieć inne zdanie na ten temat, wasza miłość – odparował ksiądz biskup. – Szlachta bardzo opieszale zbiera się w województwach na pospolite    ruszenie.    Król    powinien    osobistym    przykładem    wskazać poddanym, aby spieszyli bronić ojczyzny.
– Wyjazd króla urazi posłów moskiewskich – zauważyła Eleonora.
–  A  jeśli  nawet,  to  i  lepiej  –  zripostował  Olszowski  buńczucznie.  – Moskal  szanuje  jeno  siłę  i  butę,  a  gardzi  słabością.  Dyplomacja  to  gra pozorów, pokażmy im, że nie jesteśmy tak słabi, jak to jest w rzeczywistości.
– Przychylam się do opinii ekscelencji – wtrącił Krzysztof Pac, czym znów ściągnął na siebie zdumione spojrzenia członków rady.
Korybut   próbował   przypomnieć   sobie,   kiedy   to   ostatnio   któryś z Litwinów zgadzał się w czymkolwiek istotnym z Olszowskim. Postanowił wykorzystać tę zaskakującą jednomyślność, aby zagrać na nosie królowej.
– Nie będę oczekiwał na posłów cara w Warszawie – oznajmił. – Znajdą do mnie drogę.
Eleonora    skwitowała    tę    decyzję    skrzywieniem    warg,    lecz    nie zdecydowała się podważać publicznie decyzji męża.
Po przedyskutowaniu kilku spraw mniejszej wagi zakończyli radę. Michał Korybut od razu wrócił do swej samotni. Niestety nie dane było
mu cieszyć się tak upragnionym spokojem i odpoczynkiem.
Ledwo zdołał się pozbyć niewygodnych królewskich szat i peruki, do alkowy  wparowała  małżonka.  Poznał,  że  była  rozzłoszczona,  a  ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, były wyrzuty i połajanki.– Jestem zmęczony, czy nie omówiliśmy już wszystkiego na radzie? Eleonora zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– Nie zajmę ci wiele czasu. Chcę tylko wiedzieć, czemu zlekceważyłeś mą wolę!?
Korybut poczuł ukłucie w sercu, jak zawsze gotów wycofać się ze swego zdania,  gdy  napotykał  opór  żony.  Wcześniej  taki  wpływ  miała  na  niego matka.
Wspomnienie kniahini wywołało w nim kolejny przypływ poczucia winy. A także coś jeszcze, złość, a może nawet więcej – gniew.
– Twą wolę!? Jestem królem i twym mężem! – Te w zamierzeniu twarde słowa wypowiedział dość słabo i piskliwie, ale nie zważał na to.
Eleonora zaśmiała się szyderczo.
– W jednym i drugim jesteś do niczego! – wrzasnęła. – Tylko małżeństwo ze  mną  i  poparcie  cesarza  utrzymuje  cię  na  tronie.  Nie  jesteś  nawet mężczyzną – cisnęła weń od dawna tłumioną pogardą. – Ile czasu minie, nim wrócisz do swych zboczonych praktyk?
Liczyła  z  pewnością,  że  zawstydzi  go  i  stłamsi.  Był  dla  niej  tylko marionetką. Tym większym szokiem okazało się plaśnięcie w policzek, które jej wymierzył. Oboje zastygli zdumieni tym, co się stało.
Eleonora wybałuszyła oczy, Korybut zaś wpatrywał się w nią z gniewem i zaciskał pulchne dłonie, gotów dać jej w twarz raz jeszcze, jeśli tylko znów spróbuje odrzeć go z godności.
Musiała  wyczytać  to  z  jego  twarzy.  Zacisnęła  zęby,  obróciła  się  bez słowa i furkocząc suknią, opuściła alkowę. Gdy zatrzasnęły się za nią drzwi, Michał Korybut poruszył się niespokojnie. Nikogo wcześniej nie uderzył. Nawet  sługi.  Dawno  temu,  w  młodości,  marzył,  by  przeciwstawić  się zaborczości matki, ale ta złamała go i ulepiła stosownie do swej woli.
Teraz, gdy umarła, wszystko stało się inne. Pozostała pustka, którą musiałczymś zapełnić. Nienawiść i gniew były lepsze niż żal i wieczne poczucie winy za to, kim się jest. Dawały siłę potrzebną do przetrwania. Nadzieję potrzebną, by nie załamać się pod naporem własnych słabości.
Cisza przed burzą
Miasto Stryj powitało Charlottę i Cichonia biciem kościelnych dzwonów. Ich głęboki metaliczny odgłos towarzyszył dwójce podróżnych aż do bram zamku, gdzie stłumiły go grube mury twierdzy Sobieskich.
Charlotta zeskoczyła z siodła i uśmiechnęła się do wachmistrza. W końcu byli bezpieczni.
Niestety nie czuła się najlepiej, od rana kłuło ją w podbrzuszu. Ignorując dolegliwości,  od  razu  odszukała  Jakuba.  Wydawało  się,  że  chłopiec  jest w dobrej kondycji.
Poleciła bonom opiekującym się paniczem, aby przyszykowały się do rychłego  opuszczenia  miasta.  Następnie  udała  się  na  posiłek,  po  którym odbyła rozmowę z Cichoniem.
Wachmistrz stawił się przed nią w czystym stroju i gładko ogolony, co odjęło mu jakieś dziesięć lat.
– Wyjeżdżamy jak najszybciej się da – poinformowała go Charlotta. – Zadbaj, proszę, o konie i karocę, nie chcę po drodze żadnych niespodzianek.
Poczuła gwałtowny ból w podbrzuszu i musiała usiąść na krześle. – Choruje pani? – zapytał wachmistrz z niepokojem.
Machnęła ręką.– Nic to. Zwykłe kobiece dolegliwości, przejdą, gdy wypocznę. Wręczyła Cichoniowi sakiewkę.
– Porozmawiasz z frochtarzami o wynajmie szkuty, tylko nie daj zedrzeć z siebie zbyt wiele grosza – przestrzegła.
Cichoń zważył mieszek w dłoni i skinął głową.
Gdy  zostawił  ją  samą,  Charlotta  udała  się  do  biblioteki  zamkowej i wybrała z półki frywolną komedyjkę napisaną po francusku. Przez resztę dnia odpoczywała. Do kolacji wypiła puchar wina i zasnęła przy palącej się na stoliku świecy.
Ocknęła się rano z silnym bólem w podbrzuszu i uczuciem wilgoci na udach. Odgarnęła kołdrę i zobaczyła dużo krwi. Zaniepokoiła się, to nie był jeszcze czas na miesięczne krwawienie. Wsunęła dłoń między uda, a potem obejrzała zaczerwienione palce. Tak jak się obawiała, we krwi były zakrzepy.
Nie  potrzebowała  medyka,  aby  wiedzieć,  co  jej  dolega.  Zapalenie przydatków   dopadało   ją   co   jakiś   czas.   Lekarze   twierdzili,   że   jako dziewczynka  musiała  przebyć  nieleczone  zapalenie  dróg  rodnych.  Od tamtego czasu dolegliwości wracały przy osłabieniu organizmu. W tym też upatrywano przyczyn jej bezpłodności.
Starła ręcznikiem krew z nóg i zabezpieczyła się, używając bawełnianych szmatek. Potem włożyła strój z czarnego sukna, na którym nie widać plam, i udała się na śniadanie. Zmierzając na posiłek, zleciła służbie przygotować kolasę na wyjazd do miasteczka.
Jadła bez apetytu, wypiła za to dwa puchary wina. Alkohol poprawił jej nastrój, nie stanowił jednak trwałego remedium na trapiące ją dolegliwości.
Gdy  zegar  w  jadalni  wybił  dziewiątą,  uznała,  że  nie  będzie  dłużej zwlekać. Zeszła na dziedziniec. Z pomocą woźnicy wsiadła do powozu.
Zaprzęg  poruszał  się  powoli.  Na  wąskich  i  zatłoczonych  uliczkach panował  ścisk,  szczególnie  tam,  gdzie  handlarze  rozstawili  stragany.  Naławach stały półmiarki pszenicy, żyta i owsa, kosze z jajami oraz kadzie z miodem. Niżej szwendały się kury uwiązane za nogi do palików, gdacząc i wydziobując Bóg wie co z ziemi. Wszędzie widziała mnóstwo Żydów wyróżniających się spośród chrześcijan mową i strojem. W każdym miasteczku należącym do Sobieskich działo się tak samo: Polaków, Rusinów, Ormian czy Niemców ubywało przez zarazy i wojny, a w ich miejsce przybywali prędzej czy później potomkowie Abrahama. Domy żydowskie wyrastały jeden przy drugim i w końcu uliczka stawała się miniaturowym sztetlem.
W jeden z takich zaułków poleciła skręcić woźnicy.
Wznosiło się tam kilkanaście domów, w tym oberża. W powietrzu czuło się mdły zapach sfermentowanej pszenicy z pobliskiej wytwórni gorzałki. Przy magazynku trzech barczystych młodzieńców z pejsami rozładowywało wózek  z  beczek.  Nieco  dalej  kolejny  Żyd  sprzedawał  okowitę  na  ulicy ludziom,  którzy  nie  mieli  czasu  czy  ochoty  przesiadywać  w  dusznej gospodzie. Klientów nie było wielu o tak wczesnej porze dnia.
Naprzeciw karczmy mieściła się apteka.
Charlotta kazała woźnicy się zatrzymać. Zeszła z kolasy, a sługa otworzył przed nią ciężkie drzwi.
Wewnątrz  było  przyjemnie  chłodno,  a  w  powietrzu  unosiła  się  woń suszonych  ziół.  Aptekarz  rozpoznał  ją  od  progu  –  nie  raz  i  nie  dwa odwiedzała Stryj, towarzysząc pani Sobieskiej. Odłożył szmatkę, którą akurat czyścił wagę, wybiegł ku szlachciance i rzucił się do całowania jej dłoni.
– Czego trzeba wielmożnej pani?
–  Tasznika  pospolitego,  rdestu,  nagietka,  jemioły,  skrzypu  polnego, pokrzywy i melisy – wyliczyła Charlotta. – Potrzebuję też omanu wielkiego, kurzego ziela i waleriany.
Aptekarz skinął głową i po kolei odmierzył na wadze porcje suszonychziół, od razu pakując wszystko w parcianą torebkę.
– Zalecam pić wywar trzy razy dziennie przed posiłkiem – powiedział. – Wiem, ale to nie wszystko – odrzekła Mesire. – Odezwał mi się jeszcze
Adnexitis. – Użyła łacińskiej nazwy wstydliwego schorzenia.
Aptekarz skubnął wargę.
– Ach tak, przygotuję coś odpowiedniego.
Charlotta  obserwowała,  jak  sięga  po  słoje  z  rozmarynem,  mącznicą lekarską i jasnotą białą, waży zioła i miesza je z tarniną, pokrzywą, stokrotką i rdestem ptasim, dodaje drapacz lekarski, mniszek i dziką różę, aż utworzył się z tego spory pakunek.
Odebrała paczkę i położyła na blacie zapłatę. Aptekarz wyjął spod lady przyrząd w kształcie gruszki zakończony miedzianą rurką.
– Przyda się do irygacji… – Wręczył go Charlotcie – Trzeba umieścić… – Już to robiłam… – przerwała mu, gdyż targnął nią silny spazm. Wyszła z apteki i wsiadła do powozu.
– Ruszaj na zamek, tylko szybko! – warknęła na woźnicę.
Trzasnął bat i pognali z turkotem kół.
Po dotarciu na miejsce od razu udała się do kuchni.
Wręczyła kucharce zioła na krwawienie i poleciła dostarczyć sobie jak najszybciej wywar i talerz z tłustym rosołem. Jeśli chodzi o drugą sprawę, zajęła się nią osobiście. Napełniła kwartę wodą i wsypała do niej trzy łyżki ziół. Gotowała wywar przez pięć minut, a potem odstawiła pod przykryciem na  pół  godziny  i  przecedziła.  Z  gotowym  odwarem  udała  się  do  swej komnaty.   Kucając   nad   miednicą,   użyła   gruszki   z   miedzianą   rurką i przepłukała obolałe miejsce.
Wytarła się ręcznikiem i położyła w łóżku.
Rozmyślała. Upłynie kilka dni, nim będzie w stanie poruszać się bezzaciskania zębów, choć do pełnego wyzdrowienia trzeba tygodnia, może nawet dwóch, aby choroba nie nawróciła. Uznała, że nic się nie stanie, jeśli odłoży podróż do przyszłej niedzieli.
Rozległo się pukanie i weszła służąca, niosąc rosół i kubek z naparem. Charlotta zmusiła się do przełknięcia naparu i strawy, a potem spróbowała zasnąć i zapomnieć o słabości ciała.
Nie było to proste, zioła nie działają od razu i przez pierwsze godziny kręciła  się  w  łóżku,  a  gdy  w  końcu  przysnęła,  budziły  ją  co  jakiś  czas szarpnięcia bólu.
Z  przerwami  przespała  resztę  dnia  i  pół  nocy.  Nie  mogąc  dłużej wytrzymać w łóżku, wstała i otworzyła okno.
Chłodne   powietrze   pocałowało   jej   wilgotną,   rozpaloną   skórę.   Na dziedzińcu dostrzegła wartownika opartego o mur, gdzieś daleko szczekał pies. Potem umilkł, być może skarcony przez pana.
Przymknęła powieki, napawając się tą chwilą.
Ciszę rozdarł kobiecy krzyk. Było w nim coś przerażającego.
Charlotta otworzyła oczy, niepewna, czy aby nie pada ofiarą złudzenia. Wychyliła  się  przez  okno  i  spojrzała  na  skrzydło  zamku.  Wrzask  się powtórzył. Dochodził z komnat Jakuba.
Serce skoczyło jej do gardła. Chwyciła świecznik i wypadła na korytarz. Nie zważała na ból w podbrzuszu ani to, że jest boso, w samej tylko koszuli.
Zobaczyła   bonę.   Wyglądała   na   roztrzęsioną.   Jej   posiwiałe   włosy znajdowały się w całkowitym nieładzie.
– Co się stało?
Kobieta wlepiła w nią spanikowany wzrok.
– Panicz dostał krost i gorączki – wypaliła i nerwowo zaczęła wycierać dłonie o koszulę. – W zamku jest zaraza!Charlotta cofnęła się o krok, jakby chcąc uciec przed żywym ogniem. Krzyk przerażenia uwiązł jej w krtani.
– Sprowadź medyka, natychmiast – wydusiła z siebie, czując, jak cała się trzęsie.
Bona skinęła głową i odeszła chwiejnie.
Charlotta  zbliżyła  się  do  drzwi  komnaty,  zza  których  dobiegał  płacz Jakuba.  Serce  biło  jej  jak  oszalałe.  Zaraza!  Śmierć,  która  nie  oszczędza nikogo.  Bogacza  ani  biedaka,  niewolnika  ani  księcia.  Nie  ma  na  nią lekarstwa,  nie  ma  przed  nią  ratunku.  Można  tylko  czekać  i  bać  się,  że przyjdzie po ciebie.
Jeszcze krok dzielił ją od sypialni chłopca. Wiedziała, że powinna tam wejść, ale zatrzymała się i zacisnęła dłoń na framudze drzwi.
Usłyszała kroki za plecami.
To był Cichoń. Obróciła się do wachmistrza, czując ulgę, że nie musi wchodzić do komnaty Jakuba.
– Panicz zachorował, to prawdopodobnie zaraza – wyjaśniła.
Nawet w słabym blasku świecy dostrzegła, jak Cichoń blednie.
– Co mam robić?
– Weź żołnierzy i sprawdź, kto jeszcze zachorował. Odizoluj zdrowych od chorych. Jeśli trzeba będzie, użyj siły… – Zawahała się, wiedząc, że to, co powie, może przesądzić o ich życiu i śmierci… – I zamknij bramy. Nikt nie może opuścić zamku.ROZDZIAŁ V
Złe wróżby
Sierpień A.D. 1672
Tyner ocknął się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pamięć wracała powoli, odsłaniając obrazy, o których wolałby zapomnieć.
Bitwa, ucieczka przez mokradła, kurhan i spotkanie ze sługusami Klary Pac. Wzdrygnął się na wspomnienie ognia palącego mu skórę. Wsunął dłoń pod koszulę i napotkał opatrunek.
Uniósł głowę z poduszki i rozejrzał się po izbie. Prócz łóżka, w którym leżał, komody, stołu i krzesła nie było tu innych mebli. Na blacie stał dzban zostawiony przez Grota.
Bogusław pamiętał bardzo mgliście wszystko, co nastąpiło po uratowaniu go  przez  wachmistrza.  Gorączka  zatruła  mu  krew  i  przez  kilka  dni balansował na krawędzi rzeczywistości i maligny.
Przesunął  językiem  po  wnętrzu  wyschniętych  ust.  Musiał  się  napić. Powoli wstał z łóżka i podszedł do stolika. Podniósł dzban i gdy przysunął go do twarzy, wyczuł cierpki aromat wina. Domyślił się, że to sprawka Grota.Medyk przez cały czas poił go jakimiś ziołami, od których Tyner dostawał potów i biegunki. Pobłogosławił w myślach wachmistrza i przytknął krawędź cynowego naczynia do ust. Pił łapczywie, nie zważając, że z kącików warg ściekają mu kropelki trunku. Skończył dopiero wtedy, gdy ujrzał dno. Odstawił naczynie i otarł dłonią usta i wilgotny zarost wokół nich.
Popatrzył na mokrą koszulę. Ściągnął ją z siebie, uniósł ramię i odgiął opatrunek  od  ciała.  Obejrzał  poparzone  miejsce,  delikatnie  naciskając palcami wokół świeżo zabliźnionej skóry. Ślad, jak to po oparzeniu, wyglądał paskudnie, ale rana – jak wszystkie wcześniejsze – goiła się znakomicie. Także pręgi po chłoście zastrupiały się ładnie i Bogusław spodziewał się, że wkrótce pozostaną po nich jedynie blizny.
Wtedy  usłyszał  kobiece  krzyki  i  żołnierskie  przekleństwa.  Odgłosy dochodziły z dworu. Tyner zbliżył się do otwartego na oścież okna i wyjrzał na  dziedziniec  zamku.  Pośrodku  placu  wznosił  się  szafot  z  katowskim pieńkiem.  Wokół  podestu  zebrało  się  kilkuset  gapiów,  głównie  żołnierze i  czeladź,  choć  dostrzegł  też  sporą  grupkę  rozpaczających  głośno  kobiet z  dziećmi.  Nieco  z  boku,  przy  schodkach  na  szafot,  stało  kilkunastu mężczyzn skutych łańcuchami. Większość z nich miała tatarskie rysy.
Ksiądz nie był obecny przy egzekucji, a o obecność imama nikt się nie zatroszczył. Dwóch żołnierzy chwyciło pierwszego ze skazanych i zawlekło go na podest, gdzie czekał już kat.
Tatar opierał się i coś krzyczał. Jeden z żołnierzy zdzielił go pałką w tył głowy, a drugi przytrzymał nieszczęśnika przy pieńku.
Oprawca wzniósł topór…
Szczęknęła naciśnięta od zewnątrz klamka. Tyner obrócił się i zobaczył Grota, który trzymał w dłoniach miskę z parującą zupą.
Jak przez mgłę pamiętał twarz wachmistrza, gdy ten pochylał się nad nim i wpychał mu łyżkę z jedzeniem w usta.– Postaw na stole – poprosił Tyner i znów popatrzył na szafot. – Co tam się dzieje?
Grot stanął za porucznikiem.
–  To  Lipkowie,  niemal  wszystkie  ich  chorągwie  w  armii  koronnej zdradziły i przeszły na stronę Turków – wyjaśnił. – Za tym przykładem poszły  tatarskie  oddziały  nadworne.  Uciekając  do  nieprzyjaciela,  grabią i palą, biorą zakładników. Poznajesz tego bogacza w karmazynie? – Grot wskazał    na    szlachcica    przypatrującego    się    egzekucji    z    balkonu komendantury.
– Znam twarz, ale nie pomnę, kto zacz.
–   To   Hieronim   Lanckoroński,   podkomorzy   podolski,   dwie   jego chorągwie Lipków przeszły na stronę sułtana, a sam Lanckoroński omal nie dostał się w ich jasyr. Teraz mści się na każdym Lipku, który wpadnie mu w ręce.
Tyner z zaciętą miną patrzył, jak spada z karku kolejna głowa.
– Nie pomoże to w niczym, tylko narobi szkody – mruknął.
Na twarzy Grota odmalowało się zaskoczenie.
– Jesteś ostatnią osobą, od której spodziewałem się coś takiego usłyszeć. Bogusław  milczał.  Nie  kochał  Tatarów,  Bóg  wie,  ilu  zabił,  sam  nie
potrafił ich zliczyć. Nawlekał ich na pal i czynił inne okrutne rzeczy, gdy szukał w krwawej zemście ukojenia po śmierci Marii. Teraz jednak ogień buzujący mu w piersi przygasł, zostały po nim tylko popioły. Obserwując kaźń, nie odczuwał satysfakcji, widział tylko rozpaczające kobiety i dzieci zmuszone patrzeć na śmierć swych ojców.
Zamknął okiennice, nie chcąc dłużej słyszeć lamentów dobiegających z dziedzińca.
– Gdzie jesteśmy? – Był pewien, że pytał o to wcześniej, ale otumaniony gorączką, nie zapamiętał odpowiedzi.W Barze. Na trakcie znalazł nas podjazd wysłany w stronę Bohu.
– Kto tu dowodzi? Lanckoroński?
– Nie, on tu jest tylko przejazdem w drodze do Kamieńca. Komendę sprawuje Mikołaj Sieniawski. Przyszedł nawet zobaczyć, co u ciebie.
Tyner aż się skrzywił. Ostatnim razem, gdy rozmawiali w cztery oczy, chorąży  wielki  koronny  wysłał  go  przed  sąd  hetmański  z  oskarżeniem o dezercję i pojedynek.
– Mówił coś?
– Jak tylko wstaniesz z łoża, masz się przed nim stawić.
Tyner spojrzał na dziedziniec, gdzie potoczyła się następna głowa. Z pewnymi rzeczami nie ma co zwlekać, lepiej stawić im czoła, niż gryźć się w niepewności.
– Gdzie mój strój? – zapytał. – Pójdę rozmówić się z Sieniawskim.
– Dałem do cerowania i prania, leży w komodzie jak nowy – odparł wachmistrz.  –  Ale  nie  ma  co  iść  na  głodnego.  Krupnik  stygnie,  a  jest naprawdę dobry.
Tyner  pochylił  się  nad  zupą,  poczuł  intensywną,  apetyczną  woń. Zaburczało mu w brzuchu.
Usiadł do stołu i chwycił za łyżkę. Krupnik był wyśmienity, gęsty od kaszy   i   kawałków   mięsa.   Siorbiąc   strawę,   przyglądał   się,   jak   Grot przygotowuje mu ubiór. Bogusław uprzytomnił sobie, że wciąż nie pomówił z wachmistrzem o tym, co się stało. Wetknął łyżkę w zupę i popatrzył na przyjaciela.
– Dziękuję, że po mnie wróciłeś.
Grot zastygł, a potem na krótko zerknął na Tynera.
–  Na  wojnie  ludzie  muszą  liczyć  na  siebie  nawzajem  –  burknął zawstydzony i wrócił do szykowania stroju.Bogusław skończył jeść i się ubrał. Od miesięcy nie nosił czegoś równie świeżego.
Udał  się  do  kwatery  Sieniawskiego.  Sekretarz,  który  niczym  cerber strzegł drzwi gabinetu, upewnił się, że dowódca oczekuje oficera, po czym wprowadził go przed oblicze magnata.
Tyner wyprężył się i zasalutował, co kosztowało go ukłucie bólu w boku. Mikołaj Sieniawski wlepił wzrok w porucznika i uśmiechnął się ciepło. – Spocznij waszmość. – Łaskawie wskazał krzesło stojące na ukos do
biurka. – Widzę, że dochodzisz szybko do zdrowia. To dobrze, bardzo dobrze… Potrzeba teraz każdego dobrego oficera po nieszczęściu, które spotkało nas pod Czetwertynówką.
– Jak duże ponieśliśmy straty? – zapytał Tyner.
Sieniawski wykrzywił gniewnie usta.
–  Wiem  o  tuzinie  zaginionych  poruczników,  blisko  setce  towarzyszy i  dwakroć  tylu  pocztowych,  a  to  przecież  tylko  jazda.  Najwięcej  strat poniosła piechota i dragoni, niektóre regimenty zostały całkiem zniesione, zginęły setki dobrych ludzi. – Sieniawski zacisnął pięści, a jego przystojna twarz nabrała złowieszczego wyrazu. – Ostrzegałem, że Łużecki nie nadaje się  na  regimentarza  –  rzekł  porywczo.  –  Ale  król  jegomość  promuje miernych, lecz wiernych mu oficerów.
Tynera  drażniło  to  całe  gadanie  i  hipokryzja  magnata.  Nie  dalej  jak miesiąc  wcześniej  Sieniawski  wraz  z  Sobieskim,  Prażmowskim  i  resztą malkontentów  najechał  z  wojskiem  Warszawę.  Zamierzali  obalić  króla i  osadzić  na  tronie  francuskiego  księcia.  Przyjmowali  z  Paryża  ogromne łapówki w złocie, robili wszystko, by zasiać anarchię i niezgodę w wojsku.
„A teraz to pierdolenie”.
Bogusław zacisnął zęby, nie dając się sprowokować.
– Nadeszły wieści od regimentarza Łużeckiego? – zmienił temat.– Skrył się w Ładyżynie z podkulonym ogonem – odparł Sieniawski szyderczo. – Chanenko był z nim parę dni, ale musieli się pożreć o to, kto bardziej jest winny klęski. Kozacy porzucili obóz i skierowali się na zachód.
– Dołączą do waszych sił?
Sieniawski zawiesił na Tynerze baczne spojrzenie.
– W tej sprawie cię wezwałem, mości poruczniku. Udasz się do Chanenki z propozycją,  aby  udzielił nam zbrojnej pomocy.  Po  tym,  jak  odesłałem regiment piechoty biskupa krakowskiego do obrony Kamieńca, zostało mi dwa  tysiące  samej  jazdy.  Z  tymi  siłami  bez  piechoty  nie  powstrzymam nieprzyjaciela.
Tyner nie czuł się na siłach wsiadać na koń.
– Niech jedzie kto inny, czemu ja?
Chorąży zmierzył go gniewnym wzrokiem.
– Nie udawaj waszmość nierozgarniętego. Wasz ojciec służył Jaremie, a ty obstajesz wiernie przy jego synu. Chanenko to stronnik króla, to z jego namaszczenia został wyniesiony na hetmana Kozaków. Jest szansa, że cię wysłucha.
Tyner zmrużył oczy, wpatrując się w magnata.
– Czemu mam wam zatem pomagać?
– Dla dobra ojczyzny. Wczoraj wróciły czaty znad mołdawskiej granicy. Sułtan  z  armią  stanął  po  drugiej  stronie  Dniestru,  niemal  naprzeciw Kamieńca. Budują most, zwiadowcy widzieli, jak stawiają przęsła. Za kilka dni  zostanie  ukończony.  Przemów  Chanence  do  rozsądku,  niech  zbierze załogi z twierdz i z całą siłą dołączy do mnie. Mając za plecami twierdzę kamieniecką, może dotrzymamy wspólnie do nadejścia odsieczy.
Tyner nie mógł zaprzeczyć, że w argumentacji Sieniawskiego było sporo racji.
– Pojadę – zdecydował.Bar  opuścił  o  świcie  następnego  dnia  w  towarzystwie  Grota  i  kilku żołnierzy   eskorty.   Podążali   przez   leżące   odłogiem   ziemie,   niemal pozbawione osad i ludzi. Wysoka trawa i ukryte w niej jary wymuszały ostrożną jazdę. Nie brakowało też lasów i mokradeł, gdzie na nieostrożnych podróżnych mogli się zasadzić bandyci.
Słońce stało już wysoko, gdy zatrzymali się na postój w opuszczonej wiosce. Co wygnało mieszkańców z tej urodzajnej ziemi, Tyner nie wiedział. Możliwości było aż nadto: Tatarzy, Kozacy, polskie wojsko bądź zwykli łupieżcy, których nie brakowało w tych niespokojnych czasach. Przyroda szybko odzyskiwała wydarty jej pracą ludzkich rąk teren. Miejsce ogrodów zajęły chwasty i krzaki, pola zarosły łopianem i ostrą stepową trawą, a ściany domów oplótł bluszcz.
Żołnierze zaprowadzili konie nad strumień, a Grot poszedł rozejrzeć się po tym, co zostało z wioski. Gdy wrócił, trzymał kilka karczochów.
– Znalazłem je w ogrodzie przy cerkwi. Smaczne – zapewnił i podał korzeń porucznikowi.
– Nie chcę – burknął Tyner. Wciąż nie czuł się zdrowo, a jazda w siodle była większym wysiłkiem, niż się spodziewał. Miał też inne zmartwienia związane z powierzoną mu misją.
Wachmistrz usiadł obok porucznika i zaczął chrupać warzywo. Tyner popatrzył na niego rozdrażniony.
– Masz tyle miejsca wokół, a będziesz mi tu tak ciapać.
Grot wzruszył ramionami. Ani myślał przenieść się gdzie indziej.
– Co cię gnębi, poruczniku?
–  Niech  pomyślę  –  rzekł  cierpko  Tyner.  –  Najpotężniejsze  kobiety w  Rzeczypospolitej  chcą  mnie  widzieć  martwym.  Omal  nie  zginąłem w męczarniach, a po śmierci Gryzeldy zostałem bez protektora… Jakby było mało, teraz tłukę dupsko w siodle, wykonując misję zleconą przez człowieka,który jeszcze miesiąc temu chciał obalić króla. Pochrzanione to wszystko. –  Ale  przynajmniej  żyjemy,  nie?  –  Grot  chrupnął  karczocha.  –  A
Chanenko, jak myślisz, co zrobi?
– Bóg raczy wiedzieć. To chytry człowiek, nie jakiś prosty chłop. Mówią, że wywodzi się z tatarskiego rodu książęcego, jego ojciec ożenił się z polską szlachcianką wykupioną z niewoli. Od śmierci Chmielnickiego Chanenko stale dąży do pogodzenia Kozaków z Rzecząpospolitą. Ani myślał jak inni pułkownicy  podporządkować  się  Moskwie  czy  sułtanowi.  Za  postawę  tę został nobilitowany jeszcze za poprzedniego króla.
– Co nie znaczy, że będzie chodził na pasku takich ludzi jak Sieniawski – zauważył  Grot  nadspodziewanie  trafnie.  –  Pamiętam,  jak  zeszłego  roku odbiliśmy  z  Kozakami  Chanenki  kilka  warowni  za  Bohem…  –  Skubnął zębami  brudny  paznokieć.  –  Potem  Kozacy  zajmowali  je  jak  swoje, wypierając  polskie  załogi.  Sam  widziałem,  jak  obili  kijami  plenipotenta przysłanego  przez  szlachcica,  który  rościł  sobie  prawo  do  miasteczka i poddanych.
Żołnierze  wrócili  z  końmi  znad  strumienia  i  wszyscy  razem  ruszyli w dalszą drogę. Za wsią teren wyrównał się i tylko w oddali widać było skupiska  kurhanów,  w  których,  jak  twierdzili  Kozacy,  leżeli  starożytni bohaterowie.
Jeszcze przed zmierzchem ujrzeli Braiłów. Z daleka miasto wyglądało jak oblężone przez nieprzyjaciela. Przed fosą i palisadą stały setki wozów taboru, działa i namioty. Kozaków przybyło blisko pięć tysięcy, niemal czterykroć więcej, niż liczyła ludność miasteczka ciężko doświadczonego przez wojny. Większość mołojców usadowiła się na zniszczonych przedmieściach, gdzie ocalały niektóre domy, inni spali na ulicach, korzystając z letniej pogody. Tylko starszyzna mogła liczyć na kwaterę na zameczku.
Hetman Kozaków przyjął Tynera w jednej z tamtejszych komnat. Siedzączgarbiony nad stołem i obłożony papierami, wyglądał niczym skryba.
– Czołem biję waszmości – przywitał się Bogusław z ukłonem. Chanenko zmarszczył krzaczaste brwi.
– Nie spodziewałem się, mości poruczniku, że to ty przywieziesz pismo od malkontentów.
– Poproszono mnie o to, nie wypadało odmówić. – Bogusław sięgnął za pazuchę po list i wręczył go Chanence.
Ten złamał pieczęć i rozłożył zgięty na trzy części papier. Dłuższą chwilę wodził wzrokiem, zapoznając się z treścią. Gdy skończył czytać, popatrzył na Tynera znad krawędzi karty.
– Chce, bym do niego dołączył. Mamy wspólnie bronić Kamieńca.
– Tak słyszałem – przyznał porucznik.
Chanenko odłożył list na stertę innych papierów i pogładził siwe wąsy. –  A  ty  co  myślisz,  waszmość?  Co  powie  król,  gdy  połączę  siły
z buntownikami?
– Doszło do zgody. Król przebaczył malkontentom, by wspólnie stawić czoła nieprzyjacielowi – zauważył Tyner, lecz nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to bardzo naiwnie.
– Doszło do zgody, powiadasz… Przebaczył… – Hetman sięgnął w stertę papierzysk i wyciągnął zeń kartę opatrzoną pieczęcią biskupią. – A ja mam tu list od podkanclerzego Olszowskiego. Ksiądz biskup nakazuje mi stanowczo unikać wspomagania oddziałów popierających Sobieskiego. Kogo więc mam słuchać?
– Najlepiej rozsądku – podpowiedział Tyner. – Biskup prowadzi swoją politykę, nie zależy mu na Kozakach.
– A komu zależy? Sobieskiemu? Królowi…? Dlatego sam muszę dbać o mych ludzi.– Walcząc osobno, nie stawicie czoła nieprzyjacielowi.
– Razem też niewiele zdziałamy. Mam ja szpiegów w obozie Doroszenki i sułtana. Wielka potęga na nas zmierza, dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi, setka dział.  Trzeba  by  wszystkich  sił  Rzeczypospolitej,  aby  powstrzymać  tę nawałę. A co jest? Kilka tysięcy moich mołojców i resztki armii koronnej. Przy pierwszym starciu zostaną po nas białe kości w stepie.
– Co więc uczynisz, mości hetmanie?
– Wycofam się, jak radzi biskup Olszowski, na północ, w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Tam przeczekamy największe natarcie. Sułtan idzie na Kamieniec,  a  więc  jego  psy,  Doroszenko  i  chan,  też  muszą  tam  się przemieścić. Zostawią za sobą niezdobyte Humań i Bracław, gdzie siedzą wierne mi pułki. Poczekam do jesieni, zobaczę, co będzie.
–  Gdy  Kamieniec  padnie,  i  tak  utracisz  kontrolę  na  Prawobrzeżu i będziesz musiał szukać schronienia w Polsce.
Chanenko zmrużył chytrze oczy.
– To potężna twierdza, czy upadnie, to się okaże. Bóg może jeszcze wiele zmienić, daje i odbiera wedle własnej woli.
Tyner wiedział już, że niczego nie wskóra. Westchnął cicho.
– Co mam rzec Sieniawskiemu?
– Powiedz mu, by się chędożył, on i Sobieski.
Na tym zakończyli rozmowę.
Tyner  spędził  noc  na  dworze,  z  wachmistrzem  i  żołnierzami.  Miasto opuścili wraz z jutrzenką i po całym dniu jazdy wrócili do Baru. Bogusław od  razu  udał  się  do  Sieniawskiego.  Zatrzymali  go  wartownicy  pilnujący dostępu do komnat magnata.
– Trzeba poczekać – oznajmił strażnik. – Pan chorąży ma gościa.
Co to za gość, nie trzeba było się nawet domyślać. Jęki rozanielonejdziewki niosły się po całym piętrze.
Tyner  westchnął.  Zmęczony  dniem  spędzonym  w  siodle,  oparł  się plecami o ścianę. W sumie dobrze się złożyło – liczył, że Sieniawski, gdy pochędoży, będzie w lepszym humorze na wysłuchanie złych wieści.
Czas  płynął,  minął  kwadrans,  potem  drugi.  Porucznikowi  burczało w brzuchu i kleiły się mu powieki, z pewnością nie bawił się tak dobrze jak chorąży.  Zamiast  słabnąć,  stękania  i  pojękiwania  stawały  się  dłuższe i głośniejsze, co wywoływało znaczące uśmieszki na twarzach wartowników.
Tyner czuł mieszankę zawiści, podziwu i rozdrażnienia. Od śmierci Marii rzadko  bywał  z  kobietami,  tyle,  co  musi  mężczyzna,  aby  nie  oszaleć z  samotności.  Zwykle  płacił  po  wszystkim,  co  ułatwiało  sprawę  i  nie zmuszało go do angażowania uczuć. Teraz jednak, wsłuchując się w odgłosy towarzyszące aktowi miłosnemu innych ludzi, poczuł się strasznie samotny i przegrany. Jakby przez te wszystkie lata ominęło go coś dobrego. Coś, co nigdy już nie wróci.
– Co on jej, do licha, robi? – zapytał cierpko sierżanta, by nie myśleć już o sobie.
Wąsaty wiarus uśmiechnął się o jeden ząb szerzej.
–  Cokolwiek  by  robił,  każdej  nocy  jest  tak  samo.  Tylko  baby  się zmieniają. Chłopki, Żydówki, Ormianki czy szlachcianki, naszemu dowódcy wszystko jedno, byle chętne były. A jak nie są z początku, to po czymś takim same się mu pchają do łoża, tak iż trudno jedną z drugą odpędzić.
Jakby na potwierdzenie tych słów jęki stały się jeszcze dłuższe, głębsze i intensywniejsze.
Tyner poczuł, że dostaje rumieńców. Zacisnął zęby i milczał.
Wreszcie nagle zapadła cisza. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i   wyszła   przez   nie   nadobna   szlachcianka.   Jeszcze   w   progu   posłała kochankowi całusa z dłoni, a potem narzuciła na głowę kaptur peleryny.Sieniawski wyszedł na korytarz, kończąc dopinać pas u spodni.
–  Odprowadźcie  waszmościankę  do  domu  –  przykazał  wartownikom i spojrzał na Tynera. – A ty, mości poruczniku, pozwól ze mną.
Tyner wszedł za magnatem do komnaty i zamknął drzwi.
– Jaka jest odpowiedź Chanenki?
–  Hetman  przesyła  pozdrowienia  i  wyrazy  szacunku,  lecz  z  żalem odmawia połączenia sił.
– Pies go jebał – warknął Sieniawski i wychylił kielich wina. Otarł usta dłonią i sapnął. Zmierzył Tynera badawczym wzrokiem. – Zdradził ci, co zamierza?
Bogusław nie widział powodu, by kłamać.
– Zamyśla wycofać się na północ w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Chorąży zmrużył oczy, jakby olśniła go ważka myśl.
– A więc to tak – mruknął bardziej do siebie niż do Tynera. – Zapewne utrzymuje kontakty z atamanami ze wschodniej Ukrainy. Chodzą słuchy, że Kozacy  podlegli  Rosjanom  szykują  bunt  po  tym,  jak  car  kazał  uwięzić i wywieźć na Sybir hetmana Mnohohrisznego. Ciąży im opieka Moskwy.
Tyner zrozumiał, skąd brał się zagadkowy stoicyzm u Chanenki.
– Myślisz, panie, że marzy się mu władza nad całą Ukrainą?
– Każdy z hetmanów po Chmielnickim do tego dążył, choć żadnemu się nie udało. Rzeczpospolita z Moskwą podzieliły między siebie Ukrainę, bo żadna z osobna nie potrafiła poskromić Kozaków. Teraz wmieszali się Turcy i Doroszenko w nich widzi protektora, który pomoże mu zjednoczyć kraj. Chanenko czeka, aż los podsunie mu dobre karty. Oby się przeliczył, chuj jeden – syknął Sieniawski.
– Co postanowisz?
Sieniawski zagryzł wargę i krótko się namyślił.– Ruszam z chorągwiami i taborem na zachód, niech Kamieniec radzi sobie sam – postanowił. – Wielu tam się zebrało dzielnych mężów. Da Bóg, wytrzymają.
– A co ze mną?
– Rób waszmość, co uważasz. Nie sprawuję nad tobą komendy. Wiedz jednak, że rad będę mieć przy sobie tak doświadczonego oficera, gdy tylu dobrych ludzi poległo nad Bohem.
Tyner  wstrzymał  oddech.  Mógł  odjechać,  był  wolnym  człowiekiem. Tylko dokąd? I po co? Nie miał nikogo w życiu, za kim tęsknił, i niczego, by chcieć  do  tego  wrócić.  Jedyne,  co  znał,  to  walka  i  uczucie  euforii,  gdy człowiek staje twarzą zwrócony ku śmierci.
„Czy zabijanie jest wszystkim, co trzyma mnie przy życiu?”
– Zostanę z wami, dowódco, póki nie otrzymam innych rozkazów od jego wysokości – rzekł.
Pokłonił się i wyszedł z komnaty. Zamykając za sobą drzwi, zobaczył, jak Sieniawski gapi się z ponurą miną na płonące świece. Jakby z ich blasku chciał wyczytać przyszłość.
Tyner  nie  potrzebował  wróżby,  by  wiedzieć,  że  ta  zapowiada  się wyjątkowo groźnie zarówno dla ojczyzny, jak i jej nielicznych obrońców.
Czarne chmury
Sierpień A.D. 1672
Od  wschodu  zbierały  się  nad  Lwowem  burzowe  chmury.  Powiałgwałtownie   wiatr,   szarpiąc   płachtami   straganów,   trzepocząc   sukniami przechodniów i wzbijając spod nóg suchy jak pieprz letni pył.
Jan  Sobieski  przypatrywał  się  z  tarasu  zamku,  jak  olbrzymi  cień nadciągającej  nawałnicy  okrywa  przedmieścia,  przelewa  się  przez  mury i bastiony, wpełza w uliczki i na place, połyka kwartał za kwartałem, aż w końcu gasi blask słońca na pozłacanych wieżach kościołów.
„Nadciąga mrok”.
Przez  ramiona  hetmana  przeszedł  dreszcz.  Splótł  je  poniżej  potężnej piersi i jeszcze chwilę obserwował, jak przechodnie kryją się gdzie bądź przed zbliżającą się deszczową nawałą.
Gdy pierwsza kropla rozprysła się mu na nasadzie nosa, wzdrygnął się i wycofał z tarasu do gabinetu. Przymknął oszklone drzwi i zasiadł za stołem, na którym leżała rozpostarta mapa Rusi i Podola. Spod zmarszczonych brwi wpatrywał się w wyrysowane linie rzek i gór, między którymi znajdowały się punkciki  oznaczające  miasta  i  zamki.  Każdy  z  nich  zamieszkiwali  żywi ludzie, pozbawieni ochrony i nadziei na ocalenie, gdy nadciągnie orda.
Sobieski wiedział, co się stanie, i dręczyło go to widmo przyszłości. Dla tych ludzi nie było ratunku. Ci, którzy nie zginą od razu, zostaną pognani na Krym i sprzedani na targach niewolników. Mężczyźni trafią na galery i do kopalń,  kobiety  i  dziewczynki  zostaną  sprzedane  na  służące  i  nałożnice. Najstraszniejszy los spotka chłopców – będą gwałceni, bici lub zamienieni w eunuchów, na których zawsze jest popyt w wielkim imperium islamu. Nieliczni, najsilniejsi, zostaną odesłani do Stambułu, gdzie przyjmą nową wiarę i zostaną janczarami.
Myśli  hetmana  zwróciły  się  ku  Jakubowi,  który  wciąż  przebywał w Stryju. Maria Kazimiera nalegała w listach, aby udał się do syna, lecz czy jego obecność przy chorym dziecku mogła cokolwiek zmienić?
Wysłał za to do Stryja swego osobistego medyka. Doktor Frankowiczcieszył się znakomitą opinią i nieraz wyciągał go z ciężkich przypadłości. Jak zwykle w takich przypadkach pozostawało modlić się i mieć ufność
w Bogu.
Jan Sobieski zacisnął silne dłonie. Zwykle wiedział, co robić, jakie środki przedsięwziąć, aby wróg nie osiągnął zwycięstwa. Problem w tym, że same wiedza i talent, gdy nie poprze się ich armatami, prochem i żołnierzami, są niewiele warte.
Armii   koronnej   brakowało   zaś   wszystkiego.   Król,   sejm,   magnaci i  szlachta  zapomnieli  o  swych  obrońcach  w  godzinie  największej  próby, przed jaką miała stanąć Rzeczpospolita od czasu potopu.
Rozległo  się  pukanie  i  do  gabinetu  wszedł  Stanisław  Jabłonowski. Wojewoda ruski miał na sobie delię w lilie i złocony pas, którym opinał szczupłą talię. Jan uściskał przyjaciela i rozlał wino do kielichów. Zasiedli przy stole.
Jabłonowski  wyglądał  na  umęczonego.  Ostatnie  dni  mijały  mu  na nieustannym użeraniu się z mieszczanami i szlachtą.
– Jak ci idzie? – zapytał hetman.
Wojewoda wykrzywił się, jakby chwycił go skurcz.
– Wszyscy krzyczą, aby bronić ich przed Turkiem, ale gdy przychodzi wyłożyć grosz na wojsko i naprawę fortyfikacji, nagle brakuje chętnych.
Sobieski  skinął  głową  ze  zrozumieniem  dla  trosk  wojewody.  Miał podobne strapienia, tylko w większej skali, gdy przychodziło mu opłacić i   zaopatrzyć   wojsko   koronne.   Żołnierz,   który   przecież   bronił   granic i  bezpieczeństwa  kraju,  od  miesięcy  nie  otrzymał  zapłaty  za  służbę, a żywność i sukno zdobywał rekwizycjami.
– Jakie są wieści ze wschodu? – zainteresował się wojewoda.
– Fatalne – mruknął Sobieski. – Chan wkroczył z ordą na Ukrainę. Sułtan wciąż oblega Kamieniec. Tymczasem rozesłał oddziały po całym Podolu, bygrabiły miasta i wsie. – Westchnął z troską. – Trzeba spojrzeć na sprawę trzeźwo: przegrywamy na całego.
– W głębi kraju też nie jest dobrze – przyznał Jabłonowski. – Szlachta zbiera się opieszale. Już trzecie wici rozesłałem, a tylko ziemia lwowska i przemyska stawiły się licznie. Szlachta z ziemi sandomierskiej i owszem, zebrała się, ale widząc, że inne województwa zwlekają, rozjechała się do domów. Absurd jakowyś. To państwo istnieje tylko teoretycznie – wyżalił się imć wojewoda.
– A miasta?
Jabłonowski pokręcił głową.
–  Nie  wywiązują  się  ze  swych  powinności,  nie  dostarczyły  mi  ni pieniędzy, ni armat. Co gorsza, sam król jegomość zamiast żołnierzy i dział przekazuje mi listy z pustymi obietnicami. Nawet proch do dział, dar od elektora  brandenburskiego,  który  wysłałem  do  Lwowa,  jego  wysokość zawrócił i polecił przewieźć do Zamościa.
– No to wiesz już, mości wojewodo, jak mam z Korybutem na co dzień – rzekł Sobieski posępnie.
Jabłonowski nie uśmiechnął się. Widać było, że przygniata go troska o województwo ruskie, które powierzono jego pieczy, nie dając przy tym sił ani środków do obrony pogranicza.
Na korytarzu rozległy się okrzyki żołnierzy, a po chwili pukanie. Do komnaty wkroczył jeden z adiutantów, wysoki i śniady jak Turek.
– Przybył posłaniec z Kamieńca – powiedział.
Hetman poderwał się na tę wieść.
– Dawać go tu natychmiast! – zawołał.
Posłaniec miał na sobie przemoczoną delię i dziurawe buty, na mokrej od deszczu twarzy malowało się skrajne zmęczenie. Rozejrzał się niepewnie po wpatrujących się weń wielmożach i ściągnął czapkę z głowy.– Jak wydostałeś się z oblężenia!? – zawołał Jabłonowski.
– Nie wydostałem się, panie. – Posłaniec zakrztusił się od gwałtownego ataku kaszlu.
– Dajże mu wina, do diaska, niech przepłucze gardło – zniecierpliwił się Sobieski.
Jabłonowski chwycił za dzban i napełnił własny puchar, który wręczył żołnierzowi.  Mężczyzna  jednym  haustem  osuszył  naczynie  i  odetchnął z ulgą.
– Wybaczcie, wasze miłości, alem gnał bez ustanku.
– Mów, co się stało – ponaglił hetman.
– Kamieniec padł. Dwudziestego szóstego sierpnia wywiesiliśmy białą flagę nad górnym zamkiem.
Sobieski wstrzymał oddech, choć przecież właśnie tego się spodziewał. Tyle że nie tak szybko.
– Jakże to, kto wydał rozkaz?
–  Biskup  Lanckoroński  przeforsował  kapitulację,  a  generał  Potocki sprzyjał temu stanowisku – wyjaśnił posłaniec. – Utraciliśmy cały dolny zamek i utrzymywaliśmy się w górnej twierdzy, ale dłużej oporu tam stawiać nie  mogliśmy,  gdyż  Turcy  podłożyli  miny  pod  mury.  Brakowało  nam jedzenia i wody, na domiar złego miasto zostało całkiem odcięte od zamku i mieszczanie musieli radzić sobie sami.
–  Jakie  warunki  przyjęli  Lanckoroński  i  Potocki?  –  zapytał  Sobieski trzeźwo.
– Znośne. Szlachta i wojsko mogli opuścić twierdzę z własną bronią.
– A co z mieszkańcami Kamieńca?
–  Mieszczanie,  którzy  zechcą  pozostać  w  mieście,  mają  zachować wolność  i  mienie.  Katolikom,  prawosławnym  i  Ormianom  zezwolono  naodprawianie nabożeństw i zostawiono część kościołów.
– Warunki rzeczywiście znośne – mruknął Jabłonowski. – Żołnierze, broń i proch przydadzą się przy obronie Lwowa, sułtan niechybnie wyruszy teraz na to miasto.
Posłaniec przestąpił z nogi na nogę.
– To nie wszystkie złe wieści, wasze miłości – rzekł skonfundowany. Sobieski drgnął.
– Mówże zatem.
–  Podczas  wyprowadzania  wojska  z  zamku  wielka  stała  się  tragedia. Przez nieostrożność jeden z żołnierzy zapalił proch w wieży, gdzie dwieście beczek    stało.    Wybuch    setki    ludzi    wygubił,    w    tym    imć    pana Wołodyjowskiego, do którego wystrzeliły pod wpływem eksplozji ustawione na murach kartacze. Rozerwało na miejscu nieboraka wraz z koniem, którego wtenczas dosiadał. Odłamki i gruz zasypały regiment biskupa krakowskiego i pana Krasińskiego. Wielu z tych, co przeżyło, ma zgruchotane kości i przez miesiące nie będzie zdolnych do walki.
–   Na   Boga,   tylu   dobrych   ludzi   naraz!   –   zawołał   Jabłonowski wstrząśnięty. – I to teraz, gdy każdy żołnierz jest na wagę złota.
Hetman przywołał adiutanta.
– Dajcie mu jeść i miejsce do spania – rzekł, panując nad emocjami. Dopiero gdy został sam na sam z imć wojewodą, zaklął siarczyście.
– Sułtan pójdzie teraz na Lwów – powtórzył Jabłonowski. – Pewne to jak amen  w  pacierzu.  Gdy  tylko  ludzie  się  zwiedzą,  w  mieście  wybuchnie panika. Kto bogatszy, będzie chciał się wymknąć, zanim nadciągnie Turek.
Sobieskiego olśniło.
– Wiem, jak zdobyć pieniądze na obronę miasta. Wojewoda zerknął znad kielicha.– Tak? Co radzisz?
–  Tysiące  cywilów  w  razie  oblężenia  to  tylko  dodatkowe  gęby  do wyżywienia, a z kobiet i dzieci nie ma żadnego pożytku. Większość kupców, rzemieślników  czy  księży  i  tak  wymknie  się  ze  Lwowa,  choćby  mieli przekupić straże przy bramach. Czemu by tego nie wykorzystać i nie pobrać od każdego, kto chce wyjechać, opłaty na rzecz obrony miasta? Chętnych do ucieczki  będzie  mnóstwo,  zapewniam  cię  –  dodał  Sobieski  cierpko.  – Uzyskasz niemałe kwoty, opłacisz żołnierzy i kupisz zaopatrzenie.
– Przednia to myśl, Janie – ucieszył się Jabłonowski. – Jeszcze dziś każę postawić  warty  i  skarbników  przy  bramach.  Jak  sądzisz,  kiedy  sułtan podejdzie pod miasto?
Dotarcie spod Kamieńca zajmie mu miesiąc – orzekł Sobieski. – Jak wiesz,  Turek  zawsze  umacnia  się  wpierw  na  zdobytym  terenie.  Obsadza załogą najsilniejszą twierdzę w krainie, a potem wokół niej zajmuje mniejsze zamki i ufortyfikowane miasteczka. W ten sposób tworzy mocny pierścień obronny w zdobytej prowincji. Chytra to i skuteczna taktyka, potrzeba bardzo wiele sił i środków, aby potem odbić takie ziemie spod władzy islamu.
– Lwów potrzebuje komendanta – zauważył Jabłonowski. – Król zwleka ze wskazaniem dowódcy, trzeba posłać do niego list z ponagleniem.
Sobieski zmarszczył czoło.
–   Nie.   Sam   wyznaczę   komendanta.   Korybut   miał   swoją   szansę w Kamieńcu i co z tego wynikło? Jeno niesnaski między dowódcami i klęska. Bóg raczy wiedzieć, za ile lat odzyskamy twierdzę.
– Oskarżą cię o samowolę.
Hetman zbył tę uwagę machnięciem ręki.
– Nie pierwszy to raz i nie ostatni, jak sądzę. We Lwowie trzeba silnego człowieka, takiego, co złapie wszystkich za pysk i nie podda miasta za łatwo.
– Masz kogoś na oku?– Eliasza Łąckiego, znasz go.
Wojewoda przytaknął.
– To dobry oficer, doświadczony w sztuce oblężniczej, a takich nie mamy wielu. Tylko czy zechce przyjąć to zadanie?
– Zmierza już ze swym regimentem do Lwowa – zdradził Sobieski. – Zobaczymy go na dniach.
Jabłonowski zawiesił spojrzenie na hetmanie.
– Kiedy go wyznaczyłeś?
–  Jakieś  dwie  niedziele  temu.  O  tym,  że  Kamieniec  padnie,  byłem przekonany, liczyłem natomiast, że załoga wytrzyma dłużej.
Wojewoda się zasępił.
– Jak sądzisz, jest szansa, że Lwów się utrzyma?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – przyznał Jan. – Bóg da, wytrwają do czasu, gdy spadną ulewne deszcze, a jego kurewska mość wyruszy w pole z pospolitym ruszeniem i nowym zaciągiem.
– A jeśli Korybut nie wyjdzie z obozu?
Hetman  milczał,  nie  odnajdując  pocieszającej  odpowiedzi.  Zamoczył wąsy w winie i dłuższą chwilę wpatrywał się w strużki wody ściekające po szybie drzwi prowadzących na taras.
–  A  co  z  naszymi  przyjaciółmi?  –  zapytał  Jabłonowski.  –  Przyślą żołnierzy i pieniądze?
Sobieski wydął policzki i odstawił pusty kielich.
–  Nie  sądzę,  raczą  mnie  ładnymi  słowami.  Prażmowski  ukrywa  się w Łowiczu, Morsztyn siedzi w Warszawie, a Lubomirski łasi się do dworu. Oddał swój zamek w Janowcu na kwaterę dla Korybuta, a sam odpłynął z żoną do Gdańska, zabierając ze sobą klejnoty i gotowiznę.
– Ja również wyślę żonę na północ – wyjawił wojewoda. – I tobie radzęuczynić to samo. Nie wiadomo, gdzie zatrzyma się zwycięski Turek.
Na takiej to złej wróżbie skończyli rozmowę.
Jan wpatrywał się w ociekającą deszczem szybę i myślał o ukochanej Marysieńce.
Usiadł przy sekretarzyku, by napisać list. Jako żołnierz i wódz nie mógł zrobić więcej, aby powstrzymać czarne chmury gromadzące się nad rodziną. Wszystkie okoliczności zdały się sprzysiąc przeciw niemu, a złośliwa fortuna śmiała  się  mu  szyderczo  w  twarz.  Pozostawały  dyplomacja  i  szukanie porozumienia z Korybutem i królową, choć nie wiedział, czy ta droga jest jeszcze otwarta.
Jeśli  ktokolwiek  mógł  dokonać  tej  sztuki,  tym  kimś  była  Maria Kazimiera.  I  to  teraz  w  jej  drobnych  dłoniach  spoczywała  przyszłość Sobieskich.
Podwójna gra
Maria Kazimiera skończyła czytać list i zgniotła w dłoni kartkę, dając upust targającym nią emocjom. Pomimo jej nalegań Jakub wciąż nie opuścił Stryja.
Pierwszy list od Charlotty przyszedł na początku sierpnia, ale wówczas dopiero co wstawała z łóżka i wciąż dręczyły ją omamy i złe sny. Medyk z Teofilą zdecydowali, że lepiej będzie nie przekazywać jej złych wieści, póki nie wydobrzeje.
Gdy się o tym dowiedziała, wpadła we wściekłość, wyrzuciła doktora za drzwi  i  zrobiła  dziką  awanturę  Teofili.  Kazała  też  pakować  się  służbie,gotowa choćby tego samego dnia wyruszyć na ratunek synkowi. Wybuch emocji przy jej osłabionym zdrowiu skończył się fatalnie – zemdlała i spadła ze schodów. Przez następne dni nie opuszczała jej wysoka gorączka i nie mogła wstać z łoża. Wróciły też omamy. Znów musiała przyjmować wino z opium i puszczano jej krew.
Cisnęła zgnieciony papier w kąt i usiadła za biurkiem.
Miała dość tych tłumaczeń, chciała, by syn znalazł się bezpiecznie przy niej. Przyrządy do pisania: gęsie pióro, kałamarz i piasek do posypywania atramentu stały na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać po francusku, stawiając szybko  pochyłe,  kreślone  irracjonalną  złością  litery.  Wiedziała,  że  jest niesprawiedliwa, ponaglając Charlottę, oskarżając ją o opieszałość i przewiny losu, ale lęk o syna przeważał nad rozsądkiem. Nie mogła stracić Jakuba, pogrzebać w ziemi kolejnego dziecka.
Trąciła łokciem kałamarz,  a ten  przewrócił się na pękaty  bok.  Gęsty atrament wylał się na biurko, zaplamił list i rękaw sukni. Hetmanowa zaklęła pod  nosem,  próbując  uratować  kartę,  nim  ta  nasiąknie  ciemną  cieczą. Niestety list nadawał się do przepisania.
Popatrzyła na dłonie i wytrzeszczyła oczy, widząc je całe we krwi, gęstej i lepkiej. Wrzasnęła z przerażenia i poderwała się z miejsca, wywracając krzesło.
Drzwi otworzyły się i wpadł przez nie zaniepokojony hałasem sekretarz. – Stało się coś, jaśnie pani?
Maria  Kazimiera  spojrzała  na  niego  wstrząśnięta.  Opuściła  wzrok  na dłonie. Zamrugała. To były tylko plamy atramentu, nic więcej.
„Więc czemu zachowuję się jak lady Makbet?”
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
– Wszystko w porządku – odrzekła do sekretarza. – Przywołaj służącą, muszę się umyć i przebrać.Godzinę  później,  czysta  i  w  świeżej  sukni,  obserwowała  przez  okno karetę, która wtoczyła się na dziedziniec. Na drzwiach powozu widniał herb Morsztynów.
Podskarbi wysiadł z kabiny i wyprostował szczupłą sylwetkę odzianą w  szustokor  i  pończochy.  Nawet  upał  nie  przeszkodził  mu  we  włożeniu kunsztownej   jasnej   peruki.   Morsztyn   był   niepoprawnym   frankofilem i uwielbiał wszystko, co związane z dworem Ludwika XIV. A najbardziej pożądał złota hojnie dostarczanego mu przez Króla Słońce.
Obserwując magnata zza firanki, Maria Kazimiera zastanawiała się, czy postąpi właściwie, dopuszczając go do swych kłopotów i tajemnic.
Morsztyn   należał   do   najwierniejszych   stronników   Ludwika   XIV w Rzeczypospolitej, powinna więc mu ufać i mieć go za przyjaciela.
Tak byłoby w idealnym świecie z romansów. W realnym życiu dzisiejsi przyjaciele   –   a   także   ci,   za   których   ich   mamy   –   często   stają   się najzagorzalszymi wrogami. A także najgroźniejszymi, gdyż ze względu na uprzednią bliskość wiedzą o nas najwięcej.
Niestety Jan wyjechał toczyć wojnę, a Charlotta utkwiła na Rusi, co zmuszało Marysieńkę do szukania pomocy tam, gdzie było to relatywnie bezpieczne.
Zerknęła  w  zwierciadło,  upewniając  się,  że  róż  i  pomady  skutecznie ukryły bladość i zmęczenie, które odcisnęły się na jej obliczu przez ostatnie tygodnie. Ze smutkiem musiała stwierdzić, że mimo podjętych wysiłków nie promieniała dawną urodą. Trzeba było czasu, by jej cera odzyskała świeżość, a oczy głęboki blask.
Morsztyn   wkroczył   do   komnaty   i   ucałował   ją   po   przyjacielsku w policzek. Darował sobie przy tym komplementy. Paradoksalnie była mu za to wdzięczna.
– Jak się czujesz, moja droga?– Lepiej, o wiele lepiej – odparła i wskazała zapraszającym gestem, by usiadł. Sama zajęła drugi fotel, ustawiony naprzeciw, tak aby rozmówcy mogli swobodnie dyskutować.
Położyła dłonie na kolanach, by ukryć ich drżenie. Wątpiła jednak, czy czujne oczy podskarbiego przeoczyły ten szczegół.
– Jak nasze sprawy? – zapytała.
Morsztyn westchnął.
– Cóż, groźba inwazji tureckiej i śmierć księcia de Longueville’a zmusiły nas i dwór do zawarcia zgody, ale to przejściowy stan. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wymuszony okolicznościami rozejm nie utrzyma się długo.
– Domyślasz się, co zamierza przedsięwziąć Korybut?
– Zwołał w Koronie pospolite ruszenie, to samo Pacowie robią na Litwie. Prymas, Wielopolski i ja… robimy, co w naszej mocy, by obalić uchwały sejmików zwołujące szlachtę pod broń, ale co najwyżej możemy opóźnić sprawę. Szlachta w swej olbrzymiej masie popiera Korybuta, wybrała go na króla i nadal go kocha.
Marysieńka wzgardliwie machnęła ręką. Nigdy nie rozumiała tej całej polskiej  równości  ani  demokracji.  Gardziła  nimi  i  święcie  wierzyła,  że rządzić powinni nieliczni, tacy jak ona i Jan.
– Szlachta to motłoch, pójdzie za tym, kto głośniej krzyczy i sypnie więcej grosza przed wyborami do sejmików – odparła.
Bruzdy na policzkach Morsztyna pogłębiły się.
– Biskup Olszowski, Pacowie i inni, owszem, podrzucają drewienek do ognia, ale… powiedzmy sobie to szczerze, nie trzeba wiele, by skierować opinię publiczną przeciw nam. Wszędzie prócz Rusi mają nas za zdrajców i buntowników, lecz i tam nastroje się zmienią, jeśli mąż wasz nie zatrzyma tureckiej nawały.  Związana z nami szlachta głosuje,  mając na względzie swoje sprawy, jak wszędzie. Jeśli straci domy i poddanych przez tę wojnę,my stracimy jej głosy na sejmikach oraz szable.
Poczuła narastający lęk. O siebie i Jana, o to, co się z nimi stanie, gdy przegrają. Wzięła się w garść, nie powinna uzewnętrzniać swych obaw.
– Jan poradzi sobie z poganami, jak zawsze – powiedziała spokojnym tonem.
–  Lepiej,  aby  tak  właśnie  było.  Inaczej  nasze  stronnictwo  może  nie wytrzymać kolejnego ciosu. Wielu już teraz się waha, czy nie odstąpić od popierania  Francuzów  i  nie  przejść  na  stronę  króla,  póki  jeszcze  mogą wytargować  dla  siebie  zachowanie  majątków  i  urzędów.  Nikt  nie  chce ryzykować  przegranej  wojny  domowej.  Te  ze  swej  natury  są  zwykle najkrwawsze i najbardziej bezlitosne.
–  A  Prażmowski?  –  Nie  miała  wieści  od  prymasa,  odkąd  opuścił w pośpiechu Warszawę, nie godząc się na przymusową ugodę z Korybutem. – On nie może liczyć na przebaczenie ze strony króla i Habsburżanki.
–  Zaszył  się  w  Łowiczu,  tam  czuje  się  bezpieczny,  chroniony  przez potężne fortyfikacje i oddziały nadworne. Wie też, że osłania go sukienka duchowna i infuła prymasowska. Jedynie Ojciec Święty może mu odebrać prawo pełnienia posługi i odciąć go od nieprzebranych zysków z majątków Kościoła. Wiem, że Austriacy za podszeptem biskupa Olszowskiego czynią takie starania w Rzymie, ale na razie nie odnieśli sukcesu. Prażmowski jest zbyt cenny dla Francuzów. Kardynał de Bonzi użyje wszelkich wpływów, jakie ma w otoczeniu Ojca Świętego, by ochronić prymasa. A wpływy ma wielkie.
Wzmianka o kardynale de Bonzim wywołała skurcz w brzuchu Marii Kazimiery.
– Czy otrzymałeś instrukcje z Paryża? – Zadając to pytanie, zdradzała się przed Morsztynem. Sama od tygodni nie dostała żadnego listu od kardynała. Jej  protektor,  przyjaciel,  a  także  były  kochanek  milczał  jak  zaklęty  odtragicznej śmierci księcia de Longueville’a, namaszczonego przez Ludwika XIV na nowego króla Rzeczypospolitej.
– Kilka dni temu – przyznał Morsztyn. Nie wyczuła w jego głosie cienia wyniosłości. – List przyszedł przez tajną pocztę. Kardynał zalecał w nim ostrożność i unikanie konfliktów z Korybutem i Habsburgami.
Poderwała głowę.
– A co z nowym kandydatem do tronu?
– Król Ludwik odwleka podjęcie decyzji – odrzekł Morsztyn sucho. – Jak sądzę,  jest  zbyt  zajęty  toczeniem  wojny  z  połową  Europy.  To  musi  być pracochłonne zajęcie.
– Zostawi nas bez wsparcia? – zapytała hetmanowa, nie kryjąc niepokoju. – Po tym, co dla niego zrobiliśmy?
– Polityka nie zna pojęcia wdzięczności. Sama powinnaś to wiedzieć najlepiej. Wszystko, co robiliśmy, Mario, złego i dobrego, czyniliśmy dla własnych ambicji i korzyści. – W chłodnym tonie magnata pobrzmiewała nutka pobłażliwości. – Kim byłby książę francuski na miejscu Korybuta, jak nie naszym narzędziem? Zresztą jak Ludwik miałby przybyć tu z wojskiem? Niemcy są ogarnięte wojną, a cieśniny duńskie blokuje flota holenderska.
– A co ze złotem?
– Wciąż będzie napływać. Wkrótce przybędzie wysłannik z Paryża, ma przywieźć kilka kufrów. To pozwoli nam przetrwać jakiś czas.
– Dobre i to – mruknęła Marysieńka. Bez francuskich subsydiów ich stronnictwo  rozpadłoby  się  niczym  domek  z  kart,  a  wtedy…  Jaki  los czekałby  ją  i  Jana?  Czy  Korybut  wybaczy  im  bunt?  Co  się  stanie,  jeśli wszystko stracą…?
Przeszył ją lęk o przyszłość rodziny. Najgorsze zaś było to, że nie mogła nic z tym zrobić. Toczenie wojen to zajęcie dla mężczyzn.
Zorientowała się, że zaciska pięści. Z ogromnym wysiłkiem opanowałasię i podniosła oczy na Morsztyna.
– Próbowano mnie otruć – wyjawiła zduszonym głosem. – To dlatego straciłam dziecko i sama omal nie umarłam.
W ciemnych oczach podskarbiego odbiło się przerażenie.
– Jesteś pewna?
Marysieńka  podniosła  się  z  fotela  i  otworzyła  sekretarzyk.  Wyjęła pakunek w skórzanej oprawie i położyła go na blacie. Rozpięła dwie klamry spinające  pokrowiec  i  odsłoniła  grubą  księgę.  Na  oprawie  wytłoczono w złocie tytuł i nazwisko autora dzieła: Honoré d’Urfé, a pod spodem tytuł – L’Astrée. Otworzyła wolumin i wskazała na poklejone rogi kartek.
– Papier zlepiono trucizną. Czytając, trzeba ślinić palce, aby łatwiej móc przewracać stronice – wyjaśniła. – To stara księga, biały kruk. Jej stan nie wzbudzał żadnych podejrzeń.
–  Domyślasz  się,  kto  za  tym  stoi?  –  zapytał  Morsztyn  z  napięciem w głosie.
–  Zapewne ktoś  z zamku.  Korybut,  królowa albo  Pacowie.  To  może wyjawić nam tylko człowiek, który sprzedał księgę mężowi.
– Wiesz, kim on jest?
– Przedstawił się jako księgarz z Drezna. Jan dość słabo zapamiętał jego oblicze, ale jest pewien, że mężczyzna ów miał długą bliznę u spodu prawej dłoni. Wysłałam sługi, aby go odszukali, lecz przepadł jak kamień w wodę.
– Z całą pewnością to profesjonalny zabójca – stwierdził podskarbi. – Takiego człowieka nie znajduje się tak po prostu. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać i do kogo się zwrócić.
Popatrzyła na niego z nadzieją.
– Pomożesz mi. Znajdź go i przyprowadź do mnie. Musi zapłacić za śmierć mego dziecka – wycedziła zimno. – Ale wcześniej wyjawi, kto go wynajął. Przysięgam na swoją duszę, zapłacą mi za to. W przeciwnym razienie zaznam spokoju.
Morsztyn pochylił się ku Marii i przykrył dłonią jej dłoń.
–  Uczynię,  co  w  mej  mocy,  abyś  znalazła  sprawiedliwość  –  obiecał solennie.
Uścisnęła go  mocno  i uśmiechnęła się z wdzięcznością.  Był dla niej prawdziwym przyjacielem.
Omówili jeszcze kilka drobniejszych spraw i podskarbi się pożegnał. Gdy wyszedł, zamknęła klamry na skórzanym pokrowcu księgi i ukryła ją
w sekretarzyku. Kusiło ją, aby pozbyć się woluminu, rzucić go w ogień, ale oparła się złości. Postanowiła wstrzymać się z tym, póki Morsztyn nie odszuka jej truciciela. Jeśli ktokolwiek w Rzeczypospolitej potrafił tego dokonać, to był nim podskarbi. Z racji pełnionego urzędu Morsztyn miał zaufanych ludzi w każdym mieście, komorze mytnej i porcie rzecznym.
Przed   obiadem   zjawił   się   kolejny   oczekiwany   gość.   Przyjechał nieoznakowanym powozem, w eskorcie uzbrojonych sług. Gdy kamerdyner otworzył drzwi przed ambasadorem cesarza, Marysieńka przywołała na usta czarujący uśmiech.
– Witaj, hrabio.
Peter Ignaz von Stom ucałował jej dłoń.
– Jak zwykle wyglądasz olśniewająco, jaśnie pani.
Marysieńka miała poczucie, że nie jest szczery.
– Dziękuję za miłe słowa, panie ambasadorze, jednak śmierć córki jest dla mnie ciężkim brzemieniem.
–  Rozumiem  to  doskonale,  pani  hetmanowo.  My  z  żoną  mieliśmy sześcioro dzieci i tylko troje osiągnęło wiek dorosły. Jesteś jeszcze młoda, z pewnością Bóg obdaruje cię wieloma synami i córkami.
Marysieńka wskazała hrabiemu fotel zajmowany nie tak dawno przezMorsztyna. Gdy von Stom usiadł, zajęła miejsce naprzeciw niego.
–  Zaprosiłam  cię,  hrabio,  gdyż  uważam,  że  nadszedł  czas  poszukać porozumienia między mym mężem a królem.
Ambasador spojrzał jej prosto w oczy.
– Czemu więc zwracasz się z tym do mnie, miłościwa pani?
–  Bez  żartów,  hrabio.  Tylko  opieka  cesarza  sprawia,  że  Korybut utrzymuje się jeszcze na tronie.
– A także wola szlachty, która wybrała go na króla w wolnej elekcji – dopowiedział von Stom.
Marysieńka zbyła tę uwagę pobłażliwym uśmieszkiem.
– Szlachta to motłoch, a ten zawsze można przekupić bądź zastraszyć – rzekła  lekceważąco.  –  W  ostatecznym  rachunku  liczy  się  tylko  zdanie kilkunastu ludzi, w tym mego męża.
– Przemawiasz zatem w imieniu hetmana?
–  Mam  upoważnienie,  by  ustalić  cenę,  za  jaką  mąż  mój  gotów  jest porzucić stronnictwo francuskie.
Hrabia von  Stom zawiesił na Marii Kazimierze badawcze spojrzenie. Nawet jeśli zaskoczyły go jej słowa, nie dał tego po sobie poznać.
– Czego oczekujecie w zamian za porzucenie Ludwika?
–  Tytułu  hrabiowskiego  dla  naszego  syna  Jakuba  wraz  z  dobrami ziemskimi, a także dwustu tysięcy talarów rekompensaty za subsydia, które niechybnie utracimy po odwróceniu się od Francji.
– To poważne żądania, muszę się skontaktować z Wiedniem – zastrzegł von Stom.
– Oczywiście, hrabio, proszę przedstawić mą ofertę cesarzowi.
– Tak uczynię… Nie mogę jednakże pominąć w negocjacjach królowej Eleonory.Uwaga ambasadora zmartwiła Sobieską. Habsburżanka nie należała do kobiet, które łatwo puszczają zniewagi w niepamięć.
– To zrozumiałe, hrabio, choć oboje wiemy, że jej wysokość nie jest przychylna mojej rodzinie.
– Nie bez przyczyny – przypomniał von Stom.
–  W  polityce  nie  ma  miejsca  na  chowanie  uraz,  ambasadorze  – zripostowała Maria. – Przystąpienie Jana do partii królewskiej niezwykle wzmocni pozycję Habsburgów w Rzeczypospolitej, a jednocześnie bardzo ograniczy szansę powołania na tron francuskiego księcia.
–  W  pełni  to  rozumiem.  Będę  doradzał  królowej  przyjęcie  ugody z hetmanem.
Marysieńka uśmiechnęła się pięknie.
– O nic więcej nie proszę, hrabio.
Ambasador się pożegnał. Stojąc w oknie, Maria obserwowała, jak powóz wiozący dyplomatę niknie w korowodzie zaprzęgów przemierzających ulicę.
„Czy musi do tego dojść? Czy muszę wyrzec się Francji?”
Wiedziała,  że  taki  ruch  będzie  dla  niej  bardzo  bolesny,  nie  tylko w  wymiarze  emocjonalnym,  gdyż  była  z  krwi  Francuzką,  ale  również materialnym. Jej rodzina, ojciec i bracia byli poddanymi Króla Słońce. Póki dobrze sprawiała się w Polsce, ich kariery i majętności były niezagrożone. Czy jeśli Maria zawiedzie, na jej rodzinę nie spadnie gniew wszechpotężnego Ludwika?
Wizja ta wywoływała w niej trwogę. Ale czy miała wyjście, gdy ona i jej mąż znaleźli się na skraju przepaści?
Ze  strony  Jana  nie  spodziewała  się  większego  oporu.  Tak  naprawdę popierał  elekcję  Francuza,  bo  ona  tego  pragnęła.  Równie  dobrze  mógł wybrać stronę Brandenburczyka, carewicza Fiodora czy nawet tego niedołęgi Wiśniowieckiego. Prostytucja polityczna w sejmie nie była niczym rzadkim.Maria znała posłów i senatorów, którzy przeszli przez kilka stronnictw politycznych, często zupełnie sobie przeciwstawnych. Jan wytrwał przy stronnictwie profrancuskim ponad dziesięć lat, zyskał wiele, ale i wiele poświecił. Może przyszedł czas, by rozpocząć nowy etap?
Marysieńka  zacisnęła  palce  na  parapecie,  aż  pobielały  jej  kłykcie. Rodzina we Francji czy mąż? Czy była gotowa na taki wybór?
W głębi serca czuła, że tak. Była to winna Janowi za wszystkie krętactwa i ukrywane romanse. W ostatecznym rozrachunku mieli tylko siebie i łączące ich uczucie. Jak wiele małżeństw może powiedzieć o sobie, że posiada taki skarb? Miłość, która połączyła ich na dobre i złe.
Bez względu na wszystko.ROZDZIAŁ VI
Ciężar korony
Janowiec, wrzesień A.D. 1672
Zegar wskazywał jedenastą, godzinę, na którą miał przybyć ambasador. Eleonora  poleciła  wprowadzić  hrabiego  do  książnicy,  gdzie  mogli
pomówić na osobności, bez obaw, że zostaną podsłuchani.
Peter von Stom był zarumieniony od upału panującego na zewnątrz, lecz poza  tym  drobnym  uchybieniem  nie  można  było  odmówić  mu  elegancji światowca.  Nosił  kosztowną  perukę,  ciemnobordowy  kaftan  z  jedwabiu, pludry do kolan i śnieżnobiałe pończochy niknące w kremowych trzewikach. Tak właśnie, w opinii Eleonory, powinien się prezentować cywilizowany mężczyzna.  Królowa  wciąż  miała  w  pamięci  szok,  jaki  przeżyła  po przyjeździe do Polski. W tym kraju wszystko było inne niż w Austrii czy księstwach  Rzeszy.  Jedzenie,  obyczaje  i  stroje.  Mężczyźni  nosili  długie suknie i sumiaste wąsiska, peruki traktowali z szyderstwem, po barbarzyńsku goląc głowy tak wysoko, że tylko na czubku pozostawała kępka włosów.
Ambasador cesarstwa ukłonił się szarmancko i złożył pocałunek na dłoniHabsburżanki.
– Jak przebiegła podróż z Warszawy? – zapytała królowa uprzejmie.
–  Nie  bez  trudności,  najjaśniejsza  pani.  Wertepy  okrutne  i  dziurawe gościńce,  że  szkoda  nawet  wspominać.  Pod  Warką  musiałem  wymienić okulawionego konia.
Królowa uśmiechnęła się ze współczuciem. Doskonale rozumiała, o czym mówi ambasador jej brata. Sama również nie znosiła tutejszych dróg, czy raczej tego, co nazywano drogami w tym kraju.
– Spocznij, proszę, hrabio. Lemoniady?
– Chętnie. Upały tu gorsze niż w Austrii – poskarżył się von Stom, ocierając czoło koronkową chusteczką.
Eleonora posłała pokojowej znaczące spojrzenie i po chwili na stoliku przed ambasadorem stanął puchar z orzeźwiającym napitkiem.
– Nie będę cię potrzebowała – zwróciła się do służącej królowa. Ta ukłoniła  się  i  opuściła  książnicę,  zamykając  za  sobą  podwójne,  wysokie drzwi.
Stom upił kilka łyków lemoniady i westchnął z ulgą.
– Otrzymałem korespondencję z Wiednia – rzekł, odstawiwszy puchar na stolik.
– Czy masz dla mnie list od księcia Karola? – spytała z ledwie tłumioną ekscytacją.
– Nie. Z tego, co mi wiadomo, jego regiment wymaszerował nad Ren walczyć z Francuzami.
Eleonora z najwyższym trudem ukryła rozczarowanie, jakim napełnił ją brak  wiadomości  od  ukochanego.  Od  miesięcy  nie  otrzymała  do  Karola żadnego listu.
Sama to na nim wymogła, tamtej nocy, gdy spotkali się pod Krakowem.W swej naiwności myślała, że jeśli zerwą kontakty, jej serce i ciało zapomną o ogniu miłości, które je trawił. Żałowała tej pochopnej decyzji i liczyła, że Karol uchyli się od narzuconych mu ustaleń.
–  Cesarz  zapewnia  cię,  jaśnie  pani,  o  swej  niezmiennej  braterskiej miłości. – Stom wytrącił ją z rozmyślań o ukochanym.
– Czy przyśle armię z odsieczą albo uderzy na Turków od strony Węgier? – zapytała Eleonora bez ogródek.
– Austria nie jest gotowa udzielić wsparcia Polakom. – Ambasador nawet nie udawał, że jest mu przykro z powodu podjętej w Wiedniu decyzji.
Eleonora w głębi ducha była przygotowana na taki rozwój wypadków. Dwór Habsburgów od dawna się obawiał, że sułtan w ostatniej chwili ulegnie naleganiom  francuskiego  poselstwa  i  miast  na  Rzeczpospolitą  powiedzie wielką armię na cesarstwo.
– Zatem Polacy przegrają tę wojnę – rzekła bez cienia niepewności. – Zastanówmy się przeto, jakie ta klęska przyniesie następstwa w Koronie i na Litwie. I jak możemy wykorzystać tę sytuację dla wzmocnienia władzy mego męża. Sobieski ma pod komendą pięć tysięcy regularnego żołnierza, wydaje się to niewiele, lecz stronnictwo królewskie, póki nie poczyni się nowych zaciągów,  nie  posiada  nawet  tego  –  wyznała  szczerze  Eleonora.  –  Poza nieliczną  gwardią  królewską  zdani  jesteśmy  na  posiłki  brandenburskie i armię litewską.  A książę elektor i Pacowie każą słono  sobie płacić za pomoc.
Jej wysokość sięgnęła po złożoną kartkę leżącą na stoliku.
–  To  list  od  Paców  do  mego  brata  cesarza  –  oznajmiła,  wręczając korespondencję ambasadorowi.
Stom zerknął na lak pieczęci.
– Czy wiadomo ci, najjaśniejsza pani, co jest w liście?
–  Oczywiście.  Krzysztof  Pac  konsultował  się  ze  mną  w  tej  sprawie.Armia litewska wymaga wsparcia finansowego, póki szlachta na sejmikach litewskich nie uchwali podatków na utrzymanie wojska. Tu zaś przewidujemy trudności, jako że zwolennicy Francuzów wielce bojkotują obrady.
– Ile potrzeba Pacom?
– Dwadzieścia tysięcy talarów, co pozwoli na kilka miesięcy utrzymać sześć tysięcy wojska.
Ambasador zmrużył oczy, kalkulując.
–  To  wciąż  niewiele,  zwłaszcza  że  Litwini  odstają  zwykle  wartością bojową od wojska koronnego – zauważył trzeźwo.
– Biskup Olszowski jest pewien, że Sobieski utraci większą część swych zwolenników w najbliższych tygodniach. Nie chcąc narażać i tak szczupłych sił na nieuchronną klęskę, wycofa się za Wisłę, a tym samym wyda Ruś na spustoszenie przez Tatarów. Szlachta i żołnierze z tamtych ziem są jego najgorliwszymi stronnikami. Czy wytrwają przy hetmanie, gdy ten wykaże się asekuranctwem? – zapytała królowa z satysfakcją.
Stom potarł podbródek.
– Czy tego samego nie zarzucą królowi? – zapytał.
–  Olszowski  to  przewidział.  Poradził  Michałowi  wyznaczyć  zbiórkę pospolitego  ruszenia  na  tyle  blisko  Rusi,  by  sprawić  wrażenie,  że  król wybiera się na wyprawę wojenną, a jednocześnie na tyle daleko od teatru wojny, by zastępy sułtana nie zagroziły nowo zbieranej armii.
– Koncept zaiste przedni – przyznał hrabia. Zawiesił na królowej długie spojrzenie. – Odbyłem w Warszawie bardzo interesującą rozmowę z panią Sobieską.  Zapewniła  mnie,  że  hetman  gotów  jest  porzucić  definitywnie sprawę francuską i stać się wiernym poddanym waszych wysokości.
– Poniewczasie – rzuciła Eleonora srogim tonem. – Dwa miesiące temu najechał Warszawę z wojskiem i chciał strącić nas z tronu, a teraz nagledomaga się być naszym obrońcą? Uchowaj Boże przed takimi przyjaciółmi. – W polityce niestałość bywa zaletą. Ileż to razy widziałem większe
wolty – odrzekł von Stom. – Cesarz przyklasnąłby tej zgodzie, jestem co do tego przekonany. Austria potrzebuje spokoju na polskiej granicy, gdy toczymy wojnę z Francją, a na Górnych Węgrzech trwa powstanie.
– Nie! – Eleonora uderzyła otwartą dłonią o udo. – Nie i jeszcze raz nie! – zakrzyknęła wzburzona. – Wiele zniosłam i uczyniłam dla rodziny, ale brat musi zrozumieć, że moja cierpliwość się wyczerpała. Sobiescy są skończeni i  ta  suka  Maria  Kazimiera  doskonale  o  tym  wie  –  wycedziła  gniewnie królowa.  –  Chcę  ich  widzieć  przegranych,  bez  majątku  i  skazanych  na banicję!
Ambasador przyjął jej decyzję bez dalszych nalegań. Jak cała szlachta cesarstwa znał swoje miejsce i w przeciwieństwie do zwyczajów panujących w Polsce szanował wolę majestatu.
Gdy hrabia się oddalił, Eleonora została w książnicy. Lubiła to miejsce, panującą  tu  atmosferę  skupienia  i  wiedzy.  Omiotła  wzrokiem  komnatę. Dzieła napisane po francusku, włosku i niemiecku stały w równych rzędach na półkach sięgających sufitu, który wymalowano scenami z życia Akademii Krakowskiej. Kandelabr zwisający z sufitu ozdobiony był figurką Ateny – greckiej bogini mądrości, zaś podłogę między regałami przykrywały grube kobierce mające za zadanie tłumić kroki.
A jednak żadne książki nie mogą zastąpić emocji, jakich dostarcza samo życie. Ani dotyku męskich dłoni i rozkochanego pocałunku.
Eleonora  znów  poczuła  ukłucie  wywołane  napięciem  w  podbrzuszu i piersiach. Upłynęły miesiące, odkąd Klara zorganizowała dla niej schadzkę z Karolem. To był ostatni raz, gdy poczuła się w pełni kobietą.
Oczywiście Korybut odwiedzał ją od tego czasu w alkowie, ale czynił to wyłącznie  pod  presją  księżnej  matki.  Sam  akt  miłosny  z  mężem  budziłw Eleonorze wstyd i obrzydzenie, nie potrafiła znieść dotyku jego ciała, zapachu i sztuczności, gdy brał ją od tyłu. Była pewna, że w tej pozycji mógł wyobrażać sobie, że obcuje nie z żoną, lecz z innym mężczyzną. To było okrutne i żadna kobieta nie powinna być skazana na coś takiego.
„Czy mam jakiś wybór?”
Co innego mogła zrobić, niż znosić to upokorzenie? Uciec i wywołać skandal?  Wystawić  siebie  i  rodzinę  cesarską  na  kpiny  całej  europejskiej szlachty? Prędzej wolałaby umrzeć.
A jednak wciąż o tym rozmyślała. Wyobrażała sobie, jak to jest być wolną, nieskrępowaną obowiązkiem i kajdanami urodzenia. Gdy widziała się ostatni raz z Karolem, zaproponował jej ucieczkę. Odmówiła. Dokąd mieli się udać? Z czego żyć na odpowiednim poziomie? Cena za tę miłość była zbyt wielka.
Szczęknęła  poruszona  klamka  i  w  uchylonych  drzwiach  pojawił  się szambelan.
– Wybacz, miłościwa pani, wrócił kapitan Reinhard – oznajmił.
Serce zabiło szybciej w jej piersi.
– Wprowadź go i niech nikt nam nie przeszkadza.
Szambelan  skłonił  się  i  wycofał,  a  do  książnicy  wszedł  wysoki, jasnowłosy oficer.
Jego strój i buty były zakurzone, a oblicze ogorzałe od słońca i wiatru. Już  wcześniej  Eleonora  przyrównywała  go  w  myślach  do  Karola.  Mieli podobną budowę ciała i wzrost, choć rysy kapitana były bardziej surowe i drapieżne. Jednak oczy ich obu, głębokie i jasne, były takie same.
Wyciągnęła rękę, a oficer uklęknął przed nią i pocałował w dłoń.
Owiał ją zapach potu mężczyzny, który wiele godzin spędził w siodle. Poczuła łaskotanie w dole brzucha i musiała uspokoić oddech.
– Wstań, proszę, kapitanie, i usiądź. Z pewnością jesteś zmęczony.Reinhard podniósł się z klęczek i zerknął niepewnie na krzesło.
–  Śmiało,  nie  jesteśmy  w  Austrii  –  powiedziała  z  nutką  przekory.  – Możemy sobie pozwolić na naruszenie etykiety.
Znów popatrzył jej w twarz, odrobinę dłużej, niż wypadało czynić to poddanemu. W jego oczach było coś, o czym nie śmiała myśleć. Nigdy wcześniej nie pragnęła się podobać innemu mężczyźnie prócz Karola. Książę Lotaryngii   był   jej   pierwszą   i   jedyną   miłością.   Ale   też   przyczyną zgorzknienia.
– Zdobyłeś to? – zapytała.
Kapitan wsunął dłoń pod kaftan i wyciągnął złożoną kartę papieru. Eleonora odebrała przesyłkę.
– Nie ma pieczęci? – zauważyła.
– To odpis.
Królowa rozłożyła papier, na którym zapisano kilka nazwisk i adresów w całej Polsce.
– Jesteś pewien, że są autentyczne?
– Całkowicie. Sprawdziłem te miejsca. Moi ludzie obserwują każdego człowieka z tej listy. Jesteśmy gotowi, by uderzyć.
Królowa ponownie zerknęła na nazwiska, a potem uniosła wzrok znad karty. Popatrzyli sobie z natężeniem w oczy. Przeszył ją dreszcz.
Decyzja  przyszła  jej  łatwiej,  niż  sądziła.  Zapewne  tak  już  jest,  gdy człowiek dojrzewa do pewnych spraw.
Jeśli nie mogła mieć Karola, postanowiła zadowolić się jego namiastką. Nie było to właściwe ani mądre, ale nie dbała o to. Wiedziała tylko, że nie chce dłużej być samotna i zgorzkniała. Tracić dzień za dniem w oczekiwaniu na coś, co nie może się ziścić.
– Kapitanie, pragnę zrobić sobie wycieczkę po okolicy – powiedziała,starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Ponoć mają tu przepiękne krajobrazy i zaciszne ostoje. Pojedziesz ze mną w karocy.
Reinhard zawiesił spojrzenie na królowej.
– Jak sobie życzysz, miłościwa pani.
Kapitan ukłonił się i zostawił ją samą.
Eleonora   zastanawiała   się,   czy   zrozumiał   jej   intencje.   Nie   miała doświadczenia w takich grach. W całym życiu kochała się tylko z dwoma mężczyznami, Karolem i swoim mężem, o ile tego drugiego mogła nazwać mężczyzną.
Kusiło ją, by zasięgnąć rady u Klary Pac. Po namyśle uznała, że zostawi tę tajemnicę dla siebie. Przyjaźń między kobietami zbyt często przeradza się w niechęć i zawiść. Wówczas każdy zdradzony przyjaciółce sekret może się stać ostrzem wymierzonym w szczere serce.
Musiała   poradzić   sobie   z   tym   sama.   Cóż   mogło   być   trudnego w romansie? Kapitan z pewnością będzie wiedział, co robić, i miała pewność, że uczyni wszystko, aby zadowolić swą panią.
Ostatecznie  chodziło  jej  tylko  o  drobną  odmianę.  Poznanie  czegoś nowego, co pozwoli zapomnieć na chwilę o smutnej codzienności. I choć nie czuła się z tym komfortowo, nie chciała dłużej płacić za nie swoje winy i wybory.
Ból w piersi króla nasilał się z każdym przebytym przezeń schodkiem, aż zmusił  go  do  zatrzymania  się  na  półpiętrze.  Michał  Korybut  oparł  się o  kamienną  ścianę.  Pomyślał,  że  nie  powinien  był  wylewać  za  okno lekarstwa, które co dzień serwował mu medyk przysłany z Wiednia przez cesarza. Eleonora nalegała, by przyjął doktora na służbę i stosował się do jego zaleceń. Przystał na prośbę królowej dla świętego spokoju, a także po to, by myślała, że znów jest potulny jak niegdyś.Doktor pochodził z Neapolu i twierdził, że bóle serca to wina nadmiernie tłustego jadła i folgowania sobie przez króla w trunkach. Korybut puścił tę diagnozę mimo uszu. Choroba sercowa była w jego rodzinie powszechna. Ojciec,  kniaź  Jarema,  umarł  na  atak  serca  w  wieku  ledwie  trzydziestu dziewięciu lat, a rodzony brat matki – Jan Sobiepan Zamoyski – nie dożył nawet tego wieku. Również sama kniahini odeszła, gdy pękło jej serce, po tym jak odkryła sekret ukochanego syna.
Na myśl o matce i tym, co się wydarzyło, w piersi Korybuta rozpalił się na nowo piekielny ogień. Postarał się uspokoić oddech. Ucisk pod mostkiem powoli ustąpił i król mógł pokonać ostatnie kilkanaście stopni dzielących go od szczytu wieży.
Na tarasie owiał go rześki wiaterek, chłodząc rozpaloną skórę. Korybut wyciągnął z kieszonki kaftana chustkę, otarł czoło i łysinę. Gdy był sam, nie zakładał peruki, którą podczas oficjalnych spotkań przykrywał niedostatki w naturalnej fryzurze. Nieforemne ciało o krótkich kończynach i łysina od zawsze wpędzały go w kompleksy.
Wspinał się na szczyt tej wieży co dzień, odkąd przybyli z dworem do Janowca. Tylko tu mógł być sam, nie musząc znosić towarzystwa dworaków i wysłuchiwać przemądrzałych senatorów, którzy co do jednego mieli się za mądrzejszych  niż  ich  król.  Unikał  w  ten  sposób  także  żony,  z  którą  tu, w gościnie u Lubomirskich, dzielił alkowę. Odkąd opuścili Warszawę, ich życie    zmieniło    się    w    uciążliwy    spektakl    obliczony    na    użytek rozplotkowanego dworu, magnatów i posłów szlacheckich, wobec których musieli udawać wzorowe, kochające się małżeństwo.
Korybut zbliżył się do blanek i oparł dłonie o szorstki mur. Widok był piękny. Patrząc na zachód, dostrzegał wielkie spichlerze Kazimierza Dolnego wznoszące się na brzegu Wisły. Rzeką sunęły pod żaglami lub napędzane przez wiosła barki i pękate szkuty, zwożąc towary od Przemyśla i Krakowapo Gdańsk, skąd wypływały na galeonach do zachodnich królestw.
W  młodości  Michał  marzył  o  podróżach,  skończyło  się  na  studiach w Pradze i pobycie w Dreźnie. Matka nalegała, by wracał do kraju, zajął się karierą w wojsku czy polityce.
„Z takim nazwiskiem możesz zostać nawet królem”, mawiała żartobliwie. Przedwczesna śmierć Jaremy, pogłoski o truciźnie, która miała zabić
nazbyt popularnego wśród szlachty kniazia, wreszcie utrata niemal wszystkich dóbr na Ukrainie musiały być ciosem dla matki. Przypuszczał, że on sam w jej oczach na zawsze pozostał słodkim, nieco zagubionym dzieckiem, które trzeba chronić przed światem i złymi ludźmi. Kniahini nigdy nie pogodziła się z tym, że chłopiec wyrósł na mężczyznę. Gdy myślał o zawiłych relacjach łączących go z matką, czuł złość i tęsknotę… a także gdzieś w głębi duszy ulgę, że nie musi już ciągle starać się sprostać jej oczekiwaniom. Wreszcie czuł się wolny, choć ceną za to była samotność.
Oderwał  wzrok  od  rzeki  i  rozejrzał  się  po  zamku.  Dopiero  patrząc z wysoka, można było ocenić jego imponujące rozmiary. Twierdza wznosiła się  na  szczycie  wysokiej  skarpy,  chroniona  z  trzech  stron  przez  strome wąwozy. Wewnątrz fortyfikacji mieściły się dwa dziedzińce, koszary, stajnie i kaplice. Zamek liczył też niemal sto komnat, w tym siedem wielkich. W jednej z nich znajdowało się łoże, które był zmuszony dzielić z Eleonorą.
Na swój sposób żywił do niej czułość, a z pewnością darzył szacunkiem za  to,  z  jakim  poświęceniem  znosiła  trudną  do  zaakceptowania  rolę niekochanej żony. Nie potrafił wyobrazić sobie, co musiała czuć, wiedząc, że jego myśli, serce i żądze skierowane są ku innym mężczyznom. To musiał być  koszmar  i  tylko  tresura,  jaką  w  Wiedniu  fundowano  habsburskim księżniczkom, mogła tłumaczyć, czemu wciąż jest u jego boku.
Obowiązek  wobec  rodziny  i  religii  bywa  przekleństwem,  które  pęta kobietę czy mężczyznę mocnej niż niewolnicze kajdany. Są niewidoczne,lecz przez to wcale nie mniej ciężkie niż te materialne. Z czasem zaciskają się na człowieku, dusząc go, odbierając mu wszelką radość życia.
Korybut wiedział wszystko na ten temat.
Z rozważań wyrwał go odgłos kroków na schodach. Ktoś wszedł na taras. Zerknął  przez  ramię.  To  był  Lazar,  zaufany  sługa  Wiśniowieckich.  Gdy Michała  obwołano  królem,  matka  wysłała  z  nim  do  Warszawy  kilku przybocznych, od lat służących rodzinie. Ojciec Lazara był Włochem, który za czasów wojny trzydziestoletniej zawędrował aż na Ukrainę. Tam wstąpił na służbę do kniazia Jaremy i ożenił się z polską służką.
Niepozorny, niski i żylasty, nie sprawiał wrażenia człowieka od czarnej roboty.  Matka  Korybuta  zwykła  mówić,  że  nie  należy  oceniać  ludzi  po pozorach. Lazar był tego najlepszym przykładem.
– Czego się dowiedziałeś o Tynerze? – zapytał król.
– Opuścił Warszawę zaraz po rozmowie z królową – powiedział Lazar. – Musiał się czegoś obawiać, gdyż posłał Tomasza Grota, swego wachmistrza, na Wolę, gdzie ten kupił wierzchowce i czekał gotowy do wyjazdu.
Jego wysokość zmarszczył czoło.
Eleonora  twierdziła,  że  Bogusław  sam  poprosił  ją  o  przeniesienie  na Ukrainę. Czemu miałby to uczynić? Wszak przysiągł kniahini, że będzie strzegł jej syna. Korybut nie wierzył, aby porucznik złamał dane słowo bez istotnego  powodu.  Szczególnie  teraz,  gdy  po  śmierci  matki  król  został narażony na ataki wrogów.
Wiśniowiecki uniósł wzrok na Lazara.
– Dotarł do Łużeckiego przed bitwą?
– Obawiam się, że tak, miłościwy panie. Ocalałe z pogromu oddziały cofają się na zachód przed Tatarami i nie sposób powiedzieć, czy porucznik przeżył walkę.
Korybut  przygryzł  górną  wargę.  Nad  Bohem  poległo  bardzo  wieluoficerów. Tyner mógł być wśród nich. Król podejrzewał, że właśnie o taki rozwój wydarzeń chodziło osobie, która pozbyła się Bogusława z Warszawy.
– A co z drugą sprawą? – zapytał Lazara.
– Królowa spotkała się z ambasadorem von Stomem. Po tej rozmowie hrabia  wysłał  umyślnego  do  Wiednia.  Niestety  nie  mamy  możliwości przechwycenia poczty cesarskiej.
Korybut  machnął  dłonią.  To,  że  jego  żona  tańczyła,  jak  jej  zagrają w Wiedniu, nie było żadną tajemnicą.
– Coś jeszcze?
– Wrócił kapitan Reinhard. Królowa przyjęła go od razu po przyjeździe i długo rozmawiała z nim na osobności.
Wiśniowiecki   uniósł   brew.   Ta   wiadomość   była   o   wiele   bardziej interesująca. Kapitan należał do zaufanych sług żony. Przez ostatnich kilka tygodni nie było go na dworze monarszym. Być może wypełniał dla królowej tajną misję.
Eleonora od samego przyjazdu do Polski zaczęła przyjmować do gwardii królewskiej przybyszów z cesarstwa. Doszło do tego, że jej komnat strzegli sami Austriacy. Czasem Korybut zastanawiał się, komu tak naprawdę wierni są  gwardziści:  królowi  czy  Habsburgom.  To  była  kolejna  rzecz,  którą zamierzał się zająć.
Ale, jak to mówią, najlepiej jest wsadzać po jednym jabłku do kosza.
– Obserwujcie go – zdecydował Korybut. – Chcę wiedzieć, kiedy i w jakich porach spotyka się z królową.
– Jak każesz, wasza miłość.
Lazar ukłonił się i zostawił króla samego.  Korybut spędził na wieży jeszcze kilka minut, oddając się rozmyślaniom. Gdy wrócił do swej komnaty, pod   drzwiami   czekał   na   niego   podkanclerzy   Olszowski   z   naręczem dokumentów do podpisania.Jego wysokość zasiadł za biurkiem i chwycił za pióro, biskup zaś, stojąc obok,  podsuwał  mu  kolejne  pisma  do  zatwierdzenia.  Potem  wszystkie dokumenty wróciły do podkanclerza, który miał rozporządzać nimi dalej.
– Posłowie cara znajdują się tydzień drogi od Janowca – poinformował Olszowski. – Koniecznie trzeba przygotować dla nich odpowiednie komnaty i urządzić wystawną ucztę. Może też przywitać ich gwardia królewska. Taki drobny pokaz siły nigdy nie zaszkodzi w negocjacjach z Moskalami.
– Zajmij się tym, proszę, księże biskupie – rzekł Korybut, wciąż myśląc o sprawach poruszonych w rozmowie z Lazarem. – Coś jeszcze?
Olszowski skinął głową.
– Chodzi o Kamieniec. Oblężenie trwa już dwa tygodnie, czas najwyższy, aby wasza wysokość ogłosił uniwersał do poddanych, w którym oficjalnie potwierdzi najazd sułtana na Rzeczpospolitą.
Korybut popatrzył na podkanclerza z grymasem zdziwienia.
–  Radziłeś,  księże  biskupie,  zataić  przed  szlachtą,  że  Turek  obległ twierdzę.
–  Cóż…  Sytuacja  się  zmieniła.  Musimy  wziąć  pod  rozwagę  różne warianty rozwoju wydarzeń.
Król drgnął niespokojnie.
– Co to znaczy?
– Obawiam się, wasza miłość, że Kamieniec nie utrzyma się długo, może nawet już teraz obrońcy pertraktują z sułtanem o poddaniu twierdzy i miasta. Ogłaszając  uniwersał,  unikniemy  posądzenia  o  zaniechanie.  Nim  odezwa dotrze do kościołów w całym kraju, miną tygodnie, nikt więc nie wychwyci opóźnienia.
Korybut zawiesił czujne spojrzenie na biskupie.
– Skąd masz wieści o upadku twierdzy? Jeśli komu udało się przedrzeć z Kamieńca, czemu nic mi o tym nie wiadomo?Olszowski chrząknął.
– Informacja nie pochodzi z miasta – przyznał niechętnie.
– A zatem skąd?
– Mam szpiega w otoczeniu chana. To Polak wzięty w jasyr jeszcze za czasów powstania Chmielnickiego. Eunuch służący w haremie. Zmuszono go do    przyjęcia    wiary    mahometańskiej,    ale    w    głębi    serca    pozostał chrześcijaninem.
– Ufasz mu?
– Jego brat jest przeorem u mnie w diecezji, to on skontaktował nas ze sobą wiele lat temu. Nigdy nie zawiodłem się na otrzymanych od niego informacjach.
Korybut   poskubał   spierzchnięte   usta.   Liczyli   z   Olszowskim,   że Kamieniec utrzyma się dłużej niż te skromne dwa tygodnie.
– Co z pospolitym ruszeniem? – zapytał.
Szlachta ociąga się jak zwykle. Oddalone od Rusi województwa zbiorą się dopiero na październik.
Korybut poczuł ukłucie niepokoju.
– Do tego czasu sułtan zajdzie pod Lwów albo i dalej – rzekł z irytacją. – Nie sądzę, wasza miłość.
–  Nie  sądzisz?  –  powtórzył  król  cierpko.  –  Gramy,  księże  biskupie, o bardzo wysoką stawkę, lepiej, byś nie przeliczył się w rachubach.
–  Mam  tego  świadomość,  jaśnie  panie  –  w  ton  głosu  Olszowskiego wkradł się chłód.
Jeszcze  do  niedawna  Korybut  trzymałby  język  za  zębami,  potulny i zawsze zgodny. Teraz nie miał na to najmniejszej ochoty.
– Za twą radą nie wysłałem piechoty łanowej do Kamieńca, posłuchałem cię,  gdy  doradzałeś,  bym  nie  wyznaczał  jednego  komendanta  do  obronytwierdzy. Prochy do armat kazałem skierować do Zamościa, choć tam były mniej potrzebne – wyliczył z wyrzutem.
W oczach Olszowskiego pojawiło się zaskoczenie.
– Nie da się posprzątać stajni Augiasza, nie brudząc sobie rąk, wasza miłość – rzekł pojednawczo.
„Gorzej, jeśli utkniemy w gównie po uszy – pomyślał król. – Obu nam daleko do Heraklesa”.
– Co z Sobieskim?
– Napisał do mnie list ze Lwowa – przyznał Olszowski. – Uskarża się na brak wsparcia w ludziach i zaopatrzeniu. Wyznaczył na dowódcę obrony miasta Eliasza Łąckiego.
Korybutowi znane było to nazwisko.
– Co myślisz o tej nominacji?
– To doświadczony oficer. Kierował obroną oblężonych twierdz podczas najazdu Szwedów. Z Bożą pomocą utrzyma Lwów wystarczająco długo, by ziściły się nasze plany.
Korybut zamyślony postukał palcami o biurko.
–    Rozmawiałeś    z    Lubomirskim.    Jakie    nastroje    panują    wśród malkontentów?
– Bliskie paniki. Prażmowski nie wychyla się z Łowicza. – Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem. – Lubomirski już wyczuł, skąd wieje  wiatr,  dlatego  zaprosił  nas  do  Janowca.  Morsztyn,  Jabłonowski, Wielopolski i pozostali wkrótce pojmą, że hetman nie jest w stanie zapewnić ochrony  ich  majątkom.  Tych  ludzi  nie  trzyma  razem  nic  prócz  ambicji i   francuskiego   złota.   Wyłuskamy   jednego   po   drugim,   obiecując   im bezpieczeństwo i przebaczenie królewskie. Wszystkim prócz Prażmowskiego i Sobieskiego.
Korybut zawiesił wzrok na pojaśniałym z zadowolenia obliczu biskupa.„Masz się za naszego kardynała Richelieu”.
Nie  przeszkadzało   to   Korybutowi.   Mądry   człowiek   powinien   być świadom  własnych  ograniczeń.  A  dobrego  króla  poznaje  się  po  jego doradcach.
Pokusa
Wrzesień A.D. 1672
Złota polska jesień służyła Marysieńce. Powietrze było ciepłe, lecz bez duchoty tak uciążliwej latem, a słońce pieściło twarz, nie pozostawiając na skórze ciemnej opalenizny charakterystycznej dla kobiet z plebsu.
Maria Kazimiera dotknęła dłonią policzka, zastanawiając się po raz setny, czy dobrze wygląda. Jej uroda odzyskiwała już blask, ale wciąż potrzebowała tuszów, kremów i pudru, by uzyskać uwodzicielski powab, dzięki któremu zawsze skutecznie zniewalała mężczyzn.
Wyjrzała  przez  okno  karocy  i  zobaczyła  chłopców  bawiących  się  na ulicy.
Pomyślała o  Jakubie.  Wciąż nie było  go  przy  niej,  tak  jak  pragnęła. Ostatni list od Charlotty przyszedł dwa dni temu. Zapewniała w nim, że syn zdrowieje i szykują się do podróży. Marysieńka prosiła Boga, aby tak się stało. Z Podola napływały coraz groźniejsze wieści. Jak zła była sytuacja, zaświadczał list od Jana, w którym zalecał jej wyjazd z Jakubem na Pomorze.
Panikę wyczuwało się we wszystkich domach magnackich, szczególnie tych  posiadających  majętności  na  wschodzie.  Lubomirscy  już  uciekli  doGdańska, żona wojewody Jabłonowskiego odpływała tamże na dniach, Prażmowski nie wyściubiał nosa z Łowicza, zaś podskarbi Morsztyn nie napisał do niej słowa od ich ostatniej rozmowy.
Stronnictwo  francuskie  sypało  się  w  oczach  i  Marysieńka  odnosiła straszliwe wrażenie, że każdy dzień przybliża ją do zguby.
A jednak na przekór wszystkiemu wciąż miała nadzieję, że zdoła się wymknąć z pułapki złego losu, tak jak czyniła to wielokrotnie w przeszłości. Wiele zależało od człowieka, z którym jechała się spotkać. Od tego, czy pochwyci rzuconą mu przynętę.
Zaprzęg wtoczył się na dziedziniec i zatrzymał się przed wejściem do pałacu.  Pani  Sobieska  wkroczyła  do  holu,  gdzie  powitał  ją  dworzanin. Ściągnęła  płaszcz  i  wręczyła  go  słudze.  Miała  na  sobie  czarną  suknię przyozdobioną srebrnymi liliami, o odkrytych ramionach i dekolcie, o którym klecha rzekłby, że wodzi mężczyzn na pokuszenie.
Inny  sługa  dworski  zaprowadził  ją  schodami  na  piętro,  do  komnaty o trzech oknach wyglądających na ogród.
Kniaź Dymitr przyjął ją na stojąco, odziany w delię o barwie karmazynu i złocony pas w róże. Spojrzenie ciemnych oczu hetmana polnego koronnego spoczęło przelotnie na dekolcie damy, po czym zsunęło się na jej brzuch i niżej.
Domyślała  się,  jak  wygląda  widziana  jego  oczyma.  Wyprostowana, smukła,   a   jednocześnie   kobieca,   ponieważ   natura   nie   poskąpiła   jej powabnych kształtów. Błysk w oczach kniazia zdradził jej, że osiągnęła swój cel.
Marysieńka uśmiechnęła się z satysfakcją. Z doświadczenia wiedziała, że z mężczyznami rozmawia się łatwiej o trudnych sprawach, gdy wcześniej da się okazję zapłonąć ich wyobraźni.
– Witaj, waszmość pani. – Kniaź Dymitr ucałował jej dłoń i wskazałjedno z krzeseł ustawionych przy kominku.
Zasiedli naprzeciw siebie.
– Miałaś, waćpani, szczęście, że zastałaś mnie jeszcze w Warszawie.
–  Rozumiem  waszmość,  że  zamierzasz  dołączyć  do  mego  męża,  aby przeciwstawić się nawale tureckiej? – rzekła Marysieńka, udając naiwność.
– Nie widzę takiej potrzeby. Hetman wielki sprawuje władzę nad armią koronną, ja zastępuję go, gdy jest w niemocy. Należące do mnie chorągwie służą już pod komendą waszego męża.
Maria od tygodni zachodziła w głowę, czemu kniaź nie wycofał swych oddziałów  z  armii  koronnej.  Nie  zapytała  o  to.  Wątpiła  bowiem,  aby Wiśniowiecki udzielił jej szczerej odpowiedzi.
– Mój mąż niezwykle szanuje, kniaziu, twe doświadczenie wojenne – skłamała w żywe oczy. – I rad by widzieć cię w swym obozie, gdzie mógłbyś służyć mu radą.
Przez wargi Dymitra przemknął blady uśmieszek.
–  Hetman  wielki  doskonale  radzi  sobie  bez  mych  porad.  Nie  sądzę jednak, pani, byś przyjechała prawić mi komplementa.
– Zasłużone i szczere – odparła Marysieńka bez cienia zmieszania. – Aczkolwiek   rzeczywiście   nie   odwiedziłam   waszmości   bez   konkretnej przyczyny.
– Słucham z uwagą.
–  Ufam,  że  księżna  Gryzelda  powiadomiła  cię  o  propozycji  ożenku z naszą siostrzenicą Teofilą?
Kniaź uniósł brew.
– To było niemal rok temu, wkrótce potem cioteczka zmieniła zdanie – odparł.
– Teraz kniahini nie może już wnieść zastrzeżeń – zauważyła Maria. – Znaszej strony sprawa jest wciąż otwarta.
Kniaź Dymitr poskrobał paznokciem po szczęce.
– Prawdą jest, że od dłuższego czasu zamyślam ożenek. Młoda żona z pewnością da mi syna i dziedzica… – Hetman polny zamilkł na kilka sekund. – Są jednak przeszkody.
– Jakiej natury?
–  Małżeństwo  z  Teofilą  postawi  mnie  w  dwuznacznej  sytuacji.  Mój kuzyn król i królowa nie będą przychylni temu związkowi.
–  Po  śmierci  Gryzeldy  jesteś,  panie,  głową  rodu  Wiśniowieckich  – zauważyła Marysieńka.
– Niektórzy powiedzieliby, że jest nią król.
– Ja do nich nie należę, kniaziu. Zapewniam też, że posag, który Teofila wniesie w małżeństwo, zawstydziłby samego Midasa.
Dymitr uśmiechnął się przelotnie.
– Brzmi wspaniale. Młoda, piękna żona, włości i złoto. Oferujesz mi pani owoc z zakazanego drzewa.
– Czyż takie nie są najsłodsze i najbardziej pożądane?
– Jak wskazuje Pismo, bywają też niebezpieczne. Mogą skończyć się niełaską i wygnaniem z raju.
– W przeciwieństwie do Stwórcy król w Polsce nie jest wszechmocny. Ich spojrzenia spotkały się na dłużej.
– Czego oczekujecie w zamian? – zapytał kniaź otwarcie.
– Poparcia w trudnych chwilach, gdy te nadejdą dla mej rodziny.
Dymitr westchnął.
– Nie mogę niczego obiecać, wasz mąż narobił sobie wielu wrogów… Choć nie jest tak znienawidzony jak prymas – dodał i potarł dwoma palcami zadbaną bródkę. – Widzę tu problem w nastawieniu szlachty. Na sejmikachpostuluje się głośno, aby urzędy sprawowane przez malkontentów, w tym waszego męża, nie były oddawane w dożywocie, lecz przyznawane przez sejm co dwa lata.
– Jaką masz gwarancję, kniaziu, że gdy raz zezwolicie odebrać części senatorów   dożywotnie   urzędy,   za   jakiś   czas   ktoś   inny   nie   wystąpi z żądaniem, by skrócić te sprawowane przez ciebie czy Paców? To otwarcie puszki Pandory i zwrot ku dawnym obyczajom, gdy szlachta kontrolowała magnatów. – Sobieska zmrużyła oczy. – Tego chcecie?
– Patrzę na tę propozycję niechętnie – przyznał Dymitr. – Nieprzyjazne waszemu mężowi nastroje uspokoiłby z pewnością gest dobrej woli z jego strony.
– O jakim geście myślisz, kniaziu?
–  Mąż  wasz  sprawuje  jednocześnie  dwa  wysokie  urzędy:  hetmana wielkiego   koronnego   i   marszałka   koronnego.   Być   może   powinien zrezygnować  z  jednego  z  nich,  aby  zachować  drugi  i  pokazać  królowi i szlachcie dobrą wolę.
„Nie muszę zgadywać, w czyje to godne ręce ma wpaść oddana przez Jana władza”, pomyślała Marysieńka.
Wiedziała za to, że przekonanie męża do takiego wyrzeczenia będzie niezwykle trudnym zadaniem – Jan potraktuje to jako afront, ale czy mieli inne wyście?
– A czy Teofila jest mi przychylna? – zapytał Dymitr.
– Oczywiście. Małżeństwo z tobą, kniaziu, jest marzeniem każdej młodej kobiety.
– To nieco wymijająca odpowiedź.
– Rozmawiałam z nią w tej sprawie – zapewniła Marysieńka. – Rada będzie poznać osobiście waszmość pana przed podjęciem decyzji, ale to tylko formalność.Wiśniowiecki zamyślił się chwilkę.
– Pozwolisz, pani, że przemyślę tę niespodziewaną ofertę.
Maria Kazimiera uśmiechnęła się słodko.
– Oczywiście, takie decyzje wymagają zastanowienia.
Na tym skończyli spotkanie.
Jadąc karocą, Marysieńka rozmyślała o rozmowie z Dymitrem. Kniaź wiele żądał, świadom trudnego położenia, w jakim znaleźli się Sobiescy.
„Jan z pewnością odmówi”.
Będzie się gniewał, że w ogóle poruszyła ten temat. Zdobycie urzędów hetmana  wielkiego  koronnego  i  marszałka  wiele  go  kosztowało.  Tak naprawdę przyjął te zaszczyty z miłości do niej. Jan Kazimierz i Ludwika Maria, nie mając własnych dzieci, postanowili jeszcze za życia króla wybrać jego następcę. Nowym monarchą Polaków i Litwinów miał zostać Henryk Juliusz, książę de Condé z francuskiej linii królewskiej. Problem w tym, że większość    szlachty    wcale    nie    pragnęła    takiego    pana.    Na    czele niezadowolonych  z  polityki  ich  królewskich  mości  stanął  hetman  wielki i marszałek koronny Jerzy Sebastian Lubomirski – wielki wódz i jeszcze większy pan. Mówiono, że dumny magnat sam marzy o koronie i ani myśli kłaniać się Francuzowi. W rezultacie wywołał bunt i wojnę domową.
Para królewska rozpaczliwie potrzebowała wodza, który poprowadzi ich armię.   Tylko   Jan   miał   dość   talentów   militarnych,   aby   stawić   czoła Lubomirskiemu, lecz ukrył się w swych włościach, nie chcąc walczyć ze swym dowódcą i przyjacielem. Ludwika Maria kazała jechać Marysieńce do kochanka i przekonać go, by stanął na czele armii królewskiej. Maria spełniła życzenie swej pani i protektorki. Używając wdzięków i kobiecych sztuczek, nakłoniła Jana, aby opowiedział się po stronie dworu.
W  nagrodę  otrzymał  od  królowej  urzędy  odebrane  Lubomirskiemu,
a  także  to,  na  czym  zależało  mu  najbardziej  na  świecie:  rękę  MariiKazimiery, świeżo owdowiałej po śmierci Zamoyskiego. Zdrada przyjaciela była ceną, jaką musiał zapłacić za miłość i władzę.
Od buntu Jerzego Lubomirskiego upłynęło ledwie siedem lat i teraz to Sobieski był buntownikiem, który zamierzał obalić swego króla. Marysieńka dostrzegała w tym ironię losu, której nie mogła nie docenić.
Pomyślała o Ludwice Marii, która była dla niej kimś w rodzaju matki, tej prawdziwej niemal nie pamiętała. Królowa zmarła, nie osiągnąwszy żadnego ze swych celów. Zostawiła je w spadku swej najukochańszej i najmądrzejszej uczennicy.
„Wygląda na to, że i ja przegrałam w tym dziwnym kraju”.
Z rozmyślań wyrwało ją szarpnięcie karocą. Wyjrzała przez okno. Dotarli pod dom.
Weszła do pałacu, nie zwracając uwagi na płaszczących się przed nią dworaków.
– Czy panienka już wstała? – zapytała majordomusa.
– Powiedziała, że czuje się słabo i zostanie u siebie.
Maria Kazimiera skierowała się do swej alkowy. Po drodze napotkała ochmistrzynię Teofili,  oczy  i uszy  jej matki.  Służąca obserwowała panią Sobieską bez krztyny sympatii.
„Jest sprytna. Wie, że coś się dzieje, ale niewiele może zrobić w mym domu”.
Hetmanowa weszła do swych komnat i zbliżyła się do drzwi łączących jej pokój z sypialnią Teofili. Zapukała. Po drugiej stronie rozległ się trzask, jakby ktoś wywrócił krzesło, i dało się słyszeć szepty. Szczęknęła zasuwka, w uchylonych drzwiach ukazała się Teofila.
Miała   rozpalone   policzki,   błyszczące   oczy   i   nic   na   sobie   prócz prześcieradła owiniętego wokół szczupłego ciała. Nie przypominała już tej skromnej myszki sprzed zaledwie kilku tygodni.– Jest jeszcze u ciebie? – zapytała Sobieska.
– Ubiera się.
–  Pospieszcie  się  z  tym,  twa  ochmistrzyni  coś  podejrzewa,  nie  ma potrzeby kusić losu.
– Masz słuszność, wujenko.
Teofila  zostawiła  ją  samą  przy  drzwiach.  Marysieńka  nie  mogła  się oprzeć pokusie i zerknęła do alkowy. Ujrzała w lustrze odbicie Witolda. Nagi, wciągał koszulę na tors. Był naprawdę przystojny i niegdyś, jeszcze rok temu, pragnęłaby zaciągnąć go do swego łoża. Teraz jednak się zmieniła. Skończyła z przygodami. Postanowiła być tylko dla męża, a przynajmniej spróbować.
Obserwowała,  jak  zakochani  tulą  się  do  siebie,  szepczą  czułości  na pożegnanie. Teofila odprowadziła Witolda do sekretnego wyjścia ukrytego za kotarą. Wspięła się na palce i złożyła mu na wargach pożegnalny pocałunek. Potem   zamknęła   za   kochankiem   tajemne   przejście   i   wpuściła   Marię Kazimierę do alkowy.
– Jestem tak wdzięczna wujence – rzekła, cała promieniejąc. – Dziękuję, dziękuję! – Rzuciła się Marysieńce na szyję, podekscytowana i szczęśliwa. – Miała wujenka we wszystkim rację.
– Jak zwykle – odparła pani Sobieska z nutką autoironii i rozsiadła się na sofie. – Chcę z tobą pomówić.
– Na jaki temat? – Teofila zajęła miejsce przy jej boku.
–  Pamiętasz,  jak  mówiłam  ci,  że  kobiety  z  naszą  pozycją  mają powinności, przed którymi nie mogą uciec?
Młodziutka kniahini poruszyła się niespokojnie. – Co wujenka ma na myśli?
– Małżeństwo z kimś, kogo wybierze ci rodzina.Teofila otworzyła szerzej oczy i usta.
– Pani matka wyznaczyła już kogoś dla mnie! – krzyknęła wzburzona. – I kazała wujence ze mną pomówić. Prawda!?
– Ależ skąd, o ile mi wiadomo, nie ma jeszcze żadnych kandydatów do twej ręki – odparła hetmanowa wymijająco. – Co sądzisz na ten temat?
– Wujenka wie przecież, że kocham tylko Witolda.
– Wiem i rozumiem, co czujesz. – Uścisnęła dłoń dziewczyny. – Jako mężatka nie musisz wcale rezygnować z miłości do Witolda. Wystarczy, że będziesz ostrożna.
Teofila potrząsnęła głową.
–  Nie  mogę  mu  tego  zrobić,  nie  chcę.  –  Otarła  wilgotne  oczy i wyprostowała się. – Prędzej wstąpię do klasztoru albo ucieknę i wywołam skandal.
Zabrzmiało to bardzo prawdziwie. Młodość ma to do siebie, że wszystko wie najlepiej i nie zna kompromisów.
Sobieska odrobinę zazdrościła Teofili tej postawy, której ona sama nie miała, gdy była w tak młodym wieku. Królowa Ludwika Maria sprzedała ją Zamoyskiemu, rozpustnikowi i pijaczynie, niczym klacz. Cena zawsze była ta sama: władza i złoto.
„Ale czy ubogą francuską szlachciankę stać było na to, by mieć własne zdanie?” Patrząc na wszystko, co osiągnęła, niczego nie żałowała.
Spojrzała długo na Teofilę, myśląc, że i tę dziewczynę czeka podobna droga. Wiedziała, że nie ma sensu nalegać. To tylko pogorszyłoby sprawę. Doświadczenie podpowiadało jej, że jest wiele sposobów na osiągnięcie celu.
Uścisnęła dłoń siostrzenicy męża.
–  Możesz  na  mnie  liczyć,  przyjaciółko.  Zadbam  o  twoje  szczęście, dziecko,  obiecuję  ci  to.  Przyrzeknij  mi  tylko  jedno:  nim  uczynisz  coś pochopnie, przyjdź z tym wcześniej do mnie. Zgoda?–  Obiecuję,  wujenko.  Wiem,  że  ty  jedyna  w  rodzinie  chcesz  mego szczęścia.
Marysieńka  objęła  Teofilę.  Uśmiechnęła  się  smutno,  świadoma,  że istnieją obietnice, których nie sposób spełnić.ROZDZIAŁ VII
Prawdziwe męstwo Wrzesień A.D. 1672
Wiaterek, delikatny i ciepły niczym oddech kochanka, szeleścił liśćmi klonu  rosnącego  nad  ławeczką  w  ogrodach  zamkowych.  Dla  Charlotty zakątek pod rozłożystym drzewem stał się przez ostatnie tygodnie ulubionym miejscem rozmyślań.
Tuż obok niej przeleciał bąk, ocierając się tłustym odwłokiem o jej włosy na   skroni.   Drgnęła   i   otworzyła   oczy.   Spojrzała   w   puchar   trzymany w   złączonych   dłoniach.   Alkohol   nie   mógł   uwolnić   jej   od   ciężaru przygniatającego pierś. Obiecała Marii Kazimierze, że przywiezie do niej Jakuba, tymczasem wciąż tkwili w Stryju.
Usłyszała  odgłos  zbliżających  się  kroków.  Ktoś  nadchodził  żwirową alejką. Po chwili zza klombu róż wyłonili się bona opiekująca się chłopcem i medyk. Charlotta podniosła się z ławeczki.
– Kiedy możemy wyruszać? – zapytała, gdy tych dwoje zatrzymało się przed nią.– Panicz nie powinien jeszcze podróżować – oznajmił doktor stanowczo. –  W  piersi  wciąż  ma  flegmę.  Potrzebuje  ciszy,  spokoju  i  codziennego spuszczania złej krwi.
Charlotta zacisnęła usta. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
–  Musimy  opuścić  miasto  jak  najszybciej,  panie  Frankowicz.  Wojna może wkrótce dotrzeć w te okolice.
Przez oblicze medyka przemknął grymas.
– Weźmie pani odpowiedzialność za wywiezienie go z zamku? – zapytał gniewnie.
Mierzyli się wzrokiem, w końcu doktor spuścił wzrok, ale i Charlotta nie poczuła się zwyciężczynią. Marysieńka nie wybaczyłaby jej, gdyby Jakub umarł.
– Wyruszamy jutro – oznajmiła.
Gdy  bona  odprowadziła  medyka  alejką  w  stronę  bramy,  Charlotta ponownie usiadła na ławeczce i wzięła głęboki wdech.
Prawdę  rzekłszy,  i  tak  mieli  szczęście.  Zaraza  dotknęła  tylko  dzieci. Oprócz Jakuba zachorowali dwaj paziowie i syn pokojówki, która przywlekła mór na zamek. Jeden z paziów i syn służącej zmarli po paru dniach gorączki. Przez kilka dni także Jakub balansował na granicy życia i śmierci, ale łaska Boża i modlitwy wszystkich domowników uchroniły syna hetmana przed najgorszym.
To, że przetrzymał wysoką temperaturę, należało przypisać interwencji doktora Frankowicza, który kazał zanurzać go w lodowatej wodzie. Niestety na  skutek  tej  koniecznej  kuracji  Jakub  zapadł  na  zapalenie  płuc,  co kosztowało ich kolejne tygodnie zwłoki. Tymczasem wieści z Podola były coraz gorsze i Charlotta nie mogła dłużej zwlekać z wyjazdem.
Wróciła do zamku i zaczęła się pakować. Nie było tego wiele, nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do rzeczy. Potem coś zjadła, a wieczór zastał jąw trakcie pisania listu do Marii Kazimiery. Konny posłaniec pokona dystans dzielący Stryj od Warszawy w kilka dni, podczas gdy orszakowi, w którym będzie podróżował Jakub, zajmie to ponad dwa tygodnie.
Wiedząc, że musi wcześnie wstać, położyła się do łóżka.
Obudziła się przed świtem. Przez moment leżała nieruchomo, wpatrując się  w  rozpięty  nad  sobą  baldachim.  Wsłuchiwała  się  w  swe  tłukące  się w piersi serce. Znów miała sen, w którym siedzi zamknięta w klatce, a wokół niej zbiera się wrogi tłum. Motłoch lży ją, wyszydza, a potem rozstępuje się i Charlotta widzi czekający na nią stos.
Miała tylko nadzieję, że to nie był proroczy sen.
Odrzuciła od siebie kołdrę i starła dłonią warstewkę potu zebraną między piersiami.  Naga  usiadła  na  skraju  łóżka  i  wsunęła  stopy  w  kobierzec. Poczuła,  jak  coś  przemknęło  jej  po  palcach,  i  wzdrygnęła  się.  Nawet w pałacach często spotykało się insekty i myszy.
Podniosła się z łóżka i zbliżyła do wysokiego, sięgającego podłogi okna. Rozwarła podwójne okiennice na oścież i zatrzymała się w progu balkonu. Na  wschodzie  jutrzenka  rozjaśniała  już  nieboskłon.  Chłód  smagał  skórę Charlotty, muskał biodra, całował piersi, wdzierał się pod pachy, oplatał się wokół jej talii, pośladków i pleców, mierzwił włoski w złączeniu ud.
Dziewczyna stała nieruchoma, obserwując, jak pierwsze promienie słońca dotykają wierzchołków drzew na wzgórzach, a potem przenoszą się na wieże kościołów i dachy kamienic. Potarła dłońmi skrzyżowane ramiona i poczuła, że dostała gęsiej skórki. Odsunęła się od okna i przeszła do garderoby.
Ubrała   się   w   strój   podróżny,   który   poleciła   przygotować   służbie poprzedniego dnia. Była to delijka z cienkiego sukna, spodnie oraz buty do konnej jazdy. Dzień zapowiadał się ciepły i nie zamierzała dusić się cały dzień w kabinie karocy.
Z włosami nie musiała nic robić. Celowo nosiła je krótko ścięte, aby mócwygodnie dopasowywać peruki. Spojrzała w zwierciadło i zobaczyła uśmiech na swej twarzy.
Wyszła na korytarz i skierowała się do alkowy Jakuba. Panicz obudził się już i siedział w łożu nad śniadaniem. Chłopczykowi towarzyszyli medyk i dwie bony, młodsza jasnowłosa i starsza o szerokich biodrach i dużych piersiach. Gdy Jakub zobaczył Charlottę, jego wymęczona twarzyczka się rozjaśniła. Poderwał się z pościeli, wywracając kubek z ciepłym mlekiem, i głuchy na napomnienia opiekunek pobiegł do Charlotty na gołych stopach. Wtulił główkę w jej podołek.
Mesire uklękła naprzeciw Jakuba i spojrzała mu w podkrążone oczy. Dotknęła  dłonią  czoła  chłopczyka  i  nie  wyczuła  gorączki,  co  dobrze rokowało na podróż.
– Tęsknię za mamą, dlaczego nie przyjechała?
– Nie mogła, ale obiecuję, że wkrótce się z nią zobaczysz.
– Długo? – zapytał po dziecinnemu.
– Niedługo – zapewniła.
Objęła  Jakuba  ramieniem  i  przytuliła  go  do  siebie.  Był  taki  drobny i ciepły. Charlottę ogarnęła wspaniała błogość, jaką daje bliskość dziecka. Potem zastąpił ją gorzki smutek. Tak bardzo pragnęła poczuć dotyk i miłość własnego dziecka, niestety jej łono wydawało się jałowe.
Obejrzała się, słysząc z tyłu kroki. To był Cichoń ubrany do podróży, z szablą u boku.
– Karoca gotowa – oznajmił.
– Pospieszcie się – przykazała Charlotta służącym.
Opuściła komnatę. Na korytarzu napotkała Frankowicza.
–  Przygotowałem  lekarstwa.  –  Doktor  uniósł  lekko  torbę.  –  Sole trzeźwiące i proszek z ludzkich kości na powstrzymanie nudności.– Jeśli trudy podróży odcisną się na zdrowiu panicza, zawołaj mnie. Chłopcu nie może się nic stać – powiedziała Charlotta.
Medyk zacisnął usta i skinął głową.
Zgodnie  z  zaleceniami  doktora  wnętrze  powozu  wyłożono  miękkimi kobiercami i poduszkami, aby Jakub jak największą część drogi odpoczywał. Do zaprzęgu wybrano najspokojniejsze konie, a stangret, który miał powozić, uchodził za najlepszego w mieście.
Charlotta dokładnie zaplanowała trasę. Przez cały czas mieli się poruszać „wołowym  szlakiem”.  Taką  nazwę  nosił  trakt,  którym  od  dawien  dawna pędzono woły z Mołdawii i Ukrainy. Szeroka, dobrze ubita droga wiła się wstęgą  między  urokliwymi  wzgórzami  rozciągającymi  się  na  zachód  od Stryja.  Stangret  przez  wzgląd  na  stan  zdrowia  chłopca  powoził  bez pośpiechu, tak aby podróż karocą była jak najmniej męcząca dla pasażerów, wlekli się więc niemiłosiernie.
Mesire jechała konno na czele kawalkady, z nudów pozwalając sobie czasem na dziką galopadę przez pola. Po jednej z takich eskapad zatrzymała się nad strumieniem płynącym skrajem bukowego lasku.
Ochlapała się wodą i nie bacząc na pijawki wijące się na dnie strumienia, ściągnęła buty i zamoczyła stopy w chłodnej wodzie. Ochłonąwszy nieco, usiadła na brzegu i zagryzając ser, obserwowała toczący się ospale w jej stronę   powóz   oraz   towarzyszących   mu   dragonów,   spowitych   kurzem wzbijanym przez koła karocy.
Gdy kolumna dotarła do zagajnika, z powozu wydostał się Frankowicz. Mesire  miała  zamiar  z  nim  pomówić,  ale  medyk  czym  prędzej  popędził w krzaki.
Charlotta zarządziła postój, by napoić konie i dać ludziom zjeść posiłek. – Nie powinna pani tak sama odjeżdżać – usłyszała głos Cichonia. Obróciła się do okrytego pyłem wachmistrza.– Oczywiście, tato – rzekła z przyjazną ironią.
Cichoń skrzywił usta w grymasie, który od biedy można by wziąć za uśmiech.
– Przypominam tylko, że nie tak dawno temu musieliśmy uciekać przed ludźmi, którzy chcieli nas zabić.
– Teraz mamy ochronę. – Wskazała na dragonów, którzy korzystając z chwili postoju, rozbiegli się po lasku lub chłodzili w strumieniu. Ze Stryja zabrała   dwudziestu   żołnierzy.   Chciała   więcej,   ale   komendant   zamku zdecydowanie się sprzeciwił, argumentując, że musi przygotować miasto do obrony przez Tatarami.
Po  godzinie  odpoczynku  znów  znaleźli  się  na  gościńcu.  Dotarcie  do Sambora zajęło im dwa dni ciągłej jazdy. Do miasteczka wjechali tuż przed zawarciem bram na noc. Od razu udali się na zamek, gdzie zatrzymali się w gościnie u tutejszego namiestnika.
Miasto opuścili wcześnie rano.
Na drodze panował spory ruch, niemal wszyscy podążali z południa na zachód. Szlachta uciekała konno i wozami, ale nie brakowało też chłopów, którzy zawczasu umykali przed spodziewanym pojawieniem się Tatarów.
Charlotta z niepokojem obserwowała ten exodus. Jeśli ludzie decydują się uciekać,  zostawiając  na  pastwę  losu  cały  dorobek  życia,  znaczyło  to,  że niebezpieczeństwo czyha już blisko.
Okazja, by zasięgnąć języka, trafiła się już wkrótce. Ujechawszy ćwierć mili  od  miasta,  napotkali  szlachecki  dwór  i  położoną  obok  folwarku wioseczkę złożoną z tuzina chat. Siedliska wyglądały nędznie i nie miały kominów. Gdy kto palił wewnątrz ogień, dym uchodził na zewnątrz oknem. Dwór  też  nie  oszałamiał  rozmachem,  ot,  zwykła  siedziba  pospolitego szlachcica żyjącego na podgórzu.
Wjechali  do  folwarku,  gdzie  zastali  kilka  wozów,  na  które  służbaładowała dobytek miejscowego pana. Tenże szlachcic, otyły i siwiuteńki, siedział w kolasce i obserwował krzątaninę spod zmarszczonych brwi.
Widok karocy i obcych żołnierzy bynajmniej nie poprawił mu nastroju. Charlotta zatrzymała wierzchowca przy kolasie i ukłoniła się z szacunkiem siwej głowie.
– Witaj, waszmość panie.
–  Moje  oczy  nie  są  tak  dobre  jak  niegdyś.  Widząc  panią  z  daleka, myślałem, że nadjeżdża gładki młodzian. A to białogłowa jadąca wierzchem po męsku, i to jeszcze z szablą i pistoletami przy siodle. – W głosie starca zabrzmiała jakby nuta przygany.
– Takie to już czasy, waćpanie, że i niewiasta musi szablą władać – odparła Mesire.
– Czasy ciężkie, prawda to – przyznał szlachcic. – Jednako prawo boskie i ludzkie wskazuje białogłowie miejsce przy kądzieli i łożu męża.
Charlotta miała dość tego pieprzenia.
– Wasz to folwark? – zmieniła obcesowo temat.
–  Należy  do  imć  pana  Zygmunta  Krzeczowskiego,  mego  siostrzeńca, u którego jestem arendarzem.
Słysząc  znane  jej  nazwisko,  Charlotta  wymieniła  szybkie  spojrzenia z Cichoniem.
Starzec zaskakująco sprawnie odczytał ich bezgłośnie porozumienie.
– Znacie mego siostrzeńca? – zapytał, mrużąc oczy.
– Nie osobiście, ale słyszeliśmy o nim wiele dobrego.
Szlachcic wypiął dumnie pękate brzuszysko i podkręcił wąsa.
– To i nie dziwota. Zygmunt jest człek dzielny i znaczący wiele pośród braci szlacheckiej. Teraz dajmy na to poprowadził chorągiew ziemską na pospolite ruszenie, co je król jegomość zwołał dla obrony przez Turkami.Słysząc  to,  Mesire  odetchnęła  z  ulgą.  Zwada  z  Krzeczowskimi  była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
– Czemu, panie, opuszczacie dwór?
– Ponoć z przełęczy na granicy zeszli beskidnicy i inne zbójectwo. Spalili kilka  wsi  i  zabili  ludzi.  Chłopy  gadają,  że  prowadzą  ze  sobą  Tatarów i  Multańców.  Bezpieczniej  jest  schronić  się  w  warownych  miejscach. Odesłałem tam moją żonkę i wam radzę poszukać schronienia.
– Dziękujemy za radę, ale spieszno nam za San.
Jegomość łypnął na karocę i dragonów.
– Ktoś znaczny tam podróżuje? – zapytał.
–  Mój  ojciec,  rekonwalescent  po  zarazie  –  odrzekła  Charlotta.  – Trzymamy go osobno, aby nie sprowadził moru na zdrowych.
Szlachcic się przeżegnał.
– Niech Najświętsza Panienka da mu zdrowie – mruknął. Najwyraźniej też stracił ochotę do zawarcia bliższej komitywy z Charlottą.
Mesire wydała rozkaz i kawalkada wróciła na gościniec.
Do  zmroku  ujechali  jeszcze  kilka  mil,  pokonując  bród  na  rzeczce i zostawiając za sobą warowną wieś z dworem i murowanym kościołem. Było to zapewne miejsce, o którym wspominał starzec.
Pod wieczór dostrzegli karczmę ukrytą częściowo za sadem śliwkowym. Austerię   prowadzili   kulawy   Żyd   i   dwóch   jego   synów.   Mesire
postanowiła, że spędzą tam noc. Dla niej i Jakuba znalazły się niewielkie izby usytuowane na tyłach parterowego budynku, natomiast bony i doktor musieli się zadowolić miejscami przy palenisku w głównej sali. Żołnierze rozbili obóz na zewnątrz.
Izdebka, w której miała spać Charlotta, sprawiła na niej ponure wrażenie. W oknie zamiast kosztownych szyb wstawiono rybie pęcherze, nie klejone,lecz przytwierdzone do drewnianych pręcików. Mesire obejrzała łóżko. Przyjemnie zaskoczona stwierdziła, że siennik był dość wygodny, a drewniana rama nie skrzypiała.
Wieczerzę postanowiła zjeść w swoim pokoiku. Jajecznica i wędzona kiełbasa smakowały całkiem dobrze. Na deser Charlotta rozsmarowała zaś powidła śliwkowe na kromce chleba. Przeżuwając, rozmyślała nad kolejnym etapem podróży.
Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, następnego dnia po południu powinni dotrzeć do osady, skąd popłyną w dół Sanu i dalej Wisłą. Z uwagi na stan zdrowia Jakuba podróż szkutą wydała się jej najlepszym rozwiązaniem.
Wpatrując się w płomyk świecy, Charlotta zastanawiała się nad tym, co zastanie  w  Warszawie.  Ostatnie  wydarzenia  zmieniły  Marysieńkę  i  ich przyjaźń nie wydawała się już tak mocna jak wcześniej. Listy, które Charlotta dostawała  od  pani  Sobieskiej  podczas  przymusowego  pobytu  w  Stryju, wskazywały  na  rozchwianie  emocjonalne  u  Marii  Kazimiery  –  zwykle przecież trzeźwej w ocenach, a nawet wyrachowanej. Listy przychodziły co tydzień i w każdym Charlotta znajdowała pełno wyrzutów i niesprawiedliwej napastliwości,  jakby  hetmanowa  obarczała  ją  winą  za  chorobę  Jakuba i przedłużający się pobyt na Rusi.
Charlotta starała się przyjmować te niesłuszne oskarżenia ze spokojem. Urodzenie martwego dziecka musiało spotęgować u Sobieskiej lęk o życie Jakuba,  nie  było  w  tym  nic  dziwnego.  Mesire  żywiła  też  nadzieję,  że zachwiane relacje między nimi ułożą się, gdy dowiezie do niej bezpiecznie dziedzica Sobieskich.
Pogrążona w smętnych rozmyślaniach osuszyła dwa kubeczki śliwowicy. Gdy podniosła się od stolika, izba wokół niej zawirowała niebezpiecznie i Charlotta boleśnie uderzyła kolanem o róg łóżka.
„Chyba się wstawiłam”, pomyślała, rozcierając obolałą rzepkę. Po chwilizastanowienia zrezygnowała z mycia się. Rzuciła się na siennik i szybko zasnęła.
Obudził ją dotyk dłoni Cichonia na ramieniu.
–  Co  tu  wyrabiasz  po  nocy,  do  diaska?  –  zapytała  zdezorientowana i usiadła na sienniku.
– Musi pani coś zobaczyć na dworze – rzekł wachmistrz i wskazał na uchylone okno.
Mesire,  nie pytając o  nic więcej,  wstała z łóżka i narzuciła delię na ramiona. Cichoń otworzył przed nią drzwi do sieni, a potem wyprowadził na zewnątrz.
Noc była jasna i Charlotta z początku nie zrozumiała, co chce pokazać jej wachmistrz.  Gdy  w  końcu  do  niej  dotarło,  że  blask  nad  wzgórzami  od południa to łuna ognia, zadrżała.
– Może to tylko pożar lasu… – powiedziała z lękiem.
– Może – mruknął Cichoń. – Ale jak mówił tamten opasły szlachcic, blisko stąd do przełęczy na Węgry. Zdarzają się lata, że orda z Budziaku idzie tym szlakiem, a bandy beskidników przechodzą na naszą stronę niemal co roku.
– Budź wszystkich, wyruszamy niezwłocznie – zdecydowała Mesire. Wachmistrz oddalił się szybkim krokiem, a ona wciąż wpatrywała się
w gorzejącą na ciemnym niebie łunę. Rozbudzeni żołnierze szybko zebrali broń i osiodłali konie, a Charlotta udała się obudzić doktora i bony.
Gdy wracała do izby po rzeczy, zastąpił jej drogę karczmarz.
– To Tatarzy? – zapytał blady i roztrzęsiony.
– Najpewniej – odparła Mesire. – Radzę ci zabrać stąd rodzinę. Ukryjcie się gdzieś w lesie i przeczekajcie.
Żyd załamał ręce.– Jak mam to wszystko zostawić na zatracenie!?
– Lepiej stracić dach nad głową niż życie lub zostać niewolnikiem – odrzekła  Charlotta  i  weszła  do  izby,  nie  zwracając  więcej  uwagi  na biadolącego mężczyznę.
Spakowanie się zajęło jej kilka chwil, po czym wróciła na dwór.
Doktor Frankowicz wyniósł na rękach zaspanego chłopczyka do karety. Wyrwany ze snu Jakub rozglądał się nieco wystraszony zamieszaniem. Gdy spostrzegł Charlottę, przetarł dłonią oczka i wyciągnął do niej ręce. Chwyciła go w ramiona i przycisnęła mocno do siebie.
– Czy dzieje się coś złego, ciociu? – zapytał piskliwym głosikiem.
– Nic, po prostu chcę, żebyś wcześniej był u mamy – skłamała i osobiście umieściła malca w kabinie powozu.
–  Wszyscy  już  gotowi  –  powiedział  Cichoń  i  wręczył  jej  wodze.  Z pomocą wachmistrza wspięła się na siodło.
Przy blasku pochodni wyjechali na gościniec. Aż do świtu towarzyszył im widok pożogi na horyzoncie. Gdy się przejaśniło na dobre, byli już pół mili od austerii. Wszędzie napotykali tłumy przerażonych uciekinierów.
Charlotta aż do południa nie zarządziła postoju i przykazała woźnicy, aby powoził szparko, nie oglądając się na wyboje.
Słońce  stało  już  wysoko,  gdy  dała  odetchnąć  wymęczonym  koniom ciągnącym  karocę.  Dragoni  zaczęli  poić  zwierzęta  w  korycie  strumienia. Mesire  wstrzymała  swoją  klacz  i  zrównała  się  z  jadącym  tuż  za  nią Cichoniem.
Zmrużyła oczy, wpatrując się w niemal bezchmurne niebo. Bolała ją głowa po wypitej przed snem śliwowicy i nawet przebywanie na świeżym powietrzu niezbyt umniejszało tę dolegliwość. Czuła pokusę, aby poprosić wachmistrza  o  poczęstowanie  jej  gorzałką,  którą  woził  ze  sobą,  ale  po namyśle zrezygnowała z tego pomysłu. Dzień był gorący, a ona powinnazachować maksymalną przytomność umysłu.
Spojrzała  na  Jakuba,  który  pod  opieką  bon  pluskał  się  na  płyciźnie. Doktor Frankowicz stał nieco dalej, pykając fajkę.
Sielski obrazek zupełnie nie pasował do sytuacji.
– Rozejrzyjmy się – zdecydowała Charlotta.
Cichoń wskazał na wzniesienie z trzema dębami.
– Stamtąd będzie najlepszy widok.
Gdy dojechali na miejsce, zsiedli z wierzchowców i stojąc ramię w ramię, uważnie zlustrowali okolicę. Gościniec, którym jechali od rana, zakręcał na zachód  w  stronę  widocznej  już  rzeki.  San  przywodził  na  myśl  błękitną wstążkę,  którą  Stwórca  rzucił  między  wzgórza  porosłe  lasem.  Tylko w niektórych miejscach dostrzec można było faliste łąki i spłachetki pól, z których zebrano już zboża. Nigdzie nie dostrzegli śladu ordyńców.
– Udało się nam – stwierdziła Mesire, nie skrywając ulgi.
Cichoń skinął głową, wciąż obserwując ścianę gęstego lasu na wschodzie i południu.
– Zapewne wycofali się wraz z nastaniem dnia na wyżej położone tereny, gdzie ukryją się z łupem przed zemstą szlachty. Panowie bracia pewnikiem już zbierają się kupą, coby pognać skurwysynów do piekła.
To była jeszcze jedna z rzeczy, do których Charlotta musiała przywyknąć, mieszkając między Polakami. Nie było tu nijakiego porządku, policji czy armii chroniących ziemie wewnątrz kraju, jak funkcjonowało to we Francji czy  u  Habsburgów.  W  razie  zagrożenia  polscy  chłopi,  mieszczanie  czy szlachta sami zbierali się w zbrojne grupy dla obrony życia i mienia.
Tyle że jak na razie znikąd nie mogła się spodziewać pomocy.
Zjechali ze wzniesienia, a potem pocwałowali w kierunku obozowiska. Charlotta  nie  chciała  przeciągać  postoju  i  wkrótce  znów  znaleźli  się  na gościńcu. Ten po ćwiartce mili złączył się z inną drogą, wiodącą z południa.Dalej trakt prowadził do przeprawy na Sanie, gdzie miała czekać na nich szkuta.
Mniej  więcej  po  godzinie  jazdy  minęli  ostatnie  pasmo  zalesionych pagórków i wydostali się na niemal płaski teren. Na prawo, przy strumieniu wpadającym do rzeki, znajdowały się spora wieś i warowny dwór szlachecki. Droga zakręcała w stronę osady. Z wysokości końskiego grzbietu Charlotta widziała malutkie postacie ludzi pracujących na polach.
Wspięła się w strzemionach i poszukała wzrokiem statku, który miał czekać na nich w tym miejscu.
– Widzisz łódź? – zapytała jadącego obok wachmistrza.
– Nie, ale może cumuje za tamtą wysepką. – Cichoń wskazał zielony garb wystający z rzeki niczym grzbiet strzegącego jej wodnego potwora.
I  rzeczywiście,  jakby  na  zawołanie  zza  gąszczy  krzewów  i  drzew rosnących  na  wysepce  wyłonił  się  fragment  masztu  z  żaglem,  a  chwilę później ujrzeli dziób szkuty prującej przez nurt. Wiosła przymocowane do burty łodzi skierowały rzeczny stateczek do pomostu na przystani.
Charlotta  uśmiechnęła  się  do  Cichonia,  chcąc  podzielić  się  z  nim radością.  Zorientowała  się,  że  wachmistrz  wstrzymał  konia  i  gapi  się  za siebie. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem towarzysza i zamarła.
Z zagajnika lipowego wzleciało stado turkawek. Uniosła oczy w ślad za gromadą spłoszonego ptactwa, a potem opuściła wzrok i zdębiała. Zza drzew porastających  pasmo  niewysokich  wzgórz  wysypał  się  tatarski  czambuł. Ciemne postacie na niewysokich koniach gnały w ich kierunku, rozwijając szyk w półksiężyc.
Cichoń  ściągnął  wodze  i  obrócił  wierzchowca  w  miejscu.  W  dłoni wachmistrza błysnęła szabla.
– Zatrzymamy ich. Wy umykajcie do promu!
Charlottę ścisnęło za krtań. Skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.–  Bij  zabij!  –  zawołał  Cichoń,  wskazując  ostrzem  szabli  kierunek natarcia.   Wrzeszcząc,   żołnierze   pognali   co   koń   wyskoczy   naprzeciw zbliżającym się Tatarom.
Mesire przeniosła spojrzenie na karocę, pojazd spowalniał ich i czynił łatwym  łupem  dla  chyżych  tatarskich  koni.  Zawróciła  klacz,  tarasując przejazd zaprzęgowi. Woźnica, myśląc już tylko o ucieczce, zamachnął się na nią batem. Schyliła się, by uniknąć trzaskającego nad jej głową rzemienia, wyszarpnęła pistolet z olstra i wymierzyła w mężczyznę.
– Rzuć to, bo rozwalę ci łeb – warknęła.
Stangret wypuścił bat, a potem zeskoczył z kozła na ziemię i popędził ile sił w stronę rzeki.
– Merde – zaklęła Charlotta i schowała broń.
Podjechała do drzwiczek powozu i otworzyła je szarpnięciem. Kobiety i medyk zwrócili w jej stronę pobladłe twarze. Jakub kulił się na kolanach starszej  z  bon,  młodsza  wyglądała  przez  okienko  po  przeciwnej  stronie pojazdu.
– Chodź do mnie – wyciągnęła dłoń do Jakuba.
Chłopczyk zerknął na siwą opiekunkę, a ta skinęła głową. Wyciągnął rączki ku Charlotcie, która chwyciła go i pociągnąwszy do siebie, posadziła z przodu siodła.
Huknęły wystrzały.
Charlotta się obejrzała. Oddział Cichonia starł się z mahometanami, bijąc ich i spychając w tył. Polaków było jednak zbyt mało, aby powstrzymać rozciągnięte skrzydła czambułu.
Wlepiła  wzrok  w  przerażone  twarze  kobiet.  Starsza  wiedziała,  co  ją czeka, Mesire odczytała to w jej oczach, lecz młoda opiekunka zaczęła się przepychać do otwartych drzwiczek i wyciągnęła dłoń do Charlotty, jakby oczekując, że ona także zostanie zabrana. Gdy dotarło do niej, że nic takiegosię nie wydarzy, zaczęła krzyczeć przeraźliwie na całe gardło.
Doktor   Frankowicz   nie   czekał   na   ratunek,   otworzył   przeciwległe drzwiczki i opuścił kabinę, zostawiając w niej torbę i kapelusz.
– Wybaczcie – wyszeptała Charlotta. – Bóg z wami.
Zacięła ostrogami klacz i pognała w stronę rzeki. Zwierzę pomknęło, wyciągając nogi, chyże niczym wiatr.
Mesire  pochyliła  się  w  kulbace,  jedną  ręką  kierując  rozpędzonym wierzchowcem,  drugą  obejmując  Jakuba.  Z  każdym  końskim  skokiem oddalali się od zgiełku potyczki. Zerknęła przez ramię. Tatarzy dotarli już do powozu. Jeden z ordyńców wciągał na siodło szamoczącą się młodą bonę, starsza z opiekunek zginęła na miejscu rozpłatana szablą. Pozostali Tatarzy nie  zatrzymali  się.  Gnali  za  nią  i  Jakubem  zgięci  przy  szyjach  swoich bachmatów.
Charlotta zerknęła na pistolety umieszczone w olstrach przy siodle. Aby po nie sięgnąć, musiałaby puścić wodze lub Jakuba, co tak czy inaczej przy galopadzie mogło się skończyć nieszczęściem. Tatarzy zbliżali się, czterech z  nich  wysforowało  się  przed  resztę  pogan,  jard  po  jardzie  doganiając słabnącą klacz.
Mesire nie miała wyjścia. Musiała zaryzykować. Przerzuciła wodze do ręki, którą trzymała Jakuba, i wyszarpnęła z olstra kawaleryjski pistolet. Broń była  ciężka  i  toporna,  jednak  strach  dodał  jej  sił.  Zrobiła  skręt  tułowia i wymierzyła w najbliższego ordyńca. Nacisnęła spust, zaiskrzyło i buchnął proch na panewce. Tatarzyn wyrzucił ręce na boki i zleciał z konia. Nie powstrzymało to innych przed kontynuowaniem pościgu. Charlotta odrzuciła dymiącą broń i schyliła się w siodle, przyciskając do siebie chłopca. Był przerażony, ale nie płakał, tylko wczepiał się kurczowo rączkami w jej delię.
Od rzeki dzieliło ich kilkaset kroków. Szkuta płynęła z prądem, zbliżając się do drewnianego pomostu w pobliżu wsi.Ocalenie  było  już  blisko.  Charlotta  uderzyła  piętami  boki  klaczy,  by zmusić ją do większego wysiłku, lecz nie przyniosło to rezultatu. Zwierzę zwalniało,  dygocząc  i  parskając  krwawą  pianą.  Nagle  stanęło  i  mimo wysiłków Charlotty po prostu przewróciło się na bok. Mesire wyrzuciła stopy ze  strzemion  i  trzymając  Jakuba  w  mocnym  uścisku,  walnęła  o  ziemię. Zaciskając zęby, podniosła się z kolan i zobaczyła strzałę tkwiącą w brzuchu jej konia.
Uniosła wzrok na ścigających ich Tatarów. Byli już blisko. Widziała ich twarze, skośne oczy i chude ramiona pochylone nad szyjami bachmatów. Pętle  arkanów  służących  do  chwytania  niewolników  kołysały  się  przy szyjach galopujących wierzchowców.
Charlotta przysunęła się do umierającej klaczy, wyszarpnęła z olstra drugi pistolet i wymierzyła w najbliższego jeźdźca.
Ordyniec spostrzegł zagrożenie i pochylił się przy szyi bachmata. Wtedy huknął grom i pędzący na uciekinierów poganie niemal jednocześnie spadli z  koni,  jakby  zdmuchnęła  ich  niewidzialna  ręka  Stwórcy.  Charlotta  nie wierzyła w cuda – spojrzała przez ramię i zobaczyła kłęby prochowego dymu nad  burtą  łodzi.  Ukryci  na  pokładzie  strzelcy  w  pośpiechu  ładowali  już muszkiety do oddania następnej salwy.
Usłyszała kroki i przekręciła gwałtownie głowę. Ordyniec wychylił się zza  szyi  konia,  unosząc  ostrze  szabli.  To  był  ten,  w  którego  wcześniej celowała. Wypaliła mu prosto w pierś. Trafiony kulą krzyknął i upadł.
Wypuściła z dłoni bezużyteczną już broń. Podniosła Jakuba i ruszyła biegiem w stronę pomostu, dysząc z wysiłku. Tuż obok niej świsnęła strzała i wbiła się w ziemię. Charlotta słyszała za sobą krzyki Tatarów i tętent kopyt. Od  pomostu  dzieliło  ją z pięćdziesiąt kroków,  lecz wiedziała,  że równie dobrze mogło być ich tysiąc.
Usłyszała świst kolejnej strzały przelatującej jej koło głowy. Wystraszonazgubiła krok i zaczepiła czubkiem buta o dziurę w ziemi. Przeszył ją ostry ból w skręconej kostce. Zachwiała się i wrzasnęła, omal nie tracąc oparcia dla stóp. Przytuliła Jakuba jeszcze mocniej.
Zrozpaczona  uniosła  wzrok  na  kilku  zbliżających  się  Tatarów.  Nie zamierzali  już  używać  łuków,  martwa  nie  była  dla  nich  nic  warta.  Za niewolnicę mogli dostać dobrą cenę.
Charlotta  puściła  chłopca  z  rąk,  a  gdy  stanął  chwiejnie  na  własnych nóżkach, pchnęła go w stronę pomostu.
–  Biegnij  do  łodzi,  odwiozą  cię  do  mamy  –  szepnęła  chrapliwie.  – Biegnij!
Ordyńcy    przyhamowali    wierzchowce,    zupełnie    niezainteresowani uciekającym malcem, gdy mieli przed sobą młodą kobietę. Rozproszyli się, objeżdżając ją ze wszystkich stron. Zerknęła przez ramię. Jakub znalazł się już   na   pomoście.   Kilku   żołnierzy   przeskoczyło   przez   burtę   szkuty i rozpryskując wodę, ruszyło mu naprzeciw.
„Udało się”. Ta myśl przyniosła jej pewną pociechę. Dla niej było już za późno. Bez wahania sięgnęła po sztylet. Obserwowała, jak podjeżdżają do niej  Tatarzy,  pochyleni  przy  szyjach  bachmatów,  gotowi  zarzucić  na  nią arkan.
Nie pozostawiali jej wyboru. Zacisnęła palce na sztylecie i przyłożyła ostrze do szyi. Zimna stal dotknęła skóry w miejscu pulsującej tętnicy. Wiele razy odebrała w ten sposób życie innym ludziom, teraz przyszła kolej na nią samą. Wystarczy jedno płytkie cięcie i zadławi się własną krwią.
Tatarzy, czując, że cenny łup wymyka im się z rąk, zawołali do siebie. Ten znajdujący się bliżej dziewczyny zakręcił młynka arkanem, wyprostował się do rzutu i wtedy coś potężnego wgniotło mu pierś, wybijając w niej dziurę, z której trysnęła krew. Kolejnych dwóch ordyńców spadło z koni, co zmusiło  pozostałych  do  zeskoczenia  na  ziemię  i  ukrycia  się  w  wysokiejtrawie i zaroślach.
Charlotta    obejrzała    się    zdumiona,    szukając    wzrokiem    źródła nieoczekiwanego ocalenia. Odnalazła je za ostrokołem warownej wsi, której obrońcy bili z muszkietów i hakownic, rozpraszając skutecznie szarżujących ordyńców.
Parę kul świsnęło tuż nad Charlottą. Powstrzymała instynktowną chęć, aby przypaść do ziemi. To była jej szansa. Ryzykując przypadkowy postrzał, pobiegła na pomost. Zgarbiona i zdyszana wpadła na trzeszczącą kładkę. Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Jej kolano ugięło się i grzmotnęła twarzą o rozgrzane deski.
Patrzyła w szpary pomostu, zastanawiając się, kiedy ugodzi ją strzała. Usłyszała dudnienie kroków przed sobą. Uniosła głowę i ujrzała pochylonego nad nią żołnierza. Spojrzała w wykrzywioną twarz mężczyzny i chwyciła wyciągniętą ku niej dłoń. Mocne szarpnięcie postawiło ją na nogi. Zachwiała się, lecz silne ramię powstrzymało ją przed upadkiem.
Rozejrzała się, szukając Jakuba. Chłopiec był bezpieczny w ramionach jednego z żołnierzy, którzy przybyli im z pomocą. Mężczyzna, brodząc po pas w wodzie, zmierzał z malcem do cumującego promu.
Otaczający   Charlottę   dwaj   żołnierze   wypalili   z   rusznic   w   stronę zbliżających  się  Tatarów.  Ci  odpowiedzieli  gradem  strzał.  Gdy  pierzasty pocisk  świsnął  tuż  koło  ucha  Mesire,  zgarbiła  się  odruchowo  i  zaczęła kuśtykać do szkuty.
Skręcona kostka bolała ją jak  diabli przy  każdym postawieniu  stopy. Zaczęła zostawać w tyle za żołnierzami. Ten, który pomógł jej się podnieść, przystanął i mimo ostrzału podparł ją ramieniem. Zarzuciła mu rękę przez kark.
Od wody dzieliło ich tylko dziesięć kroków. Przez zalane potem oczy zobaczyła,  jak  żołnierz  niosący  Jakuba  przekazał  chłopczyka  ludziomznajdującym się na pokładzie.
Wtedy pomagający jej mężczyzna stęknął. Zachwiał się, gubiąc krok, i runął na kolana. W jego plecach tkwiła strzała. Mesire spojrzała na prom. Wystarczyło tylko myśleć o sobie i iść dalej. Nie potrafiła. Zaklęła w duchu i chwyciła dragona za rękaw munduru.
– Podnieś się, człowieku – warknęła, szarpiąc go z całej siły w górę. Jęcząc i krzywiąc się z bólu, wyprostował się chwiejnie, lecz w tym
momencie trafiła go kolejna strzała.
Charlottę  opryskała  gorąca  krew.  Spojrzała  panicznie  na  roztrzaskaną głowę mężczyzny. Rozluźniła uchwyt na jego ramieniu, nim zwalił się na deski pomostu i pociągnął ją za sobą.
Otarła rękawem twarz i podparła się na skręconej nodze. Spazm bólu dotarł aż do biodra. Zacisnęła zęby i zrobiła kolejny krok. Od krawędzi pomostu dzieliło ją tak niewiele, wystarczyło jeszcze trochę wysiłku, aby dotrzeć do szkuty. Zaczęła kuśtykać, nie zważając na cierpienie.
Gdy  dotarła  nad  wodę,  zrozumiała,  że  nie  zdąży  się  już  uratować. Żołnierze  na  promie  za  pomocą  drągów  odepchnęli  łódź  na  głębinę i Charlotta mogła tylko się przypatrywać, jak San porywa załadowaną ludźmi barkę.
Stęknęła z rozpaczą. Obejrzała się, następni ordyńcy byli już blisko niej. Bez wahania wskoczyła do rzeki i zanurkowała. Płynęła pod taflą wody, póki starczyło jej tchu.
Wynurzyła się, nie mogąc wytrzymać dłużej bez powietrza. Prychnęła, wypluwając  wodę  zgromadzoną  w  ustach.  Szkuta  była  zbyt  daleko,  aby mogła się dostać na pokład. Musiała radzić sobie sama.
Usłyszała  okrzyki  Tatarów  gromadzących  się  na  brzegu,  wskazywali w jej stronę. Kilku ordyńców wjechało na koniach w rzekę, najwyraźniej nie zamierzali  pozwolić  jej  zbiec.  Charlotta  nie  czekała,  aż  dotrą  bliżej,ponownie zanurkowała. Nurt był w tym miejscu dość silny i wiele wysiłku kosztowało ją dotarcie do przeciwległego brzegu. Wynurzyła się w szuwarach porastających płyciznę. Strużki wody ściekały jej z włosów na oczy i policzki, zalewały usta spragnione oddechu. Ukryta w gąszczu łodyg pozwoliła sobie na króciutki odpoczynek. Odzyskawszy dech, odgarnęła trzciny i wyjrzała na rzekę. Na szczęście ordyńcy na koniach zawrócili w połowie nurtu. Była bezpieczna, przynajmniej na chwilę.
Krzywiąc się z bólu  przy  każdym kroku,  wydostała się z sitowia na podmokły brzeg, a potem pokuśtykała w stronę lasu rosnącego opodal rzeki. Zdyszana dobrnęła do linii drzew i zagłębiła się między dające osłonę buki i dęby. Teren szybko zaczął się wznosić i każde oparcie się na uszkodzonej nodze wywoływało dreszcz przeszywającego bólu. Na przekór cierpieniu nie zaprzestała  wspinaczki,  aż  dotarła  do  pasma  wzniesień.  Łapiąc  oddech, obejrzała się na przeciwległy brzeg Sanu.
Nad  pobojowiskiem  krążyły  czarne  ptaki.  Tatarzy  wycofali  się  już z miejsca potyczki, zostawiając za sobą wywróconą karocę, martwe konie i trupy  żołnierzy.  Pomyślała o  Cichoniu.  Był martwy  albo  dostał się do niewoli. Zacisnęła zęby w złości. Nienawidziła, gdy okazywała się bezsilna wobec losu. Niestety na pewne sprawy nic nie można było poradzić.
Postanowiła się zająć skręconą kostką. Usiadła pod drzewem i powoli ściągnęła but, odsłaniając opuchliznę. Pod skórą znów pojawił się krwiak, ale myślała, że będzie to gorzej wyglądało. Zdjęła delię i odcięła pasek materiału od koszuli, używając sztyletu – jedynej broni, która jej została.
W ten sposób powstał bandaż. Ściągnęła spodnie i kucając, zmoczyła tkaninę  moczem,  jak  nakazywali  medycy.  Nie  wyżymając  opatrunku, obwiązała sobie napuchniętą kostkę.
Sycząc z bólu, nasunęła przymały but na stopę. Potem włożyła na powrót spodnie i przemoczoną delię. Nasiąknięta wełna przylgnęła w nieprzyjemnysposób do nagiej skóry.
Odzyskawszy nieco sił, Charlotta opuściła szczyt wzniesienia. Schodząc, musiała uważać, aby nie wpaść w ukryte w paprociach i chaszczach wykroty i jamy. W butach wciąż czuła przykrą wilgoć, zaś mokre ubranie parowało na rozgrzanym  ciele.  Przez  cały  czas  rozglądała  się  za  czymś,  co  mogło posłużyć jej za podpórkę. Wypatrzyła odpowiedni konar, gruby i prosty. Wystarczyło odciąć go od powalonej brzozy. Zaczęła ciąć i rąbać w miejscu, gdzie  gałąź  wyrastała  z  pnia,  lecz  wąski  sztylet  to  nie  piła  czy  siekiera i robota okazała się niezwykle trudna i pracochłonna. Już po kwadransie Charlottę rozbolały ramiona i dłonie, pot spływał jej ciurkiem po skroniach, czole i nosie, powodując swędzenie skóry. Co chwila musiała robić sobie przerwę, aby dać wytchnąć mięśniom i zgarbionym plecom.
W końcu konar ustąpił z łamliwym trzaśnięciem i Charlotta mogła się zabrać do zeskrobywania ostrzem mniejszych gałązek i narośli. To okazało się już znacznie prostsze.
Ukończyła pracę i z dumą podparła się na kosturze. Sięgał jej do pachy, a szerszy koniec pozwalał oprzeć na nim ciężar ciała.
Maszerując, przez większość czasu trzymała się zalesionych stoków, ale czasem musiała porzucić osłonę drzew, aby przekroczyć dolinę oddzielającą od siebie pasma wzniesień. W jednej z takich niecek już pod wieczór złapała ją nagła ulewa.
Dmuchnęło  chłodem  i  pierwsze  ciężkie  krople  kapnęły  na  jej  twarz, głowę i plecy. Chwilę później fale deszczu chłostały ziemię, łącząc się ze sobą i rozdzielając, tworząc wiry, które momentalnie rozpryskiwały się pod silnym natarciem wiatru. Błysnęło i rozległ się grzmot.
Coś twardego uderzyło ją w głowę, potem w ramię i nagle wokół niej zaczął sypać grad. Jedna z lodowych kulek trafiła ją boleśnie nad okiem. Charlotta skuliła się, ukryła głowę w ramionach i pobiegła w kierunku drzew.Przemoczona   do   suchej   nitki   przedarła   się   przez   krzaki,   strząsając zgromadzoną na ich liściach wodę.
Aż do zapadnięcia zmroku przemieszczała się podgórską puszczą. Pnie drzew, potężne i masywne, dźwigały gęste rozłożyste korony. Niżej leżały drzewa oblepione przez mchy. W miejsce powalonych olbrzymów pleniły się paprocie, krzewy i młodnik, walcząc zajadle o dostęp do każdego promyczka słońca. Mech i ściółka były grube i miękkie, co łagodziło ból skręconej kostki. Na noc Charlotta ukryła się w wykrocie osłoniętym przez drzewa jarzębiny  i  zmurszały  pień  powalonego  jesionu.  Wewnątrz  zapadliska znajdowało się sporo darni, którą musiała dzielić z nornicami i obrzydliwie wyglądającym robactwem.
Ocknęła się z wrażeniem, że coś po niej chodzi, było długie, śliskie i   przesuwało   się   po   jej   ciele   dziesiątkami   małych   odnóży.   Pisnęła z obrzydzenia i zrzuciła z szyi oślizgłe paskudztwo. Do świtu budziła się jeszcze kilka razy, czując, jak głośno bije jej serce, wsłuchując się w odgłosy lasu.  Przez  cały  ten  czas  owinięta  opatrunkiem  kostka  paliła  jak  diabli. Mesire wytrzymała i rankiem przekonała się, że okład z moczu podziałał. Opuchlizna zniknęła i Charlotta niemal nie czuła bólu.
Gdy pojaśniało, wyruszyła w drogę. Burczało jej w żołądku, ale z samym sztyletem   nie   miała   szans   niczego   upolować.   Musiała   się   zadowolić zebranymi owocami leśnymi i korzonkami.
Słońce   stało   już   wysoko,   gdy   natrafiła   na   potok   spływający z  niewysokich  gór.  Uklękła  na  kamienistym  brzegu  i  zaczęła  pić  ze złączonych dłoni. Niestety nie miała przy sobie naczynia, aby zabrać wodę na później.
Odpocząwszy troszkę, skierowała się w dół strumienia, z nadzieją, że w dolinie znajdzie ludzi i uzyska pomoc. Niedługo potem wypatrzyła ścieżkę wydeptaną przy jednym z brzegów. Przypatrzyła się bliżej ziemi i dostrzegłaślady stóp. Skierowała się tym tropem.
Ślady doprowadziły ją do płytkiej niecki otoczonej przez potężne drzewa. Rozłożyste korony stykały się ze sobą nad głową Charlotty, tworząc dach z gałęzi i liści, rozpościerając półmrok na wszystko poniżej. W powietrzu unosiła się ostra zwierzęca woń.
Mesire postanowiła się cofnąć i poszukać przejścia górą skarpy. Znalazła miejsce,  gdzie  zbocze  opadało  łagodniej,  i  wspięła  się  na  górę.  Wtedy usłyszała  trzask  łamanych  gałęzi  i  pomruk  niedźwiedzia.  Wlepiła  wzrok w chaszcze, zza których dochodził złowróżbny dźwięk. Serce w piesi waliło jej  jak  młot.  Słyszała  zwierzę  doskonale,  było  bardzo  blisko.  Węszyło i mlaskało.
Zrobiła krok w tył i nadepnęła na coś twardego. Trzask złamanego patyka wydał się jej głośny niczym wystrzał z armaty. Chaszcze przed nią poruszyły się, gdy coś wielkiego ruszyło wprost na nią.
Wyciągnęła przed siebie kostur, jakby kawał obrobionego drewna mógł ją ochronić przed rozwścieczoną bestią. Zaczęła się cofać, przedzierając się tyłem przez krzaki, jeden, dwa, trzy kroki, aż nagle jej stopa trafiła w pustkę. Przerażona  obejrzała  się  i  zobaczyła  parów,  który  rozwierał  się  za  jej plecami.
Szarpnęła się w przód, wbijając czubek kostura w ziemię przed sobą, próbując z całych sił utrzymać równowagę. Być może udałoby się jej to, gdyby nie pędzący na nią niedźwiedź i jego przerażająco rozwarty pysk. W obliczu  nacierającego  zagrożenia  skok  w  dół  nie  wydawał  się  już  tak szalonym rozwiązaniem.
Skoczyła w parów, wyrzucając przy tym ręce niby pirat ciskający haki na pokład zdobywanego abordażem galeonu. Palce Mesire wbiły się w mokrą ziemię i korzenie drzew rosnących na krawędzi klifu.
Udało się, przestała spadać. Sapnęła przez zaciśnięte zęby i podążyławzrokiem za kosturem. Jakieś sześć sążni pod jej zwisającymi luźno stopami płynął potok, przy którym leżało dużo większych i mniejszych głazów. Kostur odbił się z trzaskiem od kamienia, a potem spłynął rwącym strumieniem.
Charlotta  zaklęła  w  myślach  z  rozpaczą.  Gdyby  nie  głazy,  mogłaby skoczyć. Może nawet udałoby się jej nie połamać kości i wyjść z tego cało. Niestety  kamienie  same  się  nie  rozsuną,  aby  zrobić  dla  niej  miejsce. Pozostawał tylko jeden sposób na uratowanie się z opresji. Znów musiała się wspiąć na krawędź klifu znajdującą się dwa łokcie wyżej. Gdy odchyliła głowę i popatrzyła w górę, od razu zdała sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł.   Z   bliska   paszcza   niedźwiedzia   wyglądała   jeszcze   bardziej przerażająco. Bestia przechylała się w jej stronę, kołysząc łbem i porykując głośno. Za każdym razem, gdy potężne przednie łapy uderzały w krawędź urwiska, na Charlottę obsypywały się kamyczki i grudki mokrej ziemi.
Spuściła głowę na pierś, aby uniknąć zaprószenia oczu.
Niedźwiedź nie zamierzał rezygnować. Pomrukując, wychylił się jeszcze bardziej i machnął łapą, jakby chciał strącić Mesire ze skarpy. Ostre jak brzytwa pazury nie dosięgły celu, ale zamiast tego rozorały wilgotną ziemię powyżej miejsca, gdzie zwisała.
Nadwyrężona  krawędź  wybrzuszyła  się,  tracąc  spoistość  i  obsypując Charlottę zbrylonymi grudkami ziemi i żwiru. Przerażona Mesire próbowała zacisnąć  dłonie  na  czymkolwiek.  Jej  napięte  ramiona  mdlały  z  wysiłku, a palce ślizgały się, rozdrapując mokrą glebę, nie mogąc znaleźć w niej żadnego zaczepienia. Zsunęła się najpierw troszkę, potem więcej, aż w końcu odpadła od ściany. Z krzykiem runęła w dół.
Wprost na połyskujące w dole głazy i spienioną wodę.Wschodnie obietnice Wrzesień A.D. 1672
Mydło  z  dodatkiem  lawendy  dawało  zdumiewający  efekt  gładkiej, nieskazitelnej skóry. Klara Pac z lubością przesunęła dłonią po nodze zgiętej w  kolanie,  wystającej  spośród  piany.  Uwielbiała  kąpiele,  relaksowały  ją i pozwalały skupić myśli.
Tym  razem  umysł  kanclerzyny  zajmowało  poselstwo  moskiewskie. Bojarzy  przybyli  na  zamek  kilka  dni  wcześniej,  lecz  dopiero  wczoraj dostąpili zaszczytu audiencji u króla i królowej. I po prawdzie było to wielce rozczarowujące spotkanie.
Moskale przywieźli ze sobą gładkie słowa o przyjaźni i sojuszu, lecz żadnych konkretów. O zwrocie Kijowa nawet się nie zająknęli, a gdy biskup Olszowski wrócił do sprawy oddania Rzeczypospolitej miasta, wymówili się niewiedzą  co  do  zamiarów  cara.  Pytani  przez  Korybuta  o  posiłki,  które Moskwa  zobowiązała  się  przysłać  Królestwu  Polskiemu  w  razie  wojny z Turcją, bojarzy udzielili równie wymijających odpowiedzi.
Klara  Pac  miała  wrażenie,  że  car  czeka  na  rezultat  wojny,  aby w  odpowiednim  momencie  rzucić  się  na  wykrwawionych  przeciwników. Była to stara moskiewska sztuczka, która sprawdziła się, gdy Rzeczpospolita zmagała  się  z  powstaniami  kozackimi  i  szwedzkim  najazdem.  Moskwa bezwzględnie wykorzystała okazję i zajęła wówczas Smoleńsk i wschodnią Ukrainę, aż po Dniepr.
Pacowa spojrzała na zegar i wyszła z kąpieli. Służąca uklękła i zaczęła wycierać swą panią ręcznikiem. Klara widziała się w lustrze. Wciąż mogła być zadowolona ze swej figury, choć tu i ówdzie na talii zbierały się fałdki. Uznała, że powinna więcej czasu poświęcać jeździe konnej.Z  pomocą  dwóch  pokojówek  włożyła  suknię  i  pantofelki,  po  czym popatrzyła krytycznie w zwierciadło. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana. Suknia barwy jasnego fioletu doskonale podkreślała zgrabną sylwetkę, zaś głęboki dekolt w połączeniu z odsłoniętymi ramionami przyciągał wzrok ku jasnej, gładkiej skórze kanclerzyny.
Otworzyła  toaletkę.  Trzymała  w  niej  pod  kluczem  najkosztowniejsze pachnidła sprowadzane prosto z Paryża, wykwintne esencje wydestylowane z roślin  i gruczołów egzotycznych  zwierząt.  Wybrała pozłacany  flakonik w  kształcie  żurawia,  z  bursztynem  w  miejscu  dziobu  i  łapek.  Wtarła pachnidło w szyję, nadgarstki i rowek między piersiami uniesionymi przez gorset. Odkąd zaczęła dojrzewać, obfity biust był jej największym atutem i  przedmiotem  zawiści  innych  dwórek.  Mężczyźni  zawsze  myślą  o  tym samym, bez względu na to, ile liczą sobie lat, czternaście czy osiemdziesiąt. Świadome  tego  kobiety  zwykle  radzą  sobie  w  życiu  lepiej  niż  te,  które szukają w mężczyznach wzniosłych pobudek.
Klara musnęła dłonią nagi obojczyk, tuż ponad koronkowym obszyciem gorsu sukni, i spojrzała na zegar, oczekując wejścia zapowiedzianego gościa.
Iwan Wołyński wkroczył do jej komnaty, podpierając się laską. Bojar ogarnął  gospodynię  długim,  pełnym  uznania  spojrzeniem  i  ukłonił  się dwornie. Klara opromieniła swą twarz słodkim uśmiechem.
Zasiedli naprzeciw siebie na miękkich krzesłach.
–  Dziękuję  za  rozmowę,  choć  liczyłem  na  spotkanie  z  mężem  lub szwagrem waćpani.
–  Krzysztof  zajęty  jest  na  Litwie,  a  ja  posiadam  upoważnienie,  aby przemawiać w jego imieniu.
Bojar skinął głową.
– Pacowie cieszą się jak najlepszą opinią na Kremlu – rzekł miękko. – Pamięta się tam, że mąż wasz wspierał kandydaturę carewicza Fiodora nakróla Rzeczypospolitej. Niestety nie doszło do tego szczęśliwego połączenia dwóch tronów.
Co  nie  przeszkodziło  Pacom  przyjąć  olbrzymiej  łapówki  w  złocie i  sobolach  od  cara.  W  garderobie  Klary  wisiał  tuzin  kosztownych  futer z tamtego czasu.
– Moja rodzina zawsze ceniła sobie dobre relacje z Moskwą – zapewniła gładko.
Wołyński zawiesił na niej spojrzenie jasnych oczu.
– Pan mój, car Wszechrusi, pragnie zaoferować pomoc, gdyby Litwa została zagrożona przez nieprzyjaciela.
Klara ukryła zaskoczenie.
– Deklaracja ta przeczy hramocie wręczonej królowi.
Bojar splótł palce i wychylił się nieco ku rozmówczyni.
– Oferta dotyczy wyłącznie Litwy i przyszłości rodu Paców – przyznał otwarcie.  –  Upadek  Rzeczypospolitej  będzie  skutkować  zajęciem  przez Turków nie tylko Lwowa i Krakowa, ale nawet Warszawy.
Pacowa prychnęła ironicznie.
– Do tego jeszcze daleko.
Czoło Wołyńskiego przecięła bruzda.
– Doprawdy? Kamieniec padł w dwa tygodnie, a była to najpotężniejsza twierdza w całym waszym państwie. Turcy zajmują Podole i Ukrainę. W miesiąc Polacy stracili cały wschód. Co dalej?
– Bywało już w przeszłości, że Szwedzi i Rosjanie opanowali niemal całą Rzeczpospolitą – zripostowała kanclerzyna chłodnym tonem. – Wyparliśmy i ich, i was.
–  Ale  wtedy  nie  byliście  skłóceni,  jak  to  się  dzieje  obecnie.  Połowa wielkich panów uznaje króla, druga pragnie go obalić, nawet w waszymKościele są niesnaski. – Wołyński pokręcił głową z namysłem. – Niezgoda w obliczu wojny z taką potęgą, jaką jest Turcja, to gwarancja klęski.
– Król zbiera armię, a szlachta tłumnie spieszy na jego wezwanie – rzekła Klara. – Pobijemy najeźdźców.
Carski wysłannik uniósł kąciki ust.
– Być może tak się stanie. Jednak mądry człowiek powinien mieć plan na wypadek, gdyby sprawy nie potoczyły się tak, jak oczekiwał. Mąż wasz jest taką osobą.
Z tym stwierdzeniem Klara Pac zgadzała się w pełni.
– Co proponuje car Aleksy?
– Roztoczy opiekę nad Litwą, jeśli armia królewska poniesie klęskę. Gdy tylko  Turcy  i  orda  staną  u  granic  Wielkiego  Księstwa,  jesteśmy  gotowi wkroczyć i udzielić wsparcia Pacom.
„Nie bezinteresownie, jak się domyślam”.
– Czego oczekuje car Aleksy za tę pomoc? – zapytała Klara.
–  Obioru  carewicza  Fiodora  na  wielkiego  księcia  –  rzekł  Wołyński i uśmiechnął się, jakby była to najwspanialsza oferta na świecie. – Carewicz jest   wielkim   przyjacielem   Litwy,   żywi   głęboką   fascynację   waszymi obyczajami i językiem. Już jako małe dziecko nauczył się polskiego i używa go częściej w swym otoczeniu niż ojczystej ruskiej mowy.
Kanclerzyna zmarszczyła czoło, nie wiedziała, co powiedzieć. A to nie zdarzało się jej często.
– Przekażę twe słowa mężowi – obiecała.
Wołyński uśmiechnął się i skinął głową.
– A oto drobny dowód przyjaźni carewicza. – W dłoni bojara jak za sprawą magicznej sztuczki pojawił się trzosik. Posłannik rozsupłał jedwabne wstążeczki ściągające woreczek i na jego dłoń wytoczył się najpiękniejszydiament, jaki Klara Pac kiedykolwiek widziała. Zaparło jej dech i przez chwilę nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Gapiła się na klejnot niczym wiejska dziewka, której po raz pierwszy w życiu podarowano korale.
– Jest cudowny – wyszeptała.
– Godny tak pięknej kobiety – rzekł Wołyński bezwstydnie.
Pacowa poczuła, że się rumieni.
„A myślałam, że już nie potrafię”.
– Przekaż, panie, najszczersze podziękowania carewiczowi Fiodorowi. Pacowie potrafią docenić prawdziwych przyjaciół – zapewniła.
Na tym zakończyli spotkanie. Gdy bojar opuścił komnatę, wciąż ściskała kamień w dłoni. Był wielkości przepiórczego jaja, gładki jak szkło i chłodny niczym sopel lodu. Klara nie mogła się zdecydować, czy zostawi diament takim,  jaki  jest,  czy  każe  pociąć  go  na  kawałki  i  oprawić  w  złoto z przeznaczeniem na kolie i kolczyki.
Ostateczną  decyzję  odłożyła  na  później.  Zasiadła  przy  sekretarzyku i wydobyła z szuflady papier, przyrządy do pisania oraz księgę szyfrów. Oboje z mężem od lat stosowali tę metodę przy porozumiewaniu się na odległość. Krzysztof dysponował jednym egzemplarzem księgi, ona drugim. Nawet Michał Pac nie miał dostępu do ich tajemnic.
Napisała połowę listu, gdy zegar wybił południe.
Klara  zaklęła  pod  nosem.  Przez  rozmowę  z  Wołyńskim  zupełnie wyleciała jej z głowy narada zarządzona przez Korybuta.
Schowała list, księgę szyfrów i klejnot do sekretarzyka, zamknęła mebel i wsunęła klucz za gorset. Zmierzając do drzwi, zatrzymała się przy lustrze i poprawiła fryzurę. Potem udała się do komnat królewskich mieszczących się w tym samym skrzydle zamku.
Zastała   tam   Eleonorę   i   biskupa   Olszowskiego   siedzących   przy podłużnym  stole.  Rozmawiali  ze  sobą,  a  usta  królowej  rozciągały  sięw  serdecznym  uśmiechu.  Gdy  Klara  weszła,  zamilkli  niczym  spiskowcy przyłapani na gorącym uczynku. Obrzuciła oboje podejrzliwym wzrokiem.
To Olszowski wymyślił, aby sprowadzić Habsburżankę i wydać ją za dopiero co wybranego na elekcji Korybuta. Doskonałe zagranie, zważywszy na fakt, że pół senatu nie kwapiło się uznać władzy nowego króla. Potęga, bogactwo i splendor domu cesarskiego bardzo pomogły Wiśniowieckiemu umocnić  się  na  chwiejnym  tronie.  Przez  pierwszy  rok  Olszowski  zbierał owoce swej przenikliwości, został ulubieńcem i doradcą królowej.
Klara    Pac,    zmierzając    w    stronę    stołu,    pomyślała    o    słowach wypowiedzianych    przez    jej    męża    Krzysztofa    podczas    ich    kłótni w Warszawie.
„Najwyższe  wyniesienie  zwykle  jest  początkiem  drogi  w  dół,  aż  do kompletnego upadku”.
Tak  było  też  z  księdzem  biskupem.  Im  bardziej  królowa  czuła  się nieszczęśliwa  w  małżeństwie,  tym  więcej  Olszowski  tracił  wpływów  na dworze.
„Czyżby coś się zmieniło?”
Zmusiła  się  do  uśmiechu.  Przywitała  się,  odsunęła  krzesło  od  stołu i usiadła po prawej stronie Eleonory. Królowa wyglądała kwitnąco. Jej oczy błyszczały, a z ramion opadło przygniatające je napięcie. Gdyby nie znała Habsburżanki, mogłaby pomyśleć, że ta ma romans.
„Nie, to absurd. Ona kocha wyłącznie Lotaryńczyka”.
– Jak spotkanie z bojarem Wołyńskim? – pytanie zadane przez księdza biskupa wytrąciło Klarę z rozmyślań o królowej.
Powoli przeniosła wzrok na Olszowskiego.
– Pomyślnie – oznajmiła. – Wołyński posiada wielkie majątki przy naszej granicy.  Miał  zamiar  spławiać  drewno  i  potaż  Dźwiną  do  Bałtyku,  ale Szwedzi nałożyli w Inflantach wielkie cła na moskiewskie towary. Pomyślałwięc, że wspólnie z moją rodziną wywiezie towary przez porty Kurlandii.
–  Chodziło  więc  tylko  o  prywatne  interesy?  –  ton  Olszowskiego sugerował, że podkanclerzy nie uwierzył w żadne jej słowo.
– A o cóż by innego? – odrzekła bezwstydnie.
Ksiądz biskup zamierzał chyba coś jeszcze dodać, ale drzwi otworzyły się i do komnaty wkroczył król. Udając się na spotkanie w tak zaufanym gronie, zrezygnował z monarszego stroju i peruki.
Wszyscy  łącznie z królową powstali z miejsc,  lecz Korybut machnął łaskawie  ręką.  Zbliżył  się  kaczym  chodem  do  szczytu  stołu  i  zasiadł niezgrabnie na krześle.
– Są nowe wieści z Podola? – zwrócił się bez wstępów do Olszowskiego. – Armia sułtana wyruszyła w stronę Lwowa, towarzyszą jej Tatarzy,
Kozacy i oddziały wołosko-mołdawskie. Po drodze zdobywają twierdze i miasteczka. W wielu miejscach załogi poddają się, nie mogąc liczyć na pomoc armii koronnej, która wycofuje się na zachód.
–  Sobieski  czmycha  z  podkulonym  ogonem.  –  Eleonora  była  tak zadowolona z siebie, jakby osobiście zmusiła hetmana do rejterady.
Klara podzielała satysfakcję królowej.
– Podole i Ruś to matecznik Sobieskiego – odezwała się. – Tam ma najliczniejszych przyjaciół oraz zwolenników wśród szlachty i mieszczan. Zniszczenia,  jakich  dokonają  mahometanie,  będą  jasnym  sygnałem  dla wszystkich,  że  hetman  nie  może  ochronić  własnych  ludzi  przed  ogniem i niewolą.
Korybut popatrzył w milczeniu na kanclerzynę. W jego oczach odbijał się niewidziany tam wcześniej mrok.
– Czy są wieści od waszego męża?
–  Zgodnie  z  wolą  waszej  wysokości  Krzysztof  zabrał  ze  skarbca  na Wawelu korony, insygnia i klejnoty królewskie. Przewiezie je w bezpiecznemiejsce.
Król skinął głową z aprobatą i zwrócił się do Olszowskiego.
– Co pisze chan w liście?
– Ponagla nas do wszczęcia pertraktacji pokojowych z sułtanem.
– Jakie są warunki wstępne?
–   Zapłata   corocznego   haraczu   i   oddanie   Kamieńca   z   częścią województwa  podolskiego  –  odpowiedział  biskup  pozbawionym  emocji głosem. – Chan nalega, byśmy przyjęli te warunki już teraz. On wystara się o ich akceptację na dworze sułtana.
– Co za interes mogą mieć Tatarzy w powstrzymaniu wojny? – zapytała zaskoczona królowa.
–  Chan  z  przerażeniem  myśli  o  przesunięciu  się  granic  imperium  na zachód – wyjaśnił Olszowski. – W takim wypadku Tatarzy zostaną odcięci od możliwości najazdów na Polskę, brania łupów i jasyru. Cała gospodarka Krymu opiera się na handlu niewolnikami, dlatego chan, choć otwarcie nie sprzeciwia się sułtanowi, zrobi wiele, by zapobiec całkowitemu pokonaniu Polski.
– Skąd jednak pewność, księże biskupie, że sułtan, widząc naszą słabość, nie uderzy w głąb kraju? – zapytała Eleonora.
Olszowski zerknął niespokojnie na króla.
–  Odpowiedz  jej  wysokości.  –  W  głosie  Korybuta  wybrzmiała  nuta ponurej satysfakcji.
–  Turcy  mogą  oderwać  kęs  od  ciała  Rzeczypospolitej,  ale  doskonale wiedzą, że próbując gryźć dalej, udławią się. Przed nimi doświadczyli wszak tego Szwedzi i Moskale. Jesienią drogi staną się całkiem nieprzejezdne dla armat  i  taborów.  Sułtan  musi  zakończyć  kampanię  przed  deszczami,  nie sposób  bowiem  zaopatrzyć  i  wyżywić  tak  ogromnej  liczby  żołnierzy
i  czeladzi.  Wedle  doniesień  z  otoczenia  wielkiego  wezyra  nie  jest  onzainteresowany kontynuowaniem tej wojny. Prawdziwe zagrożenie dla swojego imperium widzi w Moskwie, a jeszcze większe w rosnącej potędze monarchii Habsburgów. Ta wojna ma głównie na celu zmusić Polaków, aby w przyszłości zachowali neutralność, gdy sułtan poprowadzi armię na Wiedeń.
Eleonora zauważalnie drgnęła.
–  Chyba  nie  zamierzasz  zobowiązywać  się  do  czegoś  takiego!?  – naskoczyła na Korybuta. – Mój brat jest ci oddanym przyjacielem.
– Miał doskonałą okazję to udowodnić, przysyłając żołnierzy lub atakując Turków na Węgrzech – zripostował Wiśniowiecki. – Uczynię, co konieczne, aby uratować nasze królestwo. – Słowo „nasze” wypowiedział z jadowitą ironią.
Królowa spojrzała na Klarę, szukając u niej pomocy.
– Tylko sojusz z cesarzem zagwarantuje bezpieczeństwo ojczyźnie i w przyszłości odzyskanie Kamieńca. – Kanclerzyna pospieszyła w sukurs swej pani i przyjaciółce.
Monarcha  zmrużył  oczy.  Jego  twarz,  zwykle  nijaka,  przybrała  nagle dziwnie niepokojący wyraz. Klara myślała, że król coś powie, lecz on tylko wpatrywał się w nią w milczeniu, aż poczuła się niezręcznie. Na coś takiego nie była przygotowana.
„Co, do diaska, go ugryzło?”
Pacowa   spuściła   wzrok,   a   potem,   gdy   Korybut   zaczął   rozmowę z Olszowskim, wymieniła z Eleonorą znaczące spojrzenia.
– Napisz, księże biskupie, list do wielkiego wezyra – zdecydował król. – Mam przystać na warunki proponowane przez chana?
– Tak, choć w oficjalnych instrukcjach zawrzemy twardsze stanowisko. Niech posłowie przeciągają negocjacje, póki Lwów się broni. Każdy dzień pustoszenia Rusi przez ordę to kolejny gwóźdź wbity do trumny Sobieskiego.Olszowski pojaśniał na obliczu niczym mistrz, który po raz pierwszy przekonał się, że uczeń dobrze wyuczył się fachu.
– Doskonała myśl, wasza miłość – przypochlebił się władcy.
Król był już myślami gdzie indziej.
– Wybaczcie, źle się czuję – rzekł, co oznaczało koniec rady.
Klara podniosła się i wygładziła suknię. Obie z królową skierowały się do drzwi, Olszowski podążył za nimi. W holu się pożegnał.
Kanclerzyna zerknęła na pochmurną Eleonorę.
– Król nie był dziś w najlepszym humorze – zauważyła.
– Ostatnio wciąż mu się to zdarza – odparła jej wysokość. – Odprowadź mnie, Klaro, musimy pomówić.
Przeszły do sali portretowej. Wszystkie ściany pokryte były obrazami przedstawiającymi historię rodziny Lubomirskich i portretami jej członków, a  także  spokrewnionych  z  nimi  rodzin  magnackich.  Królowa  poleciła towarzyszącym jej dworakom zamknąć drzwi i poczekać w holu.
Zostały same. Jedynymi świadkami rozmowy były surowe i wiecznie milczące postacie ze zdobiących ściany malowideł.
– Dostałam list od brata twego męża – oznajmiła królowa. – Jest wielce strapiony.
Klara uniosła brwi, szczerze zdziwiona. Michał Pac nie raczył napisać do niej, odkąd rozstali się w Warszawie.
– Cóż trapi mego szwagra?
– Twój mąż – odparła Eleonora. – Skarży się, że Krzysztof niepomny na wszelkie łaski, którymi go obdarzamy, ani na naszą przyjaźń skłania się ku porozumieniu z buntownikami. Prawda to?
–  Krzysztof  jest  wierny  waszej  wysokości  i  królowi  –  zapewniła kanclerzyna.Królowa świdrowała ją wzrokiem.
– Michał Pac twierdzi, że mąż twój przyjął latem od Francuzów dwieście tysięcy złotych.
Klarę    zaskoczyła    ta    wiadomość.    Przypomniała    sobie    rozmowę z  Krzysztofem  w  Warszawie.  To,  jak  zadziwił  ją,  mówiąc  o  potrzebie zakończenia sporu z malkontentami.
„Czy naprawdę przyjął złoto z Paryża i nic mi nie powiedział?”
–  To  niemożliwe,  Michał  się  myli.  Padł  ofiarą  plotek,  których  nie powinien słuchać.
– Jesteś tego pewna? – Królowa nie spuszczała wzroku z przyjaciółki. – Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy, jest rozłam między Pacami.
–  Całkowicie,  wasza  miłość  –  rzekła  kanclerzyna  z  przekonaniem w głosie, choć w sercu nie była już tak pewna co do szczerości męża.
Eleonora się uśmiechnęła.
– Wierzę ci, nie mówmy o tym więcej.
Opuściły salę portretową. Idąc holem, skierowały się do apartamentów jej wysokości.
Na  skrzyżowaniu  korytarzy  minęły  oficerów  –  kapitana  Reinharda i drugiego, którego imienia Klara nie pamiętała. Oficerowie ściągnęli z głów kapelusze  i  ukłonili  się  jej  wysokości.  Kanclerzyna  zawiesiła  wzrok  na Tyrolczyku, był wysoki i diabelnie przystojny. Już wcześniej zwrócił jej uwagę, ale jakoś nie było okazji do poznania się bliżej. Pomyślała, że czas to nadrobić. Spróbowała złapać go wzrokiem, lecz kapitan patrzył wyłącznie na Eleonorę.  W  jego  oczach  lśnił  ten  trudny  do  pomylenia  z  czymkolwiek innym błysk pożądania.
Zerknęła  na  królową.  Eleonora  wymieniła  z  Reinhardem  ukradkowe spojrzenia.
„To niemożliwe. Nie ona”.Zostawiły  oficerów  za  sobą,  lecz  podejrzenia  Klary  podążyły  za  nią niczym  wierny  psiak.  Obejrzała  się  przez  ramię.  Zobaczyła,  jak  kapitan wodzi wzrokiem za oddalającą się królową. Gdy napotkał spojrzenie Klary, prędko nałożył kapelusz i wdał się w rozmowę z drugim oficerem.
Klara zerknęła na Eleonorę. Rozmarzone, błyszczące oczy, zaróżowione policzki,  lekko  przyspieszony  oddech.  Drobiazgi,  które  zdradzą  uczucia każdej kobiety.
Wystarczy tylko umieć patrzeć.ROZDZIAŁ VIII
Azyl
Październik A.D. 1672
Charlotta obudziła się w środku jakiejś chaty. Uniosła głowę i rozejrzała się po otulonym półcieniem wnętrzu. Miejsce wyglądało jak nora i tak też cuchnęło: skórami zwierząt, starym tłuszczem i szmatami. Okno z rozpiętą w  ramie  błoną  zwierzęcą  ledwo  co  przepuszczało  dość  światła,  aby dostrzegła szczegóły bardzo skromnego wyposażenia.
Przez głowę przemknęły jej wspomnienia ostatnich wydarzeń. Dotknęła ostrożnie  głowy.  Wyczuła  opuchliznę  i  sporego  guza  pod  zlepionymi włosami.
Gdy siadała na posłaniu, jej lewy bok zapłonął bólem. Jęknęła i spojrzała pod  okrywający  ją  pled.  Ktoś  rozebrał  ją  od  pasa  w  górę,  ale  w  tym momencie to był jej najmniejszy kłopot. Z niepokojem odkryła też wielki siniec ciągnący się poniżej piersi na całej długości żeber. Obadała stłuczone miejsce   palcami.   Bolało   pod   dotykiem,   ale   kości   raczej   nie   zostały zmiażdżone. Splunęła na dłoń. Na szczęście w plwocinie nie było śladu krwi.Zważywszy na to wszystko, i tak miała sporo szczęścia.
Rozejrzała  się,  szukając  ubrania,  lecz  nigdzie  go  nie  wypatrzyła. Pomyślała, że lepiej będzie je znaleźć, nim ktoś nadejdzie.
Nie zdążyła wstać z posłania, gdy w wejściu poruszyła się płachta. To był mężczyzna.  Wielki,  o  szerokich  ramionach.  Charlotta  zmrużyła  oczy, wpatrując się w zarośniętą twarz, okoloną przez kudły sięgające ramion.
Nieznajomy wlepił w nią oczy, ciemne i głęboko osadzone nad płaskim nosem, a potem bez słowa wkroczył do wnętrza chaty. Na ramieniu dźwigał udziec  sarny,  z  którego  skapywała  jeszcze  krew.  Tuż  za  nim  dreptała starucha,  podpierając  się  laską.  Pomarszczona  twarz,  długie  siwe  włosy i haczykowaty nos nadawały jej wygląd wiedźmy.
Widząc Charlottę siedzącą na posłaniu, łypnęła na nią spod krzaczastych brwi i zbliżyła się do paleniska.
–   Obudziłaś   się,   piękna,   to   dobrze   –   wymamrotała   i   splunęła w płomyczki. – Silna jesteś, to dobrze. Dobrze.
Czemu tak ją to cieszyło, nie wyjaśniła. Zawiesiła kociołek z wodą na łańcuchu    nad    paleniskiem    i    podsyciła    ogień.    Potem    zajęła    się wypakowywaniem ziół z koszyka. W tym czasie wielkolud zrzucił udziec przy  palenisku  i  chwycił  za  nóż.  Charlotta  z  niepokojem  obserwowała myśliwskie ostrze, ale kudłacz zasiadł ze stęknięciem na pieńku służącym za zydel i zabrał się do skórowania dziczyzny.
Mesire przyglądała się obojgu z podejrzliwością.
„Wiedźma i jej ogr. Tylko chata, kurwa, nie jest z piernika”.
Babina rozwiesiła pęczki ziół na tyczce rozpiętej nad paleniskiem. Wtedy znów zainteresowała się dziewczyną. Usiadła na drugim pieńku stojącym przy jej posłaniu.
– Pokaż no, co tam jest – rzekła, wyciągając do chorej upstrzoną plamami dłoń.Charlotta odchyliła się w tył i podciągnęła przykrycie pod samą szyję.
– Nie obawiaj się, piękna – dłoń kobiety zastygła w powietrzu. – To ja i Iwajło znaleźliśmy cię nieprzytomną nad strumieniem. Uratowaliśmy cię.
Mesire spojrzała na kudłacza. Zerknął na nią i zamruczał, jakby chciał w ten sposób potwierdzić słowa starej. Wygadało na to, że nie zamierzali jej skrzywdzić, przynajmniej na razie.
Charlotta powoli rozluźniła uchwyt na pledzie i pozwoliła babie obejrzeć swój  posiniaczony  bok.  Gdy  ta  nacisnęła  palcami  na  żebra,  dziewczynę przeszył ostry ból.
Starucha zamruczała i cmoknęła, a potem sięgnęła do kuferka stojącego u wezgłowia. Poszperała w nim i wyciągnęła garnuszek z cuchnącą maścią. Rozsmarowała ją po stłuczonym ciele Charlotty.
– Coś ty za jedna i gdzie jestem? – zapytała Mesire.
–  Mów  mi  Zlata.  A  jesteś  w  schronieniu.  Opuść  głowę,  muszę  ją obejrzeć.
Charlotta  zgięła  kark,  by  kobieta  obejrzała  jej  guza.  Znów  usłyszała cmoknięcie, ale był w tym optymizm.
– Jest lepiej, niż myślałam – oznajmiła stara. – Kilka dni i dojdziesz do siebie. Teraz musisz wypoczywać.
Zlata podniosła się z pieńka i pochyliła nad kociołkiem z wrzątkiem. Wsypała trzy garście zmielonych ziół i zamieszała chochlą.
– Będą mnie szukać – skłamała Charlotta.
Zlata nie odpowiedziała. Mieszając w kociołku, mruczała coś do siebie pod nosem.
–   Otrzymacie   zapłatę,   jeśli   mnie   wypuścicie   –   rzuciła   Mesire w desperacji.
Stara napełniła kubek wywarem z kociołka.– Nikt cię tu nie trzyma na siłę – rzekła. – Pij, o wszystkim pomówimy, jak wydobrzejesz.
Parujący wywar nie wzbudzał w Charlotcie zaufania.
– Co to jest?
– Lekarstwo.
Przeniosła wzrok z wyszczerbionego kubka na staruchę.
Mogła  spróbować  ucieczki.  Tylko  jak  daleko  by  zaszła?  Kudłacz przyglądał się jej z tępą miną, trzymając nóż w okrwawionych dłoniach.
Odebrała napar od wiedźmy. Smakował okropnie – zakrztusiła się i łzy spłynęły jej po policzkach.
– Pij do dna – nalegała Zlata.
Charlotta przełknęła kilka łyków i oddała naczynie. Poczuła, jak niemoc obezwładnia jej ciało. Zamyka oczy płytami ciężkich jak ołów powiek.
– Nie opieraj się. Ułóż się i wypoczywaj – głos starej kobiety brzmiał bardzo odlegle.
Pomarszczona twarz zaczęła niknąć, aż w końcu rozpłynęła się na dobre. Zupełnie, jakby nigdy jej tam nie było.
Charlotta  ocknęła  się,  czując  czyjąś  dłoń  na  piersi.  Uniosła  powieki i ujrzała nad sobą brodate oblicze Iwajły.
Krzyknęła   wystraszona,   a   wielkolud   cofnął   rękę,   bełkocząc   coś niezrozumiale. Złapała pled zwinięty na jej kolanach i okryła nagość. Iwajło poderwał  się  na  równe  nogi,  chwycił  się  za  głowę  i  zaczął  mamrotać. Charlotta,  nie  wiedząc,  co  się  dzieje,  rozejrzała  się  za  czymś  mogącym posłużyć do obrony. Jej wzrok padł na siekierę leżącą przy palenisku.
Nim  doszło  do  najgorszego,  do  chaty  wparowała  Zlata.  Ogarnęła spojrzeniem sytuację, a potem natarła na wielkoluda z laską. Ten skulił siętylko  i  wydawał  z  siebie  żałosne  dźwięki,  gdy  wiedźma  okładała  go  po ramionach i głowie.
Stara zmęczyła się dość szybko i przegoniła go z chałupy.
– Wybacz, piękna, ale w głowie Iwajły nie ma wszystkich klepek. Taki się  urodził.  Ma  ciało  mężczyzny,  ale  rozum  dziecka  –  w  głosie  Zlaty zabrzmiała lubieżna nuta.
– Już mi lepiej, powinnam odejść – powiedziała Mesire.
Starucha zachichotała.
– Odejść, duszko, możesz, tylko nie za daleko. Wciąż słaba jesteś, a w okolicy grasują Tatarzy. Dla ładnej kobiety to zły los.
– Gdzie mój strój?
– O tam. – Wskazała laską skrzynię ustawioną pod ścianą.
Charlotta owinęła się przykryciem i podeszła do kufra. Wewnątrz leżało jej  ubranie,  a  także  sztylet  i  sakiewka.  Zajrzała  do  trzosu  i  zdumiona odwróciła wzrok na starą. Nie brakowało nawet jednej monety.
Zmrużyła oczy podejrzliwie.
– Czemu nic sobie nie wzięłaś?
Zlata wzruszyła chudymi ramionami.
– Nie trzeba mi wiele. Żyję z tego, co przyniosą wieśniacy w podzięce za leczenie, wróżby, zdjęcie czy rzucenie uroku.
Ślepia babki rozbłysły w mroczny sposób i Charlottę przeszył dreszcz.
„To tylko znachorka, nikt więcej”, skarciła się w duchu.
Odliczyła sześć srebrnych monet – prawdziwy majątek dla wiejskiej baby – i położyła je na pieńku przed Zlatą.
– Za wyratowanie i opiekę – rzekła.
Stara zabrała monety i wrzuciła je do glinianego garnuszka, jakby to był groch.– Chcesz się wydostać ze schronienia, gadaj z Tarasem, on tu rządzi nad chłopami.
– Gdzie go znajdę?
– Na wyrąbisku. Po wyjściu z chaty idź wzdłuż strumienia na lewo, usłyszysz  ich  –  powiedziała  Zlata.  –  Ludzie  wiedzą,  że  jesteś  u  mnie w gościnie, ale nie wchodź do lasu nawet za potrzebą – ostrzegła.
– Coś mi grozi?
– To co zwykle młodej kobiecie, gdy przebywa pośród zdesperowanych mężczyzn.
Charlotta podeszła do wyjścia i zatrzymała się.
– Jak poznam tego Tarasa?
– Jest większy niż Iwajło. Nie ma tu drugiego takiego.
– Dziękuję.
Odsunęła  płachtę  i  wyszła  na  świeże  powietrze.  Zmrużyła  powieki oślepiona  słońcem  i  rozejrzała  się  po  niewielkiej  dolinie,  którą  otaczały zalesione stoki. Między zboczami znalazły azyl setki wieśniaków. Kobiety i dzieciarnia, a także nieliczni mężczyźni w siermięgach skupili się w cieniu drzew lub chłodzili w strumieniu płynącym wartko dnem dolinki.
Zrozumiała, co starucha miała na myśli, mówiąc o schronieniu. Mesire słyszała  o  takich  miejscach,  gdzie  chłopi  kryli  się  podczas  najazdów tatarskich i ciągłych wojen trapiących te ziemie.
Z  lasu  na  skraju  dolinki  dobiegało  stukanie  siekier  drwali  i  krzyki zwiastujące upadek drzewa. Charlotta skierowała się w tamtą stronę.
Wieśniacy gapili się na nią z ciekawością, ale nikt nie otworzył do niej gęby. Gdy napotykali jej wzrok, odwracali głowy. Widzieli w niej obcą, do tego  szlachciankę.  Kogoś,  kto  jest  ulepiony  z  innej,  lepszej  gliny.  Tak wmawiali im panowie i księża.Charlotta zatrzymała się nad strumieniem i ukucnęła. Złączonymi dłońmi nabrała wody, obmyła twarz i szyję. Potem ruszyła wzdłuż brzegu.
Z wyrąbiska wyjechała para koni ciągnących za sobą na linie potężny kawał pniaka. Chłopi robili z nich pułapki na Tatarów, którzy zagłębiali się w lasy, poszukując ludzi do jasyru. Na miejscu wyrębu zobaczyła dużą grupę mężczyzn pracujących na zboczu. Od razu udało się jej wypatrzyć wśród nich Tarasa. Pracował wraz z innymi, tnąc pnie drzew na mniejsze bloki. Nagi od pasa w górę, wielki i umięśniony niczym byk.
Wkroczyła między kikuty pniaków pozostałych po wyrębie. Mężczyźni jeden po drugim przerywali pracę i wlepiali w nią wzrok.
Charlotta zbliżyła się do wielkoluda. Spostrzegł ją, ale nie zaprzestał ociosywać pnia siekierą.
–   Chcę   z   wami   pomówić,   panie.   –   Uznała,   że   najlepiej   będzie przypochlebić się prostaczkowi.
Taras wyprostował potężne plecy, naznaczone siatką blizn.
–   Żaden   ze   mnie   pan   –   odrzekł   chrapliwym   głosem.   –   Jestem wieśniakiem, jak wszyscy tutaj.
Wbrew temu, co mówił, patrzył na nią jak na równą sobie. Pomyślała, że nie będzie łatwo nakłonić go do współpracy.
– Muszę dotrzeć do Przemyśla albo inszego miasta.
Taras  odstawił  siekierę.  Podszedł  do  cebrzyka  i  chwycił  chochlę. Zaczerpnął nią wody i ugasił pragnienie.
– Teraz każdy chce się dostać za bezpieczne mury, wszystka szlachta kryje się po miastach i twierdzach lub ucieka na zachód. Panowie się nami nie przejmują, czemu ja miałbym pomóc tobie?
– Zapłacę za trud – odparła.
Potężne mięśnie na ramionach Tarasa drgnęły nieznacznie.–   Co   komu   po   zapłacie,   jeśli   zabiją   go   Tatarzy   albo   zostanie niewolnikiem?
–  W  takim  razie  sama  pójdę  –  oznajmiła  buńczucznie.  –  Gdzie  jest najbliższe miasto?
Taras przypatrywał się jej, marszcząc brwi.
–  Odważna  z  ciebie  niewiasta,  choć  niezbyt  mądra  –  powiedział z namysłem. – Tatarzy są wszędzie na podgórzu, rozleźli się niczym mrówki po  padlinie.  Zlata  cię  przygarnęła,  więc  zostań.  W  tych  lasach  jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Odprowadzę cię za kilka dni, gdy orda odejdzie.
Zgodziła się, cóż miała zrobić? Samotna wędrówka po ostępach omal nie skończyła się dla niej tragicznie. Zresztą do czego niby miała się spieszyć?
Wróciła do chaty wiedźmy. Zlata garbiła się nad kociołkiem i mieszała w nim łychą.
– Jak poszło z Tarasem, piękna? – zapytała, nie odwracając się.
– Mam na imię Charlotta, a Taras odprowadzi mnie za kilka dni. Starucha skinęła głową bez większego przekonania.
– Dobrze, bardzo dobrze. Wypoczniesz, dojdziesz do zdrowia, przez góry wędrówka ciężka.
Charlotta przygarbiła ramiona i rozejrzała się po chacie.
„Bród, smród i ubóstwo”.
Całe dorosłe życie uciekała przed czymś takim, ale jak widać los był skory do żartów.
Zlata podniosła cebrzyk i wręczyła go Charlotcie.
– Chcesz tu mieszkać, musisz pracować, piękna. Przynieś wody z potoku, uwarzym strawy.
Mesire zmierzyła kobietę wzrokiem. Zacisnęła zęby i odebrała od niejnaczynie.  Wyszła  przed  chatę,  uzmysławiając  sobie,  że  czeka  ją  kilka naprawdę irytujących dni.
Lwy w klatce
Krasnystaw, październik A.D. 1672
Jan Sobieski zaklął siarczyście i rzucił na stół list od Eliasza Łąckiego ze Lwowa. Kilka innych pism leżało rozrzuconych na stole. Część kart została pogięta  przez  hetmana,  który  czytając  nadchodzące  wieści,  nie  potrafił pohamować gniewu.
Nic ostatnio nie szło po jego myśli. Wszystko, czego się tknął, obracało się wniwecz i przeciwko niemu. Jakby jakieś fatum spadło mu na głowę po latach, gdy fortuna uśmiechała się do niego promiennie. Obdarzyła cudowną żoną, synem i najgodniejszymi urzędami w państwie.
– Może za wiele pragnąłem – mruknął do siebie.
– Co tam mówisz?
Sobieski    zmierzył    wzrokiem    Stanisława    Jabłonowskiego.    Mości wojewoda ruski wsparł łokcie na stole, ściskając w dłoniach puchar z winem. Bodajże trzeci od rana, jak naliczył hetman.
Jan też miał ochotę się spić i zapomnieć o troskach, ale świadomość, że ponosi odpowiedzialność za tysiące żołnierzy i cywilów, nie pozwalała mu poddać się przytłaczającemu zwątpieniu.
– Komendant pisze, że do obozu sułtana pod miastem przybyli komisarze królewscy i zarządzono rozejm – oznajmił.Jabłonowski pokiwał głową, jakby nie spodziewał się usłyszeć innych wieści.
– Liczyłem, że Lwów wytrzyma dłużej niż te sześć dni – rzekł wojewoda. – Jako i ja, ale życie rzadko spełnia nasze oczekiwania.
„Zwłaszcza ostatnio”.
– Zresztą Łącki pisze, że posłowie przyjechali w czas – dodał Sobieski. – Wojsko i mieszczanie sprawiali się dzielnie, lecz fortyfikacje miasta poniosły wielki uszczerbek od ognia artylerii i min podkładanych przez wroga. Za kilka dni Turek i tak zdobyłby miasto. Mogło tam dojść do wielkiej rzezi, a żywych obrócono by w niewolników.
– Jakie są warunki nieprzyjaciela?
– Okup w kwocie stu tysięcy dukatów od Lwowa i zrzeczenie się przez Rzeczpospolitą Podola i Ukrainy. Do tego dojdą z pewnością niemałe sumy na zwyczajowe podarki dla sułtana, wielkiego wezyra i chana krymskiego.
– Korybut dąży do podpisania pokoju z sułtanem za wszelką cenę – stwierdził Jabłonowski.
Jan poczuł, jak kłuje go w sercu. Skrzywił się i potarł dłonią bolące miejsce.
– Obydwaj wiemy, co to za cena i komu przyjdzie ją zapłacić – odrzekł zjadliwie. – Jego kurewska mość trzyma pod Gołębiem kilkanaście tysięcy pospolitego   ruszenia,   nowych   zaciągów   i   Brandenburczyków.   Gdyby zechciał, w kilka dni połączyłby się z nami i wspólnie uderzylibyśmy na nieprzyjaciela. Tyle że Korybutowi nie zależy na wojnie z poganami, chce wykończyć mnie, ciebie, Prażmowskiego i całą resztę naszej partii.
Wojewoda cmoknął z niesmakiem.
–  I  całkiem  dobrze  mu  to  wychodzi.  Ruś  złupiona,  jako  i  nasze majętności,  zamki  i  miasta.  Zwolenników  ubywa  nam  co  dzień,  także w wojsku koronnym. W ludziach brak ducha, za to narasta bojaźń przednieprzyjacielem. Byle atak może uruchomić panikę.
–  Wiem  to  –  warknął  Sobieski.  –  Potrzebuję  rady,  co  czynić,  a  nie przypominania mi, że tkwimy po uszy w gównie.
Jabłonowski chrząknął. Wlepił wzrok w resztkę wina chlupoczącą na dnie   kielicha,   jakby   tam   usiłował   znaleźć   panaceum   na   wszelkie niepowodzenia.
– Wycofaj się za Zamość albo jeszcze lepiej za Wisłę. – Wojewoda znów przeniósł spojrzenie na hetmana. – To moja rada.
Sobieski zmierzył przyjaciela marsowym wzrokiem.
– Mam uciec jak tchórz?
– Jeśli to ci w czymś pomoże, nazwij to sobie taktycznym odwrotem – odparł Jabłonowski cierpkim tonem. – Te kilka tysięcy żołnierzy w obozie będzie nam potrzebnych. Korybut nie zwołał pospolitego ruszenia pod Gołąb, aby posłać szlachtę do walki z sułtanem. Interesuje go tylko zniszczenie naszej partii, ciebie i Prażmowskiego. Jeśli szlachta zwoła koło generalne i postawi nas przed sądem, utracimy urzędy i majątki. Skażą nas na banicję, rozumiesz, kurwa!? – Pochylił się i zmierzył Jana mętnym wzrokiem. – Ty i Prażmowski wyjedziecie do Francji, twoja żona od lat nie mówi o niczym innym, jak tylko o planach zabrania was do Paryża. To nie dla mnie. Ja nie chcę  takiego  życia,  nie  umiałbym  się  odnaleźć  wśród  tych  pludraków i sługusów w pończochach i perukach. Płaszczyć się przed tym zasrańcem Ludwikiem,  który  uważa  się  za  równego  słońcu,  bo  wyszedł  na  świat z królewskiej pizdy. Urodziłem się jako wolny człowiek i taki umrę. Prędzej połknę własną szablę, niż dam sobie odebrać ojcowiznę i pozwolę wyrzucić się z kraju! – Wojewoda czknął, kończąc dumną przemowę.
Sobieski westchnął ciężko. Uświadomił sobie, że od pewnego czasu sam wciąż rozmyśla na ten temat. Co będzie, gdy wybuchnie wojna domowa
i gdy malkontenci ją przegrają? Najpewniej odeśle Marię Kazimierę i syna doFrancji, ale czy sam kiedykolwiek zdecyduje się tam udać?
Odpowiedź znajdowała się w jego sercu.
Położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
–  Pojedziesz do  Gołębia i wspomożesz Wielopolskiego.  Nie możecie dopuścić do zwołania koła generalnego. Nie wszystkim senatorom podoba się pomysł, aby szlachta mogła sądzić magnatów i pozbawiać nas urzędów i majątków. Wykorzystaj ich lęk. Dostaniesz też resztę złota przysłanego z Francji, przekup, kogo się da.
– Wyruszę niezwłocznie – zapewnił Jabłonowski. – Każdy dzień zwłoki może przesądzić o naszym losie.
Gdy wojewoda wyszedł, Sobieski zwalił się ciężko na krzesło. Zgarbił ramiona i potarł kciukiem czoło. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd.
„Jak mogło do tego wszystkiego dojść?”
Zaufał  nieodpowiednim  ludziom,  zawarł  zgubne  przyjaźnie,  a  może zanadto   zawierzył   Marii   Kazimierze   w   jej   uporczywym   sprzyjaniu Francuzom.  Ulegając  żonie,  pogłębiał  jej  miłość,  ale  tracił  jednocześnie zaufanie  szlachty.  Jeszcze  do  niedawna  taka  wymiana  wydawała  się  mu korzystna. Teraz zastanawiał się, czy uczucie do Marysieńki nie zaślepiło go i nie zwiodło na manowce.
Wyparł tę myśl. Rozpostarł mapę, a potem przygniótł zwijające się rogi lichtarzami.   Płomienie   oświetlały   rzeki,   wzgórza   i   miasteczka   ziemi sanockiej,  przemyskiej,  bełskiej  i  dalej  na  zachód  aż  po  Sandomierz i województwo krakowskie. Wszystkie te krainy i zamieszkujący je lud wraz z  wycofaniem  się  wojska  koronnego  pod  Krasnystaw  znalazły  się  pod tatarskim jarzmem lub wkrótce miały zostać podeptane kopytami ordyńskich bachmatów.
Wedle ostatnich doniesień orda podzieliła się na trzy zagony. Pierwszy, prowadzony    przez    księcia    Dziambet    Gereja,    operował    na    terenieobejmującym dorzecza Sanu, Wisły i Wieprza. Ci byli największym zagrożeniem. W każdej chwili mogli wyjść na tyły armii koronnej i razem z orężem chana stojącego pod Lwowem wziąć ją w kleszcze. Druga orda, prowadzona przez nureddinsołtana, zapuściła się w okolice Krosna i Biecza, trzecia pustoszyła Sanockie.
Hetman wlepił wzrok w mapę, skubiąc palcami końcówkę wąsa. Patrzył i rozmyślał, licząc, że fortuna pochyli się nad nim i szepnie mu do ucha zbawienny plan. Sęk w tym, że bogini losu najwyraźniej była zajęta czymś innym.
Na korytarzu ktoś zaklął siarczyście. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wparował przez nie Sieniawski. Był cały w błocie i do tego wzburzony.
– Co się stało, Mikołaju?
–  Tatarzy  zaatakowali  chorągwie  stojące  na  trakcie  na  południe  od Zamościa. Oddziały powróciły do obozu i ich przybycie wywołało panikę. Ledwie opanowałem wrzenie.
– Ciągną na nas całą siłą? – Jan czuł, jak drży mu głos.
– Skąd mam to, do cholery, wiedzieć?
Sobieski przeniósł wzrok na mapę, a potem znów na Mikołaja.
– Zamość sobie sam poradzi, jest tam kilkuset żołnierzy z garnizonu i Chanenko ze swymi mołojcami.
– Chanenko musi się z nami połączyć – wypalił Sieniawski, chodząc po komnacie niczym lew zamknięty w klatce. – Ma przy sobie dwa i pół tysiąca zaprawionych i dobrze uzbrojonych Kozaków, razem być może damy radę powstrzymać ordę, nim podejdzie pod Lublin i Wisłę.
– Chanenko nie przyłączy się do nas. – Sobieski wskazał palcem na jedną ze  zgniecionych  kartek.  –  Otrzymał  rozkaz  od  Korybuta,  aby  oddzielnie stawiał  opór  ordzie  i  nade  wszystko  bronił  Zamościa  oraz  majętności Wiśniowieckich.– Dba król o własne – wycedził chorąży zgryźliwie. – Tymczasem my się wycofujemy, oddając nasze majątki i poddanych na rabunek i zatracenie.
Sobieski zmarszczył gniewnie czoło.
– Myślisz, że mi to pasuje? Tracę tyle, co i ty, może i więcej. Co mam jednako czynić z czterema tysiącami żołnierzy wobec całej potęgi chana!? Połączenie się z Chanenką było naszą ostatnią szansą na jakikolwiek opór po tej stronie Wisły.
– Próbowałeś się dogadać z Olszowskim? Zawsze wydawał się myśleć bardziej o ojczyźnie niż o osobistych korzyściach.
– A jakże, próbowałem. – Sobieski podniósł ze stolika drugi wymięty list. – Jednak ksiądz biskup zwodzi mnie pustymi słowami. Obiecuje pomoc za kilka tygodni, gdy szlachta zbierze się w wystarczającej liczbie.
Sieniawski prychnął.
– Za dwa tygodnie utracimy do cna poparcie wśród szlachty ruskiej, która jest naszą ostoją, a żołnierze zaczną dezerterować. O to im właśnie chodzi. Prawda  jest  taka,  że  Korybut  zwołał  pospolite  ruszenie  i  poczynił  nowe zaciągi  nie  po  to,  by  walczyć  z  nieprzyjacielem,  lecz  by  zniszczyć  nas i wierne ci wojsko koronne.
– Co więc proponujesz?
– Walczmy! – krzyknął Sieniawski emocjonalnie. – Oddaliśmy już na pastwę Tatarów setki tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, wsie i miasteczka. Jeśli nic nie zrobimy, z całej ziemi aż po Wisłę zostanie pustynia. Wyruszmy na  wroga.  Niech  wojsko  odzyska  morale.  Wiarę  w  siebie  i  ciebie  jako dowódcę.
Sobieski westchnął i powoli pokręcił głową.
–  Wystarczy  jedna  przegrana  bitwa,  aby  pozbawić  nas  nawet  tych skromnych sił. W jaki sposób oprzemy się wówczas Korybutowi i Pacom? Zasądzą na nas wyroki, odbiorą nam urzędy i skonfiskują dobra. Do tegoprzecież dążą, a ja nie zamierzam im tego ułatwiać. Mój upadek pociągnie ku zgubie także ciebie, Morsztyna, Prażmowskiego i wszystkich innych, którzy powiązali swą fortunę ze sprawą francuskiego księcia – przestrzegł hetman.
Chorąży skrzywił się, jakby ugodził go sztylet.
– Coś jednak uczynić musisz – rzekł z uporem. – Nie możemy dłużej stać w Krasnymstawie. Żołnierze są zdemoralizowani tym ciągłym uciekaniem. Z każdą milą, gdy wycofujesz się na zachód, oddajemy kraj na łup ordzie i  uwiarygodniamy  oskarżenia  o  zdradę  i  nieudolność,  co  zarzucają  nam stronnicy dworu.
– Proponujesz samobójstwo! – zawołał Jan ze szczerą rozpaczą.
– Czasem to lepsze niż nicnierobienie. Zastanów się nad tym – rzucił Sieniawski i bez pożegnania opuścił komnatę przyjaciela.
Sobieski  opadł  ciężko  na  krzesło.  Czuł  się  stary  i  zmęczony.  Ciężar władzy i odpowiedzialności przygniatał go, odbierał mu siły i mącił umysł.
Zamknął oczy. Jego myśli wypełniły wspomnienia o starszym bracie, który wiele lat temu zginął zabity przez Kozaków pod Batohem. To on miał zostać głową rodu Sobieskich, być może był również lepszym człowiekiem, szlachetniejszym  i  bardziej  lojalnym.  Zapewne  nie  przyłączyłby  się  do Szwedów w pierwszej fazie potopu, jak uczynił to Jan, ani też nie wdałby się w  romans  z  mężatką,  a  już  z  całą  pewnością  nie  zdradziłby  przyjaciela i  dowódcy  dla  kobiety  oraz  urzędów.  Jan  dopuścił  się  tych  wszystkich niegodziwości.
Jego  ojciec,  gdyby  wówczas  jeszcze  żył,  nie  pochwaliłby  żadnego z wyborów dokonanych przez młodszego syna.
Co   sprawia,   że   jedni   dochodzą   na   szczyt,   a   inni   umierają,   nie doczekawszy spełnienia planów? Przeznaczenie, wola Boża czy ślepy los? W jakiej mierze jesteśmy panami samych siebie?
I czy człowiek może postawić całe swoje życie na szali, kierując sięwiarą, że jest mu sądzona wielkość?ROZDZIAŁ IX
Tam i z powrotem
Październik A.D. 1672
Liście  na  koronach  drzew  zapłonęły  żółcią,  fioletem  i  czerwienią, a Charlotta wciąż nie ruszyła się ze schronienia. Kilka dni obiecanych przez Tarasa zmieniło się w trzy niedziele.
Jej czas wypełniała prosta egzystencja, jakiej nie zaznała od lat. Budziła się  bardzo  wcześnie,  razem  ze  Zlatą  rozpalały  ogień  i  przygotowywały posiłek. Potem karmiła króliki i koguty, które stara trzymała w klatkach ustawionych w przybudówce jedna na drugiej. Iwajło w tym czasie rąbał drewno   na   opał   lub   szedł   do   lasu   na   polowanie.   Może   i   nie   był najbystrzejszy, ale doskonale radził sobie z kuszą, miał dobre oko i celną rękę, nie wahał się też zabić. Gdy słońce wzeszło wysoko, udawały się ze Zlatą w góry, gdzie zbierały zioła, korzenie, dziko rosnące owoce i grzyby.
– Widzę, że znasz się na ziołach – pochwaliła ją stara, gdy pierwszy raz poszły razem w las.
– Troszkę – przyznała Charlotta, nie było sensu zaprzeczać.– Gdzie się nauczyłaś?
– Z początku od wuja, mieszkał w górach daleko stąd na zachodzie. A potem jakoś tak wyszło.
Charlotta zamilkła, a Zlata nie pytała o nic więcej.
W schronieniu byli odcięci od świata na zewnątrz. Czasem tylko któryś z patroli wysłanych w góry przez Tarasa przyprowadzał uciekiniera ocalałego z tatarskiej rzezi, mężczyznę lub kobietę. Wówczas po obozie rozchodziły się lotem    błyskawicy    wieści    o    okrutnych    poczynaniach    mahometan i towarzyszących im sułtańskich Kozaków.
Poza tymi rzadkimi epizodami dzień był podobny do dnia. Charlotta, kładąc się spać, czuła ból pleców i ramion, oraz ulgę, że może się ułożyć na sienniku.
Wydawało się, że ciężka praca, towarzystwo prostaczków i monotonia znudzą ją i doprowadzą do furii, lecz ku swemu zdumieniu zaczęła czerpać z nich zadowolenie. Nie musiała udawać, kłamać ani robić czegoś wbrew sobie, otaczały ją ciche góry i gwar ludzi zgromadzonych w azylu. Może byli prości i nieokrzesani, ale w wielu z nich wyczuła dobre serce.
Każdego   dnia   Zlata   pomagała   chorym   i   cierpiącym.   Mężczyźni przychodzili do niej ze złamaniami i stłuczeniami, kobiety prosiły o zioła na kaszel dzieci,  wysypkę czy  gorączkę,  bolesne krwawienie lub  jego  brak. Zlata miała sposoby na wszystko. Charlotta, sama przecież biegła w leczeniu, co dzień uczyła się czegoś nowego od starej.
Wśród korzeni, ziół i grzybów przynoszonych z lasu trafiały się i te trujące.  Zlata  trzymała  je  oddzielnie,  w  kuferku  pod  kluczem.  Starą szanowano, ale i obawiano się jej – Charlotta dostrzegała tę dwoistość uczuć na ludzkich twarzach. Nikt też nie chciał rozmawiać z nią o Zlacie i gdy poruszała jej temat,  rozmówca natychmiast odchodził.  Każdy  wie,  nawet dziecko, że nie należy rozprawiać o wiedźmach.W to, że stara jest czarownicą, Mesire nie mogła już wątpić. Nie po tym, czego była świadkiem.
Pewnej nocy obudziły ich krzyki przed chatą. Charlotta, mrużąc zaspane oczy,   zobaczyła,   jak   Zlata   wprowadza   do   środka   młodych   rodziców z dzieckiem. Maluch miał może ze trzy lata i był rozpalony jak piec. Na ciałku    widać    było    plamki    zapowiadające    krwawnicę.    Mesire    nie potrzebowała dyplomu akademii paryskiej, aby wiedzieć, że malec jest nie do odratowania.
Zlata położyła chłopca na kamieniu przy palenisku, po czym wygoniła na dwór Iwajłę i rodziców dziecka. Charlotta także szykowała się do wyjścia, lecz stara chwyciła ją za rękę.
– Zostań, pomożesz.
– Co mam robić?
– Przynieś królika, tego z łatami – poleciła.
Charlotta  obrzuciła  starą  zdumionym  wzrokiem,  ale  poszła  do  klatek i  wyjęła  długouche  zwierzę.  Gdy  wróciła,  Zlata  rozsypywała  sól  wokół dziecka, a potem zaczęła mruczeć coś pod nosem. Charlottę naszły złowrogie przeczucia. Czary to nic dobrego i chrześcijanin powinien się trzymać od nich z daleka.
– Podaj mi worek – poprosiła Zlata, pokazując, gdzie leży. – Pomóż mi wsadzić do niego chłopca.
Mesire zawahała się i stara popędziła ją niecierpliwym gestem. Wspólnie umieściły malca w worku, a potem wiedźma wrzuciła tam królika.
– Teraz wyjdź i nie zaglądaj tu pod żadnym pozorem – przestrzegła. Charlotta  z  radością  wykonała  jej  polecenie.  Nie  chciała  mieć  nic
wspólnego z tym, co się działo.
Rodzice chłopca i Iwajło czekali na dworze. Wielki brodacz wydawał się przerażony,  kulił  ramiona  i  popiskiwał  jak  dziecko.  Kobieta  szlochaław koszulę męża, który tkwił ponury niczym grabarz nad mogiłą.
Charlotta nie wiedziała, czego się ma spodziewać, lecz z pewnością nie był to nagły błysk w chacie i głosy, które odezwały się ze środka. Było w nich coś przerażającego i obcego. Czuła się trochę jak we własnym śnie, gdy wspinała się do drzwi strzeżonych przez węża.
Potem rozległ się płacz chłopca, pełen strachu i rozpaczy.
Matka  rzuciła  się  do  drzwi,  ale  mąż  odciągnął  ją  z  dala  od  chaty. Zaprowadził ją do ogniska, gdyż światło odpędza zło. Charlotta została na miejscu, nie mogąc się ruszyć, wlepiając wzrok w migoczące w szparach ogniki i próbując zrozumieć złowrogie szepty. Była niemal pewna, że to tylko sztuczki starej, mające wzbudzić strach wśród prostaczków. Poczuła pokusę  zdemaskowania  jej.  Wystarczyło  podejść  do  wejścia  i  odchylić płachtę. Przekonać się, że wewnątrz nie ma nikogo poza Zlatą i dzieckiem.
A jednak się nie odważyła. Gdzieś w głębi duszy dopuściła do siebie pierwotny lęk, ukryty w każdym człowieczym sercu. Była pewna, że nigdy nie zapomni tych szeptów.
Gdy rankiem starucha wpuściła ich do środka, chłopczyk spał, a plamy zniknęły z jego skóry. Zlata podała Iwajle worek i kazała zakopać go w lesie, „tam gdzie zwykle”.
Ojciec malca przyniósł wieprzka w podzięce. Charlotta pomogła Iwajle przyprawić go do smaku, nim wylądował na rożnie. Minęły lata od czasu, gdy robiła to w domu wuja, ale wyszło jej wcale smacznie.
– Jak na szlachciankę dużo potrafisz zrobić w obejściu – zauważyła stara, gdy zasiadły do kolacji.
Charlotta zerknęła na Zlatę.
– Nie zawsze nią byłam – odrzekła.
Baba roześmiała się i otarła z ust tłuszcz.
– Masz w sobie spryt, dziewczyno. Byłaby z ciebie przednia znachorka.– Dziękuję, ale już mam zajęcie.
Zlata skinęła głową.
–  Takie  jak  ty  nie  usiedzą  w  miejscu,  chyba  że  ktoś  je  zbrzuchaci. Myślałaś o dziecku?
Charlotta zmierzyła ją wzrokiem.
– A ty?
– Ja mam syna. – Wskazała na Iwajłę.
Mesire rozdziawiła usta, niepewna, czy wiedźma zwyczajnie z niej nie kpi.
– Jego ojciec był kowalem, dlatego Iwajło ma tyle krzepy – ciągnęła Zlata wpatrzona w ogień. – Dobry był z niego chłop, nie pił za wiele i miał ręce do roboty.
Uniosła wzrok i popatrzyła na Charlottę oczyma, w których odbijały się płomienie.
– Musiałam go pochować, dobrzy mężczyźni nie są stworzeni dla takich jak my.
Charlotta milczała, myśląc, że Zlata ma sporo racji.
–  Nie  mogę  mieć  dzieci  –  wyznała.  –  Przez  zapalenie  przydatków. Próbowałam wszystkiego, bez skutku.
Zlata wpatrywała się w nią dłuższą chwilę. Oblizała palce z tłuszczu i podniosła się z pieńka, stękając.
– Może znajdę na to radę – rzekła.
–  Mam  polecieć  po  królika?  –  rzuciła  kpiąco  Mesire.  Zaraz  tego pożałowała, gdy Zlata obrzuciła ją mrocznym spojrzeniem.
–  Obędzie  się,  zresztą  dla  takiej  silnej  kobiety  trzeba  by  poświęcić znacznie większe stworzenie – odparła i Charlotta miała okropne wrażenie, że mówi poważnie.Znachorka poszperała w woreczkach ustawionych na półce i wręczyła Charlotcie coś twardego. Mesire popatrzyła na dłoń. To był zwykły kamyk, miał bursztynową barwę, ale poza tym mogła znaleźć takich setkę przed chatą. Uniosła brwi i wlepiła wzrok w pomarszczoną twarz Zlaty.
– Co mam z tym zrobić?
– Po każdym razie, gdy mężczyzna zostawi w tobie nasienie, umieść w sobie ten kamyczek. Trzymaj do świtu.
Spojrzała na kamień, a potem znów na Zlatę.
– To ma pomóc? – skrzywiła się.
– Z pewnością nie zaszkodzi – rzekła stara i zajęła się posiłkiem.
Po uzdrowieniu chłopca dni Charlotty wróciły w dawne koleiny. Niemal zapomniała o tym, że chciała opuścić to miejsce.
Któregoś wieczoru Taras zaszedł do Zlaty z prośbą o maść na odciski. Wiedźma wyszperała medykament,  a potem oboje usiedli przy  palenisku i popijali samogon. Pogwarzyli trochę o tym i o tamtym, lecz Charlotta czuła, że wielkolud chce się z nią rozmówić. Czekała więc cierpliwie, i nie pomyliła się.
Taras odstawił pod nogi pusty kubek i wlepił w nią wzrok.
– Dokąd chcesz iść? – zapytał.
– Do Przemyśla.
– Tam nie mogę cię zaprowadzić.
– A to czemu?
– Za dużo otwartych przestrzeni, pól i łąk. Nie umkniemy tam przed Tatarami, którzy mają chrapkę na ludne miasto.
– Zatem poprowadź mnie do Sanoka lub Jasła – zaproponowała.
Taras skinął głową bez pośpiechu.
– To już prędzej, ale orda i tam może dojść, zależy, jaki napotka opór zestrony szlachty i wojska.
Umówili się, że wyruszą o świcie za dwa dni.
Gdy nadszedł ten czas, jedynymi ludźmi, którzy ich żegnali, byli Zlata i jej brodaty pomocnik. Charlotta uściskała starą, a ta życzyła jej szczęścia. Mesire wiedziała, że będzie go potrzebować.
Nim słońce wzeszło na dobre, przeszli na drugą stronę wzgórz. Kiedy tam dotarli, Charlotta zrozumiała, że czeka ją spory wysiłek. W którąkolwiek stronę by spojrzała, wszędzie rozciągały się góry porośnięte gęstym lasem.
Jej przewodnik znał to odludzie jak własną kieszeń. Poruszał się szybko i pewnie. Jeśli przystawał, to po to, by nasłuchiwać i węszyć niczym wilk. Pierwszy postój zrobili dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się w zenicie. Mesire wypruta z sił zwaliła się na mech i od razu zaczęła masować obolałe, ciężkie od wysiłku nogi. Potem sięgnęła po chleb i gomółkę owczego sera, które otrzymała na drogę od Zlaty.
Posiliwszy się, znów ruszyli w drogę. Po kilku następnych godzinach wypełnionych marszem Charlotta zaczęła słabnąć. Ciążyły jej nogi, a mięśnie i ścięgna bolały przy każdym stąpnięciu. Co gorsza, zaczęło ją także kłuć pod żebrami. W końcu zdecydowała się poprosić Tarasa, aby dał jej odetchnąć.
Akurat  zatrzymał  się  na  skraju  zarośli  i  lustrował  okolicę.  Zapewne rozważał, w którą stronę iść. Trzymając się na miękkich nogach i dysząc przez zaciśnięte zęby, Charlotta podeszła do mężczyzny.
Nim zdążyła otworzyć usta, chwycił ją za ramię i przygiął do ziemi. W pierwszym odruchu złapała za sztylet. Szarpnęła się, ale przytrzymał ją, był potwornie silny.
– Ktoś tam jest – szepnął. Wskazał na wprost.
Mesire zamarła.
– Tatarzy?
– Nie wiem – odparł Taras i ostrożnie odgarnął gałązki krzaków. – Kryjąsię za leszczyną, przy tych trzech złączonych ze sobą brzozach.
Zmrużyła oczy, wpatrując się we wskazane miejsce. Nikogo tam nie było. Po chwili jednak w płomiennym listowiu mignęła jej ludzka sylwetka.
– To chyba nie Tatarzy – stwierdziła.
– Obojętne, z pewnością nie kryją się tam bez przyczyny. Musimy ich obejść.
Charlotcie,  i  tak  ledwo  stojącej  na  nogach,  nie  podobało  się  takie nadkładanie  drogi,  ale  nie  odezwała  się.  Uświadomiła  sobie,  że  bez przewodnika jest w tym obcym lesie ślepa i głucha.
Wycofali  się  chyłkiem  i  skierowali  na  południe.  Taras  dla  pewności postanowił  wykonać  duże  obejście.  Unikali  dolin  i  jarów,  maszerowali zboczami  wzniesień,  trzymając  się  osłony  dawanej  im  przez  drzewa. Zmierzchało już, gdy natknęli się na szeroki jar, który przeciął im marszrutę.
Taras zatrzymał się w cieniu starego buku, jedynego liściastego drzewa po  tej  stronie  wzniesienia,  i  marszcząc  brwi,  przypatrywał  się  skałom i drzewom. Charlotta przesunęła wzrokiem po iglakach porastających zbocza upstrzone plamami brązowej i żółtej ziemi. Przeniosła spojrzenie na krzewy rosnące w miejscu, gdzie kończył się las, a potem przyjrzała się grupie drzew po lewej. Było tam dość miejsca na kryjówkę dla kilku jeźdźców.
Być  może  jej  przewodnik  myślał  o  tym  samym,  gdyż  przez  dłuższą chwilę wpatrywał się w zagajnik.
– Idziemy – rzucił nagle i ruszył przed siebie, chwytając się z dużą wprawą pni rosnących pochyło sosen.
Charlotta podążyła za nim, uważając, by nie potknąć się na korzeniach wystających  z  poszycia.  Dno  jaru  pokrywała  masa  luźno  rozrzuconych kamieni, być może pozostałych tam po dnie wyschniętego potoku. Musiała ostrożnie stawiać kroki, aby nie skręcić dopiero co wygojonej kostki.
Dotarła do połowy jaru i wtedy dostrzegła jakiś ruch wśród drzew polewej. Zamarła. Nad czubki drzew wzbiła się gromada ptaków. Zdało się jej, że widzi łeb konia wychylający się zza pni, ale było to tylko złudzenie. Odetchnęła z ulgą i pobiegła za swoim przewodnikiem, który zniknął już za linią krzaków.
Maszerowali, aż zrobiło się ciemno. Na noc zatrzymali się w głębokiej niecce osłoniętej przez strome zbocza i urwisko z wystającą skalną półką, przydatną w razie deszczu.
Nocą robiło się chłodno, więc Taras zdecydował się rozpalić ognisko. Pomogła nazbierać chrustu, a on szybko rozniecił ogień, używając krzesiwa.
Charlotta sięgnęła po owczy ser, żałując, że nie może zjeść czegoś na ciepło.
– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, gdy przełknęła pierwszy kęs. – Jurto w południe, jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie.
Więcej nie rozmawiali, co specjalnie jej nie wadziło. Przed snem musiała się udać w ustronne miejsce.
– Nie odchodź za daleko, w lesie są wilki i niedźwiedzie – ostrzegł ją Taras.
Wspięła  się  na  zbocze  i  znalazła  odpowiednie  miejsce,  by  kucnąć. Patrzyła w niebo, czyste i rozjaśnione milionem gwiazd. Później wymyśliła, że wdrapie się na skalną półkę i rozejrzy. Lekko zdyszana stanęła blisko krawędzi urwiska. W pierwszym momencie pomyślała, że to niebo spadło na ziemię  albo  że  pada  ofiarą  przywidzenia.  Wszędzie  błyszczały  mniejsze i większe ogniki, setki, jeśli nie tysiące pożarów sięgających po horyzont. Zamarła przerażona,  uświadomiwszy  sobie,  że każde z tych  światełek  to płonące miasteczko, wieś czy szlachecki dwór.
Nie usłyszała, gdy znalazł się za jej plecami. Dotyk jego dłoni sprawił, że krzyknęła i omal nie spadła ze skalnej półki.
Taras chwycił ją za ramię i przytrzymał.– Mówiłem, żebyś się nie oddalała – rzekł ponuro.
Charlotta  stanęła  pewniej  na  nogach  i  odsunęła  od  siebie  jego  rękę. Ogarnęła wzrokiem rozpościerające się jak okiem sięgnąć pożary.
– Jest ich tak wiele – szepnęła wstrząśnięta.
– Orda podąża na zachód, tam gdzie się jej nie spodziewają.
Wrócili na dół i ułożyli się przy ogniu. Charlotta, usypiając, trzymała dłoń na rękojeści sztyletu, ale był to bardziej wynik przyzwyczajenia niż lęku. Gdyby Taras zamierzał ją skrzywdzić, już by to zrobił.
Noc upłynęła spokojnie. Mesire obudziła się nad ranem wyspana, lecz okropnie zmarznięta. Spojrzała tęsknie na ledwo tlące się ognisko, a potem zorientowała się, że jest sama. Rozejrzała się w poszukiwaniu Tarasa. O tym, że  nie  zostawił  jej  na  dobre,  świadczyły  sakwa  i  koc,  które  leżały  przy ognisku.
Charlotta zgarbiła się nad żarem, rozdmuchała płomienie i dołożyła do ognia resztę zgromadzonego na noc chrustu. Z zadowoleniem ogrzała dłonie i ramiona, a potem zjadła skromny posiłek złożony z resztek prowiantu.
Kończyła przeżuwać ostatni kęs, gdy zjawił się jej przewodnik. Wytarła dłonie o delię i popatrzyła na niego z ciekawością.
– Gdzie byłeś?
– Rozejrzeć się, czy w okolicy nie ma ordy – odparł bez emocji i zaczął gasić ognisko.
– I co znalazłeś?
–  Tylko  trupy  wieśniaków  –  mruknął.  –  Kilka  ciał  nad  strumieniem niedaleko stąd. Tatarzy musieli ich zaskoczyć, gdy ci ukryli się w lesie.
Charlotta zerknęła na dym ulatujący w niebo. Nagle rozniecenie ognia przestało być tak dobrym pomysłem.
– Myślisz, że coś nam grozi?– Nie, jeśli będziemy uważać.
Kwadrans później wspinali się już po zboczu góry. Gdy dotarli na szczyt, Charlotta mogła się przyjrzeć dolinom rozciągającym się poniżej. Wszędzie widać  było  słupy  czarnego  dymu.  Zmrużyła  oczy,  próbując  wypatrzyć zagrożenie. Bez powodzenia.
– Nie widać ordy – stwierdziła.
– Tatarzy, wyprawiając się po jasyr, dzielą się na małe oddziały, które przeczesują okolicę. Dopiero gdy natkną się na opór, zbierają się w większe kupy. Zresztą pewnie już przeszli rzekę. – Wskazał na błękitną wstęgę wijącą się na zachodzie.
Przez wiele godzin marszu ani razu nie napotkali żywej duszy. Charlotta z  trudem  podążała  za  wielkoludem,  nogi  i  plecy  bolały  ją  bardziej  niż poprzedniego dnia, a do tego zaczęło burczeć jej w brzuchu. Dochodziło południe, gdy Taras zarządził wreszcie postój w wykrocie osłoniętym przez drzewa.
– Rozejrzę się, a ty tu zostań i nie ruszaj się, póki nie wrócę – rzekł. Skinęła głową, zbyt wyczerpana, by wdawać się w dyskusję. Usiadła
ciężko na zwalonym pniu. Z początku myślała wyłącznie o uldze dla nóg, o tym, że może w końcu odpocząć. Po upływie godziny w jej myśli wkradł się niepokój. Zastanawiała się, czy Taras nie zostawił jej na pastwę losu. Próbowała zachować cierpliwość, lecz było to niełatwe przy pustym żołądku.
Podniosła obolały tyłek z twardego pnia i wspięła się na skarpę wykrotu. Dokoła niej rósł las, wszędzie taki sam. Obcy i nieprzyjazny. Próbowała przypomnieć sobie, czego się nauczyła, mieszkając z wujem Gastonem, ale to było dawno temu, w innym życiu.
Zaklęła pod nosem i ruszyła skrajem skarpy. Po kilkuset krokach dotarła do zarośli rosnących w miejscu, gdzie teren obniżał się w szeroki i płytki parów okolony przez stare drzewa. Wyglądało to trochę jak naturalna drogadla leśnych zwierząt.
Obejrzała się za siebie, niepewna, co ma dalej robić. Po namyśle uznała, że powinna zawrócić. Wtedy usłyszała ten dźwięk. Jakby kwilenie. Zastygła, próbując zrozumieć, co też słyszy.
Płakało dziecko, była tego niemal pewna.
Zeszła na dno parowu i wsłuchała się w kwilenie. Pokonała dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt kroków i wtedy zobaczyła kobietę. Leżała wciśnięta między korzenie wielkiego dębu. Naga i brudna.
Płacz się urwał.
Charlotta  spojrzała  na  ziemię,  próbując  po  śladach  odczytać,  jaka  to tragedia  dokonała  się  w  tym  miejscu.  Dostrzegła  odciski  bosych  stóp zapewne   pozostawionych   przez   kobietę   i   kilka   innych,   większych i głębszych, które mogły należeć do mężczyzn. Dwóch lub trzech, nie była pewna. Przeniosła wzrok na rozrzucone szeroko nogi kobiety. Nietrudno było się domyślić przebiegu zdarzeń.
„Czemu zabili ją po wszystkim?”
Powodów mogło być wiele albo żadnego.
Znów rozległo się kwilenie. Charlotta skierowała się w stronę źródła dźwięku. Kilkadziesiąt kroków od ciała dostrzegła jamę zabezpieczoną przez gałęzie.  Zajrzała  do  ciemnego  wnętrza  i  zobaczyła  niemowlę  owinięte w chustę.
Serce zabiło jej mocniej. Odgarnęła gałęzie. Ostatni dar matki chcącej zabezpieczyć malca przed dzikimi zwierzętami. Dziecko musiało być głodne i wyziębione. Charlotta nie wiedziała, co ma zrobić, ale instynkt zwyciężył. Opadła  na  kolana  i  wzięła  maleństwo  na  ręce.  Niemowlę  rozpłakało  się głośno.  Otoczyła  je  ramionami  i  wtuliła  w  pierś,  ofiarowując  mu  ciepło własnego ciała. Dziecko poruszało ustkami, szukając piersi do ssania i mleka, ale tego niestety nie potrafiła mu zapewnić.Charlotta  zacisnęła  zęby  w  bezsilnej  złości.  Postanowiła  wrócić  do miejsca, w którym zostawił ją Taras. Modliła się o jego powrót i o dziwo jej prośby zostały wysłuchane.
– Miałaś tu czekać – warknął rozzłoszczony. Dostrzegłszy, co kryje się pod chustą, zmarszczył brwi. – Co to za dziecko?
– Znalazłam je w parowie, matka nie żyje, ukryła je w jamie.
Taras ponownie spojrzał na niemowlę, a potem znów na nią. Spodziewała się, że każe jej porzucić malca. Na to nie mogła się zgodzić. Co gorsza, dziecko rozpłakało się na całe gardło.
„Nie pomagasz mi”. Wtuliła je mocnej w pierś.
–  Musi  dostać  jeść  –  rzekł  Taras,  zaskakując  ją  zupełnie.  –  W przeciwnym razie ściągnie na nas nieszczęście.
Wyciągnął  z  sakwy  chleb,  wyskubał  trochę  miąższu  i  uformował malusieńką kuleczkę. Potem zmoczył ją wodą z bukłaka i koniuszkiem palca zaczął karmić niemowlę.
Charlotta   podziwiała   delikatność,   z   jaką   to   robił.   Kiedy   dziecko przełknęło papkę, mężczyzna włożył mu w buzię kolejną porcję.
– Masz w tym wprawę – zauważyła z uznaniem.
Zerknął na nią.
– Małe dzieci są porzucane przez Tatarów – wyjaśnił. – A nie zawsze pod ręką jest karmiąca kobieta. Trzeba sobie umieć radzić.
I radził sobie naprawdę nieźle, musiała mu to przyznać.
Niemowlę uspokoiło się i nawet zaczęło gaworzyć.
– Tyle na razie wystarczy – powiedział Taras, odkładając chleb. – Nie może za dużo zjeść, bo będzie je bolał brzuch.
Następnie pochylił się nad chustą i pociągnął nosem.
– Trzeba je oporządzić – stwierdził i podał niemowlę Charlotcie.Spojrzała na Tarasa z przerażeniem.
– Czemu ja?
– Jesteś kobietą, mimo że ubierasz się w portki. Nie?
–  No  tak,  ale…  –  Zerknęła  na  dziecko,  a  potem  znów  na  niego. Mężczyzna patrzył na nią wyczekująco.
Wiedziała,  że  nie  zrozumie.  Dla  takich  jak  on  baby  miały  jasno przydzielone miejsce w świecie. Odebrała niemowlę, uklękła i ułożyła je na ziemi. Obwąchała chustę. Czekało ją sporo brudnej roboty, o której nie miała pojęcia.
Odwinęła  materiał  i  przekonała  się,  że  to  dziewczynka.  Wytarła  ją dokładnie wilgotnym mchem. Poświęciła też kawałek własnej koszuli, aby maleństwo miało sucho i czysto. Otulając je na powrót chustą, czuła się jak matka Polka.
–  Czemu  nie  wyruszamy?  –  zapytała  Tarasa.  Siedział  zgarbiony, przypatrując się jej i dziecku z zasępionym obliczem.
– Na przeprawie są Tatarzy. Rozłożyli się koszem i trzymają tam sporo jasyru. Nie przejdziemy tamtędy. Trzeba by iść przez wysokie góry, a tam już ciężko.
Wiedziała, co jej przewodnik chce powiedzieć.
– Musimy zawrócić, prawda? – zapytała.
– Chyba że chcesz porzucić dziecko.
W Warszawie czekała na nią tylko Marysieńka. Cichoń zapewne zginął. Charlotta uświadomiła sobie, jak bardzo jest samotna. Jak niewiele wokół niej ciepła i bliskości innych ludzi. Spojrzała na dziewczynkę śpiącą w jej ramionach.
– Wracamy – decyzja przyszła jej nadzwyczaj łatwo.
Opieka   nad   dzieckiem   przypadła   Charlotcie.   Niosła   dziewczynkęw chuście owiniętej wokół tułowia. Kołysana podczas marszu zachowywała się spokojnie i większość czasu spała.
Noc spędzili w płytkiej jaskini, grzejąc się przy ogniu. Wcześniej Taras upolował  z  kuszy  żbika.  Mięso  nie  smakowało  najlepiej,  ale  Mesire  nie wybrzydzała po całym dniu głodówki. Resztkę chleba zostawili dla dziecka.
W środku nocy dziewczynka zaczęła płakać, najpewniej z powodu bólu brzuszka, i Charlotta zmuszona była kołysać ją na rękach przez wiele godzin. Niemowlę  zasnęło  dopiero  o  świcie.  Mesire,  wymęczona  i  wymięta,  nie miała takiej szansy. Taras nalegał, by wyruszyli jak najszybciej.
Musiała zebrać w sobie wszystkie siły, jeśli chciała przetrwać kolejny dzień marszu. Na szczęście Taras poprowadził ich skrótem przez pocięte parowami zbocza i co parę godzin zatrzymywał się na odpoczynek.
Pomimo to ledwo trzymała się na nogach. Do tego dziewczynka często płakała na całe gardło i nie sposób było ją uspokoić.
– Możesz ją uciszyć? – syknął Taras, nie kryjąc irytacji.
– Niby jak? Boli ją brzuch od chleba – warknęła rozzłoszczona własną bezradnością.
–  Niedługo  dotrzemy  do  schronienia  i  znajdziemy  dla  niej  karmiącą matkę – obiecał.
Tymczasem  jedyne,  co  mogli  zrobić,  to  wykrzesać  z  siebie  resztkę cierpliwości i sił.
Charlotta szła, niemal nie zwracając uwagi na otaczający ją las, skupiając się wyłącznie na postawieniu kolejnego kroku, na tym, aby nie zawadzić butem o korzenie wystające spod liści. Skupiona na zmaganiu się z własną słabością, omal nie wpadła na plecy Tarasa, gdy ten zatrzymał się na skraju parowu prowadzącego do schronienia.
– Coś jest nie tak – szepnął. – Słyszysz to?
Nadstawiła uszu. Rozległy się krzyki, ale to akurat nie dziwiło w doliniepełnej ludzi.
– Co masz na myśli? – zapytała.
W odpowiedzi chwycił ją za ramię i pociągnął do ziemi.
Wtedy  ich  zobaczyła,  jadących  dnem  parowu  na  bachmatach.  Hardzi i roześmiani, wlekli za sobą powiązanych sznurami niewolników. Kobiety i starsze dzieci, prawie żadnych mężczyzn. Kolumna brańców poruszała się szybko,   gnana   przez   mahometan   nahajkami   i   strachem.   W   tłumku nieszczęśników Mesire wypatrywała Zlaty i jej pomocnika. Nie dostrzegła ich.
Dziewczynka  zapłakała  i  Charlotta  zatkała  jej  usta  dłonią.  Dziecko zaczęło się szamotać, poczerwieniało z braku tchu. Przytuliła je mocniej do siebie, czując, jak po policzkach ściekają jej łzy. Nie miała wyboru.
Gdy  tylko  tatarska  kolumna  zniknęła  za  skalistym  cyplem,  Charlotta odjęła dłoń od purpurowej twarzyczki. Zdjęta trwogą przytknęła ucho do nieruchomych ustek. Dziecko zakrztusiło się powietrzem i zaczęło oddychać. Wtuliła je w pierś.
– Musimy się ukryć – wychrypiał Taras. Był blady i trzęsły mu się ręce. Wspięli się po zboczu, szukając odpowiedniego miejsca. Znaleźli takie
przy ziemnym osuwisku, które z dwóch stron osłaniały gęste krzaki.
– Zaczekaj tu – polecił jej.
Miała już dość słuchania jego rozkazów.
– Nie ma mowy, idę z tobą.
Zmarszczył brwi i wskazał na dziecko.
– Zostawisz je tutaj?
Charlotta zagryzła wargę.
Uznał to za odpowiedź. Charlotta patrzyła, jak oddala się i znika między drzewami. Miała tylko nadzieję, że wróci – sama z niemowlęciem w tejgłuszy nie miała wielkich szans.
Czas sączył się powoli niczym krew z niewielkiej rany. Rozlewał się leniwie u jej stóp. Przywabiał złe myśli i jeszcze gorsze przeczucia.
Charlotta bała się, że Taras porzuci ją z dzieckiem na pastwę losu. Tak jak nakazywał czynić to rozsądek. Usiłowała zachować spokój, ale wokół niej krążyły już strach i głód, nieodłączni towarzysze każdego uciekiniera.
Wiedziała,  że  nie  może  się  poddać  zwątpieniu.  Człowiek  przegrywa wtedy, gdy traci wiarę w zwycięstwo. A to nie było w jej stylu. Zbyt wiele przeżyła, aby zdechnąć w tym lesie. Postanowiła, że jeśli Taras się nie zjawi do zmroku, zejdzie w dolinę. Poszuka jedzenia dla siebie i dziecka.
Dziewczynka  zapłakała  i  Charlotta  przygarnęła  ją  mocniej  do  piersi. Wtedy  coś  usłyszała.  Jakby  czyjś  głos.  Wyciągnęła  szyję  i  popatrzyła w tamtą stronę. To byli ludzie, jeszcze nie wiedziała, kim są.
Zamarła.  Zapewne  usłyszeli  płacz  dziecka.  Wyjrzała  przez  gałązki i zobaczyła czterech Kozaków zmierzających wprost na nią.
Poruszali się wolno, rozglądając się jak wilki, które wiedzą, że gdzieś blisko ukrywa się zdobycz, choć jeszcze jej nie wyczuły.
To była jej ostatnia szansa. Podniosła się z kolan i chyłkiem wydostała z kryjówki. Zaczęła schodzić w dół zbocza i przesuwać się jednocześnie po skosie. Jakieś dwieście kroków dalej natknęła się na wywrócony pień pokryty mchem i obrośnięty paprociami. Schowała się pod nim.
Rozległ się męski głos, po chwili odpowiedział mu drugi. Rozmawiali po rusku. Usłyszała trzask zgniecionego patyka lub szyszki. Byli już blisko. Wtuliła w siebie dziewczynkę, modląc się, aby ta nie zdradziła ich płaczem.
Mężczyźni przeszli bokiem. Minęli je, odgłos kroków ucichł. Charlotta poczuła ulgę. Odczekała chwilkę i ostrożnie wyjrzała zza pnia. To był błąd.
Zastygła  na  widok  wąsatej  twarzy  Kozaka.  Ruszył  w  jej  stronę, przeskakując  przez  powalone  drzewo.  Sięgnęła  po  sztylet,  ale  chustaz niemowlęciem spowolniła ją. Mężczyzna złapał jej nadgarstek i uderzył ją pięścią w twarz. Przewróciła się plecami na ziemię.
Krzyknął, nawołując pozostałych.
Charlotta poczuła w ustach smak krwi, próbowała wstać i się bronić, ale Kozak przyłożył jej szablę do szyi. Zaraz potem dwóch innych mężczyzn chwyciło ją za ramiona i postawiło na nogi. Wiedziała, że wpadła w poważne tarapaty,   ale   potrafiła   myśleć   tylko   o   płaczącym   dziecku,   o   jego bezpieczeństwie.
Pojawił się jeszcze jeden Kozak, wysoki i barczysty. Miał złe spojrzenie i grubą bliznę na czole.
Spojrzał  na  dziecko  i  wyjął  je  z  chusty.  Dziewczynka  zapłakała rozdzierająco. Charlotta szarpnęła się, próbując wyrwać się z silnych rąk, lecz na próżno. Kozak wpatrywał się chwilę w niemowlę, po czym uderzył nim o pień drzewa.
Nad lasem rozpostarła się straszna cisza. Na krótko.
Charlotta zawyła z całych sił. Głośno i rozpaczliwie, jakby pękało jej serce. Krzyczała, aż usta zamknął jej kolejny cios.ROZDZIAŁ X
Władza
Październik A.D. 1672
Sposób, w jaki całował, doprowadzał Eleonorę do szaleństwa. Uniosła pośladki, szukając zachłannie jego ust, chłonęła całą sobą pieszczotę języka i ciepło twarzy Reinharda skrytej między jej rozrzuconymi udami.
Szarpnął nią spazm rozkoszy i upojna fala wypełniła jej brzuch, sięgając piersi i zmywając z niej duszne napięcie. Eleonora westchnęła gardłowo, naprężyła szyję, unosząc podbródek.
Poczuła to… Kapitan i tym razem odnalazł właściwą strunę.
Królowa rozluźniła palce zaciśnięte na prześcieradle i otworzyła powieki. Reinhard wpatrywał się w nią, trzymając twarz na wysokości jej uniesionych, zgiętych kolan. Oczy kapitana błyszczały, a na wilgotnych ustach błąkał się uśmiech.
Eleonora zwichrzyła mu czule włosy, a potem przeciągnęła dłonią po przystojnej twarzy. Ucałował jej palce.
– Czy moja królowa jest zadowolona? – zamruczał.– Jak zawsze – odparła szczerze. – Teraz, proszę, podaj mi listy. Reinhard zsunął się z łoża. Podszedł do stolika, na którym leżała skórzana
torba. Sięgnął do jej wnętrza.
Królowa przypatrywała się kapitanowi. Miał kształtne pośladki i szerokie plecy, a gdy się obrócił, było jeszcze lepiej. Podszedł do łóżka i wręczył jej cztery  rozwinięte  karty.  Dwie  nosiły  pieczęcie  Sobieskich,  na  dwóch pozostałych widniały odciśnięte w czerwonym laku pierścień prymasa oraz pieczęć wojewody ruskiego. Lista zdobyta przez Reinharda w Jarosławiu okazała   się   strzałem   w   dziesiątkę.   Dzięki   zawartym   tam   adresom i nazwiskom podwładni kapitana rozpracowali siatkę tajnej poczty łączącej przywódców buntu z Francją.
– Szkoda, że nie udało ci się zdobyć więcej – zwróciła się królowa do kapitana.
– Może gdyby poczekać jeszcze tydzień lub dwa, trafilibyśmy na coś korzystniejszego.
– Nie mogłam dłużej zwlekać – odparła z żalem. – Potrzebujemy dowodu na zdradę buntowników.
– Mam zostać, wasza miłość? – Dłoń Reinharda oparła się o jej pierś. Eleonora poczuła miłe łaskotanie, ale oparła się pokusie.
– Zostaw mnie samą.
Kapitan nie okazał cienia rozczarowania. Podniósł się z łóżka i ubrał. Już będąc w drzwiach, obrzucił nagą królową zachłannym wzrokiem. Eleonora poczuła, że się rumieni. Naciągnęła na siebie narzutę.
– Przyjdź do mnie dziś w nocy – powiedziała.
– Z radością, moja pani.
Gdy  zamknął  za  sobą  drzwi,  Eleonora  sięgnęła  po  pierwszą  kartę z wierzchu. Korespondencja nie była szyfrowana. Najwyraźniej buntownicy nie dopuszczali do siebie myśli, że ktoś zdobędzie dostęp do ich tajemnic.List został napisany ręką hetmana Sobieskiego i był skierowany do żony. Ku  swojemu  rozczarowaniu  królowa  znalazła  w  nim  niewiele  wzmianek o  polityce,  za  to  dużo  czułości  i  wyrażanej  w  bardzo  namiętny  sposób tęsknoty. Kolejne listy były już przydatniejsze. Hetman narzekał, że Paryż nie  nadesłał  obiecanego  złota,  w  innym  miejscu  obelżywie  wyrażał  się o królu i proponował, by obronę przed Turkami organizować bez udziału Korybuta.
Jabłonowski z kolei zalecał swym zwolennikom, by ci nie dołączali do pospolitego ruszenia, lecz od razu przystąpili do tych, którzy prawdziwie stawiają opór islamowi, a nie chowają się przed nieprzyjacielem, jak czyni to król. To było już coś, choć o wiele mniej, niż Eleonora oczekiwała.
Prawdziwą perełką okazał się za to list napisany przez Prażmowskiego do jego spowiednika, który przebywał w obozie pospolitego ruszenia. Prymas zalecał  w  nim  swemu  wysłannikowi,  aby  ten  z  pomocą  stolnika  Jana Wielopolskiego, wojewody Jabłonowskiego i kasztelana Grzymułtowskiego nie  dopuścił  do  zwołania  obrad,  używając  wszystkich  metod,  łącznie z przekupstwem i zastraszaniem.
Eleonora aż zapiszczała z radości. To był granat, który mogła cisnąć w tłum. Coś, co ostatecznie zniszczy prymasa.
Spojrzała na zegar. Za pół godziny król wyznaczył zebranie rady. Nie mogło jej tam zabraknąć.
Zadzwoniła po służbę i kazała podać sobie suknie. Wybrała czerwoną z  dekoltem  i  złocone  pantofelki.  Od  momentu  gdy  zaczęła  się  spotykać z  kapitanem  Reinhardem,  nabrała  apetytu  na  noszenie  odważniejszych kolorów. Spojrzała ostatni raz w zwierciadło i uśmiechnęła się do swego odbicia.
Za oknem rozbrzmiewały okrzyki z tysięcy gardeł. „Vivat Korybut! Vivatrex!”
Stojąc  przy  oknie,  Michał  Wiśniowiecki  widział  nieprzebraną  liczbę namiotów rozstawionych na błoniach pod miasteczkiem. Najlepszy dowód na to, jak bardzo był kochany przez szlachtę.
Przymknął powieki, wsłuchując się w pochlebcze nawoływania tłumu zgromadzonego w obozie pospolitego ruszenia. Miłowali go przez pamięć jego ojca i szacunek dla matki, widzieli w nim kogoś, kim nie był. Ludzie często padają ofiarą własnych fałszywych wyobrażeń i oczekiwań wobec innych, zapewne cecha ta jest również właściwa narodom.
Rozległo się dyskretne pukanie i do gabinetu wszedł biskup Olszowski. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Zbliżył się do króla i spojrzał przez okno, ciekaw, jakiż to widok przyciągnął uwagę jego wysokości.
– Jakie przynosisz wieści, księże biskupie?
Uśmiech Olszowskiego poszerzył się o jeden ząb.
– Doskonałe, wasza miłość. Wszystko przebiega według naszych planów. Szlachta przybywa tłumnie pod sztandar królewski. Delegaci województw uchwalili  ustawy  tyczące  się  obrony  Rzeczypospolitej  i  ochrony  waszej wysokości. Proszą cię, panie, byś zwołał koło generalne, na którym osądzi się malkontentów.
– Co na to ludzie prymasa? Nie siedzą chyba bezczynnie?
–  Delegacji  opozycji  przewodzi  Jan  Wielopolski,  który  wespół  ze spowiednikiem Prażmowskiego blokuje rozpoczęcie obrad. Knują i szastają na lewo i prawo francuskim złotem, ale nie poradzą już długo.
Król skinął głową. Jego myśli zaprzątały też inne troski.
– Przyszły wieści od komisarzy? – zmienił temat, gasząc zadowolenie na obliczu podkanclerzego Olszowskiego.
– Zgodnie z instrukcją podjęli negocjacje pokojowe, gdy tylko pojawiła się  groźba  upadku  Lwowa.  Załoga  poniosła  poważne  straty:  ponad  półtysiąca zabitych i rannych. Część fortyfikacji miasta została zniszczona, a Turcy szykowali się do podłożenia min. Chan ostrzegał komisarzy, że wróg szykuje się do przeprowadzenia generalnego szturmu. W tych okolicznościach każdy dzień zwlekania z rozejmem mógł kosztować nas utratę Lwowa i całego województwa ruskiego.
– Rozumiem, że sułtan po zabraniu zakładników wycofał się z armią?
– Zmierza do obozu w Buczaczu, tam nasi posłowie podpiszą traktat pokojowy.
Korybut przetarł oczy zmęczonym gestem.
– Jak postępy Tatarów?
– Doszli do Bugu i Sanu, pustosząc tamtejsze tereny, potem zawrócili z  łupami  i  jasyrem.  Chan  się  spieszy,  muszą  bowiem  zdążyć  zebrać niewolników przed oficjalnym podpisaniem traktatu pokojowego.
Król skrzywił się, gdy zabolało go pod mostkiem.
–   Mamy,   księże   biskupie,   na   sumieniu   dziesiątki   tysięcy   istnień wydanych na pastwę mahometan.
– Nie nasza to wina, miłościwy królu – rzekł Olszowski stanowczo. – Sobieski  przez  pychę  zaniedbał  obronę  ojczyzny.  Szlachta  zgromadzona w  obozie  wie,  po  czyjej  stronie  leżą  winy  za  nieszczęścia  trapiące Rzeczpospolitą.
Korybut   wlepił   wzrok   w   podkanclerzego.   Zastanawiał   się,   gdzie u księdza biskupa jest granica okłamywania samego siebie.
„A gdzie leży moja?”
Nim znalazł jakąkolwiek odpowiedź, do komnaty wkroczyła królowa. – Wybaczcie, późno wstałam.
Korybut skupił wzrok na czerwonej sukni Eleonory.
„Nie wątpię, że trudno jest ci oderwać się od kutasa kapitana Reinharda”.Ku swemu zaskoczeniu poczuł gorycz, myśląc o zdradzie żony, choć przecież nie umiał jej winić. Jeśli już ktoś odpowiadał za tę sytuację, to on sam i natura, która uczyniła zeń ułomnego męża tej pięknej, młodej i dumnej kobiety.
Eleonora wyglądała kwitnąco, trudno było zaprzeczyć. Oczy jego żony błyszczały, a miękkie czerwone wargi układały się w rozluźniony uśmiech samozadowolenia.
– Rozumiem, księże biskupie, że plany nasze zmierzają w pożądanym kierunku? – zapytała.
– Jak najbardziej, wasza miłość, choć malkontenci robią, co mogą, aby nie dopuścić do uchwalenia przez szlachtę konfederacji w obronie króla.
Eleonora pokazała listy i wręczyła je Olszowskiemu.
– To pomoże przeciągnąć delegatów województw na naszą stronę. Korybut zerknął na przełamane pieczęcie. Zmarszczył czoło zaskoczony,
nie mniej niż Olszowski.
– Skąd masz te listy? – zapytał.
– Kapitan Reinhard przechwycił pocztę należącą do buntowników.
„Ach, znów kapitan”.
– Wydaje się, że to człowiek o wielu talentach – rzekł cierpkim tonem. Królowa spojrzała nań czujnie, ale on tylko uśmiechnął się bałamutnie.
– Zawartość tych listów wykończy Prażmowskiego – zwróciła się do podkanclerzego. – Nie uchroni go nawet sukienka duchowna.
Ksiądz biskup otworzył list napisany ręką prymasa, swego największego wroga i konkurenta. Z każdym przeczytanym zdaniem oblicze Olszowskiego jaśniało  coraz  bardziej,  aż  w  końcu  pod  zadbanym  wąsikiem  rozbłysnął promienny uśmiech.
– Toż to doskonałe, wasza wysokość! – zakrzyknął uradowany. – Toniezbity dowód, że prymas knuje przeciw królowi i przyjmuje złoto od obcych dworów. Jeszcze dziś każę zrobić odpis i wyślę go do Rzymu. Ojciec Święty musi się dowiedzieć o tym wiarołomstwie.
Eleonora uśmiechnęła się mściwie.
–  Rzym  poczeka,  księże  biskupie.  Pomyślmy,  jak  najlepiej  będzie wykorzystać okazję na naszym podwórku.
–  Przedstawimy  treść  listów  na  kole  generalnym  –  odparł  radośnie Olszowski. – Nie powinno być problemów z przekonaniem delegatów do pozbawienia prymasa urzędów i majątku.
–   A   co   z   pozostałymi   buntownikami?   Sobieskim,   Jabłonowskim, Morsztynem, Wielopolskim i trzydziestoma innymi, którzy podpisali się pod żądaniem abdykacji króla? – zapytała wojowniczo Eleonora. – To okazja, aby utopić bunt we krwi. Nie możemy jej zaprzepaścić.
Olszowski  rzucił  okiem  na  pozostałe  listy.  Z  jego  oblicza  spłynął uprzedni entuzjazm.
– Oczywiście, wasza wysokość ma rację… – odchrząknął. – Problem w tym, że listy godzą głównie w prymasa. Pozostałych, łącznie z Sobieskim, trudno będzie oskarżyć, nie mówiąc już o uzyskaniu prawomocnego wyroku – zauważył, po czym zwrócił się do króla: – Zalecam ostrożne działanie. Zgodne  z  prawami  Rzeczypospolitej,  bez  czynienia  samosądów.  Niech posłowie  skażą  na  banicję  Prażmowskiego  i  wezwą  hetmana  przed  sąd. Innych oszczędźmy, jeśli tylko wyrażą skruchę i przysięgną wierność waszej wysokości. Nie zaszkodzi też, jeśli przekażą niektóre swe dobra na rzecz skarbu koronnego, co zaoszczędzi nam proszenia szlachty o nowe podatki.
Eleonora prychnęła.
–  W  polityce  kto  uderza  pierwszy,  zwykle  uderza  też  ostatni.  Chcąc uzdrowić chory organizm, trzeba wpierw spuścić zeń krew, a potem wypalić ranę  rozpalonym  żelazem.  W  dniu  ogłoszenia  treści  tej  korespondencjimusimy wyłapać wszystkich malkontentów przebywających w obozie, postawić ich przed trybunałem i ściąć zaraz po wydaniu skazującego wyroku.
Olszowski spojrzał na królową z przerażeniem.
–  W  Rzeczypospolitej  obowiązują  prawa  chroniące  wolność  i  życie obywatela – napomniał ją oschle. – Podążając drogą, jaką proponujesz, pani, szybko możemy zostać oskarżeni o tyranię. A to największy i niewybaczalny grzech w oczach szlachty.
Eleonora zmierzyła podkanclerzego ostrym jak igła spojrzeniem.
– I to was zgubi w przyszłości – odpowiedziała zjadliwie. – Wy, Polacy, nie potraficie raz na zawsze przeciąć ropiejącego wrzodu, wypalić choroby trapiącej to państwo. U was polityczna i osobista złość czy nawet nienawiść nigdy nie znajdują ostatecznego ujścia. Wybuchają, a potem cichną na kilka miesięcy, aby rozlać się po królestwie w najmniej korzystnych dla niego momentach. Nie jest tak, księże biskupie?
– Zapewne wasza wysokość ma słuszność, ale widać leży to w naszej naturze – odparł dumnie Olszowski.
–  Zatem  źle  wróżę  temu  królestwu  –  wycedziła  chłodno  Eleonora i przeniosła wzrok na męża. – A ty, mój drogi, milczysz?
Korybut  podszedł  do  okna  i  oparł  się  o  parapet.  Czuł  się  zmęczony i  rozdrażniony,  nie  chciał  decydować,  nie  potrafił.  A  jednak  musiał  coś powiedzieć.
Opuścił wzrok na dłonie, wydawały się takie białe, delikatne i pulchne. Czy powinien unurzać je we krwi?
Zacisnął pięści. W głębi serca pragnął, aby wydarzenia potoczyły się wedle zamysłu królowej. Nie chciał jednak obarczać się poczuciem winy i odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak.
Czyż król nie powinien być ponad wszystko inne? Nieskalany.
Uniósł wzrok i zobaczył twarz żony odbijającą się w szybie. Była w niejpogarda, złość, determinacja. Eleonora była wystarczająco bezwzględna, aby urealnić złożoną przed momentem propozycję, nawet przy oporze Olszowskiego. Wystarczyło, aby jako król odwrócił wzrok i nie podjął żadnej decyzji. Co najzabawniejsze, akurat to przychodziło mu nadzwyczaj łatwo.
Feniks z popiołów
Październik A.D. 1672
Tyner ocknął się zmarznięty i obolały. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu  i  nasłuchiwał  odgłosów  budzącego  się  obozu.  Stękając  z  bólu, wydostał się spod grubego płaszcza i otrzepał okrycie ze ździebeł słomy, która służyła mu za posłanie.
Pierwsze   chwile   po   przebudzeniu   były   najgorsze.   Rwanie   mięśni i stawów nadwyrężanych przez lata żołnierskiego żywota wskazywały, że najwyższy czas rozejrzeć się za innym zajęciem.
„Tyle że nic innego nie umiem”, pomyślał strapiony.
Wykonał kilka skłonów, aby ulżyć obolałym plecom. Potem przeciągnął się, prostując na boki ramiona, i spojrzał na wschód, gdzie na bezchmurnym niebie różowiała jutrzenka. Dzień zapowiadał się słoneczny, co szczególnie jesienią było zawsze dobrą wiadomością. Służąc tyle lat w wojsku, Bogusław nauczył się, że zła pogoda, choroby, głód i zmęczenie zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek kule czy ostrza.
Z  zamyślenia  wyrwał  go  odgłos  człapania.  Wrócił  Grot  z  posiłkiem. Twarz wachmistrza, zarośnięta i brudna, miała jeszcze paskudniejszy wyrazniż zwykle. Trzymał dwie miski z kaszą. Podał strawę porucznikowi, po czym usiadł na ziemi i zabrał się do jedzenia, używając palców.
Tyner  z  niechęcią  zerknął  na  zawartość  miski.  Wszyscy  w  obozie narzekali, że od tej brei dostaje się tylko sraczki. Najchętniej cisnąłby to w krzaki, ale uporczywe ściskanie w żołądku nie pozostawiało mu wielkiego wyboru. Wyciągnął schowaną w bucie łyżkę, klepnął obok Grota i zaczął wpychać do ust śmierdzącą kaszę. Po skończonym posiłku Bogusławowi odbiło się nieładnie i poczuł zgagę. Na szczęście Grot miał przy sobie zapas gorzałki. Przepłukali gardła prosto z bukłaczka i żarcie jakoś przyjęło się w żołądku.
„Przynajmniej   na   razie”,   pomyślał   Tyner   smętnie,   czując   dziwne bulgotanie w kiszkach.
– Nie ma to jak dobrze podjeść – zagaił wesoło Tomasz, który raczej nie cierpiał  na  podobne  dolegliwości.  Beknął  w  zaciśniętą  pięść,  a  potem pierdnął, unosząc lekko pośladek z ziemi, co tylko pogorszyło i tak paskudny nastrój Bogusława.
–  Co  tam mówią w obozie? –  zapytał,  próbując nie myśleć o  kaszy kotłującej mu się w brzuchu.
– W nocy przybył Kozak od Chanenki. Nasi wartownicy wzięli go na spytki przy gorzałce i dowiedzieli się, że ataman nie stoi już w Zamościu.
Tyner zaciekawiony pochylił się ku wachmistrzowi.
– Jakże to?
– Ponoć gdy tylko Chanenko dostał wezwanie od hetmana, w pośpiechu opuścił miasto ze swymi Kozakami i udał się pod Bełz, jak twierdzi, by walczyć tam z Tatarami. – Wachmistrz splunął na ziemię. – My będziemy się narażać, a Kozacy w tym czasie wybiorą kokoszki z kurników.
Tynera te wieści specjalnie nie zaskoczyły.
–  Chanenko  jeszcze  na  Ukrainie  dostał  rozkaz  od  króla,  aby  nieprzyłączał się do hetmana i chronił dobra Wiśniowieckich – wyjaśnił Grotowi. – A kniaź Dymitr jest przecież wojewodą bełskim i posiada tam wielkie majątki.
– Czyli król jegomość o swoje dba, a nas ma głęboko w rzyci – mruknął wachmistrz oburzony.
–  Bez  wątpienia  Korybut  chce  doprowadzić  hetmana  Sobieskiego  do zguby, skoro idziemy w cztery tysiące ludzi przeciw całej ordzie i stojącej za nią armii sułtańskiej – przyznał Tyner złowróżbnie.
W  oczach  wachmistrza  pojawił  się  chytry  błysk,  usta  wykrzywił  mu kunktatorski uśmiech.
– A może byśmy tak wymknęli się chyłkiem z obozu? – zaproponował szeptem. – Po co narażać się za nic w przepychankach wielkich panów?
Tyner się zawahał. Myśl była kusząca. Tylko co by ze sobą zrobił po dezercji z armii koronnej? Czy byłby jeszcze w stanie prowadzić normalne życie? Po prawdzie bał się nawet spróbować.
– Nie gadaj głupot – skarcił wachmistrza. – Obaj mamy puste kieszenie i ubrania drące się na grzbietach. Idzie zima, trzeba zdobyć łupy i ogarnąć się trochę. Co chcesz robić, rabować na gościńcu?
Zmarszczki wokół oczu Grota pogłębiły się.
– Pójdę postawić na nogi gagatków – odezwał się po chwili milczenia, następnie oddalił się w stronę potoku, gdzie obozował oddział dragonów, którym obecnie komenderował Tyner.
Sieniawski  powierzył  mu  tych  ludzi  zaraz  po  tym,  jak  wycofali  się z Podola. Poprzedni porucznik dragonów zginął w bitwie nad Bohem i Tyner dowodził teraz sześćdziesiątką żołnierzy. Było to o dwadzieścia szabel mniej niż przewidywał list werbunkowy, ale w oddziałach liniowych nigdy nie było pełnego składu. Część pustych stawek żołdu szła na utrzymanie dowódcy, a pozostałe braki w ludziach wynikały z chorób i dezercji, prawdziwej plagiw każdym wojsku świata. Szczególnie wówczas, gdy przychodziło się cofać przed nieprzyjacielem i żołnierz nie mógł brać łupów.
Teraz miało się to zmienić, ale Bogusław nie był pewien, czy powinien być zadowolony z takiego obrotu spraw. W gruncie rzeczy miał przekonanie, że  cała  ta  wyprawa  na  czambuły  zarządzona  nagle  przez  hetmana  to szaleństwo,  lecz  jak  sięgał  pamięcią,  jego  życie  wypełniały  podobne głupstwa i błędy.
Obrócił   głowę   w   stronę   ogniska,   skąd   dobiegały   przekleństwa wykrzykiwane przez Grota. Każdy dobry wachmistrz musiał mieć donośny głos i twardą pięść, aby utrzymać dyscyplinę wśród żołnierzy.
Obóz opuścili wczesnym rankiem. Kierowali się pożarami, które sięgały po  horyzont.  Wszędzie  płonęły  wsie,  dwory  i  miasteczka,  a  w  ruinach pozostawały tylko zwłoki i porzucone przez Tatarów maleńkie dzieci.
Hetman kazał zebrać pacholęta i odesłał je w bezpieczne miejsce. Jedynie tyle mogli zrobić dla niebożątek.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzeli z daleka Zamość. Miasto znajdowało się w urodzajnej dolinie, zupełnie niedotkniętej żadną z plag towarzyszących wojnie. Chłopi wciąż krzątali się na polach, zaś w pobliżu brzezin i dębin pasły się wielkie trzody świń o ciemnej maści i stada nakrapianych krów strzeżone  przez  żołnierzy  z  garnizonu.  Patrząc  na  tę  sielankę,  nikt  nie domyślałby się, że całkiem niedaleko grasują zagony tatarskie.
Najwięcej otuchy dodawał widok odległych fortyfikacji wzmocnionych przez potężne bastiony i kilkanaście wież. Tak jak wszyscy wokół, Tyner liczył,  że  hetman  wprowadzi  wojsko  do  miasta,  ale  Sobieski  wstrzymał pochód staję od Zamościa i wysłał podjazdy na zwiady.
Plotki w obozie wojskowym rozłażą się równie szybko jak karaluchy pod siennikiem. Najnowsze mówiły o chorągwiach, które powróciły z jeńcami,
a   ci   zdradzili,   którędy   będą   wracać   czambuły.   W   walkach   poległokilkudziesięciu ordyńców i uwolniono kilkuset jeńców. Nie była to może wielka wiktoria, ale starczyła, by natchnąć wojsko animuszem i wlać w serca żołnierzy wiarę, że Tatar nie taki straszny, jak go malują.
Pod  wieczór zaczęło  padać,  wpierw nieznacznie,  lecz potem przyszła ulewa. Żołnierze, gdzie tylko mogli, kryli się przed siekącym deszczem, ale i  tak  wszyscy  chodzili  przemoczeni  do  suchej  nitki.  Pomimo  niepogody hetman kazał trąbić wsiadanego i o północy opuścili obozowisko.
Nad ranem natknęli się na świeże pobojowisko zasłane trupami ordyńców i  spalony  kościół.  W  świątyni  znaleziono  kilkadziesiąt  zwęglonych  ciał Kozaków  i  Tatarów.  Okazało  się,  że  to  Chanenko  napadł  na  śpiących nieprzyjaciół, a tych, co się schronili w kościele, kazał spalić żywcem.
Dowiedziawszy się, co zaszło, hetman rozesłał żołnierzy po okolicznych lasach,  by  wybili  lub  wyłapali  rozproszonych  wrogów.  Wkrótce  potem ruszyli na Tomaszów. Tatarzy, wiedząc o ich pochodzie, porzucali w panice niewolników i zwijali mniejsze czambuły.  Po  drodze chorągwie znalazły kilkuset jeńców zostawionych przez Tatarów w szczerym polu, w większości kobiety i dzieci. Uciekając w popłochu z miasta, mahometanie nie zdążyli podłożyć ognia, zostawili jednak dużo trupów mieszczan i chłopów, między którymi wałęsały się nażarte psy.
Nie starczyło czasu, aby sprawić tym ludziom chrześcijański pochówek. Zwiadowcy donieśli, że nieopodal, w Narolu, stoi książę tatarski Dziambet Gerej i wielu murzów. Miasto zostało ograbione, a jego mieszkańcy wzięci w niewolę.
Wojsko ruszyło na Narol, kierując się słupami dymów wznoszącymi się w okolicy w ogromnej ilości. Ćwierć mili przed miastem hetman podzielił siły i chorągwie z rozkazem, aby te oskrzydliły miasteczko. Dragoni Tynera znaleźli się w pułku Mikołaja Sieniawskiego. Zapalczywy magnat osobiście poprowadził oddział do walki. Wyruszyli nocą przy pochodniach. Z początkujechali kłusem dnem płaskiej niecki okrążającej półkolem pasmo wzgórz, z którego za dnia obserwowali obozowisko Tatarów rozbite nad rzeką opodal miasta.
Ujechawszy nieco, Sieniawski zatrzymał oddział i polecił ludziom zsiąść z koni. Dalszą drogę mieli pokonać pieszo, prowadząc wierzchowce w górę zbocza porośniętego przez chaszcze i drzewa. Stok w tym miejscu wznosił się łagodnie, a korzenie roślin zabezpieczały glebę przed obsuwaniem się, dzięki czemu zwierzęta i ludzie nie musieli ślizgać się w błocie.
Dość sprawnie wspięli się na płaski grzbiet wzgórza. Zejście po drugiej stronie wzniesienia okazało się strome, z dużą liczbą wywróconych przez wichurę  drzew.  Sieniawski  rozesłał  zwiadowców,  by  odszukali  miejsce odpowiednie do sprowadzenia wierzchowców na dno doliny.
Wkrótce jeden z żołnierzy wskazał odpowiednią trasę, kilkaset kroków na zachód od miejsca, w którym się znajdowali. Mikołaj Sieniawski nakazał zgasić  pochodnie  i  zachować  ciszę.  Wprawdzie  od  obozowiska  Tatarów dzieliła ich równina, ale nie było pewności, jak daleko od kosza ordyńcy rozesłali patrole. Zeszli cicho, trzymając dłonie na chrapach wierzchowców, uważając, aby nie zdradził ich brzdęk munsztuków, ostróg czy szabel.
Za ostatnią linią drzew rozpościerał się szeroki, płaski teren, doskonale nadający się do przeprowadzenia szarży.
Oddziały Sieniawskiego rozbiły obozowisko za osłoną drzew, czekając na świt. Noc była chłodna i Tyner okrył się końską derką. Obserwował, jak dragoni przygotowują broń, słuchał ich gadaniny o kobietach i dzieciarni pozostawionych w chałupach.
Grot  milczał  i  ostrzył  berdysz.  W  rękach  kogoś  tak  silnego  jak wachmistrz była to mordercza broń, gdy przyszło walczyć wręcz.
– Dlaczego nie wyruszymy w nocy, panie wachmistrzu? – odezwał się chłopak siedzący obok Grota. Jasnowłosy i bardzo młody. Mógł mieć możez szesnaście lat.
Wachmistrz wypluł z ust źdźbło słomy i spojrzał na łunę wznoszącą się nad Narolem.
– Nie atakuje się kosza podczas postoju – wyjaśnił. – Tatarzy, gdy ich przyprzeć w obozie, wypychają przed siebie stada uprowadzonego bydła, konie i tłumy jeńców. Nie sposób wtedy przedrzeć się do psich synów, kryją się za żywą tarczą. Poczekamy, aż się ruszą, w drodze łatwiej ich rozproszyć.
Tyner spojrzał na chłopaka, troszkę przypominał mu jego samego sprzed wielu lat. Bał się, ale starał się to maskować udawaną pewnością siebie. Zapewne  uciekł  z  domu  przed  biedą,  lejącym  go  ojcem  albo  kierowany pragnieniem zaznania przygody. W pewnym wieku szalone pomysły wydają się   człowiekowi   najlepszym   rozwiązaniem   problemów.   Poniewczasie orientujesz się, że może nie wybrałeś zbyt dobrze, zwykle jednak jest już za późno, by cokolwiek zmienić.
Niebo na wschodzie pojaśniało. Grot skończył ostrzyć berdysz, uniósł oręż i spojrzał na ostrze wzrokiem usatysfakcjonowanego kochanka. Tyner nie  dostrzegał  w  towarzyszu  napięcia  czy  strachu.  Niektórzy  ludzie  zbyt długo narażeni na niebezpieczeństwo nie potrafią już bez niego żyć, łakną ryzyka tak jak pijak butelki.
On sam bał się jak cholera. Nie był pewien, kiedy znów zaczął odczuwać lęk  przed  śmiercią.  Stało  się  to  chyba  kilka  miesięcy  temu.  Starał  się przypomnieć  sobie  jakiś  związany  z  tym  konkretny  dzień.  Nie  potrafił. Niezauważenie  chęć  życia  przesączała  się  do  jego  serca  niczym  krople deszczu, aż kapnięcie po kapnięciu ugasiła żal, który odczuwał po stracie Marii.
Pewne rzeczy po prostu się dzieją, czy tego chcemy, czy nie.
Bogusław podparł się dłonią o wilgotny mech i wstał. Znów trzasnęło mu w kolanie. Skrzywił się i potarł bolące miejsce.– Zbierajmy się, już czas.
Serce w piersi Tynera stukotało niby zepsuta kołatka. Oparł się plecami o niezburzony fragment ściany i wysunął głowę za róg.
Kilkadziesiąt  kroków  z  przodu  w  szarym  dymie  odcinał  się  zarys budynków  i  szop  otaczających  zabudowania  klasztorne.  Część  świątyni zamieniła się w stertę kamieni i gruzu. Wewnątrz, tam gdzie ściany trzymały się  jeszcze  prosto,  szalał  ogień,  wypalając  budynek  od  środka.  Spod zawalonego częściowo dachu i przez otwory po oknach wyślizgiwały się na zewnątrz języki ognia i kłęby dymu.
Bitwa  nad  rzeką,  choć  zwycięska  dla  Polaków,  okazała  się  tylko początkiem    koszmaru.    Wróg    spędzony    znad    rzeki    schronił    się w  zrujnowanym  mieście.  Od  paru  godzin  musieli  zdobywać  uliczkę  za uliczką, walczyć o każde podwórko i dom. Co gorsza, wśród oddziałów Dziambet Gereja znaleźli się też budzący grozę janczarzy. Jeden z oddziałów elitarnych wojowników sułtana trzymał pozycję w zabudowaniach klasztoru.
Sieniawski kazał ich stamtąd usunąć. Aby wykonać rozkaz, musieli się przedostać przez szeroką na kilkanaście kroków wyrwę w murze otaczającym płonący klasztor i kościół z dzwonnicą, na której przyczaił się strzelec.
Tyner uniósł rusznicę i oparł broń o poobijany mur. Wsunął tlący się lont w zamek.
– Trafisz z tej odległości? – upewnił się Grot.
– Zobaczymy. Pokażcie mu czapkę.
Jeden z dragonów nasadził nakrycie głowy na lufę rusznicy i wystawił je ponad wyszczerbioną krawędź ochraniającej ich ściany.
Czapka  podskoczyła  w  powietrze  trafiona  kulą.  Tyner  błyskawicznie poderwał się z kucek, wycelował i nacisnął spust. Lont dotknął prochu napanewce i buchnął dym. Muszkiet wypalił z hukiem, a mocne szarpnięcie wbiło porucznikowi kolbę w ramię. Janczar na dzwonnicy wyrzucił ramiona w bok i runął na ziemię.
Nieprzyjaciel odpowiedział chaotyczną palbą. Zaświstały pociski. Jedna z kul odłupała kawałek muru tuż przed twarzą Tynera, zaprószając mu oczy.
– Nim tam dobiegniemy, wystrzelają nas jak kaczki! – wrzasnął Grot przez kanonadę.
Porucznik popatrzył na swój oddział. Zostało mu pięćdziesięciu ludzi z jego kompanii i drugie tyle spieszonych z pancernej i lekkiej jazdy. Nie zamierzał bezmyślnie narażać życia żadnego z nich.
– Daj granat – zażądał.
Wachmistrz  sięgnął  do  torby  i  wyciągnął  metalową  kulę  napełnioną prochem i żelastwem. Porucznik umieścił lont w otworze granatu i umocował go, aby nie wypadł podczas rzutu. Wystarczyło podmuchać i żar na loncie się rozjaśnił. Tyner odczekał, aż w górę wybiła smużka dymu.
– Teraz! – wrzasnął.
Dragoni podnieśli się zza muru i oddali strzały w stronę ukrywających się przy wyłomie nieprzyjaciół. Bogusław wiedział, że ma tylko jedną szansę. Poderwał się na równe nogi i z całej siły zamachnął się ramieniem. Granat pomknął długim łukiem w stronę stanowisk wroga i eksplodował w chmurze pyłu. Setki mniejszych i większych odłamków gruzu załomotało o ściany pobliskich budynków.
Ktoś kaszlnął i w głuchej ciszy zabrzmiało to nienaturalnie głośno. Tyner przykucnął i chwycił za szablę. Zmrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek w ciemnoszarym kurzu spowijającym pozycje mahometan.
Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, aby przekonać się, ilu z nich przeżyło  wybuch,  ale  każda  sekunda  opóźnienia  mogła  kosztować  życie podległych mu ludzi.– Do ataku! – wydarł się na całe gardło.
Pierwszy przeskoczył mur, ale słyszał, jak reszta podąża za nim. Wpadli w wyrwę między leżące tam zmasakrowane ciała. Pomyślał, że się udało, lecz wtedy z gęstego dymu wyłoniły się rozwrzeszczane postacie wrogów.
Przez moment powiał wiatr, rozpraszając szarą zasłonę dymu i Bogusław ujrzał  przed   sobą  janczara.   Turek   wyglądał  na  nieco   oszołomionego eksplozją, ale to wrażenie znikło momentalnie, gdy spostrzegł Tynera.
Porucznik  wyrwał  stopę  z  błota  i  cofnął  się  pod  mur,  unikając wymierzonego  w  jego  brzuch  pchnięcia  szablą.  Ostrze  przeznaczone  dla niego wbiło się w pierś jasnowłosego chłopaka, który biegł tuż za nim. Stal rozerwała mu delię na plecach i wyszła między łopatkami jak zakrwawiony pazur drapieżnego ptaka. Młodzik wybałuszył oczy i krzyknął, a potem zgiął się i upadł w błoto.
Tyner  wrzasnął  wściekle  i  natarł  na  janczara,  gdy  ten  siłował  się z zaklinowaną w chłopaku szablą. Ostrze wcięło się głęboko w szyję Turka, niemal  odrąbując  mu  głowę  od  tułowia.  Nawet  gdy  zwalił  się  z  nóg, Bogusław uderzał go szablą raz za razem niczym wieśniak młócący zboże. Dysząc,  otarł  twarz  z  krwi  i  spojrzał  w  zaszklone  oczy  młodziutkiego dragona, w których zastygło niedowierzanie.
Chłopak powinien był bardziej uważać. Tyner miał wrażenie, że mógł mu to powiedzieć wcześniej, gdy czekali na wzgórzach. Teraz było już za późno na dawanie rad.
Porucznik   uniósł   wzrok   i   rozejrzał   się,   usiłując   zobaczyć   coś w opadającym kurzu. Na wąskim odcinku między murami trwała bezlitosna walka. Ludzie dźgali się, szarpali i przepychali, walcząc o życie.
Zaczął się przeciskać do przodu, rozdając ciosy na lewo i prawo, aż nagle oberwał  w  tył  głowy.  Zachwiał  się  i  upadł  na  kolana.  Ktoś  zdzielił  go kolanem w ramię. Ktoś inny nadepnął na dłoń. Tyner pchnął szablą na oślepi poczuł, jak klinga wbija się w ciało. Rozległ się krzyk i strumień krwi ochlapał mu twarz. Mocne szarpnięcie wyrwało mu oręż z dłoni. Rzucił się, by go odzyskać, ale zobaczył nad sobą Turka, który ściskał w łapsku zakrzywiony kindżał o długim ostrzu.
Bogusław skoczył w przód i rąbnął tamtego głową w brzuch. Janczar stęknął,  lecz  nie  przewrócił  się.  Porucznik  się  podniósł,  nadal  spychając swojego   przeciwnika,   ten   jednak   wbił   mu   kolano   w   brzuch.   Tyner wykorzystał sposobność i podstawił mu nogę. Obaj grzmotnęli na ziemię spleceni  w  uścisku.  Turek  uniósł  ostrze  do  ostatecznego  uderzenia,  ale porucznik zablokował cios przedramieniem, odchylił głowę i zdzielił czołem wykrzywioną nienawiścią twarz.
Chrupnęło.  Janczar  zwiotczał  i  poluzował  chwyt.  Tyner  łupnął  go ponownie z czoła i jeszcze raz. Z ust i nosa mężczyzny chlusnęła krew, kindżał wypadł mu z dłoni. Bogusław chwycił wroga za szyję i przywarł do niego  kolanami.  Jego  dłonie  były  jak  imadła,  miażdżył  krtań  i  tchawicę mahometanina, aż do momentu gdy tamten przestał się ruszać.
Potem podniósł się chwiejnie z kolan. Wypluł krew i potrząsnął głową. Zrobił krok i omal nie potknął się o czyjeś nogi. Na szczęście było już po potyczce.  W  kłębach  dymu  unoszących  się  nad  rumowiskiem  leżały rozrzucone bezwładnie ciała atakujących i obrońców.
Ludzie  Tynera  kończyli  dobijać  rannych  Turków.  Grot  stanął  nad czołgającym  się  janczarem,  odgiął  mu  głowę  w  tył  i  poderżnął  gardło. Przeszukał zabitego i zabrał mu trzos. Kilka ulic dalej rozległa się chaotyczna palba z tureckich janczarek i wrzask nacierających Polaków.
Tyner zakrztusił się dymem. Łzawiły mu oczy i nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z tego miejsca. Jedyne, czego pragnął, to skryć się w jakiejś dziurze i przeczekać to wszystko.
Niestety życie zwykle odbiega od naszych wyobrażeń.– Wachmistrzu, zbierzcie ludzi, idziemy dalej! – krzyknął, zdzierając gardło.
Wciąż mieli w Narolu sporo do zrobienia.ROZDZIAŁ XI
Gry małżeńskie
Październik A.D. 1672
W  powietrzu  czuło  się  rozlew  krwi  i  przemoc,  gęste  i  namacalne przeświadczenie, że wydarzy się coś strasznego.
Klara Pac byłaby bezpieczniejsza, mając przy sobie Dowgerda. Niestety od miesięcy nie otrzymała od niego żadnych wieści. Zaczęła oswajać się z myślą, że zaufany sługa nie żyje albo dostał się do tatarskiej niewoli. Najgorsze  było  to,  że  nie  wiedziała,  czy  wywiązał  się  z  zadania  i  zabił Tynera.
Musiała pomyśleć o zatrudnieniu kogoś, kto zajmie miejsce Dowgerda. Trudno bowiem wymagać, aby kobieta z jej pozycją sama brudziła sobie dłonie przy ciemnych sprawkach. Choćby takich, które teraz rozgrywały się na jej oczach.
Wyjrzała dyskretnie zza zasłony rozpostartej w okienku karocy. Stangret Paców  zatrzymał  zaprzęg  jakieś  czterysta  kroków  od  namiotu  wojewody ruskiego. Wewnątrz schronili się malkontenci obecni w obozie pospolitegoruszenia. Przynajmniej ci, którym udało się uciec z obrad koła generalnego, gdy odczytano listy kompromitujące prymasa Prażmowskiego, wojewodę Jabłonowskiego i hetmana wielkiego. Pod wrażeniem treści tej korespondencji delegaci zadecydowali, że prymas zostanie wyjęty spod prawa, a jego osobisty majątek skonfiskowany. O losie pozostałych buntowników, zwłaszcza Sobieskiego, miano postanowić po podpisaniu pokoju z Imperium Osmańskim.
Królowa święciła tryumfy i nie zamierzała wypuścić z rąk zwycięstwa. Od razu po zakończeniu obrad koła generalnego nasłani przez nią agitatorzy roznieśli po całym obozie wieści o knowaniach buntowników.
Chroniących się w namiocie Jabłonowskiego opozycjonistów strzegli ich żołnierze  nadworni  w  kirysach,  wyposażeni  w  muszkiety,  lecz  kilkuset zbrojnych  stanowiło  nikłe  zabezpieczenie  wobec  szybko  gęstniejącego wielotysięcznego  tłumu.  Na  razie  wzburzeni  ludzie  ograniczali  się  do wykrzykiwania obelg i przekleństw, ale wielu panów braci przyniosło ze sobą nie tylko szable, lecz także rusznice i pistolety.
Żołnierze nadworni otaczający pierścieniem namiot mieli coraz większe trudności  z  powstrzymaniem  napierającego  tłumu.  W  stronę  strażników poleciało   kilka   kamieni.   Jeden   z   nich   trafił   w   twarz   muszkietera, rozkrwawiając   mu   nos   i   usta.   Oficer   straży   wykrzyczał   rozkazy   po niemiecku.    Pierwszy    szereg    żołnierzy    odpalił    lonty    i    wycelował w szturmującą ziemiańską masę.
To tylko rozsierdziło szlachtę, która coraz liczniej napływała pod kwaterę zdrajców. Błysnęły obnażone szable i zęby.
Nim doszło do wybuchu agresji, poły namiotu rozstąpiły się i na zewnątrz wyszedł postawny szlachcic w czerwonej delii. Klara znała tę twarz, choć nie potrafiła  przypomnieć  sobie  nazwiska  ani  urzędu  sprawowanego  przez jegomościa. W każdym razie nie był to nikt z pierwszego szeregu stronnictwamalkontentów. Szlachcic miał głos donośny niczym kaznodzieja. Zaczął przemowę do panów braci, ale został zakrzyczany i obrzucony obelgami. Mimo to nie ukrył się w namiocie, lecz dalej twardo i głośno oskarżał króla i królową.
Klara pomyślała, że musi być albo bardzo odważny, albo pijany. W obu przypadkach nie mogło to się skończyć dobrze.
Tłum zawrzał i nagle w ogólnym chaosie nie wiedzieć skąd padł strzał. Malkontent krzyknął i złapał się za pierś, zatoczył się, a potem zwalił twarzą w błoto. Ludzie zamarli, jakby kto wylał lodowatą wodę na rozgrzane głowy. Zaległa cisza i tylko w tylnych szeregach tłumu przemieszczał się szmer wieści przekazywanych sobie z ust do ust. Szlachta, która jeszcze chwilę wcześniej  gotowa  była  roznieść  na  szablach  straże  i  ukrytych  za  nimi magnatów, teraz zastygła w zgrozie i oszołomieniu.
Okrzyki i przekleństwa przycichły, ludzie zaczęli szeptać między sobą i przestępować z nogi na nogę, jakby z tą jedną śmiercią uszła z nich cała zawziętość i złość. W Niemczech, Anglii czy Francji taki strzał wywołałby eskalację niekontrolowanej, gwałtownej przemocy, po której jedna ze stron konfliktu wyrżnęłaby przeciwników bez litości – ale nie tutaj. Polacy dużo krzyczeli i byli mocni w gębie, lecz gdy polała się bratnia krew, szybko tracili zapał do jatki.
Kanclerzyna skrzywiła usta. Dość długo żyła w tym kraju, by wiedzieć, że  teraz  zacznie  się  powszechne  biadolenie  nad  upadkiem  obyczajów i szukanie winnych całego zajścia. A reszta malkontentów opuści obóz bez poniesienia najmniejszej szkody. Taka to już była natura Polaków i nic nie dało się z tym zrobić.
Zapukała  w  ściankę  karocy,  dając  znak  woźnicy,  aby  wracał  do miasteczka. Wraz z mężem wynajmowali niewielką kamieniczkę. Nie było to nic specjalnego, ale przynajmniej nie musiała sypiać w namiocie.W  komnacie  panował  ziąb.  Klara  została  w  futrze  i  poleciła  służbie rozpalić  w  kominku.  Dwie  służące,  używając  miecha,  roznieciły  ogień i dopiero wtedy ściągnęła pantofle, by ogrzać zmarznięte stopy. Masując sobie palce, rozmyślała o mężu.
Krzysztof  zjawił  się  w  Gołębiu  wczoraj,  ale  przybył  bez  wojska nadwornego, co zostało dostrzeżone przez ich wysokości. Królowa miała o to do niej pretensje. Chyba przestała jej ufać i nie wtajemniczała w swe plany jak dawniej.
Z rozmyślań wydobył kanclerzynę winny tej sytuacji. Krzysztof wpadł do komnaty wzburzony, chwycił puchar i napełnił go winem.
– Słyszałaś, co się stało pod namiotem Jabłonowskiego?
Klara obrzuciła męża długim spojrzeniem, a potem objęła nasadę nosa między kciuk a palec wskazujący. Potarła swędzące miejsce.
– Nie tylko słyszałam, ale i widziałam całe zajście – odrzekła spokojnie. – Ktoś postrzelił malkontenta i nagle wszyscy spokornieli.
Krzysztof Pac znieruchomiał i zmrużył podejrzliwie oczy.
– Po co tam pojechałaś?
– Popatrzeć… – Nagle dotarło do niej, o czym myśli mąż. – Nie miałam z tym nic wspólnego. Jestem grzeczna, jak kazałeś – dorzuciła z sarkazmem.
Chwilę mierzył ją wzrokiem, a potem osuszył kielich i odstawił naczynie na komodę.
– Nie pojmuję, czemu cię to tak wzburzyło – fuknęła Klara.
Krzysztof zmarszczył czoło.
–  Niedobra  to  rzecz,  gdy  ludzie  znajdujący  się  u  władzy  giną  z  rąk podjudzonego motłochu – odparł powoli, jakby tłumaczył coś dziecku. – Dziś spotyka to naszych przeciwników w sejmie, jutro może dotknąć nas samych. W polityce nie powinno być miejsca na przemoc i rozlew krwi, łatwiej rozwiązywać problemy, równoważąc wzajemne korzyści i posługującsię złotem.
– A skoro już jesteśmy przy temacie złota. Ile zapłacili ci latem Francuzi? Inny mężczyzna poczułby się zawstydzony, ale nie Krzysztof. Nic sobie
nie robił z wyrzutów. Nigdy nikomu się nie tłumaczył, a na pewno nie żonie. – Skąd o tym wiesz? – zapytał po prostu.
Klara uśmiechnęła się złośliwie.
– Wygadał się twój własny brat, ostrzegł listownie królową, że należy wątpić w twą wierność. – Podniosła się z sofy i zbliżyła do męża. – Czy zdajesz sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji mnie stawiasz? Doszło do tego, że Eleonora przestała zapraszać mnie na narady. Dla garści złota gubisz przyszłość rodziny – dodała z wyrzutem – Zupełnie cię nie poznaję, mój mężu.
Krzysztof podszedł do sekretarzyka i wyjął z szuflady karty papieru.
– Umieściłem zaufanego człowieka w otoczeniu Sobieskiego – wyjawił. – Gdy tylko jest to możliwe, wysyła mi przez swe sługi raporty.
Klara drgnęła zaskoczona. Znów o czymś jej nie powiedział.
– Jakie są wieści?
– Sobieski pociągnął z wojskiem na Tatarów, wbrew szansom i wszelkiej logice.
Serce Klary podskoczyło z radości.
– Głupiec – syknęła i roześmiała się.
–  Być  może,  ale  urodzony  pod  szczęśliwą  gwiazdą  –  Krzysztof bezlitośnie zgasił jej euforię. – Hetman zaatakował ordę, gdy ta wracała na Krym obciążona jasyrem i podzielona. Odbił tysiące szlachcianek, chłopstwa i    dzieci.    Potem    bez    wytchnienia    podjął    pościg    za    uchodzącym nieprzyjacielem. Rozniósł wojska księcia Dziambet Gereja i uwolnił z kosza kolejne dwanaście tysięcy jeńców. – Kanclerz uniósł wyżej listy, a potempołożył je na blacie. – Ostatnia wiadomość jest spod Komarna, gdzie hetman pogromił kilkanaście tysięcy ordy i Kozaków. Odbił przeszło czterdzieści tysięcy jasyru. Wzięto wielu znacznych jeńców, których Sobieski zamyśla odesłać do króla. Wkrótce dotrą tu, do obozu, a wraz z nimi wieści o zwycięstwach armii koronnej.
– Co to zmienia? Zwyciężyliśmy! – zawołała buńczucznie Klara. – Przy Korybucie    jest    trzydzieści    tysięcy    pospolitego    ruszenia    i    posiłki brandenburskie. Zasądzono wyrok na prymasa, a twój brat formuje wojsko na Litwie. Sobieski jest politycznym trupem, ty zaś z niepojętych powodów stawiasz nas w złym świetle w oczach królowej! – wykrzyknęła wzburzona.
Krzysztof westchnął ciężko i pokręcił głową.
–  Niechęć  u  Polaków  łatwo  zmienia  się  w  miłość  oraz  podziw  i  na odwrót. Powinnaś to wiedzieć po tylu latach spędzonych w naszym kraju. Dziś panowie bracia krzyczą i gardłują, ale wkrótce w ich sercach zagości wstyd, że gdy oni pili wino i objadali się gąskami, Sobieski z inszymi czynił swą powinność. Nie znajdzie się nikt w sejmie, kto odważy się odebrać mu buławę  po  tych  zwycięstwach.  Gdy  Olszowski  zawrze  hańbiący  pokój z Osmanami, szlachta zacznie się rozjeżdżać do domów. Za dwa, góra trzy tygodnie z tych trzydziestu tysięcy zostanie w obozie raptem pięć, a i ci skupią   się   na   rabowaniu   okolicznych   majątków.   Jeśli   to   nazywasz zwycięstwem, to niewiele nauczyłem cię przez te wszystkie lata.
Klara zacisnęła pięści.
– Co więc zamierzasz?
– Zwlekać i trzymać się z boku.
– Twój brat na to nie przystanie, nie po to gromadzi armię na Litwie, aby stała z bronią u nogi.
– Michała zostaw mnie. Okiełznam tego narowistego konia – zapewnił Krzysztof. – Ty spróbuj ułagodzić królową.–   Nie   wiem,   czy   to   będzie   możliwe.   –   Kanclerzyna   nie   kryła rozgoryczenia.
– Poradzisz sobie, jak zwykle.
Pochlebstwo   męża   jej   nie   pocieszyło.   Dostrzegłszy   to,   Krzysztof przyłożył wnętrze dłoni do jej policzka. Poczuła miłe ciepło i wtuliła się w jego opiekuńczą dłoń.
– Zostaniesz na noc? – zapytała.
–  Bardzo  bym  chciał,  ale  na  radzie  senatorów  szykuje  się  nielicha awantura, zapewne obrady potrwają do później nocy. – Spojrzał na zegar. – To jeszcze kilka godzin, powinienem się zdrzemnąć, aby mieć świeży umysł.
– Odpocznij. – Klara pocałowała wnętrze dłoni męża.
Gdy Krzysztof udał się do swej alkowy, usiadła na sofie i zaczęła czytać raporty opisujące sukcesy Sobieskiego. Narol, Rawa, Niemirów i Komarno – łańcuszek  niemożliwych  zwycięstw,  które  w  opinii  jej  męża  zniweczyły wszelkie starania i intrygi dworu.
Odłożyła ostatni z listów. Przygryzła wargę.
Pozostawało mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec i że następna bitwa okaże się dla hetmana mniej szczęśliwa.
Śmierć jak kromka chleba
Październik A.D. 1672
Wszędzie między ogniskami krążyli ludzie uwolnieni z jasyru. Wałęsali się w chłodzie nocy znużeni, zmarznięci i głodni, często w żałobie po utraciebliskich.
Siedząc  przy  ogniu,  Tyner  wpatrywał  się  w  ich  zgarbione  sylwetki. Przypominali  duchy  błąkające  się  po  ziemi,  szukające  dawnego  życia i  miejsc,  których  już  nie  ma.  Niektórzy  nosili  tatarskie  kożuchy  zdarte z zabitych, ale większość miała na sobie ubrania niechroniące przed chłodem.
Największym  problemem  był  głód.  Hetman  polecił  rozdzielić  część żywności zdobytej na ordzie, ale większość łupów była zarezerwowana dla żołnierzy, którzy o świcie mieli ruszyć za umykającym wrogiem.
Po  zdobyciu  Narola  bez  zwłoki  ruszyli  w  pogoń  za  mahometanami. Chorągwie wysłane przodem rozgromiły kilka czambułów i uwolniły tysiące jeńców. Wszędzie napotykali płonące wsie i miasteczka – znak, że orda jest niedaleko. Dopadli ją przy stawach pod Niemirowem, zaatakowali znienacka i  rozpędzili  kosz.  Tatarzy  uciekli  w  różnych  kierunkach,  a  gościńce i przeprawy zapełniły się muzułmańskimi trupami.
Nawet  wówczas  hetman  nie  dał  wojsku  wytchnąć.  Dwa  dni  później rozgromili  szesnaście  tysięcy  nieprzyjaciół  pod  wodzą  nureddinsołtana, oswobadzając   z   niewoli   dziesiątki   tysięcy   ludzi.   Rzeź   na   Tatarach przeciągnęła się do zmroku. Tysiące innych ubili chłopi, którzy polowali na ordyńców po lasach.
Wojsko koronne zrobiło wiele, więcej, niż ktokolwiek mógł od niego oczekiwać. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Tyner  usłyszał  odgłos  ciężkich  kroków  i  uniósł  wzrok  na  Grota. Wachmistrz  zrzucił  z  ramion  potężne  wory  i  usiadł  ze  stęknięciem  przy ogniu.
– Nie znalazłeś kupca? – zmartwił się Bogusław.
– Ano nie, kurwa mać – potwierdził Grot niepocieszony. – Chętnych do sprzedaży jest więcej niż tych, co chcą kupić towar. Nie pozbędę się łupów za bezcen.– Ale coś dostałeś? – zapytał Tyner z nadzieją.
Wachmistrz  sięgnął  za  pazuchę  i  wyjął  sakiewkę.  Wysupłał  z  niej kilkanaście monet i rozdzielił po połowie między siebie i porucznika. Było tego mniej, niż spodziewał się Bogusław. Zdobyli dużo fantów, ale mało grosza. Westchnął ciężko.
– Trzeba to zakopać – wskazał na wory. – Nie możemy dźwigać łupów do kolejnej bitwy.
– Zajmę się tym. A, i dostałem takie coś, ładne cacko.
Pokazał Tynerowi medalion. Dość masywny, ze złotą kopertą, w której umieszczono miniaturę: młodego mężczyznę w sutannie. Po drugiej stronie wygrawerowano inicjały „J.K.”.
– Ładne i poręczne do sprzedania – przyznał Bogusław.
Oddał medalion Grotowi i wyczuł, że ktoś mu się przypatruje. Kobieta stała  na  granicy  migotliwego  blasku  rzucanego  przez  ogień.  Nieruchoma i natrętna niczym zjawa. Wiele niewiast miało szczęście, znajdowały miejsce przy ogniskach i dostawały ciepłą strawę. Niektórzy żołnierze przyjmowali je z dobrego serca, inni chcieli coś w zamian.
Tyner   przyjrzał   się   jej   spod   zmrużonych   powiek.   Niemłoda   już, wychudzona i rozczochrana. Musiała maszerować z jasyrem przez wiele dni. Po drodze straciła gdzieś buty i ciepłe okrycie. Pozostała jej suknia, rozdarta na piersiach i brudna.
Wyglądała na głodną. Porucznik sięgnął do sakwy po chleb, oderwał kawałek z bochna i wyciągnął do kobiety rękę. Ani drgnęła, nawet na niego nie spojrzała. Stała nieruchomo, wpatrując się w medalion trzymany przez wachmistrza.
–  Należał  do  mego  syna,  zabili  go  pierwszego  dnia  –  odezwała  się drżącym głosem. – Błagam, oddajcie mi to, nic innego mi już po nim nie zostało.Grot zmarszczył czoło. Podrzucił medalik i ukrył go w garści.
– Musiało ci się pomylić – mruknął nieprzyjaźnie. – Odejdź stąd.
– To ten, jestem pewna, na kopercie są inicjały „J.K.”.
Grot zerknął na medalion i pokręcił głową.
– To nie twój – wyburczał nieszczerze.
Kobieta nie ruszyła się, wachmistrz zaklął i chwycił za żagiew, by ją odpędzić.
– Oddaj jej to – mruknął Tyner.
– Że jak? – obruszył się Grot. – Wszyscy tu coś potracili. Teraz to nasza zdobycz.
– Oddaj jej, powiadam – powtórzył z naciskiem Bogusław. – Weźmiesz sobie coś z mojej części.
Wachmistrz zacisnął zęby i rzucił medalik pod nogi kobiety. Podniosła go i wtuliła w pierś. Przez chwilę znów była szczęśliwa. Tyner wiedział, że nie potrwa to długo. Ból po stracie syna powróci wielokroć silniejszy i tylko czas będzie mógł uleczyć rany zadane przez zły los.
Grot odkroił spory kawał chleba i kilka pasków suszonej koniny, którą zdobyli na Tatarach. Zapakował to za pazuchę i wstał.
– Dokąd idziesz? – zapytał Bogusław.
– Znaleźć sobie babę na noc, nie każdy jest tak święty jak ty. I nie rozdaj wszystkiego.
Tyner uśmiechnął się krzywo i odprowadził towarzysza wzrokiem, póki jego masywne plecy nie rozpłynęły się w ciemnościach.
Zazdrościł  Tomaszowi  beztroski,  tego,  że  nie  zastanawia  się  nad wszystkim, nie rozdziela włosa na czworo. Żyje i akceptuje siebie, jakim jest.
„To musi być dobre uczucie”.
Przekręcił  głowę  i  zobaczył,  że  zjawa  wciąż  tkwi  na  granicy  kręguświatła. Znów podał jej chleb, tym razem przyjęła dar.
– Możesz się tu przespać i ogrzać – zdecydował.
– Dziękuję, panie. – Padła na kolana, by ucałować mu dłoń.
– Dajcie spokój – mruknął skrępowany.
Obserwował, jak kobieta pochłania w pośpiechu chleb, a potem zasypia w  cieple  ognia.  Zrobił  dobry  uczynek,  choć  zapewne  i  tak  wszystko  to pójdzie na marne. Samotna niewiasta nie ma wielkich szans, by przetrwać zimę bez dachu nad głową i wsparcia bliskich. Przypuszczał, że zabije ją głód, choroba albo tęsknota za synem. Jedyne, co mógł dla niej zrobić, to ofiarować jej te kilka godzin spokoju i ciepła.
Ułożył się na posłaniu z tatarskich kożuchów i przymknął powieki. Starał się przywołać w pamięci twarz żony, lecz to z każdym upływającym rokiem stawało się coraz trudniejsze.
Rankiem wróciły podjazdy wysłane za umykającym nureddinsołtanem. W obozie szybko rozeszły się pogłoski, że resztki pobitej ordy umknęły za Dniestr. Zagrały trąbki chorążych i wojsko zaczęło w pośpiechu gotować się do wymarszu z obozu.
Grot wrócił przed świtem i pogwizdywał wesoło pod nosem, nietrudno było się domyślić przyczyny tego dobrego humoru. Tyner dla odmiany był kwaśny jak zepsuty cydr. Skończył kulbaczyć konia i spojrzał na skuloną kobietę. Trzęsąc się z chłodu, przypatrywała się, jak żołnierze przygotowują broń i siodłają wierzchowce.
– W tym stroju daleko nie ujdziesz – stwierdził Bogusław i wskazał dłonią na baranicę służącą mu w nocy za posłanie. – To dla ciebie, ukryłem tam chleb i suszone mięso. Nie pokazuj ich nikomu, bo okradną cię i pobiją.
Chorągwie jazdy opuściły obóz jedna za drugą. Żegnał ich milczący tłumludzi, do których zaczęło docierać, że najtrudniejsze dopiero przed nimi. Nadciągała zima, a nawet w dobrych czasach nie jest to okres przyjazny dla człowieka. Wrócą do swych domów i zastaną tylko zgliszcza i kości bliskich rozrzucone po ziemi.
Jadąc na południe, musieli minąć pole bitwy. Nad pobojowiskiem kłębiły się tysiące rozwrzeszczanych ptaków. Zmienił się wiatr i Tyner poczuł odór rozkładających się zwłok. Potem było tylko gorzej. Wszędzie aż do granicy lasu leżały ograbione ciała mahometan.
Wiatr znów zmienił kierunek, oczyszczając powietrze i uciszając skrzek ucztujących   padlinożerców.   Dalej   gościniec   prowadził   groblą   między stawami.  Z  wysokości  nasypu  Tyner  widział  setki  potopionych  Tatarów. Wokół zwłok kłębiły się ryby. W niektórych miejscach było ich tak wiele, że wrzała woda.
–  Na  wigilię  karpie  będą  wyjątkowo  tłuste  –  odezwał  się  Grot sardonicznie.
Tyner  zerknął  na  wachmistrza,  który  z  obojętną  miną  gapił  się  na topielców.  Zrobiło  się  mu  mdło  w  ustach  i  musiał  splunąć.  Pogonił wierzchowca i chwilę potem kopyta zwierzęcia zamlaskały o błotnisty trakt prowadzący nad Dniestr.
Południem  ujrzeli  wieś,  która  wyrosła  przy  przeprawie  mostowej.  Z osady zostało tylko pogorzelisko i nawet cerkiew nie ocalała po przejściu pogan. Między wypalonymi skorupami chałup leżały ciała kobiet i dzieci porzucone na pastwę kun i lisów. Można było się tylko domyślać, że ordyńcy pozbyli   się   chorych   i   słabych   brańców   przed   przekroczeniem   rzeki. Sieniawski polecił, by pochować zwłoki we wspólnej mogile i opatrzyć ją krzyżem, który wydobyto z dymiącego kościoła.
Gdy  dotarli  nad  Dniestr,  zobaczyli  resztki  mostu  spalonego  przez wycofujących się Tatarów. Wpatrując się w ogrom wezbranej po deszczachrzeki, Bogusław pomyślał, że to koniec pościgu.
– No to już po wojence – mruknął Grot, jakby z żalem.
Tyner   rozejrzał   się   po   otaczających   go   żołnierzach.   Wychudzeni i  zarośnięci,  raczej  nie  podzielali  rozczarowania  wachmistrza.  Dostrzegał wypisaną na ich twarzach ulgę. Zrobili, co mogli, by uratować pędzonych na Krym nieszczęśników. Więcej się nie dało.
Zagrały trąbki i wojsko zawróciło do wsi.
To  była  zwykła  izba  w  chłopskim  domostwie,  uboga  i  zimna.  Jan Sobieski omiótł zmęczonym wzrokiem wygaszone palenisko, otwór okienny wybity w ścianie i ławę, jedyny mebel, który został w pomieszczeniu. Nie były  to  warunki  odpowiednie  dla  kogoś  z  jego  pozycją,  ale  miał  już serdecznie dość spania pod gołym niebem.
–  Rozniećcie  ogień  –  polecił  sługom  i  zwalił  się  całym  ciężarem  na twardą ławę. W młodości mógł spędzić cały dzień w siodle, a nocą pić i szukać kobiecego towarzystwa, co zdarzało mu się dość często, nim poznał Marię  Kazimierę.  Teraz,  w  czterdziestym  trzecim  roku  życia,  to,  co przychodziło łatwo w młodości, trzeba było okupić bólem i wyczerpaniem.
Westchnął   ciężko.   Spod   opadających   powiek   obserwował   ogień w  palenisku.  Gdy  zrobiło  się  nieco  cieplej,  zrzucił  lwią  skórę  z  ramion i  wyciągnął  ręce  do  płomieni.  Kleiły  mu  się  oczy  i  odczuwał  wielkie zmęczenie. Myśl o najdrobniejszym wysiłku napawała go niechęcią i budziła wewnętrzny  sprzeciw.  Pragnął  wyłącznie  zasnąć  i  zapomnieć.  O  trudzie, porażkach i odpowiedzialności za podległych mu ludzi. O pędzonych przez Tatarów  kobietach  i  dzieciach,  które  na  zawsze  staną  się  niewolnikami w olbrzymim islamskim imperium.
Przynajmniej Jakub był bezpieczny z matką. Ostatni list od żony hetman otrzymał  w  Krasnymstawie  przed  wyruszeniem  na  wyprawę.  Marysieńkapotwierdzała w nim, że syn dotarł bezpiecznie do Warszawy. Informowała również o planach wyswatania Teofili z kniaziem Dymitrem i o tym, że przyszły pan młody odnosi się do tego mariażu przychylnie, choć stawia warunki. Nie napisała jakie, co nieco go zaniepokoiło. Dużą część listu Maria poświęciła Charlotcie Mesire, która przepadła bez wieści. Żona prosiła go, aby miał na uwadze odszukanie jej zaufanej pomocnicy i nie szczędził środków, gdyby przyszło wykupić dziewczynę z niewoli.
Obiecał jej to, choć był świadom własnej bezradności. Dziesiątki tysięcy kobiet   trafiło   w   jasyr,   wiele   z   nich   zginęło.   Niektóre   pochowano w zbiorowych grobach, ale kości innych będą bielały w trawie przez wiele następnych  lat.  Nawet  jeśli  Mesire  żyła,  to  próba  odnalezienia  jednej dziewczyny w tym nieszczęściu przypominała szukanie igły w stogu siana. I to płonącego.
Jan westchnął i odchylił głowę, opierając się potylicą o ścianę. Przymknął oczy i odepchnął od siebie złe myśli. Cieszył się ciepłem i spokojem, tym, że nikt nie oczekuje od niego podejmowania trudnych decyzji.
Z drzemki wyrwało go nawoływanie dobiegające z dworu i trzaśnięcie otwieranych drzwi. Do izby wparował Mikołaj Sieniawski, a za nim trzech żołnierzy taszczących stół.
– Zobacz, jaki łup dla ciebie zdobyłem! – zakrzyknął i uśmiechnął się szeroko niczym konkwistador, który właśnie odkrył wielki skarb.
Sobieski potarł czoło i wskazał na miejsce przy palenisku.
– Ustawcie to tutaj – powiedział.
Gdy żołnierze wykonali polecenie, chorąży ich odprawił.
Jak wszyscy oficerowie Mikołaj nie oszczędzał się podczas wyprawy, jadał z podkomendnymi i znosił z nimi niewygody. Cały jego strój, buty, kosztowna  szata  nałożona  na  zbroję  i  tygrysia  skóra  przewieszona  przez ramię wymagały gruntownego czyszczenia.Mimo to zdawał się tryskać humorem, którego Sobieskiemu brakowało. –  To  nie  wszystkie  niespodzianki  –  oznajmił  tajemniczo  i  wykonał
zapraszający gest do człowieka czekającego za progiem. – Zobacz, kogo przyprowadziłem.
Mężczyzna  wsunął  się  do  izby  i  zasalutował  przed  hetmanem,  choć ubrany był jak chłop. Jan Sobieski zmrużył oczy z niedowierzaniem. Brudny, zarośnięty i zgarbiony, ale z całą pewnością był to wachmistrz, który jeździł z Charlottą.
„Jak mu tam było… Cichoń!”
Hetman poderwał się z ławy i chwycił wiarusa za ramiona.
– Myślałem, żeś nieżyw, na Boga! – zakrzyknął.
Wachmistrz milczał, onieśmielony wybuchem emocji u magnata.
– Czy Charlotta jest z tobą?
– Nie, wasza wielmożność. Rozdzieliliśmy się przy promie, myślałem, że odpłynęła z paniczem Jakubem.
– Niestety nie udało się jej dostać na pokład, choć uratowała mi syna. – Sobieski puścił wachmistrza. Zerknął na Sieniawskiego, który bywał bardzo blisko z Charlottą.
– Niech Bóg ma ją w opiece, jeśli wciąż jest żywa – mruknął imć pan Mikołaj zasępiony i przeniósł wzrok na Cichonia. – Opowiedz hetmanowi to, co mi rzekłeś.
–  Po  potyczce  dostałem  się  w  jasyr  niejakiego  Tachtarkazy  murzy  – zaczął wachmistrz. – Gnali nas, idąc śladem głównej ordy, którą zniosłeś, wasza  wielmożność,  pod  Komarnem.  Niechybnie  i  Tachtarkaza  wpadłby z  czambułem  wprost  na  wasze  siły,  ale  ostrzegł  go  jeden  z  ordyńców ukrywający się na moczarach. Gdy murza dowiedział się o bitwie i ucieczce Hadzi Gereja, porzucił jasyr i czmychnął za swym księciem.
–  Chwalić  Boga,  że  was  nie  wyrzezał,  jak  to  kazał  uczynić  Gerejz jeńcami pod Komarnem – zauważył Sobieski.
– Zbytnio się spieszyli, psubraty, wasza wielmożność.
– Powiedz mu o brodzie – ponaglił wachmistrza Sieniawski.
– Brodzie? Jest takowy!? – zawołał hetman.
– Kilka godzin jazdy stąd. Z ojcem przeprawialiśmy tamtędy woły przez Dniestr, aby nie płacić myta na moście.
– Jesteś z tych okolic?
–  Z  Wołoszczy.  Ojciec  miał  tam  połowę  wsi  i  młyn,  nim  wszystko straciliśmy przez Tatarów.
Sobieski  wyciągnął  mapę  z  sakwy  i  rozciągnął  ją  na  ławie.  Chorąży w tym czasie dostawił świece.
Pokaż, gdzie ten bród.
– O tutaj. – Cichoń wskazał punkt na mapie.
Sobieski zmrużył oczy. Rozrysowane wzgórza, doliny, puszcze i rzeki układały mu się w ogromne pole bitwy.
–  Orda posuwa się na Halicz,  prowadząc ze sobą trzydzieści tysięcy jasyru – rzekł hetman z namysłem i pokazał palcem trasę pochodu Tatarów. – Taka masa jeńców spowalnia czambuły. Mamy jeszcze szansę ich doścignąć, jeśli wyruszymy od razu.
–   Została   nam   połowa   żołnierzy   –   przypomniał   Sieniawski.   – Nieprzyjaciela jest pięć razy tyle.
– Dlatego trzeba ich przechytrzyć, zaskoczyć tam, gdzie nie będą się nas spodziewali. – Palec hetmana zawisł nad mapą, a potem wbił się w plamę oznaczającą olbrzymie lasy bednarowskie. – Nie przeprowadzą jasyru przez puszczę, muszą ją ominąć. Zrobią to w tym miejscu. – Sobieski wskazał miejscowość o nazwie Kałusz. – Tam ich dopadniemy.
Sieniawski pochylił się niżej nad ławą i cmoknął z powątpiewaniem.– O ile konie i ludzie wytrzymają.
– Wytrzymają, nie mają wyjścia – oświadczył hetman. – Za godzinę wszyscy mają być w siodłach.
Tyner  liczył,  że  wypoczną  i  następnego  dnia  wycofają  się  w  stronę Lwowa, ale nim zapadł zmrok, rozeszły się wieści, że znalazł się przewodnik znający przejście na drugi brzeg Dniestru.
Ludzie nie byli szczęśliwi z tego powodu, ale nikt nie kwestionował rozkazów hetmana. Żołnierze rozeszli się po zaroślach zakopać co cięższe łupy,  aby  nie  obciążać  i  tak  już  wymęczonych  wierzchowców.  Potem chorągiew za chorągwią, przy pochodniach, dotarli do szeroko rozlanej rzeki. O świcie zaczęli się przeprawiać przez długi na ćwierć mili bród. W wielu miejscach konie nie czuły gruntu pod kopytami i musiały płynąć, ale dla wojska nie była to pierwszyzna.
Przedostawszy  się  na  drugi  brzeg,  wojska  od  razu  skierowały  się  na Drohobycz.  Tyner  musiał  zostawić  tam  kolejnego  człowieka  ze  swojej kompanii, który dostał gorączki i nie mógł utrzymać się w siodle. Zostało mu w  oddziale  czterdziestu  trzech  żołnierzy.  Nie  brakowało  im  za  to  koni zdobytych na Tatarach, choć te przeważnie były wymęczone i zajeżdżone przez uciekających ordyńców. Bogusław kazał więc podwładnym zmieniać wierzchowce co parę godzin, aby chociaż część zwierząt zachowała siły do momentu, gdy zetrą się z Tatarami w bitwie.
Dotarli do Stryja i przeprawili się przez rzekę, ale nie zatrzymali się w   mieście.   Hetman   posłał   umyślnego   do   tamtejszego   komendanta z rozkazem, aby ten jak najszybciej dołączył z częścią sił do pościgu za ordą. Przez  następny  dzień  niemal  nie  zsiadali  z  koni,  lecz  nie  udało  się  im doścignąć    nieprzyjaciela.    Po    drodze    kilka    razy    zostali    ostrzelani
z okolicznych zamków i przez chłopów ukrywających się po lasach, gdyżnikt nie spodziewał się zobaczyć wojsk polskich w tej okolicy.
O zmroku hetman zarządził postój. Gdy Tyner zsunął się z siodła, omal się  nie  wywrócił  –  sztywne  nogi  i  plecy  odmówiły  mu  posłuszeństwa. Chwycił się kurczowo kulbaki i odczekał, aż minie skurcz.
– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się wachmistrz.
Bogusław spojrzał przez ramię na Grota, który sam sprawiał wrażenie, jakby ledwo się trzymał na nogach.
– Dupa mi odpada od tej jazdy – poskarżył się porucznik.
– Jak wszystkim. Długo już tak nie wytrzymamy. Miejmy nadzieję, że tę noc spędzimy w obozie.
Wymęczeni ludzie nakarmili konie, a potem rozeszli się po chaszczach, zbierając drewno na opał. Zapłonęły pierwsze ogniska.
Kilka  godzin  potem  rozległy  się  nawoływania.  Zaspani  Tyner  i  Grot spojrzeli    w    stronę,    skąd    dochodziły    okrzyki.    Między    ogniskami rozrzucającymi    migotliwy    blask    przemknęło    kilku    powracających zwiadowców.
–  Coś,  kurwa,  znaleźli  –  mruknął  Tomasz,  bynajmniej  nie  kontent z takiego obrotu spraw. Było oczywiste, że nie mogą liczyć na dalszy sen.
I  rzeczywiście,  znów  trzeba  było  wsiadać  na  koń.  Żołnierze,  choć wymęczeni,  nie  sarkali  –  jeden  po  drugim  wdrapywali  się  na  siodła i formowali szyk. Ten zresztą szybko rozciągnął się i pogubił podczas nocnej jazdy. Jechali bezdrożami przez wertepy i chaszcze, co rusz napotykając błota, strumienie i rzeczki. Wiele oddziałów nie nadążało za prącą na czele pochodu   husarią   hetmańską   i   doborowymi   pułkami   Jabłonowskiego i Sieniawskiego. Do świtu trzecia część żołnierzy pozostała w tyle.
Ranek zastał ich zbierających się z wolna w kupę u podnóża pasma zalesionych wzniesień. Tyner obserwował wlokących się żołnierzy. Z całej armii zostało ich może z półtora tysiąca, do tego byli wyczerpani i głodni.Zdawało się niemożliwe, aby jakakolwiek moc poderwała ich do kolejnego straceńczego natarcia.
Zjawił się posłaniec od Sieniawskiego. Dragoni dostali rozkaz przenieść się na wzgórza, skąd mieli mieć baczenie na ordę. Tyner poprowadził oddział na wskazany posterunek. Przed nimi od zachodu rozpościerał się płaski teren niemal  pozbawiony  skupisk  drzew,  które  mogły  posłużyć  za  schronienie tatarskim czujkom. Daleko na wprost, skąd miała nadciągnąć orda, płynęła rzeczka.   Nad   jej   brzegiem   Bogusław   dostrzegł   kilkadziesiąt   szybko przemieszczających   się   punkcików.   To   był   czambuł.   Prawdopodobnie poprzedzał większe siły. Porucznik wyciągnął z sakwy lunetę, rozłożył ją i spojrzał w dal, gdzie wznosiła się olbrzymia kurtyna pyłu wzbijanego przez dziesiątki tysięcy ludzi, koni i bydła zmierzających w ich kierunku. Wysłał umyślnego z wiadomością o pojawieniu się nieprzyjaciela.
Horda zbliżała się, a wzbijana przez nią ściana kurzu zdawała się sięgać nieba. Wkrótce nie trzeba było lunety, aby rozróżnić poszczególne konie i dosiadających je wojowników.
Tatarzy zachowywali się bardzo pewnie, nie przyszło im do łbów, że w okolicy może przebywać polskie wojsko. Szli szeroką ławą, prowadząc olbrzymie tłumy niewolników, tabuny koni i nieprzebrane stada zrabowanego bydła.
– Nie spodziewają się nas, psie syny – mruknął Grot.
– I chwała Panu, jest ich z pięć razy więcej niż nas – oszacował Tyner z niepokojem. – Odłożył pistolet i zaczął nabijać drugi. Podczas bitwy nie będzie na to czasu.
Ludzie  robili  porządek  z  rusznicami,  przepychali  wyciorami  lufy, smarowali zamki i czyścili panewki, wszędzie słychać było też delikatne tarcie osełek o klingi szabel. Mało kto prowadził rozmowy. Tuż przed bitwą strach, który zwykle ukrywa się w piersi mężczyzny, przesuwa się niżej, dożołądka, i osadza tam niczym kamień. Przywiera do trzewi, sprawiając, że człowiek najchętniej siedziałby w miejscu, nie wychylając się i nie ryzykując najcenniejszego daru, jakim Bóg obdarzył każdego z nas. Własnego życia.
Tyner spojrzał w twarz, która odbijała się w wypolerowanej stali noża. Wychudła i zarośnięta, o smutnych, zapadniętych oczach. Tak jak wszyscy dokoła potrzebował odpoczynku, strawy do syta i ciepłego ognia. Dobrej kobiety, która przytuli go do piersi i zapewni, że wszystko będzie dobrze. Nawet  jeśli  miałoby  to  być  kłamstwem.  Ostatecznie  czyż  wszyscy  nie oszukujemy się co dzień w tysiącach drobnych i ważnych spraw?
Bogusław drgnął, gdy wachmistrz położył dłoń na jego ramieniu.
– Musimy ruszać – przypomniał Grot.
Porucznik skinął niechętnie głową.
Ich  kompania  miała  przypuścić  pierwszy  atak  wespół  z  chorągwiami wołoskimi,  udając  zagubiony  czambuł.  Bogusław  nie  cieszył  się  z  tego wyróżnienia. Dawno temu wyzbył się bohaterskich skłonności, dzięki czemu wciąż był żyw i zdrów. Niestety rozkaz to rozkaz i musiał ruszyć na miejsce zbiórki.
Gdy  tam  dotarli,  jego  nastrój  uległ  dalszemu  pogorszeniu.  Oddział wyznaczony przez hetmana do pierwszego związania nieprzyjaciela walką liczył  trzystu  ludzi.  Biorąc  pod  uwagę,  że  mieli  zaatakować  tysiące, zakrawało to na szaleństwo.
– Powinniśmy byli zdezerterować, póki był na to czas – mruknął Grot, najwyraźniej podzielając pesymizm przyjaciela.
Tyner zerknął na wachmistrza.
– Zawsze podziwiałem w tobie ufność, jaką obdarzasz przełożonych – rzekł z ironią.
Wachmistrz roześmiał się i potarł wąsa.
– Cały ja, znasz mnie jak nikt – odparł, a potem spoważniał. – Kogo mampowiadomić, gdy stanie się co złego? – Zawiesił głos, patrząc porucznikowi w oczy.
Bogusław   zastygł.   Grot   nigdy   wcześniej   o   to   nie   pytał.   Tyner rozpaczliwie szukał kogoś w pamięci, kogokolwiek. Całkowicie bez skutku. Wychodziło na to, że jest na tym świecie sam jak palec.
Potrząsnął ze smutkiem głową.
– Nie ma nikogo takiego. A u ciebie?
Grot zmarszczył gęste brwi.
– Ja też nie mam nikogo – odparł chropowatym głosem.
– Zatem postarajmy się wyjść z tego bez szwanku – rzekł Tyner. Wbrew jego intencjom nie zabrzmiało to wcale optymistycznie.
Wsiedli na konie i ruszyli stępa, mając za plecami słońce i trzymając nisko  opuszczone  proporce.  Plan  zakładał,  że  oślepieni  blaskiem  Tatarzy wezmą  ich  za  zagubiony  czambuł,  jeden  z  tych,  które  po  rozproszeniu w poprzednich bitwach samodzielnie wracają na stepy.
Ordyńcy  dostrzegli  podstęp  za  późno,  aby  przygotować  skuteczną obronę.
Napinali    cięciwy,    jak    najszybciej    mogli.    Strzały    przelatywały niebezpiecznie  blisko  szarżujących  jeźdźców,  ale  niewiele  z  nich  trafiło w cel. Polacy uderzyli we wroga niczym stepowy wicher, dźgając, kłując i tratując kopytami koni każdego, kto miał nieszczęście spaść z siodła.
Tatarzy  nie  ustępowali  pola,  zorientowawszy  się,  jak  niewielu  jest Lachów. Cisnęli się zewsząd, blokując wierzchowce atakujących. Tyner siekł i rąbał wściekle po łbach, rękach i piersiach, zostawiając wokół siebie trupy, spryskując  błoto  krwią.  Jakiś  ordyniec  zdołał  chwycić  go  za  rękaw i spróbował ściągnąć na ziemię. Porucznik ciachnął go z ukosa, rozpłatując mu twarz po same usta. Inny poganin natarł na Tynera z dzirytem, ale zginął z przebitą szyją.W końcu mahometanie podjęli odwrót, wypychając przed siebie tłumy jeńców. Szarża Polaków utknęła w ciżbie przerażonych, pędzonych na oślep ludzi. Tyner szarpnął wodze, powstrzymując konia przed tratowaniem kobiet i dzieci. Poderwał głowę i obrzucił spojrzeniem pole walki. Wszędzie wokół niego   żołnierze   zostali   zmuszeni   do   powstrzymania   wierzchowców, a wielotysięczny tłum spychał ich w stronę wzgórz. Co gorsza, Tatarzy znów zaczęli szyć z łuków.
– Strzały! – ryknął Grot.
Tyner uniósł wzrok, przez moment obserwując setki pocisków sunących przez  niebo.  Spiął  wierzchowca  i  zmusił  go  do  galopu.  Tuż  obok  niego przemknęła  tatarska  strzała,  inne  spadały  jak  grad,  trafiając  w  plecy uciekających jeńców.
Kilku żołnierzy spadło z koni, lecz pozostali wyrwali się spod ostrzału. Gnali   przez   staje,   wypatrując   luki   w   tłumie   oddzielającym   ich   od nieprzyjaciela. W zamieszaniu dragoni Tynera znaleźli się na przedzie i jako pierwsi dostrzegli wyrwę. Bogusław wpadł w nią i pociągnął za sobą resztę pułku. Jak karzący gniew niebios uderzyli w mahometan, wyrąbując w ich szeregach krwawe rany.
Tyner zachwiał się, gdy drzewce dzidy uderzyło go w ramię i omal nie zwaliło   z   siodła.   Chwycił   się   końskiej   grzywy   i   rozpaczliwie   odbił wymierzony  w  jego  szyję  grot.  Wiedział,  że  kolejnego  ciosu  już  nie powstrzyma.
Tatar wziął zamach i nagle zachwiał się, gdy zabłąkana strzała trafiła go w pierś. Porucznik wyprostował się w siodle i wrzeszcząc, wpakował szablę w rozdziawione zdumieniem usta ordyńca.
Szarpnął wodze i obrócił konia. Zwierzę było zmęczone, sapało i nie reagowało na polecenia. Na szczęście wokół Bogusława zrobiło się luźno. Miał chwilę, aby ocenić sytuację. Tatarskie szyki, z początku rozciągnięte nacałej równinie, zwijały się i przemieszczały w kierunku lasów.
Choć Polaków było wielokroć mniej niż pogan, wydawało się, że są wszędzie  i  napierają  z  każdego  kierunku  na  ordyńskie  centrum.  Hetman rzucił do walki wszystkie siły łącznie z husarią. Tyner zastygł na chwilę, obserwując z podziwem, jak skrzydlaci jeźdźcy prowadzeni osobiście przez Sobieskiego suną klinem w stronę nieprzyjaciela. Tatarzy wystrzelili w ich stronę grad strzał tak liczny, że zderzały się w powietrzu.
Husaria chroniona przez pancerze przedarła się bez szwanku przez ulewę ostrzy. Tak jak nóż przechodzi przez masło, wbiła się w centrum ordyńców. Wszędzie kłębiły się ciała ludzi i zwierząt.
Buńczuk nureddinsołtana zachwiał się.
Nagle jak na gwizdek całe grupy mahometan zaczęły czmychać w stronę lasu. Tam wojownicy porzucali konie i dalej uciekali pieszo między drzewa, nieświadomi,  że  wpadają  w  okrutną  pułapkę  zastawioną  na  nich  przez Sobieskiego.  Jeszcze  nocą  hetman  rozesłał  posłańców  z  wezwaniem  do okolicznych miasteczek i zamków, aby załogi, mieszczanie i chłopi zebrali się  kupami  w  puszczy  i  wyłapywali  Tatarów.  Gdzieś  w  tym  tłumie uciekinierów znajdowali się tatarski kniaź i murzowie. Ponadto każdy Tatar miał przy sobie zrabowane pieniądze, klejnoty czy wiele wartą broń, a za ordyńskiego szlachcica można było dostać okup.
Pierwszy zareagował Grot.
– Uciekają! – wrzasnął z rozpaczą. – Pieniądze nam uciekają!
Na  to  wezwanie  cały  pułk  rzucił  się  na  łeb  na  szyję  w  pogoń  za umykającą   zdobyczą.   Na   skraju   lasu   Tyner   wstrzymał   zagonionego wierzchowca.  Spojrzał  w  gęstwinę  drzew,  a  potem  obejrzał  się  na  swój oddział. Zostało przy nim nieco ponad dwudziestu ludzi.
–  Nagroda  dla  tego,  kto  pochwyci  sołtana  albo  murzę!  –  krzyknął ochrypłym głosem.Zsunął się z siodła i poprowadził kompanię, ściskając w dłoni szablę. Dragoni podążyli za nim niczym wataha wygłodniałych wilków. Las składał się z buków, dębów i klonów, poszycie gęste było od paproci i chaszczy, a  także  połamanych  siłą  natury  drzew.  W  tych  warunkach  pogoń  za uciekinierami trwała cały dzień. Kilka razy zostali ostrzelani przez chłopów, którzy od wieków zbójowali w puszczach i ani myśleli oddawać żołnierzom należnego im łupu.
Szlak ucieczki mahometan znaczyły trupy, gdyż chłopstwo mordowało bez litości pogan, nawet ich szlachtę. Wielu Tatarów padło ofiarą pułapek zastawianych w lesie przez wieśniaków.
Maszerujący   na  czele  drużyny   wachmistrz  doskonale  radził  sobie w gęstwinie. Tylko dzięki niemu zdołali uniknąć zasadzek poczynionych przez chłopstwo. Po drodze napotykali zwłoki ordyńców nadziane na kolce, zgniecione   przez   wielkie   bale   przymocowane   linami   do   drzew   lub zmasakrowane okrutnie przez prymitywny plebejski oręż.
Tatarzy  szybko  się  zorientowali,  z  czyjej  ręki  grozi  im  niechybna i bolesna śmierć. Mając wybór, gęsto oddawali się w niewolę żołnierzom. Po kilku  godzinach  ganiania  po  puszczy  oddział  Tynera  ciągnął  za  sobą trzydziestu  jeńców,  w  tym  kilku  rannych.  Niestety  wciąż  nie  pochwycili żadnego murzy.
Jeńcy zostali spętani, ale i bez tego szli potulnie. Żaden nie wydawał się chętny do ucieczki.
Grota wyraźnie złościło to, że ciągnął ze sobą rannych. Porucznik nie chciał  jednak  odesłać  na  tyły  nawet  kilku  żołnierzy,  na  wypadek  gdyby napotkali opór czy chłopską gromadę.
Jeden z krwawiących Tatarów znów przewrócił się na ziemię, dwóch innych natychmiast pomogło mu się podnieść.
Grot uniósł groźnie berdysz.– Powinniśmy ich ubić – warknął zaciekle.
Tyner spojrzał na ordyńców. Stłoczeni w kupę zerkali na niego, jakby domyślając się, że decyduje się ich los. Dawniej bez wahania wydałby taki rozkaz. Zapewne wyrżnąłby nie tylko rannych, ale i zdrowych. W zemście za śmierć Marii i własne zmarnowane życie. Poszukał w sobie tego ognia, ale nie potrafił już rozniecić w sercu dawnej wciekłości. Czy to znaczyło, że dojrzał? Stał się lepszym człowiekiem? A może tylko pogodził się z losem?
– Zostaw ich w spokoju – odpowiedział w końcu mrukliwym tonem. – W majątkach magnackich będzie teraz brakować rąk do pracy, sprzedamy ich Sieniawskiemu za ładny grosz.
Grot łypnął groźnie na Tatarów, ale perspektywa zarobku utemperowała w nim mordercze zapędy.
Wtedy gdzieś blisko przed nimi rozległ się wrzask.
Tyner i Grot ruszyli biegiem w stronę źródła dźwięku. Przedarli się przez gąszcz paproci i omal nie wpadli w wilczy dół. Tatar, który leżał na dnie jamy, nie miał tyle szczęścia. Z jego brzucha wystawał ostry, zakrwawiony palik.  Poganin  miał  otwarte  oczy,  jakby  patrzył  w  niebo  widoczne  nad koronami drzew.
– Tam są! – wrzasnął Grot i wskazał na dwie sylwetki przemykające między drzewami.
Jeden z uciekinierów miał na sobie jaskrawy strój murzy. Dragoni zaczęli walić  do  nich  z  rusznic  i  pistoletów.  Na  szczęście  większość  kul  trafiła w powietrze lub odłupywała korę z pni, nie czyniąc zbiegom szkody.
– Żywcem ich brać, do jasnej cholery! – ryknął Tyner i wyrwał przed siebie,  sadząc  długie  susy.  Grot  i  kilku  innych  dragonów  pognało  za dowódcą.
Tatarzy przemykali między pniami, znikali i pojawiali się na przemian. Bogusław, biegnąc, musiał uważać na gałęzie chłoszczące mu twarz, ukrytedoły  i  wywrócone  drzewa.  Kłuło  go  w  boku  i  krztusił  się  własnym oddechem.
Przeskoczył przez zwalony pień i poczuł, jak ugina się pod nim kolano. Z trudem utrzymał równowagę. Przedarł się przez chaszcze i nagle utracił grunt pod stopami. Grzmotnął tyłkiem i plecami o błotnistą ziemię i wydał z siebie urwane stęknięcie. Nim zdążył się czegoś chwycić, zjechał na dno płytkiego parowu.
Wyglądało na to, że nic mu nie jest. Skarpa miała tylko kilka metrów wysokości  i  do  tego  nie  była  specjalnie  stroma.  Zamrugał  powiekami, starając się zorientować w sytuacji. Przed nim rozciągała się niecka otoczona wielkimi drzewami, niewidoczna z góry.
Bogusław  podniósł  się  chwiejnie  na  nogi.  Wytarł  ubłocone  dłonie o kolczą koszulę i ruszył przed siebie.
Nagle rozległ się wrzask i wystrzał. Ktoś krzyczał ostrzegawczo. Chyba Grot. Tyner nie słyszał dobrze, nie rozróżniał poszczególnych słów.
Zrobił krok i zawadził stopą o coś sprężystego i ukrytego w podszyciu. Zastygł, wpatrując się w linę, która wyprężyła się spod kobierca liści niczym wypłoszony  wąż.  Rozległo  się  trzaśnięcie,  a  potem  łoskot  zwiastujący kłopoty. Porucznik spojrzał w bok i zobaczył wielki kloc drewna zawieszony na linie i zmierzający wprost na niego.
Błyskawicznie rzucił się na ziemię, ale zrobił to za późno. Nadlatujący jak wahadło pniak trafił go w bok. Było to ledwie muśnięcie, ale wystarczyło, by odrzucić Tynera na ścianę niecki. Wrzasnął z bólu i zamroczony osunął się bezwładnie na ziemię. Zakrztusił się śliną i krwią. Miał nadzieję, że to tylko  przegryziony  język.  Musiał  się  podnieść,  nim  straci  przytomność, wbrew cierpieniu i słabości, które paraliżowały mu nogi i ręce, mąciły umysł i zaćmiły wzrok.
Uniósł głowę i naprężył ramiona, ale ból wgryzł mu się między żebraniby  wygłodniałe  zwierzę  i  zmusił  do  poddania  się.  Stęknął  z  rozpaczą i przylgnął policzkiem do wilgotnej ziemi.
Czy to już kres jego opowieści? Być może, o ile Stwórca nie zadecyduje inaczej.
Mordercze wahadło poruszało się, odmierzając ostatnie chwile przed tym, jak połknęła go zimna ciemność.ROZDZIAŁ XII
Niewolnica
Październik A.D. 1672
Była przekonana, że zgwałcą ją na miejscu. Rozciągną na wilgotnej ziemi i nie będzie mogła nic z tym zrobić. Charlotta przysięgła sobie, że wytrzyma. To i znacznie więcej. W przeszłości musiała znosić równie okropne rzeczy. Zło,  którego  doświadczamy  na  własnej  skórze,  działa  na  ludzi  dwojako. Jednych niszczy i czyni słabymi, lecz innych wzmacnia, daje siłę i pewność, że świat, mimo jego okrucieństwa, da się okiełznać i nagiąć siłą woli.
Ten, który zabił dziecko, miał na imię Andriej. Pozostali słuchali się go i chyba bali. Nie pozwolił kamratom jej tknąć. Bynajmniej nie z litości.
– To szlachcianka. Jest młoda i ładna, dostaniemy za nią od murzy dobrą cenę. Kupicie sobie za to po trzy baby, takie, co nadadzą się do roboty w obejściu.
– Nikt się nie dowie – nalegał ten, który zaatakował ją przy pniu. Młody i barczysty, jak większość Kozaków nosił wąski kosmyk włosów na czubku ogolonej głowy. – Powąchał włosy Charlotty i wsunął rękę pod jej ubranie.Wzdrygnęła się, gdy chwycił ją za pierś.
– Zostaw ją, powiadam. – Andriej położył dłoń na rękojeści noża. – Murza wozi ze sobą żydowskiego medyka, który pozna, żeśmy ją mieli.
Młodzieniec zerknął na starszego Kozaka i cofnął niechętnie rękę. Przywódca grupy zarzucił jej na szyję pętlę ze sznura i pociągnął za sobą,
jakby była kozą. Zeszli do obozowiska ordyńców w dolinie. Miejsce, które jeszcze dwa dni wcześniej zdawało się bezpiecznym azylem dla setek wieśniaków, dla wielu z nich stało się grobem. Ciała leżały rozrzucone na całej długości i szerokości doliny, przy strumieniu i między drzewami, na zboczach i na wyrąbisku, gdzie Tatarzy zaskoczyli pracujących drwali. Większość poległych stanowili mężczyźni, niektórzy z nich zginęli w walce, inni ponieśli śmierć w trakcie panicznej ucieczki w stronę lasu.
Kozacy  spotkali  po  drodze  grupę  Wołochów  w  baranich  kożuchach i okrągłych czapach. Charlotta patrzyła bezsilnie, jak kilku z nich pastwi się nad młodą kobietą.
Nieco dalej Tatarzy zgromadzili starych ludzi i maleńkie dzieci. Towar, którego nie opłacało się ciągnąć na Krym. Nikt ich nie pilnował i zapewne, gdyby tylko chcieli, mogliby odejść gdzie bądź. Charlotta zwolniła kroku, usiłowała wypatrzyć w tłumku siwych głów Zlatę, ale wtedy Andriej szarpnął mocniej za powróz i omal nie wywróciła się na kolana.
Wataha  przeszła  na  drugą  stronę  strumienia,  gdzie  zagnano  kobiety i starsze dzieci obojga płci. Nadzorcy ustawiali jeńców w grupy, a potem wkładali im pęta na szyje i ręce. Dzieci sadzano po troje–czworo na końskie grzbiety.
Andriej zaciągnął Charlottę dalej, w miejsce, gdzie urzędował murza.
Z początku nie widziała, co się dzieje za kordonem strażników, słyszała tylko  gardłowe  okrzyki  i  błagania  po  polsku  i  rusku.  Wszystko  to  uciął władczy głos i klaśnięcie w dłonie, po którym ktoś wrzasnął, jakby wyrwanomu serce z piersi. Charlotta wspięła się na palce i wyjrzała ponad ramieniem prowadzącego ją Kozaka.
Kilku mężczyzn klęczało na ziemi przed tatarskim wielmożą. Ten siedział rozparty na siodle, pod które postawiono pieńki. Murza nie był już młody, ale miał krępą sylwetkę i mocny kark. Śmiał się i klaskał, gdy wielki, nagi od pasa w górę Tatar ściął głowę kolejnemu z pojmanych.
Chlusnęła krew. Mesire na chwilę odwróciła wzrok.
Andriej odczekał, aż ostatni z jeńców straci życie, i dopiero wtedy zaczął rozmowę z dowódcą straży. Setnik spojrzał na Charlottę, rzucił kilka słów do Kozaka i udał się pomówić z murzą. Wielmoża wysłuchał go i skinął dłonią, wzywając ich do siebie.
Andriej  podprowadził  dziewczynę  bliżej.  Ukłonił  się  nisko  i  zaczął opowiadać coś w mowie mahometan. Murza słuchał go, mrużąc oczy, po czym uciął gadkę Andrieja władczym gestem.
Wstał i podszedł do Charlotty. Jego wzrok zatrzymał się na rozerwanej na piersiach delii. Zmarszczył brwi, a potem spojrzał na Kozaka.
– Tknęliście ją, psy – rzekł po rusku.
– Nie, panie – zapewnił Andriej.
– I tak sprawdzę i jeśli łżecie, każę was wybatożyć – odparł wielmoża i zawołał kogoś po tatarsku.
Chwilę  potem  straże  przepuściły  starszego  mężczyznę.  Był  szczupły i dobrze ubrany, lecz nosił na twarzy wypalone piętno niewolnika. Charlotta domyśliła się, że to Żyd, o którym wspomniał Andriej.
Medyk obszedł ją dokoła, po czym bezceremonialnie zajrzał Charlotcie w usta, jakby oceniał wartość i wiek klaczy. Potem cofnął się o krok.
– Rozbieraj się – polecił.
Charlotta przemknęła spojrzeniem po otaczających ją męskich twarzach. Ściągnęła  delię,  koszulę  i  spodnie.  Powstrzymała  odruch,  aby  zasłonićdłońmi piersi i łono.
– Pochyl się i zegnij kolana – rzucił Żyd.
Wykonała polecenie. Drgnęła, gdy włożył w nią palce. Po chwili nacisk zelżał.
– Możesz się wyprostować – zezwolił medyk, a potem zwrócił się do murzy po tatarsku.
Wielmoża  wysłuchał  go  i  skinął  głową  z  aprobatą.  Zrozumiała,  że oględziny wypadły pomyślnie.
Żyd kazał się jej odziać. Odprowadził ją na bok, gdzie dołączyła do młodziutkiej jasnowłosej dziewczyny. Medyk przekazał obie niewolnice pod opiekę  mężczyzny  o  pięknych  brązowych  oczach  i  piskliwym  głosie. Charlotta domyśliła się, że to kastrat.
Eunuch przyjrzał się Charlotcie.
–  Nazywam  się  Selim  i  od  teraz  podlegasz  mej  woli  –  powiedział i wskazał jedną z klaczy pasących się nieopodal. – To twój koń – oznajmił.
Mesire  natychmiast  pomyślała  o  ucieczce.  Coś  w  wyrazie  jej  twarzy musiało  zdradzić  eunuchowi  ten  zamiar.  Chwycił  ją  za  ramię  i  mocno zacisnął dłoń. Syknęła z bólu. Był zaskakująco silny.
– Nawet o tym mnie myśl – powiedział i wskazał na łuczników. – To najlepsi strzelcy i wiedzą, że czeka ich śmierć, gdy pozwolą którejś z was zbiec.
Charlotta była przekonana, że spędzą noc tutaj, ale Tatarom spieszyło się opuścić dolinę. Wyruszyli kolumną, jeńcy środkiem, pilnowani ze wszystkich stron przez ordyńców. Przez całą noc podążali na wschód, robiąc krótkie postoje  tylko  wówczas,  gdy  pochód  niewolników  zwalniał  mimo  bicia i zastraszania. Nad ranem spotkali się z mniejszym czambułem, z którym szło jakieś dwie setki brańców. W nowej grupie niewolników znajdowało się kilka kobiet z małymi dziećmi. Charlotta, siedząc wysoko na grzbiecie konia,widziała, jak jedna z matek potyka się i nie wypuszczając z ramion malca, upada na ziemię. Idący obok niej jeńcy szybko ją podnieśli, lecz powstałe przy tym zamieszanie zwróciło uwagę murzy.
Wielmoża  krzyknął  coś  gardłowo  i  wskazał  buńczukiem  na  nowo przybyłych niewolników. Tatarzy wyciągnęli matki z grupy i zaczęli odbierać im dzieci. Oporne kobiety, które nie chciały oddać synów i córek, były bite na śmierć. Malców zostawiono po prostu przy zwłokach, na pastwę głodu, chłodu i drapieżników.
Charlotta  obserwowała  to  okrucieństwo  z  bezsilną  wściekłością.  W pewnym momencie poczuła smak krwi w ustach, otarła je i popatrzyła na czerwoną dłoń. Zrozumiała, że właśnie przegryzła sobie wargę.
Niewolnice należące do murzy dostały wodę, chleb i suszoną koninę, pozostali jeńcy mogli tylko pomarzyć o posiłku. Wymęczeni i głodni wlekli się w okrutnym pochodzie, co rusz poganiani i bici przez nadzorców.
Słońce stało już wysoko, gdy ze wzgórz ujrzeli San. Orda rozłożyła kosz na  terenie  rozciągającym  się  między  zalesionymi  wzgórzami  a  rzeką.  W obozowisku  mogło  przebywać  parę  tysięcy  Tatarów  i  kilka  razy  więcej jeńców wyłapanych na podgórzu.
Charlottę i jasnowłosą brankę zaprowadzono do jurty. Kolistą konstrukcję ze spiczastym zadaszeniem wzniesiono z bawełny, skór, drewnianych tyczek i sznurów. Wewnątrz znajdował się drewniany podest wyściełany skórami – łoże  ich  pana.  Był  też  metalowy  kosz  do  palenia  ognia  i  kilka  skrzyń. Podłogę wyłożono skórami wilków.
Selim polecił niewolnicom, aby siadły jedna przy drugiej pod miękko obwisłą ścianą namiotu, dostały też jedzenie i wodę. Po chwili z dworu wszedł murza. Charlotta spuściła głowę, aby uniknąć jego wzroku. Mimo to czuła, że przygląda się właśnie jej.
Zrobiła pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy. Zakaszlała z całychsił, aż zarzęziło jej w piersi. Murza powiedział coś po tatarsku do eunucha i opuścił jurtę.
– Zostałaś wybrana – zwrócił się Selim do jasnowłosej niewolnicy. – Masz wielkie szczęście, tej nocy dasz rozkosz wielmożnemu Abasowi.
Dziewczyna wybałuszyła oczy i nie odezwała się słowem. Wywołało to niezadowolenie  kastrata.  Położył  dłoń  na  rękojeści  bicza  zatkniętego  za szeroki pas noszony na biodrach.
–  Zrozumiałaś,  dziewko,  jaki  zaszczyt  cię  czeka?  –  spytał  groźnie, marszcząc wymuskane brwi.
– Tak, panie – wydukała przerażona.
–  Musisz  dokonać  ablucji  i  ogolić  włosy  zgodnie  z  przykazaniami Proroka. – Eunuch zawiesił wzrok na Charlotcie. – Co do ciebie, zobaczymy, co będzie – powiedział i zabrzmiało to bardzo złowróżbnie.
Gdy Selim wyszedł, dziewczyna wtuliła twarz w dłonie i zaszlochała. Charlotta  przysunęła  się  do  niej.  Delikatnie  położyła  rękę  na  jasnych włosach.
– Wszystko się ułoży – skłamała.
Dziewczyna uniosła mokrą od łez twarz.
– Ja nie mogę, nie zniosę tego. Zabiję się.
Mesire chwyciła ją za rękę.
– Nie mów głupstw. Jak masz na imię?
– Sonka.
– Byłaś kiedyś z mężczyzną?
– Nie, ojciec zamierzał wydać mnie na święto pańskie za młynarza, dał już na zapowiedzi.
– Ile masz lat?
– Matula mówiła, że idzie mi czternasta wiosna.Wśród gminu taki wiek zamążpójścia nie był niczym wyjątkowym.
– Co mam robić? – zapytała z rozpaczą.
– Zachowaj spokój i rób wszystko, co ci każe. Nie płacz i Boże broń nie opieraj się, to go tylko rozwścieczy. Widziałaś, do czego jest zdolny.
– Będzie bolało?
Charlotta się zawahała.
– Jeśli będzie brutalny… Ale musisz to znieść. Po prostu przeczekaj, aż zrobi swoje i zaśnie. Rozumiesz?
Rozmowę  przerwał  im  medyk.  Wszedł  z  dworu  i  zmierzył  kobiety bacznym wzrokiem. Ukucnął naprzeciw Charlotty.
– Rozepnij delię, muszę cię osłuchać – powiedział i wyciągnął z sakwy mosiężną trąbkę.
Odsłoniła piersi i plecy. Żyd pochylił się i przyłożył zimny metal do jej skóry.
– Oddychaj głęboko – polecił. – A teraz zakaszl.
Charlotta niemal wykrztusiła z siebie płuca, licząc, że Żyd da się nabrać. Schował trąbkę do sakwy. Wlepił w Charlottę spojrzenie zmęczonych
oczu.
–  Nic  nie  słyszę  w  płucach.  Chcesz  dobrej  rady?  –  zapytał,  nie spuszczając z niej wzroku.
– O ile wypływa z dobrego serca.
Kąciki ust Żyda wygięły się smutno.
– Dobre serce to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje niewolnik. – Obrócił twarz, pokazując piętno. – Murza wypalił mi je za to, że go okłamałem. – Darował mi życie, gdyż jestem przydatny. Pomyśl, czy ty będziesz miała tyle szczęścia, jeśli przyłapie cię na udawaniu chorej.
Charlotta zastygła.– Co mu powiesz?
W oczach Żyda zatliła się iskierka współczucia.
– Że jesteś przeziębiona i jutro dojdziesz do zdrowia. Myślisz, że to możliwe?
Skinęła głową.
– Co się ze mną stanie? – zapytała.
– To zależy od ciebie. Jeśli spodobasz się Abasowi, zostaniesz w jego haremie jako nałożnica, jeśli nie… sprzeda cię na targu niewolników do burdelu. – Pokręcił głową z powagą. – Zastanów się dobrze, co uczynisz, gdy murza zechce cię posiąść. Od tej decyzji prawdopodobnie zależy twoje życie.
– Twój pan jest potworem.
– Nasz pan – przypomniał jej spokojnym tonem. – Lepiej będzie dla ciebie,  gdy  zaczniesz  myśleć  o  sobie  jako  o  rzeczy,  która  jest  jego własnością. Abas może cię wychędożyć, sprzedać na targu, torturować, zabić, a nawet oddać psom. Co tylko zechce. A wierz mi na słowo, w jego sercu nie ma wiele litości dla niewiernych.
Medyk wyprostował się i podszedł do wyjścia z jurty. Zatrzymał się.
– Jeśli jest ktoś, kto zapłaci za ciebie duży okup, porozmawiaj o tym z Selimem, on przekaże sprawę murzy – poradził.
Wyszedł z jurty i zostały same. Nie na długo. Jakiś kwadrans później zjawił się Selim z dwiema niewolnicami. Pod nadzorem eunucha rozpaliły ogień i przygotowały Sonkę na użytek murzy.
Abas zjawił się po wieczornych modłach. Selim pomógł mu zdjąć strój i  umył  swemu  panu  stopy.  Krępe,  nabite  mięśniami  ciało  wojownika znaczyły liczne blizny od kul, grotów strzał i ostrzy. Tatar pokazywał je kobietom z wyraźną dumą. Gdy eunuch skończył obmywać mu stopy, murza ściągnął przepaskę osłaniającą przyrodzenie i skinął dłonią na Sonkę.
Dziewczyna zastygła nieruchomo i twarz Abasa spochmurniała. Charlottadźgnęła dziewkę palcem pod żebra.
– Idź do niego – syknęła szeptem.
Sonka popatrzyła na nią z rozpaczą, ale usłuchała. Podniosła się z kolan i zbliżyła do posłania.
– Zdejmij szatę – rozkazał jej Selim, wciąż stojąc przy swym panu. Zsunęła jedwab z ramion i odsłoniła się naga oczom murzy. Abas skinął
dłonią, przyzywając ją do siebie.
Dziewczyna ułożyła się na plecach. Rozsunął jej uda i przygwoździł do posłania   całym   swym   ciężarem.   Wsunął   się   w   nią   bez   żadnego przygotowania. Sonka krzyknęła z bólu i szarpnęła się w uścisku murzy, ale Tatar był silny i przydusił ją mocniej.
Powarkując, wbijał się raz za razem między uda niewolnicy.
Na szczęście gwałt nie trwał długo. Abas skończył, prężąc się i wydając gardłowe chrząknięcia. Potem rozgrzany przetoczył się na plecy i sięgnął dłonią do rozłożonych nóg Sonki. Gdy zobaczył na palcach krew, uśmiechnął się zadowolony. Powiedział coś do Selima, na co obaj się roześmiali, i kazał przynieść sobie kobyle mleko.
Nasyciwszy  pragnienie,  murza  poddał  się  ablucji.  Selim  obmył  mu lędźwie, pachy i twarz. Sonka także opłukała się z krwi i wróciła na posłanie, aby ogrzewać swego pana w chłodną noc. Eunuch ułożył się obok łoża Abasa jak wierny pies.
Charlotta  nie  mogła  zasnąć  mimo  zmęczenia.  Gdy  tylko  przymykała powieki, widziała, jak Andriej wyrywa jej dziecko z ramion i roztrzaskuje mu główkę  o  pień.  Wiedziała,  że  z  czasem  to  silne,  bolesne  wspomnienie przyblaknie, ale tej nocy raniło jej serce niczym rozpalone do białości ostrze.
Upływały godziny, ogień w metalowym koszu zaczął wygasać, tak jak wzburzenie w piersi Charlotty. Jej wzrok opadł na Sonkę, która leżała na boku i chyba zasnęła. Była młoda, przy odrobinie szczęścia przywyknie doswego losu, może nawet zyska sympatię murzy albo któregoś z jego synów czy sług. Być może – w sprzyjających okolicznościach, jeśli dziewczyna wykaże się sprytem – będzie miała na Krymie lepsze życie niż jako żona młynarza.
Co do własnego losu nie mogła mieć złudzeń. Spojrzała na śpiącego eunucha. Mogła spróbować go zabić, zabrać mu sztylet, który trzymał przy sobie, i poderżnąć Abasowi gardło. To byłoby sprawiedliwe, nikt nie mógł zaprzeczyć. Tylko co potem? Znajdowała się w środku wielkiego obozu, a przed jurtą stały straże. Zostałaby schwytana i wydana na tortury. Sonka i pozostali niewolnicy murzy zostaliby umęczeni wraz z nią za to, że nie powstrzymali jej przed uśmierceniem pana. Czy miała prawo poświęcić tych wszystkich ludzi?
Odpowiedź była zaskakująco oczywista. Gdyby istniał choć cień szansy na ucieczkę, nie zawahałaby się ani chwili.
Charlotta ułożyła głowę na wilczej skórze, licząc, że tym razem zaśnie wbrew koszmarom czającym się w ciemnościach.
Obudziło ją ciężkie sapanie. Uniosła głowę i zaraz tego pożałowała. Abas brał swą własność od tyłu, mocno i szorstko niczym ogier pokrywający klacz. Sonka klęczała z twarzą wciśniętą w posłanie, ulegle poddając się opresji.
Tym razem minęło więcej czasu, nim murza osiągnął raj. Po wszystkim Selim obmył wielmożę i pomógł mu się odziać.
Abas  opuścił  jurtę  i  wkrótce  nad  obozem  Tatarów  rozległ  się  śpiew muezina wzywający wojowników islamu na poranne modły.
Sonka wróciła na swoje miejsce pod ścianą jurty. Wymęczona, obolała i zrozpaczona, ale żywa. Gdy Selim zostawił je same, Charlotta przytuliła dziewczynę i pozwoliła jej wypłakać się sobie w ramię.
Przez  większość  dnia  przebywały  w  zamknięciu.  Na  zewnątrz  mogły wyjść tylko za potrzebą i musiały prosić o to Selima, który przydzielał imstrażnika. Mesire podczas tych przechadzek dostrzegła, że Tatarzy zaniedbywali straże, szczególnie od strony rzeki. W obozie było mnóstwo jeńców – głównie kobiety i dzieci powyżej ósmego roku życia. Z mężczyzn oszczędzono tylko stolarzy i kowali, którzy pracowali przy wytwarzaniu dybów i pęt dla niewolników.
Tego dnia przybyły do obozu kolejne czambuły prowadzące setki nowych jeńców, a także wozy zrabowane z wyludnionych wsi. Tatarzy ładowali na nie zagrabione dobra i mniejsze dzieci, pozostałych brańców czekała długa piesza wędrówka na stepy.
Wracając znad rzeki, Mesire spotkała Selima. Wykorzystała okazję, gdy na moment zatrzymał się blisko niej.
– Powiedz murzy, że może otrzymać za mnie sowity okup – powiedziała. Eunuch zmarszczył gniewnie czoło i zawiesił na niej wzrok.
– Nie odzywaj się niepytana – rzekł lodowatym tonem.
Charlotta poczuła, jak twardy węzeł gniewu uwiera ją w piersi. Wbiła wzrok w ziemię.
– Wybacz mi, panie.
– Jesteś z zamożnego rodu?
– Tak, panie – skłamała. – Za uzyskane za mnie srebro murza kupi dziesięć innych niewolnic.
Selim zmrużył oczy.
– Przekażę mu twą prośbę – zapewnił. – Ale wiedz, że wiele zależy od ciebie.  Dostąpisz  zaszczytu  spędzenia  nocy  z  wielmożnym  Abasem  – oznajmił w sposób, jakby miała to być najlepsza nowina w jej życiu. – To wielki honor dla ciebie, murza zwykle zatrzymuje dla siebie tylko dziewice.
Charlotta zacisnęła zęby.
– Czemu zatem zawdzięczam tę łaskę?– Nasz pan ma dobre oko do klaczy i kobiet, najbardziej lubi kiełznać te narowiste. Powiedział mi, że dostrzega w twych oczach hardość, której nie powinno  się  widywać  w  spojrzeniu  kobiety.  –  Eunuch  uśmiechnął  się złośliwie.  –  Ja także myślę,  że należy  nauczyć cię posłuszeństwa.  Teraz wracaj do jurty!
Przez resztę dnia Charlotta przekonała się, że nuda może być równie uciążliwa  jak  lęk.  Próbowała  rozmawiać  z  Sonką,  ale  szybko  popadła w zniechęcenie. Cały świat jej towarzyszki ograniczał się do wioski, w której się urodziła i mieszkała. Jej życie polegało na pracy w polu, oporządzaniu bydląt  i  usługiwaniu  ojcu  i  braciom.  Opowieść  Sonki  stanowiła  ponure przypomnienie  o  wartości  kobiety  w  świecie  całkowicie  zdominowanym przez mężczyzn.
Charlotta położyła się na wilczej skórze i przymknęła oczy. Rozmyślała, szukając w pamięci radosnych wspomnień, czegoś, co da jej siłę przetrwać nadciągającą  noc.  Niestety,  choć  bardzo  się  starała,  nie  było  tego  wiele. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to książki i przygody łóżkowe, szybkie i  nastawione  na  doraźną  przyjemność.  Jej  egzystencja  wydała  się  pusta, pozbawiona  głębszych  uczuć  i  relacji  z  innymi  ludźmi.  To  z  pewnością pomagało w jej fachu, ale czy na samotności można cokolwiek zbudować?
Ktoś  wszedł  do  jurty  i  Charlotta  uniosła  powieki.  To  był  Selim z   posiłkiem.   Dostawały   jeść   raz   dziennie,   więc   Mesire   rzuciła   się wygłodniała na wędzoną koninę. Nie było tego wiele, tylko tyle, aby nie osłabnąć z głodu.
Gdy skończyła własną porcję, oblizała palce i zerknęła na paski mięsa leżące przed Sonką. Dziewka ledwie co tknęła posiłek.
– Będziesz to jadła? – zapytała Charlotta, wpatrując się chciwie w mięso. – Możesz wziąć, nie jestem głodna.
Nie zamierzała pytać się dwa razy. Chwyciła koninę i zaczęła wpychać jąsobie  do  ust.  Było  jej  szczerze  żal  Sonki,  ale  musiała  myśleć  o  sobie. Potrzebowała sił, aby wydostać się na wolność.
Gdy zjawił się murza, Charlotta była już umyta i nasmarowana olejkami. Zbliżyła się do Abasa i nie patrząc mu w twarz, zsunęła szatę, która miękko ułożyła się wokół jej stóp. Ośmieliła się zerknąć na swego pana i dostrzegła zadowolenie w jego oczach. Chwycił ją za dłoń i pociągnął na posłanie. Od razu wylądowała na plecach. Z tego, co słyszała o poganach, ich Prorok nakazywał mężczyznom, aby kobieta jako istota podległa zawsze znajdowała się na dole.
Jedno  dało  się  z  całą  pewnością  powiedzieć  o  Abasie:  poważnie podchodził do tych zaleceń i zdecydowanie nie był zwolennikiem wstępnych gier  miłosnych.  Gdy  przygniótł  ją  swym  cielskiem,  uniosła  biodra,  aby ułatwić  mu  wsunięcie  się  w  nią  i  zaoszczędzić  sobie  bólu.  Była  sucha w środku jak pieprz, więc i tak zabolało, nim rozgościł się w niej na dobre. Zaczęła jęczeć, udając rozkosz, i poruszała się rytmicznie, odpowiadając na pchnięcia  Abasa,  z  nadzieją,  że  to  przyspieszy  koniec  jej  udręki.  I rzeczywiście,   murza   nie   zaliczał   się   do   szczególnie   wytrzymałych w miłosnych szrankach. Wyprężył grzbiet i poczuła, jak zrasza ją gorącym nasieniem.
Zdobyła się na jeszcze jeden ekstatyczny jęk i zastygła, czekając, aż Abas przestanie dociskać ją do posłania. Potem przyszła kolej na ablucję. Eunuch uklęknął przed murzą i zaczął obmywać mu plecy.
– Selim twierdzi, że chcesz się wykupić – odezwał się wielmoża. Mesire  uniosła  wzrok  na  oblicze  wojownika.  Jego  skośne,  otoczone
zmarszczkami oczy przyglądały się jej z uwagą.
– Tak, mój panie, uzyskasz za mnie wysoki okup.
– Pomyślę nad tym, gdy dotrzemy na Krym. Sprawuj się dobrze, a być może odzyskasz wolność.Charlotta nie wyczuła w jego zapewnieniach grama szczerości, lecz nie okazała   tego.   Wręcz   przeciwnie,   uśmiechnęła   się   z   wdzięcznością i ucałowała dłoń murzy.
Nie  miała  najmniejszych  wątpliwości,  czego  będzie  jeszcze  od  niej oczekiwał. Mężczyźni wszędzie pragną tego samego – wszyscy, bez względu na rasę, religię czy wiek. Kiedyś, teraz i zawsze.
Obudził ją przed świtem i przyciągnął za włosy do lędźwi. Nie opierała się, przyjęła go w usta i zrobiła, co trzeba, aby zaczął pojękiwać i drżeć. Nim doszedł  w  jej  gardle,  ktoś  krzyknął  rozdzierająco  na  zewnątrz  i  chwilkę potem wokół jurty rozpętała się burza wrzasków i eksplozji. Ktoś wpadł do namiotu  z  obnażoną  szablą.  Zorientowała  się,  że  to  strażnik.  Zaczął wykrzykiwać coś gardłowo i Abas poderwał się z posłania jak oparzony. Wybiegł  przed  namiot,  a  gdy  wrócił,  na  jego  twarzy  malowała  się wściekłość.
Z    zewnątrz    dobiegały    chaotyczne    wystrzały    i    głośne    okrzyki nacierających Polaków.
Selim podał murzy strój i broń. Nim Abas opuścił jurtę, rzucił kilka chrapliwych zdań do eunucha, wskazując przy tym na Charlottę i Sonkę.
Rzezaniec przytaknął swemu panu i popatrzył na nie w dziwny sposób. Mesire  domyśliła  się,  że  Abas  rozkazał  zabić  niewolnice,  gdyby  wynik starcia przechylił się na korzyść Lachów.
Murza wybiegł z jurty, zabierając ze sobą strażników. Selim spojrzał na Charlottę.
– Ubieraj się – warknął.
Obrócił się do niej tyłem i wlepił wzrok w rozchyloną płachtę u wejścia do namiotu. Charlotta pochyliła się po szatę leżącą koło łoża i dostrzegła rękojeść sztyletu wystającego spod poduszki na posłaniu eunucha. Ostrze znajdowało się za daleko. Jej spojrzenie zatrzymało się na biczu leżącymbliżej, na wyciągnięcie ręki. Zerknęła na Selima, był tak zaabsorbowany własnym strachem, że nie dostrzegł, jak złapała za rzemień.
Zarzuciła go eunuchowi na szyję. Zatoczył się, ciągnąc ją za sobą, kopnął dzban na wodę, a potem wpadł na posłanie i wywrócili się oboje. Grzmotnęli ciężko o wyłożony futrem podest i nagle znalazła się pod Selimem. Był cięższy i silniejszy, ale Charlotta przywarła mu do pleców i jeszcze mocnej zacisnęła rzemień na jego gardle.
Półleżąc,   z   nogami   zwisającymi   z   posłania,   zmagali   się   pośród postękiwań, sapnięć i jęków. Bliscy sobie niczym kochankowie.
Jedno musiała mu przyznać: sukinsyn był uparty i nie chciał umrzeć, walczył i szamotał się, rozdając na ślepo ciosy. Jeden z nich trafił ją w żebra. Skuliła się, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wtedy uderzył ją ponownie łokciem. Rozluźniła uścisk na jego gardle. Wykorzystał to, aby wsunąć dłoń między szyję a rzemień, który miażdżył mu krtań.
Ramiona jej słabły i drżały z potwornego napięcia, rzemień wcinał się jej w skórę dłoni, zdzierając naskórek, powodując ból i drętwienie palców. Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma, nim Selim zacznie odzyskiwać przewagę.
Uniosła wzrok na Sonkę, która kuliła się pod ścianą jurty jak wystraszona kura.
– Pomóż mi – warknęła Charlotta, ale wywołała tym jeszcze większe przerażenie na twarzy dziewczyny.
Eunuch znów się szarpnął, zyskując odrobinkę luzu. Jego dłoń oparła się o twarz Mesire i zaczęła miażdżyć jej nos. Stęknięcie za stęknięciem zaczął robić sobie więcej miejsca, aż w końcu poczuła, jak rzemień wymyka się jej z zaciśniętej dłoni.
Wykorzystał  to.  Obrócił  się  do  niej  twarzą,  przygniótł  do  posłania i zacisnął łapska na jej krtani. Odruchowo kopnęła go w krocze, ale rzecz jasna niewiele przyniosło to pożytku.Teraz to on był górą, pochylił się nad nią, parskając i sapiąc jej w twarz z  nienawiścią.  Widziała  nad  sobą  zaciśnięte  w  kreskę  usta,  zmrużone z  wysiłku  oczy.  Słabła,  nie  mogąc  złapać  oddechu,  mącił  się  jej  wzrok. Rozległ się trzask i pomyślała, że właśnie zmiażdżył jej krtań.
„Dlaczego nie czuję bólu?”
Coś wilgotnego i ciepłego kapnęło na jej policzek.
Ucisk  na  szyi  zelżał  i  przez  szeroko  otwarte  usta  Charlotta  wessała życiodajne  powietrze.  Zwaliła  z  siebie  eunucha,  kaszląc  i  krztusząc  się. Dopiero gdy złapała oddech, uniosła głowę i spojrzała na Sonkę. Dziewczyna wciąż ściskała w dłoniach reszki potłuczonego dzbana.
– Musimy uciekać – wydusiła z siebie Charlotta.
Sonka ani drgnęła, wciąż wpatrując się w pokaleczone dłonie. Charlotta nie była pewna, czy powinna zabierać ją ze sobą. Nim podjęła decyzję, Selim się ocknął. Uniósł głowę, rozglądając się nieprzytomnie. Mesire chwyciła sztylet  z  jego  posłania  i  bez  namysłu  wbiła  ostrze  w  pierś  mężczyzny. Wyprężył się, w jego oczach pojawiło się niedowierzanie. Pozwoliła mu na siebie patrzeć, gdy umierał. Żałowała jedynie, że odbywa się to tak szybko. Skurwysyn zasługiwał na znacznie gorszą śmierć.
Wytarła sztylet o ubranie Selima i uniosła wzrok na dziewczynę, która wpatrywała   się   w   nią   oszołomiona.   Charlotta   chwyciła   ją   za   rękę i wyciągnęła z jurty.
W blaknących ciemnościach przedświtu widać było błyski wypluwane przez lufy rusznic i muszkietów.
– Tędy. – Charlotta wskazała na zachód, gdzie znajdowały się zalesione wzniesienia. Pobiegły przez mrok, potykając się o walające się na ziemi ciała. Mijały walczących ze sobą mężczyzn, zbyt zajętych mordowaniem się, aby próbować zatrzymać uciekające kobiety. Dotarły do skraju obozu, gdy nagle tuż  przed  Charlottą  wyrósł  Tatar  z  dzirytem.  Jego  twarz  wykrzywiałoprzerażenie,   jakby   ścigał   go   sam   diabeł.   Krzyknął   coś   po   swojemu i wymierzył w nią zakrwawiony grot.
Sonka krzyknęła z przerażenia i wywróciła się. Charlotta wymierzyła w napastnika sztylet, wiedząc, że to żałośnie słaba ochrona wobec długiej dzidy.  Wtedy  z  półmroku  za  plecami  ordyńca  wyłoniły  się  koński  łeb i szabla, która rozpołowiła twarz Tatarzyna.
Mesire pomogła dziewczynie wstać z błota i po chwili znów pędziły w stronę lasu. Wokół nich rozgrywała się krwawa jatka, ostrza, groty i kule wydzierały życie z ciał ludzi i koni. Mimo to udało się im wydostać z kosza. Biegły przez łąki z walącym sercem i kłuciem pod żebrami, aż w końcu zdyszane dopadły pierwszych drzew.
Charlotta obejrzała się za siebie. Słońce wychyliło się skrawkiem zza horyzontu,  oświetlając  pole  bitwy.  Nie  trzeba  było  być  generałem,  aby zrozumieć, że Tatarzy przegrywają. Wszędzie jak okiem sięgnąć ordyńcy czmychali  przed  polską  jazdą  i  nacierającą  piechotą.  Nie  znaczyło  to bynajmniej, że mogły się poczuć bezpieczne. Mesire podejrzewała, że nie tylko jej przyszło na myśl schronić się na wzgórzach.
– Ukryjemy się i przeczekamy do końca bitwy – zdecydowała za nie obie. Zanurzyły się w las. Wokół nich rozciągał się wilgotny półmrok, szybko
ustępujący przed nadchodzącym dniem. Charlotta szła z przodu, przystając co jakiś czas i nasłuchując.
Wtedy  usłyszała  hałas.  Ktoś  lub  coś  dużego  biegło  w  ich  stronę. Pociągnęła Sonkę za sobą w paprocie. Przywarły do ziemi. Charlotta na migi pokazała dziewczynie, aby zachowała ciszę, a sama wyjrzała zza skroplonych rosą liści.
Mężczyzna poruszał się lekko zgięty, trzymając się za bok. Być może został ranny. Wyglądało na to, że minie je w odległości kilkunastu kroków. Mógł  być  to  jeniec  uciekający  tak  jak  one  z  obozu  lub  Tatar  szukającyschronienia w gęstwinie. Kimkolwiek był, Mesire nie zamierzała wchodzić mu w drogę.
Nagle mężczyzna potknął się i wywrócił na ziemię. Usłyszała jęk bólu i soczyste przekleństwo rzucone po rusku.
Znieruchomiała. Poznała ten głos, chrapowaty i twardy. Nie mogła się pomylić.
Uciekinier podniósł się na kolana, wbił szablę w ziemię i wstając, podparł się na klindze. Wtedy zobaczyła tę twarz, ponurą, naznaczoną blizną gębę, która śniła się jej po nocach.
To był Andriej, bestia, która zabiła bezbronne niemowlę i sprzedała ją Abasowi. Odruchowo skuliła się przed jego wzrokiem, ale on zupełnie nie zwrócił uwagi na gąszcz paproci.
Wyprostował się i podreptał do rozłożystego drzewa rosnącego jakieś trzydzieści kroków od ich kryjówki. Przysiadł w jego korzeniach i wyciągnął nóż. Odciął długi kosmyk włosów wyrastający z wygolonej na łyso czaszki. Charlotta domyśliła się, że w razie potrzeby Kozak będzie udawać zwykłego wieśniaka, który zbiegł z jasyru. Nie mogła na to pozwolić, nie po tym, co zrobił dziecku.
–  Zostań  tu  –  szepnęła  Sonce  w  ucho.  –  Jeśli  zginę,  uciekaj  ile  sił w nogach.
Sięgnęła  po  sztylet.  Towarzyszka  chwyciła  ją  za  ramię,  ale  Mesire odepchnęła jej dłoń. Myślała już tylko o zemście.
Wycofała się tyłem z gąszczu paproci. Zamierzała podejść go, zaskoczyć i  poderżnąć  mu  gardło,  a  potem  patrzeć  mu  w  oczy  i  obserwować,  jak zdycha. Od celu dzieliło ją już tylko parę kroków. Wystarczyło obejść pień i przyłożyć ostrze do paskudnej gęby. Uniosła sztylet do ciosu i skoczyła w przód.
Nie  zastała  go  tam.  Zszokowana  wlepiła  wzrok  w  ugnieciony  mechi   wtedy   poczuła   zimny   dotyk   stali   przy   gardle.   Wyrwał   jej   sztylet z zaciśniętych palców i pchnął mocno na drzewo.
– Obróć się – zażądał.
Wykonała polecenie.
Bez wątpienia zdziwił się, widząc ją tutaj. Blizna na jego czole zwinęła się, gdy ściągnął brwi.
– Kto by się spodziewał – mruknął i zmrużył oczy. – Jak uciekłaś?
Nie  odpowiedziała,  opuściła  wzrok  na  plamę  krwi,  która  przesiąkała przez delię Kozaka na wysokości żeber. Niżej przy pasie sterczały obok siebie nóż i jej sztylet.
Andriej zerknął na dół.
–   Trochę   oberwałem,   ale   się   wyliżę   –   rzekł   i   wykrzywił   usta w paskudnym grymasie. – Jest tu ktoś z tobą?
Powstrzymała się przed spojrzeniem w stronę gąszczu paproci.
– Nie, jestem sama.
Wiedziała, kim jest i co zrobił. Nie mógł ryzykować zostawienia jej przy życiu. Co najwyżej zechce ją wychędożyć, nim poderżnie jej gardło. Może i był ranny, ale widziała pożądanie w jego oczach. Przysięgła sobie, że nie pozwoli mu się tknąć.
– Uciekaj! – krzyknęła na całe gardło.
Paprocie poruszyły się i Sonka wypadła z nich jak wystrzelona z procy. Andriej  odruchowo  obrócił  głowę  i  szabla  lekko  odchyliła  się  od  szyi Charlotty.
Z całej siły rąbnęła go w krwawiący bok i natychmiast wbiła mu kolano między nogi. Zgiął się wpół, ale utrzymał szablę. Nim zdołała wytrącić mu ostrze z ręki, machnął klingą, omal nie gruchocząc jej kolana. Odskoczyła w bok. Schyliła się i podniosła omszały kamień. Był kanciasty i ciężki, ledwomieścił się w kobiecej dłoni.
Wiedziała,  że  nie  powinna  ryzykować.  Mogła  wykorzystać  okazję i pobiec w stronę obozu, licząc na ocalenie. Zamiast tego z całej siły cisnęła kamień w twarz potwora.
Trafiła  go  w  żuchwę.  Wrzasnął  i  zwalił  się  na  ziemię.  Bez  wahania rzuciła się na cięższego i silniejszego mężczyznę. Uderzył ją w twarz i głowa odskoczyła jej w tył. Poczuła krew w ustach, ale to nie miało znaczenia. Złapała za nóż przy jego pasie i z całej siły wbiła ostrze w ramię Andrieja. Wydarł  się  i  zasłonił  przed  kolejnym  ciosem.  Równie  dobrze  mógłby próbować  okiełznać  ogień.  Kolejny  cios  przebił  mu  policzek,  następny ugodził w bark i ostrze zjechało krwawą raną aż na pierś. Następne pchnięcia rozcięły mu szyję, nos i usta, wyłupiły oczy. Charlotta dźgała go jeszcze długo po tym, jak znieruchomiał i zmienił się w połeć ociekającego krwią mięsa.
Znajdowała się w amoku, utraciła poczucie czasu i tego, kim jest. Nie pamiętała, jak wróciła do obozu. Gdy odzyskała świadomość, cała była we krwi i wyglądała jak zjawa. Ziemia, po której stąpała, usiana była trupami Tatarów. Wiele zwłok zostało odartych z odzienia przez grupy zwycięzców krążących po pobojowisku w poszukiwaniu łupów. Nie należeli do regularnej armii.  Była  to  zbieranina  szlachty,  mieszczan  i  uzbrojonych  chłopów. Widziała też Żydów ściskających tasaki, piki i rusznice. Mężczyźni, których mijała, spoglądali na nią z ciekawością lub żądzą, ale czerwień na jej ubraniu i szabla w dłoni skutecznie powstrzymywały ich przed popełnieniem błędu.
Zatrzymała  się  przy  grupie  tatarskich  jeńców.  Brudni,  okrwawieni i związani jak bydlęta nie wydawali się już tak groźni. Nie znalazła wśród nich osoby, której szukała.
Skierowała  się  w  stronę  tłumu,  który  zebrał  się  nad  rzeką.  Z  daleka słyszała wznoszone przez ludzi okrzyki. Radość i gniew.Gdy  zbliżyła  się  do  ciżby,  ludzie  zaczęli  się  przed  nią  rozstępować. Niektórzy wykonywali znak krzyża, inni spluwali przez ramię lub splatali palce  w  magicznej  ochronie  przed  urokiem.  Nie  zwracała  na  to  uwagi. Chłonąc wrzawę i krzyk, wlepiła wzrok w gromadę kobiet i dzieci, które zapamiętale tłukły kijami Kozaków i Wołochów leżących w błocie. Wiele ciał wyglądało, jakby rozszarpał je tłum.
– Bierzcie pomstę, albowiem dziś ona należy do was! – Nad tłumem rozbrzmiewał donośny, dźwięczny głos mężczyzny w habicie. Zakonnik był wysoki i barczysty, wyglądał bardziej na żołnierza niż sługę Bożego. – Nie miejcie litości, jako i oni nie mieli jej dla was! – grzmiał mnich, błogosławiąc rzeź.
Obok  niego  stało  kilku  szlachciców  przyglądających  się  bezlitosnej zemście. Charlotta pomyślała, że musi pomówić z tymi ludźmi. Powiedzieć, kim jest, i poprosić, aby odstawili ją do Przemyśla, skąd mogłaby wypłynąć do Marysieńki.
Zaczęła przepychać się do szlachciców. Zatrzymało ją nagłe poruszenie w tłumie wywołane pojawieniem się tatarskiego jeńca. To był Abas murza. Brudny  i  zakrwawiony,  ale  żywy.  Kroczył  bez  więzów,  wyprostowany, z  uniesioną  głową.  Pilnowało  go  pięciu  strażników  –  nie  z  obawy,  że zbiegnie,  lecz  aby  chronić  go  przed  zemstą  ludzi.  Charlotta  zastygła, wpatrując się w nienawistną, hardą twarz człowieka, który ją zgwałcił. Było oczywiste, że nie poniesie kary. Ktoś z jego pozycją zostanie wymieniony na polskiego jeńca lub wykupiony przez rodzinę za wielkie pieniądze.
Wojny wzbogacają dobrze urodzonych, ale to maluczcy zawsze płacą za nie krwią i życiem. Tak było od zarania świata i Charlotta przypuszczała, że zostanie tak do jego końca.
Pewne sprawy nigdy się nie zmieniają. Tak jak ona. Abas musiał umrzeć.Wycofała  się  na  tyły  ciżby,  do  miejsca,  gdzie  na  wozie  leżała  broń. Czeladź strzegąca łupów była zajęta obserwacją schwytanego murzy, nikt nie zauważył, jak zabrała pistolet, ładownicę i róg z prochem. Kucnęła za wozem i nabiła broń. Potem wyprostowała się i trzymając pistolet opuszczony lufą wzdłuż uda, wcisnęła się znów w tłum.
Straż doprowadziła Abasa do szlachciców i mnicha. O czymś rozmawiali. Charlotta zaczęła się przeciskać w ich  stronę.  Trąciła ramieniem kobietę w   podartej   sukni,   minęła   chłopca,   który   z   dumą   pokazywał   komuś zakrwawiony kij. Ludzie wokół niej byli tylko cieniami. Przeszkodą dzielącą ją od zemsty.
Rozpierał   ją   gniew,   szeptał   do   niej   przez   szum   krwi   pulsującej w skroniach, przemawiał przez mrowienie opuszków palców zaciśniętych na broni.  Nie  była  sobą,  a  może  wręcz  przeciwnie  –  była  sobą  jak  nigdy dotychczas.
Pięć, cztery… trzy kroki. Uniosła broń, celując w tył głowy Abasa. Bez słów, gróźb czy ostrzeżeń.
Nagle ktoś chwycił ją za nadgarstek i zacisnął przedramię na jej szyi. Wyrzuciła  powietrze  przez  zaciśnięte  zęby  i  szarpnęła  się  w  mocnym uścisku. Był bardzo silny i bez trudu pociągnął jej rękę w tył, wyginając boleśnie staw barkowy. Musiała wypuścić pistolet.
–  Uspokój  się,  waćpani.  On  nie  dla  ciebie  –  szorstki  głos  z  trudem przebijał się przez wściekłość buzującą w jej głowie.
Mężczyzna nacisnął mocniej jej rękę. Jęknęła z bólu.
– Uspokój się, powiadam – powtórzył.
Abas obrócił się do niej twarzą. W ciemnych oczach murzy pojawiło się zaskoczenie,  rozciągnął  usta  w  gniewnym  grymasie.  Najgorsze,  że  nie dostrzegła w nim lęku. Tacy jak on zawsze są gotowi na raj.
Opuściła głowę, po policzkach pociekły jej łzy.– To ta kobieta, to ona mnie zraniła! – krzyknął ktoś i chwycił Charlottę za ramię.
Spojrzała na trzymającą ją dłoń z paskudną blizną po przebiciu nożem i uniosła wzrok na zaciętą wąsatą twarz. Poznała go, nie było sensu udawać. Obok stał siwowłosy szlachcic, ten, który uspokajał konusa w gospodzie, a potem brał udział w wieszaniu karczmarza przed stajnią w Lubaczowie.
Gdy już myślisz, że osiągnąłeś dno, zwykle okazuje się, że pod spodem są trzy metry mułu. Charlotta nie wiedziała, czemu tak jest, ale musiało to być jakieś niezbadane do tej pory prawo natury. Albo przeznaczenie. Coś, co wpływa na twe życie, choć nie masz o tym pojęcia i nic nie możesz zrobić, aby powstrzymać nieuniknione.
W  jej  przypadku  Nemezis  miała  twarz  Zygmunta  Krzeczowskiego. Kościstą, ponurą, z długą blizną na lewym policzku. Stanął przed nią ponury niczym śmierć. Milczący i zamyślony. Ich spojrzenia się spotkały.
Charlotta wzdrygnęła się, widywała już taki wzrok u ludzi zamkniętych w przytułkach dla obłąkanych.
Krzeczowski   uniósł   wzrok,   szukając   czegoś   wysoko   nad   ziemią. Uśmiechnął się lekko pod wąsem.
– Przynieście sznur – powiedział bez cienia emocji. – Chcę zobaczyć, jak wisi.EPILOG
Patrząc sobie w twarz
Listopad A.D. 1672
Dzień  był  pochmurny  i  deszczowy.  Jesień  starła  kolory  z  drzew i krzewów, osnuła wilgotną mgiełką klomby i żwirowe alejki. Spowiła świat żałobną szarością. Zdruzgotała serce zakochanej dziewczyny.
Teofila oderwała wzrok od szyby ociekającej deszczem i spojrzała na haft, z którym męczyła się od przyjazdu matki. Minął ledwie tydzień, a ona czuła, jakby odebrano jej całe życie.
Nagłe   pojawienie   się   księżnej   Katarzyny   w   Warszawie   zburzyło w okrutny sposób iluzję, w której Teofila pławiła się z Witoldem. Wiedziała, że tak się w końcu stanie. Ich szczęście nie mogło trwać w nieskończoność, ale wiedza ta w niczym nie umniejszała bólu i tęsknoty rozsadzających jej serce i umysł. Każdy dzień bez ukochanego był dla niej torturą, niegojącą się raną, którą zmuszona była ukrywać przed światem.
Znów spojrzała przez okno, licząc, że ujrzy go wychodzącego ze stajni. Był tak blisko niej, a jednocześnie równie dobrze mógł się znajdować nainnym kontynencie. Dzieliło ich bowiem coś więcej niż przestrzeń, jaką można przebyć konno, statkiem lub powozem. Urodzenie, władza, bogactwo i prestiż liczyły się bardziej niż miłość i wolna wola. Teraz i zawsze.
Teofila  drgnęła,  gdy  ktoś  zapukał  do  drzwi.  Pospiesznie  starła  łzę z policzka.
Do alkowy wsunęła się ochmistrzyni. Ukłoniła się panience.
– Księżna prosi waćpannę do salonu – rzekła.
– Powiedz, że zaraz przyjdę.
Ochmistrzyni zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Teofilę sam na sam z trapiącymi ją złymi przeczuciami. Odczekała chwilkę, aby wyglądać na spokojniejszą, i udała się na spotkanie.
Matka  i  wujenka  siedziały  na  tapicerowanych  krzesłach  w  pobliżu kominka.  Gdy  młoda  kniahini  weszła  do  komnaty,  przerwały  rozmowę. Teofila spojrzała na Marię Kazimierę, a ta uśmiechnęła się pocieszająco. Przez  moment  dziewczyna  miała  nadzieję,  że  nie  zdarzy  się  nic  złego. Ucałowała  dłoń  pani  matki  i  przywitała  się  z  wujenką  cmoknięciem w policzek, jak przyjaciółka.
Księżna  Katarzyna  obrzuciła  dawno  niewidzianą  córkę  krytycznym wzrokiem. Wstała z krzesła i trzymając wyprostowane ręce na ramionach Teofili, obejrzała ją od stóp do czubka głowy, a potem obróciła dziewczynę wokół jej własnej osi.
– Wypiękniałaś pod opieką ciotki – orzekła zadowolona. – I nabrałaś kobiecych kształtów.
Teofila zarumieniła się, gdy matka zatrzymała wzrok na jej piersiach i biodrach.
–  Myślałam,  że  mateńka  spędzi  zimę  na  Litwie  z  mężem  i  mym braciszkiem.
– Tak zamierzałam uczynić, ale przywiozłam ci wspaniałą nowinę. KniaźWiśniowiecki wystąpił oficjalnie o twą rękę. Oczywiście zgodziłam się od razu. Ślub odbędzie się zaraz po nowym roku. Zarządziłam już przygotowania. Będzie to wielkie i huczne widowisko. Pozazdroszczą nam inne rody.
Teofilę zamurowało.  Wiedziała,  że coś  takiego  nastąpi wcześniej czy później, ale odpychała od siebie tę myśl, zbyt okrutną, aby mogło znieść ją młode i zakochane serce.
Przed rokiem doszły ją pogłoski, jakoby księżna Gryzelda Wiśniowiecka zaproponowała matce ten mariaż, lecz nikt oficjalnie nie powiadomił o nim Teofili. Pamiętała, jak bardzo przeraziła ją perspektywa tego małżeństwa. Kniaź Dymitr był starszy od niej o dwadzieścia cztery lata i miał opinię pijaka  i  rozpustnika.  Po  kilku  miesiącach  Wiśniowieccy  zmienili  jednak zdanie  i  sprawa  stała  się  nieaktualna.  Przestała  o  tym  myśleć,  a  potem zakochała się do szaleństwa w Witoldzie.
Teofila poczuła, jak słabnie.
– Pobladłaś, źle się czujesz? – zapytała pani matka z nutą nieufności w głosie.
– To takie niespodziewane… – Dalsze słowa uwięzły Teofili w krtani. Marysieńka i księżna wymieniły spojrzenia.
– To normalna reakcja na taką nowinę – odezwała się Maria Kazimiera. – Sądzę, kochanie, że powinnaś wrócić do sypialni i odpocząć.
Teofila skinęła głową. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Nie wiedząc, co ma począć z dłońmi, wygładziła fałdkę na sukni.
– Odprowadzę cię do komnaty, moja droga – zaproponowała szybko Marysieńka i chwyciła dziewczynę pod ramię.
Wyszły na korytarz.
– Co mam czynić? – spytała Teofila z rozpaczą.
– Wyjdź za mąż i nie rezygnuj z miłości do Witolda – poradziła trzeźwohetmanowa. – Większość kobiet z naszych sfer tak żyje. Wystarczy być ostrożną i dyskretną.
– Nigdy tego nie zrobię, mówiłam już wujence. Prędzej dopuszczę się czegoś strasznego.
– Uspokój się, dziewczyno. – Maria Kazimiera zacisnęła mocno dłoń na jej ramieniu. – Tu nie chodzi tylko o ciebie. Skoro kochasz Witolda, pomyśl o jego bezpieczeństwie.
Teofila uniosła wzrok.
– Jak to?
–   Znam   twą   matkę.   W   chwili   złości   gotowa   jest   uczynić   coś gwałtownego. Może kazać go uwięzić, a nawet… uczynić coś gorszego.
Teofila  zadrżała.  Wujenka  miała  słuszność  –  kniahini  nigdy  by  nie pozwoliła, aby jej córkę zbrukał ktoś nieodpowiedni. Sama myśl, że matka może zechcieć skrzywdzić jej ukochanego, napełniła Teofilę przerażeniem.
– Katarzyna nie może się dowiedzieć – rzekła Marysieńka stanowczo. – Pojmujesz?
– Pojmuję, wujenko. Tylko ty jesteś dla mnie dobra. Ratuj, błagam. – Teofila ucałowała dłoń Marii Kazimiery.
– Coś wymyślę w waszej sprawie, a teraz połóż się i odpocznij. Marysieńka wróciła do salonu.
– Chyba nie przyjęła tego najlepiej – mruknęła księżna.
– A czego się spodziewałaś?
– Nie wiem, może odrobiny rozsądku i posłuszeństwa – rzekła surowym tonem Katarzyna. – Obawiam się kłopotów z jej strony. Zawsze była upartym dzieckiem.
– Teofila doskonale wie, że takie decyzje nie przynależą do woli młodych kobiet – uspokoiła ją Marysieńka. – Małżeństwo to sprawa rodziny.Kniahini nie wydawała się przekonana. Zmrużyła oczy, wokół których zebrały się drobniutkie zmarszczki.
– Powinnam wbrew twym radom usunąć tego porucznika z jej życia – powiedziała groźnie.
–  To  nie  byłoby  dobre  posunięcie,  nie  teraz,  gdy  jest  zakochana  – przestrzegła    Marysieńka.    –    Z    żalu    Teofila    mogłaby    zrobić    coś nieobliczalnego,  targnąć  się  na  swoje  życie  albo  zechcieć  wstąpić  do klasztoru. Potrzebujemy tego ślubu. Całe nasze stronnictwo jest zagrożone, także twój mąż nie jest bezpieczny w swych dobrach na Litwie.
Katarzyna westchnęła.
– Obyś miała rację. Przemów jej do rozsądku.
– Tak uczynię, uważa mnie za przyjaciółkę. – Słowa te wybrzmiały w jej ustach nadspodziewanie gorzko.
Księżna bezbłędnie wychwyciła tę nutę. Bruzda zaskoczenia przecięła jej czoło.
– Chyba nie męczą cię wyrzuty sumienia? To nie to samo co ty i Jan.
– Nie bądź niemądra, Katarzyno – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie zmieniła temat: – Wyjeżdżam do Łowicza odwiedzić prymasa, Teofila może jechać ze mną, jeśli cię to uspokoi.
Kniahini wydęła usta w zadumie.
– Może to i dobry pomysł. Czego chcesz od Prażmowskiego?
– Wyciągnąć go z twierdzy i oddać światu – powiedziała z sarkazmem Marysieńka. – Teraz, po zawarciu pokoju z sułtanem, będziemy potrzebować wojsk  nadwornych  prymasa  i  jego  braci,  gdy  Jan  złamie  zakaz  sejmu i wprowadzi żołnierzy w głąb kraju.
– To będzie jawne wypowiedzenie posłuszeństwa królowi.
– Jan dostał wezwanie przed sąd. Nie ma wyboru, musi bronić honoruswego i rodziny. Kości zostały rzucone.
– Ach… Więc mój braciszek ma się teraz za Cezara? – rzekła Katarzyna uszczypliwie.  –  Oby  tylko  nie  skończył  jak  tamten  i  nie  uczynił  cię przedwcześnie wdową.
– Nie stanie się tak, jeśli cała nasza rodzina i przyjaciele będą trzymali się razem – odrzekła hetmanowa, świdrując szwagierkę wzrokiem.
Księżna uśmiechnęła się chłodno.
– Jestem zmęczona, wybacz, ale zostawię cię z twymi ambicjami.
Gdy opuściła salon, Maria Kazimiera zbliżyła się do okna. Katarzyna nigdy jej nie lubiła, miała ją za parweniuszkę i dziwkę, która uwiodła Jana, aby ratować się z nieudanego małżeństwa z Zamoyskim.
Marysieńka  zacisnęła  pięści.  Może  i  taka  była  prawda,  ale  nikt  nie powinien traktować jej z wyższością. Jeszcze udowodni księżnej i wszystkim innym, kto jest tu więcej wart. Bez względu na koszty.
Uniosła spojrzenie i zobaczyła w mokrej szybie odbicie swej twarzy. To, co tam ujrzała, sprawiło, że odwróciła wzrok.ZŁOTO I TRONGorzkie refleksje
Listopad A.D. 1672
Żebra goiły się szybko i ładnie. Co dzień po przebudzeniu Tyner miał chęć porzucić łóżko i ciasną izbę, która na ponad miesiąc stała się dla niego miejscem przymusowego pobytu, gdy dochodził do zdrowia.
Z głębokim westchnieniem odrzucił pierzynę i powoli usiadł na sienniku. Choć  płócienny  bandaż  wciąż  opinał  mu  tułów,  Bogusław  czuł  się  już znacznie lepiej. Oparł stopy na wyłożonym słomą klepisku i wstał.
W samych kalesonach i koszuli zbliżył się do okna wychodzącego na zabielone  szadzią  szczere  pole.  Zima  była  tuż-tuż.  Z  nieba  sypał  coraz większy śnieg, a nocą mróz potrafił pokąsać niczym wilk.
Porucznik rozwarł okiennice i wyjrzał na świat. Pod ołowianym, gęstym od  chmur  niebem  unosiły  się  spłoszone  czymś  ptaki,  aby  po  chwili gromadnie  opaść  na  nagie  konary  drzew  rosnących  szpalerem  wzdłuż gościńca. Nieco bliżej grupa okutanych w koce i szmaty dragonów rozbierała zrujnowaną obórkę, gromadząc drewno na opał.
Tyner  spojrzał  z  tęsknotą  na  konie  prowadzone  do  wodopoju.  Po tygodniach wylegiwania się pod pierzyną rozpierała go energia i tęsknił za otwartą przestrzenią,  nie mogąc dłużej usiedzieć w ubogiej,  pozbawionej wygód chacie.
Powiódł  wzrokiem  po  sprzętach.  Łóżko,  ława  ustawiona  przy  piecu i skrzynie podpierające ścianę to były wszystkie udogodnienia, na które mógł liczyć w zdewastowanej przez ordyńców wiosce.Reszta oddziału zajęła na kwatery inne ocalałe zabudowania – wszędzie tam, gdzie dało się zamieszkać i znaleźć trochę ciepła w długie listopadowe noce.
Na  szczęście  ludzie  nie  grymasili  i  wciąż  byli  zdyscyplinowani.  Od ostatniej bitwy stracili tylko jednego człowieka, którego ukąsiła chora na wściekliznę kuna.  Nieszczęśnika nie dało  się odratować i Grot osobiście okazał mu miłosierdzie i wyprawił na tamten świat.
To wspomnienie skierowało myśli porucznika ku wachmistrzowi. Minął ponad tydzień, jak wysłał Tomasza do Szczebrzeszyna, gdzie przeniosły się chorągwie    jazdy    służące    w    armii    koronnej.    Regimenty    zaciągu cudzoziemskiego,  piechota  i  dragoni,  w  których  to  oddziałach  służyli plebejusze, niemający nic do gadania w politycznych sprawach kraju, zostały rozlokowane rozkazem hetmańskim w garnizonach. Takich jak ta opuszczona wieś.
Tymczasem   wojsko   szlacheckie,   obstając   murem   za   Sobieskim, zawiązało konfederację w obronie hetmana, ojczyzny i rzecz jasna wolności. Co ciekawe, tych samych wolności chciało bronić pospolite ruszenie zwołane przez króla oraz wiernych mu senatorów pod Gołębiem.
Miarkował sobie Tyner, że obrońców wszelkich spraw namnożyło się w Rzeczypospolitej niczym chwastów na opuszczonym przez gospodarza polu. I nijakiego pożytku ani dobra z tej wzajemnej złości stronnictw być nie mogło. Zwłaszcza że cały kraj aż po San i Wisłę został na skutek najazdu Tatarów okrutnie złupiony. Ubyło dziesiątki tysięcy ludzi, jako że tylko część jasyru  zdołano  odbić  podczas  jesiennej  kampanii  przeciw  czambułom. Niemal wszystkie wsie i miasteczka zmieniły się w pogorzeliska, a ci, co przeżyli, błąkali się grupami i osobno po gościńcach, szukając dla siebie i dziatek dachu nad głową, ognia i miski ciepłej strawy, bez których nie sposób przetrwać srogiej zimy.Bogusław nie mógł narzekać na wichry losu. Jak to bywa na wojnie, podczas gdy jedni tracą życie, majętność czy wolność, inni, zaradniejsi bądź urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, bogacą się i budują zręby własnej fortuny.
Omiótł wzrokiem kufer, w którym trzymał łupy zdobyte na wyprawie przeciw ordyńcom i pieniądze uzyskane od Sieniawskiego za sprzedanych mu tatarskich jeńców. Orda ogołociła dobra magnata z poddanych i chorąży koronny  na  gwałt  potrzebował  każdej  pary  rąk  do  odbudowy  swych majętności.
Murzę,  co  go  pochwycili  podczas  pościgu  w  lesie,  Tyner  niechętnie przekazał  za  odstępnym  hetmanowi  Sobieskiemu,  który  spodziewał  się wymienić  tatarskiego  wielmożę  na  polskich  oficerów  pojmanych  przez mahometan podczas kampanii. Słowem, fortuna roześmiała się do Bogusława szeroko.
Ambaras czynili mu za to szlachta i mieszczanie pokrzywdzeni przez najazdy   czambułów,   którzy   domagali   się   od   wojska   zwrotu   łupów odebranych ordzie.
Mając pod komendą ponad czterdziestu dragonów, porucznik ani myślał oddawać to, co zdobył z narażeniem życia. Tak działo się we wszystkich kompaniach  i  chorągwiach  i  nawet  Sieniawski,  choć  przecież  polityk, odmówił zwrócenia łupów prawowitym właścicielom.
Tyner zmuszony był wysłuchiwać lamentów, błagań, a w końcu gróźb poszkodowanych przez mahometan nieboraków. Rozumiał ich nieszczęście i żałował, nie mógł jednak oddać zdobyczy, gdyż te zostały już rozdzielone między żołnierzy na poczet zaległego i przyszłego żołdu, a i on sam musiał myśleć o własnej przyszłości. Ostatecznie nie robił się młodszy.
Ale  nie  był  przecież  całkiem  bez  serca.  Dla  uspokojenia  sumienia i nastrojów drobnym groszem zadośćuczynił najbardziej poszkodowanym, aby choć w drodze do domów czy krewnych mieli co do ust włożyć i czymokryć grzbiet przed chłodem. Tyle że ludziom wciąż mało, dasz im palec, a rękę ci urwą. Taka to już ludzka natura.
Oczywiście Bogusław nie liczył na wdzięczność obdarowanych. Wkrótce miały na jego głowę, jako i na głowy inszych poruczników i rotmistrzów, posypać się pozwy sądowe tyczące się zwrotu mienia, ale w Rzeczypospolitej wymiar sprawiedliwości działał opieszale i każdy zaradny człek, jeśli tylko miał przy sobie bitną kompanię, mógł mieć wyroki Temidy za nic. Zresztą porucznik nie zamierzał czekać na doręczenie mu pozwu i zamyślał zaraz po powrocie  wachmistrza  poprowadzić  oddział  w  głąb  Polski,  gdzie  łatwiej przetrwać ciężką zimę.
Przemarzł  i  miał  już  zawrzeć  okno,  gdy  rozległo  się  wołanie  straży wystawionych na obrzeżach wioski. Niedługo później na plac studzienny wjechało trzech jeźdźców. Bogusław rozpoznał Grota i dwóch dragonów, których  wachmistrz  zabrał  ze  sobą  dla  bezpieczeństwa,  gdyż  po  wojnie samotny  podróżny  mógł  łacno  skończyć  żywot  ubity  przez  zbójów  czy grasujących po okolicy żołnierzy.
Pomachał Tomaszowi na powitanie i zatrzasnął okno.
Skrzypnęły zawiasy i wraz z wachmistrzem do izby wpadł nawiewany śnieg. Grot zaszurał butami o próg i wkroczył do środka. Zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się, widząc porucznika w dobrym zdrowiu. Wpadli sobie w ramiona na powitanie, po czym Tyner wręczył Grotowi kubek z gorzałką.
– Pewnie zmarzłeś?
– A żebyś wiedział. – Tomasz wychylił okowitę i chuchnął w pięść. – Skoro już w listopadzie chwyta taki chłód, znaczy się zima będzie sroga. Trzeba zająć dobrą okolicę na hibernę, aby w kupie i sile dotrzymać do wiosny.
Tyner skinął głową. Rozmyślał na ten temat, choć nie wiedział, gdzie przyjdzie  mu  przemieścić  się  z  kompanią.  Wiele  zależało  od  wieściprzywiezionych przez Grota ze Szczebrzeszyna.
– Co słychać w obozie hetmańskim? – zapytał.
– Szykują się do rozprawy z królem jegomościem. Wszystkie chorągwie zaciągu polskiego prócz czterech powołały związek wojskowy, regimenty cudzoziemskie chyba też zostaną przy Sobieskim, gdyż płaci im z łupów i francuskim złotem. Wysłannicy króla, którzy dotarli pod Szczebrzeszyn, zostali  źle  przyjęci  przez  wojsko,  zwłaszcza  że  zamiast  zaległego  żołdu przywieźli ze sobą kolejne czcze obiecanki.
Tyner potarł dłonią czoło i przygryzł wargę.
– A Wyżycki, rozmawiałeś z nim?
–  A jakże,  rozmawiałem,  ale i on  nie odstąpi hetmana.  Pułk  kniazia Wiśniowieckiego pod jego komendą zaprzysiągł w całości konfederację.
Bogusław uniósł zdumiony wzrok.
– Nie może to być, kniaź Dymitr nie mógł porzucić króla! To jego kuzyn i dobroczyńca!
– A jednak. Wyżycki dostał w tej sprawie listowne rozkazy od kniazia. Wygląda na to, że po śmierci Gryzeldy Wiśniowieccy nie są już jednością.
Tyner  z  trudem  otrząsnął  się  z  przykrego  zdumienia.  Wpierw  utracił protektorkę  w  osobie  kniahini  Gryzeldy,  a  teraz  Dymitr  Wiśniowiecki z nieznanych przyczyn odstąpił od Korybuta. Bogusław zasępił się srogo na wspomnienie   wieczoru,   gdy   stara   kniahini   uratowała   go   od   szafotu i  wymusiła  na  nim  przysięgę,  że  będzie  strzegł  jej  syna  i  swego  króla. Zamierzał dotrzymać tej obietnicy przez wzgląd na honor, Boga i pamięć wspaniałej kobiety, jaką była Gryzelda. Problem polegał na tym, że nie mógł być  jednocześnie  sługą  króla  i  oficerem  w  zbuntowanym  przeciw  niemu wojsku.
Znalazł się między młotem a kowadłem. Nie zamierzał przystępować do malkontentów, ale też nie mógł wrócić na dwór królewski, nie uzyskawszywpierw gwarancji opieki przed zemstą Klary Pac dybiącej na jego życie.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Grot.
– Udam się do króla – odparł Bogusław po krótkim namyśle. – Spróbuję się dostać przed jego oblicze.
Grymas na obliczu wachmistrza świadczył, że ten nie ma najlepszego zdania o rozumie porucznika. Bo i powiedzieć trzeba to szczerze – ryzyko wiązało się z tym pomysłem duże, a nadzieja na sukces była mizerna.
– A co z ludźmi? – Grot zerknął przez okno na dragonów pracujących na chłodzie. – Dobrze mieć jaką kompanię przy sobie, gdy Pacowie zechcą złoić ci skórę.
Tyner wzruszył ramionami.
– Muszą sami zdecydować, czy jadą ze mną, czy zostają dalej w służbie. –  To  oznacza  dezercję  –  odrzekł  wachmistrz  cierpko.  –  Jakiej  niby
odpowiedzi się spodziewasz?
– Żadna to dezercja – żachnął się porucznik. – Nad komendą hetmańską jest zawsze władza króla i to jego wysokości wedle praw i regulaminów winniśmy posłuszeństwo i lojalność.
Grot aż skrzywił się pod wąsem.
– Ludzie szanują cię za dowodzenie, a i łupy dzieliłeś sprawiedliwie, pójdą  więc  za  tobą,  ale  na  Boga  miłościwego,  jeśli  wyskoczysz  im z przemową o wierności i królu, to za parę dni zostaniemy w obozie sami jak te kołki w płocie.
– A co mam im innego rzec?
– To prości ludzie, nie ma wśród nich szlachciców, a jeśli są, to tak biedni jak chłopi. Idzie zima, w taki czas człowiek potrzebuje kożucha na grzbiecie, dachu nad głową, pieca do wylegiwania się i tłustego jadła. A i jakowaś gorąca dziewucha nie byłaby od rzeczy – dodał na koniec tonem znawcy.Tyner  zawiesił  wzrok  na  obliczu  wachmistrza.  Odgadł,  że  Tomasz dokładnie przemyślał sobie całą rzecz w drodze ze Szczebrzeszyna.
– Mów wprost, coś wymyślił.
Grot otarł dłonią wąsiska i wyprostował się.
– Mając przy sobie czterdziestu wprawnych żołnierzy, możemy założyć regiment najemny, tak jak to czynią Niemcy czy Szkoci. Z wojaczki można dobrze żyć, o ile kto ma rozum i umiejętności. W całej Europie, wyobraź sobie, szykuje się robota dla takich jak my dwaj. Jak fortuna będzie sprzyjać, to  z  czasem  sformujemy  cały  pułk  z  armatami,  felczerem  i  własnym księdzem.
Tyner potarł wierzchem dłoni swędzące miejsce na szczęce.
– Ryzykowne przedsięwzięcie.
– Jako wszystko, co czynimy, czyż nie?
Bogusław skinął głową. Trudno było zaprzeczyć.
Chwilkę zmagał się ze sobą, rozejrzał po ubogiej kwaterze i to pomogło mu podjąć decyzję.
– Jeśli nic nie wskóram u króla, zostaniemy zaciężnymi – obiecał. – Powiadom ludzi, że jutro opuszczamy osadę. Kto chce zostać lub dołączyć do stronników hetmańskich, ma wolną drogę.
Grot pojaśniał na twarzy.
– Nie pożałujesz – rzekł.
Chwycił czapkę ze stołu i wypadł z izby, aby po chwili pojawić się za oknem  chałupy.  Tyner  obserwował,  jak  wachmistrz  przywołuje  żołnierzy rąbiących drewno na opał, rozmawia z nimi, a potem rozsyła ich, by zwołali resztę kompanii.
Dezercja i samowolne opuszczenie posterunku stawiało go znów poza prawem,  nie  pierwszy  to  raz  i  –  jak  sądził  –  nie  ostatni.  Temida  byław Rzeczypospolitej niczym ślepa dziwka, można było kupić ją lub zastraszyć, o ile człowiek dysponował możną protekcją, wojakami u boku i złotem w trzosie. Tak było i jest, a Bogusław miarkował sobie, że będzie tak nadal w przyszłości. Po prostu pewne sprawy się nie zmieniają, tak jak i nie zmieniają się niektórzy ludzie. Tak jak nie zmienił się on sam.ROZDZIAŁ I

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB