booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 2024-08-31 23:29:18

ghost
Użytkownik
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 5

Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 3

Przyjaźń i fałsz
Listopad A.D. 1672
W komnacie czekali na nią Prażmowski, Morsztyn i Wielopolski. Już na samym wejściu otoczyli ją niby planety Słońce i obsypali komplementami. Przez moment czuła, że znów jest między przyjaciółmi, ludźmi, którym może ufać i zawierzyć swój los. Szybko stłamsiła w sobie to naiwne poczucie – każdy z tych mężczyzn prowadził własną grę o władzę, zaszczyty i pieniądze.
Mikołaj Prażmowski, wysoki i szczupły z siwizną na skroniach, sprawiał wrażenie ascetycznego ojca Kościoła, starczyło jednak Marysieńce popatrzeć w oczy prymasa, aby dojrzeć w nich wszystkie siedem grzechów głównych. Wielopolski przywitał ją pocałunkiem w kącik ust – oddech stolnika pachniał miętą,  a  spojrzenia  jego  ciemnych,  pięknych  oczu  wędrowały  po  jej piersiach, talii, brzuchu i udach niby uporczywy wędrowiec przemierzający wzniesienia, aby dotrzeć do upragnionej żyznej doliny. Wiedziała, że pożąda jej od lat, nieraz dawał to do zrozumienia, ale Marysieńka znała różnicę między romansem a głupotą. Odrobina szaleństwa dopuszczalna w odległymParyżu tu, w Polsce, pod bokiem męża mogła się zakończyć dla wszystkich katastrofą. A na coś takiego pani Sobieska była zbyt mądra.
Zresztą skończyła z miłosnymi przygodami i obiecywała sobie wytrwać w tym postanowieniu.
Morsztyn trzymał się odrobinę z boku, jak zwykle skupiony i uważny. Podobnie  jak   Wielopolski,   nosił  francuski  strój,   perukę  i  pończochy z  jedwabiu,  lecz  w  przeciwieństwie  do  stolnika  nie  miał  w  sobie  nic z amanta. Przypominał bankiera, który przelicza na monety każde słowo czy gest.  Ta  natura  kupca  czyniła  Morsztyna  –  w  opinii  Marii  Kazimiery  – przewidywalnym  i  stosunkowo  najmniej  groźnym  spośród  przyjaciół  jej męża.
Pani  Sobieska  podeszła  do  pięknego  stołu,  który  zajmował  centralną część komnaty. Mebel zrobiono z mahoniu. Ciemne i gładkie drewno miało w  sobie  jaśniejsze  pasemka,  jakby  słońce  południowych  krain  na  trwale odcisnęło pocałunek w słojach i włóknach egzotycznego drzewa.
Usiadła na krześle i oparła łokcie o ciepły blat.
– Kiedy hetman przybędzie do Łowicza? – zapytał Prażmowski, gdy tylko umościł się wygodnie u szczytu stołu.
– Jeszcze przed świętami – zapewniła Marysieńka. – Wiele zależy od decyzji  oficerów  armii  koronnej,  ufam  jednak,  że  Jan  nie  będzie  miał problemu z przekonaniem wojska, komu powinno okazać lojalność. Trzeba wszakże zadbać o zaopatrzenie i żołd, by żołnierze nie rozleźli się kupami po kraju na szkodę wszystkich. Jest też sprawa konfederacji – dodała. – Mąż mój nie chce wyjść przed sejmem na buntownika, gdy wprowadzi wojsko koronne w głąb Polski wbrew woli króla i senatorów. Musi więc zapewnić sobie choćby pozór legalności, tę zaś da mu konfederacja zawiązana przez lojalne wobec niego oddziały. Prawo, mości panowie, prawo musi być naszą tarczą,  inaczej  obywatele  znienawidzą  nas  do  szczętu.  –  Ostatni  przytykskierowany   był   bezpośrednio   w   księdza   prymasa,   chyba   najmniej popularnego polityka w Rzeczypospolitej.
Prażmowski spojrzał na nią krzywo, ale zmilczał przymówkę.
– Powinien przybyć jak najszybciej – wskazał nerwowo Wielopolski. – Musimy wzmocnić nasze siły, nim król uformuje na nowo armię, a Pacowie sprowadzą posiłki z Litwy. Pułki pod komendą Czarnieckiego stoją trzy dni drogi od Łowicza, gotowe w każdej chwili ruszyć na miasto.
Ksiądz prymas wykonał wzgardliwy gest dłonią.
– Pan pisarz polny nie ma cienia talentu swego sławnego wuja, który tyle przyniósł  zwycięstw  ojczyźnie  w  czasie  potopu  Szwedów  i  tłumienia kozackich zamieszek. Twierdzy łowickiej nie zdobędzie, choćby oblegał nas do wiosny, a przecież hetman rychło pospieszy nam z odsieczą, skoro za murami  przebywa  ukochana  żona.  –  Posłał  pani  Sobieskiej  przebiegły uśmiech.
Marysieńka  napotkała  zmrużone,  okolone  siateczką  zmarszczek  oczy prymasa.
„A więc po to mnie tu zaprosiłeś – pomyślała. – Sprytne”.
Nie mogła odmówić Prażmowskiemu rozumu. Jan może i zawahałby się rozpocząć wojnę domową tylko po to, by ratować skórę prymasa, ale gdyby to jej coś zagrażało… utopiłby kraj we krwi.
– Chyba powinnam się czuć wykorzystana – rzuciła kąśliwie.
– Wszyscy czasem doświadczamy tego uczucia – odparł Prażmowski i podsunął jej list. – Mniemam, że to wynagrodzi ci poniesiony dyskomfort.
Serce pani Sobieskiej zabiło żywiej, gdy spojrzała na przełamaną pieczęć kardynała de Bonziego. Rozłożyła zgiętą na trzy części kartę i zaczęła czytać.
Gdy dotarła do ostatniego słowa, uniosła wzrok na obserwujących ją mężczyzn.
– Król Ludwik przypomniał sobie o nas, a my znów mamy przybiec doniego niczym kury na wezwanie dziewki wysypującej ziarno – rzekła. Morsztyn wzruszył ramionami.
– Skoro ziarno jest ze szczerego złota, czemu by nie?
– Wcześniej nie miałaś takich obiekcji. – Ksiądz prymas zmarszczył brwi. –  Potrzebujemy  francuskich  subsydiów,  Sobiescy  i  Sieniawscy  nawet bardziej niż my tutaj. Wasze majątki na wschodzie poniosły najpoważniejszy uszczerbek podczas najazdu ordy.
– To nie złoto budzi we mnie niechęć, wasza ekscelencjo, lecz fakt, że Burbon traktuje nas jak bezwolne pionki, które zawsze można wykorzystać i porzucić – wyjaśniła. – Znów chce sprezentować nam kandydata do tronu, nie wymienia jednak, kogo przyśle do Rzeczypospolitej, aby zmierzył się z Korybutem. Ani też kiedy ma zamiar to uczynić. Wygląda to trochę tak, jakby Ludwik uroił sobie kolejny plan, a my mamy czekać pokornie, aż raczy nam go przedstawić w szczegółach. Jestem tym zmęczona. – Przetoczyła wzrokiem po twarzach rozmówców. – A wy nie?
– Popadłaś w pychę, przyjaciółko – rzekł z przyganą Prażmowski. – Złoto i poparcie króla Ludwika wzmacniają siłę naszej partii i dają nam środki i okazję do nacisku na Korybuta i sejm. Dwór musi wiedzieć, że jeśli nie wycofa  wyroku  banicji  nałożonego  na  mnie  i  nie  przestanie  szykować wyroków  na  was,  przeciwstawimy  mu  się  z  całą  mocą,  mając  za  sobą poparcie najpotężniejszego monarchy w Europie.
Słowa te spotkały się z aprobatą pozostałych magnatów.
– A co tyczy się twych obiekcji, pani, czy istotne jest, kogo wyznaczy Ludwik? – dodał Wielopolski lekceważąco. – Nawet gdy Francuz zdobędzie tron, tylko z nazwy zostanie naszym panem, w rzeczywistości nic się nie zmieni. Prawdziwa władza zostanie tam, gdzie jest.
„Przy tym stole”.
Marysieńka spojrzała na pięciocyfrową kwotę obiecaną w liście i pchnęłakartę w stronę księdza prymasa.
– To są tylko obiecanki. Kiedy zobaczymy kufry z prawdziwym złotem? – Za miesiąc, najwyżej dwa – uprzedził Prażmowskiego Morsztyn. Sobieska przeniosła wzrok na podskarbiego.
– Jakie wieści nadchodzą z kraju? – zapytała.
Morsztyn potarł palcami modnie przystrzyżoną bródkę.
– Jak już waćpani wspomniałaś, szlachta nas zbytnio nie miłuje. Nie tylko ksiądz prymas źle jest widziany, ale my wszyscy tutaj zgromadzeni, a także wasz mąż.
Uniosła brew.
– Pomimo zwycięskiej kampanii przeciw ordzie.
–   Kampania   była,   owszem,   śmiała   i   godna   Cezara,   ale   wojnę przegraliśmy.  Kamieniec  i  Podole  utracone,  a  sejm  musi  postanowić,  co z haraczem dla sułtana. Obywatele kipią złością, szukają winnych, a kto może być bardziej winien klęski niż hetman stojący nad armią?
– To Korybut zawinił, stojąc tchórzliwie z pospolitym ruszeniem pod Gołębiem! – wzburzyła się Marysieńka. – Nie pospieszył Janowi z odsieczą, która mogła przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść.
W oczach podskarbiego odbiło się politowanie, znudzenie i zawód, jakby zastanawiał się, czy nie przecenił inteligencji hetmanowej.
– Dwór i jego sympatycy zwalają całą winę za klęskę na pani męża – objaśnił cierpliwie. – Nie ma znaczenia, jaka jest prawda, tylko kto głośniej krzyczy.  Muszę  stwierdzić  z  przykrością,  że  nasz  głos  nie  dociera  do obywateli  tak  mocno,  jak  byśmy  tego  pragnęli.  Zaniedbaliśmy,  mus  to przyznać,     tłumaczenie     szaraczkom,     jak     wiele     uczyniliśmy     dla Rzeczypospolitej  przez  ostatnie  dwadzieścia  sześć  lat.  Zwłaszcza  służba publiczna   księdza   prymasa   jest   niedoceniona   przez   naród   szlachecki, wykrzywiona szyderczo przez naszych wrogów, którzy czepiają się każdejdrobnostki i rozdmuchują ją do niepojętych rozmiarów. – Morsztyn powiódł wzrokiem po skupionych obliczach. – Wyalienowaliśmy się, zapatrzeni w Europę i jej obyczaje, nie bacząc, że u nas lud ciemny, niegotów przyjąć światłych, prawdziwie europejskich wzorców.
– Cóż nam zatem czynić? Jaka twa rada? – Prażmowski takoż załamał ręce nad zacofaniem narodu. – Zali mamy się podlizywać motłochowi, co nie docenia naszych starań, wiedzy, doświadczenia i statusu?
– Ależ nie – zaprzeczył imć podskarbi. – Nasze decyzje były trafne. Rzeczpospolita potrzebuje europejskości i unowocześnienia, tylko obywatel tego  nie  pojmuje.  Trzeba  przeto  zmienić  sposób  komunikacji  –  orzekł z całym przekonaniem. – Trzeba wyjaśnić narodowi – ciągnął z emfazą – że wszystko to wina pijaka i lenia Korybuta. Wmówić ludziom, że król zagraża ich wolnościom, chce władzy absolutnej i tylko szykuje się, aby zapełnić lochy swymi wrogami. Niech uwierzą, że gdy Wiśniowiecki pokona nas, weźmie się zaraz potem i za nich.
–  No  nie  wiem,  czy  tym  straszeniem  da  się  coś  jeszcze  wskórać.  – Wielopolski cmoknął nieprzekonany. – Ile my już wylaliśmy na króla pomyj, ileż fraszek i kalumnii napisano i rozpowszechniono po kraju, że on taki i owaki. A gówno z tego wyszło.
Marysieńka  nie  mogła  odmówić  stolnikowi  racji,  ona  również  nie wierzyła w moc dalszego straszenia Korybutem. Jaki jest koń, każdy widzi, z ciapciaka nie zrobi się tyrana, choćby i najwięksi specjaliści malowali przed narodem najczarniejsze obrazy.
–  Może  by  tak  zaproponować  obywatelom  program  realnej  naprawy państwa? – wypaliła olśniona nagłą myślą.
Zdumiał  się  prymas,  Morsztyn  milczał  skonsternowany,  Wielopolski bawił się pierścieniem na palcu lewej dłoni i nie miał nic do powiedzenia.
Zapadła cisza, wymowna i znacząca, smutno wróżąca ojczyźnie.Narada  skończyła  się  i  szacowni  goście  opuścili  po  kolei  komnatę. Prymas, choć został sam przy stole, nie ruszył się z krzesła, jakby kogoś się jeszcze spodziewał.
I rzeczywiście, kilka minut po rozejściu się członków rady ekscelencja doczekał się gościa. Andrzej Morsztyn wkroczył od tyłu przez czytelnię, gdzie znajdowało się tajne przejście.
Imć podskarbi koronny wrócił na swe miejsce przy stole i zachichotał, przyciągając ku sobie zdziwione spojrzenie księdza prymasa.
– Co cię tak śmieszy? – zapytał Prażmowski.
– Odnoszę wrażenie, że nasza droga Maria Kazimiera pokonała długą drogę.
Prymas uniósł brew.
– To znaczy?
– Ta francuska dziwka zaczynała jako pionek, lecz obecnie widzi siebie figurą na szachownicy. – Morsztyn zmrużył oczy. – Może nawet roi się jej w główce bycie królową?
Prażmowski wydął wargi.
–  I  ja  czasem  odnoszę  takie  wrażenie.  Słyszałem  plotki,  jakoby  już wcześniej wspominała o koronie dla męża w towarzystwie zaufanych pań. Wiedz, Andrzeju, że nie dopuszczę do tego, pókim żyw. Zniosę nad sobą Francuza,  księcia  szlachetnej  krwi  Burbonów  lub  Walezjuszów,  ale  nie zdzierżę człowieka równego mi stanem i urodzeniem.
Morsztyn przypieczętował tę deklarację milczeniem – nie wiedzieć było, czy  wyraża  w  ten  sposób  aprobatę  dla  postawy  prymasa,  czy  też  wręcz przeciwnie, milczy tylko z grzeczności.
Prażmowski   był   nierad.   Przypuszczał,   że   podskarbi,   parweniusz i  liczykrupa,  bez  zbędnych  skrupułów  całowałby  każdy  tyłek,  byleby wypadały zeń pieniądze i zaszczyty.Nie   żeby   on   sam   gardził   złotem   i   splendorem,   och   nie,   ale w przeciwieństwie do Morsztyna, który był tylko użytecznym narzędziem i   pomocnikiem,   siebie   ksiądz   prymas   widział   u   wielkości   niemalże królewskiej.
Postać historycznie wielka – tak w swej imaginacji się postrzegał i gotów był uczynić wszystko, co konieczne, by rzeczoną wielkość i historyczność osiągnąć. A trafić do annałów niełatwo, oj, niełatwo. Wie to każdy pilny student. Sucha linijka czy dwie w żakowskim woluminie to wszystko, na co może liczyć niejeden biskup czy magnat mający się dziś za nie wiedzieć jak istotną personę.
Taka wzmianka to żałośnie mało, aby zostawić po sobie pamięć. Jak zawrzeć w niej całe długie życie człowieka, wypełnione pracą, ambicjami i  polityką?  Zwłaszcza  gdy  nie  ma  się  dzieci,  nikogo,  komu  można  by przekazać  dorobek,  majętności  i  władzę  zdobyte  z  takim  poświęceniem i trudem.
Bękartów swych prymas nie liczył, bo choć poczęć wynikło bez liku za sprawą jego kropidła przez te wszystkie wypełnione posługą lata, to żadnego uznać wedle praw ludzkich ani boskich nie mógł za swoje. Nie to, by nie dbał o owoce swej słabości do płci niewieściej. Co to, to nie.
On, Prażmowski, przecież nie kukułka, co do obcego gniazda podrzuca jajo, szkodę jeno czyniąc w domu gospodarza. Hojny był zawsze, nawet bardziej, niż należało. Suty grosz przekazywał na utrzymanie dziatek, opłacał naukę, a czasem, gdy bastard okazywał się zdolny w teologii, pamiętał, by zapewnić mu gładki start życiowy na jakiejś tłustej plebanii.
I  to  mu  właśnie  fałszywcy  i  pokutnicy  wypominali,  w  żywe  oczy zarzucali rozpustę, a przecież ludzka rzecz grzeszyć cielesnością. Zdarzało się to licznym kardynałom, a i niejeden papa rzymski błogosławieństwa przez łożnice udzielał, bywało, że faworytom tej samej płci.Tych ostatnich Prażmowski zresztą miał w obrzydzeniu. Co dobre dla nowoczesnego Europejczyka, niekoniecznie przystoi Sarmacie, a zacny człek przy  dziewkach  powinien  obstawać,  a  nie  jak  ten  dzięcioł  po  ciemnych dziuplach dłubać.
Wykrzywił się ksiądz prymas w myślach, acz nie za długo. Bo też inna, chmurniejsza troska oblekła jego oblicze.
– Olszowski knuje przeciw mnie w Rzymie i niestety jego knowania odnoszą skutek – powiedział głośno, nie panując nad irytacją. – Zdał się w tej sprawie na Wiedeń. Kardynałowie habsburskich ziem, Niderlandów, Italii, Rzeszy i Hiszpanii posiadają wielkie wpływy w kurii rzymskiej, nie wiem doprawdy, kiedy ta moc fałszywa przeważy szalę na mą niekorzyść.
– Kardynał de Bonzi nie dopuści do tego nieszczęścia – odparł Morsztyn z przekonaniem. – W Paryżu są świadomi, że bez waszej ekscelencji sprawa francuska nie ma szans powodzenia w Rzeczypospolitej.
– Prawda to – mruknął smutno Prażmowski i zawiesił wzrok na złotym pierścieniu z brylantem lśniącym na jego dłoni. – Od dwunastu lat z górą wspieram Francuzów w ich projekcjach na tron polski i co z tegoż mam, jeno sromotę, głód i mizerię.
Brew Morsztyna strzeliła w górę, ale oddać trzeba podskarbiemu, umiał zachować powagę.
–  Ksiądz  prymas  jest  przygnębiony,  to  zrozumiałe  –  odezwał  się przymilnie.  –  Taka  niewdzięczność  ze  strony  narodu  musi  boleć.  To zaskakujące  niezrozumienie  oczywistej  prawdy,  że  czas  posługi  waszej ekscelencji to kolejny złoty wiek dla ojczyzny.
–  Do  niewdzięczności  ciemnego  narodu  już  przywykłem  –  przyznał Prażmowski.  –  Bardziej  boli  mnie,  że  kuria  rzymska  nie  docenia  mych zasług. – Jego twarz sposępniała. – Jeśli dojdzie do najgorszego, wypowiem posłuszeństwo  papieżowi  i  powołam  Kościół  narodowy  –  wypalił,  czymwprawił w osłupienie Morsztyna. – Ja już pokażę tym w Rzymie, co to znaczy Prażmowski. – Dla podkreślenia tych słów potrząsnął bojowo kułakiem.
Morsztyna zatkało kompletnie, milczał i wybałuszał oczy na prymasa, jakby ujrzał w nim wyjątkowo egzotyczne stworzenie.
–  Nie  czas  na  takie  plany,  księże  prymasie  –  wydukał  wreszcie.  – Zaufajmy mądrości Ojca Świętego.
–  Racja,  Andrzeju.  –  Prażmowski  poprawił  nerwowo  rękaw  szaty.  – Słusznie prawisz. Nie czas czernić myśli. Bóg da, uspokoi się wszystko.
Zapadła cisza. Na zewnątrz dmuchał porywisty wiatr, bijąc i tłukąc swym lodowatym  oddechem  w  osadzone  w  oknach  szyby.  Rozmyślał  ksiądz prymas, rozmyślał pan Morsztyn. Obaj mając na względzie w najpierwszej kolejności interes własny.
Imć podskarbi przerwał milczenie.
– Myślałem trochę o tym, co rzekła pani Sobieska o reformach. Coś jest w tym koncepcie – powiedział ostrożnie, świdrując wzrokiem prymasa.
– A i owszem, jest: trud daremny i zapewnione z góry niepowodzenie – skomentował chłodno i lekceważąco Prażmowski. – Przy tych nastrojach niczego  rozsądnego  nie  przeprowadzi  się  w  sejmie,  jedna  partia  będzie blokować drugą,  choćbyś,  Andrzeju,  chciał wprowadzić najpotrzebniejsze i pilne zmiany. – Duchowny odchrząknął, otarł usta. – Przy tym ustroju nic nie zmienisz, a tylko zdrowia i nerwów sobie naszarpiesz. Zwyzywają cię przy  tym  od  najgorszych,  łapówki  dawne  wytkną  i  prebendy,  oskarżą o siedem grzechów głównych i tuzin pomniejszych, a na koniec okaże się, żeś  Żyd,  agent  moskiewski  i  brandenburski  lizojajec.  O  zamachu  będą krzyczeć jak na pożogę, że im wolności starodawne chcesz odbierać. Ileż to razy  próbowałem  coś  dobrego  przeprowadzić  na  sejmie  za  poprzedniej królowej… – Ksiądz prymas machnął dłonią zniechęcony. – Wszystko tojako psu w dupę.
– Ale może by tak podejść do sprawy racjonalnie – podjął imć podskarbi niezrażony. – Po kupiecku konsensus znaleźć i miast swarów ciągłych o to, kto bardziej winny niepowodzeń ojczyzny, rzemieślników wspierać, drogi kłaść  na  wzór  niemiecki,  handel  rozwijać,  jak  to  robią  na  Zachodzie. Bogactwo pomnażać, a przez to obywatela życie znośniejszym uczyniwszy, na wdzięczność narodu zasłużyć.
Prażmowski  taksował  Morsztyna  pobłażliwym  wzrokiem.  Podskarbi zdawał   się   zapatrzony   w   Europę,   gdy   ksiądz   prymas,   i   owszem, nowoczesność cenił, ale kiedy służyła ona jego osobistym celom. Dajmy na ten przykład drukarnia, co ją założył w Łowiczu, wielkim kosztem mistrzów z Torunia sprowadziwszy. Opłaciło się to sowicie. Teraz z pras drukarskich piękne  Biblie,  śpiewniki  i  katechizmy  schodziły,  a  te  na  jarmarkach, odpustach i podczas świąt kościelnych za żywy grosz sprzedawano. W ślad za nimi szły z pras ryciny świętych i żywoty męczenników wielkim braniem cieszące się na Jasnej Górze i kalwariach wszelkich.
Papier i farba drukarska zamieniały się w pieniądz niczym woda w wino galilejskie.  Z  każdego  zainwestowanego  grosza  wychodził  talar  zarobku, a przecież były i insze korzyści z tego technicznego novum.
Prasy drukarskie, gdy nie tłukły świątobliwych tekstów, wypluwały ze swych trzewi nie mniej udane fraszki i paszkwile wymierzone w Korybuta i  Habsburżankę,  złośliwe  rymowanki,  pamflety,  satyry  i  krytykanctwa, oblewając pomyjami całe dworskie stronnictwo. Co dodać należy, paszkwile owe    jeszcze    większym    wzięciem    cieszyły    się    wśród    obywateli odwiedzających odpusty i kalwarie niźli religijny asortyment.
I  taką  nowoczesność  Prażmowski  pochwalał  i  wspierał,  a  propozycja Morsztyna to nic innego jak mrzonka, a nawet gorzej – gruby błąd.Tej   nocy   znów   we   śnie   była   z   mężczyzną.   Całował   ją,   pieścił stwardniałymi dłońmi, a na koniec, gdy była na to gotowa, przygniótł ją całym swym ciężarem i kochał mocno, tak jak to jest tylko możliwe.
Sen był tak realistyczny, że obudziła się z jękiem rozkoszy na ustach. Upłynęła chwila, nim dotarło do niej, że to tylko emanacja jej pragnień. Pieśń Amora zaklęta we krwi.
Jak bywa to w snach, kilka szczegółów było niejasnych – miejsce tegoż kochania, pora, noc czy dzień, a także, co troszkę niepokoiło Marysieńkę, osoba kochanka. Budząc się z żywym obrazem siebie leżącej pod męską sylwetką, doznała lekkiego poczucia winy. Czyż nie powinna śnić wyłącznie o Janie?
Nie widziała męża od dwóch miesięcy i zaczynała wariować. Jej ciało domagało się miłości lub też, by ująć rzecz bez literackich eufemizmów, potrzebowała dobrego rżnięcia.
„Inaczej wybuchnę od środka”, pomyślała rozdrażniona, który to stan ostatnimi dniami utrzymywał się w niej permanentnie.
Nie tak dawno jeszcze szybko i bez trudu znalazłaby rozwiązanie na tę dolegliwość, wystarczyło powabne spojrzenie i gest, by zwabić ku sobie pięknego  mężczyznę.  Z  tym  akurat  nie  miewała  kłopotów,  od  kiedy skończyła   piętnaście   lat.   Dwór   królowej   Ludwiki   Marii,   gdzie   się wychowała, może nie był tak swobodny jak italskie czy galijskie koterie, ale z całą pewnością sprzyjał dłuższym czy krótszym romansom. Niejednego wielkiego  pana  i  dwórkę  ugodziły  strzały  Amora.  Nikt  nikomu  z  tego powodu wyrzutów nie robił, a król i królowa sami nie skąpili przykładu, jak luźno można traktować wierność małżeńską.
Maria Ludwika znała siłę kobiecego  oręża,  o  tyleż przewyższającego męskie zabawki: szable, rapiery i muszkiety, że dającego nowe życie miast śmierci, rozkosz w miejsce bólu. Każda młoda dama szybko uczyła się odswej patronki, jak zwabić, usidlić i omotać mężczyznę, nie pozbawiając go przy tym złudzeń, że jest tym jedynym, wspaniałym i niezastąpionym.
Marysieńka   od   podlotka   nasiąkła   swobodnym   i   wyrachowanym erotyzmem, przyswoiła go chętnie i z radością, stał się dla niej przepustką do lepszego życia.
Choć czasem i za to przychodziło jej płacić wysoką cenę.
Westchnęła i wydostała się z pościeli. Pochyliła się nad srebrną miednicą i ochlapała rozpalony dekolt i twarz. Odczekała, aż woda nawilży jej ciało i ochłodzi je z pożądliwości.
Zadzwoniła  po  służbę  i  usiadła  przy  toaletce.  Zawsze  zaczynała  od włosów, swej największej dumy, czarnych jak krucze skrzydła, falujących i gęstych. Pokojowa bardzo zręcznie posługiwała się grzebieniem, ale i tak dwa   razy   Sobieska   skarciła   ją   za   nieudolność.   Służka   puściła   te uszczypliwości mimo uszu – po dziesięciu latach służby u pani wiedziała, że markiza bez chłopa w łóżku staje się kąśliwa jak osa.
Po ułożeniu fryzury przyszedł czas na pomady, szminki i tusze. Marysieńka przyłapała się na tym, że coraz więcej czasu spędza przy
zwierciadle. Wypatrywała nowych zmarszczek w kącikach ust i przy oczach, szukała ich na szyi i dłoniach. Upływ czasu przerażał także ją, na szczęście wciąż miała przed sobą jeszcze kilka lat młodości.
Na  koniec  dostarczono  jej  suknię,  błękitną  z  jedwabnym  kwiatem wszytym pod stanikiem.
Jasna  szyja,  szczupłe  ramiona  i  biust  przyciągały  nie  tylko  wzrok mężczyzn,  ale  także,  co  cieszyło  hetmanową  nieraz  bardziej,  zawistne spojrzenia kobiet. Uśmiechnęła się do swego odbicia.
Ponieważ panowie już wczoraj zapowiedzieli, że wybierają się polować na lisa, Maria Kazimiera postanowiła spędzić dzień z Teofilą.
Dziewczyna  od  momentu  rozmowy  z  matką  popadła  w  melancholię.Niemal przez całą drogę do Łowicza Marysieńka musiała znosić jej szlochy, pocieszać ją i przekonywać, że wszystko się ułoży po myśli zakochanych. Oczywiście kłamała, ale czasem wbrew twierdzeniom moralistów słodkie kłamstwo jest lepsze niż gorzka prawda.
Alkowa    Teofili    mieściła    się    w    tym    samym    skrzydle    pałacu prymasowskiego,  co  komnaty  hetmanowej.  Przemierzając  korytarz,  pani Sobieska mijała służbę krzątającą się po pokojach. Jak zwykle gdy w pobliżu nie było państwa, czeladź kręciła się bez ładu i składu, leniła się albo kradła. Ileż to razy sama musiała się użerać z tą nienasyconą czeredą, która miast być wdzięczna za dach nad głową, strój i utrzymanie, zapłaty się domagała.
Przechodząc obok jednej z komnat, usłyszała rwany jęk. Zatrzymała się i   zerknęła   przez   niedomknięte   drzwi.   Wewnątrz   na   kobiercu   leżał kamerdyner  w  rozpiętej  liberii,  a  na  nim  niczym  amazonka  siedziała okrakiem  pokojówka.  Marysieńka  zamarła,  wpatrując  się  w  cwałującą dziewczynę,  w  jej  uwolnione  z  gorsetu  piersi  uwięzione  w  dłoniach kochanka, wyprężone plecy i biodra, twarz oblaną anielskim rumieńcem.
Rozpalona i pochłonięta podglądaniem, nie spostrzegła, jak stanął za jej plecami.
– Piękny widok, nieprawdaż, przyjaciółko? – szepnął, łaskocząc wargami jej ucho i opierając dłonie o jej talię.
Drgnęła, poznając ten głos. Obróciła się twarzą do Jana Wielopolskiego świadoma, że cała jest w pąsach.
Nie było sensu usprawiedliwiać się z tego, na czym właśnie ją przyłapał. Delikatnie, acz stanowczo wydostała się z uchwytu przystojnego magnata.
Uniosła wzrok i napotkała oczy stolnika, piękne i ciemne, a przecież błyszczące niczym gwiazdy.
–  Myślałam,  że  wraz  z  pozostałymi  gonisz  za  lisem  –  powiedziała z nadzieją, że nie rumieni się za mocno.– Wymówiłem się z łowów bólem biodra, ale nie żałuję. – Uśmiechnął się. – Wpadła mi w ręce o wiele śliczniejsza zdobycz.
Para kochanków w komnacie musiała ich usłyszeć, gdyż nagle poderwali się z podłogi i lękliwie spoglądali w stronę uchylonych drzwi.
– Zostawmy ich – zaproponował łaskawie Wielopolski.
Maria Kazimiera skinęła głową. Odeszli za róg korytarza. Marysieńce nie umknęło, że biodra pana stolnika sprawują się doskonale. Znaleźli się pod komnatą Wielopolskiego.
– Wstąpisz na kawę? – Zatrzymał się pod drzwiami. – Doskonała, wprost z Amsterdamu. Pobudza krew i zmysły.
Zmysły pani Sobieskiej zostały rozbudzone aż nadto, o wiele bardziej, niźli nakazywały rozsądek i skromność niewieścia.
„Powinnam odmówić”, pomyślała stanowczo.
Rozejrzała się po korytarzu, byli zupełnie sami.
– Może na chwilę – wyszeptała i poprawiła włosy.
Stolnik  nie  zwlekał.  Wprowadził  damę  do  alkowy.  Zatrzasnął  drzwi, pozostawiając nas w niezaspokojonej ciekawości co do smaku i aromatu rzeczonej kawy, a także tego, na jakim meblu i w jakiej konfiguracji została spożyta.
Teofila obudziła się z krzykiem zatykającym krtań, zlana potem, z sercem tłukącym  się  w  piersi.  Otworzyła  szeroko  oczy  i  przez  moment  utkwiła wzrok w ciemnej teksturze rozpostartego nad łożem baldachimu.
„To tylko sen, nic więcej”.
Ta myśl przyniosła jej ulgę tak wielką, że niemal się rozpłakała.
Rytm jej serca uspokoił się, lecz widmo straszliwej mary nie straciło wyrazistości, wciąż czaiło się pod powiekami niczym złowrogi cień. Czuła,że gdy tylko zamknie oczy, znów ujrzy twarz Witolda, trupio bladą, upstrzoną drobinkami jego krwi. Zobaczy martwe oczy i sine wargi, które tak kochała całować.
Zadrżała z rozpaczy i gniewu.
Skąd ten sen, ostrzeżenie to czy zwykła emanacja jej głęboko skrywanych lęków? Wstała z łoża i odgarnęła muślinowe kotary. Przeszył ją chłód.
Za  oknem  szarzało,  a  ogień  w  kominku  skurczył  się  do  ledwie widocznego żaru ukrytego pośród nadpalonych szczap drewna i węgielków. Postanowiła  nie  wołać  służącej,  po  koszmarze  nie  miała  ochoty  nikogo widzieć, musiała zebrać myśli. Używając pogrzebacza i podpałki, roznieciła płomienie. Pojaśniało, a ciepły strumień powietrza owiał jej twarz i szyję, otulił i dodał otuchy. Na krótko, nim znów ujrzała w wyobraźni trupio bladą twarz ukochanego mężczyzny.
Zagryzła wargę, wpatrując się w gorejący ogień.
A  jeśli  to  omen?  Ostrzeżenie  przesłane  we  śnie  przez  Najświętszą Panienkę, do której co wieczór składała prośby o opiekę? Wiedziała przecież, że  pani  matka  celowo  rozłączyła  ją  z  Witoldem.  Ukochany  udał  się w orszaku księżnej na Litwę, gdy ona towarzyszyła wujence w podróży do Łowicza.
Czy księżna Katarzyna gotowa była posunąć się do najgorszego, aby usunąć Witolda z życia krnąbrnej córki?
Teofila zadrżała, tym razem z lęku. Znała odpowiedź na to pytanie. Pani matka bywała bezwzględna, gdy przychodziło decydować o potędze rodziny. Pycha i ambicja zdawały się wszystkim, czym kierowała się w wychowaniu dzieci  i  dobieraniu  kolejnych  mężów.  A  od  tego  był  już  tylko  krok  ku usprawiedliwieniu zbrodni.
Teofila zacisnęła dłoń na medaliku z Najświętszą Panienką noszonym na szyi. Witoldowi groziło niebezpieczeństwo. Musiała go ostrzec.Zapaliła świecę i ustawiła lichtarz na owalnym stoliku. Papier, kałamarz i przycięte gęsie pióro były na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać, szybko, nieco  chaotycznie,  nie  zwracając  uwagi  na  staranną  kaligrafię,  o  której zawsze przypominała jej pani matka.
Gdy  skończyła  kreślić  ostatnie  słowa,  sięgnęła  po  piasek  i  wysypała złociste  drobiny  na  wilgotny  atrament,  odczekała  moment  i  strząsnęła posypkę, a potem złożyła kartę. Wykorzystując płomień świecy, stopiła lak i odcisnęła w nim swą pieczęć.
Wówczas dotarło do niej, że musi znaleźć sposób, aby dostarczyć list Witoldowi.
Rozważała gorączkowo, komu może zaufać. Jedyną osobą, która przyszła jej na myśl, była wujenka. Teofila zdecydowała się błagać ją, aby posłała umyślnego do Witolda.
Zadzwoniła  po  pokojówkę  i  z  jej  pomocą  ubrała  się  w  jasnobeżową suknię,  dobrała  też  szal  z  owczej  wełny,  który  zarzuciła  na  ramiona.  Z młodzieńczą,  lśniącą  cerą  nie  musiała  korzystać  z  kremów  ani  szminek, takich jak te zajmujące większą część toaletki Marii Kazimiery. Wujence nie zbywało bynajmniej na urodzie, wciąż była piękna, oczywiście jak na swoje lata – oceniała Teofila z właściwymi młodości pychą i zadufaniem.
Zresztą teraz nie dbała o to, jak wygląda. Tylko dla jednego mężczyzny pragnęła  być  piękna.  Odprawiła  służącą  –  miała  co  do  niej  podejrzenie graniczące z pewnością, że szpieguje ją dla księżnej matki. Ukryła list do Witolda pod szalem, odczekała chwilkę i wymknęła się do pustego holu.
Panowie magnaci hurmem wybrali się polować na lisa, dzięki czemu Teofila  nie  musiała  znosić  ich  niechcianych  komplementów  i  lepkich spojrzeń.  Prym  wiódł  w  tej  sferze  Jan  Wielopolski.  Zanudzał  Teofilę dykteryjkami, mając nadzieję zaimponować pannie wiedzą i humorem, często wtykał w ich rozmowę dwuznaczne i nieobyczajne żarty. Zapewne w jegomniemaniu miało to czynić go atrakcyjnym w oczach młodziutkiej kniahini, ale zabiegi te odniosły odwrotny skutek. Jak tylko mogła, unikała stolnika.
Pozostali  panowie,  w  pojęciu  nastoletniej  pannicy  niemalże  starcy, ograniczali się do wodzenia za nią tęsknym wzrokiem, nadto często i nader długo zawieszając oczy na jej biuście, biodrach i złączeniu ud. Nawet ksiądz prymas, choć duchowny i metryką najstarszy, nie omieszkał słać w jej stronę pożądliwych spojrzeń.
Teofila wzdrygnęła się. Tak bardzo chciała się znaleźć w bezpiecznych ramionach Witolda.
Szybkim  krokiem  ruszyła  pod   komnatę  Sobieskiej,   minęła  służkę odkurzającą   miotełką   obrazy   i   drugą   szorującą   posadzkę   mydlinami. Przeskoczyła zgrabnie nad śliską plamą i wnet dotarła na miejsce.
Ku jej rozczarowaniu komnata była pusta. Teofila zawołała wujenkę, zajrzała do garderoby i za parawan umywalni.
Nic, Maria Kazimiera zniknęła.
Dziewczyna podeszła do okna i wyjrzała na ogród z nadzieją, że gdzieś pośród  klombów  i  żywopłotów  wypatrzy  postać  Marysieńki.  Ale  i  tam ujrzała jeno smutną, mokrą jesień.
Sięgnęła po list i nerwowo zgięła go w dłoni.
– Co robić, wracać do siebie czy czekać? A jeśli czekać, to jak długo? Zaburczało jej w brzuchu. Pomyślała, że zje tutaj, czekając na powrót
wujenki. Maria Kazimiera z pewnością nie będzie się gniewać.
Zadzwoniła szarfą umocowaną przy łożu. Służąca zjawiła się szybko, miała jeszcze okruszki pieczywa na ustach. Teofila zażyczyła sobie bułeczek z  miodem,  powideł  i  serów,  owczego  i  krowiego.  Mięsa  nie  jadała  tak wcześnie.
Pokojowe uwinęły się szybko z prostym śniadaniem. Teofila usiadła przy stoliku i skubiąc po troszku wszystkiego z tacy, zaspokoiła głód.Nie był on zresztą szczególnie wielki, zmartwienia skutecznie wypełniały jej  umysł  i  żołądek,  psując  apetyt.  Hetmanowa  wciąż  nie  wracała,  więc Teofila z nudów zabrała się do przeglądania książek z biblioteczki. Sądząc po tytułach, były to same romanse i poezja miłosna, po francusku i włosku. Nie dostrzegła ani jednej pozycji napisanej przez polskiego autora. Być może nic ciekawego Polak nie potrafił napisać lub też – jak Teofila skłonna była sądzić – wszystko, co światowe, wydaje się ludziom lepsze, atrakcyjniejsze i godne uwagi, a wyrób rodzimego artysty czy rzemieślnika traktują jako pośledni.
Otworzyła  jeden  z  tomików  opisanych  jako  liryka  miłosna.  Zaczęła czytać. Na żadnej ze stronic nie brakło wzdychań i achów, frywolnych strof, soczystych     niczym     kiście     dojrzałych     winogron     paralel     tudzież przyprawiających o rumieniec rymów.
Wciągnęły  ją  te  wiersze,  wzburzyły  oddech  i  rytm  serca.  Zajęły wyobraźnię w nieprzyzwoity sposób, strofa po strofie kształtując w umyśle panny obraz splecionych nagich ciał.
Coś trzasnęło.
Niemal wypuściła tomik z rąk, gdy otworzyły się drzwi. Pospiesznie odłożyła książkę na regał i obróciła się ku wujence z wypiekami na twarzy.
Marysieńka  przystanęła  zaskoczona  widokiem  siostrzenicy.  Poprawiła zwichrowane włosy i ukryła zmieszanie za troską.
– Długo czekasz?
Teofila zerknęła na wskazówki zegara.
– Jakąś godzinę. Gdzie wujenka była?
– Na zewnątrz, w nocy dostałam duszności.
– Nie widziałam wujenki w ogrodzie. – Zerknęła w okno. – I tak bez okrycia wujenka wyszła?
–  Tylko  na  taras,  zostawmy  to  –  ucięła  wypytywanie  Marysieńka.  – Wydarzyło się coś?– Mam złe przeczucia tyczące się Witolda – wyznała Teofila, sięgając pod szal złożony na fotelu. Pokazała wujence list. – Boję się o niego.
Sobieska zawiesiła na niej baczne spojrzenie.
– Czy przemyślałaś mą radę? – zapytała, nie odebrawszy listu z rąk siostrzenicy.
Teofila oburzyła się, w jej oczach zabłysły łzy.
– Przecież już tłumaczyłam, nie wyjdę za kniazia Dymitra – podkreśliła swój opór tupnięciem. – Jeśli wujenka nie chce mi pomóc, sama znajdę sposób na dostarczenie listu.
Pani Sobieska popatrzyła na nią z mieszaniną pobłażania i rozdrażnienia. Ileż to razy prowadziły podobne dyskusje? Szczerze powiedziawszy, miała już dość cackania się z upartą panną.
– Oczywiście możesz spróbować – rzekła i napełniła puchar czerwonym winem.  –  Miej  przy  tym  na  uwadze,  że  gdy  twa  matka  przechwyci korespondencję,  Witold  znajdzie  się  w  niebezpieczeństwie.  Póki  księżna Katarzyna ma nadzieję, że zmądrzejesz i zgodzisz się zostać żoną kniazia, póty twój ukochany jest bezpieczny. Do czego zdolna jest się posunąć, gdy zwątpi w twój rozsądek?
Marysieńka zawiesiła pytanie niczym katowski topór. Uniosła puchar do warg, obserwując znad srebrnej krawędzi naczynia pobladłą twarz Teofili.
– Matka nic nie zyska, ucieknę do klasztoru – zagroziła dziewczyna, ale powtarzała  tę  groźbę  tak  wiele  razy,  że  sama  już  nie  wierzyła  w  jej spełnienie.
Maria Kazimiera odstawiła puchar.
– Zmarnujesz sobie życie, a Witolda i tak nie uchronisz przed zemstą księżnej – przepowiedziała złowróżbnie. – Chcesz wypłakiwać oczy na jego grobie?  Do  końca  swych  dni  mieć  poczucie,  że  zapłacił  życiem  za  twą upartość?– To nie upartość, lecz miłość! – zawołała Teofila ze złością. – Liczyłam, że wujenka to zrozumie.
– Rozumiem i wspierałam was, jak tylko byłam w stanie. Twoja matka jeszcze w Warszawie chciała zamknąć cię pod kluczem, a Witolda wtrącić do lochu.  –  Głos  pani  Sobieskiej  przybrał  twardy  ton,  kipiał  utajnionym gniewem. – Wyperswadowałam to Katarzynie i wywiozłam cię z dala od niej. Być może już wtedy ocaliłam Witoldowi życie. I co mnie za to spotyka? Wyrzuty i niewdzięczność.
–  Nie  zdradzę  Witolda,  nie  zdradzę.  –  Teofila  potrząsnęła  bezradnie głową. – Nigdy.
– W takim razie to twój ukochany zapłaci za twój upór. Gdybyś naprawdę go  kochała,  tak  jak  twierdzisz,  jego  bezpieczeństwo  byłoby  dla  ciebie najważniejsze.
Po policzkach młodej kniahini pociekły łzy.
– Niech wujenka tak nie mówi, kocham go nade wszystko.
– Jeśli tak, to ocal go. – Marysieńka zbliżyła się do dziewczyny, chwyciła ją za dłonie. – Obiecałam wam pomóc, radzić najlepiej, jak potrafię. Ale to na nic, gdy będziesz nadal głucha na rozsądek i argumenty.
Teofila  milczała  załamana.  Sobieska  czuła,  że  nie  powinna  dłużej nalegać. Nie chciała przedobrzyć.
Wyjęła list z drżącej dłoni dziewczyny.
– Przekażę to Witoldowi. Ale obiecaj mi, że przemyślisz moje słowa. Teofila  otarła  łzy  z  twarzy  i  skinęła  głową.  Maria  Kazimiera  ukryła
przesyłkę w sekretarzyku.
– Błagam wujenkę o jedno – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Pani matka nie może się dowiedzieć o tym liście.
– Bez obaw, możesz mi zaufać – zapewniła ją Marysieńka miękko.–  Wiem,  taka  jestem  wujence  wdzięczna.  –  Teofila  uśmiechnęła  się, czując,  że  na  chwilę  opada  z  niej  ciężar  trosk.  –  Jak  długo  zostaniemy w Łowiczu?
–  To  zależy,  z  czym  przyjedzie  Jan  i  co  postanowią  na  radzie.  Tu jesteśmy bezpieczne. Zamek ma silne fortyfikacje i liczną załogę.
– Czy naprawdę grozi nam wojna domowa?
– Tego wykluczyć nie sposób – przyznała pani Sobieska. – Jeśli dwór nadal będzie dążył za wszelką cenę do zniszczenia opozycji, pozbawienia nas urzędów i majętności, wtedy… – zagryzła niespokojnie wargę – nie widzę innej drogi, niż stawić opór tyranii.
Teofila tak naprawdę nie chciała słuchać o polityce, spiskach i walkach koterii, jej myśli i serce były zajęte czym innym. Pani Sobieska wyczuła to, pożegnała  młodziutką  kniahinię  pocałunkiem  w  policzek.  Gdy  Teofila zamknęła za sobą drzwi, odczekała moment, a potem sięgnęła do wnętrza sekretarzyka. Otworzyła list wręczony jej w zaufaniu i podeszła do okna. Przez dłuższą chwilę zapoznawała się z treścią.
Skończywszy czytać, Marysieńka wydęła wargi w zamyśleniu i ścisnęła list w dłoni. Na zewnątrz zaczął padać śnieg z deszczem, wirujące płatki kotłowały się zamiatane podmuchami wiatru. Maria Kazimiera skupiła wzrok na jednym z takich płatków przylepionym do szyby. Stanowił miniaturowe dzieło  sztuki.  Wystarczyłaby  jednak  tylko  odrobina  ciepła,  oddech  lub dotknięcie dłonią, aby zniknął na zawsze, a w jego miejsce pojawiły się miliony innych śnieżynek, równie niezwykłych.
Pięknych i nietrwałych jak ludzkie losy.
Pani Sobieska podeszła do kominka i cisnęła list w płomienie. Pragnienia i nadzieje Teofili rozbłysły na moment i szybko sczerniały strawione przez ogień.
Aż został z nich tylko popiół.Z Morsztynem miała okazję pomówić na osobności dopiero po obiedzie, podczas   przechadzki   po   ogrodach   rezydencji   prymasa.   Puste   alejki wyznaczone przez oszronione żywopłoty i klomby doskonale nadawały się do  odbycia  poufnej  rozmowy.  Podskarbi  czekał  na  nią  na  ławeczce ustawionej nad oczkiem wodnym. W szarozielonej wodzie pływało kilka kaczek,    które   najwyraźniej   dokarmiane   przez   mieszkańców   pałacu zrezygnowały z podróży w odległe krainy południa. Podskarbi, słysząc kroki na  żwirowej  alejce,  odwrócił  się  i  uśmiechnął  przyjacielsko.  Wrzucił  do wody resztę przyniesionego chleba i otrzepał dłonie, po czym podniósł laskę opartą o ławeczkę i z jej pomocą się wyprostował.
– Przejdźmy się – zaproponował.
Skierowali się w stronę drzew, za którymi wznosiła się wieża kościółka. –   Nie   pisałeś   do   mnie   ostatnimi   czasy,   choć   z   niecierpliwością
wyglądałam wieści od ciebie – powiedziała z wyrzutem Marysieńka.
– Czasy nie sprzyjają wysyłaniu listów. Nie wiemy, jak dużo z naszej korespondencji trafia w ręce sług Korybuta. Kłopoty naszego gospodarza wzięły się z tego, że zanadto powierzał swe tajemnice i plany kartom papieru.
Sobieska z irytacją wykrzywiła kąciki ust. Nie spotkała się z podskarbim, by wysłuchiwać jego wymijających odpowiedzi.
– Wiesz, o czym mówię – rzekła stanowczo. – Jak ufam, pamiętasz swą obietnicę, że znajdziesz człowieka, który targnął się na moje życie i zabił mi dziecko.
Morsztyn zatrzymał się i popatrzył jej prosto w oczy.
– Pamiętam, pani, i moi ludzie wciąż pracują nad jego odnalezieniem.
– Niczego nie odkryłeś? – Czuła rozczarowanie i złość.
Morsztyn westchnął.
– Jeno tyle, że ów człowiek mógł być widziany we Wschowie, tuż zanim przekroczył  granicę  ze  Śląskiem.  Widziano  go,  jak  wsiadał  do  powozujadącego do Drezna, ale nie można mieć pewności, że to był poszukiwany przez nas truciciel, choć wskazują na to pewne poszlaki. Aby się upewnić, wysłałem do Saksonii kilku ludzi.
– Każ im go pochwycić i dostarczyć do kraju – zażądała natychmiast. – Jeśli jest winien, przyzna się na mękach.
– A jeśli nie jest winien?
– Wezmę ten grzech na swoje sumienie, jak wiele innych.
Morsztyn zawiesił na niej wzrok, a potem skinął głową.
– Wyślę polecenie do Drezna – obiecał.
– Dziękuję. Wiedz, że będę ci wdzięczna za tę przysługę.
Gdy  wyszli  zza  osłony  drzew,  powiało  mrozem  i  Morsztyn  uniósł futrzany kołnierz swojego okrycia. Chwilę milczeli, przemierzając placyk przed kościółkiem. Minęli otwarte wrota i stojącą osobno dzwonnicę, na której   gzymsie   przysiadły   nastroszone   gawrony.   Jedno   z   ptaszysk, wyjątkowo wielkie, zakrakało złowieszczo w ich stronę.
– Katarzyna prosiła, abym pozdrowił cię w jej imieniu – odezwał się Morsztyn, gdy przebrzmiał ptasi skrzek. – Żona rada była przyjechać ze mną do Łowicza, ale córeczka nasza Izabela rok dopiero skończyła i doktorzy odradzali obojgu podróż w taką niepogodę.
– Słusznie, o zdrowie maleństwa trzeba dbać, chuchać na nie i dmuchać – zgodziła się Maria Kazimiera. Większość dziatek umierała, nie dożywszy szóstego roku życia, a w taką pogodę byle przeziębienie mogło się zakończyć tragicznie dla dzieciątka. – Bardzo dobrze wspominam Katarzynę – podjęła niezbyt  szczerze  Marysieńka.  –  Zawsze  była  mi  przyjaciółką  na  dworze naszej dobrodziejki królowej.
Owszem,  Katarzyna  Gordon,  córka  pułkownika,  emigranta  z  biednej Szkocji, który w poszukiwaniu lepszego życia przeniósł się do Polski, nie była jej wrogiem, ale trudno było pani Sobieskiej nazwać ją przyjaciółką.Takich zresztą próżno by szukać we fraucymerze Ludwiki Marii tamtego czasu. Każda z panien dwórek na rapt pragnęła znaleźć dla siebie męża, najlepiej młodego magnata z dużym majątkiem i jeszcze większymi perspektywami na karierę w parlamencie. Największa wojna o kawalerów toczyła się stale między Marysieńką a Klarą Pac – obie piekielnie ambitne Francuzki nie raz i nie dwa rzucały się sobie do twarzy z pazurkami i cud jeno sprawił, że nie poczyniły sobie szkody na urodzie.
Nie umniejszając w niczym rudawej Szkotce, przyznać trzeba, że Maria Kazimiera  i  Klara  przewyższały  ją  południową  urodą,  cenioną  przez mężczyzn,   i   zalotnym   temperamentem,   którego   brakło   wychowanej w  surowym  katolicyzmie  Gordonównie.  Z  powodu  zbytniej  skromności Katarzyna pozostawała panienką, gdy inne dwórki jedna po drugiej łapały dobrych  mężów.  Drugą  przeszkodę  stanowiła  pozycja  jej  ojca  Henryka Gordona,  który  choć  w  Szkocji  uchodził  za  szlachetnie  urodzonego,  tu, w  Rzeczypospolitej,  musiał  uzyskać  indygenat  przyznawany  przez  sejm. Dopiero gdy rodzinę przyjęto do herbu, a było to w przedostatnim roku wojny   ze   Szwedami,   Katarzyna   mogła   zainteresować   sobą   jakiegoś kandydata. Ale i wówczas pech zdawał się trzymać Szkotki – miast wydać ją za kogoś z Sobieskich, Potockich, Leszczyńskich czy Lubomirskich, królowa oddała jej rękę Morsztynowi.
Marysieńka  pamiętała  te  kpiące  uśmieszki  dwórek,  gdy  Katarzyna pochlipywała w kącie na wieść, że przyjdzie jej poślubić ledwie sekretarza królewskiego,   jak   powszechnie   przyznawano   –   człowieka   zdolnego i pracowitego, lecz bez majątku i wpływów.
Stary  Gordon  w  przeciwieństwie  do  córki  nie  był  niechętny  temu mariażowi. Miał nosa do zięcia, oddać mu to należy. Morsztyn za protekcją Ludwiki Marii piął się w górę ze zręcznością małpy, unikając pułapek losu
i  konkurencji.  Cyniczny,  bezwzględny  oportunista,  a  przy  tym  niezłydyplomata szybko uzbierał sobie pomniejszych urzędów i starostw, aby na koniec, przed abdykacją Jana Kazimierza, chwycić dla siebie najtłustszy kąsek, podskarbiostwo koronne.
Stare rody pieniły się i zgrzytały zębami, jednak Morsztyn wyrósł już za wysoko, by go utrącić. Zresztą był ostrożny. Nie afiszował się, pozostawał w cieniu. Pozwalał wysuwać się na pierwszy plan innym – Prażmowskiemu, Janowi, nawet Wielopolskiemu. Odgrywał przy tym rolę pilnego, niewiele znaczącego   pomocnika   wielkich   panów,   choć   w   rzeczywistości   nic w stronnictwie malkontentów nie mogło nastąpić bez jego udziału.
– Wasza siostrzenica to piękna, dojrzała już kobieta – przerwał milczenie podskarbi, gdy zeszli z placyku w jedną z oszronionych alejek. – Czas już, by taki anioł uszczęśliwił jakiegoś mężczyznę.
Maria Kazimiera popatrzyła z ukosa na swojego rozmówcę.
– Masz waćpan kogoś konkretnego na uwadze? – Ani myślała zdradzać się przed starym lisem ze swych planów wobec Teofili i kniazia Dymitra, była za to ciekawa, co też uknuł podskarbi.
– Skoro król Ludwik nie podjął jeszcze decyzji, które z książątek ma do nas  podesłać,  należy  zaordynować  Paryżowi,  aby  kandydat  do  tronu  był kawalerem  lub  wdowcem.  Teofila  ma  wszelkie  predyspozycje,  by  zostać królową. Jest młoda i powabna, pochodzi ze starego rodu, jest też powiązana przez krew z Sobieskimi.
Marysieńkę zatkało, perspektywa kłaniania się przed Teofilą i służenia jej okazała się trudna do przełknięcia.
–   Czy   nie   przyjęło   się,   że   królowa   zawsze   pochodzi   spoza Rzeczypospolitej? – podjęła po chwili, gdy nabrała pewności, że Morsztyn nie wychwyci niechęci w jej głosie.
–  To  prawda,  od  czasów  ustanowienia  Rzeczypospolitej  wszystkie królowe  prócz  Anny  Jagiellonki  pochodziły  z  zagranicy  –  odpowiedziałprawie natychmiast imć podskarbi koronny – lecz skoro mogliśmy na elekcji wybrać sobie króla Piasta, to i możemy mieć Polkę za jej wysokość. Racz mieć na względzie, pani, że nie będziemy znali charakteru przysłanego z Paryża pretendenta do korony. Nie daj Bóg okaże się to drugi Henryk Walezy albo jaki inny huncwot czy złośliwiec niepotrafiący uszanować naszych wolności i obyczajów. Wtenczas królowa musi być dla naszego stronnictwa niczym kotwica trzymająca okręt na wzburzonym morzu, wierna nie małżonkowi, lecz ojczyźnie, rodzinie i naszej partii.
Marysieńka dostrzegała wiele racji w słowach towarzysza przechadzki. Czuła jednak całą sobą, że nie zdzierży takiego wyniesienia Teofili, nie gdy sama w głębi serca roiła sobie marzenia o koronie dla siebie i Jana.
– Jak prymas odnosi się do tego konceptu? – zapytała, licząc, że zgasi tym  zapał  Morsztyna.  Nie  wyobrażała  sobie,  aby  Prażmowski  patrzył przychylnie na wyniesienie bądź co bądź familiantki Sobieskich.
–  Prażmowski  da  się  przekonać.  –  Podskarbiemu  nawet  nie  drgnęła powieka. – Wystarczy przedstawić mu dobre argumenty. Zaufaj mi, waćpani.
Marysieńka prychnęła w myślach. W tej sprawie była to ostatnia rzecz, na którą mogła sobie pozwolić.
– Powiadom Paryż o twym pomyśle – zgodziła się nierada. Liczyła, że zamiar rozejdzie się po kościach za przyczyną legendarnej pychy Ludwika XIV,  który  nie  zniesie,  aby  Polacy  dyktowali  mu  warunki.  Tymczasem Teofila stanie na ślubnym kobiercu z kniaziem Dymitrem.
Obeszli  staw  od  drugiej  strony  i  skierowali  się  w  stronę  pałacu. Towarzyszyły   im   chrzest   kamyczków   pod   butami   i   stukanie   laski podskarbiego o grunt.
– Czy Ojciec Święty może odwołać prymasa? – zapytała, gdy skryły ich wysokie żywopłoty.
– Prażmowski, zdaje się, bierze tę ewentualność na poważnie, ale do tegodługa droga – uspokoił ją Morsztyn. – Nie stanie się to w tym roku ani pewnie nawet w przyszłym. Gdyby doszło do najgorszego, przez ten czas wiele może się w Watykanie przydarzyć. Ojciec Święty znajduje się u schyłku życia, w każdej chwili należy się spodziewać nowego konklawe. A wtedy kto wie, co się stanie – dokończył wieloznacznie.
Maria  Kazimiera  wyczuła,  że  podskarbi  zna  nadzieje  Prażmowskiego związane  z  tronem  Piotrowym,  podsycane  umiejętnie  i  cynicznie  przez kardynała de Bonziego.
Głupie, nierealne i nadmuchane jak ego prymasa.
Tęsknota zakochanego serca, gdy szczera, jest najokrutniejszą torturą, bez względu na wiek. Tak samo przeżywa się rozstania w młodości, jak kiedy człek przekroczył już czterdzieści lat. Tęsknota jest tym silniejsza, im mniej realne jest spotkanie się z ukochaną osobą, dotknięcie jej, gdy niemożliwa jest choćby chwilka rozmowy, a jedynym sposobem na kontakt pozostaje kartka i atrament.
Jan Sobieski zawiesił pióro nad listem do żony, rzucił smętne spojrzenie na papier lśniący od zasychających nań słów. Nie brakło wśród nich zaklęć miłosnych ani tęsknot wyrażanych na dziesiątki sposobów, ani obietnic, że wkrótce połączy się z ukochaną żoną.
Westchnął od serca i odstawił na bok przybory pisarskie. Z rozmyślań – tyleż  czułych,  co  smętnych  –  wydobyły  hetmana  rumor  na  korytarzu, gromkie pokrzykiwania panów oficerów bawiących się w pałacu i cieńsze głosiki łatwych panien, które zleciały się do obozu wojska jak pszczoły do miodu.
Jan   rozpoznał   głosy   Wyżyckiego,   Jabłonowskiego   i   paru   innych pułkowników zabawiających się nad wyraz chwacko w jego siedzibie, choć żony jegomościów znajdowały się niedaleko od Szczebrzeszyna.Znów westchnął głęboko, znów skierował myśli ku Marysieńce. Oczyma wyobraźni błądził po jej nagim ciele, zagłębiał się w miejsca ukryte, gdzie jeno mąż zaglądać powinien.
Kolejny   raz   łomot   wyrwał   go   z   przyjemnych   rozmyślań.   Ktoś wykopyrtnął się w holu, rycząc przy tym ze śmiechu niczym żubr. Hetman rozpoznał  głos  imć  Baranowskiego,  który  od  blisko  tygodnia  hucznie świętował awans na wyższy stopień.
Drażniły Sobieskiego te hałasy i szumne zabawy, kłuła złość, że gdy inni swawolą, on tkwi przy biurku jak ten kołek w płocie. Ale też nie chciał wzbraniać swoim pułkownikom radowania się po zwycięstwie, rozumiał, że człowiek, który uszedł żyw z wojny, w dwójnasób pragnie się cieszyć, życie garściami brać i napychać się nim aż do rozpuku.
Ktoś  nacisnął  klamkę  od  strony  korytarza.  Jan  napiął  się,  by  zrugać intruza, lecz śmiałkiem okazał się Mikołaj Sieniawski. Zjawił się boso, jeno w samej koszuli i portkach, za to w towarzystwie dziewki uwieszonej mu u ramienia. Też bosej i też w koszuli, sięgającej ledwie połowy ud, zgrabnych zresztą wielce.
Imć  strażnik  koronny  powiódł  mętnym,  zdziwionym  wzrokiem  po gabinecie,  jakby  oczekiwał,  że  zastanie  tu  co  najmniej  rzymską  orgię, a  natknął  się  na  eremitę.  Czknął,  co  chyba  miało  wyrazić  dezaprobatę, i zmarszczył czoło.
– Co tak sam siedzisz, bracie? – spytał bełkotliwie. – Panny czekają, o, patrz, jakie ładne. – Mikołaj wykonał nieskładny gest w stronę jasnowłosej dzierlatki przyklejonej do jego boku.
Jan  łypnął  na  biel  piersi  wymykających  się  spod  rozpiętej  koszuli, pełnych  i  kuszących  niby  dojrzała  winorośl.  Zerknął  wyżej  na  ładną twarzyczkę, czerwone ustka i oczy, zaskakująco trzeźwe, zważywszy na stan, w jakim znajdował się Sieniawski.Bestyjka  też  wpatrywała  się  w  niego,  figlarnie  i  z  wyrachowaniem. Poznał, że kalkulowała, czy nie lepiej będzie odczepić się od chybotliwego okrętu  imć  strażnika  i  pożeglować  w  stronę  stabilniejszego  i  bogatszego galeonu hetmana.
Przez chwilkę gotów był poddać się jej abordażowi, zwłaszcza że maszt miał już w pełnym ożaglowaniu, ale wnet przyszło opamiętanie. Tam gdzieś czekała jego Maria, kochająca i wierna. Nie mógł jej tego zrobić, zdradzić z byle latawicą, nie potrafił.
– Nie kuś, a kysz! – rozeźlony odesłał Sieniawskiego do wszystkich diabłów. – Zostawże mnie w spokoju.
Mikołaj odchylił się, łapiąc pion, i wzruszył ramionami.
– Jak chcesz, ale gdybyś zmienił zdanie… – Beknął, nie dokończywszy myśli, i dziarsko pociągnął pannę na korytarz.
– Zamknijcie za sobą! – warknął Jan.
Trzasnęły drzwi. Został sam, rozdrażniony jak giez.ROZDZIAŁ II
Tym, kim jestem
Listopad A.D. 1672
Dobre  chęci  to  zbyt  mało,  aby  zmienić  cokolwiek  między  Polakami. Trzeba jeszcze złota, siły i charyzmy, czyli tego, czego nigdy nie miał zbyt wiele.
Świadomość  własnych  braków  ciążyła  Korybutowi  niczym  młyński kamień zawieszony na szyi człowieka skazanego na utopienie. Przytłoczony myślami spojrzał w okienko karocy, za którym rozpościerał się widok na obóz pospolitego ruszenia. A raczej tego, co zeń pozostało.
Zaiste smętny był to widok, nie tylko przez wzgląd na burość jesiennych pól, ale i przez pustkę, jaka pozostała po wyjeździe szlachty. Po trzydziestu tysiącach panów braci przybyłych na wezwanie króla i ojczyzny ostały się tylko  ubita  ziemia  i  olbrzymie  śmietnisko.  Ich  zapał  okazał  się  równie słomiany  jak  jego  polityczne  zamierzenia  –  spłonął,  gdy  jasno  rozbłysła zwycięska gwiazda Jana Sobieskiego. Wystarczyła jedna kampania hetmana, aby przepadły wszelkie nadzieje na zmiażdżenie malkontentów. Pozostałotylko to opuszczone obozowisko.
„Obraz mej sromoty i bezradności, który wkrótce miłosiernie przykryje pierwszy śnieg. Zwiastun upadku królestwa”.
– Co się dzieje z nami, księże biskupie? – zwrócił się do Olszowskiego, który także oglądał smutny krajobraz z siedzenia naprzeciw.
W oczach podkanclerzego odbiło się zdumienie.
– Z nami, panie?
– Z Polakami. Czy nie potrafimy doprowadzić niczego do końca, dobrego bądź  złego?  Czy  zawsze  musimy  trwać  w  zawieszeniu  między  jednym wyborem a drugim, aż w końcu nie mamy żadnego? Odnoszę wrażenie, że z  każdym  pokoleniem  stajemy  się  głupsi,  leniwsi  i  bardziej  zazdrośni o wszystko i wszystkich, a już szczególnie o powodzenie innych ludzi.
– Tego nie wiem, wasza miłość, choć przyznaję, że sam się często nad tym zastanawiam. – Ksiądz biskup zmarszczył czoło. – Co się tyczy głupoty i lenistwa, to może jest ich więcej niż kiedyś, za czasów naszych ojców i dziadów, ale bezinteresowna zawiść… Cóż, panie, zapewniam cię, że ta nie była mniejsza, niż jest teraz.
Korybut wydął wargi w zadumie.
Karoca minęła obrzeża obozu, gdzie jeszcze tydzień temu stacjonowały posiłki brandenburskie. Niestety te również odeszły. Książę elektor myślał już o wojnie z Francją i musiał jak najszybciej przerzucić wszelkie dostępne mu oddziały nad Ren. Podobnie zachował się cesarz, który wzbraniał się czynnie  wspomóc  szwagra  w  potrzebie.  Austriacy  i  Niemcy  jak  zawsze prowadzili własną grę i dobrzy byli tylko w pouczaniu i strofowaniu innych.
Myśli króla skierowały się ku żonie. Eleonora opuściła obóz wcześniej i oczywiście towarzyszył jej kapitan Reinhard. Korybut zacisnął usta, gdy wyobraźnia   podsunęła   mu   przed   oczy   widok   tych   dwojga,   nagich
i splecionych w miłosnym węźle.Czyż mógł ją winić za tę słabość? Wiedział, że nie. Wina leżała po jego stronie. A jednak wypełniała go gorycz, bo nikt nie lubi być zdradzany, nawet jeśli jest to rodzaj konieczności.
Musiał przestać się tym dręczyć. Zająć myśli czymś innym.
– Trzeba się wywiedzieć, księże biskupie, czy król Ludwik nadal obstaje przy sprowadzeniu do Rzeczypospolitej francuskiego książątka.
– Mój człowiek na dworze Prażmowskiego nadesłał informację, że do Łowicza zjeżdżają się malkontenci, przybyła też pani Sobieska z siostrzenicą hetmana Teofilą Zasławską. Z pewnością wkrótce będę wiedział więcej.
– Zbierają siły, sprowadzają i wzmacniają wojska nadworne – wycedził Korybut   przez   zaciśnięte   zęby.   –   Dzięki   zwycięstwom   hetmana   ich stronnictwo uszło katastrofie. Teraz szykują się do rozprawy ze mną.
– Wasza miłość powinien wydać rozkazy Czarnieckiemu, aby przesunął oddziały  królewskie  bliżej  Łowicza  –  zasugerował  Olszowski.  –  Niechaj malkontenci  wiedzą,  że  jesteśmy  gotowi  posunąć  się  do  szturmu  na rezydencję prymasa.
– Nie mamy na to dość wielu żołnierzy, księże biskupie, nawet jeśli Pacowie w końcu zbiorą wojsko na Litwie, jak obiecują od miesięcy. Siły królewskie ustępują doświadczeniem armii Sobieskiego, a przecież każdy jeden magnat knujący w Łowiczu ma za sobą prywatne pułki nie gorzej wyposażone niż moja gwardia.
–  Poślij,  panie,  po  hetmana  Chanenkę  –  zaproponował  Olszowski trzeźwo. – On i tak nie ma po co wracać na Ukrainę, tam już Doroszenko i chan krymski wespół szykują dla niego stryczek. Wciąż jest przy nim parę tysięcy    wojska    zaporoskiego,    które    możemy    wykorzystać    przeciw buntownikom. W zamian wasza miłość obieca mu jakieś starostwo i zamek, gdzie będzie mógł osiąść ze swymi mołojcami.
– Problem w tym, że nie mam teraz żadnego nadania na zbyciu, toniemyw długach, księże biskupie, wszędzie tylko zastawy, które trzeba spłacić, bo inaczej zlicytują nas jak pierwszego lepszego Żyda, co mu interes nie wyszedł.
– Na razie wystarczy Chanence sama obietnica przyszłych łask waszej miłości. Z własnej kiesy wyłożę grosz na żołd i zaopatrzenie dla wojska zaporoskiego.
Michał Korybut zawiesił wzrok na podkanclerzym. Olszowski miał wiele zalet, ale hojna bezinteresowność byłaby u niego czymś nowym.
–  To  szlachetna  propozycja,  księże  biskupie.  Jak  będę  mógł  się odwdzięczyć za tę ofiarę poniesioną dla ojczyzny?
– Ufam, królu, w twą łaskawość i pamięć o swym słudze, gdy przyjdzie czas decydować o infule prymasowskiej.
–  Jeśli  Ojciec  Święty  odwoła  Prażmowskiego  z  posługi,  masz  moje słowo, księże biskupie, że to ciebie wskażę na zwolnione miejsce. – Korybut wydął dolną wargę. – Choć przyznam otwarcie, że nie mam wielkich nadziei na tę zmianę.
–   Wedle   wieści   z   Watykanu   kardynałowie   związani   z   domem habsburskim skutecznie naciskają na Ojca Świętego…
– A ci związani z Ludwikiem XIV nakłaniają papieża, by uczynił na odwrót.  –  Korybut  machnął  dłonią.  –  Stara  to  gra,  tocząca  się  od  stu pięćdziesięciu lat z górką. Równowaga sił w Italii to główny kłopot i zadanie kurii rzymskiej. Choćby nie wiem jak bardzo papa chciał coś zmienić, musi tkwić w rozkroku, a to wygodne nie jest. – Król zerknął na umykającą za oknem  ponurą  rzeczywistość.  –  Powiedzmy  to  szczerze,  nie  bulle  Ojca Świętego  obalą  prymasa,  lecz  wyrok  sejmowy  i  miecz,  który  ten  wyrok wyegzekwuje.  I  właśnie  o  ten  miecz  należy  nam  zadbać  w  pierwszej kolejności, aby ostry był i hartowany, a ręka go dzierżąca bezlitosna.
Korybut  przemawiał  cicho,  spokojnie  i  pewien  swych  racji.  Biskupsłuchał i nie przerywał, jak zdarzało się mu czynić jeszcze rok wcześniej.
– Wojna kosztuje, zwłaszcza ta domowa, miłościwy panie. Trzeba nam pieniędzy. Tych zaś braknie na wszystko.
Jakby na potwierdzenie tych słów karoca podskoczyła na wyboju niczym źrebak. Olszowski syknął, przygryzłszy sobie język, i chwilkę trwało, nim podjął urwany wywód.
– Bez uchwalenia podatków na sejmie niczego nie dokonamy, a przecież wiadomo, że panowie łowiccy prędzej zerwą obrady przez liberum veto, niźli dopuszczą do podjęcia uchwał.
– Na liberum veto nic nie poradzimy, księże biskupie. Szlachta pilnuje tej wolności jak źrenicy oka i trzyma się jej kurczowo niczym pijany płotu, niezważający,  że  w  tym  samym  momencie  portki  opadają  mu  do  kolan i każdy sąsiad wychędożyć go może.
– Prawo da się obejść, wasza miłość, od tego są prawnicy i za to biorą ciężkie pieniądze – skonstatował ksiądz biskup. – Byle wola polityczna była, to i sposób się znajdzie. Na początek trzeba ograniczyć do zera plenipotencje podskarbiego Morsztyna, co nie będzie trudne. Obywatele czują do niego niechęć równą tej, z jaką odnoszą się do prymasa.
– Jak to przeprowadzić?
– Powołamy własne komisje skarbowe niezależne od Morsztyna, tak jak postulują Pacowie. Dzięki temu zabiegowi hetman litewski zebrał środki na armię  i  jej  siłą  zapewnił  sobie  dominację  w  Wielkim  Księstwie  –  głos Olszowskiego wybrzmiał zawiścią.
Korybut  miał  świadomość,  jak  bardzo  uwierały  biskupa  te  sukcesy Paców.
– Mus działać nam wspólnie – przypomniał król. – Tylko tak damy radę obciąć łeb malkontenckiej hydrze.
– Najbardziej boli mnie, wasza miłość, że przelew krwi jest nieuchronny.– Olszowski westchnął z boleścią. – Gdybyż nasze nadzieje się spełniły, na Boga, ileż istnień można by ocalić przed bratobójczą wojną. Starczyłoby jeno, żeby Sobieski wycofał się z armią przed mahometanami, okazał tchórzostwo albo i jeszcze łacniej, dał się zgnieść w proch Tatarom – biadolił przygnębiony. – Wtenczas plany nasze i bez rozlewu krwi można by przeprowadzić. Szczury uciekają z tonącego okrętu i nikt nie zostałby przy Prażmowskim. Już dziś na stryku wleczono by go z Łowicza. – Przed oczami Olszowskiego fiknęły pochodnie i topory, fiknęła prymasowska infuła, lecz mary te zniknęły, gdy ksiądz biskup potrząsnął głową z frasunkiem. – Zabrakło bodaj tak niewiele.
Westchnął ksiądz biskup, westchnął i król.
Resztę podróży spędzili w milczeniu. Podkanclerzy, człowiek w końcu już  niemłody,  drzemał,  zaś  Korybut  próbował  skupić  uwagę  na  czytaniu dokumentów i petycji od poddanych.
Nigdy   niemalejąca   sterta   papierów   mogła   przytłoczyć   najbardziej skrupulatnego i pracowitego człowieka. Większość spraw kierowanych do majestatu  tyczyła  się  zniszczeń  spowodowanych  przez  wojnę  z  sułtanem i najazd Tatarów, zwykle petenci wnosili o zwolnienie ich z płacenia ceł i podatków. Inną kategorię stanowiły apelacje o królewską sprawiedliwość, gdy    dochodziło    do    konfliktów    między    mieszczanami    i    Żydami a uprzywilejowaną prawnie szlachtą.
Król,  choć  mógł  zrzucić  ten  ciężar  na  barki  urzędników,  co  dzień poświęcał kilka godzin na czytanie dokumentów, zwykle też notował swe uwagi  na  marginesach  stronic.  Na  podstawie  tychże  uwag  kancelaria królewska wystawiała oficjalne rozporządzenia.
Korybut  nauczył  się  tego  postępowania  od  matki.  Księżna  Gryzelda zawsze  sama  zarządzała  sprawami  latyfundium  i  podległych  jej  miast.Oczywiście Rzeczpospolita przerastała skalą wielkość i problemy majątków Wiśniowieckich i Zamoyskich, ale Korybut postanowił sobie, że skoro nie potrafi być wodzem, postara się zostać przynajmniej sprawnym administratorem. Dzięki wpojonej mu pracowitości podczas czterech lat panowania wystawił więcej zarządzeń i ustaw niż jego poprzednik Jan Kazimierz w ciągu liczonego w dekadach władania królestwem.
Przed zmrokiem dotarli do posiadłości biskupa krakowskiego, gorliwego stronnika  Habsburgów.  Król  udał  się  na  odpoczynek  po  wyczerpującej podróży.
W kominku płonął już ogień i Korybut mógł zrzucić z ramion ciężkie futro. Spoczął na krześle, z kielichem grzanego wina w dłoni. W tym czasie kilkoro sług przygotowywało komnatę na jego potrzeby. Wnoszono sprzęty i słano świeżą pościel. Ochmistrz osobiście przygotował odpowiednią liczbę świec i rozstawił je po całej komnacie.
– Postaw więcej na stole, będę jeszcze pracował – poprosił król.
Po całodziennej podróży odczuwał zmęczenie, ale wiedział też, że nie zaśnie przed północą. W brzuchu i niżej rozpierało go nieznośne napięcie. Przyłapał się na tym, że wodzi wzrokiem za młodziutkim lokajem, gdy ten układał poduszki, klęcząc na skraju łoża i wypinając szczupłe pośladki.
Korybut przełknął ślinę i zmusił się, aby spojrzeć gdzie indziej. Traf chciał, że jego wzrok padł na zwierciadło zawieszone przy oknie. Zobaczył w nim niskiego, grubego człowieczka z niemal łysą czaszką i nieciekawym obliczem. Widok ten dodatkowo pogorszył mu nastrój.
Łoże zostało przygotowane i ochmistrz dyskretnie wyprosił służbę na zewnątrz.
– Coś jeszcze, miłościwy panie? – zapytał, stojąc w pół drogi do drzwi. – Powiedz Lazarowi, że chcę z nim mówić – zdecydował Korybut. Dworzanin ukłonił się i wyszedł z komnaty, zostawiając swego królawśród dręczących go wątpliwości.
Mówi się, że czas pozwala zapomnieć o miłości, pogrzebać namiętność, która raz rozgorzała w sercu i członkach. Wiśniowiecki przypuszczał, że ci, którzy  mówią  w  ten  sposób,  nie  kochali  szczerze.  Przynajmniej  on  nie potrafił zapomnieć, a przecież bardzo, ale to bardzo tego pragnął. Czyż to nie jest najlepsze świadectwo miłości?
Wszedł Lazar, cichy i skupiony jak zawsze. Zatrzymał się przed swym panem, czekając na rozkazy.
Korybut milczał niezdecydowany, czy to, co zamierza przedsięwziąć, jest słuszne. Czuł się samotny i nieszczęśliwy. Otaczało go mnóstwo ludzi, lecz o  żadnym  z  nich  nie  mógł  powiedzieć,  aby  był  mu  bliski.  Służyli  mu i doradzali, gdyż tak nakazywał im własny interes. Tylko matka kochała go niemal   bezwarunkowo,   lecz   i   kniahini   nie   potrafiłaby   zaakceptować prawdziwej natury i potrzeb syna.
Po śmierci matki owładnęło nim poczucie winy i obrzydzenie do samego siebie.  Wówczas  uczucia  te  wydawały  się  równie  mocne,  co  kajdany krępujące galernika, ale z czasem pojawił się też gniew na los i ludzi, którzy nie rozumieli, że można być innym niż oni i pozostać dobrym człowiekiem i katolikiem.
Korybut  uznałby  się  za  najbardziej  samotnego  człowieka  na  świecie, gdyby nie świadomość, że jest ktoś jeszcze, kto może być mu bliski w sposób absolutny,  duszą  i  ciałem.  Zacisnął  powieki,  wyobrażając  sobie  ich  obu w  łożu,  jak  dawniej.  Nagich  i  splecionych  ze  sobą,  oddających  się pieszczocie dłoni i ust, uzupełniających się niczym dwie połówki jabłka.
Choć był to jedynie wytwór jego wyobraźni, cieszył się tym widokiem i  świadomością,  że  przekroczył  granicę,  zza  której  nie  ma  już  odwrotu. Odrzuciwszy lęk i poczucie winy, zyskał coś, czego nie odczuwał wcześniej: wewnętrzną akceptację tego, kim jest. Opuszczony przez matkę i żonę niechciał wciąż przepraszać za to, jakim stworzył go Bóg.
Przedłużającą się ciszę zakłócało miarowe stukanie zegara. Każdy ruch miedzianego wahadła, każde drgnięcie wskazówki poruszonej przez ukryty mechanizm grzebały na zawsze przeszłość i to, co ze sobą niosła.
Korybut uniósł ciężkie powieki i popatrzył na Lazara.
– Pamiętasz pokojowego, który służył mi przed śmiercią matki? Miał na imię Miłosz i został odesłany przez królową.
Lazar zmrużył oczy.
– Pamiętam, wasza miłość.
– Odszukaj go i sprowadź do Warszawy. Zrób to w taki sposób, aby nikt się nie dowiedział, zwłaszcza królowa.
Oblicze Lazara pozostało nieruchome, tak że nie sposób było odgadnąć, co  myśli.  Zresztą  Korybuta  nie  obchodziło  to  w  najmniejszym  stopniu. Zmienił się, czuł to gdzieś głęboko w duszy, był larwą, która opuściła kokon i zamieniła się w… tego wciąż nie był pewien.
– Jak każesz, wasza wysokość. – Lazar zrobił króciutką przerwę. – Będę potrzebował pieniędzy, czy mam się zwrócić do skarbnika?
Korybut sięgnął do szkatułki.
–   To   powinno   ci   starczyć.   Liczę,   że   szybko   się   wywiążesz z powierzonego ci zadania.
Lazar  chwycił  trzos  zręcznie  niczym  kuglarz.  Ukłonił  się  i  wyszedł z komnaty.
Trzasnęły  zamykane  drzwi.  Korybut  odetchnął  głęboko.  Teraz,  gdy podjął  decyzję,  czuł,  że  postąpił  właściwie.  Pragnął  Miłosza,  nie  tylko pocałunków  i  dotyku  młodzieńca,  ale  samej  jego  obecności,  możliwości porozmawiania   z   kimś   bez   poczucia   wyobcowania,   bez   krępujących podtekstów i tajemnic. Patrząc wstecz, musiał przyznać, że tylko w obecności Miłosza czuł się prawdziwie wolny. Pragnął odzyskać to poczucie wbrewrozsądkowi i królowej.
Skrzywił usta, powracając w myślach do żony. Dumnej, nieprzystępnej i władczej.
„Ciekawe, co teraz robi”.
Stan umysłu
Eleonora wypuściła z ust twardą męskość i oblizała wargi. Uniosła wzrok i napotkała jasne, rozpalone oczy kochanka. To miał być już trzeci raz tej nocy i dzielny kapitan potrzebował drobnego wsparcia. Powoli uniosła się na kolana i usiadła okrakiem na leżącym na plecach Reinhardzie. Poruszyła biodrami  tak,  aby  wypełnić  się  nim  do  końca,  a  potem  oparła  dłonie o muskularną pierś kapitana.
Stęknął, wyprężył się i położył ciepłe ręce na biodrach królowej. Kochali  się,  nie  zmieniając  pozycji.  Eleonora  leniwie  kołysała  się
w siodle jego lędźwi, wyobrażając sobie, że mężczyzna pod nią jest kimś innym. Marzeniem i miłością niemożliwą do spełnienia. Jej księciem, który przybył wybawić ją z klatki niechcianego losu.
Doznała spełnienia, lecz tym razem nie wtuliła się w pierś kapitana. Za zasłoniętymi   szczelnie   kotarami   jaśniał   już   dzień.   Musieli   zachować ostrożność. Król wprawdzie nie dojechał jeszcze do stolicy, ale przecież nie o niego chodziło. To przed senatorami i szlachtą musiała udawać wierną żonę swego męża, nieskalaną skandalem czy pomówieniem.
– Musisz już iść – zwróciła się do Reinharda.Kapitan podniósł się z łoża, ubrał się w pośpiechu i ucałowawszy dłoń swej pani, opuścił alkowę przejściem łączącym ją z kaplicą.
Królowa  własnoręcznie  odsunęła  kotary  w  oknach.  Na  dachach  lśnił w słońcu pierwszy tegoroczny śnieg.
Narzuciła   na   siebie   długą   suknię   domową   z   ciemnego   jedwabiu i zadzwoniła po służbę. Pod nieobecność króla mogła sobie pozwolić na rezygnację z etykiety i zjeść śniadanie w sypialni.
Ochmistrzyni przyniosła świeże bułeczki z powidłami i miodem, do tego kawę,  mocną  i  aromatyczną,  z  trzema  łyżeczkami  cukru,  sprowadzaną specjalnie  dla  królowej  prosto  z  Wiednia.  Wypieki  były  pyszne,  tak doskonałe, że Eleonora miała chęć mruczeć.
Odkąd zaczęła przyjmować u siebie kapitana, jej nastrój się odmienił, odeszły  w  niepamięć  złe  humory  i  bóle  brzucha,  zniknęło  nieustanne podenerwowanie towarzyszące jej, odkąd przybyła do tego nieprzyjaznego, barbarzyńskiego kraju.
Mogła znów cieszyć się drobiazgami, znajdować w nich przyjemność.
Po posiłku umyła zęby włosienną szczoteczką i przepłukała usta wodą z rumiankiem. Z kilku sukien przedstawionych jej przez panie z fraucymeru wybrała tę opinającą kibić i unoszącą biust, potem oddała się w ręce fryzjera, by po godzinie móc spojrzeć z ukontentowaniem w zwierciadło.
Przeniosła wzrok na zegar, dochodziła dziesiąta.
Dzień  królowej  nie  składał  się  bynajmniej  z  samych  przyjemności. Poleciła ochmistrzyni powiadomić kanclerzynę, że jest oczekiwana.
Niedługo potem Klara Pac usiadła na sofie obok Eleonory, spoglądając z ciekawością na jej wysokość. Miała wielką ochotę zapytać, jak sprawuje się kapitan Reinhard, ale ugryzła się w język. Ostatecznie, choć uważały się za przyjaciółki, jedna z nich była królową.
–  Mam  dobre  wieści  z  Litwy  –  oznajmiła  kanclerzyna.  –  MichałKazimierz zebrał pod Kobryniem ponad pięć tysięcy żołnierzy gotowych służyć w obronie waszych wysokości. Utworzono też konfederację wojskową, do której przystąpili wszyscy najważniejsi dostojnicy Wielkiego Księstwa. Można więc stwierdzić, że Litwa w całości jest wierna królowi.
– W całości? – zapytała Eleonora i zawiesiła badawcze spojrzenie na Klarze. – A twój mąż, kanclerz litewski, także podpisał akt konfederacji?
–  Krzysztof,  jak  ci  wiadomo,  pani,  przebywa  obecnie  w  Warszawie, wobec czego nie mógł złożyć podpisu na dokumencie. Zapewniam jednak, że całym   sercem   obstaje   przy   tronie   i   pamięta   o   łaskach,   których doświadczyliśmy od waszej wysokości.
Królowa uśmiechnęła się słabo.
– Tak, oczywiście.
Nie  zabrzmiało  to  zbyt  szczerze.  Klara  wyczuwała,  że  Habsburżanka czuje do niej żal z powodu postępowania Krzysztofa. Niestety nie mogła wiele z tym zrobić, jej mąż nie należał do mężczyzn, którzy łatwo poddają się czyimś  wpływom,  nawet  jeśli  tym  kimś  jest  młodsza,  piękna  i  zaradna małżonka.
– Czy wasza miłość otrzymała jakieś wieści z Wiednia? – zmieniła temat. Zauważyła już dawno, że gdy była mowa o Austrii i jej pięknej stolicy, Eleonora stawała się mniej surowa, jakby samo wspomnienie ukochanego miejsca działało kojąco na jej rozdarte serce.
Usta królowej rozciągnęły się w miękkim uśmiechu.
–  Owszem.  I  są  bardzo  dobre  –  odrzekła.  –  Powstańcy  na  Górnych Węgrzech zostali rozbici przez wojska mego brata. Odzyskaliśmy Koszyce, a  na  buntowników  spadły  srogie  kary.  W  przeciwieństwie  do  Polaków w Austrii i Niemczech wiemy, że sznur, topór i stos nigdy nie wychodzą z mody.
–  A  sułtan,  czy  nie  wesprze  teraz  buntowników,  gdy  rozprawił  sięz Rzecząpospolitą? – zapytała Pacowa.
– Do Wiednia przybył poseł ze Stambułu, wydaje się więc, że padyszach skieruje gdzie indziej swą żądzę szerzenia islamu.
– Wyruszy przeciw Rosji?
– Albo na szyitów z Persji. Dla sułtana, który jest kalifem wszystkich muzułmanów, to odstępcy groźniejsi dla islamu niż chrześcijanie.
–   Zatem   cesarz   ma   w   końcu   otwartą   drogę   do   interwencji w Rzeczypospolitej? – zapytała Klara z nadzieją.
– Mój brat nie wspomniał nic o wysłaniu wojsk do Polski, przynajmniej nie na obecną chwilę. Wszystkie siły cesarstwa muszą się skupić nad Renem, gdzie armia francuska zagraża naszym prowincjom. Wyśle nam natomiast złoto, za które powiększymy liczbę pułków i chorągwi wiernych królowi.
– Miecz, nawet najpotężniejszy, jest bezużyteczny, jeśli nie dzierży go wytrawny  szermierz  –  zauważyła  trafnie  kanclerzyna.  –  Kto  obejmie w Koronie komendę nad wojskiem królewskim? Będzie to kniaź Dymitr Wiśniowiecki?
– Boże, broń! – zakrzyknęła królowa. – To przecież byłoby proszeniem się  o  katastrofę.  Niech  kniaź  pozostanie  przy  winie  i  rozpuście,  bo  na wojaczce się nie zna. Nawiasem mówiąc, wasz szwagier hetman litewski też nie błyszczy geniuszem wojennym – wytknęła Eleonora zjadliwie. – Ileż to razy za poprzedniej królowej pokpił wasz Michał bitwy i kampanie, ileż razy ściągał  swą  nieudolnością  klęski  na  stronnictwo  królewskie?  Do  takich nieszczęść prowadzi idiotyczny zwyczaj dożywotniego pełnienia urzędów. I co mamy przez to głupie prawo? – Królowa podniosła się z sofy. – Dwaj hetmani    bez    krztyny    talentu    mają    komenderować    armią,    złodziej i malwersant Morsztyn nadzoruje skarbiec, a rozpustnik został prymasem… Wszyscy służą sobie, nie królowi.
– Dymitr może jest mizernym wodzem, ale przynajmniej obstaje wiernieprzy rodzinie – wskazała Klara. – To dumny człowiek, przekonany o swej wartości i talentach, nierozsądnie byłoby zrażać go odsunięciem od komendy nad wojskiem. Uzna to, i słusznie, za obrazę przed całą Rzecząpospolitą.
Eleonora zbyła tę uwagę machnięciem ręką.
– Poboczy się jak zwykle, ale przełknie porażkę, a na pocieszenie ofiaruje się mu jaki urząd i starostwa odebrane malkontentom.
Klara znała dość dobrze Dymitra Wiśniowieckiego i nie uważała, by wbijanie   szpil   dumnemu   ruskiemu   wielmoży   mogło   prowadzić   do czegokolwiek dobrego. Pozostawiła jednak tę sprawę, rozpoznając nastrój królowej.  Eleonora  nie  oczekiwała  rozsądnej  rady,  tylko  przytakiwania własnemu zaślepieniu oraz niechęci do Dymitra i Olszowskiego, najbliższych sojuszników znienawidzonej przez królową zmarłej teściowej.
I właśnie informacji o biskupie Pacowa była najciekawsza.
– Olszowski gdzie? – zapytała kanclerzyna.
– Trzyma się Michała jak kleszcz! – odpowiedziała podniesionym głosem Habsburżanka.  –  Udaje  mądrego,  a  przecież  pomylił  się  dokumentnie w ocenie Sobieskiego. Wmawiał nam, że hetman zrejteruje przed ordą, narazi się na ośmieszenie i pogardę szlachty oraz że każda próba stawienia oporu Tatarom przez wojsko koronne skończy się jego unicestwieniem. Takież to dyrdymały sączył w ucho naszego króla podkanclerzy.
„Nikt nie mógł przewidzieć szaleńczej kampanii, którą podjął Sobieski”, pomyślała Klara. Nikt prócz Krzysztofa, jej męża, który przepowiedział jej, że hetman koronny zyska na tym zwycięstwie sympatię wielu obywateli, zawsze skłonnych podziwiać odwagę i fantazję wojenną.
O tym też perorowała królowa.
– … Szlachta, nawet ta darząca nienawiścią malkontentów i Francuzów, łagodniej wypowiada się teraz o Sobieskim, mając go za wroga mniejszego niż prymas czy Morsztyn. Nim dojdzie do zwołania sejmu, trzeba na nowopodkopać ten niespodziany wzrost autorytetu hetmana w oczach obywateli. Klara uniosła wzrok na swą panią, złotowłosą i gniewną niczym bogini
Hera.
– W jaki sposób?
–  Zawiścią!  –  syknęła  Eleonora.  –  W  tym  kraju  nie  masz  lepszego sposobu, by drugiego oszkalować i zniszczyć mu reputację. – Rozpowie się po kościołach, że hetman rozkradł dla siebie łupy odebrane Tatarom, że ludzi umęczonych niewolą pogańską zostawił głodnych i bosych na zatracenie, bez dachu  nad  głową  przed  nadchodzącą  zimą.  Zrobimy  z  niego  złodzieja i bezdusznika.
– Przyjechałam tu jako podlotek i jedno wiem. Złodziejstwo na Polakach wielkiego wrażenia nie robi – rzekła Klara, patrząc na królową ze skrywanym politowaniem. – Kto tu nie kradnie, wasza miłość? Od senatora i posła w dół, po najniższy urząd w powiecie każden zagarnia do siebie publiczny grosz. Poszłoby po kościołach, że Sobieski uczciwy, to wzniósłby się rumor, że on nienormalny jaki albo, co gorsza, nie Polak. Ale że złodziej? Nie, na nikim to wrażenia nie zrobi, wasza miłość. Owszem, pokrzyczą jeden z drugim przy kufelku dla zasady, a potem przypomną sobie, jak sami kradli, i sprawa pójdzie w niepamięć. To nie Austria ani Niemcy, wasza miłość, tu porządek inną miarą się mierzy.
Eleonora popatrzyła na Klarę zagubionym wzrokiem.
– Mówisz, jakby to było oczywiste, a ja nijak nie potrafię zrozumieć tych ludzi. Moi właśni poddani są mi obcy.
– Nie jest ławo zrozumieć Polaków i żyć między nimi – zgodziła się Klara. – Jeszcze trudniej jest nimi władać, gdyż w sercu buntują się oni na wszystkie nakazy, nie wyłączając tych wynikających z rozsądku. Taka to szalona natura tegoż ludu. Wasza miłość mieszka tu niecałe cztery lata, a ja dwadzieścia  kilka,  a  i  tak  Krzysztof  kpi  ze  mnie,  nazywa  głupiutkąFrancuzeczką. Obawiam się, że Polacy rządzą się swoimi prawami i żyją wedle własnych zasad. Żadne utyskiwania i napominania ich po europejsku nic tu nie zmienią. Teraz ani nigdy.
Grot jadł za dwóch, a nawet za trzech, niczym niedźwiedź przed zimą. Pochłaniał  kaszę  z  okrasą  i  mięsiwo,  popijając  tęgo  piwem  z  pękatego dzbana. Tyner miał jeno nadzieję, że Tomasz lada moment nie ułoży się w słomie i nie oświadczy, by obudzić go wiosną.
Wachmistrz  wyczuł  dezaprobatę  bijącą  od  towarzysza.  Łypnął  nań skonsternowany i zastygł z uniesioną do ust łyżką.
– No co tak się patrzysz jak pies na słoninę?
– Podziwiam twój apetyt i współczuję koniowi, który ma cię dźwigać. Grot żachnął się z urazą.
– Mężczyzna musi jeść, żeby mieć siły i stateczny wygląd. – Umieścił ostentacyjnie strawę w ustach.
– Jak ten lawirant spod Warszawy, co teraz do sejmu został wybrany.
– Ten łysy i pulchny na licu, jakby przed wszystkimi z koryta wyjadał? – upewnił się wachmistrz.
– Ten sam, lizus zatracony. We wszystkich partiach już był, od prawa do lewa, a wszędzie swych zwierzchników całował, sam wiesz gdzie. Kadził im o charyzmie, że nikt takiej nie ma, płaszczył się i opowiadał, że wszystko, co ma w domu, to z łaski pańskiej. Skąd się tacy biorą i kto na nich głosuje? – Tyner powstrzymał się przed splunięciem.
– Tego to nie wiem. Ale nie opowiadałem ci, jak poznałem jednego posła? A gdybym nawet i już mówił o tym cudaku, to powtórzę raz jeszcze na przestrogę. Nie pomnę nazwiska, ale to dopiero była postać i fanfaron. Postanowił  on  sobie  jeść  tylko  szczaw  i  mirabelki,  że  niby  zdrowe  toi pożywne. Twierdził huncwot zatracony, że skoro on żarł to od pacholęcia, to inni także mogą. Co więcej, jeździł po wsiach i dworach, namawiając do tego głupich ludzi, a taką miał siłę wymowy i przekonywania, że w posły go na sejm do Warszawy wybrali. – Grot urwał, by wydłubać resztkę z zębów. – Nie dziwota, że źle w naszej Rzeczypospolitej, skoro tacy do sejmu się dostają.
Tyner podrapał się paznokciem w policzek, szukał argumentu na obronę wybrańców narodu, lecz żadnego nie znalazł.
Jeno wstyd i sromota.ROZDZIAŁ III
Zdziczałe psy
Listopad A.D. 1672
Najgorszy był strach przed tym, co mógł jej jeszcze zrobić. Gnieździł się w   piersi   Charlotty   niczym   szczur   uwięziony   w   wiklinowej   pułapce, przerażony i zdeterminowany, aby wygryźć sobie drogę na wolność.
Gdzieś na podwórzu, poza klitką, w której została zamknięta, szczeknął pies, raz i drugi, po czym zamilkł, jakby uznawszy, że wykonał, co do niego należy. Zapadła cisza i jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był świst wiatru wciskającego się przez szpary baraku.
Chciało się jej pić. Dzban stał na klepisku, tuż na wyciągnięcie ręki. Charlotta uniosła się nieco na łokciu i sięgnęła po naczynie. Pled chroniący ją przed chłodem zsunął się jej z szyi i ramion, odsłaniając metalową obrożę, którą musiała nosić jak udomowione zwierzę. Chwyciła wyszczerbione ucho dzbanka i spojrzała do wnętrza. Na dnie chlupotało niewiele wody. Oceniła, że starczy jej na kilka łyków. Cierpiała pragnienie, co zakrawało na ironię, zważywszy na fakt, że na zewnątrz zawiewał śnieg z deszczem. Zerknęław zakratowane okienko. Bardzo pragnęła do niego podejść i wystawić twarz na wiatr, ale nawet ta namiastka wolności była dla niej niedostępna. Zasięg jej kroków wyznaczał łańcuch łączący obrożę z metalowym kółkiem przymocowanym do ściany. Przez kilka pierwszych dni uwięzienia w tym miejscu próbowała szarpać za ogniwa czy podważyć uchwyt, ale bez powodzenia.
Charlotta usiadła i wysączyła resztę wody z dzbana. Odstawiła naczynie i wcisnęła dłoń w siennik. Jej palce odnalazły ukryty głęboko kamyczek. Podarunek od Zlaty. Wspominając starą, uśmiechnęła się smutno.
Znachorka twierdziła, że ta skalna drobinka umożliwi Mesire poczęcie dziecka.  Racjonalna  część  umysłu  Charlotty  odrzucała  ten  absurdalny pomysł. A jednak zatrzymała kamień. Być może dlatego, że uwierzyła, iż Zlata była prawdziwą wiedźmą, a może kamyczek przypominał jej, kim jest, mimo  obroży  założonej  na  szyję  i  okropnych  rzeczy,  do  jakich  była zmuszana.  Pozwalał  jej  trwać  w  postanowieniu,  że  nigdy  nie  podda  się opresji i nie ulegnie przeciwnościom losu. Mogła udawać słabą i złamaną, ale w  środku  była  jak  skała  i  zawsze,  ale  to  zawsze  odpłacała  pięknym  za nadobne.
Zacisnęła dłoń, czując, jak kamyczek wbija się jej w skórę.
Myślała też o Tarasie, mrukliwym wielkoludzie o dobrym sercu. Zgodził się  przygarnąć  znalezione  w  lesie  dziecko,  uratował  je  przed  śmiercią głodową. Wszystko na próżno. Wciąż czuła gniew i żal do losu za to, co spotkało tę niewinną istotę. Czasem widziała we śnie, jak Kozak wyszarpuje dziewczynkę z jej ramion i roztrzaskuje malutką główkę o powalony pień. Wtedy budziła się zlana potem, dusząc się i modląc do Boga, aby to nie była prawda.
Potem docierało do niej, że ponownie przeżywa koszmar, który już się wydarzył i nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić. Jedyne, co mogłazrobić, to przestać o tym myśleć, zapomnieć i pogodzić się z faktem, że śmierć – podobnie jak życie – rzadko bywa sprawiedliwa.
Otuliła się szczelniej kocem,  ale i tak  drżała.  Dreszcze nie wynikały jedynie z zimna, lecz rodziły się głębiej w żołądku i sercu podsycane przez krążący w jej żyłach strach przed tym, że znów zostanie zabrana do dworu. Ostatni raz była tam trzy dni wcześniej i wciąż dokuczały jej niezagojone rany.
Ponownie rozległo się szczekanie psa, tym razem żywsze i donośniejsze. Zwiastowało  kłopoty.  Zastygła,  nasłuchując niczym sarna ukryta w gaju, osaczona przez krążące nieopodal wilki.
Ktoś wszedł z podwórza do baraku, skrzypnęły zawiasy i rozległy się kroki  w  korytarzu.  Zgrzytnął  rygiel  blokujący  drzwi  jej  celi.  Charlotta zmrużyła   oczy   oślepiona   blaskiem   lampy,   która   oświetlała   od   dołu prymitywną twarz czeladnego.
Wołali  go  Aleksiej.  Nieco  tępawy,  okrutny  i  bezgranicznie  oddany swemu panu, był jedną z kreatur służących Krzeczowskiemu.
Dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z krzywym uśmiechem, po czym odczepił pęk kluczy od pasa i rozwarł metalową obrożę na jej szyi. Gdy to robił,  Charlotta  czuła,  jak  prostak  trzęsie  się  z  żądzy,  widziała  jego rozpłomienione oczy i obślinione wargi. Z pewnością nigdy w życiu nie miał takiej kobiety jak ona. Z początku liczyła, że wykorzysta tę słabość, ale Aleksiej, jak wszyscy w osadzie, bał się Zygmunta Krzeczowskiego bardziej niż samego diabła. Nawet gdyby złapała go za przyrodzenie i rozłożyła przed nim nogi, nie miałby odwagi jej tknąć.
– Wstawaj, wielmożny pan chce cię widzieć – powiedział i nauczony bolesnym doświadczeniem odsunął się przezornie na dwa kroki poza zasięg jej ramion.
Charlotta posłała mu mściwe spojrzenie, szukając na prostackiej gębieśladów po ciosach, które wymierzyła mu, gdy oswobodził ją po raz pierwszy. Niestety siniaki zniknęły, rozcięcia się wygoiły, tymczasem ona wciąż tkwiła w niewoli.
Podniosła  się  z  kolan  i  skierowała  do  wyjścia.  Za  drzwiami  celi znajdowała się sień i kolejne drzwi, prowadzące na dwór.
Po wyjściu na zewnątrz uderzył ją ostry blask dnia. Jak na listopad niebo było czyste, a słońce odbijało się od warstewki szadzi okrywającej podwórze i dachy zabudowań.
Rozległo się głośne krakanie i Charlotta spojrzała na stado wron i kruków wydziobujących  mięso  z  wisielca,  który  dyndał  na  sznurze  kilkanaście kroków dalej. Głowa Abasa, a raczej to, co z niej zostało, przechylała się w stronę ramienia, a tuż pod pętlą powrozu bieliły się odsłonięte przez dzioby kości obojczyka.
Podmuch wiatru obrócił szubienicznika i przez moment czarne dziury po oczach zwróciły się oskarżycielsko w stronę Charlotty.
Przystanęła, spoglądając na truchło murzy. Zgwałcił ją i uczynił z niej niewolnicę, ale choć pragnęła jego śmierci, to obserwując kołyszące się na wietrze zwłoki, nie czuła satysfakcji.
Z  początku  było  inaczej.  W  euforii  syciła  się  zemstą,  gdy  Zygmunt Krzeczowski  rozkazał  sługom  powiesić  tatarskiego  wielmożę.  Z  radością patrzyła, jak twarz Abasa zmienia się, gdy zrozumiał, że zamiast wykupu z niewoli czeka go haniebna śmierć. Potem było jeszcze lepiej. Krzeczowski kazał rozebrać murzę do gołego i wykastrować przed powieszeniem, a jego kutasa i jaja rzucić świniom.
Gdy  Tatar  zadyndał  na  sznurze,  Charlotta  gotowa  była  błogosławić szlachcica za to, że wybrał sprawiedliwość nad okup, który mógł otrzymać z  Krymu.  Szybko  się  przekonała,  w  jak  potwornym  tkwiła  błędzie. Zygmuntowi Krzeczowskiemu nie chodziło o zemstę czy zadośćuczynienieza  zbrodnie  dokonane  przez  murzę.  Zabijał  wyłącznie  dla  przyjemności i dlatego, że mógł to czynić.
– Żywo – ponaglił ją Aleksiej i szturchnął w plecy.
Skierowali  się  w  stronę  dworu.  Parterowy  budynek  z  poddaszem postawiono z dębowych bali i wzmocniono podmurówką. Drzwi do sieni zastali otwarte, wewnątrz dwie młode kobiety myły podłogę na kolanach. Jedna z nich, czarnowłosa, rzuciła Charlotcie ukradkowe spojrzenie. Mesire wyczytała lęk na jej twarzy. Dostrzegła i to, że dziewczynie brakowało palca u lewej dłoni.
Odruchowo zacisnęła pięści, jednak prawdziwy strach ogarnął ją, gdy Aleksiej zaprowadził ją na tyły domu.
Przygarbiła się na widok grubych drzwi z potężnymi zasuwami. Aleksiej otworzył je na oścież i wepchnął Mesire do izby. Wewnątrz zastała trzech mężczyzn  zgromadzonych  wokół  nagiej  kobiety,  która  zwisała  z  liny przerzuconej przez belkę niskiego stropu. Jeden koniec powrozu zapętlał się na złączonych nadgarstkach ofiary, drugi umocowano na półhaku wbitym w ścianę.
Dziewczyna była szczupła, miała małe piersi i wąskie biodra. Jej plecy, pośladki i uda przecinały krwawiące pręgi po chłoście. Głowa nieszczęsnej opadła bezwładnie na pierś i Charlotta nie widziała twarzy zasłoniętej przez ciemne, rozpuszczone włosy.
Zygmunt Krzeczowski strząsnął krople krwi z rzemieni bicza i odłożył narzędzie kaźni na ławeczkę. Jego brat Janusz stał obok, z prawą dłonią ukrytą   w   rękawie   żupana.   Rana,   którą   Mesire   zadała   mu   sztyletem w  gospodzie  kilka  miesięcy  wcześniej,  nie  zagoiła  się  dobrze.  Drugim świadkiem  zabaw  imć  Krzeczowskiego  był  młody  mężczyzna,  którego Charlotta   nie   widywała   wcześniej   w   tutejszej   kompanii.   Jasnowłosy i jasnooki, mógł liczyć szesnaście wiosen, może mniej.Cała trójka przyglądała się jej na różne sposoby. Janusz wpatrywał się w nią z nienawiścią, niczym pies, który bez wahania zagryzie ofiarę, jeśli tylko dostanie sygnał od swego pana. W oczach młodzika gościły ciekawość i ten trudny do pomylenia z czymkolwiek innym błysk chuci, jakim młodzi mężczyźni   oceniają   starsze   od   nich,   atrakcyjne   kobiety.   Zygmunt Krzeczowski   patrzył   jak   zawsze,   jakby   nie   dostrzegał   człowieka, zamyślonym,  mglistym  spojrzeniem.  Jeśli  oczy  są  oknami  duszy,  to  ta, w którą Mesire patrzyła przez zimne, szare źrenice, balansowała na granicy obłędu.
Charlotta   zatrzymała   się   i   wlepiła   wzrok   w   podłogę.   Tak   było bezpieczniej.
Opanowała przerażenie. Okazać strach było najgorszym, co mogła zrobić. Krzeczowski wyczuwał słabość swych ofiar jak wilk węszący woń krwi, żywił się nią i upajał. Wystarczyła odrobina, aby obudzić siedzące w nim zło. Zło o wielu twarzach.
Do tej pory zdołała odkryć w Krzeczowskim dwie osobowości, choć nie wykluczała, że mogło być ich więcej. Pierwsza, widoczna na co dzień dla bliźnich,  była  brutalna  i  okrutna,  lecz  nie  odbiegała  od  tysięcy  innych męskich charakterów ukształtowanych przez żywot w bezlitosnych czasach. Prawdziwie groźna była ta druga, ukryta w głębi, podszyta czystym złem i szaleństwem.
Dwie  dusze  zamknięte  w  jednym  ciele.  Brzmiało  to  jak  opętanie i zapewne większość ludzi widziałaby w tym działanie diabła. Charlotta była za mądra, aby szukać nadprzyrodzonych wyjaśnień tam, gdzie wystarczyło sięgnąć do rozumu i medycyny. Szaleństwo ma wiele twarzy. Czasem bywa, że w umyśle człowieka rodzi się dwie lub więcej jaźni.
Przebywając  w  Tuluzie  pod  opieką  kardynała  de  Bonziego,  była świadkiem procesu kobiety, która nosiła w sobie aż pięć osobowości, każdaz nich używała innego imienia, miała odrębny charakter, a także sposób mówienia i ubierania się. Co niezwykłe, dwie z tychże osobowości nie wiedziały o istnieniu pozostałych.
Eminencję   poproszono,   aby   jako   najwyższy   zwierzchnik   Kościoła rzymskiego  w  mieście  wydał  wyrok  w  sprawie  domniemanego  opętania. Kardynał spędził na rozmowach z nieszczęsną kilka tygodni, a Charlotta notowała każde wypowiedziane przez kobietę słowo.
Ostatecznie  de  Bonzi  uniewinnił  kobietę,   oświadczając,   że  godny pożałowania stan oskarżonej nie jest skutkiem działania sił nieczystych, lecz choroby  psychicznej.  Biedaczkę  odesłano  do  przytułku  dla  obłąkanych. Mesire  kilka  razy  odwiedzała  ją  w  tym  strasznym  miejscu  kierowana ciekawością   i   współczuciem.   Ostatni   raz   tuż   przed   wyjazdem   do Rzeczypospolitej.
– Zostawcie nas samych – rozkazał Krzeczowski chropowatym głosem. Janusz   i   młodzik   wykonali   polecenie   z   wypisanym   na   twarzach
rozczarowaniem. Imć Zygmunt nie myślał jednak dzielić się z nikim swoją zabawką. Przynajmniej dopóki był w niej posmak nowości.
Nie ośmieliła się spojrzeć mu w twarz, ale czuła, jak się jej przypatruje. Zimny, drapieżny i głodny. Czy inni ludzie dostrzegali u niego tę dwoistość natury? Jeśli nawet, to nikt nie miał odwagi przeciwstawić się szaleńcowi.
Drgnęła, gdy za jej plecami zatrzasnęły się drzwi. Zostali sami.
Uniosła   wzrok   i   napotkała   jego   oczy.   Zmieniły   kolor,   stały   się ciemniejsze i głębokie jak studnie. Choć równie dobrze mogła być to tylko gra światła.
Mimowolnie zadrżała. Przerażenie zacisnęło się w jej żołądku niczym pięść.
Wręczył jej bat.
– Wiesz, co robić. Powiem ci, kiedy masz skończyć.Charlotta  zerknęła  na  nagą  dziewczynę  podwieszoną  pod  sufitem. Biedaczka ocknęła się i popatrzyła na nią błagalnie.
Mesire nie potrafiła się poruszyć.
– Kim ona jest? Co zrobiła? – zapytała świadoma, że wiele ryzykuje. Uśmiechnął się kpiąco i okrutnie.
– Czy to istotne? Po prostu ona jest tam, a ty jesteś tu. Gdy zamienicie się miejscami, zapewniam cię, że dziewka nie będzie miała skrupułów.
Uniósł wyżej rękojeść bicza, jakby dawał jej iluzję wyboru. Bić lub samej być katowaną to żaden wybór, nie dla Charlotty, która w wieku dwunastu lat przysięgła sobie, że nigdy więcej nie będzie ofiarą.
Chwyciła drewnianą, wypolerowaną przez uścisk dłoni i pot rękojeść bicza. Sztywna z odrazy do samej siebie obeszła dziewczynę i zatrzymała się za  jej  plecami.  Skupiła  wzrok  na  poranionej  skórze,  przełknęła  ślinę blokującą jej przełyk i powoli uniosła rękę. Rzemień poruszył się niczym wąż. Głodny ciała i krwi.
Spojrzała na Krzeczowskiego i szybko odwróciła wzrok, bo szlachcic zaczynał się niecierpliwić. Była to ostatnia rzecz, do jakiej powinna dopuścić.
Charlotta prosiła Boga, by jej wybaczył i dał okazję do zemsty, za tę dziewczynę i wszystkie inne, które spotkał podobny los.
Wzięła zamach i zaciskając zęby, mocno chlasnęła batem przez plecy kobiety.
Raz, drugi i trzeci, próbując być głuchą na jej błagania i krzyk.
Po wszystkim pozwolił jej się umyć przy wiadrze. Zimna woda prosto ze studni łagodziła siniaki, obtarcia i rozcięcia skóry. Nie mogła jednak ukoić wstydu i upokorzenia. Z tymi uczuciami, a także z bólem odczuwanym przy każdym ruchu Charlotta musiała radzić sobie sama, czerpiąc z wewnętrznejsiły.
Pomagała jej w tym pamięć o Colmarze. O tym, co przeszła, gdy musiała spełniać perwersyjne żądania ojca Dominique’a. Nauczyła się na własnym ciele i dumie, że czasem trzeba poświęcić cząstkę siebie, aby osiągnąć cel i wygrać.
Była też zemsta, słodka jak wiosenna woda. Możliwie okrutna i krwawa. Balsam i lekarstwo, pomagające złagodzić rany po doznanych cierpieniach, choć nigdy niemogące uleczyć ich do końca.
Ojciec Dominique, Andriej, Abas i wielu, wielu innych, którzy myśleli, że mogą bezkarnie krzywdzić ją i wykorzystywać. Myśl o nich, martwych, zimnych,   toczonych   przez   czerwie,   przynosiła   Charlotcie   pociechę w chwilach takich jak ta. Dawała nadzieję, nawet coś więcej – pewność, że i  tego  oprawcę  spotka  kara.  Że  Nemezis  i  tym  razem  stanie  ze  swym obnażonym mieczem po jej stronie.
Do  tego  czasu  powinna  znieść  każdą  ohydną  rzecz.  Wytarła  usta i powstrzymała się, by nie splunąć z obrzydzeniem na słomę. Nie miała wyboru,  jeśli  chciała  zachować  życie  i  odzyskać  wolność.  Uwolnić  się z pazurów diabła.
Stał  pod  belką,  z  której  zwisała  rzemienna  pętla,  dopinał  portki z  całkowicie  obojętnym  wyrazem  twarzy.  Mesire  spojrzała  na  swoje poobcierane do krwi nadgarstki i pochyliła głowę, by nie spostrzegł, że się mu przypatruje. Za nic w świecie nie chciała go rozgniewać.
Zerknęła na wieśniaczkę. Naga i okrwawiona chlipała, leżąc na klepisku. W   przeciwieństwie   do   Charlotty   opierała   się   nierozsądnie   żądaniom Krzeczowskiego. Przynajmniej z początku, nim bat i przerażenie nie zmusiły jej do całkowitej uległości.
Oprawca  minął  je  władczym  krokiem,  wyjrzał  na  sień  i  przywołał Aleksieja warującego pod drzwiami jak wierny pies.Charlotta poprawiła koc okrywający jej nagie ramiona i biust. Sługa nie poświęcił Mesire wiele uwagi. Garbiąc się i drepcząc z nogi na nogę, chciwie łypał na gołą dziewkę.
– Wyjeżdżam rozmówić się z sąsiadami – oznajmił mu Krzeczowski i wskazał na Charlottę. – Dbaj o nią. Gdy wrócę, ma być zdrowa – zarządził surowo.
Mesire wbiła sobie paznokcie w dłoń. Pragnęła rzucić się na skurwysyna, wydrapać mu ślepia, przegryźć gardło i wyrwać czarne serce z piersi.
Pragnęła tego jak niczego innego na świecie, a mimo to wciąż klęczała półnaga nad wiadrem.
Aleksiej oblizał grube wargi.
– A ta? Co z nią zrobić, panie? – Wskazał na wieśniaczkę chciwym spojrzeniem.
Krzeczowski ledwie omiótł wzrokiem leżącą u jego nóg nagą postać.
– Nie jest mi już potrzebna – rzekł znudzony. – Jest twoja do jutra, ale potem odstaw ją do chałupy ojca.
Sługa pokraśniał z zadowolenia, rzucił się do nóg łaskawcy. Szlachcic zbył go niedbałym gestem i wyszedł, zostawiając raba zgiętego wpół.
Gdy   tylko   trzasnęły   drzwi,   Aleksiej   wyprostował   się   i   przybrał wielkopańską  pozę,  co  przy  jego  chamskiej  fizis  wyglądało  nad  wyraz żałośnie.
– Idziemy – machnął grabą na Charlottę, jakby przywoływał kozę czy inszą rogaciznę. – Nie ociągaj się, bo za kudły wywlokę.
Spojrzała  zazdrośnie  na  łkającą  poddankę.  Dziewka  miała  wielkie szczęście.  Jutro  znajdzie  się  w  domu,  blizny  z  czasem  się  zagoją,  a  złe wspomnienia  wyblakną.  Tymczasem  ona  wciąż  będzie  w  mocy  szaleńca i okrutnika.
– No już, wstawaj – ponaglił ją gniewnie Aleksiej. Spieszno było muwrócić do chłopki i wyjeść resztki z pańskiego stołu.
Charlotta, krzywiąc się, wyprostowała kolana i podreptała za nadzorcą na dwór.
Szła   z   opuszczoną   głową,   zerkając   na   boki,   na   twarze   czeladzi i  dworskich  sług  krzątających  się  w  obejściu.  Niektórzy  z  nich  mieli wypisane na obliczach współczucie, ale takich nie było wielu. Większość odwracała   wzrok,   zdjęta   wstydem   i   strachem,   gdyż   nie   jest   łatwo przeciwstawić się złu. W każdych czasach z własnej, nieprzymuszonej woli decydują się na to nieliczni ludzie. Byli też inni, co zazdrościli w czarnych sercach Krzeczowskiemu, wyrzekali nań, że jest skąpy i nie chce podzielić się branką. Rzecz jasna, czynili to w duchu, aby nie narazić się na gniew pana dworu.
Łatwo poznawała tych zawistników, gwałcicieli i końskich zwisów, po tym jak na nią patrzyli, jak gmerali przy portkach, obmacywali ją lepkimi spojrzeniami, szeptali między sobą, wymieniając sprośne uwagi i rechocząc chrapliwie.
Janusz Krzeczowski także obserwował ją z ganku, chmurny jak niebo przed gradobiciem, kryjąc w rękawie okaleczoną dłoń.
Aleksiej wepchnął ją do baraku, między zapleśniałe ściany sieni i dalej, pod   drzwi   celi.   Pod   ich   stopami   zaskrzypiała   podłoga.   Deski   były powykrzywiane  przez  wilgoć  i  czas,  a  niektóre  szpary  między  nimi  tak szerokie, że mieściła się w nich dłoń. Charlotta skupiła wzrok na jednej konkretnej desce i potknęła się przy kolejnym kroku.
– Ałć! – krzyknęła, gdy jej kolano wygięło się i grzmotnęła o podłoże. Ściskając  w  dłoni  koc,  chwyciła  palcami  łepek  gwoździa  wystający
z drewna. Jak dostrzegła wcześniej, był obluzowany.
– Podnoś się, do cholery! – warknął nadzorca.
– Już wstaję – stęknęła.Prostując się z kolan, wyszarpnęła gwóźdź ze zbutwiałej deski i ukryła go pod pledem. Kuśtykając, przekroczyła próg celi i usiadła na sienniku.
Aleksiej  założył  jej  obrożę  i  wyszedł  w  pośpiechu.  Dopiero  wtedy Charlotta obejrzała gwóźdź. Nieco wygięty i okryty rdzą nie prezentował się najkorzystniej, ale był jej przepustką do wolności.
Przechyliła  szyję  i  umieściła  gwóźdź  w  zamku  obroży.  Poruszając prowizorycznym  wytrychem,  usiłowała  odszukać  punkt  odblokowujący zapadkę.  Jako  młoda  dziewczyna  spędziła  setki  godzin  w  posiadłości kardynała de Bonziego, poznając sztukę otwierania wszelkich możliwych zamków. Eminencja zadbał, aby fachu uczył ją najlepszy złodziej w Paryżu. Naukę  zaczęła  od  otwierania  prostych  mechanizmów,  takich  jak  zasuwy w   drzwiach   i   oknach.   Gdy   ją   kończyła,   umiała   sforsować   solidne zabezpieczenia  kufrów  i  tajnych  skrytek  wytwarzanych  na  zamówienie arystokratów przez zegarmistrzów z Genewy.
Ostatnio  nieczęsto  myślała  o  kardynale,  człowieku,  który  podniósł  ją z prochu i upodlenia, a następnie niczym sam Stwórca ulepił na nowo.
Szczęknęło w zamku i obroża poluzowała się na szyi. Charlotta zdjęła obręcz i pozwoliła jej luźno zawisnąć na łańcuchu. Pozbyła się jarzma, lecz od wolności wciąż dzieliły ją krata w oknie i grube drzwi, które można było otworzyć wyłącznie od zewnątrz.
Chyłkiem podeszła do okienka i ostrożnie wyjrzała na podwórze. Było puste,  jedynie  przy  chlewiku  dostrzegła  dziewkę  taszczącą  dwa  ciężkie wiadra z breją dla świń.
Zaburczało  jej  w  brzuchu.  Wiedziała,  że  Aleksiej  przyniesie  posiłek dopiero  wieczorem,  do  tego  czasu  musiała  znosić  ucisk  w  kiszkach i rozmyślać o planowanej ucieczce. Zdawała sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę, aby wydostać się z rąk szaleńca.
Zadrżała na myśl o tym, co Krzeczowski jej zrobi, gdy zostanie złapanai przywleczona do jego stóp. Strach przed konsekwencjami był jednak słabszy niż ten, który odczuwała na myśl o poddaniu się. Postanowiła, że prędzej odbierze sobie życie, niż pozwoli, aby dalej odzierał ją z godności i bił jak psa.
W  zasięgu  jej  wzroku  pojawiło  się  kilku  czeladnych.  Natychmiast rozbiegli  się  po  stajniach,  a  niedługi  czas  później  nadciągnęli  kolejni mężczyźni,  kupą  i  zbrojnie.  Kompanię  prowadził  sam  imć  Zygmunt Krzeczowski, wysoki i o lekko zgarbionych ramionach, na które zarzucił sobie    wilczą    skórę.    Rozległy    się    tętent    i    rżenie    wierzchowców sprowadzonych przez sługi. Zbrojni wsiedli na koń i kawalkada opuściła dwór przez bramę w ostrokole.
Charlotta  wróciła  na  siennik.  Mijały  godziny,  na  zewnątrz  zaczęło szarzeć.  W  pustej,  obskurnej  celi  zbierał  się  półmrok,  gęstniał  i  połykał resztki blasku dnia przenikającego przez zakratowane okienko. Zrobiło się jeszcze chłodniej – gdy oddychała, z jej ust wydostawały się obłoczki pary. Zatopiła się w rozmyślaniach.
Przez   ostatnie   tygodnie   niewoli   próbowała   odnaleźć   nadzieję,   że wszystko, co ją spotyka, nie jest bezcelowym zrządzeniem losu, lecz Bożym planem. Jak większość ludzi, gdy spotyka ich nieszczęście, zwróciła się ku Stwórcy.  Bóg,  który  jeszcze  niedawno  wydawał  się  odległym,  niemym obserwatorem jej życia, stał się od chwili uwięzienia najbardziej zaufanym powiernikiem, kimś, z kim mogła porozmawiać, podzielić się duszącym ją bólem, upokorzeniem i strachem.
Pragnęła  uwierzyć,  że  wystawiając  ją  na  udręki  i  próbę,  Stwórca przekazywał jej w ten sposób wiadomość. Pragnęła, aby tak właśnie było, ale mimo ciągłych rozmyślań nie mogła pojąć, czego od niej chciał i dokąd prowadził.
W niedoli człowiek zaczyna pojmować, że złe uczynki powracają doniego niczym bolesny wyrzut sumienia. Zapewne dlatego częściej niż kiedykolwiek myślała o tych, których skrzywdziła. Większości z nich nawet nie znała, nie pałała do tych ludzi nienawiścią, nie czuła wobec nich nawet zwykłego gniewu. Po prostu wykonywała rozkazy. Teraz wydawało się jej to mizernym usprawiedliwieniem dla własnej podłości.
Nie  mając  innej  nadziei,  zaczęła  myśleć,  że  to  miejsce  jest  częścią pokuty, rodzajem czyśćca, po którego przebyciu będzie mogła powrócić do świata.
Jeszcze we Francji za każdym razem, gdy popełniła jakieś okropieństwo w służbie kardynała, ten wysłuchiwał jej spowiedzi. Wyznawała mu grzech, a on przyjmował go na siebie i dawał rozgrzeszenie. Podnosząc się z kolan, czuła, że oczyściła serce i umysł, zmyła z dłoni krew. Wystarczało jej to, nie pragnęła niczego więcej ani o tym nie myślała.
Po wyjeździe z Marysieńką do Rzeczypospolitej nie miała już u kogo szukać pociechy i odpuszczenia win. Oczywiście i tu byli księża i zakonnicy, lecz Charlotta nie pozwalała, aby ktokolwiek obcy sprawował władzę nad jej duchem i czynami. Po latach dotarło do niej, że w rozmowach z kardynałem de Bonzim chodziło o coś więcej niż o samą konfesję. Widziała w nim kogoś, kto  rozumie  ją  i  akceptuje  bez  względu  na  wszystko.  Szukała  w  nim namiastki ojca, a jednocześnie pragnęła być jego kochanką.
Z rozmyślań wyrwało ją skrzypnięcie zewnętrznych drzwi. Ktoś wszedł do sieni.
Charlotta drgnęła. Nie było czasu na wahanie. Chwyciła obręcz i założyła ją sobie na szyję, ukrywając odpięty zatrzask pod włosami opadającymi na kark.
Po drugiej stronie zgrzytnął odsuwany rygiel i Charlotta ujrzała wąsatą gębę Janusza, młodszego brata Zygmunta. Miał na sobie rozpiętą delię, zza której wystawały rękojeść bicza i nóż.Zamknął  powoli  drzwi,  a  potem  zbliżył  się  do  przykutej  do  ściany kobiety. Niski i chudy przypominał łasicę, której udało się zakraść do kurnika pod nieobecność gospodarza.
–  W  końcu  zostaliśmy  sami,  teraz  zapłacisz  mi  za  to  –  wycedził i wyciągnął prawą rękę do twarzy Mesire.
Blizna po nożu wyglądała nieładnie, ale prawdziwym problemem były przykurczone   nienaturalnie   palce.   Charlotta   domyśliła   się,   że   raniąc szlachetkę, przecięła mu ścięgna. Dla człowieka praworęcznego oznaczało to okrutne upośledzenie. Nie dziwota, że tak jej nienawidził.
Jeszcze jeden gwałtowny czyn z przeszłości, za który przyszło jej płacić. Uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Czy jeśli powiem, że jest mi przykro, to załatwi sprawę? – spytała zjadliwie.
– Ty dziwko! – warknął i uderzył ją w twarz.
Poczuła smak krwi w ustach.
– Tylko na tyle cię stać, kaleko? – wysyczała z drwiną. – Ciekawe, co powie twój brat, gdy się dowie, że tknąłeś jego własność. Będziesz klęczał przed nim jak rab i lizał mu buty.
Janusz wykrzywił złowieszczo wargi. Powoli wyciągnął do niej zdrową dłoń i chwycił za obrożę.
– Wiesz coś o tym, suko, prawda? – parsknął jej w twarz. – Ale to mnie się bój, ja prawdziwie nauczę cię, kurwo, moresu. – Wąsacz się zgarbił, jego nos  niemal  zetknął  się  z  twarzą  Charlotty,  owiewając  ją  przesyconym gorzałką oddechem. – Dostaniesz, co twoje – wysyczał.
„A żebyś wiedział”.
Mesire szarpnęła głową w tył i oswobodziła się z obroży, zostawiając młodszego Krzeczowskiego z kawałkiem żelastwa w dłoni.Szlachcic wybałuszył oczy, a potem uniósł zdziwiony wzrok. Wypuścił obręcz z palców.
Charlotta  wyprostowała  z  całej  siły  kolano  i  wbiła  stopę  w  krocze mężczyzny. To zawsze działało. Wąsacz stęknął i momentalnie zwalił się na podłoże, jakby spod nóg uciekła mu ziemia.
Mesire  zwinnie  umknęła  przed  rozcapierzoną  dłonią  Janusza  celującą w jej twarz i wyszarpnęła mu nóż, który trzymał w pochwie przypiętej pod pasem. Błyskawicznie poderwała się na równe nogi, chwyciła przeciwnika za czuprynę i zadarła ku górze i w tył jego czerwoną od bólu twarz.
– Litości – wyrzęził.
Nie miała najmniejszej ochoty mu jej okazać. Nie po tym, co przeszła. Żałowała tylko, że zamiast tego szczura nie klęczy przed nią jego starszy brat.
Szarpnął się i zadygotał, gdy stal ucięła jego żywot.
Krzeczowski nosił dobre buty – ściągnęła je, nim zalała je cuchnąca ciecz, i włożyła na bose stopy. Pasowały niemal idealnie, co uznała za dobrą wróżbę. Zabrała też delię i pęk kluczy. Jeden z nich pasował do magazynku ulokowanego za ścianą jej więzienia. Zaopatrzyła się tam w linę, krzesiwo i lampkę na tłuszcz. Niestety nie znalazła nic do jedzenia.
Wróciła do celi i zapaliła knot, a gdy płomień przestał się chybotać, przewróciła  lampkę  na  siennik  i  wyszła  na  korytarz.  Zasunęła  rygle i skierowała się do wyjścia na dwór.
Uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na dziedzińcu zrobiło się już ciemno i pusto.
Sień zaczęła zasnuwać się dymem. Charlotta pochyliła głowę i szybkim krokiem przemierzyła plac, mijając obórkę i stajnię oparte o ostrokół.
Zaczęły ujadać psy.
Obejrzała się przez ramię, za kratami jej więzienia gorzał już spory ogień.Zagapiła się i omal nie wpadła na człowieka, który wyszedł z prześwitu między obórką a chlewikiem. To był Aleksiej. Na gębie sługusa odbiło się zdumienie, usta rozwarły się do krzyku. Charlotta chlasnęła nożem, otwierając krwawą dziurę pod podbródkiem mężczyzny. Trysnęła krew i jej nadzorca zwalił się w błoto.
Ktoś krzyknął ostrzegawczo i z budynków wybiegli mężczyźni. Mesire obróciła się, aby stawić im czoła, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy chwytali  wiadra  i  pędzili  w  stronę  szopy,  nad  którą  rozpostarł  skrzydła czerwony kur.
Charlotta   wypuściła   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby   i   uskoczyła w prześwit.
Drabina  stała  oparta  o  dach  obórki,  wystarczyło  przestawić  ją  pod ostrokół.  Mesire  wspięła  się  na  szczyt  ogrodzenia.  Przywiązała  linę  do spiczastego bala, potem przerzuciła na drugą stronę. Spojrzała za siebie. Jej więzienie  płonęło  jasno  niczym  pochodnia.  W  cieniach  rzucanych  przez pożogę  dostrzegła  postacie  kobiet  i  mężczyzn  z  wiadrami,  usiłujących zapobiec przeniesieniu się ognia na sąsiednie zabudowania.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Charlotta   przerzuciła   nogę   nad   zaostrzonymi   palami   i   ostrożnie przemieściła się na zewnątrz palisady. Ściskając w dłoniach linę i szorując podeszwami butów o bale, zsunęła się na ziemię.
Miała tylko jedną szansę.
Uciekać tak szybko, jak pozwalały na to siły. Z nadzieją, że tym razem dopisze jej szczęście.
Głód i zimno to najwięksi wrogowie uciekiniera. Są jak zdziczałe psy, które towarzyszą człowiekowi i czekają, aż osłabnie, a wtedy rzucają mu się do gardła.W  brzuchu  Charlotty  rozległo  się  głuche  burczenie.  Nie  miała  nic w ustach od ubiegłego dnia. Zaciskając zęby, dysząc i brnąc w topniejącym śniegu, dotarła na szczyt kolejnego wzniesienia. Oparła się o pień sosny i popatrzyła na wschód, gdzie w oparach mgieł rodził się nowy dzień.
„Oby szczęśliwy”.
Tam, skąd przyszła, wciąż królowała noc, a świt tykał jedynie czubków drzew rosnących na szczytach i zboczach najwyższych wzniesień.
Od  ucieczki  maszerowała  niemal  bez  ustanku,  robiła  tylko  krótkie postoje. Bolał ją każdy mięsień nóg, a na domiar złego dostała miesięcznego krwawienia.  Niestety  niewiele  mogła  z  tym  zrobić,  ale  niekomfortowe uczucie spływania krwi po udach było drobnostką wobec innych problemów, jakim musiała sprostać, jeżeli chciała umknąć pogoni.
Oczy   Charlotty   wychwyciły   błysk   w   sąsiedniej   dolinie.   Zamarła z przerażenia. Jeśli to pochodnia, pościg był bliżej, niż oczekiwała.
Z napięciem obserwowała rozpościerającą się niżej ciemność. Błysk się nie powtórzył. Uznała, że padła ofiarą omamu wywołanego zmęczeniem.
Powiew zimnego wiatru przeszył ją dreszczem. Bardzo pragnęła usiąść przy ogniu i się ogrzać, ale wiedziała, że nie wolno jej ulec słabości ciała.
Musiała iść dalej.
Powlekła się wzdłuż grzbietu wzniesienia, noga za nogą, nie zważając na ból stóp, kolan i bioder, świadoma faktu, że gdy tylko się zatrzyma, by odpocząć, szybko nie wstanie.
Kilka razy z rzędu zawadziła stopą o dziury czy korzenie ukryte pod śniegiem. W końcu, nie mając więcej sił, opadła na kolana i wyciągnięte przed siebie ręce. To był koniec jej możliwości, wiedziała, że dalej już nie pójdzie.
Kilkadziesiąt kroków od niej znajdowało się zagłębienie w zboczu góry. Dowlekła  się  tam  ostatkiem  sił.  Miejsce  było  suche  i  płaskie.  Charlottaułożyła się na boku z podkurczonymi kolanami.
Zasnęła momentalnie, tak szybko, jakby ktoś przywalił jej w ciemię.
Obudziły ją głód i pragnienie. Mrużąc oczy, spojrzała w niebo. Słońce stało wysoko nad czubkami drzew.
Charlotta wygrzebała się z jamy i nie tracąc czasu, ruszyła przed siebie. Tę część wzgórz przecinały wykroty i jary, często głębokie i strome. Parę razy zmuszona była nadkładać drogi, by obejść przeszkodę.
W jednym z parowów usłyszała szum płynącej wody. Zeszła na dno rozpadliny i zaspokoiła pragnienie.
Pomaszerowała  z  nurtem,  pieniącym  się  i  skaczącym  po  wysypanym otoczakami  dnie,  nim  woda,  straciwszy  werwę,  rozlała  się  na  zielonych łęgach między pastwiskami.
Hen za gęstym lasem pięła się w niebo smużka ciemnego dymu. Być może  znajdowała  się  tam  smołownia  lub  osada  węglarzy.  Charlotta  bez wahania skierowała się w inną stronę – ostatnie, czego pragnęła, to nadziać się na samotnych, żyjących w leśnych ostępach mężczyzn, takich, co to od miesięcy nie widzieli kobiety.
Wkrótce natknęła się na opuszczony szałas. Zajrzała w każdy zakamarek schronienia z nadzieją, że pasterze zostawili coś nadającego się do zjedzenia. Znalazła tylko nadgnite jabłko. Nie zważając na lęgnące się w miąższu larwy, pochłonęła owoc wraz z ogryzkiem.
Ułożyła  się  na  sianie  i  przymknęła  oczy.  Tylko  na  chwilę,  póki  nie zbierze sił.
Nie wiedzieć kiedy zapadła w drzemkę.
Ocknęła się z przeczuciem, że zbliża się coś złego. Złego i głośnego jakujadanie psów wypuszczonych z nagonką. Poderwała się z wysuszonej trawy, z bijącym szaleńczo sercem. Pościg musiał być blisko.
Wypadła z szałasu i uświadomiła sobie, że już zmierzcha.
Pognała w kierunku lasu. Zapadła się między drzewa i nie przestała biec, aż dotarła do strumienia. Szumiąca na kamieniach woda miała pomóc jej zmylić  psy  i  dać  czas  na  ucieczkę.  Brodząc  w  lodowatym  nurcie,  uszła dwieście kroków, nim znów uskoczyła w las.
Pognała dalej przed siebie, na oślep rozgarniając ramionami paprocie i jałowce, aż dotarła do trzech olbrzymich głazów i naturalnej przesieki, za którą rozpościerał się bukowy młodnik. Rzuciła się w jego kierunku, huśtając i gnąc młodziutkie drzewka, by zaraz potem wspiąć się na garb pagórka zarosłego jesionem.
Dysząc   z   wysiłku,   z   kłuciem   w   piersi   podreptała   przez   szczyt wzniesienia.
Zdało się jej, że pościg jest bliżej niż przedtem. Westchnęła z rozpaczy. Goniona ujadaniem wypuszczonych ogarów zbiegła po zboczu przez mech i przysypane śniegiem listowie, przez paprocie i krzaki.
Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Bezwładnie poleciała przed siebie i w ostatnim momencie zdążyła się asekurować rękami i ochronić twarz.
Stęknęła boleśnie, obejrzała się przez ramię.
Ujadanie   psów   rozbrzmiewało   coraz   bliżej,   słyszała   też   krzyki nawołujących się mężczyzn.
Charlotta  wyrzuciła  powietrze  przez  zaciśnięte  zęby  i  podniosła  się z ziemi. Ostatkiem sił potruchtała przed siebie. Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, drzewa skończyły się i wpadła na gościniec. Droga, błotnista i zaniedbana, przecinała wzgórza i las niczym stara blizna.
Mesire poślizgnęła się. Z cichym jękiem opadła na kolana i dłonie. Zastygła, słysząc za plecami głuchy warkot. To był ogar, szeroki w kłębiei nakrapiany. Zatrzymał się, wbijając w ziemię grube łapy, i pochylił łeb. Krzyki jeźdźców dobiegały już z bliska, nie mogła zwlekać.
Zacisnęła palce na rękojeści noża i wyprostowała się, nie spuszczając wzroku z pożółkłych kłów i czarnych ślepi.
Zrobiła krok w tył i wtedy pies skoczył jej do gardła.
Ocalił  ją  grom,  co  strzelił  niespodzianie  jak  z  jasnego  nieba.  Pies grzmotnął o ziemię, zaskowyczał i zdechł, wywarkując ostatnie tchnienie z roztrzaskanej paszczy.
Charlotta uniosła zdumiony wzrok na mężczyznę przypatrującego jej się z siodła. Nosił się jak szlachcic i żołnierz. Za jego plecami podążało konno pięciu dragonów z rusznicami w dłoniach, choć żadna z luf nie dymiła po oddanym wystrzale.
Nie  miała  czasu  się  na  tym  zastanawiać,  gdyż  krzyki  pościgu  się wzmogły  i  zza  drzew  wysypała  się  na  gościniec  gromada  jeźdźców i  ujadających  ogarów.  Psy  zatrzymały  się,  warcząc  na  widok  martwego kamrata,  a  zbrojna  nagonka  zakotłowała  się  na  ciasnej  drodze.  Zygmunt Krzeczowski, pierwszy na czele gromady, wstrzymał swych podkomendnych gromkim okrzykiem, łypiąc przy tym wrogo na hultajów, co ubili mu psa.
Charlotta nie zastanawiała się długo, gdzie szukać ratunku. Przypadła do kolana oficera, obejmując je kurczowo i wznosząc błagalny wzrok.
– Jestem szlachcianką, ratuj, waszmość. Porwali mnie ci zbóje, umęczyć mnie chcą, pohańbić i zabić.
Mężczyzna przyjrzał się jej, ściągnął brwi, a potem uniósł wzrok na imć Krzeczowskiego.
–   Czemu,   waćpanie,   ścigacie   białogłowę   niczym   jakiego   lisa   na polowaniu? – zapytał bez podnoszenia głosu.
Krzeczowski nadął się groźnie.
– Nie twoja to rzecz, waszmość – warknął, czując za sobą siłę zbrojnych.– Oddaj mi ją i za psa zadośćuczyń, a będziesz mógł z kompanami odjechać tam, dokąd cię droga prowadzi.
–  Niewiasta  twierdzi,  że  jest  szlachcianką.  –  Oficer  nie  wydawał  się przejęty groźbami. – Jeśli to nie wasza żona czy podopieczna, żadnego prawa do niej nie macie.
Twarz Krzeczowskiego pociemniała.
– Przelicz sobie, waszmość, ilu nas jest, ile luf mierzy teraz w twoją stronę – powtórzył z gniewem, kładąc dłoń na szabli. – Ostatni raz grzecznie proszę po żołniersku, spierdalajcie stąd, póki możecie, a przedtem zapłaćcie mi za ogara.
Krzeczowski  miał  za  sobą  tuzin  zbirów.  Mesire  spojrzała  na  oficera z przerażeniem, bojąc się, że ten ustąpi pod groźbą przemocy.
– Waszmość mnie czeladzią i rusznicami nie strasz, bo i przy mnie siła – odrzekł oficer i zagwizdał przeciągle.
Wtedy zza drzew i chaszczy rosnących po obu stronach gościńca niczym duchy wyłonili się dragoni z rusznicami. Charlotta od razu zorientowała się, że  teraz  przewaga  jest  po  stronie  żołnierzy.  Krzeczowski  również  to dostrzegł. Z oporem, niechętnie cofnął dłoń od szabli.
– Wachmistrzu, jeśli któryś drgnie, ubijcie go – przykazał dowódca, ani na jotę nie spuszczając wzroku z oprawcy Charlotty.
– Rozkaz, panie poruczniku! – zawołał wysoki, barczysty mężczyzna w wytwornej delii, którą mógłby nosić niejeden posesjonat. Miał twarz zbója, i takież spojrzenie. Na jego szerokiej piersi pod rozpiętym płaszczem dyndał gruby złoty łańcuch. Zarzucił beztrosko na ramię dymiącą wciąż rusznicę i wyszczerzył zęby w czymś, co od biedy można by uznać za uśmiech.
– Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma, jak to mówią, panie Krzeczowski! – zawołał.
Imć Zygmunt ściągnął brwi, wlepił wzrok w stojącą przed nim figurę.– Znasz mnie?
– Ano słyszałem co nieco, słyszałem – odrzekł żołnierz dwuznacznie. Krzeczowski wykrzywił gniewnie usta.
– Wiesz zatem, ile moja familia znaczy w tych stronach. Jeśli chcecie w spokoju przejechać przez te ziemie, lepiej nie robić sobie ze mnie wroga.
–  Z  nikim  zwady  nie  szukamy,  waszmość  –  zapewnił  porucznik.  – Ciekaw jedynie jestem, w czym ci ta białogłowa zawiniła i co z nią uczynisz.
Krzeczowski  zmrużył  oczy.  Charlotta  poznała,  że  jest  poirytowany. Mimo to uśmiechnął się obłudnie.
– Moja to rzecz, na co mi ona – odparł, pochylając się w siodle. – Zapłacę ci za nią dziesięć dukatów odstępnego.
Mesire w panice przylgnęła do nogi oficera.
– Dam waszmości sto dukatów, tylko błagam, nie oddawaj mnie jemu. To szaleniec i bestia. Zabije mnie, jak to uczynił z innymi kobietami.
Porucznik zerknął na Charlottę z chłodnym namysłem, a potem znów przeniósł wzrok na Krzeczowskiego i jego kompanów.
– Honor nakazuje mi ci odmówić, waćpanie. Niewiasta zostanie pod mą opieką – oznajmił.
Charlottę wypełniła niewypowiedziana ulga, ale starczyło jej spojrzeć na Krzeczowskiego, aby się przekonać, że to jeszcze nie koniec.
Twarz jej oprawcy zrobiła się ciemnosina niby gradowa chmura. Blizna znacząca  policzek  wygięła  się  i  wyprostowała  jak  robak  uwięziony  pod skórą,  w  oczach  szlachcica  objawiło  się  znane  jej  zimne  okrucieństwo i bezwzględność.
–  No  to  mamy  pat,  bo  nie  odjadę  bez  dziewki  –  zapowiedział Krzeczowski, ignorując mierzące weń lufy.
Charlotta zadrżała z grozy. Szaleniec gotów był pozabijać ich wszystkichi siebie samego.
Lękała   się,   że   oficer   nie   będzie   chciał   ryzykować   życia   swego i podkomendnych dla ratowania obcej kobiety.
Zacisnęła kurczowo dłonie na udzie porucznika i utkwiła w jego twarzy rozpaczliwe spojrzenie.
– Wolę umrzeć – szepnęła. – Błagam…
Przez oblicze mężczyzny przemknął cień.
–  Niech  rozstrzygnie  pojedynek.  Kto  zwycięży,  ten  weźmie  ze  sobą kobietę – zaproponował oficer, zaskakując wszystkich, na czele z Charlottą.
Krzeczowski roześmiał się niemal wesoło.
– Ostrzegam cię waszmość, że w całej ziemi sanockiej nie znajdziesz takiego, który mi dorównuje w szabli.
– Przyjmuję ostrzeżenie, a teraz stawaj, waćpanie! – zawołał dowódca i zeskoczył z konia. – Zaraz będzie się ściemniać.
– Daj parol, że gdy zginiesz, twój wachmistrz nie każe otworzyć do nas ognia – upomniał się Krzeczowski.
–  Daję  słowo  honoru.  Słyszysz,  Grot?  –  zawołał  porucznik.  –  Jeśli polegnę, masz ich puścić wolno z niewiastą i nie waż się szukać pomsty.
Wachmistrz splunął pod nogi.
– Odjadą wolno – zgodził się bez entuzjazmu.
Krzeczowski zsunął się z siodła, rozpostarł długie ramiona i przeciągnął się, potem sięgnął po szablę i kilkakroć machnął nią od niechcenia.
Porucznik   ściągnął   czapkę   i   delię,   przekazał   je   wachmistrzowi. Krzeczowski także rozebrał się do koszuli.
Reszta zbrojnych zebrała się wokół gościńca, łypiąc ku sobie nieufnie, nie  zdejmując  palców  ze  spustów  rusznic  i  rękojeści  szabel.  Łowczy Krzeczowskiego wziął ogary na smycz, by nie rzuciły się bronić pana i niepodzieliły losu martwego członka sfory.
Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie na wyciągniecie obnażonych szabel. Zakrzywione klingi zalśniły w gasnącym blasku dnia.
Zaczęli krążyć wokół siebie, obserwując każdy krok, gest, mrugnięcie przeciwnika,  próbując  przeniknąć  i  wyprzedzić  jego  zamiar,  wyjść  mu naprzeciw, przechytrzyć i pokonać.
Badali się, doskakując ku sobie na przemian i migając szablami, ścinając się i odskakując z każdym osiągniętym remisem. Łoskot zderzających się kling  niósł  się  nad  gościńcem,  przemykał  nad  obserwującymi  pojedynek towarzyszami  i  wpadał  echem  w  las,  by  wsiąknąć  w  podnoszącą  się  na wieczór  mgłę.  Bliżej  zaś,  tam  gdzie  szable  migotały,  tnąc  powietrze  ze świstem, tam gdzie tłukły o siebie, dźwięcząc metalicznym trzaskiem, zgiełk walki   mieszał   się   i   ginął   w   chrapliwych   oddechach   mierzących   się szermierzy.
Charlotta   z   sercem   w   przełyku   obserwowała,   jak   powoli,   lecz nieustępliwie  Krzeczowski  bierze  górę  w  pojedynku.  Oficer  bronił  się chwacko, czasem też atakował, lecz wprawne oko Mesire dostrzegało, kto z tych dwóch jest lepszym rębajłą.
Szlachetka   coraz   pewniejszy   swej   przewagi   zaatakował   seriami wściekłych  cięć  i  zręcznych  odskoków,  raz  za  razem  siekąc  ostrzem i przymuszając porucznika do odwrotu.
Dowódca dragonów sparował cios i uskoczył w bok, unikając o włos następnego, błyskawicznie wyprowadzonego zamachu szablą. Odpowiedział cięciami, niskim i wysokim, lecz Krzeczowski odbił zręcznie atak, tańcząc na ugiętych  nogach,  i  skoczył  naprzód,  by  dokończyć  dzieła.  Wtedy  szabla porucznika nie wiedzieć jak i kiedy trafiła go w czoło.
Szlachcic   rozdzierająco   wrzasnął,   zachwiał   się,   a   między   jego wybałuszone zdumieniem oczy spłynęła strużka krwi. Poruszył bezgłośniewargami,  zrobił  chwiejny  półkrok  i  zwalił  się  na  ziemię  u  nóg  swego pogromcy.
–   Upadł   na   twarz!   Żyw   jest!   –   krzyknął   siwiuteńki   kompan Krzeczowskiego. Raptem skoczył z pomocą w stronę leżącego na brzuchu szlachcica.
Porucznik  uniósł  szablę  przed  siebie  i  przyłożył  jej  sztych  do  piersi starego.
– Stój, waszmość. Ja zdecyduję, co z nim będzie – wycedził.
Siwowłosy zmrużył oczy.
– To nie po rycersku rannego na śmierć zostawiać – napomniał oficera. – Wielu uzna, że to był mord, jeśli Zygmunt wyzionie ducha, leżąc w błocie jak zwierzę.
Charlotta nie wytrzymała w gniewie.
– To morderca i okrutnik! Zasługuje, by zdechnąć! – krzyknęła na całe gardło.
Porucznik wskazał głową w jej kierunku.
– Prawda to? – zapytał starego.
Szlachcic przygarbił się lekko.
–  Nawet  i  jeśli,  to  niech  Bóg  go  osądzi,  nie  moja  to  władza  ani waszmości.
–   Prawda   to,   każdy   nosi   własne   grzechy   i   z   nich   zda   sprawę w niebiesiech. – Oficer opuścił klingę – Bierzcie go, jeno powiedzcie prawdę, gdy was kto zapyta. Pojedynek był uczciwy.
– Na własne oczy widziałem i zaświadczę przed rodziną – przytaknął stary i sięgnął po nóż. – Opatrzyć go muszę. Mogę?
– Rób, co należy – zgodził się porucznik.
Stary pociął własną koszulę na paski i okręcił nimi z dużą wprawą łebszlachcica.  W  czterech  z  kamratami,  trzymając  Krzeczowskiego  za  ręce i nogi, donieśli go broczącego do wierzchowca i przerzucili przez siodło.
Starszy szlachcic wspiął się na swego konia i pokłonił się oficerowi. Skrzyknął  kompanów  i  hurmem  odjechali,  ciągnąc  za  sobą  psy,  wciąż ujadające za zastrzelonym konfratrem.
Charlotta z ulgą obserwowała podskakujące końskie zady, aż zniknęły jej z oczu. Ucichł tętent kopyt walących gościńcem, ucichło jazgotanie ogarów. Była bezpieczna, ale czy na pewno?
Zerknęła  na  swego  wybawcę.  Przypatrywał  się  jej,  marszcząc  czoło, jakby usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz.
Mesire także miała wrażenie, że już się kiedyś spotkali. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale dopadło ją okropne przeczucie, że znów wpadła z jednych kłopotów w drugie.
Milczenie i kłamstwa
Na  noc  rozbili  się  obozem  w  jarze,  niedaleko  gościńca,  na  którym rozegrał się pojedynek. Na miejscu zastali straż pilnującą trzech wozów.
Porucznik pozwolił żołnierzom rozpalić ogniska, co Charlotta uznała za zbytnią lekkomyślność lub przejaw nadmiernej pewności siebie. Niemniej miejsce na obozowisko wybrano bardzo rozsądnie. Jar miał dwa wyloty, wąskie i łatwe do obrony.
Płomienie    trzaskały    mocno    na    wilgotnym    drewnie,    migocząc
i rozrzucając blask po sylwetkach grzejących się przy ogniskach mężczyzn.Tlące się drobinki sadzy ulatywały w mrok niby świetliki, po czym szybko gasły, porwane przez zimne podmuchy powietrza.
Charlotta cieszyła się ciepłem, grzejąc przy ogniu przemarznięte i obolałe ciało. Jednocześnie w jej umyśle kotłowały się nowe zmartwienia. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak szybko w miejsce dawnych trosk pojawiają się nowe. Nieraz gorsze niż te, których dopiero co się pozbyliśmy. Czasem przyczyną był  zły  los,  częściej  jednak  grzechy  i  zaniechania  z  dawnego  życia. Zapomniane    lub    zlekceważone    czekały    tylko,    aby    wychylić    się niespodziewanie z mroków przeszłości i szczerzyć kły niczym głodny wilk.
Poprawiła kołnierz w podarowanym jej przez oficera płaszczu i uniosła wzrok.  Popatrzyła  nad  ogniem  na  twarz  Tynera.  On  również  się  jej przypatrywał, jak wcześniej na gościńcu.
Być może wciąż starał się przypomnieć sobie, skąd ją zna.
„Lub  też  rozwiązał  już  tę  zagadkę”.  Dreszcz  strachu  wypełzł  jej z żołądka. Zagryzła usta i spuściła wzrok, unikając badawczego spojrzenia.
Z początku była zbytnio przerażona, by go skojarzyć. Widziała tę twarz tylko raz, w trakcie bójki, w którą wdała się z mężczyzną w ciemnej bramie na Kleparzu. Od tego czasu wydarzyło się wiele istotniejszych spraw.
Starała się wyczytać z jego oczu, czy on również ją rozpoznał. Czy z tego powodu ją ocalił, samemu narażając życie? A jeśli tak, to jakie miał wobec niej plany?
Niepewność  wywołała  uścisk  w  brzuchu  Mesire.  Nie  opuszczało  jej uczucie, że z jednych kłopotów wpadła w drugie.
– Nie obawiasz się, waszmość, że Krzeczowscy będą chcieli pomścić krewniaka?
Tyner nie odpowiedział od razu. Podniósł kilka gałązek chrustu i połamał je w silnych dłoniach. Potem znów skupił uwagę na kobiecie.
– Dlatego oddałem go im żywego – wyjaśnił. – Jeśli dopisze nam fortuna,szlachetka wyżyje albo, co bardziej prawdopodobne, będzie umierał kilka dni. – Rzucił drewno w płomienie. – Do tego czasu pójdziemy już za Wisłę.
Charlotta nie była tak optymistyczna. Jeszcze przed zmierzchem niebo zasnuły ołowiane chmury, w każdej chwili mógł z nich sypnąć gęsty śnieg.
Znów naszły ją dreszcze i brała gorączka. Otuliła się szczelniej pledem podarowanym jej przez Tynera i zachłannie wlepiła wzrok w gąsior leżący u jego stóp.
Uchwycił to spojrzenie.
– Rozgrzejcie się, pani Anno – rzekł, wręczając jej kubek z miodem. Podała mu zmyślone imię, podobnie jak nazwisko.
Przyjęła napitek z wdzięcznością. Trunek rozgrzał ją od środka i ukoił rwący ból między łopatkami.
– Jakim sposobem waćpani wpadła w ręce tegoż Krzeczowskiego? Zerknęła na twarz porucznika, poważną i nieodgadnioną.
„Naprawdę mnie nie pamięta czy tylko droczy się jak lis z porwanym kurczęciem?”
Postanowiła, że dopóki nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie, będzie grać rolę nieszczęsnej, skrzywdzonej przez los niewiasty.
– Wpierw trafiłam w niewolę Tatarów, skąd odbił mnie Krzeczowski. Spodziewałam się, że jako szlachcic odstawi mnie bezpiecznie do miasta, ale okazał się nie tylko zbójem, ale i człowiekiem okrutnym… – urwała tylko po to, by wyrzucić z siebie szloch. – Niewolił mnie i pohańbił, zmuszał do… – Uniosła  na  porucznika  zapłakane  oczy.  –  Dziękuję  Bogu,  że  zesłał  mi waszmość pana.
– Teraz żałuję, że nie dobiłem psubrata, ale cóż, stało się, nie ma rady. Z czasem waćpani zapomnisz, znajdziesz ukojenie w modlitwie i objęciach męża.
Spuściła wzrok, udając żałość.–  Jestem  wdową  od  łońskiego  roku  –  oznajmiła  smutno,  licząc,  że rozmówca nie będzie wypytywał o jej koligacje.
– Współczuję. Wielka to niedola dla młodej niewiasty utracić oparcie w tak ciężkich czasach. Mniemam jednako, że rodzinę jakąś macie, gdzie więc was odstawić, pani?
I tę odpowiedź miała przygotowaną.
– Do Radomia, jeśli waszmość panu nie czyni to turbulencji. Mam tam cioteczkę u klarysek. Z pewnością mogę liczyć na jej pomoc.
– Do Radomia mi po drodze – rzekł porucznik po króciutkim namyśle. – Tedy postanowione.
Klepnął dłońmi w zgięte kolana.
– Kładźmy się do snu. Przed nami długa droga przy niepewnej pogodzie – zerknął znacząco na zasnute niebo.
Charlotta pożyczyła mu dobrej nocy. Wspięła się na jeden z wozów, zaległa na deskach i słomie. Otuliła się pledem, szczęśliwa, że ma pełny żołądek i plandekę nad głową.
Wbrew przypuszczeniom noc przeszła bez śnieżycy i tylko nad ranem poprószyło. Jechali traktem przez doliny smętne niczym wdowa schylająca się nad świeżą mogiłą męża. Dzień był wilgotny i mglisty, że i na sto kroków nie widziało się gościńca. Rosnące na zboczach iglaki schodziły pod sam trakt, a ten niby piaskowa rzeczka rozgradzał ponury las.
Charlotta z nudów wyglądała przez uchyloną plandekę na monotonnie przesuwający się krajobraz.
Nic,  tylko  górki  i  lasy,  i  niekończąca  się,  nierówna  szrama  gościńca prowadzącego na północ. Ludzi nie widziało się wcale, a osady, gdy już jakie napotkali, znajdowały się w ruinie, spalone i opuszczone.
Od  Krosna  przez  Dynów  aż  po  Przeworsk  cała  kraina  wciąż  dymiła
i  cuchnęła  grobami  pomordowanych  chrześcijan.  Na  jednym  z  takichcmentarzysk, w niegdyś zapewne ludnej wsi z dworem, natknęli się na grupę niewiast, młodszych i starszych. Te nieszczęsne stworzenia pozbawione przez wojnę opieki mężczyzn, dachu nad głową i ciepłego odzienia na widok nadjeżdżających wozów wyległy z jam i kryjówek niczym cienie, żebrząc o strawę, oferując się żołnierzom za skórkę od chleba.
Tyner utrzymał dragonów w ryzach, dał jałmużnę w miarę możliwości, a  potem  z  wypisaną  na  obliczu  ulgą  odjechał,  zostawiając  za  sobą nieszczęście, któremu nie sposób zaradzić.
Charlotta kuliła się pod kocem na trzęsącym się wozie. Po nocy obudziła się z gorączką i miała wrażenie, że z każdą godziną jest z nią coraz gorzej.
Spojrzała  na  woźnicę  i  jego  pomocnika  –  obaj  siedzieli  na  koźle przygarbieni i smętni. Pewna, że nikt jej nie obserwuje, wsadziła dłoń za kołnierz  i  dotknęła  pleców.  Wyczuła  wilgoć.  Zagryzła  zęby  i  obmacała bolące miejsca. Opuchlizna powiększyła się i Charlotta przypuszczała, że jeśli nie zadba o świeżą wodę i czyste ubranie, na tym się nie skończy.
Z obawą wyciągnęła rękę spod delii i zobaczyła krew na palcach. Wytarła dłoń o słomę służącą jej za siedzenie i owinęła się szczelniej kocem.
Trawiona gorączką zapadła w drzemkę. Do rzeczywistości przywróciły ją przekleństwa woźnicy i zatrzymanie się wozu. Zaciekawiona wyjrzała spod plandeki. Kawalkada zrobiła sobie postój na łączce przy rozstajnych drogach, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stała karczma.
Z budynku zostały w całości tylko komin i piec przygnieciony przez osmalone belki oraz na wpół spopielone ławy.
Charlotta, krzywiąc się z bólu i podpierając o burtę wozu, stanęła na błotnistej ziemi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Tyner i wachmistrz zajęci byli  rozmową.  Za  pogorzeliskiem  rosły  śliwy  i  jabłonie.  Skierowała  się między drzewa. Bolało ją podbrzusze i musiała kucnąć na osobności.
Tuż za spaloną obórką natknęła się na mogiły. Osiem świeżo usypanychbezimiennych kopczyków w rzędzie, jeden przy drugim. Ten, kto wykopał doły, musiał znać konfesję nieboszczyków, gdyż każda z mogiłek miała osobny krzyż: trzy były katolickie, a cztery prawosławne, z poprzeczną belką. Ostatni grób w miejsce krzyża miał wbitą deskę z żydowską gwiazdą wyciętą pospiesznie w drewnie.
Charlotta  zatrzymała  się  na  moment,  obserwując  miejsce,  w  którym nagła,  zapewne  okrutna  śmierć  połączyła  ze  sobą  ludzi  różnych  wyznań i obyczajów.
Weszła w sad i nie przestawała iść, póki drzewa nie przysłoniły wozów i  ludzi.  Kucnęła  i  zrobiła  to,  po  co  przyszła.  Gdy  wyprostowała  plecy, szarpnął nią ból.
Popatrzyła na pola i krążące nad nimi gawrony. Niedaleko sadu rosły w szpalerze olchy i brzozy, pleniły się łęgi.
Charlotta domyśliła się, że płynie tam struga.
Otarła  czoło  z  potu  i  chwiejnym  krokiem  skierowała  się  nad  wodę. Dysząc z wysiłku, dotarła do brzózek.
Powietrze było rześkie, lecz krótki spacer pozbawił ją sił, miała trudności ze złapaniem oddechu, krew łomotała w jej skroniach, oczy zaszły mgłą.
Aby  nie  upaść,  chwyciła  się  łaciatego  pnia.  Coś  ostrego  przebiło  jej skórę, syknęła z bólu. Puściła się i wtedy poczuła, jak wszystko wokół niej wiruje,  korony  drzew  i  niebo,  które  nagle  zmieniło  swoje  położenie. Uświadomiła sobie, że to ziemia usuwa się jej spod nóg, a potem uderzyła plecami  i  tyłem  głowy  o  ściółkę  i  mech.  Wessała  chrapliwie  powietrze i napięła kark, aby się podnieść, lecz gorączka wpierw odebrała jej siły, a zaraz potem świadomość.
Ocknęła się, leżąc na brzuchu z twarzą wtuloną w zwinięty w wałek płaszcz.   Balansując   na   granicy   snu   i   jawy   nasłuchiwała,   poszukującznajomych   odgłosów,   rżenia   koni,   dudnienia   kół   na   wybojach   czy skrzypienia wypaczonej przez wilgoć ośki wozu.
Żaden z tych dźwięków nie dotarł do jej uszu. Półsen pierzchnął jak wystraszone   kuropatwy   i   Charlotta   uświadomiła   sobie,   że   nie   czuje kołysania.  Zdziwiona  uniosła  powieki.  Zobaczyła  wnętrze  izby,  obcej, wypełnionej cieniami.
Zmarszczyła czoło. Ostatnie, co pamiętała, to las i niebo przesuwające się ponad wierzchołkami łaciatych pni. Odgadła, że straciła przytomność i w jakiś sposób znalazła się w tej chacie.
Wraz ze świadomym oddechem poczuła ucisk na żebrach i łopatkach. Zorientowała się, że jej tułów opina bandaż z grubych pociętych pasków płótna.  Podkurczyła  łokcie  i  uniosła  się,  a  gdy  napięła  mięśnie  karku i pleców, szarpnął nią ostry ból.
Stęknęła, po czym zaciskając zęby, usiadła na skraju łóżka. Opuściła bose stopy na zimną słomę rozrzuconą na klepisku. Popatrzyła w okno, w którym rozpięto cienko zeskrobaną błonę z jelit jakiegoś zwierzęcia. Odgadła, że przez  jej  chorobę  musieli  przerwać  podróż  i  zatrzymać  się  w  chłopskiej osadzie.
Ostrożnie sięgnęła ręką pod pachę i dotknęła pleców. Rany bolały ją, ale nie   płonęły   już   żywym   ogniem.   Ktoś   oczyścił   je,   gdy   leżała   bez przytomności.  Opuchlizna  i  gorączka  ustąpiły,  nie  miała  już  dreszczy. Rozejrzała się za zwierciadłem lub czymkolwiek innym, co mogło posłużyć jej do obejrzenia pleców. Niestety w izbie znajdowały się tylko stół, ława postawiona  obok  pieca  i  kilka  wielkich  kufrów.  Skrzynie  wydały  się  jej znajome,  przypomniała  sobie,  że  widziała  je  na  wozach  należących  do Tynera i jego dragonów.
Musnęła opuszkami palców znamię dziwki, które dawno temu wypalono jej w mieście Colmar. Ten, kto ją leczył i mył, nie mógł przeoczyć tegoszczegółu. Czy porucznik był przy tym, gdy rozbierano ją do naga? A jeśli tak, czy mógł rozpoznać alzacki znak hańby? W to akurat powątpiewała, lecz i tak każdy, kto ma oczy, musiał zadać sobie pytanie, za jaki czyn napiętnowano kobietę podającą się za szlachciankę.
Wszystkie jej obawy i wynikające z nich pytania musiały poczekać, aż ugasi pragnienie. Szczęśliwie cebrzyk stał na klepisku obok łoża, wystarczyło się pochylić i sięgnąć po zanurzoną w wodzie łychę.
Charlotta z trudem uniosła czerpak i zaczęła łapczywie pić, nie zważając na strumyczki ściekające jej z kącików ust na brodę i szyję.
Zaspokoiwszy pragnienie, pomyślała, aby wyjrzeć na dwór.
Podparła się rękami o ramę łóżka i spróbowała wstać. Przeszkodziły jej w  tym  ból  promieniujący  z  pleców,  ud  i  pośladków,  a  także  odgłos zbliżających się kroków.
Mesire  opadła  na  łóżko  i  pospiesznie  okryła  się  pledem,  nim  drzwi rozwarły się na oścież. Stanął w nich Tyner. Płaszcz porucznika bielił się śniegiem, tak samo jak buty. Spojrzał na Charlottę, kichnął i zamknął za sobą drzwi, by nie nawiało mrozem z dworu.
– Raduję się, widząc cię w zdrowiu, waćpani – powitał ją i zabrzmiało to szczerze.
Charlotta uśmiechnęła się blado.
– Ile leżałam bez przytomności?
– Niemal dwa tygodnie – odrzekł.
Zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku umocowanym przy samym wejściu do izby. Usiadł na ławie i wyciągnął dłonie nad piecem, aby się ogrzać.
– Czemuś nic nie rzekła o ranach? – zapytał z przyganą. – Jeszcze trochę, a wdałoby się zakażenie, a wtedy i święci pańscy nic by nie poradzili.
Mesire zwiesiła nos i milczała. Co było rzec, wstydziła się tego, co robił jej  Krzeczowski.  Kobieca  duma  bywa  równie  mocna  jak  męska,  alboi mocniejsza.
Tyner zerknął na nią, a potem szybko odwrócił wzrok do ognia.
– Gdybym wiedział, że tak cię katował, tobym skurwysyna żywego nie oddał – rzekł ze złością. – Choć i tak pewnie już zdechł.
– Będą blizny? – zapytała, choć przecież wiedziała, że po takim biciu muszą być. Z trudem powstrzymała wilgoć pod powiekami. To wszystko było takie okrutne i niesprawiedliwe.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Grot ma rękę do leczenia ran, oczyścił je i  obłożył  chlebem  z  pajęczyną.  Kupiliśmy  też  sadło  niedźwiedzie  od gospodarza, u którego mieszkasz. Szramy się goją, ale cudów bym się nie spodziewał.
Oczekiwała,  że  właśnie  teraz  zapyta  ją  o  piętno,  skończy  udawanie i oznajmi, że od początku wiedział, kim jest. On jednak milczał i patrzył nią z troską i współczuciem, choć była niemal pewna, że poznał ją i wiedział, komu służy.
Wtedy coś w niej pękło. Łzy ciurkiem spłynęły po jej policzkach, chciała przestać płakać, ale nie była w stanie się powstrzymać. Puściła w niej jakaś wewnętrzna tama, żal do losu, który skrywała głęboko w sobie, udając przed światem, że potrafi stawić czoła każdej przeciwności.
Nie mogąc powstrzymać łkania, ukryła twarz w dłoniach.
Tyner milczał skonfundowany. Jak większość mężczyzn, nie za bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu płaczącej niewiasty. Zerkał na nią i pocierał dłońmi o kolana. W końcu podniósł się i zbliżył do łóżka. Usiadł tuż obok niej i bardzo powoli i delikatnie objął jej głowę dłońmi, a potem czule nachylił do swego ramienia.
Poddała się mu, wtuliła twarz w ciepłe ciało. Długo szlochała, wyciskając z siebie cały żal do świata. Aż brała ją dziwota, że tyle w niej zebrało się łez.
Wypłakawszy się, otarła wilgoć z twarzy i pociągnęła nosem.– Beksa ze mnie, zmoczyłam waćpanu koszulę – zawstydzona splotła dłonie powyżej kolan.
Zerknął na plamę. Uśmiechnął się
– Nic to, wyschnie. – Chciał jeszcze coś dodać, ale nie zdecydował się. Zapadła niezręczna cisza.
Przerwała ją Charlotta.
– Zmitrężyliście sporo czasu z mej przyczyny, kiedy wyruszamy?
– Nieprędko. Musisz pani wydobrzeć, a i sypnęło śniegiem straszliwie. Zaspy porobiły się wysokie, że wóz nie przejedzie, a mróz taki dmucha, że człek na gościńcu po godzinie zamienia się w sopel.
– Nie obawiacie się Krzeczowskich? Co jeśli ruszą w pościg?
– To obronna osada. Miejscowi odparli ordyńców, ale stracili spichlerz i sporą część zapasów. Mają tu przeto głód. Zgodzili się nas przyjąć za ostrokół w zamian za spyżę. Kazałem też wzmocnić palami bramę podpaloną wcześniej  przez  Tatarów.  Za  taką  osłoną  w  czterdzieści  rusznic  damy każdemu odpór – zapewnił i wstał z łoża. – Odpoczywaj, waćpani, i niczym się nie frasuj. Daję ci słowo, że odstawię cię bezpiecznie do domu.
Charlotta zagryzła wargę, tamując kolejny wybuch żalu.
Dom? Czy w jej życiu było jakieś miejsce, które mogła tak nazwać?
– Jestem wdzięczna za ocalenie i opiekę – powiedziała szczerze. – Mam u waszmość pana dług, którego nie sposób będzie spłacić.
Popatrzył  na  nią  dziwnie  i  znów  poczuła,  że  wie  o  niej  więcej,  niż zdradza.
– Każę przynieść posiłek – rzekł. – Po chorobie trzeba jeść, by nabrać zdrowia. Jak tylko nadciągnie odwilż, ruszymy w drogę.
Ukłonił się damie i wdziawszy płaszcz, wyszedł na dwór.
Przez kolejne tygodnie sypało i mroziło bez ustanku, jakby same niebiosazdecydowały się uwięzić ich w tym miejscu. Gościńce i pola zniknęły pod grubym kobiercem bieli, mróz dziadyga ostro dmuchał spod ruskich ostępów, że i ptaki zamarzały w locie.
Dragoni grali w karty i kości, zaczepiali chłopki i brali je na siano, ku złości ich mężów, braci i ojców. Czasem też brali się za łby z miejscowymi w gospodzie. A potem wszyscy pili na zgodę, znów grali w karty i jako się rzekło,  tarmosili  baby  po  stodołach.  Te  z  pobytu  wojska  miały  chyba najwięcej   uciechy.   Czas   płynął   niespiesznie,   sącząc   się   powolutku i nieustępliwie, dzień po dniu rozmiękczając serce i gojąc ciało Charlotty.
Uniosła się na palcach i przylgnęła ustami do jego spierzchniętych warg. Nieco   zaskoczony   odwzajemnił   pieszczotę.   Złączyli   się   w   głębokim, wilgotnym pocałunku, dzieląc się oddechem i przyspieszonym biciem serc.
Przylgnęła do męskiego ciała, wielkiego i twardego jak drzewo, uniosła ręce i zarzuciła mu ramiona na barki. Tyner położył swoje duże dłonie na jej biodrach i uniósł ją, jakby nic nie ważyła. Roześmiała się, lądując w jego silnym objęciu niczym panna młoda, którą oblubieniec przenosi przez próg domu.
Zaniósł ją do łóżka i położył delikatnie na sienniku. Patrząc jej w oczy, zaczął rozpinać kaftan, guziczek po guziczku, aż spod tkaniny wyłoniły się białe piersi.
Nie była do końca pewna, czemu to robi. Czuła się bardzo samotna, a do tego  chciała  okazać  mu  wdzięczność,  ale  było  w  tym  coś  jeszcze,  coś głęboko siedzącego w jej duszy. Kochając się z Bogusławem, chciała zmazać z siebie poczucie brudu, jakie pozostawił po sobie Krzeczowski. Oddając się mężczyźnie,  który  go  zabił  –  z  całego  serca  liczyła,  że  jej  oprawca  nie przeżył  –  zyskiwała  cząstkę  satysfakcji  wynikającą  z  dokonanej  zemsty. Charlotta miała świadomość, że to być może marne lekarstwo na dławiące jąobrzydliwe wspomnienia, ale z pewnością jedyne dostępne na wyciągnięcie ręki.
A także, jak okazało się po wszystkim, skuteczne. Porucznik sprawił, że poczuła się lepiej, przynajmniej na krótki czas.
Ich nosy się spotkały. Musnęli się wargami i Charlotta rozchyliła się na pocałunek. Jego dłoń oparła się o jej pierś, ciepła i szorstka. Zadrżała, gdy potarł kciukiem brodawkę, i oburącz zepchnęła go na poduszkę. Przekręcił się na plecy, pociągając ją za sobą.
Rozpostarła  się  nad  nim  mostem  jasnych  ud.  Usiadła  na  kochanku, dopasowując go w sobie paroma ruchami bioder. Tyner zacisnął dłonie na jej pośladkach, uniósł głowę i zaczął ssać jej pierś, drapiąc ją zarostem. Nie było to nieprzyjemne. Zwłaszcza że potrafił całować.
Oddali się sobie, doznając rozkoszy. Ona pierwsza, on zaraz za nią.
Gdy   skończyli   się   kochać,   ułożyła   policzek   na   jego   ramieniu i przypatrywała się jego twarzy.
Leżał na plecach i wydawało się, że zasnął. Nagle uniósł powieki i ich spojrzenia się napotkały. Uśmiechnął się ciepło.
– Szpiegujesz mnie – rzekł z udawaną przyganą.
Charlotta zmrużyła oczy. Zastanawiała się, czy celowo użył tych właśnie słów.
–  Podziwiam  cię,  mój  panie.  –  Postanowiła  przykryć  odczuwaną niepewność szczyptą sarkazmu. Podparła się na swym ramieniu i musnęła koniuszkiem  palca  szczękę  Bogusława.  –  Siła,  honor  i  talent  kochanka w jednym mężczyźnie, to wydaje się zbyt piękne. – Błysnęła uśmiechem. – Czy królewicz ma jakieś wady? – dodała żartobliwie.
–  No  nie  wiem  –  cmoknął  z  udawanym  namysłem.  –  Może  jestem odrobinę nieśmiały.
Uniosła brwi.– I dlatego trzymasz dłoń na moim tyłku?
– Cóż, nie mam pojęcia, jak to się stało. Przysięgam na mój honor. Zachichotała i przytknęła mu opuszkę palca do ust.
– Kłamca – szepnęła.
– Wszyscy kłamią, bez tego życie byłoby nie do zniesienia.
– Ach, więc jesteś cynikiem?
– Staram się patrzeć trzeźwo na pewne sprawy – przyznał spokojnie. – Poza tym tajemnice, które nosimy w sobie, czynią nas wartymi poznania. Nie uważasz?
Znów odniosła wrażenie, że w tym, co mówi, jest drugie dno. Jakby droczył się z nią, doskonale wiedząc, kim jest, lecz nie zdradzając się z tą wiedzą. Nawet teraz, gdy połączyło ich coś tak intymnego.
To  spostrzeżenie  wprawiło  Charlottę  w  niepokój,  niestety  nie  miała odwagi zweryfikować swoich podejrzeń. Jedynym sposobem na poznanie prawdy  byłoby  przyznanie  się  do  swej  prawdziwej  tożsamości,  zagranie w otwarte karty.
Podniosła się z pościeli i usiadła na krawędzi łóżka obrócona plecami do Bogusława. Nie chciała, by widział jej twarz.
Przesunął dłonią po jej nagich plecach, w miejscu gdzie biegły świeże blizny.
– Podać ci wodę? – zapytała.
– Poproszę.
Cebrzyk stał przy drzwiach. W izbie panował półmrok rozpraszany przez ogień buzujący w piecu. Charlotta nie potrzebowała wiele światła. Zdążyła poznać każdy zakamarek, mebel czy nierówność klepiska.
Zaspokoili pragnienie, pijąc z jednego kubka.
Tyner  otarł  usta,  zsunął  się  z  łóżka  i  podszedł  do  okna.  Rozchyliłuszczelnione mchem okiennice i wyjrzał w kończącą się noc.
Stał tak dłuższą chwilę, nie zwracając uwagi na chłód.
– Będzie odwilż – poinformował ją, zatrzaskując okiennice. – Niedługo gościniec powinien się nadawać do podróżowania.
Widziała tylko zarys jego oblicza, ale w głosie miał smutek. Ona też żałowała, choć przecież żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie dla niej i nie z tym mężczyzną.
Zbliżyła   się   do   porucznika,   wtuliła   w   szeroką   pierś,   przylgnęła podbrzuszem do wilgotnej, ciepłej męskości.
– Muszę ci coś wyznać – szepnęła.
Napiął ramiona.
– Tak?
– Jest mi z tobą bardzo dobrze, może gdy załatwisz sprawy… odwiedzisz mnie w Radomiu?
– Och… – westchnął. – Oczywiście, jeśli tyko chcesz.
„Czyżbym usłyszała rozczarowanie? Chce, bym wyznała prawdę, okazała skruchę i przyznała się”.
Nie była na to gotowa.
– Oczywiście, że chcę. Pragnę cię – wyszeptała szczerze, przemilczając resztę, skoro on o nic nie pytał.
Prawda mogła się okazać nie do zniesienia dla nich obojga. Czyż nie lepiej jest wówczas kłamać?ROZDZIAŁ IV
Miłość i polityka Grudzień A.D. 1672
Złączyli  się  spragnieni  siebie  po  trwającej  długie  tygodnie  rozłące. Marysieńka przylgnęła twarzą do piersi męża, słysząc i czując, jak mocno bije mu serce.
– Jak dobrze, że jesteś – szepnął Jan, mierzwiąc ciepłym tchnieniem jej włosy.
Uniosła głowę i odnalazła wargami usta męża, spierzchnięte od chłodu, głodne i pożądliwe. Ona także pragnęła być pieszczona i obdarzać pieszczotą. Połączeni jednym pragnieniem i wzajemną tęsknotą niby Salomon i królowa Saby oddali się miłosnej pieśni nad pieśniami. A ciała ich splecione w węzeł stały się jednym ciałem.
Śpiew Marysieńki był niczym szept wiatru w liściach cedru, jej pośladki i piersi gorące jak wzgórze Syjon, uda to kolumny marmuru rozwarte jak wąwóz,  głęboki,  wonny  mirrą  i  kadzidłem,  lawendą  i  żywicą.  Dalej  zaś w  cieniu  świątynia  ukryta,  źródło  życia  i  rozkoszy,  początek  i  koniecwszelkiego spełnienia.
Jan był jak pielgrzym, który przebywszy pustynię, skosztował soczystej figi u brzegów Jordanu. Posiadł moc Samsona i zręczność Dawida. Jego rydwan niezmordowany jak i włócznia, a pomruk w krtani był rykiem lwa dopadającego gazelę.
Wzdychając  i  drżąc,  uwolniona  od  napięcia,  które  od  tak  dawna promieniowało z jej brzucha, Marysieńka Sobieska obróciła się na plecy i podkurczyła nogi, czując, jak gorące nasienie wnika w nią, nawilża niczym rosa spragnioną deszczu ziemię. Pragnęła z całego serca, by dali z Janem początek  nowemu  życiu.  Pragnęła  tego  dla  siebie  i  dla  męża  marzącego o gromadce dzieci, które staną się mu pociechą i podporą na starość.
– Dobrze mi z tobą – wyszeptał, dmuchając jej w ucho. – Tak bardzo tęskniłem.
– Ja także tęskniłam. – Uśmiechnęła się błogo, a potem spojrzała Janowi prosto w oczy. – I bałam się, że już cię nie zobaczę. Ta cała wyprawa na czambuły była szaleństwem, postawiłeś na szali losu naszą przyszłość i swoje życie – dodała z przyganą.
– Ale przecież się udało, żołnierskie ryzyko wpisane jest w moją służbę i wykonywany urząd – odparł Sobieski i podparł się na zgiętym łokciu. Drugą dłoń, ciepłą i ciężką, złożył na piersi Marysieńki. – Groził mi rozpad wojska   na   skutek   dezercji,   nawet   Sieniawski   tracił   we   mnie   wiarę. Bezczynność  stała  się  gorszym  rozwiązaniem  niż  podjęcie  ryzyka,  które, musisz to, duszko, przyznać, opłaciło się. – Hetman zawiesił wzrok na żonie, z  jego  oczu  zniknęło  miłosne  rozleniwienie.  –  Tylko  to  zwycięstwo powstrzymało wydanie przez szlachtę pod Gołębiem wyroków banicji na całe nasze stronnictwo. A tak Prażmowski został postawiony zaocznie pod osąd, ale  jemu  akurat  najmniej  mogą  uczynić  krzywdy,  przynajmniej  póki  nie odwoła go z posługi Ojciec Święty.– Odnoszę wrażenie, że to bardzo realna możliwość – wyznała Maria Kazimiera. – Prażmowski, choć zachowuje pozorny spokój, w głębi serca obawia się o swą pozycję. Ostatnio zaczął się nawet odgrażać, że zbuntuje się przeciw kurii i zbuduje Kościół narodowy, jak to uczynili Anglicy.
Jan parsknął ubawiony.
– Mysz, która ryknęła – zakpił bezlitośnie. – Z Henrykiem Tudorem łączy naszego prymasa co najwyżej słabość do kochanek i żądza władzy. Król Anglii,  gdy  rozstawał  się  z  Rzymem,  miał  pełnię  władzy,  siłę  zbrojną i poparcie dużych grup szlachty i mieszczaństwa. Prażmowski nie posiada żadnego z tych atutów.
Sobieski okrążył kciukiem brodawkę piersi żony i potarł opuszką sutek. Marysieńka przechyliła się lekko na bok, okazując mu, aby kontynuował pieszczotę.
– Co zatem uczynimy, gdy Ojciec Święty zmieni prymasa? – zapytała, mrużąc oczy i czując błogie dreszcze przebiegające po skórze.
– Nie sądzę, by papież chciał to uczynić teraz, gdy wielkie potęgi stają do zbrojnej rozprawy. Papa to rozsądny człowiek, nie opowie się po żadnej ze stron,   póki   jedna   nie   odniesie   zdecydowanego   zwycięstwa.   Francja i  Habsburgowie  podzielili  między  siebie  Italię,  toteż  Państwo  Kościelne znalazło się w trudnej sytuacji. Rzym co najwyżej pogrozi Prażmowskiemu palcem, jak to bywało już w przeszłości, i poczeka na rozwój wydarzeń, nie tu,  w  Polsce,  lecz  na  zachodzie  Europy.  Zresztą,  jaki  ma  być  powód odwołania prymasa? Że rozpustny, chciwy i żądny władzy doczesnej? Pokaż mi kardynała, który jest pozbawiony tych przywar.
Żaden  z  purpuratów  znanych  Marysieńce  nie  przyszedł  jej  na  myśl. Skupiła się na palcach Jana, którymi bardzo zręcznie masował jej czułą pierś.
– Miejmy zatem nadzieję, że masz rację – westchnęła i zagryzła usta.
– Czas okaże, duszko. W polityce, jak i na wojnie trudno przewidzieć dokońca rozwój wydarzeń. Znacznie łatwiej jest w miłości – spojrzał znacząco na nabrzmiałe brodawki żony. – Tu zwykle od razu widać rezultaty.
Wsunęła rękę między uda męża, odnajdując go gotowym na powtórkę. – Co teraz?
– Pochylił się i szepnął jej coś w ucho.
Skinęła głową. Przetoczyła się na brzuch i uniosła biodra.
A on wszedł w nią jak Lot w bramy Sodomy.
Gorąca woda obmywała Marysieńkę niczym ciepłe morza południowych krain, jej jasne i długie ramiona wynurzały się z piany jak smukłe węże morskie,  zaś  uda  i  kolana  pięły  się  na  podobieństwo  gór  okalających spokojną zatokę. Gdy ciało pani Sobieskiej odpoczywało w wannie, umysł jej krążył wokół bardziej i mniej poważnych spraw.
Myślała o Janie, o tym, że wychudło mu się na wojaczce. Martwiła się bólem stawów, który trapił go na słotę, i nowymi zmarszczkami wywołanymi przez  spotykające  go  licznie  troski.  Wspominała  Jakuba,  który  został w   Warszawie   pod   opieką   bon   –   jasną   czuprynę   synka   i   dołeczki w  policzkach,  gdy  śmiał  się  w  trakcie  zabawy  drewnianym  husarzem, podarunkiem od Katarzyny, jej szwagierki.
Wspomnienie  o  księżnej  skierowało  przemyślenia  pani  Sobieskiej  ku Teofili.  Zdawało  się,  że  młodziutka  kniahini  zaakceptowała  w  końcu perspektywę poślubienia kniazia Dymitra. W osiągnięciu pożądanej przez rodzinę decyzji pomogły bez wątpienia rozłąka z Witoldem i fakt, że od tygodni Teofila daremnie wyczekiwała na jakikolwiek list od ukochanego.
Nic tak skutecznie nie leczy z niedojrzałej miłości jak odległość i czas. Zasada  ta,  stara  jak  świat,  zdawała  się  doskonale  stosować  do  Teofili. Marysieńka cieszyła się z takiego przebiegu zdarzeń.Ostatnie,  czego  pragnęła,  to  mieć  na  sumieniu  Witolda,  nie  uważała bowiem,  aby  miłość  była  zbrodnią,  za  którą  należy  się  śmierć.  Obawy o bezpieczeństwo młodzieńca nie były bezzasadne. Nie tylko matka Teofili mogła posunąć się do zbrodni, ale i Jan nie zawahałby się polecić sługom usunąć raz na zawsze człowieka, który ośmielił się rozkochać w sobie jego drogą siostrzenicę.
Maria Kazimiera westchnęła i obmyła twarz.
W końcu musiała powiedzieć mu prawdę.
Wyszła z wanny i okryła nagość szatą. Wróciła do alkowy, gdzie czekał już na nią posiłek przyniesiony do łóżka przez służące.
Na przenośnym, niskim stoliczku pyszniły się przepiórcze jaja, pasztety z dziczyzny i pokrojone wędliny. Sery francuskie o przejmująco intensywnej woni i ryby wyłowione rankiem ze stawów pod Łowiczem, śliwki i gruszki marynowane   na   słodko   i   w   occie.   A   także   wina,   mieniące   się w kryształowych karafkach żółcią i czerwienią.
Jan siedział w pościeli oparty plecami o poduszki. Na czas krzątania się służby   okrył   lędźwie   brokatową   narzutą,   poza   tym   by   nagusieńki. Uśmiechnęła  się  na  widok  jego  bladych  łydek  i  stóp  wystających  spod tkaniny, sporego brzuszka i szerokiej piersi.
– Dokończę sama. – Odebrała pucharki na wino z rąk służki. – Możecie się oddalić.
Wręczyła kielich Janowi i wskoczyła do łoża, siadając tuż obok męża. Pochylił się i pocałował ją w szyję. Znał doskonale to miejsce i wiedział,
jak bardzo jest czułe na pieszczotę.
Marysieńka zamruczała z przyjemności, przechyliła twarz w stronę Jana, odnalazła ustami jego usta. Złączyli się w krótkim pocałunku, a potem skupili na posiłku.
Hetmanowi dopisywał apetyt, jak zwykle po kochaniu się. Pochłaniałkiełbasy i pasztety, jakby zamierzał nadrobić wszelkie tygodnie wyrzeczeń związanych z wojenną wyprawą.
Ona sama tknęła jajka przepiórcze i nieco wędliny, ale bez pieczywa. Ostatnio znów troszkę przytyła, tu i owdzie zbierały się wałeczki, a przecież nie była już młódką. Myśl o starzeniu się nie należała do najmilszych, więc szybko zastąpiła ją inną, bliższą dniowi dzisiejszemu.
– Co zamierzasz powiedzieć Prażmowskiemu? – odezwała się.
Jan skończył przeżuwać i otarł usta.
– Powiem mu, że może na mnie liczyć. – Popatrzył na żonę wyczekująco. – Czy nie powinienem?
– Nie, nie, oczywiście wciąż jesteśmy z nim.
Nie zabrzmiało to dla Sobieskiego przekonująco. Uniósł brew, odstawił puchar na stolik.
– Mówże, o co ci chodzi?
Marysieńka poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na oczy.
–  Wciąż  nie  dotarły  subsydia  z  Paryża.  Prażmowski  i  Morsztyn zapewniają, że to tymczasowa zwłoka, ale…
– Ty w to nie wierzysz – dopowiedział Jan.
– Król Ludwik jest chwiejny w swych postanowieniach. Musimy przyjąć, że celowo zwleka z przysłaniem złota, być może wcale tego nie uczyni albo przyśle go mniej i nie dla każdego starczy do podziału.
Sobieski zmarszczył czoło z frasunkiem.
–  Myślisz,  że  Prażmowski  i  Morsztyn  nas  zwodzą?  Przywłaszczyli pieniądze i kryją się z tym? – zapytał wprost.
– Nie wykluczam tego – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie dodała: – To tylko przeczucie, ale wydaje mi się, że między tymi dwoma jest jakaś zmowa.–  Potrzebujemy  francuskiego  złota,  jeśli  mamy  w  przyszłym  roku utrzymać się na powierzchni – orzekł zmartwiony hetman. – Majątki na wschodzie zostały zdewastowane i wyludnione, wojna wielce nadszarpnęła naszą kiesę.
– Rozmawiałeś z Dymitrem Wiśniowieckim? – zapytała.
– Nie było okazji. Kniaź zachowuje się dwuznacznie, wprawdzie zostawił w obozie wojskowym swe chorągwie, ale sam dołączył do Korybuta.
– Dołączył, i owszem. – Marysieńka wydęła usta. – Ale nie podpisał się pod  aktem  konfederacji.  I  bardzo  chłodno  zareagował  na  pomysł,  aby postawić cię przed trybunałem.
– Skąd to wiesz?
– Sam wyznał mi to w liście – rzekła niewinnie.
– Piszecie do siebie? – zabrzmiało to ciupkę zazdrośnie.
– Wymieniamy korespondencję – przyznała Maria Kazimiera. – Od czasu naszej  rozmowy  w  Warszawie  tyczącej  się  zamążpójścia  Teofili.  Kniaź podchodzi do tego konceptu z dużym zainteresowaniem, że tak to ujmę.
– Nie dziwię się. Teofila to piękna panna, wykształcona, z najlepszego rodu – rzekł dumny z siostrzenicy.
– I młodziutka. Dla mężczyzny w wieku Dymitra ma to znaczenie, nie mniejsze niż cała reszta – dodała Marysieńka kąśliwie.
Sobieski zmrużył oczy z namysłem.
– Tylko czy kniaź zdecyduje się dla tego miodu porzucić Korybuta? Wiśniowieccy zawsze dotychczas trzymali się razem, nawet gdy dzieliły ich swary.
– Jedność tę zawdzięczali Gryzeldzie, ale teraz kniahini nie żyje, a wraz z nią zmieniły się zasady gry – zauważyła Marysieńka. – Zresztą sama już neutralność kniazia osłabi mocno obóz królewski.Jan wykrzywił usta.
–  Wybacz,  kochanie,  ale  nie  widzę  możliwości  pogodzenia  jednego z drugim. Korybut i my stoimy w przeciwnych obozach, na granicy wojny domowej. Oni chcą naszych głów, my chcemy zrzucić go z tronu. Kniaź Dymitr będzie musiał się opowiedzieć po którejś ze stron. Nie da się siedzieć okrakiem  na  płocie,  aby  nie  uszkodzić  sobie  przyrodzenia,  a  to,  jak mniemam, będzie mu przydatne po ślubie z Teofilą.
Jan zawiesił na Marii baczne spojrzenie.
–  Mam  tylko  nadzieję,  że  zadbałaś,  by  korespondencja  między  tobą a kniaziem Dymitrem nie wpadła w ręce Prażmowskiego.
–  Gdyby  czegoś  się  domyślał,  już  byśmy  zostali  otruci  –  odrzekła z wisielczym humorem.
Jan, owszem, uśmiechnął się, ale słabo. Prymas nie należał do ludzi, którzy łatwo wybaczają, a ręce miał długie, oj, długie.
– Masz moją zgodę na pertraktowanie z Dymitrem, choć nie jest ci ta aprobata, jak widzę, potrzebna – powiedział z lekkim przekąsem.
– Jest za to szkopuł – oznajmiła Marysieńka. – Nie politycznej natury, ale sercowej.
– Sercowej?
– Teofila zakochała się w pewnym młodzieńcu i roi sobie, że mogą być razem. Staram się przemówić jej do rozumu, ale trudno wymagać rozsądku od zakochanej dziewczyny.
Oblicze Sobieskiego spochmurniało niczym niebo przed gradem.
– Jakże to, kto się ośmielił!? – krzyknął. – Czy moja siostra wie o tym!? – Uspokój się. Katarzyna zabrała ze sobą na Litwę tego porucznika, tam
chłody zimy i czas ostudzą jego amory.
– A więc to oficer. Każę wlec za koniem gagatka – zapowiedział Janmściwie.
–  To  chyba  nie  byłby  najlepszy  pomysł.  Teofila  powoli  oswaja  się z myślą o małżeństwie z kniaziem. Rozdmuchiwanie tej niefortunnej sprawy nie leży w naszym interesie – wskazała rozsądnie Marysieńka. – Znając charakter Teofili, każda gwałtowna reakcja ze strony rodziny tylko utwierdzi pannicę w uporze.
Sobieski   sapnął,   marszcząc   czoło,   zły   i   niezupełnie   przekonany argumentami żony.
– Czy oni… hmm… no wiesz?
Marysieńka się zawahała.
–  Z  tego,  co  wyznała  mi  Teofila,  doszło  do  zbliżenia  –  rzekła i dostrzegając gniew w oczach Jana, dodała pospiesznie: – Ale ten drobiazg w niczym nie może przeszkodzić naszym planom.
– Powinienem łotra obwiesić – warknął hetman i przeciągnął kłykciami po wąsach. – Na Boga, co za afront, i co powie kniaź Dymitr, gdy zorientuje się w noc poślubną w brakach oblubienicy?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się pobłażliwie.
– O to się nie zamartwiaj. Są sposoby, aby mężczyzna uwierzył, że jest pierwszym.
Jan uniósł brwi zaciekawiony.
– Dymitr to nie byle chłystek. W życiu naobracał więcej niewiast, niż posiada wsi, miast i zamków. A ma ich sporo.
–  Och,  głównie  były  to  czyjeś  żony,  latawice  albo  zwykłe  dziwki  – odrzekła pani Sobieska. – Zaufaj mi, odrobina krwi i aktorstwa przekona kniazia, że on pierwszy zerwał kwiat. A zresztą, ileż to panien z naszej sfery tłumaczy  się  przed  mężami,  że  straciły  dziewictwo  na  koniu,  jeżdżąc wierzchem po męsku? Dymitr nie jest głupcem ani dewotem, dla własnej korzyści i spokoju serca puści w niepamięć taką drobnostkę. Zresztą zajmęsię przygotowaniem Teofili do nocy poślubnej.
–  Co  ja  bym  bez  ciebie  począł,  moja  duszko  –  powiedział  Jan z uśmiechem i z miłością.
Pocałowała go w usta.
– Bardzo cię kocham – szepnęła.
Objął ją ramionami. Marysieńka wtuliła się w duże, silne ciało męża. Przyłożyła policzek do jego serca. Była pewna, że bije wyłącznie dla niej.
Rozstajne drogi
Luty A.D. 1673
Wbrew przewidywaniom Tynera odwilż nie nadciągnęła szybko i utknęli w osadzie na dobre.
Charlotta nie narzekała na nudę i brak zajęć, i to nie tylko w nocy, gdy odwiedzał ją Bogusław. Za dnia służyła pomocą wieśniakom w bolączkach, wykorzystując swą wiedzę o ziołach i to, czego nauczyła ją Zlata. Tutejsze chłopstwo, jak wszędzie na świecie, cierpiało na choroby związane z biedą i  brakiem  higieny.  Czyraki  i  wrzody,  kaszel,  gorączka  i  biegunka.  Cały odwieczny zestaw nieszczęść nękających maluczkich, jak kulisty jest świat.
W  osadzie  najczęstszą  przypadłością  okazał  się  kołtun.  Nosiły  go  na głowach niemal wszystkie kobiety i większość mężczyzn – niektórzy mieli tak  poskręcane  fryzury,  że  człowiek  mógł  z  daleka  wziąć  je  za  filcowe kapelusze.  Nawet  dzieciarnia  miewała  włosy  zrośnięte  w  małe  kędziory, podobnie jak u dorosłych, pełne żyjących w nich wszy i pcheł.Charlotta  po  raz  pierwszy  zobaczyła,  co  to  kołtun,  po  przybyciu  do Rzeczypospolitej.   Nawet   u   szlachty,   i   to   zamożnej,   można   było zaobserwować te dziwaczne, sztywne kłęby. W Polsce nie była to jeszcze wielka tragedia, ale im bardziej na wschód, tym powszechniej występowała ta plaga.
Wpierw miała objawiać się okrutnym bólem głowy, a gdy ten ustępował, włosy zarażonego zlepiały się i zrastały w kędziory.
Charlotta uważała te twierdzenia za przesąd i niedorzeczność. Wedle jej pojęcia  kołtun  powstawał  z  brudu,  braku  higieny,  a  także  zwyczaju,  by smarować włosy zwierzęcym tłuszczem, ale Polacy i Rusini wiedzieli lepiej, to i wszystko inne.
Niestety zabobon tak głęboko tkwił w umysłach, że ludzie noszący kołtun nie dawali sobie za nic w świecie go odciąć z obawy, że stracą przez ten zabieg wzrok lub nawet mowę. Nie wiedzieć skąd brała się taka wiara, ale jak ma  się  to  z  wieloma  absurdalnymi  teoriami,  i  ta  zyskała  w  narodzie powszechną akceptację.
Charlotta  była  jednak  uparta  i  w  końcu  udało  się  jej  po  długich namowach nakłonić jednego z dragonów z kompanii Tynera do obcięcia posklejanych kudłów.
Żołnierz, który zasłynął z odwagi na polu walki, omal nie uciekł na widok nożyc i brzytwy. Trzeba było mu podać dla kurażu kwartę okowity. Mesire przeprowadziła operację publicznie, w stodole wójta. Zebrała się tam cała  wieś,  chłopy,  kobiety  i  dzieciarnia,  a  ludzie  mieli  taką  powagę  na obliczach, jakby Charlotta miała co najmniej amputować żołnierzowi nogę.
Cała  mecyja  zajęła  jej  kwadrans.  Pacjent  przeżył,  choć  w  trakcie strzyżenia wódka zmogła go na tyle, że przysnął.
Gdy wachmistrz ocucił dragona lodowatą wodą ze studni, tenże zaczął kląć jak szewc, co publiczność przyjęła za dowód, że nie odjęło mu języka.W ten sposób Mesire została cudotwórczynią. Wszyscy w osadzie mieli ją za wielką uzdrowicielkę, co rusz zwracając się do niej z prośbą o obcinanie kołtunów, a potem i o leczenie prawdziwych chorób.
Jak  onego  wieczoru,  gdy  wezwano  ją  do  gorączkującej  dziewczynki. Charlotta  narzuciła  na  siebie  delię  i  poszła  zobaczyć,  czy  może  pomóc. Zaprowadzono ją do chaty niczym się nieróżniącej od sąsiednich budynków. Wewnątrz znajdowały się trzy pomieszczenia: przez pierwsze wchodziło się do  stajni,  gdzie  trzymano  konie,  krowy  i  świnie,  dalej  mieściła  się  izba przeznaczona dla ludzi, na ostatek zaś przez dziurę wybitą w glinianej ścianie można było się przeczołgać do komory, w której chowano zapasy na zimę i przednówek.
Charlotta przysłoniła dłonią usta i nos – w całym domostwie unosił się odór zwierząt, gnoju i niemytych Bóg wie jak długo ciał.
Odgoniła kurę, co zaplątała się jej między nogi, i nie zwracając uwagi na ośmioro dzieciaków tłoczących się przy piecu, od razu podeszła do drącego się maleństwa.
Dziecko miało może ze dwa lata i płakało na całe gardziołko, mimo że matka kołysała je w czymś w rodzaju kołyski, był to mianowicie kawałek skóry cielęcej uczepiony do powały dwoma sznurkami.
Chłopka rzuciła się jej do nóg, błagając o pomoc. Zapytana o męża, odparła, że poszedł polować z kuzynami do lasu i nie wrócił na noc.
Charlotta ucięła lament kobiety.
– Jakie macie zioła? – zapytała, wiedząc, że w każdej chłopskiej chacie znajdzie się suszone latem i na jesieni zielsko.
–  Kwiat  lipy,  korę  wierzby  i  maliny.  Zagotowałam  wywar,  ale  nie pomógł.
– Dodałaś miodu?
– Dodałam, jaśnie pani, a jakże – przytaknęła gorliwie wieśniaczka.–   Przeleć   się   po   sąsiadkach,   potrzebuję   kwiatu   czarnego   bzu i słonecznika, ziela trójbarwnika, pączków topoli i berberysu. Zapamiętasz?
Zapewniła,  że  spamięta  wszyściuteńko.  Złapała  chustę  i  wybiegła z chałupy.
Charlotta przywołała troje najstarszych dzieci, kazała im przynieść śniegu z   dworu.   Zmoczyła   w   nim   tkaninę,   a   potem   schłodziła   nią   ciałko dziewczynki.
Matka  wróciła  szybko,  niosąc  ze  sobą  kosz  zebranych  od  sąsiadów suszonych  ziół.  Mesire  wybrała  te  potrzebne  i  uwarzyła  wywar,  którym wspólnie napoiły dziecko. Niedługo potem płacz ucichł i maleństwo zapadło w głęboki sen.
Około północy do chaty wstąpił Tyner, porozmawiał chwilę z Charlottą, ale  widząc,  że  sprawa  jest  poważna,  nie  odciągał  jej  uwagi  od  małego pacjenta. Mesire czuwała na zmianę z matką dziewczynki przez całą noc. Gorączka nie spadła od razu i jeszcze kilkakrotnie trzeba było powtarzać zabieg z zimnym okładem. Szczęśliwie już nad ranem trzęsawka zaczęła ustępować i Charlotta mogła mieć nadzieję, że dziecko będzie żyło. Kazała matce  karmić  maleństwo  często,  ale  w  niewielkich  ilościach,  aby  nie przeciążyć osłabionego ciała, i dużo poić. Obiecała, że zajrzy do małej, gdy tylko się wyśpi, po czym słaniając się ze zmęczenia, udała się do własnej chaty i w ubraniu wskoczyła pod pierzynę.
Obudziło ją łaskotanie w policzek. Gdy uniosła powieki, ujrzała nad sobą Bogusława.
–  Mógłbyś  się  ogolić  –  mruknęła  zaspana,  ale  zamknął  jej  usta pocałunkiem.
Nie musiała dociekać, po co przyszedł. Wystarczyło, że sięgnęła dłonią poniżej  jego  paska,  by  poczuła,  jak  bardzo  jej  pragnie.  Uniosła  biodra
i podciągnęła sukienkę na brzuch. Wsunął się w jej rozchylone uda i bezpośpiechu w świetle dnia nadrobili zaległości z nocy. Po wszystkim Charlotta obmyła się w miednicy i narzuciła płaszcz na ramiona.
– Muszę zobaczyć, co u dziecka – wyjaśniła.
– Przeżyje?
– Chyba tak.
– To dobrze.
Usiadł, garbiąc się na skraju łóżka.
– Niedługo wyjeżdżamy – wyjawił. – Od kilku dni nie sypie i mróz zelżał.
Popatrzyła mu w oczy, był w nich smutek.
– Tak, to już najwyższy czas – odparła.
Zgarnęła chustę z ławy i opuściła izbę.
Okryła chustą głowę i szyję. Szybkim krokiem dotarła do chaty. Dziewczynka spała bez gorączki i oddychała miarowo. Charlotta poczuła
ulgę. Małe dzieci umierały z byle powodu, lecz to maleństwo cieszyło się Bożą opieką.
Zostawiła je pod troskliwym okiem matki. Po wyjściu na dwór nie miała chęci wracać od razu do siebie. Bogusław nie poruszał dotychczas tematu przyszłości,  ale  spodziewała  się,  że  będą  w  końcu  musieli  pomówić o rozstaniu.
Nie  chciała  tego,  było  jej  z  nim  dobrze,  lecz  nie  łudziła  się,  że  ich związek przetrwa próbę czasu i prawdy. Różniła ich przeszłość i przyszłość oraz to, czego sobie nie powiedzieli.
Wszystkie te rozmyślania poczyniła już w drodze nad staw.
Jeszcze nim ujrzała dzieciarnię bawiącą się na grubym lodzie, usłyszała radosne głosiki niosące się w rześkim powietrzu. Wspięła się na zbryloną zaspę  i  obserwowała,  jak  grupki  chłopców  i  dziewczynek  obrzucają  sięśnieżkami.
Po dłuższej chwili ruszyła wzdłuż krawędzi stawu, rozmyślając.
Przez  wszystkie  dni,  które  spędzili  razem,  Bogusław  ani  razu  nie wspomniał o przeszłości, o tym, co robił i komu służył. Charlotta również nie była skłonna do zwierzeń na swój temat, a on o nic nie pytał.
Żyli  teraźniejszością.  Chwilą,  godziną,  dniem  i  nocą.  Charlotta  miała wrażenie,  że  oboje  znajdują  się  w  bańce,  odizolowani  od  rzeczywistego świata, zawieszeni w próżni między tym, co było, a tym, co będzie. Udawali niewiedzę, bojąc się, by nie zniszczyć kruchej więzi, która połączyła dwoje samotnych, spragnionych bliskości ludzi.
Zatrzymała się przy wiekowej wierzbie. Pochylone drzewo skojarzyło się Mesire z długowłosą staruchą garbiącą się nad zamarzniętą wodą. Oparła się o pień i długi czas patrzyła zasępiona w dal. Wkrótce zostawi sen, którym żyła przez ostatnie tygodnie. Ułuda spokoju i uczuć pęknie i Charlotta znów wkroczy w nieprzyjazny, pozbawiony złudzeń świat. Nie chciała tego, ale czy mogło się stać inaczej? Nie sądziła, aby w jej wypadku istniało coś takiego jak wybór.
Z tak smutnym przekonaniem wróciła do chaty.
Tyner stał przy kuchni i doglądał rosołu bulgoczącego w kociołku. Gdy rozebrała się z delii, podszedł, by ją przytulić. Charlotta musnęła wargami jego policzek i usiadła na zydlu, opierając łokcie o blat ławy. Bogusław obrzucił ją bacznym wzrokiem.
– Dziewczynka wydobrzała? – zapytał.
– Będzie zdrowa. Tak myślę.
Wrócił do pieca i napełnił kubek rosołem.
– Przemarzłaś, długo cię nie było. – Wręczył jej bulion.
Charlotta ogrzała dłonie, a potem ostrożnie, by się nie poparzyć, upiła kilka łyków. Rosół wypełnił ją ciepłem, lecz nie poprawił nastroju. Bogusławusiadł naprzeciwko i położył dłoń na jej dłoni.
– O co chodzi, Anno? – Wciąż nazywał ją tym imieniem, nawet jeśli wiedział, że jest wymyślone.
Uniosła wzrok i napotkała jego oczy.
– Wkrótce będziemy musieli się rozstać – rzekła.
– To zależy tylko od nas. Nie sądzisz?
Wykrzywiła usta.
– Gdybym mogła… – urwała, szukając odpowiednich słów. – Gdyby wszystko potoczyło się inaczej…
Uścisnął jej dłoń, jakby obawiał się, że usłyszy za dużo.
– O pewnych sprawach lepiej milczeć, skoro nie można lub nie chce się ich zmienić – powiedział cicho. – Cieszmy się tym, co mamy, i nie myślmy o przyszłości.
Wiedział,  kim  Mesire  jest  i  komu  służy.  Teraz  zyskała  pewność.  Z jakichś powodów nie obchodziło go to, nie teraz, gdy pragnęli utrzymać ulotny  czar  łączącej  ich  chwili.  Nim  pryśnie  i  zostawi  ich  na  powrót samotnymi.
Przyszłość to coś, co może się zdarzyć. Nie ma w niej nic oczywistego. Więc po cóż się martwić?
Kilka dni później przybyli do Radomia.
Bogusław  odprowadził  ją  pod  bramę  klasztoru,  pociemniałą  i  starą, odgradzającą żeńskie zgromadzenie od grzesznego świata.
– To tu – rzekł niemądrze, ale cóż mógł powiedzieć w takiej chwili. Charlotta rozumiała go doskonale. Dławiło ją w gardle. Milczała. Wymienili spojrzenia i każde spuściło wzrok. Dotknęła jego zimnej dłoni. – Dziękuję ci za wszystko – powiedziała ze szczerego serca.Wspięła się na palce, przylgnęła wargami do jego warg. Z wdzięczności, na pożegnanie… A może z miłości. To był długi, lecz smutny pocałunek. Obydwoje nie chcieli rozstania, czuła to w biciu jego serca. Niestety los nie zawsze sprzyja uczuciom.
Charlotta  wiedziała,  że  zaraz  się  rozpłacze.  Odebrała  od  Bogusława sakwę, w której mieścił się jej skromny dobytek.
– Idź już – poprosiła. – Tak musi być.
Zagryzł wargę i skinął głową.
Odszedł, nie oglądając się ani razu. Charlotta stała w cieniu klasztornej bramy, czekając, aż mężczyzna zniknie jej z oczu w ciżbie ludzi na targu mięsnym.  Gdy  tak  się  stało,  otarła  dłonią  łzę  spływającą  po  policzku. Załomotała kołatką we wrota.
Tutejsza  matka  przełożona  wiele  zawdzięczała  Sobieskim,  hojnym darczyńcom zgromadzenia i swym dalekim krewnym. Mesire miała pewność, że przyjmą ją tu i udzielą wszelkiej pomocy w dostaniu się jak najszybciej przed oblicze Marii Kazimiery.
Wpuszczono ją za bramę, choć musiał upłynąć kwadrans spędzony pod czujnym okiem tęgiej siostry furtianki, nim uzyskała zezwolenie na rozmowę z przeoryszą.
Ruszyła ośnieżonymi alejkami przyklasztornego ogrodu, otulona ciszą i  spokojem  wypełniającymi  te  mury,  lecz  miast  ukojenia,  które  winno napawać  człowieka  w  domu  sług  Bożych,  Charlotta  Mesire  odczuwała jedynie smutek i żałość.
Znów była samotna. Nie miała nikogo na świecie, prócz siebie.
W gabinecie prymasa było gorąco i tłoczno. Marmurowy kominek grzał
i  huczał,  aby  otulić  ciepłem  zgromadzonych  przy  stole  magnatów.  Byływśród nich dwie nowe twarze: Jabłonowski, który w końcu dotarł do Łowicza, uporządkowawszy sprawy we Lwowie i województwie ruskim, a także nieznany Marysieńce mężczyzna w szlacheckim stroju. Człowiek ów, szczupły, choć już nie pierwszej młodości, skupiał na sobie uwagę panów senatorów.
– Dobrze, że jesteś, Mario. – Jan odsunął od stołu wolne krzesło. – To pan Paweł Działtowicz, oficer w służbie księcia Radziwiłła. Przywiózł wieści od mej siostry Katarzyny.
Litwin uchylił podgoloną głowę przed panią Sobieską i wszyscy zasiedli za stołem.
Prażmowski  zajął  krzesło  u  szczytu,  mając  za  plecami  kominek.  Jan spoczął przy drugim krańcu stołu, twarzą zwrócony do prymasa, na znak, że jest równy gospodarzowi w powadze i znaczeniu. Reszta panów usiadła po ich obu stronach.
Marysieńka zerknęła na Sieniawskiego zajmującego krzesło na lewo od niej.   Mikołaj   więcej   uwagi   skupiał   na   swych   pierścieniach   niźli   na otaczających go ichmościach. Uśmiechnęła się doń porozumiewawczo, ale pan strażnik koronny ledwo co w podzięce wykrzywił kąciki ust. Uznała, że coś go trapi albo nie jest zdrów.
– Kontynuuj, waszmość – przemówił Prażmowski, splatając dłonie na brzuchu.
Imć  Działtowicz  odchrząknął,  przemknął  spojrzeniem  po  obliczach senatorów, i zatrzymał wzrok na pani Sobieskiej.
– Jak mówiłem już wcześniej, hetman wielki litewski dotarł do Kobrynia jeszcze z początkiem listopada. Zastał tamże zgromadzone wojsko. Cztery tysiące żołnierzy głodnych i źle zaopatrzonych, a przeto bez litości łupiących chłopów i okoliczne majątki szlachty. Pac nie przyjechał jednako z pustą sakwą do wojska, lecz przywiózł w kufrze sto tysięcy złotych od króla. Jakmówią plotki, były to pieniądze wystarane przez królową od jej cesarskiego brata. Otrzymawszy zapłatę, żołnierz dostał animuszu i chorągwie co do jednej utworzyły związek w obronie króla jegomościa.
–  To  było  do  przewidzenia  –  rzekł  sucho  Prażmowski.  –  Wyjaśnień wymaga co inszego. Doszły nas pogłoski, że Michał Kazimierz Radziwiłł i  Sapiehowie,  przyjaciele  nasi  w  dziele  obalenia  Korybuta,  także  złożyli podpisy pod konfederacją. Prawda to?
–  Nie  zaprzeczę,  ekscelencjo  –  odparł  Działtowicz.  –  Za  Benedykta i   Kazimierza   Sapiehów   nie   mam   plenipotencji   się   tłumaczyć,   ale podkanclerzy  Radziwiłł  przysłał  mnie,  abym  wyłożył  jego  racje  przed szacownym audytorium.
– Słuchamy zatem – rzekł chłodno Jan, chyba najbardziej ze wszystkich ciekaw, co też skłoniło szwagra do nieoczekiwanej wolty.
– Podkanclerzy w pierwszej kolejności polecił mi zapewnić wielmożnych panów i waszą ekscelencję, że w głębi serca i przekonań nadal pozostaje przyjacielem i stronnikiem waszmościów. Aliści, gdy wszyscy senatorowie zgromadzeni w Kobryniu, wojsko i Sapiehowie poparli króla i Paców, sam jeden nie mógł dać oporu takiej sile. Zwłaszcza że Michał Kazimierz Pac niedwuznacznie  groził  mu  najechaniem  majątków  i  osadzeniem  w  nich pułków na całą zimę. To równałoby się katastrofie dla wszystkich ekonomii Radziwiłłów.  W  tym  amoku,  jaki  teraz  zapanował  na  całej  Litwie,  i  w atmosferze  nienawiści  stronnictw  protektor  mój  nie  znalazłby  żadnego obrońcy ani poparcia dla zadośćuczynienia poniesionym stratom i doznanej z rąk Paców krzywdzie.
–  Jakie  są  plany  Paców,  skoro  zawładnęli  bez  reszty  całą  Litwą?  – odezwał się Morsztyn.
–  Michał  Pac  nie  krył  przed  senatorami,  że  konfrontację  zbrojną
z  opozycją  uważa  za  nieuniknioną.  –  Oficer  spojrzał  na  Sobieskiego,ponurego i zasępionego. – Mówi się nawet o przeniesieniu oddziałów na ziemie Polski.
Jan uniósł głowę.
– Jakie siły zgromadzili Litwini? – zapytał.
– Cztery tysiące żołnierzy i wciąż prowadzone są nowe zaciągi. Ponoć do nowego roku w obozie ma stanąć dwanaście tysięcy zbrojnych, ale według oceny księcia Radziwiłła przy tym braku środków i ludzi Pacom uda się uzbierać najwyżej połowę tych sił.
– A co na to szlachta na Litwie, też do wojny domowej się rwie? – zagaił Jan Wielopolski.
– Obywatelami łatwo jest manipulować – odpowiedział imć Działtowicz. –  Ludzie  wolą  sami  nie  myśleć,  łatwiej  im  powielać  cudze  poglądy, zwłaszcza jeśli uważa się takowe za powszechnie przyjęte. Pacowie trzymają twardą  ręką  swoją  partię,  żaden  poseł  nie  waży  się  mieć  innego  zdania w obawie o swą karierę czy majętność. Ludziom zawsze bliższa koszula niż ryzykowne poglądy, nie ma się co dziwić, że na sejmikach bez szemrania przyjęto  podatki  na  nowe  zaciągi  i  wezwano  powszechnie  do  osądzenia waszmościów, jak tu siedzicie.
Między zebranymi zapadła niewesoła cisza.
– Dziękujemy, panie Działtowicz – odezwał się ksiądz prymas. – Musimy omówić na osobności ważkie sprawy, które nam przedstawiłeś. – Proszę waćpana,  byś  został  w  mej  gościnie,  póki  nie  napiszę  listu  do  księcia Radziwiłła.
Oficer ukłonił się Prażmowskiemu i magnatom, a potem opuścił gabinet, stukając podkutymi obcasami.
– Sapiehowie i wasz szwagier wielce nas zawiedli oportunizmem swoim i szkody poczynili, przez które utraciliśmy Litwę – zaznaczył z wyrzutem prymas, kierując pretensję jednoznacznie w stronę Jana Sobieskiego.– Teraz Korybut ma wolną rękę, by rozprawić się z opozycją w Koronie – wsparł  ekscelencję  Wielopolski.  –  Liczyć  się  trzeba,  że  przyjdzie  nam sprostać  nie  tylko  siłom  Czarneckiego,  ale  i  posiłkom  przysłanym  mu z Litwy.
– A wy, będąc na miejscu księcia Radziwiłła, postąpilibyście inaczej? – Jan zmierzył wzrokiem krzykaczy. – Po rejteradzie Sapiehów sam on jeden ostał  się  na  Litwie,  a  my  nie  mamy  dość  sił,  aby  udzielić  mu  zbrojnej pomocy. Politycznie i gospodarsko kalkuluje książę i to trzeba mu chwalić, a nie na ślepo ganić. A i czy chcemy jako pierwsi wywołać zamęt i wojnę domową, wkraczając do Wielkiego Księstwa? Nie sztuka wyciągnąć miecz, lecz przewidzieć, jaki to odniesie skutek.
– Trzeba nam poczynić nowe zaciągi – wtrącił Sieniawski, udowadniając, że nie wyłącznie pierścienie zaprzątały jego uwagę. – Z każdym miesiącem moc zbrojna Korybuta będzie rosnąć na naszą wspólną zgubę.
Strażnik    koronny    rozejrzał    się    po    twarzach    Prażmowskiego, Wielopolskiego i Morsztyna.
– Ja, wojewoda ruski i hetman ostatnią koszulę zastawiliśmy, aby bronić ojczyzny i naszej partii – dodał z emfazą. – Czas, aby i inni sięgnęli głębiej do kufrów ze złotem, zwłaszcza że to nas na Rusi srogo dotknął najazd mahometan.
– My też mieliśmy swoje wydatki – ofuknął go Wielopolski.
– Ale wasze wsie stoją, a chłopów nie wybrano w niewolę. – Złość brzmiąca w głosie wojewody Jabłonowskiego była aż nadto słyszalna.
–  Pax,  pax!  –  zawołał  Prażmowski,  unosząc  dłonie  i  gestem  tym powstrzymując dalszą kłótnię. – Nie czas nam teraz wadzić się i roztrząsać, kto większe poniósł szkody i wydatki. Ja sam wyłożyłem niemały grosz na ufortyfikowanie Łowicza i zamku. Nająłem też nowy regiment arkebuzerów z Rzeszy, bolesnym kosztem, gdyż przez wojnę nad Renem tam wielki terazpopyt na żołnierza. A wiadome jest, że Niemiec więcej żąda zapłaty za swe usługi niż Polak, który zadowoli się jeno częścią stawki i jeszcze będzie cię po rękach całował.
– Prawda to, księże prymasie, lud u nas bierny i dobry do prowadzenia niczym kastrowany muł – zgodził się Jan Wielopolski, zgodzili się także milcząco zasiadający przy stole politycy. – Wiemy wszyscy, jak duże straty i koszty ponieśli panowie ruscy – podjął stolnik. – Gdy tylko dotrą do nas obiecane przez Paryż kufry, każdy otrzyma rekompensatę.
Marysieńka i Jan wymienili między sobą spojrzenia. A Morsztyn kaszlnął znacząco, ściągając na siebie uwagę obecnych.
–   Dzielenie   pieniędzy   proponuję   zostawić   do   przybycia   posła francuskiego  z  subsydiami  –  rzekł  rozsądnie.  –  Wtenczas  zdecydujemy, komu ile się należy, miarkując i ważąc osobno poniesione straty i wydatki. Pierwej nam zająć się ratowaniem skóry, którą jeśli nie poweźmiemy starań, król i Pacowie wygarbują nam knutem niby niewolnikom.
Mości  podskarbi  ciął  pauzami  niczym  rzeczonym  biczem,  po  kolei mierząc wzrokiem nadąsane oblicza konfratrów.
–  Radzić  nam  trzeba,  przyjaciele  mili  –  ciągnął  –  jak  powstrzymać hetmana litewskiego przed wprowadzeniem wojsk do Korony, aby na zgubę naszą nie połączył się z pułkami królewskimi, które stacjonują nieopodal Łowicza.
– Wyślę list do Michała Paca – odezwał się Sobieski. – Ostrzegę, że gdy tylko  przekroczy  granicę,  zbiorę  wojsko  koronne  i  uderzę  na  niego wszystkimi siłami. Potem niech się stanie, co Bóg zechce.
–  Napisz  zatem  jasno,  że  wszyscy  przeciwko  niemu  pójdziemy  – zadeklarował prymas twardo. – To może powstrzymać litewskiego wilka przed wychylaniem się z kniei.
– Nawet jeśli, to nie na długo – zauważył Morsztyn. – Tu nie militarnychrozwiązań trzeba szukać, lecz politycznych. Krzysztof Pac jawnie już dystansuje się od młodszego brata i Korybuta. Trzeba by podsypać złotem tę niezgodę, niech pleni się niczym chwast w grządkach.
– Jeszcze chcesz mu dosypywać? – wycedził Sieniawski z zawiścią. – Toć  latem  wziął  dwieście  tysięcy  w  złocie  od  posła  francuskiego.  Tyle pieniędzy tylko za to, by trzymał się z boku? Gdy ja i Stanisław znoimy się od szkód wojennych.
Morsztyn poszukał wzrokiem wsparcia u prymasa, ale to pani hetmanowa odezwała    się    pierwsza,    powstrzymując    wylew    kolejnych    pretensji finansowych u panów ruskich.
– Nie wiemy, w jakiej mierze rozdźwięk u Paców to gra obliczona na wprowadzenie  nas  w  błąd  –  przestrzegła.  –  Krzysztof  Pac  ma  umysł przebiegły, patrzy kilka ruchów w przód. Obiecać mu coś można, ale wypłata musi być zależna od rezultatów.
–  Słuszna  uwaga  –  zgodził  się  Prażmowski.  –  Ostrożnie  trzeba  nam postępować  z  kanclerzem  litewskim,  gdy  nie  znamy  jego  prawdziwych zamiarów.
Następnie rozmowa zeszła na sprawy rzemiosła wojennego. Przez niemal dwa kwadranse Marysieńka zmuszona była wysłuchiwać o pudach prochu, kalibrach armat i nowych, jakoby doskonałych bagnetach sprowadzonych przez Prażmowskiego z Francji. W końcu znudzona do cna wymówiła się z dyskursu i opuściła komnatę.
Imć Działtowicza znalazła w salonie, gdzie bawił rozmową jedną z jej służek. Flirt podobał się obojgu, rozjaśnione oblicza i śmiechy zaświadczały o tym aż nadto. Wtargnięcie pani Sobieskiej ucięło te krotochwile. Dziewka zbladła, dygnęła spłoszona i w pośpiechu opuściła komnatę.
Pan Działtowicz, nawet jeśli speszył się, nie okazał tego w żaden sposób. – Chciałabym pomówić z waćpanem – odezwała się Maria Kazimiera.– Na jaki temat?
– Znasz waszmość porucznika Witolda Kuzubskiego? Przybył na Litwę jakiś czas temu z Wołynia.
Oficer zmarszczył czoło.
– Znam to za dużo powiedziane, pani, ale rozmawiałem z nim raz czy dwa, nim zamknięto go w areszcie za malwersacje.
– A więc jest zdrów – rzekła z ulgą.
–  Tego  nie  wiem,  waćpani.  –  W  grymasie,  jaki  wypłynął  na  usta szlachcica,  było  coś  złowieszczego.  –  Oficer  ów  zdołał  zbiec  z  aresztu w Nieświeżu… – Szlachcic zawiesił głos, co nie zwiastowało dobrych nowin. – Księżna pani, gdy dowiedziała się o ucieczce, posłała za zbiegiem liczną pogoń. Nasi ludzie zapędzili go aż na moczary rozciągające się na wiele mil od  zamku.  Tam  przepadł  nieborak,  pewnie  na  dobre,  gdyż  bagna  te  od wieków okryte są złą sławą. Stało się to na dwa dni przed mym wyjazdem do Łowicza, więc nie wiem, czy znaleziono jego ciało.
Marysieńka  poczuła  wewnętrzne  rozdarcie:  jedna  część  niej  żałowała młodego mężczyzny, który miał to nieszczęście obdarzyć miłością pannę z wielkiego rodu, inna jej cząstka, ta racjonalna i polityczna, odczuła ulgę. Śmierć   Witolda,   choć   bez   wątpienia   tragiczna,   uwalniała   Teofilę   od wszelkich przysiąg i mrzonek, tak łatwo przyjmowanych przez młode serce. Z pewnością dziewczyna popadnie w rozpacz, gdy dowie się o tragicznym końcu, jaki spotkał ukochanego, ale potem, gdy już otrząśnie się z pierwszej żałości,  łatwiej  będzie  ją  przekonać,  aby  została  panią  Wiśniowiecką i spełniła swój obowiązek wobec wuja i rodziny.
I najważniejsze, Marysieńka mogła powiedzieć samej sobie, że nie ma jej winy w śmierci Witolda, a przynajmniej nie więcej niż u innych. Teofila, jeśli już kogoś znienawidzi, to matkę, co zresztą nie przeszkadzało w niczym pani Sobieskiej. Szwagierka nigdy nie starała się być dla niej przyjaciółką.Jednak i tu należało rozstrzygnąć sprawę z taktem i rozwagą.
–  Kniahini  Teofila,  gdy  powróci  z  miasta,  będzie  chciała  pomówić z waćpanem – odezwała się, ważąc słowa starannie jak aptekarz arszenik. – Znała dobrze tegoż oficera i miała o nim dobre zdanie. Trudno przyjdzie jej uwierzyć w to, że popełnił kradzież i został osadzony w areszcie. Oszczędź jej waćpan przykrości i przedstaw jego śmierć w jaśniejszych barwach.
Działtowicz zmarszczył czoło.
– Prawda i tak wyjdzie na jaw, gdy kniahini wypyta innych ludzi.
–  Pomyśl  waszmość,  że  to  dla  jej  dobra  –  naciskała  Marysieńka.  – Najważniejsze jest złagodzić kniahini pierwsze wrażenie.
Oficer nie wydawał się przekonany tym argumentem.
– Wybacz, waćpani, ale chcesz, bym skłamał, a tak się nie godzi.
Pani Sobieska zmrużyła groźnie oczy, lecz od razu zgasiła rosnącą w niej irytację. Przywykła już, że w tym kraju szlacheccy dworacy potrafią stanąć okoniem wobec możniejszych od siebie i wołem takiego nie ruszysz. W Rzeczypospolitej  bardziej  niż  siła  sprawdzała  się  wzajemna  wymiana korzyści.
– Zauważyłam, że wpadła waszmości w oko moja służka – zmieniła kierunek natarcia, czym wyraźnie zbiła imć Działtowicza z pantałyku.
Szlachcic odrobinkę spąsowiał.
– Tylko rozmawialiśmy, waćpani. Przysięgam na mój honor, że nie było w tym nic zdrożnego.
– Ależ panie oficerze, jesteśmy dorośli. – Marysieńka lekko dotknęła mocnego ramienia żołnierza. – Jeśli waćpan wyrazisz ochotę, nakażę owej dziewce odwiedzić twoją komnatę dzisiejszego wieczoru, a także każdego kolejnego, póki będziesz przebywać w gościnie u księdza prymasa.
W oczach oficera mignęła iskierka. Odchrząknął i zakręcił końcówkę wąsa między kciukiem a palcem wskazującym.– Jeśli nie będzie miała nic przeciwko…
– Z pewnością będzie rada – pospieszyła z zapewnieniem pani Sobieska. –  A  co  do  śmierci  tamtego  młodego  porucznika…  –  zawiesiła  głos i popatrzyła na Litwina wyczekująco.
– Wyjechał na polowanie i zapędził się za zwierzyną na moczary – imć Działtowicz okazał się nadspodziewanie elastyczny w koncepcie. – Niestety wydarzyło się nieszczęście.
–  Zatem  ustalone.  Nie  rygluj  waćpan  drzwi  na  noc  –  poradziła Marysieńka i uśmiechnęła się łaskawie.
Na tym zakończyli rozmowę. Pani Sobieska udała się do swych komnat. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i zrzuciła z siebie maskę spokoju.
Śmierć Witolda oznaczała koniec kłopotów i przekonywania Teofili. Los rozstrzygnął wszystko bez jej udziału i winy.
„Bo przecież nie jestem niczemu winna?”
Poczuła wstyd. Mogła się usprawiedliwiać przed sobą, ile chciała, ale prawda  była  jedna.  W  jakimś  stopniu  i  ona  przyczyniła  się  do  śmierci chłopaka.
Z   ponurych   rozmyślań   wydobyły   ją   okrzyki   rozbrzmiewające   na dziedzińcu. Wyjrzała przez okno i zobaczyła karocę i wysiadającą z niej Teofilę.  Dziewczyna  prezentowała  się  pięknie,  ubrana  w  futro  z  soboli i srebrzysty toczek. Młoda, naiwna, nieświadoma czających się wokół niej cieni.
„Mogła przyjąć to gorzej, o wiele gorzej”.
Maria Kazimiera obserwowała szlochającą w poduszkę Teofilę. Szczupłe plecy dziewczyny wznosiły się z każdym wypełnionym rozpaczą oddechem,a miękki jedwab piernata nasiąkał żałobnymi łzami.
Marysieńka spodziewała się, co tu kryć, daleko gwałtowniejszej reakcji młodej  kniahini  na  wieść  o  śmierci  ukochanego.  Spazmów,  krzyków, złorzeczeń ludziom i niebiosom, nawet bicia zwierciadeł w alkowie.
Pani  Sobieska  nie  mogła  sobie  wyobrazić  własnej  reakcji,  gdyby  los odebrał jej Jana. Popatrzyła w lustro zawieszone na ścianie oddzielającej okna.  Ujrzała  siebie  siedzącą  na  skraju  łoża,  pochyloną  nad  szlochającą panną i pocieszającą ją. Odbicie przywodziło skojarzenie z obrazem któregoś z flamandzkich mistrzów pędzla. Dwie kobiety na różnych etapach życia. Alegorie    młodości    i    dojrzałości,    naiwności    i    rozsądku,    emocji i wyrachowania, pokazujące, jak się zmieniamy z upływem czasu.
Marysieńce przypomniało  się,  jak  wiele lat wcześniej sama szlochała w łożu, już po ślubie z Zamoyskim, kiedy dotarło do niej, że jej wspaniały mąż  jest  pijakiem,  brutalem  i  kurwiarzem.  Wtedy  w  rolę  pocieszycielki wcieliła się królowa Ludwika Maria, pierwsza orędowniczka tego związku i  sprawczyni  jej  nieszczęścia.  W  tamtym  czasie  Maria  Kazimiera  nosiła w  sercu  skrywany  żal  do  królowej,  czuła  się  wykorzystana  i  sprzedana niczym klacz. Po latach, jak na ironię, sama weszła w ślady pozostawione przez swą protektorkę. Być może za kilkanaście lat Teofila będzie w taki sam sposób pocieszać własną córkę, wcześniej odarłszy ją ze złudzeń, jakie daje młodzieńcza miłość.
W  całej  scenie  brakowało  tylko  postaci  w  tle,  mężczyzny  skrytego w cieniu, złowieszczej alegorii fatum zawieszonego nieustannie nad losem każdego człowieka.
Chwilę wcześniej tę rolę posłańca złych wieści odegrał imć Działtowicz, który  doskonale  się  wywiązał  z  umowy  zawartej  z  panią  Sobieską.  Bez zająknięcia opowiedział Teofili o tym, jak porucznik wybrał się na łowy i jak poniósł go koń. Oszczędził kniahini opisów samego wypadku, wymawiającsię niewiedzą i ograniczając się do stwierdzenia, że Witold nie cierpiał. Teofila zareagowała na tę wiadomość omdleniem.
Pani Sobieska poleciła zanieść pannę do łóżka. Podała dziewczynie sole trzeźwiące,  które  przytomnie  zawczasu  przygotowała.  Tylko  tyle  była w stanie zrobić, żadne bowiem słowa pociechy nie mogły zaleczyć świeżej rany.
Dotknęła rozedrganego płaczem ramienia Teofili.
– Wypadki się zdarzają, to niczyja wina – odezwała się. – Zdaj się na Boga i Jego wolę.
Przez  chwilkę  czekała  na  odpowiedź,  lecz  zamiast  słów  rozległo  się zduszone przez poduszkę szlochanie.
– Jeśli sobie życzysz, każę posłać po księdza. Może wspólna modlitwa z duchownym da ci pociechę?
Tym razem doczekała się przeczącego ruchu głową.
Marysieńka zagryzła wargę.
– Czy mam z tobą zostać?
Teofila    powtórzyła    gest    zaprzeczenia.    Pani    Sobieska    stłumiła westchnienie.
– Zatem dobrze, pójdę sobie, ale wiedz, że gdy tylko zechcesz pomówić, jestem  dla  ciebie  o  każdej  porze  –  zapewniła,  jak  powinna  uczynić przyjaciółka.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wycofała się do holu. Wracając do siebie, zatrzymała się przy gabinecie Jana i zajrzała do środka.
Mąż  pisał  coś  przy  biurku.  Uniósł  wzrok  i  przywitał  ją  ciepłym uśmiechem.
– Z kim korespondujesz? – zapytała.
– Z pułkownikiem Loeblem, komendantem Białej Cerkwi. Odmówił onwycofania się z miasta i przekazania go Kozakom Doroszenki, choć obliguje nas do tego traktat pokojowy z sułtanem. Doroszenko piekli się z tego powodu okrutnie, listy śle z pretensjami do mnie i do Korybuta, grozi nam interwencją Turków.
– Każesz Loeblowi ustąpić z twierdzy? – domyśliła się.
– Wręcz przeciwnie – zaskoczył ją Jan. – Zalecam pułkownikowi siedzieć tam i bronić się, jak długo starczy mu żywności, prochu i kul do armat. Niestety pomóc nie mogę, pieniędzy nie mam, a żołnierzy potrzebuję tu, w Polsce, gdyby doszło do walk domowych.
Marysieńka troszkę się pogubiła.
– Jeśli nie ustąpimy z twierdzy, złamiemy warunki pokoju. Czy nie grozi nam w ten sposób nowa wojna? – nie kryła niepokoju.
– Zapewne grozi – przyznał Sobieski spokojnie. – Ale nie w tym sezonie. Wedle osmańskich zwyczajów sułtan osobiście rusza na wyprawę co drugi rok. Teraz mahometanie muszą wpierw ugruntować swą władzę w Wołoszy i Mołdawii. Mówi się, że wielki wezyr zamierza zlikwidować oba wasalne hospodarstwa i wcielić je do imperium jako prowincje. To musi wywołać bunt   w   całych   Multanach,   bo   tam   lud   chrześcijański   żyje.   Bojarzy i  mieszczanie  z  Jass  czy  Suczawy  na  Polskę  patrzą,  na  wolności  nasze i prawa. I zazdroszczą nam, Polakom, swobody, nawet jeśli jest ona rozdęta. Wiedzą  bojarzy  dobrze,  że  gdy  muzułmanie  przejmą  całą  władzę  w  ich krajach, wtedy zostaną niewolnikami na własnej ziemi.
Maria  Kazimiera  zmarszczyła  czoło.  Nie  była  biegła  w  wojskowych sprawach ani też w zagranicznej polityce. Wiedziała jednak, że to, co mówił mąż, źle wróży spokojowi rodziny i jego obecności przy jej boku. Znów zostanie  sama  z  Jakubem,  gdy  on  całymi  miesiącami  przebywać  będzie gdzieś na stepach, walcząc z przeważającymi siłami przeciwnika i ryzykując życie.– Nie ma nadziei na trwały pokój z sułtanem?
Jan skrzywił ponuro usta.
– Sułtan jest jednocześnie kalifem, duchowym i świeckim przywódcą wszystkich  mahometan.  Religia  nakazuje  mu  podbijać  wszystkie  narody świata i nawracać je na wiarę w Allaha. Do skutku, aż cały krąg ziemi będzie wyznawał to pogaństwo. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie w przyszłości. Islam  to  nienasycony  lewiatan,  który  pochłonął  Syryjczyków,  Egipcjan, Greków, Bułgarów, Serbów i Węgrów, zmieniając ich w niewolników, teraz zaś wyciąga paszcze ku Polakom i Rusinom, a gdy upora się z nami, gdy już nas  pożre,  jako  uczynił  w  przeszłości  z  innymi  chrześcijańskimi  ludami, spojrzy na Moskwę, Austrię i Niemcy.
–  Ażeby  prowadzić  skutecznie  wojnę,  należy  wpierw  ustabilizować sytuację polityczną w kraju – zauważyła Marysieńka trzeźwo. Jak większość kobiet skupiała się na bieżących problemach, a mniej przejmowała tym, co czaiło się na odległym horyzoncie. – Co z obaleniem Korybuta? – Zawiesiła na  mężu  wyczekujące  spojrzenie.  –  Co  z  naszymi  planami  osadzenia Francuza na tronie, dla których poświęciliśmy tak wiele przez ostatnie lata? To całe nasze życie – zabrzmiało to smutno, wręcz żałośnie.
Jan złapał jej dłoń i posadził sobie żonę na kolanach.
– Dałem się przypiąć do tego wozu przez wzgląd na ciebie. – Otworzył przed nią serce. – To była cena, jaką musiałem zapłacić Ludwice Marii za naszą miłość i ofiarowane mi urzędy. Od lat słyszę o księciu przysłanym z Paryża, który ma zostać naszym królem. Ileż to już razy. A przecież żaden nigdy tu nie dotarł.
– Docierało za to złoto – przypomniała mu Maria. – Wielkie pieniądze, których wciąż potrzebujemy.
– Pieniądze są i u nas, tylko trzeba dobrze gospodarzyć. Obędziemy się bez  jałmużny,  za  którą  musimy  płacić  uległością  wobec  postronnychkrólestw.
– A Prażmowski? On nie ustąpi – odrzekła.
–  Prażmowski  działa  mi  na  nerwy,  bez  ustanku  gada  o  rozprawie z Korybutem, o tym, jak trzeba uderzyć na królewskie pułki. Prawdziwy wojownik z naszego prymasa – dorzucił Jan cierpko. – Bo gdy przychodzi do omawiania szczegółów, to okazuje się, że to ja mam walczyć, a moi żołnierze umierać,  gdy  jego  ekscelencja  będzie  nam  błogosławił  w  wojaczce  zza bezpiecznych murów Łowicza.
Hetman sapnął i potarł wąsy.
– Nie rozpętam wojny domowej, o ile nie zostanę do tego zmuszony – podjął. – Nie gdy większość obywateli uważa Korybuta za swego króla, a nas ma   za   wichrzycieli.   Historia   pewnie   osądzi   to   inaczej,   ale   dziś   to Wiśniowieckiego  kochają,  a  Prażmowskiego  nienawidzą.  Mnie  darzą  co najwyżej niechętnym podziwem.
– A ty pragniesz, by cię powszechnie kochali – westchnęła zmęczona. – To takie polskie. Tak jak i to, by obrazić się, zrezygnować w pół drogi.
– Widać inne być nie może, tak jak moje serce – odburknął.
– Tak, wiem – szepnęła. Pocałowała go w usta.
Przerwało im pukanie.
Marysieńka   podniosła   się   z   kolan   męża   i   wygładziwszy   suknię, przywitała się z wojewodą ruskim.
Stanisław Jabłonowski przybył porozmawiać o sprawach wojskowych, przeto pani Sobieska zostawiła mężczyzn samych i wróciła do alkowy. Przez następną godzinę nie mogła znaleźć dla siebie zajęcia. Próbowała czytać i haftować, lecz dręczył ją niepokój. Wrażenie, że coś się wydarzy.
Nauczyła się wierzyć własnym przeczuciom, zbyt często się spełniały, te dobre i te złe. Już dawno zaakceptowała prawdę, że ludzkie życie jest pełne lęku. Martwimy się o zdrowie własne i naszych dzieci, o powodzenie snutychplanów i marzeń, a często również o zbawienie, gdy anioł śmierci zabierze z naszych ust ostatni oddech.
Im człowiek więcej osiągnął, tym bardziej obawia się skutków upadku – tego, że potężny, nieubłagany los zmiażdży go w żarnach przeznaczenia. Wszyscy na to cierpią, maluczcy i wielcy, każdy choć raz dziennie martwi się o przyszłość swoją i bliskich. Bogaci czy biedni, bez różnicy, lękamy się choroby i zawistnych ludzi gotowych poświęcić wiele, aby zepsuć nasze ułożone życie, odrzeć nas z fałszywego poczucia bezpieczeństwa. A nade wszystko boimy się wichru dziejów, dla którego ludzkie istnienie jest równie mało istotne jak opadły z drzewa liść.
Powodów do lęku, jako się rzekło, jest wiele. Tyle, ilu ludzi chodzących po tym świecie.
Jak zatem zagłuszyć ten strach? Jak oswoić przeczucia, nim się ziszczą lub rozwieją niczym dym, zastąpione natychmiast przez kolejny lęk? Jedni ludzie kierują się ku Bogu, pokładając nadzieję w opiece Ojca i Jego łasce. Inni ufają bardziej własnej sile, szczęściu i pomysłowości, hołubią w sobie przekonanie, że siła, bogactwo i przebiegłość zawsze wyprowadzą ich na ścieżki powodzenia, bez względu na kaprysy fortuny.
Maria   Kazimiera   stała   gdzieś   pośrodku   między   wiarą   w   Boga a  świadomością,  że  człowiek  ma  taki  żywot,  na  jaki  zasługuje.  Czasem jednak złe przeczucia były tak silne i męczące, że ignorując przykazania Stwórcy i rozsądek, sięgała po karty.
Podeszła do sekretarzyka i wyciągnęła z szuflady mahoniowe pudełko z talią. Usiadła przy stoliku.
Dostała ją od Pierre’a de Bonziego kilka lat wcześniej, gdy wróciła do Paryża, zostawiając Jana w Polsce. W tamtym czasie miała nadzieję, że długa rozłąka  skłoni  męża  do  porzucenia  kraju  ojców  i  wyjazdu  do  Francji. Obecnie te plany wydały się jej odległą mrzonką.Popatrzyła na karty.
Wciąż  pamiętała  swój  zachwyt,  gdy  po  raz  pierwszy  zobaczyła  ich tajemnicze symbole i piękne barwy, tak żywe, jakby artysta namalował je ledwie przedwczoraj. W rzeczywistości karty liczyły sobie niemal dwieście lat i jak zapewniał ją kardynał, wykonał je własnoręcznie wielki Leonardo da Vinci dla Lukrecji Borgii.
Maria Kazimiera nie miała podstaw wątpić w autentyczność prezentu od kardynała. De Bonzi uchodził za znawcę w sprawach magii i alchemii od czasów,  gdy  pełnił  trudną  posługę  królewskiego  inkwizytora.  Jak  sam twierdził,   to   wówczas   zaczął   zbierać   księgi   odebrane   czarodziejom, wiedźmom i heretykom, by przechowywać je w swym pałacu. Z czasem, gdy zyskał władzę i bogactwo, powiększył zakazany księgozbiór przez dyskretnie czynione   zakupy.   W   ten   sposób   jego   biblioteka   stała   się   jedną z najwspanialszych w Królestwie Francji.
Marysieńka cofnęła się pamięcią do tamtego czasu, do sali pełnej cieni rzucanych  przez  świece  osadzone  w  ściennych  lichtarzach.  Do  krętych schodów i piwnic, gdzie kardynał gromadził wyklęte przez Kościół dzieła.
Zafascynowana   oglądała   szeroko   rozwartymi   oczyma   setki   tomów stojących na regałach i spoczywających na pulpitach. Niektóre z woluminów napisano odręcznie na wyprawionych skórach, inne wydano drukiem. Część ksiąg, jak zapewnił ją Pierre de Bonzi, napisał sam diabeł.
– Nie lękasz się grzechu, eminencjo? – zapytała go z drżeniem.
–  Księgi  same  w  sobie  nie  są  ani  dobre,  ani  złe  –  odparł  kardynał z  łajdackim  uśmiechem,  którym  uwiódł  tak  wiele  Polek,  gdy  przebywał w Rzeczypospolitej jako rezydent króla Francji. – To człowiek decyduje, co zrobi z zawartą w nich wiedzą. Każdy musi sam zdecydować, kim jest i co czyni.
Na  potwierdzenie  tych  słów  objął  ją  w  talii  i  przyciągnął  ku  sobie.Przywarła do jego wysokiej sylwetki, mocnej piersi i twardości wyczuwalnej pod duchowną suknią. Pożądał jej i choć teraz wyrzucała sobie własną słabość, wówczas w Paryżu nie potrafiła mu odmówić.
Wziął ją przy migotliwym blasku świec, w piwnicy pełnej zakazanych przez Kościół ksiąg. To wtedy musiała zajść w ciążę.
Uniosła wzrok na portret Panny Częstochowskiej wiszący tu, w Łowiczu, w  każdej  niemal  komnacie.  Czarna  Madonna,  patronka  Polaków,  ich obrończyni  i  królowa  na  niebie,  zdawała  się  patrzeć  na  nią  z  przyganą, trzymając na kolanach swego boskiego Syna.
Marysieńkę zdumiewała moc kultu, jakim otaczano w tym kraju Matkę Bożą.  Polacy  wbrew Biblii traktowali portret z Częstochowy  jak  bóstwo niemalże równe Chrystusowi. Czcząc śmiertelną niewiastę, często zapominali o Duchu Świętym i Jego łasce.
Opuściła wzrok na pudełko i sięgnęła do wnętrza.
Przeszył ją dreszcz, jak zawsze, gdy brała talię w dłonie. Świadomość, że tych kart dotykała córka papieża Aleksandra IV, kochanka własnego brata, oskarżana przez wrogów o trucicielstwo i stosowanie magii, wywoływała u Marii Kazimiery głęboką, niemalże erotyczną emocję.
Bez pośpiechu, maksymalnie skupiona zaczęła rozkładać karty obrazkami zwróconymi do blatu. Jedna za drugą, aż cała talia znalazła się na stoliku.
Wyciągnęła rękę i pozwoliła, by poprowadziło ją przeczucie. Odsłoniła pierwszy kartonik. Uwidoczniono na nim dziewczynę karmiącą w ogrodzie jednorożca, u jej bosych stóp leżał zerwany kwiat róży.
Marysieńka sięgnęła po kolejną kartę, obróciła ją. Ujrzała młodzieńca z  rapierem  u  boku,  pięknego  i  o  szlachetnym  obliczu.  Krył  się  wraz z  rumakiem  w  krzakach,  jakby  na  kogoś  czekał.  Jednocześnie  patrzył w kierunku wieży widocznej w rogu ilustracji. Maria Kazimiera zmrużyła oczy,  dostrzegając  szczegół,  którego  nigdy  wcześniej  nie  zauważyła.  Wnajwyższym oknie baszty stała postać, artysta zaznaczył ją ledwie rysem, lecz Marysieńka czuła, że to dziewczyna czekająca na ratunek ze strony młodego rycerza.
Zagryzła wargę i sięgnęła po trzecią kartę, przeczuwając, co się na niej znajdzie.
Była tam kostucha prowadząca korowód umarłych. Jechała na siwym koniu, trzymając w dłoni obnażony miecz.
Dziewczyna, młodzieniec i śmierć. Znaczenia tych symboli nie musiała sobie tłumaczyć.
Wyciągnęła rękę nad stół i przymknąwszy powieki, przesunęła dłoń nad rozłożonymi kartami. Zdecydowała się, uniosła kartonik i obróciła go.
Przedstawiał kobietę w zbroi trzymającą miecz. Z tyłu za jej plecami wznosiło  się  miasto  i  zamek.  Marysieńka  ze  zdumieniem  odkryła,  że przypomina Łowicz widziany z daleka, choć przecież nie było to możliwe. Na tym polegała magia talii, za każdym razem zawarta w niej moc podsuwała wyobraźni nowe, niedostrzeżone wcześniej szczegóły.
Marysieńka wlepiła spojrzenie w wizerunek uzbrojonej niewiasty.
„Kim ona jest i dlaczego pojawiła się w tej konfiguracji?”
Dziewica, młodzieniec, śmierć i wojowniczka…
Czyżby za dużo myślała o tym, co się stało z Witoldem i Teofilą, a także z Charlottą, która zaginęła podczas wojennej zawieruchy? Jej własne wyrzuty sumienia   wypaczyły   wynik   wróżby.   Czy   dlatego   talia   pokazała   jej przeszłość?
Pukanie wyrwało ją z domysłów. Marysieńka uniosła wzrok. Nikogo się nie  spodziewała.  A  już  z  pewnością  nie  Charlotty  Mesire,  która  stanęła w otwartych drzwiach.
Marysieńka poderwała się zza stolika, chwyciła ją w ramiona i przytuliła do piersi.– Na Boga, żyjesz! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się martwiłam.
– Ze mną wszystko dobrze – wydusiła Charlotta. – A Jakub dotarł zdrów? – Zdrów, i to dzięki tobie. – Marysieńka popatrzyła przyjaciółce w oczy.
– Wiedz, że jestem ci bezgranicznie wdzięczna za to, co uczyniłaś, aby go ratować.
Charlotta uśmiechnęła się blado. Czuła się dziwnie, stojąc przed swą panią, rozmawiając z nią tak, jakby nic się nie wydarzyło. A przecież nie była to prawda. Czuła tę przemianę w sobie i wokół siebie, obcość tego miejsca i blichtru oraz pustkę wynikającą z rozstania z Bogusławem.
Zapadła cisza, troszkę niezręczna, jak to bywa, gdy po długiej rozłące spotkają się bliscy sobie ludzie.
– Opowiadaj! – Marysieńka posadziła ją naprzeciw siebie. – Co się z tobą działo? Byłam przekonana, że trafiłaś w jasyr. Błagałam Jana, by rozpuścił wieści do murzów, że zapłacimy za ciebie każdy okup. – Rozłożyła dłonie w geście bezradności. – Aleś przepadła, niczym kamień w wodę.
Charlotta nie znalazła odpowiednich słów. Cóż mogła rzec? Zapłaciła za swoje bohaterstwo wysoką, okrutną cenę. Czy wiedząc, co się zdarzy, drugi raz postąpiłaby w tak samo szlachetny sposób? Szczerze powiedziawszy, nie była tego pewna. Blizny na duszy i ciele były zbyt świeże, by potrafiła ułożyć sobie wszystko w głowie na spokojnie. Nie ulegać żalowi i złym emocjom, które wciąż tliły się w niej jak żar pod torfem, z zewnątrz niewidoczny, lecz grożący nagłym wybuchem.
Dlatego wolała po prostu zapomnieć, wrócić do dawnego życia i udawać, że gwałty i bicie były tylko złym snem, kolejnym nocnym koszmarem, który zgotowało jej niełatwe życie.
Milczenie się przedłużało i Charlotta zmusiła się, aby coś powiedzieć. Cokolwiek.
–  Rzeczywiście,  nad  rzeką  trafiłam  w  jasyr,  ale  udało  mi  się  zbiec.Ukryłam się pośród chłopów, a potem… – Przełknęła ślinę zbierającą się w przełyku. – Potem się rozchorowałam i wiele tygodni musiałam się kurować, nim mogłam wyruszyć w podróż do ciebie.
Maria Kazimiera zmarszczyła lekko nosek, jakby wyczuła kłamstwo czy choćby niedomówienie, ale była zbyt mądra i wdzięczna losowi za powrót Charlotty, by drążyć temat. Bądź co bądź, pani Sobieska także trzymała swe tajemnice blisko serca, wiedząc, że usta to zdradliwe wrota, przez które łatwo może wypaść nieopatrzne słowo.
– Ale już jesteś przy mnie. – Pochyliła się do przyjaciółki i objęła dłońmi jej  dłonie.  –  Na  Boga,  jakże  mi  ciebie  brakowało.  Odpocznij.  Później opowiesz mi o wszystkim.
Charlotta skinęła głową. Opuściła komnatę.
Marysieńka wróciła do stolika. Usiadła. Serce biło jej mocno, gardło dławiły emocje. Wciąż trudno było jej uwierzyć w cudowne zrządzenie losu.
Popatrzyła na wizerunek wojowniczki. Karta bez wątpienia zwiastowała powrót Charlotty. Nie przeszłość, jak błędnie sądziła, lecz to, co się ma wydarzyć w najbliższym czasie.
Skupiła wzrok na młodzieńcu i dziewicy, usiłując zgłębić kryjącą się w nich przepowiednię.
Oczywiście bez skutku.ROZDZIAŁ V
Człowiek z blizną
Luty A.D. 1673
Znad  truchła  kota  leżącego  na  drodze  poderwało  się  kilka  wron, skrzecząc oskarżycielsko w kierunku nadjeżdżającej karocy. Sześciokonny zaprzęg, wielki i czarny jak noc, z turkotem kół przemknął ulicą i zostawił za sobą  rogatki  Łowicza.  Kto  jechał  karocą,  nie  sposób  było  odgadnąć, albowiem  żaden  znak  ani  herb  nie  widniał  na  jej  drzwiach,  nic  też  nie zdradzało,  komu  służą  rajtarzy  z  eskorty,  gnający  z  tyłu  w  czarnych, rozwianych przez wiatr płaszczach.
Zaprzęg  popędził  zlodowaciałym  traktem  na  zachód  pośród  okrytych bielą  pól  i  kurnych  chat  chłopstwa,  zasypanych  tak  mocno  śniegiem,  że można by je wziąć za zaspy, gdyby nie smużki z dymników ulatujące w szare niebo. Konie parskały na mrozie, wyrzucając z nozdrzy pióropusze pary, powóz turkotał i podskakiwał na żelaznych resorach, zmierzając ku karczmie, co przycupnęła na skrzyżowaniu gościńców, niespełna pół mili od Łowicza.
Gdy dotarli na miejsce, woźnica zwolnił, ale co dziwne, nie wjechał naprzestronny podwórzec przed zajazdem. Tocząc się powoli niczym wielka beka, karoca objechała polną drogą zabudowania karczmy i zatrzymała się przy sadzie rosnącym na tyłach budynku.
Chwilę  później  zza  obsypanych  śniegiem  grusz  i  śliw  wyłoniła  się wysoka postać w długim ciepłym płaszczu i lisiej czapie głęboko wciśniętej na  czoło.  Mężczyzna,  brnąc  w  zaspach,  zbliżył  się  do  karocy  i  nie niepokojony przez rajtarów otworzył drzwiczki.
Andrzej Morsztyn odczekał, aż Johan Herst strzepnie śnieg z płaszcza i usadowi się naprzeciwko niego.
– Mróz okrutny – orzekł podskarbi i sięgnął po flakonik z trunkiem. Napełnił pucharek i wręczył go gościowi.
Herst zmierzył Morsztyna nieufnym spojrzeniem. Odebrał naczynie, ale nie upił zeń nawet łyczka.
– A wy, panie, nie skosztujecie? – zapytał.
Zmarszczki wokół oczu Morsztyna pogłębiły się.
– Rozumiem, panie Herst, że to skrzywienie zawodowe – rzekł cierpko. Napełnił własny pucharek i wzniósł do ust.
Johan Herst, wyzbywszy się swych podejrzeń, upił łyczek trunku.
–  Pomyśleć,  że  jeszcze  trzy  niedziele  temu  bawiłem  w  Tuluzie  – powiedział z żalem. – Tam ciepło jak na wiosnę, a tu… – Wzdrygnął się. – Okropieństwo.
Morsztyn  mógł  wyłącznie  zgodzić  się  z  tą  opinią.  Sam,  gdyby  nie obowiązki, majątek i władza, przeniósłby się do Francji, najlepiej gdzieś na południe.
– Taki mamy klimat – odparł i przeszedł do sedna: – Czemu wróciłeś do kraju, wbrew temu, co ustaliliśmy? Sobieska za tobą węszy, chce dostać twoją głowę. Co więcej, poprosiła mnie, abym to ja cię odszukał.
Kościste, szerokie ramiona zabójcy drgnęły pod płaszczem.– Spodziewaliśmy się tego, do kogóż innego mogła się z tym zwrócić? – Truciciel nie wykazał niepokoju. – Nic mi zatem nie grozi, nie zna mej twarzy ani nazwiska, jestem cieniem i jako cień nieuchwytny.
–  Jesteś  też  pewny  siebie,  a  to  zgubiło  już  wielu  ludzi  –  zauważył kąśliwie podskarbi.
Herst uśmiechnął się, potarł palcem bliznę na wnętrzu dłoni.
–  Przywykłem  umykać  przed  pocałunkiem  kostuchy  –  rzekł.  –  Ale mniejsza o mnie, przywiozłem pilne wieści. – Wyciągnął zza pazuchy list.
Koperta  ani  lak  nie  wskazywały,  kto  jest  nadawcą  listu.  Morsztyn rozerwał  wosk  i  rozłożył  kartę.  Rozpoznał  pochyłe,  eleganckie  pismo kardynała de Bonziego. Zaczął czytać.
Dotarł do ostatniej kropki ostatniego zdania, z ledwością powstrzymując drżenie ręki trzymającej list. Powoli złożył kartę i umieścił ją w skrytce znajdującej się w podłokietniku. Przygryzł wargę i uniósł wzrok na Hersta, który milcząco przypatrywał się swemu pracodawcy.
– Wiesz, co tu jest napisane? – zapytał podskarbi.
–  Słyszałem  plotki,  nie  wszyscy  w  otoczeniu  eminencji  trzymają należycie język za zębami.
Morsztyn złożył dłonie i oparł o nie czubek nosa, dłuższą chwilę się namyślając.
– Ani słowa nikomu – odezwał się w końcu. – Jeśli to się rozejdzie… czeka nas katastrofa.
– Będę milczał jak grób – obiecał truciciel. – Choć nie ma gwarancji, że to  coś  da.  Wasi  przyjaciele  z  pewnością  mają  własnych  informatorów w Paryżu.
W to akurat podskarbi nie wątpił, lecz plotki to nie to samo co pewność. – Gdzie się zatrzymałeś? – zapytał.–  W  karczmie,  ale  to  tylko  na  dziś,  potem  znajdę  wygodniejsze i dyskretniejsze lokum.
– Nie opuszczaj Łowicza, być może będę potrzebował twych usług – nakazał mu Morsztyn.
– Miasto jest w odbudowie, trudno o dobrą kwaterę, panie, a pobyt tutaj do tanich nie należy.
– Ach tak, oczywiście… – Podskarbi sięgnął za połę płaszcza i wręczył Herstowi własną sakiewkę. – Na początek starczy, potem dostaniesz więcej.
Na tym zakończyli spotkanie i truciciel opuścił karocę.
Już w drodze powrotnej Morsztyn raz jeszcze sięgnął po list od kardynała de Bonziego. Przeczytał go do połowy, po czym opuścił ręce na kolana i przygarbił się pod ciężarem trosk. Przywykł do niepowodzeń i zmiennych kolei  losu  –  polityka  to  okrutne  igrzyska,  w  których  nie  ma  litości  dla pokonanych  gladiatorów.  Nawet tu,  w Rzeczypospolitej,  gdzie niezwykle rzadko spadały głowy tych, co przegrali, stawka była olbrzymia. Urzędy i majątek, wszystko, na co pracował tak ciężko od trzydziestu lat, knując, poniżając  się  i  łasząc  do  potężniejszych  od  siebie.  On,  syn  zwykłego szlachcica, do tego arianin, wdrapał się na szczyty władzy, gdzie od pokoleń królowały te same potężne, harde i dumne rody magnackie.
Dla kariery porzucił wyznanie ojca i przeszedł na wiarę rzymską. Równe prawa dla katolików, luteranów, kalwinów i prawosławnych, ta niespotykana nigdzie indziej w Europie wolność religijna, stała się już ułudą. Kto chciał cokolwiek osiągnąć w polityce, musiał ulec i zgiąć kark przed katolicką większością oraz wszechwładnymi biskupami.
Podskarbi zerknął na zimowy krajobraz umykający za oknem. Jego ojciec zmarł w taki mroźny dzień. Nigdy nie wybaczył synowi zmiany wyznania. Zwykł mówić, że uczciwemu chrześcijaninowi wystarcza to, co ofiarowuje mu Bóg.Problem w tym, że Andrzej Morsztyn pragnął znacznie więcej i gotów był poświęcić duszę, honor i przyjaciół, aby zrealizować swoje marzenia.
Zatopiony  w  rozmyślaniach  nie  zauważył,  jak  dotarli  na  dziedziniec zamku.
Wysiadł z karocy i udał się do swych komnat. Na schodach napotkał jednego z sekretarzy księdza prymasa, który oznajmił:
– Ekscelencja prosi o rozmowę waszmość pana.
Morsztyn wskazał na swój strój.
– Tylko się przebiorę i przyjdę – oznajmił.
Wszedł na piętro i znalazł się w alkowie. Z pomocą sługi pozbył się płaszcza   i   wysokich   butów.   Drugi   pokojowy   przyniósł   mu   kaftan z szafirowego aksamitu, o pięknych perłowych guzikach. Morsztyn wdział strój i poprawił mankiety u rękawów.
Przejrzał   się   w   zwierciadle.   Przeczesał   dłonią   szpakowate   włosy, dostrzegając początki łysiny na czole. Skrzywił usta z niesmakiem. Jak każdy obawiał się starości i tego, co nastąpi po niej.
Porzucił  próżne  rozważania  i  skupił  myśli  na  Prażmowskim.  Byli sojusznikami, może nawet przyjaciółmi, choć w polityce to mało ważyło. Dzielili ze sobą libertyńskie nawyki i wstrzemięźliwy stosunek do nakazów Kościoła skonstruowanych po to, by możni mogli władać maluczkimi.
Obu  łączyły  ambicje  i  złoto  otrzymywane  z  Paryża,  niezbędne,  by realizować politykę w Polsce, choć oczywiście nie byli sobie równi, nie w pojęciu Prażmowskiego. Wybujałe ego księdza prymasa nakazywało mu widzieć siebie jako najważniejszą figurę w kraju, podczas gdy podskarbiemu przypadała poślednia, wręcz służebna rola.
Morsztyn  pozwalał  ekscelencji  pławić  się  w  pysze.  W  ostateczności liczyła się realna władza, którą w skorumpowanej do cna polskiej polityce dawały pieniądze i wyświadczone innym mniejsze i większe przysługi.Te zaś Andrzej Morsztyn, potomek niemieckich protestantów i kupców bławatnych z Krakowa, potrafił wykorzystać do swych celów jak mało kto.
Samotnia Prażmowskiego znajdowała się w głębokim odosobnieniu, na zapleczu  alkowy  i osobistej biblioteczki,  w której trudno  byłoby  znaleźć dzieła ojców Kościoła, nie brakowało za to frywolnych romansów po włosku i francusku, rycin z nagimi postaciami kobiet i mężczyzn oraz dzieł, których prędzej   można   by   się   spodziewać   u   kacerza   niźli   księcia   Kościoła rzymskiego.
Za królestwem ksiąg i sztychów mieściła się alkowa z obszernym łożem, okryta baldachimem tak kosztownym, że sam król perski nie miał lepszego. Mebel stał pośrodku komnaty, a wokół niego na ścianach lśniły w blasku świec wielkie lustra.
Tym razem z pościeli i adamaszku nie wynurzała się niczym Wenus z morskiej piany żadna Maria, Krystyna, Małgorzata czy Barbara – imion niewiast, które odwiedziły ten pokój, było tyle, że sam ksiądz prymas nie mógł spamiętać.
Mikołaj   Prażmowski   zatrzymał   się   przed   jednym   ze   zwierciadeł i poprawił koronki u kaftana z atłasu. Przebywając w zaciszu domowym, przedkładał  wygodny  strój  świecki  nad  sukienkę  duchownego.  Praca  to praca, a dom to dom.
Rzucił ostatnie spojrzenie w odbicie i zadowolony z tego, co zobaczył, otworzył drzwi łączące sypialnię ze swoją samotnią. Komnata była nieduża, jeśli porównać ją z bizantyjskimi rozmiarami salonu  czy  gabinetu,  gdzie ksiądz prymas udzielał audiencji i przyjmował gości, prowadził oficjalne czy półoficjalne  rozmowy.  Ten  ukryty  pokój  miał  zgoła  inne  przeznaczenie. Służył odpoczynkowi, a także był miejscem, gdzie ekscelencja prowadził najtajniejsze,  wymagające  największej  skrytości  rozmowy.  Dlatego  teżniewielu ludzi miało okazję zobaczyć obrazy zawieszone na błękitnych ścianach tej ustronnej komnaty. Choć może to i lepiej, gdyż maluczkie umysły nie pojęłyby, czemu miast na wizerunki świętych i męczenników ksiądz prymas woli spoglądać na nagość nimf rzecznych, antycznych bogiń i herosów uwiecznionych na płótnie z wielkim konceptem i wprawą. Czemu rozmyślając w ciepłych objęciach fotela, zwraca wzrok nie ku strapionemu obliczu Boga, lecz na sufit, gdzie Medea z kielichem w dłoni wita swego pasierba Tezeusza, gdy ten przybył do Aten upomnieć się o swe królewskie dziedzictwo.
A  przecież  to  nie  wszystko.  Za  kandelabrem  dwóch  satyrów  goniło nimfę,  której  za  strój  służyły  jeno  kropelki  rozpryskującej  się  źródlanej wody. Nieco dalej zaś, przy kominku, umięśniony jak Herakles mąż klęczał za przygarbioną na brzegu sadzawki ciemnoskórą boginką. Krótko mówiąc, sodoma i gomora – istne skaranie boskie w oczach maluczkich i dewotów.
A ksiądz prymas nie miał się ani za jedno, ani za drugie. Uważał bowiem, że rozumny człowiek nie powinien mieszać ze sobą sacrum i profanum, jako nie  bełta  się  w  czasie  uczty  wina  z  gorzałką.  Skutek  bowiem  takiegoż mieszania jest wiadomy.
Prażmowski zasiadł za biurkiem i sięgnął po przygotowany zawczasu przez sekretarza rękopis. Była to rozprawa na temat jego niewinności, którą zamierzał rozpowszechnić po sejmikach, a później przedstawić na sejmie walnym. Trzymając w dłoniach plik drobno zapisanych kart, zastanawiał się nad  minionym  czasem  i  błędami,  jakie  popełnił  w  drodze  na  szczyt. Wspominał młodzieńcze lata, gdy odbywał w Krakowie studia prawnicze, a potem pobierał nauki w Italii, gdzie poznał słodki smak namiętnych kobiet z  Południa.  Wrócił  pamięcią  do  służby  u  Jana  Kazimierza,  kampanii zborowskiej i Beresteczka, ucieczki przed Szwedami na Śląsk, złym czasem, w którym nie opuścił króla, jak uczyniła większość szlachty i magnatów,w tym Sobieski. Przeszedł w myślach do późniejszej kariery, godności biskupa i urzędu kanclerskiego, złożonych projektów reform bezmyślnie podartych przez szlachtę, która teraz po klęskach Rzeczypospolitej wycierała sobie gęby jego imieniem.
Zacisnął dłonie na rękopisie, aż zbielały mu kłykcie.
Nie  raz  i  nie  dwa  proponował  porzucenie  liberum  veto  na  rzecz uchwalania  w  sejmie  ustaw  większością  głosów,  wzywał  do  odnowienia armii  i  usprawnienia  sądów,  ale  zawsze  napotykał  opór  i  wyzwiska. Wytykano mu rozwiązłość i chciwość, które nie przystoją osobie duchownej. Jakby oskarżający go hipokryci zachowywali się inaczej.
Prawdą  było  jednak,  że  nie  miał  serca  do  posługi  kapłańskiej.  W młodości  wolał  być  prawnikiem  niż  księdzem,  a  później,  gdy  został kanonikiem, biskupem, a na koniec prymasem, traktował te godności jako drogę do osiągnięcia świeckiej potęgi. Tak to już jest, gdy człowiek rodzi się we wsi na piaskach, nad jeziorem i do wszystkiego musi dochodzić własnym wysiłkiem  i  wytrwałością.  I  właśnie  z  tego  Prażmowski  był  najbardziej dumny: niczego nie otrzymał za darmo, każdy kęs wyszarpał od życia, do wszystkiego  doszedł  ciężką  pracą,  bystrością  umysłu  i  siłą  woli,  która przezwycięża wszelkie przeciwności losu.
Mówią, że za każdą fortuną kryje się zbrodnia. Ksiądz prymas wydął usta w zadumie. Jego życie nie było od tej reguły wyjątkiem. W życiu trzeba dokonywać wyborów, nawet jeśli są trudne. I niech Bóg rozsądzi wedle swej woli.
Z  zamyślenia  wydobył  ekscelencję  sekretarz,  informując  o  przybyciu podskarbiego.
Prymas    powitał   gościa   w   drzwiach.    Obaj   mężczyźni   spoczęli w wygodnych fotelach, zwróceni twarzami ku sobie.
Prażmowski splótł dłonie na brzuchu, a wielkie pierścienie, z którychkażdy  był wart majątek,  zalśniły  w blasku  ognia płonącego  w kominku. Odezwał się pierwszy.
– Co myślisz o Sobieskich, szczerzy są w oporze przeciw Korybutowi czy jeno pokazują nam twarz, jaką pragniemy u nich ujrzeć?
– Zagadka to i dla mnie, księże prymasie – odrzekł Morsztyn. – Jak rozumiem, i waszą ekscelencję doszły słuchy o tym, jakoby kniaź Dymitr starał się o rękę kniahini Teofili?
–  A  owszem.  –  Prymas  ściągnął  brwi,  nadając  im  kształt  wrony szybującej pod chmurnym niebem. – I zastanawiam się, czy Sobiescy nie kupczą cnotą siostrzenicy dla pogodzenia się z Wiśniowieckimi. Zauważ, Andrzeju, od przyjazdu oboje nawet nie zająknęli się w tej sprawie.
– Może to tylko plotki i nie mają o czym mówić? – zauważył podskarbi. – W każdej plotce jest ziarno prawdy, wiesz to sam najlepiej. Należy
tylko oddzielić ziarno od plew.
– Postaram się dowiedzieć w tej kwestii, ile zdołam, ekscelencjo. Jednako takie porozumienie zawsze trzyma się w wielkiej tajemnicy.
Ksiądz  prymas  zawiesił  na  Morsztynie  przenikliwe  spojrzenie  swych ciemnych oczu.
– A jeśli już jesteśmy przy tajemnicach… Jakie są prawdziwe wieści z Paryża?
Oczy podskarbiego zaokrągliły się na jedno szybciutkie uderzenie serca, a  zaraz  potem  oblicze  Andrzeja  Morsztyna  przybrało  zwykły,  trudny  do odgadnięcia wyraz.
–  Złe,  księże  prymasie.  Sprawy  Rzeczypospolitej  nikną  w  cieniu rozgrywek i sojuszy wielkich potęg. Ludwik XIV zawarł umowę z Turkami, nie  bacząc  na  krzywdy,  jakich  doznaliśmy  ze  strony  mahometan.  W Stambule  na  stałe  rezyduje  już  ambasador  francuski,  a  porty  Osmanów zostały otwarte dla okrętów wojennych z Francji pływających po MorzuŚródziemnym.
– A obiecane nam pieniądze? – Głos Prażmowskiego zadrżał nerwowo. – Kardynał de Bonzi zapewnia mnie przez posłańca, że twardo obstaje
przed królem Ludwikiem w sprawie przyrzeczonych nam subwencji, lecz wynik tych zabiegów nie jest pewny.
–  Nie  jest  pewny!?  –  Prymas  wypluł  z  siebie  wzburzenie  niczym chrząstkę blokującą przełyk. – Po tym, co dla niego zrobiłem!? Po tym, jak naraziłem się Ojcu Świętemu, czyniąc starania, aby Francuzik osadził tyłek na naszym tronie!? – Ekscelencja poderwał się z fotela i podszedł do okna wychodzącego na ogród. – Co ten bufon sobie myśli, że kim jestem? Jednym z jego dworaków, którego może kopnąć jak psa!?
Morsztyn  milczał,  słusznie  czekając,  aż  z  Prażmowskiego  opadnie wzburzenie.
– Nie bronię bynajmniej Ludwika, brak funduszy godzi we mnie na równi z waszą ekscelencją – zarzekł się na wstępie. – Nawet skarbiec Francji nie jest wszakże bez dna, a obecnie Król Słońce ma pilniejsze wydatki związane z wojną – zauważył trzeźwo. – W Paryżu nie brakuje polityków, którzy twierdzą, że Francja nieroztropnie utopiła w Rzeczypospolitej miliony przez ostatnie lata, że równie dobrze można by te pieniądze cisnąć w błoto… – Morsztyn uczynił pauzę. – I trudno jest tym argumentom zaprzeczyć. Wiele, księże prymasie, nie osiągnęliśmy w sprawie osadzenia Francuza na tronie za panowania Jana Kazimierza i królowej Ludwiki Marii, trzeba to uczciwie powiedzieć.  A  również  obecnie  tkwimy  w  politycznej  próżni,  zamknięci w Łowiczu dla ochrony przed królem i szlachtą, która domaga się naszych głów…
Prymas zacięcie milczał, pochmurny niczym niebiosa rozpościerające się nad jego miastem i zamkiem. Patrzył w dal, jakby gdzieś na horyzoncie starał się dostrzec nadciągające chorągwie królewskie.–  Popełniliśmy  błędy  i  zabrakło  nam  szczęścia,  bez  którego  nic w polityce czy życiu nie jest możliwe – rzekł cicho, jakby sam ze sobą czynił rachunek sumienia.
Strzelił spojrzeniem w stronę podskarbiego.
– Czemuś zataił te wieści? – zapytał spokojnie, bez złości czy pretensji. – Bo wciąż mam nadzieję, że nadejdą lepsze – odparł Morsztyn bez
zająknięcia. – Jestem przekonany, że Burbon oprzytomnieje i okaże rozsądek. Nigdzie nie ma on wierniejszych przyjaciół jak my tu, w Rzeczypospolitej.
– Radzisz więc czekać, aż miną królewskie fochy?
– Czy nie czyniliśmy tak wiele razy w przeszłości? Zalecam cierpliwość. W końcu Ludwik zawsze do nas powracał, pomimo tych wszystkich porażek. W dwójnasób obsypywał nas łaskami. Nie widzę powodu, aby tym razem miało to wyglądać inaczej.
– Zatem nie palmy za sobą mostów – orzekł ekscelencja. – Ale przyszedł czas   na   zmiany.   Postawiłem   całą   swą   fortunę   na   sprawę   sukcesji francuskiego księcia. I jak dotychczas spotykają mnie z tej przyczyny same kłopoty.
–  Chyba  za  późno,  by  godzić  się  z  królem  –  zauważył  Morsztyn, interpretując słowa prymasa.
Prażmowski  obrócił  się  plecami  do  okna  i  dmuchającej  za  szybami zamieci.
– Godzić się z małpą nie zamierzam – wyburczał z trzewi. – Żadna mnie kariera ani korzyści dzięki temu nie czekają, jako i ciebie, Andrzeju.
Po czym wrócił na fotel, już spokojniejszy, z planem, który kiełkował mu w umyśle.
– Co więc nam zostaje? – spytał podskarbi.
–  Poszukać  innego  źródła  złota,  skoro  stare  wyschło.  Toć  Ludwikniejeden na świecie, choć oddać mu trzeba, skrzynie ma najzasobniejsze. Ale prosić się nie będziemy. Przyjdzie do nas, dobrze, nie, to pies go jebał.
Morsztyn nie wydał się zdegustowany ani pomysłem, ani też grubym słowem z ust księdza prymasa. Znali się długo i zbyt dobrze, aby przed sobą udawać.
– Które stolice wasza ekscelencja ma na uwadze? – podchwycił w mig koncept.
– Berlin i Moskwę, może któreś z księstw Rzeszy. Nie brakuje władców, którym nie zbywa na młodszych synach i nie wiedzą, co z nimi zrobić. Tylko kurwią się i ferment czynią w domu, jako nasz Jan Kazimierz, nim został wyniesiony w elekcji na tron po zmarłym bracie Władysławie.
–  Car  i  książę  elektor  szykowali  synów  na  tron  Rzeczypospolitej  – przyznał Morsztyn ostrożnie. – Ale też żaden z tych panów nie wda się w niepewną awanturę, póki żyje obecny król.
– Jak zwykle trafiłeś w sedno, przyjacielu. – Ksiądz prymas wykrzywił usta w zimnym uśmiechu. – Trzeba nam się pozbyć syna Jaremy i osadzić na tronie pana, który będzie słuchał rad naszych, a i zaszczytów nie skąpił. Nim jednak  zaprosi  się  gości  do  domu,  trzeba  posprzątać  własne  podwórko. Czasem, aby to osiągnąć, mus pobrudzić sobie ręce i sumienie.
Podskarbi koronny zastygł i bezwiednie strzelił oczyma na boki.
– Są na to tylko dwa sposoby – powiedział. – Wojna domowa, niepewna w swym finale, a przez to ryzykowna, ku której zmierzamy, lub… śmierć Korybuta.
– O właśnie. – Ekscelencja wzniósł palec ku sufitowi, na którym Medea podsuwała kielich z trucizną swemu pasierbowi. – Czasem trzeba posunąć się do sprawdzonych wzorców.
Morsztyn  wlepił  wzrok  w  malowidło,  a  potem  spojrzał  na  księdza prymasa.–  Ponoć  już  raz  próbowano  otruć  króla  –  rzekł,  nie  wplątując  się w antyczne alegorie. – Od tamtego czasu Korybut pilnuje się w dwójnasób.
– Nie twierdzę, że to łatwe – rzekł Prażmowski, stukając paznokciem w  oczko  w  pierścieniu.  –  Pozostaje  też  inna  niewiadoma:  kto  wówczas próbował się pozbyć Wiśniowieckiego.
Morsztyn zmrużył oczy.
– Sądziłem, że to… ręka ekscelencji – skłamał bezwstydnie.
– Wielu tak myśli, nawet Korybut jawnie obwinia mnie o próbę otrucia go. – Prymas rozłożył dłonie. – Nie żebym o tym nie myślał od dłuższego czasu, ale zapewniam cię, przyjacielu, nie miałem z tym nic wspólnego.
Morsztyn skinął głową. Nie zamierzał przyznać się Prażmowskiemu, że to on i kardynał Pierre de Bonzi wynajęli Hersta do zamordowania króla.
Ostatecznie,  choć  byli  sojusznikami,  w  polityce  nie  ma  miejsca  na całkowite  zaufanie.  Jest  za  to  korzyść  wynikająca  z  wyświadczanych przysług.
Podskarbi pomyślał o Herście. Jeśli komuś miało się udać pozbyć króla, to jemu. Uniósł wzrok i napotkał wyczekujące oczy księdza prymasa.
– Zostaw to mnie, przyjacielu – rzekł, ważąc słowa. – Być może znam odpowiedniego człowieka, który rozwiąże nasz problem.
Przeczucie,  gdy  raz  zagnieździ  się  w  człowieku,  jest  jak  samosiejka trawy,  uparta  i  trudna  do  wyplenienia.  Zwłaszcza  gdy  trafia  na  podatne i nieufne serce.
Marysieńka od wielu dni nie potrafiła uwolnić się od wspomnienia talii kart i kryjącej się za nią wróżby. Śmierć, młodzian i dziewczyna w wieży. Zagadka męczyła ją i zajmowała jej myśli, przykra i uciążliwa niczym ranka u spodu języka, trudno się gojąca i wciąż przypominająca o swym istnieniu.Przyłapała się na tym, że obserwuje podejrzliwie Teofilę, interpretując jej każde zachowanie i grymas na twarzy.
Czy młoda kniahini nie powinna być bardziej zrozpaczona, czy to kose spojrzenie, które dziewczyna rzuciła jej przy śniadaniu, było czymś więcej niźli tylko przejawem złego humoru?
A może kryło się za tym coś więcej?
Pytania  mnożyły  się  w  umyśle  pani  Sobieskiej  niczym  grzyby  po deszczu, i to te bardziej trujące.
Znana  jest  prawda,  że  zwykliśmy  oceniać  innych  wedle  naszych własnych wad i słabostek charakteru. Niekiedy słusznie, a niekiedy nie, gdyż w życiu nic nie jest czarno-białe, a granica między dobrem a złem wcale nie jest tak wyraźna, jak wydaje się to moralizatorom.
Marysieńka zerknęła na Charlottę towarzyszącą jej w bawialni. Mesire oparta  plecami  o  sofę  czytała  książkę.  Utwór  napisany  po  francusku przedstawiał losy markizy porwanej przez berberyjskich piratów w drodze na jej ślub, a potem sprzedanej w Tunisie na targu niewolników. Jak zapewniał autor  powiastki  w  przedmowie,  opowieść  została  napisana  na  podstawie prawdziwych zdarzeń. Mogło tak istotnie być. Rokrocznie bowiem na Morzu Śródziemnym i jego wybrzeżach tysiące Europejczyków było porywanych przez mahometan przybywających statkami do Włoch, Hiszpanii czy Francji z północnej Afryki. Książeczka, jak oceniła Marysieńka po przeczytaniu paru rozdziałów,  nie  była  napisana  szczególnie  lotnym  językiem  i  brakło  jej wysublimowanego   stylu   romansów,   ale   jak   widać,   jej   treść   budziła u Charlotty emocje.
Mesire wyczuła na sobie spojrzenie przyjaciółki i uniosła wzrok znad stronic.
– Wydajesz się zmartwiona – zwróciła się do Marii. – Wciąż myślisz o Miłoszu?Pani Sobieska od miesięcy szukała młodzieńca, po tym jak ten zniknął latem, zaraz po śmierci kniahini Gryzeldy. Ich szpieg w alkowie Korybuta, człowiek, którego mogły wykorzystać na tak wiele sposobów, przepadł jak kamień w wodę.
Co  gorsza,  chłopak,  zmuszony  do  zeznań  lub  przekupiony,  mógł zaszkodzić reputacji pani hetmanowej.
– Jeśli chcesz, zajmę się tym i spróbuję go odszukać – zaoferowała się Mesire, błędnie mniemając, że to udały młodzik zaprząta myśli Marysieńki. – O  ile  Eleonora  nie  kazała  go  zamordować,  to  pewnie  zamknęła  biedaka w   jakimś   klasztorze.   Oj,   należy   tylko   współczuć   braciszkom,   jeśli wpuszczono im za mury takiego węża – rzuciła Charlotta z kpiną. – Nie sądzę bowiem, by chłopak porzucił złe nawyki.
Marysieńka  uśmiechnęła  się  leciutko,  ale  i  ta  wymuszona  wesołość szybko znikła z jej oczu i ust.
– Zaginięcie Miłosza to kłopot, przyznaję, ale potrzebuję cię do czegoś innego.
– Czym mam się zająć?
Drobne zmarszczki przy oczach Marii Kazimiery pogłębiły się.
– Raczej kim – westchnęła.
Zaczęła  opowiadać  Charlotcie  historię  Teofili  i  Witolda,  starając  się niczego nie pomijać.
Wysłuchawszy relacji, Mesire nie kryła zaskoczenia.
– Powróciliście do pomysłu mariażu z kniaziem Dymitrem?
– Wiele się zmieniło przez ostatnie miesiące, gdy cię ze mną nie było. – Marysieńka oparła dłoń o zagłówek fotela i znów westchnęła. – Król Ludwik wypiął się na nas, zajęty wojowaniem nad Renem i umacnianiem sojuszu z Turkami. Nie jest to jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale wydaje się, że ten bufon znów wystawił nas do wiatru.–   Domyślam   się,   że   Prażmowski   i   reszta   jeszcze   nie   wiedzą o planowanym małżeństwie?
–  Dobrze  się  domyślasz  –  przyznała  Maria  Kazimiera.  –  I  tak  musi pozostać, aż sprawa się dopnie. Przeszkoda nie leży w kniaziu, bo chętny on jest wziąć sobie młodą i piękną żonę, lecz w pannie, co ma pstro w głowie.
– Powiedziałaś jej, że ślub w niczym nie przeszkadza, by mieć kochanka? – Zrobiłam więcej: kryłam ich, gdy spotykali się w alkowie. –
Marysieńka pacnęła dłonią w zagłówek, jakby w ten sposób chciała wybić upartej pannie fochy z głowy. – Myślałam, że się zaspokoi, opadną w niej humory, ale chyba zrobiłam błąd – wykrzywiła gniewnie usta. – Głupia gąska myli prawdziwe życie z romansem.
Charlotta milczała, wspomniawszy siebie i Bogusława.
Wybrała  rozsądek,  ale  wciąż  miała  poczucie,  że  zaprzepaściła  w  ten sposób coś dobrego. A przecież miłość to kwiat, który tak rzadko rozkwita.
Zadaszona  częściowo  kolasa  wioząca  Charlottę  i  Cichonia  turkotała i podskakiwała na zbrylonej nawierzchni drogi łączącej zamek z Łowiczem. Powoził wachmistrz, otulony w ciepły kożuch i bobrową czapkę.
Dzień był dość mroźny, lecz pogodny. Promienie słoneczne odbijały się od śniegu, rażąc w oczy i utrudniając Charlotcie obserwowanie jadącej przed nimi karocy zaprzężonej w sześć gniadoszy.
Rzeczony powóz wtoczył się między niskie domki na przedmieściach, a potem wykręcił w stronę wielkiego gmachu katedry.
Cichoń wstrzymał dwa siwki ciągnące kolasę wcześniej, przy uliczce sąsiadującej z cmentarzem.
– Znajdź sobie miejsce niedaleko katedry – poinstruowała go Mesire i wyskoczyła z zaprzęgu.Wachmistrz cmoknął na konie i odjechał, odsłaniając Charlotcie widok na powóz kniahini. Teofila wysiadła z kabiny i zaraz zbiegło się ku niej mnóstwo żebraków. Dziewczyna rzuciła im garść drobnych monet i weszła do kościoła, zostawiając za sobą tłumek obdartusów grzebiących w śniegu.
Charlotta ruszyła wzdłuż muru cmentarza, gdzie na jednej ze ścian wisiał obraz  Matki  Boskiej.  To  właśnie  tam  hurmem  udali  się  żebracy,  by podziękować świętemu wizerunkowi za hojną i niespodziewaną jałmużnę. Wprzódy  jeden  przez drugiego  zaczęli całować nogi Maryi.  Przechodząc obok  tego  pokazu  dewocji  Mesire  spostrzegła,  że  na  skutek  częstego całowania zupełnie zlizano farbę i w miejscu stóp Najświętszej Panienki została goła deska.
Minęła proszalników i wkroczyła do przestronnej katedry, trafiając akurat na mszę.
Charlotta długo już mieszkała z Polsce, toteż nie zdziwiła się na widok dostatnio odzianego mężczyzny, który walił czołem w kolumnę, biadoląc przy tym głośno. Gdzie indziej kilku jegomościów samemu wymierzało sobie uderzenia w twarz w ramach  pokuty,  a pod  posągiem jakiegoś  świętego leżała  plackiem  młoda  kobieta  okryta  czernią,  jak  domyślała  się  Mesire, wdowa.
Tych, co wyli i głośno chrząkali w kościele, nawet nie było co liczyć, mało kto z Polaków modlił się bowiem w ciszy, jak zwykli czynić Italczycy, Francuzi czy Hiszpanie.
Charlotta doskonale pamiętała swój szok, gdy pierwszy raz zobaczyła coś takiego po przyjeździe do Rzeczypospolitej. Potem przywykła do osobliwych obyczajów Sarmatów – niektóre polubiła, inne wciąż budziły w niej, łagodnie mówiąc, mieszane uczucia.
Wypatrzyła Teofilę w ciżbie wiernych.
Kniahini usiadła blisko ołtarza w miejscu zarezerwowanym dla lepiejurodzonych. Spoczęła na klęczniku i gdy wyciągnęła spod płaszcza modlitewnik, ten wysunął się jej z rąk i wpadł pod siedzisko. Dziewczyna sięgnęła pod klęcznik, dłuższą chwilę zajęło jej odszukanie książeczki.
Charlotta przez całe nabożeństwo obserwowała Teofilę. Nikt nie zaczepił dziewczyny ani też nie wdał się z nią w rozmowę, jeśli nie liczyć matrony i starszego jegomościa siedzących w tej samej ławce.
Msza   ciągnęła   się   niemal   dwie   godziny,   przyprawiając   Charlottę o znudzenie, ból pleców i nóg. Ksiądz zwrócony plecami do swych owieczek odprawiał   liturgię   po   łacinie,   dymiły   kadzidła,   brzęczały   dzwoneczki ministrantów, wierni chrząkali i mamrotali, bili się w pysk i tłukli głowami o ściany. Posągi świętych i błogosławione obrazy wysłuchiwały potoków ludzkich błagań i narzekań, bez żadnego skutku dla modlących się, gdyż żaden kamień czy pokryte farbą płótno lub deska nie mogą zastąpić mocy prawdziwego Boga, który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia.
Gdy przyszedł czas na kazanie, zrobiło się troszkę ciekawiej. Ksiądz, dość  młody  i  przystojny,  przytoczył  opowieść  o  grzechu  pierworodnym. Potem od historii Adama i Ewy zgrabnie przeszedł do powinności niewiast wobec mężów. Mówił o niestałości kobiecej, wszeteczeństwie i pokusach, na jakie naraża białogłowy diabeł. O uleganiu szatańskim podszeptom przez mężczyzn mało co wspomniał. Toć wiadomo, co chłopu wolno, kobiecie czynić nie uchodzi.
Potem znów przyszła kolej na łacinę, klękanie, czynienie znaków krzyża i  dzwonki.  Jeszcze  przed  Najświętszym  Sakramentem  w  tłum  wiernych ruszyli  kościelni  z  tacami.  Brzęczały  srebro  i  miedź,  chór  chłopczyków śpiewał pięknie, dymiły kadzidła.
Krótko mówiąc, była to bardzo ładna uroczystość.
Gdy taca dotarła w pobliże Charlotty, Mesire dyskretnie przemieściła się za kolumnę. Jak wyłuszczył jej niegdyś pewien Żyd, zbawienie to bardzoniepewny interes. Nikt nie może wiedzieć na pewno, czy go dostąpi, czy też nie. Nie ma powodu, aby jeszcze do tego dokładać.
W  nawie  bocznej  Mesire  natknęła  się  na  szczupłego  jegomościa, odzianego w czarną suknię noszoną zwykle w Niemczech i Francji przez kalwinów i hugenotów.
Spojrzała zaciekawiona na mężczyznę – szczupła twarz z wyrazistym nosem  przydawała  mu  drapieżnego  wyglądu.  Wyczuł,  że  ktoś  mu  się przypatruje. Zerknął na nią i Charlotta zobaczyła jego oczy, szare i zimne.
Spuściła wzrok, tak jak należało oczekiwać od niewiasty przyłapanej na przyglądaniu się obcemu mężczyźnie, minęła nieznajomego i podeszła bliżej ołtarza,  skąd  miała  lepszy  widok  na  Teofilę  szykującą  się  do  przyjęcia komunii.
Po mszy gromada owieczek zaczęła się przepychać ku wyjściu. Śpiewał chór,  biły  dzwony,  dymiły  kadzidła.  Charlotta  trzymała  się  kilkanaście kroków za kniahinią, która natychmiast po opuszczeniu świątyni wsiadła do czekającej na nią karety.
Mesire  spojrzała  w  kierunku  Cichonia.  Wachmistrz  strzelił  lejcami, kolasa ruszyła, by zabrać ją spod kościoła.
Wtedy  poczuła dotyk  palców na ramieniu.  Odwróciła się i napotkała zimne, szare oczy.
– Zgubiła pani chustkę – odezwał się z uśmiechem człowiek w czarnym ubraniu.
Zerknęła na wyszywany kawałek atłasu trzymany przez nieznajomego. Bez wątpienia należał do niej, choć nie miała pojęcia, jakim cudem mógł wypaść jej z kieszeni.
Odebrała  zgubę  od  mężczyzny  i  wtedy  zamarła  na  widok  blizny przecinającej mu dłoń.
– Czy coś się stało? – zapytał. – Wygląda pani na zdenerwowaną.Uniosła wzrok.
Patrzył na nią w ten szczególny sposób, gdy mężczyzna upatrzy sobie kobietę.
Zapewne  wziął  ją  za  łatwą  zdobycz,  samotną  wdówkę  lub  żonę zaniedbywaną przez zapracowanego męża. Może nawet za ladacznicę. Nie dziwiła  się  temu,  nie  raz  i  nie  dwa  mężczyźni  źle  odczytywali  jej zainteresowanie.  Taka  była  już  ich  natura,  nakazująca  im  wciąż  czynić podboje, łamać serca i płodzić bękarty.
Kątem oka dostrzegła, jak Cichoń zwalnia, przejeżdżając obok, po czym nie doczekawszy się reakcji z jej strony, odjeżdża za karocą wiozącą Teofilę w kierunku zamku.
– Zawstydza mnie pan – rzekła Mesire, udając speszoną. – Czy my się znamy?
– Nie sądzę, zapamiętałbym tak nadobną niewiastę. – Uśmiech wcale nie łagodził chłodu w jego oczach. – Zauważyłem, że przyglądała mi się pani w kościele… Mogę znać powód?
– Nie może pan. Nie wypada, aby kobieta tłumaczyła się z takich spraw. – Czy pozwoli pani zatem odprowadzić się pod dom? – zaproponował
niezrażony.
– Sąsiedzi źle by odebrali naszą przechadzkę. To małe miasto, a plotki mogą wyrządzić wiele zła.
Przysunął się bliżej.
– Skoro tak, moje mieszkanie gwarantuje dyskrecję.
Teraz należało się oburzyć lub przystać na niedwuznaczną propozycję. Podjęcie decyzji zajęło Charlotcie kilka uderzeń serca.
– Dziś nie mogę, mąż czeka na mnie w domu, ale jutro możemy się spotkać w kościele o tej samej porze, przed mszą – zaproponowała.– Przyjdę – zapewnił nieznajomy i chwycił koniuszkami palców jej dłoń. – Jak ma pani na imię?
Pozwoliła sobie na uśmiech.
– Proszę nazywać mnie Beatrycze.
Przybierając  imię  bohaterki  frywolnego  romansu  Szekspira,  chciała przykuć uwagę mężczyzny z blizną, zainteresować go sobą na tyle, by stawił się w kościele o umówionej porze.
Szare, zimne oczy rozbłysły.
– Jest pani miłośniczką komedii angielskiej. Doskonale, ja przybiorę imię Benedykt.
Rozejrzała się znacząco. Wiele osób, szczególnie podstarzałych matron, obserwowało ich rozmowę z nieżyczliwym zaciekawieniem.
–  Zatem  nie  czyńmy  w  tym  miejscu  wiele  hałasu  o  nic  –  rzekła i wysunęła dłoń z uścisku tajemniczego rozmówcy. – Czekam na pana jutro – dodała kusząco.
Odeszła, nie oglądając się za siebie. Czuła wzrok mężczyzny świdrujący ją między łopatkami i niżej, tam, gdzie kołysały się jej biodra. Zatrzymała się u  wylotu  najbliższej  uliczki,  przy  straganie  z  talerzami  malowanymi w łowickie wzory.
Była niemal pewna, że słyszała ten głos dwa lata wcześniej, na tarasie gabinetu kardynała de Bonziego, nim opuściła Paryż wraz z panią Sobieską.
Spojrzała dyskretnie za nieznajomym. Już się jej nie przyglądał. Zmierzał w stronę uliczki zamieszkanej przez kupców winnych. Mimo mrozu fałszywy Benedykt  nie  spieszył  się,  ale  też  nie  przystawał  przy  licznych  kramach rozstawionych w okolicy katedry. Minął gospodę i dwa stojące przy niej wozy z sianem.
Charlotta zaczęła go śledzić.Miejsce, do którego zmierzał człowiek z blizną, znajdowało się niedaleko rynku. Była to niezniszczona przez pożar kamienica z fasadą pomalowaną w  żółcie  i  zieleń,  w  niektórych  miejscach  mocno  obłażąca  z  farby. Mężczyzna ominął główne wejście i wszedł przez bramę przeznaczoną dla wozów.
Charlotta  przebiegła  na  ukos  przez  uliczkę,  tuż  przed  zaprzęgiem wiozącym drewno na opał, i zbliżyła się do bramy. Wyjrzała zza jej załomu na podwórze. Nieznajomy w czarnym ubraniu wymienił kilka słów z młódką karmiącą gęsi i kury, a potem zniknął za murkiem odgradzającym podwórze od sutereny.
– Czego waćpani szuka?
Słysząc głos przy swym uchu, omal nie podskoczyła.
Obróciła  się  twarzą  do  starszego  jegomościa  w  kożuchu  i  czapce z wiewiórczych skórek. Mężczyzna w zaciśniętej dłoni trzymał pęk kluczy.
– Dziś przyjechałam do miasta – skłamała gładko. – Szukam kwatery na kilka dni, może dłużej.
Klucznik zmarszczył krzaczaste brwi.
– Tu pani nic nie znajdzie, wszystko zajęte. Upłynęło dwa lata od pożaru, a wielu tutejszych ludzi wciąż nie ma gdzie mieszkać, gnieżdżą się niby łasice w norze. – Potrząsnął głową ze współczuciem. – Trudno będzie pani cokolwiek znaleźć. Jeśli się nie uda, to radzę iść do sióstr. – Wskazał na klasztor z pękatą wieżą. – Nie ma tam wygód, ale przynajmniej jest dach nad głową i ciepło.
Charlotta  podziękowała  za  radę.  Jegomość  oddalił  się,  pobrzękując kluczami, a ona wtopiła się w ciżbę ludzi robiących sprawunki w licznych sklepikach i na straganach.
Na zamek dotarła pieszo. Od razu, bez uprzedniej zapowiedzi, wpadła do komnat swej pani. Zastała tamże podskarbiego Morsztyna siedzącego wrazz Marią Kazimierą na sofie i czytającego jej swą nową fraszkę. Wnioskując po roześmianych obliczach obojga – udaną.
– Wybacz, panie – zwróciła się do podskarbiego, a potem przeniosła wzrok na Marysieńkę. – Stało się coś ważnego, musimy pomówić.
– To może już pójdę? – zaproponował Morsztyn, wstając.
Pani Sobieska powstrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Daj mi chwilkę, zaraz wracam.
Zostawiły  podskarbiego  w  komnacie  i  przeszły  do  alkowy.  Charlotta zamknęła za nimi drzwi.
– Być może znalazłam człowieka, któremu kardynał de Bonzi zlecił otruć Korybuta – oznajmiła podekscytowana. – Przebywa tutaj, w Łowiczu.
–  Ponoć  podsłuchiwałaś  ich  rozmowę  z  tarasu  i  nie  widziałaś  jego twarzy? – odezwała się sceptycznie Marysieńka.
– Owszem, twarzy nie zobaczyłam, ale pamiętam głos i przez moment widziałam  dłoń  z  blizną,  taką  samą,  jaką  nosi  człowiek,  którego  dziś spotkałam.
– Blizną? – głos pani Sobieskiej zadrżał.
– Po wewnętrznej stronie prawej dłoni – doprecyzowała Mesire.
Twarz Marysieńki zmieniła się, stając się blada niczym całun. Wydawało się, że omdleje. Charlotta podtrzymała swą panią za ramię.
– Źle się czujesz? – zaniepokoiła się.
– To on, to może być on – wyszeptała.
– Kto, na Boga?
– Truciciel, który sprzedał zatrutą księgę Janowi i zabił mi dziecko. Jan zapamiętał, że tamten miał bliznę u spodu prawej dłoni.
– Nie ma pewności, że to ten sam człowiek. Wielu ludzi ma blizny na rękach – zauważyła Charlotta trzeźwo.W ciemnych oczach Marii Kazimiery rozbłysły piekielne ogniki.
–  Przekonajmy  się  zatem.  Znajdź  go,  choćbyś  miała  w  tym  celu przetrząsnąć całe miasto.
– Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie mieszka.
– Doskonale. Weź żołnierzy i aresztuj go.
– Niedługo będzie zmierzchać, może lepiej poczekać z tym do jutra? – zaproponowała rozsądnie Charlotta.
– Nie, chcę przepytać go jeszcze dziś – wycedziła pani Sobieska. Nacisnęła klamkę i obie panie znalazły się ponownie w salonie. Morsztyn
przywitał je zaciekawionym spojrzeniem.
–  Poszukiwany  przez  ciebie  w  Dreźnie  truciciel  jest  być  może  tu, w Łowiczu – poinformowała go uszczypliwie Marysieńka.
Na obliczu podskarbiego odbiło się wzburzenie.
– Na Boga, czy to pewne!? – zawołał.
– Niedługo się przekonamy – odparła hetmanowa mściwie. – Charlotta wie, gdzie mieszka ten człowiek.
Morsztyn rzucił spłoszone spojrzenie Mesire.
–   Myślę,   że  należy   powiadomić  o   tej  sprawie  prymasa  –   rzekł pospiesznie.  –  Miasto  podlega  jego  jurysdykcji.  Zajmie  mi  to  najwyżej kilkanaście minut – zapewnił, podnosząc się z sofy.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Zgoda, byle szybko.
Gdy Morsztyn wyszedł, pani Sobieska zwróciła rozpalone spojrzenie na Charlottę.
– I pamiętaj – syknęła jak harpia. – Chcę go mieć żywego.
Johan  Herst  uważał  się  za  człowieka  spełnionego  zarówno  w  życiurodzinnym, jak i zawodowym. Świadomość powodzenia i łaski Bożej, której doświadczał na co dzień, napełniała go otuchą i głęboką wiarą we własne szczęście.
Uważał, że praca i rodzina to dwie szalki wagi, które każdy mężczyzna powinien starać się zrównoważyć. Pogląd ów zaszczepił mu ojciec Fryderyk Herst,  mistrz  stolarski  z  Rastenburga,  i  Johan  całe  swe  życie  starał  się sprostać  temu  zadaniu.  Choć  musiał  też  szczerze  przyznać  –  z  różnym powodzeniem i czasem ulegając pokusom ciała.
Żonę swą Krystin, córkę handlarza drewnem, widywał tak często, jak tylko pozwalały mu na to obowiązki. Zawsze czynił to z chęcią i z miłością, czego dowodem była szóstka pięknych dziatek, które wydało na świat jej łono.
Johan  Herst  po  upływie  trzynastu  lat  małżeństwa  doskonale  pamiętał dzień, gdy zawarli ślub. Krystin miała czternaście lat i była piękna jak anioł, jasnowłosa i modrooka. Pokochał ją od razu, a ona jego. Już po roku powiła ich pierworodnego syna. Dostał imię Fryderyk, po dziadku.
Herst,  siedząc  przy  stole,  spojrzał  na  własne  dłonie.  Zawsze  miał  je zgrabne  i  zręczne.  Ojciec  twierdził,  że  będzie  znakomitym  stolarzem. Czekało  go  zwykłe  życie,  wypełnione  prostymi  sprawami  i  troskami  – naszyjnik nudnych dni przetykanych drobnymi radościami.
Często wracał myślami do dnia, gdy powiedział ojcu, że nie będzie taki jak on. Fryderyk Herst nigdy nie wybaczył synowi wyjazdu z miasteczka, nigdy  nie  zrozumiał  pobudek  i  marzeń  nim  kierujących.  Nigdy  też  nie dowiedział  się,  jakiej  profesji  oddało  się  jego  najstarsze  dziecko.  Zmarł nieświadom  i  został  pochowany  pod  kamiennym  nagrobkiem  i  prostym kalwińskim krzyżem.
Imię i nazwisko to wszystko, co po nim zostało.
Johan zacisnął dłoń, tę z długą blizną – pamiątką po garocie, która kilkalat wcześniej omal nie przerwała jego jakże udanej kariery. Praca była istotą jego życia. Robiąc coś, rób to najlepiej, jak potrafisz, a rezultat z pewnością będzie miły Bogu. Tego nauczył go ojciec.
Johan Herst nie widział przy tym różnicy między wykonaniem stołu czy szafy   a   zamordowaniem   człowieka.   Liczyła   się   wyłącznie   staranność realizacji zlecenia i ufność, że niebiosa docenią poniesiony trud.
Przekonanie to dawało mu pociechę i wiarę w życie wieczne u boku Pana.
Właśnie  dzięki  ufności  w  łaskę  Stwórcy  Johan  Herst,  syn  stolarza z Rastenburga, zasypiał spokojnie mimo wszystkich grzechów obciążających mu  sumienie.  Jako  kalwin  przez  chrzest  i  z  własnego  wyboru  pokładał bowiem niezachwianą wiarę w predestynację jako najistotniejszy element zbawienia.
Skoro  Bóg  jest  wszechwiedzący,  to  los  każdego  człowieka  został ustalony z góry. Wszystko, co czynimy, postanowiono u zarania stworzenia bez naszego udziału. A zatem czyny, których dopuścimy się na ziemi, dobre lub złe, nie mają znaczenia, gdyż tylko Stwórca wie, kto dostąpi Jego łaski.
Zamyślony  sięgnął  po  dzban  i  napełnił  kubek  winem.  Trunek  miał cierpki,  ciężkawy  smak  latorośli  wyrastającej  na  kamienistych  zboczach Alzacji, przez co pasował do jego obecnego nastroju.
Herst zerknął za okno. Za szybą zmierzchało i prószył śnieg. Tęsknił za żoną, albo za kobietami w ogóle, jak większość mężczyzn zmuszonych przez pracę do długiego przebywania poza domem. Odkąd opuścił Francję, nie miał  okazji  obcować  z  niewiastą,  a  celibat  –  twierdzili  tak  zgodnie kaznodzieje  Kościoła  reformowanego  –  szkodzi  zdrowiu,  mąci  humor i umysł, i co gorsza, prowadzi do wynaturzeń.
Świadom   swych   słabości   Johan   Herst   chętnie   szukał   pociechy w  świątyni,  choćby  i  katolickiej,  gdyż  inszej  trudno  było  uświadczyćw prymasowskim Łowiczu.
Wprawdzie grzech to był wkraczać do jaskini papistów, jako twierdzili Kalwin i Luter, a i sami katolicy zapewne wygnaliby go z kościoła albo nawet zlinczowali za profanację ich Domu Bożego, gdyby tylko znali jego konfesję. Taka tu już była niezgoda między chrześcijanami, wyznającymi przecież  wiarę  w  tego  samego  Pana.  Niezgoda  kosztująca  lata  wojen religijnych,  spustoszone  krainy  i  spalone  miasta,  groby  usypane  masowo w całej chrześcijańskiej Europie.
Pociecha, której szukał Herst w katedrze, nie była związana z potrzebą ducha. Nie poszedł tam, by się modlić z papistami i odprawiać ich fałszywe obrządki. Lubił słuchać muzyki organów i śpiewu chóru, patrzeć na piękne posągi i rzeźby, podziwiać obrazy stworzone nieraz rękami prawdziwych mistrzów. Fascynował go przepych nieobecny w zborach kalwińskich, gdzie prostota i pustka przywodziły na myśl sklep Żyda tuż po wyprzedaży.
Największą zaletą kościołów w oczach Johana były przychodzące tam niewiasty. Herst po latach doświadczeń zdobytych w całej niemalże Europie wiedział, że nigdzie indziej z tak dużą gwarancją na sukces nie upatrzysz sobie kobiety do łoża. Wyznawał przy tym zasadę: żadnych młódek czy panien, te miały główki nabite romansami i marzeniem o wielkiej miłości, podczas gdy u mężatek i wdówek niemal zawsze mógł liczyć na pożądany rezultat czynionych starań, a przy tym – rzecz wielce istotna – na dyskrecję.
Czasem – tak jak dziś w przypadku ciemnookiej ślicznotki – starczało spojrzenie wymienione ukradkiem, kiedy indziej trzeba było paru dni teatru, w którym wiodły prym komplementy i czułe słówka.
Johan westchnął cierpiętniczo, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądać poznana dziś pięknooka w jego objęciach, naga jak biblijna Ewa. Niestety tej nocy bramy raju zostały przed nim zamknięte.
Za oknem ściemniało się, lecz było za wcześnie, by samemu kłaść sięspać. Najlepszym lekarstwem na chuć i zły nastrój bywa praca.
Herst  sięgnął  pod  łóżko  i  wyjął  spod  materaca  kuferek.  Drewniana skrzyneczka wykonana z dębiny i opatrzona solidnym zamkiem wylądowała na  blacie  stołu.  Wyciągnął  klucz  z  trzosa  i  przekręcił  go  w  zamku, uruchamiając sześć połączonych ze sobą zapadek, dzieło rąk zegarmistrza z Bredy.  Uniósł wieko  i z dumą objął wzrokiem kilkanaście przegródek z umieszczonymi w nich fiolkami i pojemniczkami. Żaden z flakoników nie został opisany,  lecz Johan  Herst rozpoznawał każdą z przechowywanych w nich trucizn.
Z samego brzegu stała pękata buteleczka z roztworem szaleju jadowitego, utożsamianego  powszechnie  z  cykutą,  która  posłużyła  w  starożytnych Atenach do wykonania egzekucji na Sokratesie. Herst powątpiewał w ten szczegół tyczący śmierci słynnego i niepokornego filozofa. Szalej bowiem zabijał  gwałtownie,  przysparzał  ofierze  cierpień  i  wywoływał  konwulsje, podczas gdy Sokrates odszedł we względnym spokoju, zachowując pełnię władz  umysłowych  i  rozmawiając  z  przyjaciółmi  w  czasie,  gdy  paraliż obejmował jego ciało.
Johan, opierając się na swym wieloletnim doświadczeniu w zawodzie, obstawiał, że filozofa uśmiercono raczej pietrasznikiem plamistym, którego dawkę  Herst  trzymał  w  sąsiedniej  przegródce.  W  tym  samym  rzędzie znajdował się jeszcze jad destylowany z pestek brzoskwiń – jego uzyskanie było niestety bardzo trudne i czasochłonne – oraz tojad. Ziele to, wywołujące drgawki  i  zatrzymanie  pracy  serca,  w  czasach  starożytnych  Rzymian nazywane było „trucizną teściowej”, co tylko dowodzi, że pewne sprawy nigdy się nie zmieniają.
W  kolejnych  flakonikach  znajdowały  się:  kwas  siarkowy,  zwykle dodawany  do  kąpieli  ofiary,  rtęć,  antymon  i  grynszpan,  wyciąg  z  maku, korzeń  mandragory,  ziarenka  życicy,  psianka  czarna,  bieluń,  orzeszkipiniowe, wilcza jagoda, wilczomlecz, powojnik pnący, naparstnica i jad ropuchy. Każdy z tych składników można było łączyć w morderczo skuteczne kompozycje.
W  osobnej  przegródce  leżały  grzyby,  w  tym  władca  tego  królestwa trucizn – muchomor sromotnikowy. Herst uważał go za środek najbardziej bezpieczny   dla   truciciela   pod   względem   możliwości   przyłapania   go i postawienia w stan oskarżenia. Grzyb z początku dawał objawy zatrucia, lecz  po  kilku  godzinach  te  ustępowały  i  ofiara  na  pół  dnia  wracała  do lepszego   samopoczucia.   Po   chwilowej   poprawie   dolegliwości   wracały i człowiek umierał w ciągu doby lub dwóch, a w tym czasie zabójca mógł się bezpiecznie oddalić z miejsca zbrodni.
Wzrok Johana spoczął pośrodku skrzynki, gdzie znajdowało się pudełko ze srebra, w którym przechowywał arszenik. Przebój w Paryżu ostatnich lat. Trucizna ta zabijała, co istotne, przy relatywnie małej dawce, którą należało podać  ofierze.  Możliwości  było  kilka:  kontakt  przez  skórę  lub  drogi oddechowe albo, w sposób najskuteczniejszy, przez usta i żołądek, czemu sprzyjała okoliczność, że arszenik dosypany do potraw czy dolany do trunku nie zmieniał ich smaku, jak czyniły to na przykład strychnina czy cykuta. Serwowany w małych dawkach miał tę zaletę, że uśmiercał powoli, imitując chorobę i dając ofierze przeświadczenie, że umiera z woli boskiej. Arszenik był  niemal  niewykrywalny  i  łatwy  do  wytworzenia.  Można  było  nim nasączyć koszulę, trzewiki, czapkę lub rękawiczki albo choćby karty księgi. W  kontakcie  ze  skórą  trucizna  powodowała  wrzody  i  krosty,  lecz  te występowały także przy syfilisie, chorobie powszechnie trapiącej wszystkie warstwy społeczne, łącznie z najpotężniejszymi rodami, jak Sobiescy.
Bez  wątpienia  Johan  Herst,  rodowity  Niemiec,  starał  się  wykonywać swoją pracę na najwyższym poziomie.
Rozległo się pukanie.Herst zatrzasnął wieko kuferka. Nie spodziewał się wizyty. Sięgnął po pałasz  leżący  obok  dzbana.  Zbliżył  się  do  okna  i  wyjrzał  zza  firany  na zewnątrz.
Nikogo tam nie było. Ostrożnie uchylił drzwi i zamarł na widok ułamanej podkowy  leżącej  przed  progiem.  Wessał  gwałtownie  zimne  powietrze i cofnął głowę. Zatrzasnął i zaryglował drzwi. Zaraz potem rzucił się do pakowania,   brał   tylko   najpotrzebniejsze   rzeczy:   torbę   z   pistoletami, pieniądze,  fałszywe  dokumenty,  krzesiwo  i  ciepły  strój.  Resztę  dobytku, łącznie z księgami i kufrem na trucizny, zostawił na miejscu. Nie wiedział, ile ma czasu, zanim po niego przyjdą.
Zarzucił  torbę  na  ramię,  przeszedł  do  sąsiedniej  izby,  otworzył  okno i przesadził parapet. Znalazł się pod murkiem biegnącym przez podwórze.
Wtedy ich usłyszał. Walili kolbami rusznic w drzwi, wzywając go, by otworzył. Herst poderwał się z kucek i zgięty wpół dopadł w kilku krokach płotu odgradzającego sąsiednią posesję. Już wcześniej postawił sobie w tym miejscu  odwróconą  skrzynkę,  dzięki  temu  bez  trudu  dosięgnął  szczytu ogrodzenia. Podciągnął się na ramionach i przeskoczył na drugą stronę. Miał nadzieję, że w szarówce nie dostrzegą go, ale jak to bywa z nadziejami, i ta spaliła na panewce.
Ktoś wrzasnął i huknęło z paru rusznic. Pociski obłupały krawędzie płotu, ale Johan pędził już ile sił w nogach w kierunku bramy.
Za ogrodzeniem rozległy się krzyki i przekleństwa, jakiś kobiecy głos wołał, by wstrzymać ogień i brać żywcem. Herst usłyszał tupot wojskowych buciorów łomoczących o ziemię. Wiedział, że zyskał dwie lub trzy minuty, nim tamci zdołają obiec budynki i dostać się do bocznej uliczki. Spojrzał za siebie i zobaczył, jak przez płot przełazi wielki mężczyzna w szlacheckim stroju. Obok niego pojawiła się głowa kobiety.
Nie tracił czasu na przypatrywanie się pogoni. Wpadł pod sklepiony łukbramy i wybiegł na ulicę, niemal pod rozpędzony powóz. Krzyknął i wbił się obcasami w zmrożony śnieg. Czarna, nieoznakowana karoca zwolniła i Herst wskoczył na jej tył, chwytając się metalowego uchwytu. Trzasnął bicz i zaprzęg pomknął opustoszałą ulicą. Johan Herst obejrzał się przez ramię. Z bramy wybiegło za nim dwoje ludzi – wysoki szlachcic z rusznicą i znana mu z katedry kobieta. Mężczyzna wycelował broń w stronę umykającego powozu. Huknął wystrzał.
Karocą szarpnęło, gdy konie wpadły w zakręt, na skutek czego Herst zachwiał się i omal nie spadł z wąskiego podestu. Gdy wyprostował się, poczuł  palenie  w  boku.  Wsunął  dłoń  pod  przedziurawiony  kulą  płaszcz i poczuł ciepłą wilgoć na palcach.
Nie  poddając  się  panice,  obejrzał  ścianę  kabiny  i  szybko  dostrzegł tkwiący w lakierowanym drewnie kawałek ołowiu. Odetchnął z ulgą. Gdyby nie nagłe szarpnięcie powozem, prawdopodobnie oberwałby w brzuch.
Zaprzęg gnał ciemnymi ulicami, nie bacząc na nielicznych, zapóźnionych przechodniów. Pościg, jeśli został podjęty, był daleko w tyle.
Herst nie zamierzał ryzykować pozostawania w Łowiczu. Gdy powóz zwolnił,  truciciel zeskoczył z podwózki.  Karoca odjechała w dal,  niknąc w mroku rozpościerającym się poza granicami miasta.
Johan,   krzywiąc   się   z   bólu,   podbiegł   do   parterowego   domostwa i załomotał pięścią w drzwi.
Po chwili oczekiwania został wpuszczony do środka. Wąsaty, siwiejący na skroniach mężczyzna, zarządca tutejszej stajni, nie pytał ani o powód nagłej wizyty, ani też o krew kapiącą spod płaszcza na klepisko. Przyjął zapłatę i od razu zaprowadził przybysza do wierzchowca.
Kwadrans później Johan Herst był już w siodle i gnał przez noc, z dala od traktów i spodziewanej pogoni.– Jak mógł wam zbiec!? – Twarz pani Sobieskiej była purpurowa ze złości. – Ufałam ci, a ty zawiodłaś! – rzuciła oskarżycielsko.
– Musiał mieć wspólników. Prawdopodobnie obserwowali ulice, a może i drogę z zamku – usprawiedliwiła się Charlotta. – Gdy go goniliśmy, znikąd nadjechał   powóz.   Mężczyzna   wskoczył   na   jego   tył   i   odjechał,   nim przyprowadzono nasze konie. Cichoń wciąż szuka zaprzęgu.
W  kącikach  ust  Marii  Kazimiery  zdenerwowanie  wyżłobiło  nieładne zmarszczki.
– Zgubiliście powóz – wysyczała. – A przecież, do cholery, to nie igła! – Zapadł zmierzch. Mówiłam, żeby poczekać z ujęciem tego człowieka
do jutra.
Charlotta miała dość tłumaczenia się z nie swoich błędów. Rozumiała jednakże   frustrację,   jaką   musiała   odczuwać   hetmanowa.   Ostatecznie wymknął się im morderca jej dziecka.
– Teraz zniknie i być może już nigdy go nie odnajdę! – Marysieńka wykrzyczała swój gniew prosto w twarz Mesire.
Złapała za karafkę z białym winem i napełniła puchar. Wypiła trunek duszkiem, lecz nawet alkohol nie uspokoił targających nią emocji.
– Dlaczego truciciel znalazł się w Łowiczu? – zapytała, skupiwszy wzrok na dnie pustego kielicha, jakby tam kryła się odpowiedź. – Z całą pewnością nie przez przypadek stało się to teraz, gdy Jan i ja gościmy na zamku. – Sobieska zagryzła dolną wargę. – Ktoś pragnął dokończyć to, co nie wyszło mu  pół  roku  temu  w  Warszawie  –  orzekła,  wznosząc  rozgorączkowane spojrzenie na Charlottę. – Zamierzali nas zamordować.
Charlotta również o tym pomyślała, jednak kolejne słowa wypowiedziane przez Marysieńkę wprawiły ją w osłupienie.
– To był ktoś z zamku. – Hetmanowa potoczyła wzrokiem po komnacie, jakby spodziewała się zobaczyć przyczajonych po kątach skrytobójców. –Otaczają mnie zdrajcy i fałszywcy – wyszeptała.
– Chyba nie sądzisz, że mordercę wynajął ktoś z naszej partii? – Mesire nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały podejrzenia Marysieńki. Sama bez  trudu  widziała  racjonalniejsze  wytłumaczenie  dla  obecności  zabójcy w  Łowiczu:  –  Truciciel  mógł  być  na  usługach  Paców,  Olszowskiego, królowej lub Korybuta.
– To był ktoś od nas. Ktoś, kogo nigdy bym nie podejrzewała – z uporem powtórzyła oskarżenie Maria Kazimiera. – Sama powiedziałaś, że truciciel został  ostrzeżony.  Zastanów  się,  kto  prócz  ciebie  i  Cichonia  wiedział o planowanym aresztowaniu.
Charlotta zmartwiała, pojmując, do czego zmierza Marysieńka.
– Chyba nie podejrzewasz Morsztyna i Prażmowskiego? Wybacz, ale to absurd. Żaden nie miał powodu, aby robić coś takiego – stwierdziła trzeźwo.
Pani Sobieska potrząsnęła gniewnie głową.
– Morsztyna nie podejrzewam, to szczery przyjaciel, ale Prażmowski, on gotów jest posunąć się do wszystkiego. – Znów napełniła puchar winem. – Od początku czułam, że to prymas stał za tamtym zamachem na Korybuta – rzekła.
–  Rozmawiałam  z  nim  i  wydał  się  zaskoczony  tym  podejrzeniem  – przypomniała Charlotta.
Marysieńka wykrzywiła usta w nieładnym grymasie.
– Ten sukinsyn jest lepszym aktorem niż księdzem.
– Ale czemu miałby chcieć zabić Jana czy ciebie? – Mesire próbowała postawić tamę temu szaleństwu.
–  Nie  wiem  i  nie  obchodzi  mnie  to  –  wycedziła  nienawistnie  pani Sobieska.
– Musi być inne wytłumaczenie.–  Wytłumaczenie? –  W oczach  Marysieńki błysnęła podejrzliwość.  – Bronisz go?
Charlotta wyprostowała się pod oskarżycielskim wzrokiem swej patronki. – Nie bronię, ale próbuję zrozumieć motywy, którymi miałby się
kierować. Byliście i jesteście najbliższymi sojusznikami. Jan zapewnia naszemu stronnictwu siłę wojska koronnego, zaś Prażmowski moc wynikającą z władzy prymasa i bogactw Kościoła. W twoim podejrzeniu nie ma sensu. Czemu miałby chcieć śmierci twego męża czy twojej?
–  Z  zawiści  –  sarknęła  Marysieńka.  –  Prażmowski  zazdrości  Janowi zwycięstw wojennych i nie może znieść, że z każdym sukcesem mojego męża  staje  się  mniej  ważny  od  niego.  Ten  człowiek  zawsze  musi  być pierwszy, ponad innymi.
Z tym, że Prażmowski jest pełen pychy, trudno było dyskutować, ale i tak Charlotta nie wierzyła, aby to ekscelencja zlecił otrucie hetmana i przyczynił się do choroby Marysieńki i utraty przez nią dziecka. To byłoby szkodliwe i głupie, a cokolwiek by mówić o księdzu prymasie, głupcem nie był. Jeszcze mniej chciało się jej wierzyć w winę kardynała de Bonziego, który wynajął człowieka z blizną. Jakąż korzyść miałaby Francja w usunięciu Sobieskiego? Odpowiedź była prosta. Żadnej.
A jednak milczała, wystarczyło bowiem spojrzeć w twarz Marysieńki, by zrozumieć, jak daleka była hetmanowa od rozsądnego pojmowania faktów. Złe emocje, żądza zemsty i skrywana przez lata niechęć do Prażmowskiego wylały się z ust Sobieskiej niczym lawa z krateru Wezuwiusza. Stanąć jej teraz na drodze znaczyło podzielić los starożytnych Pompei.
–  To  musiał  być  prymas  –  zaskrzeczała  Maria  Kazimiera.  –  Gdy  ja i Morsztyn poszukiwaliśmy mordercy w całej Rzeczypospolitej, on chował go u siebie w domu. Tam, gdzie nikt z nas nie myślał go znaleźć. – Zmrużyła oczy  złowrogo.  –  Szykował  się  dokończyć  to,  co  nie  udało  mu  siępoprzednim razem.
Charlotta przezornie milczała.
– Wspomniałaś, że zostawił w pokoju kuferek z truciznami – podjęła Marysieńka, marszcząc czoło z namysłem.
– Owszem, bardzo dobrze zaopatrzony, trzeba przyznać – potwierdziła Mesire.
– A zatem wąż zginie od własnego jadu – wycedziła pani Sobieska przez zęby. – Albowiem kto mieczem wojuje, od miecza musi zginąć.
Johan Herst mknął zaśnieżonym gościńcem. Zimny wicher smagał mu twarz, ziębił wnętrze nosa i podniebienie, wpadał pod płaszcz, dmuchał po rękawach  i  odmrażał  zaciśnięte  na  wodzach  dłonie.  Koń  pod  jeźdźcem chrapał i robił bokami, wyczerpany po wielogodzinnym galopie na mrozie.
Herst przemarznięty do szpiku kości obrócił się w siodle, wypatrując ciemnych sylwetek ludzi mogących podążać jego śladem. Na szczęście na pustych, okrytych bielą polach jedynym świadkiem jego ucieczki były kruki i wrony krążące ze skrzekiem nad ugorami.
Kraina, przez którą przejeżdżał w drodze do Prus Książęcych, była płaska jak stół i pozbawiona większych skupisk drzew. W sąsiedztwie ledwo co widocznego  spod  śniegu  traktu  przycupnęły  mniejsze  i  większe  wioski zamieszkałe przez Mazurów, ubogą a liczną szlachtę gospodarującą z uporem na tych słabych glebach.
Gościniec  –  jak  to  zimą,  gdy  nie  ma  roboty  w  polu  –  był  słabo uczęszczany. Johan od godziny spotkał tylko wóz wiozący słomę, powożony przez  szlachcica  noszącego  szablę  u  boku,  i  drugiego  szlachetkę,  takoż uzbrojonego, który gonił przed sobą dwie wychudłe krowiny.
Obaj   mężczyźni   wymienili   z   nim   tradycyjne   „Pochwalony”,   alejednocześnie  spoglądali  na  jego  wierzchowca  i  sakwy  niczym  wilcy  na przydybane w zagajniku jagnię.
Samotna podróż przez te ziemie zawsze wiązała się z ryzykiem. Lud tutejszy, choć szczycił się herbami, znany był z grasanctwa. Całe rodziny szaraków dorabiały na utrzymanie, okradając na drogach kupców, a nawet mordując podróżnych.
Od nagłego wyjazdu z Łowicza minęły dwa dni, podczas których Herst gnał ile sił w nogach wierzchowca, nie żałując ani siebie, ani tym bardziej zwierzęcia. Na skutek tej gonitwy koń dławił się chrapliwie i co rusz gubił rytm biegu.
Niemiec zdawał sobie sprawę, że jeśli nie chce zajechać konia na śmierć, musi dać mu odetchnąć i przenocować w ciepłym miejscu. On sam zresztą także  potrzebował  odpoczynku  pod  dachem.  Ostatnie  noce  spędził  przy ognisku  w  lesie,  kryjąc  się  przed  spodziewanym  pościgiem.  Od  godzin spędzonych w siodle bolały go plecy i wszystko, co niżej, zaś rozcięty bok dokuczał przy każdym końskim skoku.
Dobrze, że rana nie krwawiła. Herst już pierwszej nocy własnoręcznie ją zaszył,  używając  igły  i  nici  z  owczych  jelit,  które  trzymał  w  jukach  na wypadek odniesienia obrażeń. Opatrzył się z dużą wprawą, a mróz sprzyjał krzepnięciu krwi.
Gdy  droga  wychyliła  się  z  sosnowego  lasku,  zobaczył  zabudowania karczmy. Nad spadzistym dachem zajazdu snuł się jasny dym, szybko rwany na strzępy przez wicher dmuchający od otwartych pól.
Austeria stała w szczerym polu, oddalona od najbliższych gospodarstw ledwie  co  rysujących  się  w  szarówce  zmierzchu  szybko  opadającego  na ugory.
Johan Herst podjechał bliżej, przypatrując się gospodzie i towarzyszącym jej zabudowaniom: stajence, obórce i chlewikowi. Na podwórzu ze studniąnie było  ani ludzi,  ani zwierząt,  nie licząc kilku  sztuk  drobiu,  które nie wiedzieć czemu nie skryły się jeszcze w kurniku.
Gdy Herst wjechał na podwórze, okazało się, że jest też pies. Burek wylazł z dziury w obórce, by głośnym szczekaniem zawiadomić gospodarzy o zjawieniu się gościa, po czym ziewnął, wywalając jęzor, i schował się w ciepłym od gnojówki otworze.
Szczekanie wywabiło ze stajenki młodzika o jasnej czuprynie i twarzy pokrytej pryszczami.
Herst zsunął się z grzbietu konia i wykrzywił, gdy ból liznął mu zraniony bok.
Wyrostek podbiegł do niego i zgiął się w ukłonie.
– Macie wolne miejsce do spania? – zapytał przybysz.
– A jakże, mamy. Tera na takie mrozy mało kto po gościńcu jeździ – odrzekł chłopak, pocierając brudnym paluchem wyjątkowo dorodną krostę na perkatym nosie. – Spytajcie ojca, jaśnie panie.
– Gdzie go znajdę?
Chłopak zerknął na drzwi karczmy.
– A tamże w środku, gdzie by indziej. Tatulo, jak gości nie ma, wyleguje się na piecu.
Herst  zabrał  ze  sobą  dużą  skórzaną  torbę  i  przekazał  młodzikowi wierzchowca z poleceniem, by dobrze zadbał o wymęczone zwierzę.
Wewnątrz gospody znalazł izbę, dość obszerną i pustą, jeśli nie liczyć leżącego na piecu jegomościa. Oberżysta – tatulo pryszczatego młokosa – chrapał  w  najlepsze  i  nawet  trzaśnięcie  drzwi  go  nie  obudziło.  Za  to w prostokątnym otworze za ladą wychyliła się kobieca głowa, potem zaś w ślad za nią całkiem pokaźny biust i jeszcze większy zadek opakowany w burą kieckę.
– Jaśko, zbudź się, jaśnie pana w gościnie mamy! – zawołała w stronępieca.
Karczmarz ocknął się i łypnął na podróżnego. Oceniwszy, że szykuje się zarobek,  zlazł  z  pieca,  stękając  i  sapiąc.  Poprawił  portki  opadające  pod sporym brzuchem i zbliżył się do gościa.
– Czego waćpanu potrzeba? – zabuczał.
– Jadła i noclegu, najlepiej w osobnej izbie. Macie takową? – zapytał Johan z nikłą nadzieją.
– Tylko ta izba jest – objaśnił oberżysta, drapiąc się po gęstej, siwiejącej brodzie. – Można się położyć przy piecu, bo inszych gości chyba już nie będzie.
Herst skrzywił usta. Liczył na łóżko z siennikiem, ale i tak lepsze to niż odmrażanie sobie tyłka na dworze.
Wręczył właścicielowi monetę i spoczął za ławą blisko pieca, kładąc obok siebie pałasz i torbę podróżną.
Jaśko zerknął na srebro i zawołał:
– Jadźka! Przynieś no dzban piwa dla jaśnie pana, tylko tego lepszego. Nie padła żadna odpowiedź, ale i chyba się jej nie spodziewano. Za to
Herst, głodny jak wilk, miał własne żądania:
–   Podajcie,   gospodarzu,   golonkę   albo   kapłona,   co   tam   macie przyrządzone, byle szybko.
Oberżysta  zmierzył  go  wodnistymi  oczyma  z  mieszaniną  zdumienia i niechęci.
– Przecież post jest, panie, nie uchodzi mięsiwa spożywać – oznajmił. – Na  dodatek  dziś  piątek  i  człek  winien  przestrzegać  przykazań  boskich w dwójnasób.
„Nie boskich, jeno papieskich” – miał ochotę zripostować Herst. Sam jako kalwin z wyznania nie przestrzegał tego typu zakazów, a już szczególnietych zalecanych przez papę rzymskiego. Chrystus nigdzie nie nauczał, by post ograniczać do niejedzenia mięsiwa, a już na pewno nie kazał się głodzić kilka tygodni w roku, w środy i piątki.
Aliści Johan zrezygnował z prób oświecania karczmarza. Prostak i tak nic by  nie  pojął,  a  Mazurzy  mieli  się  sami  za  najzagorzalszych  obrońców katolickiej   wiary   i   słynęli,   nawet   jak   na   realia   Rzeczypospolitej, z obskurantyzmu i nietolerancji wobec innowierców. Parę lat temu właśnie na   tych   ziemiach   doszło   do   starcia   miejscowej   szlachty   z   księciem Bogusławem  Radziwiłłem,  namiestnikiem  w  Prusiech  elektorskich  –  też kalwinem  –  gdy  przejeżdżał  tędy  z  orszakiem.  I  poszło  również  o  post i nienawiść miejscowych do protestantów. Przeto kierując się rozsądkiem, Johan wolał zmilczeć.
–  Przynieście  chleb  i  gomółkę  sera.  Bo  chyba  ser  macie?  –  zapytał cierpko.
– Ser w post jeść też grzech – upomniał go gospodarz. – Przyniosę wam, panie, zsiadłego mleka.
Herst czuł się słabo, bolała go rana, plecy i zadek. Był przemarznięty i rozdrażniony. Nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać połajanek z ust jakiegoś kmiota.
– Co wy, klecha czy karczmarz? – warknął niezadowolony. – U nas w Prusiech ser jadać na post to zwykła rzecz, i nijakiego grzechu w tym nie ma. – Herst miał nadzieję, że takie wytłumaczenie wystarczy.
Wodniste oczy oberżysty się zmrużyły.
– A… znaczy się jaśnie wielmożny pan Niemiec. Skoro tak, to przyniosę sera, choć nasz ksiądz pleban by tego nie pochwalił.
Herst  chciał  już  rzec,  gdzie  ma  zdanie  plebana,  ale  zaburczało  mu w brzuchu i zrezygnował z przeciągania jałowego dyskursu.
Karczmarz  podreptał  na  zaplecze,  za  to  w  jego  miejsce  pojawiła  sięwołana wcześniej Jadźka z dzbanem piwa.
Podróżny mimowolnie rzucił spojrzeniem na biust wymykający się spod opiętego kaftanika, gdy karczmarka postawiła naczynie na ławie. Szybko jednak  skupił  wzrok  na  dzbanie,  mając  w  pamięci,  do  jakich  kłopotów doprowadziło go wodzenie oczyma za obcą niewiastą.
Wciąż   nie   potrafił   darować   sobie   wpadki   z   Łowicza   –   przez nieostrożność, głupotę, a najbardziej chuć został ranny i omal nie stracił życia. Najbardziej żal mu było ksiąg i fiolek, które zmuszony był zostawić, umykając  w  pośpiechu.  Pocieszał  się  jeno,  że  w  Prusiech  miał  dobrze zaopatrzoną pracownię z apteką, gdzie szybko wydestyluje nowe trucizny.
Piwo miało nieco cierpki smak, ale za to było gęste od drożdży, dzięki czemu Johan zaspokoił pierwszy głód, nim na stół wjechał drewniany talerz z dużą gomółką sera, chlebem, ogórkami kiszonymi i trzema jajami, jak okazało się po rozbiciu skorupki, ugotowanymi na twardo.
Zabrał  się  do  posiłku.  Odkrawał  własnym  nożem  kawałeczki  sera i chleba. Posilając się, rozmyślał nad dalszym postępowaniem. Nie wiedział, kto na niego zapolował. Z pewnością miało to jednak związek z wykonywaną przez niego profesją. Ostatecznie wykonał pomyślnie blisko setkę zleceń, co w oczywisty sposób musiało przekładać się na liczbę nieprzyjaznych mu ludzi.
Johan Herst uznał, że za pechowym incydentem w Łowiczu stał któryś z gości prymasa. To pozwalało zdecydowanie zawęzić krąg podejrzanych do państwa Sobieskich. Niefortunna sprawa z hetmanem i jego żoną ciążyła na reputacji i sumieniu Hersta. Stanowiła rysę na jego nieskazitelnej karierze truciciela i zawodowego zabójcy.
A także, cmoknął z niesmakiem, pozostawiła w nim drażniące poczucie niedokończonego dzieła, a nawet rodzaj poczucia winy.
Owszem,  zdarzało  się  mu  już  wcześniej  usuwać  –  sformułowanie  towydawało się Johanowi najodpowiedniejsze – niewiasty, jeśli tylko stanowiły przeszkodę w osiągnięciu celu lub same były przedmiotem zlecenia. Ale dzieci to coś innego. Sam miał trzech chłopczyków i trzy śliczne dziewczynki mieszkające z matką w Królewcu. Nigdy nie skrzywdziłby celowo dziecka.
To było wyłącznie fatalne zrządzenie losu.
Niestety    takie    błędy    zdarzają    się    każdemu,    nawet    najbardziej uzdolnionemu artyście – za takiego bowiem wirtuoza zbrodni miał się Johan Herst.
Przyjmował  to  potknięcie  z  pokorą,  albowiem  mylić  się  jest  rzeczą ludzką, a Boską wybaczać.
Z rozmyślań wyrwał go okrzyk dobiegający z dworu i błysk pochodni, który liznął świńską błonę rozpiętą w oknach w miejsce drogich szyb.
Herst  się  zaniepokoił.  Przysunął  bliżej  siebie  skórzaną  torbę,  gdzie trzymał  dwie  krócice,  mniejsze  i  poręczniejsze  od  zwykłych  pistoletów, wykonane  we  Frankfurcie  na  indywidualne  zamówienie.  Pałasz,  prostszy i krótszy od szabli, pozostał pod ręką, starczyło opuścić dłoń, by ta natrafiła na rękojeść.
Skrzypnęły otwierane drzwi. Herst zerknął znad talerza w stronę trzech szlachciców – z przytupem wdarli się do izby, wpuszczając zimne powietrze, które spłoszyło na chwilę płomyczki kaganków.
–  Pochwalony  –  zagaił  jeden  z  ichmościów,  najwyższy  i  najszerszy w ramionach, choć i pozostałym nic nie brakowało w posturze. Na grzbietach mieli  płaszcze  z  zajęczymi  kołnierzami,  a  na  głowach  futrzane  czapy  – wszystko   zbyt   dobre   jak   na   miejscowych.   Ich   buty   o   barwnych, marszczonych  cholewach  były  nieco  podniszczone,  ale  i  tak  żaden  byle hołysz nie mógłby sobie pozwolić na podobne.
– Pochwalony – odrzekł Herst przyjaźnie, choć oblicza nowo przybyłych gości wcale nie przypadły mu do gustu. Ich zacięte twarze i złość w oczachnijak  przystawały  do  ludzi,  którzy  wstąpili  do  karczmy,  aby  na  wieczór umoczyć wąsy w przednim piwie.
Szable u boku i pistolety uwieszone na hakach u pasa podpowiadały Herstowi, że całej tej trójcy daleko jest od trudzenia się w polu wzorem uczciwych pobratymców. I właśnie te pistolety wzmogły u niego czujność. Kto bowiem odwiedza oberżę, dźwigając u bioder żelastwo z lufą długą na łokieć i ważące siedem funtów, ryzykując, że w trakcie siadania wbije mu się w jajca albo i gorzej, wypali, czyniąc szkody nie do naprawienia?
Ichmościowie usiedli przy drzwiach, co jeszcze mniej mu się spodobało. Łypali przy tym spode łbów w jego stronę, coś do siebie szeptając.
Jaśko znał mężczyzn i zwracał się do nich familiarnie. Johan dosłyszał przeto, że szlachetkowie to sąsiedzi karczmy i stali w niej bywalcy, a nosili popularne na polskich ziemiach imiona: Rysiek, Zbycho i Mietek.
Panowie   bracia   zamówili   po   kuflu   piwa   na   głowę,   wymienili z  karczmarzem  kilka  zdań,  jak  to  ciężko  i  biednie,  po  czym  wrócili  do zerkania  na  samotnego  gościa,  niczym  wrony,  co  upatrzyły  sobie  tłusty kąsek.
Herst stracił apetyt, zgarbił się nad talerzem i czekał.
Dużo  czasu  nie  upłynęło,  nim  rozległ  się  szurgot  przesuwanej  ławy i  ichmościowie  się  podnieśli.  Podeszli  do  Hersta,  wspierając  dłonie  na rękojeściach szabel. Stanęli w trzech, ramię przy ramieniu, uniemożliwiając mu ucieczkę.
Johan uniósł wzrok, jakby zdziwiony pojawieniem się mężczyzn przy jego stole. Nóż trzymał oparty o brzeg talerza, drugą dłoń zsunął na krawędź blatu.
– Eeee, odradzam – powstrzymał go Mietek, szlachcic z garbatym nosem, tykając  sztychem  szabli  jego  ramienia.  –  Rzuć  nóż  i  trzymaj  rączki  na widoku.–  Inaczej  ktoś  ci  je  obetnie  –  dodał  ochoczo  Rysiek,  który  byłby najprzystojniejszy z kamratów, gdyby nie brak przednich zębów.
– Post jest, a ty ser żresz – wtrącił trzeci, Zbycho, szeroki w ramionach i brzuchaty niczym baba w ciąży. – Nieładnie tak. Grzech to okrutny, jak gada nasz pleban.
– Jestem Niemcem, tłumaczyłem gospodarzowi, że u nas ser na post dopuszczony.
Rysiek wykrzywił twarz i strzyknął śliną na klepisko.
– A u nas nie. Zatem musisz, panie Niemiec, pokutę odczynić. Znaczy się zadośćuczynienie wypłacić – doprecyzował szlachetka.
– Ile tego zadośćuczynienia?
– A ile masz? – parsknął Mietek. – Niech będzie wszystko, co jest w tej torbie i co nosisz na sobie.
– I kuń – wtrącił Zbycho. – O kuniu nie zapomnijcie.
– Nie zapomnimy – zapewnił kompana Mietek. – No więc, jak to będzie, panie Niemiec? – Szlachcic uśmiechnął się złośliwie pod wąsem i wychylił ku Herstowi. – Poddasz się pokucie?
W tym momencie nóż trzymany przez Johana wyciął mu pod brodą drugi, krwawy uśmiech. Na blat chlusnęła krew.
Nim  raniony  szlachciura  zwalił  się  łbem  na  blat,  Herst  się  poderwał i wywrócił stół, odgradzając od siebie zaskoczonych Mazurów. Chwycił za krócicę schowaną w torbie i wypalił z niej w rozdziawioną gębę brzuchacza. Ostatni ze zbójów, ten szczerbaty, skoczył na niego z obnażoną szablą, wyjąc wściekle. Herst chwycił pałasz, odbił cios i rozłupał napastnikowi twarz od czoła po usta. Tamten zwalił się na klepisko, podrygując nogami.
Po izbie rozniósł się odór gówna i moczu, towarzyszący śmierci.
Herst przeklął swój pech. Wieść o takiej jatce z pewnością szybko się rozniesie po okolicy, chyba że… usunie świadków. Karczmarza, jego żonęi syna. Nie chciał krzywdzić niewinnych, ale niestety nie miał wyboru.
– Gospodarzu, widzieliście sami, to nie ja zacząłem tę zwadę – zwrócił się do Jaśka kryjącego się za ladą.
W tym samym momencie zamarł na widok wymierzonego weń garłacza. –  Co  wy  czynicie?  –  tyle  zdołał  rzec,  nim  oberżysta  nacisnął  spust.
Siekana stal, metalowe opiłki i gwoździe trafiły Johana w pierś i brzuch, tnąc, rozrywając i dziurawiąc go na sito. Co dziwne, niemal nie poczuł bólu, nawet gdy uderzył z impetem plecami o klepisko.
To był koniec, niespodziewany i głupi. Niegodny kogoś takiego jak on. Mistrza w swojej profesji i prawdziwego artysty. Brakło mu oddechu, rzęził i czuł w gardle smak krwi. Umierał.
Wciąż jednak słyszał i widział.
Brodatą  gębę  karczmarza,  która  się  nad  nim  pochyliła.  Wodniste, pozbawione współczucia oczy. Takie same, jakie co ranek widywał w lustrze przy goleniu.
Szorstka dłoń wsunęła mu się pod płaszcz i zabrała trzos.
– Człowiek zawsze musi robić wszystko samemu, kurwa jego mać – głos Jaśka  brzęczał  rozdrażnieniem.  –  Synek,  zobacz  no,  czy  któryś  z  tych durniów  jeszcze  żyje  –  zwrócił  się  do  swej  pryszczatej  latorośli.  –  Jeśli dychają, weź siekierkę i dobij.
– Jak tatulo każe! – zawołał młodzik ochoczo. Po chwili rozległo się paskudne łupnięcie.
– Jadźka, wyłaź, już po wszystkim! – krzyknął oberżysta.
– Olaboga, znów to samo. Ile razy ci mówiłam, żebyś te sprawy załatwiał na zewnątrz? Tyle tu juchy jak przy szlachtowaniu świni! – rozdarła się niewiasta z pretensją.
– Posypie się klepisko słomą, jak zwykle – burknął karczmarz. – A teraz zawrzyj jadaczkę, kobieto, i przynieś ług i wodę. Dobrze zarobiliśmy i niemusimy się z nikim dzielić. Kupię ci sukienkę na odpuście.
Baba coś tam jeszcze gderała, ale Herst już nie dosłyszał. Szum w uszach zagłuszył wszystko inne poza biciem serca, które wciąż walczyło szaleńczo z upływem krwi.
Pociemniało mu w oczach i gdzieś w oddali pośród ciemności ujrzał światło. Ciepłe i zachęcające, aby podążył w jego stronę.
Nie  czuł  lęku,  był  spokojny.  Wierzył  bowiem,  że  Johan  Herst,  syn stolarza z Rastenburga, mistrz w swym fachu, już dawno temu, u zarania świata, został zapisany wśród tych, którzy dostąpią zbawienia.
Wystarczyło zrobić krok, aby się o tym przekonać.ROZDZIAŁ VI
Tajemnice
Luty A.D. 1673
Dzień był słoneczny i mroźny. W sam raz na kulig czy odwiedzenie ślizgawki. Staw w ogrodzie prymasowskim zamarzł jeszcze w grudniu i od czasu do czasu szacowni goście używali go, by pojeździć na łyżwach.
– Straciłaś ochotę na Sieniawskiego? – zapytała Marysieńka, kończąc ubierać się do wyjścia na dwór.
Charlotta oderwała oczy od bieli za szybą.
– Skarżył się?
– Coś wspominał. Ponoć stałaś się chłodna dla niego jak pogoda na zewnątrz. Do tej pory mu nie odmawiałaś. Co się stało?
– Może zmądrzałam – rzuciła Mesire, obserwując szykującą się Marię Kazimierę. W krótkim futerku z norek prezentowała się pięknie.
Hetmanowa wlepiła w nią baczne spojrzenie.
– Masz godzinę, nim wrócimy – poinformowała Charlottę, nakładając rękawiczki i czapkę. – I nie daj się przyłapać – rzuciła na odchodnym.Pięć minut potem pani Sobieska pojawiła się na tarasie w towarzystwie męża, Sieniawskiego, Morsztyna, Wielopolskiego i księdza prymasa. Drugą niewiastą w tym towarzystwie była Teofila, wyciągnięta przez wujenkę na siłę z alkowy.
Młoda kniahini, od kiedy dowiedziała się o śmierci ukochanego, niemal nie opuszczała swych komnat – wychodziła tylko, by udać się do kościoła w Łowiczu.
Rozweselona  gromada  ruszyła  w  kierunku  stawu,  na  którym  słudzy z miotłami kończyli usuwać śnieg, przy okazji sprawdzając, czy lód utrzyma ciężar bawiących się magnatów.
Charlotta   cofnęła   się   od   okna   i   opuściła   komnatę.   Przemknęła opustoszałym korytarzem pod drzwi samotni Teofili. Rozejrzała się na boki i wślizgnęła do środka. Zasłony w oknach były odsunięte, do alkowy wpadał zimny blask dnia. Mesire przemknęła wzrokiem od niezasłanego łoża po dogasający ogień w kominku. Zbliżyła się do stolika, wzięła stamtąd Biblię i  przekartkowała  ją.  Nic  nie  odkrywszy,  podeszła  do  sekretarzyka.  By otworzyć  mebel,  użyła  klucza  otrzymanego  od  Marysieńki.  Z  wprawą przetrząsnęła  szuflady,  przegródki  i  skrytki,  lecz  znów  nie  znalazła  nic interesującego. Potem zajrzała pod materac, sprawdziła poszewki, zerknęła pod     dywan     i     przetrząsnęła     kredens,     wszystko     to     z     równie niesatysfakcjonującym skutkiem.
Przeszukanie alkowy zajęło jej niemal pół godziny. Wyjrzała ostrożnie przez okno, lecz z komnaty kniahini nie było widać ślizgawki.
Uznała,  że  ma  dość  czasu,  aby  rozejrzeć  się  jeszcze  w  garderobie połączonej  z  umywalnią.  Sprawnie  przepatrzyła  szafę  i  kufry.  Teofila zdawała  się  nudną  i  przeciętną  panną,  pozbawioną  sekretów,  o  jakie podejrzewała ją pani Sobieska.
Charlotta  nabrała  przekonania,  że  nie  odkryje  już  nic  interesującego.Wyprostowała  obolały  krzyż  i  zagryzła  wargę.  Zamknęła  pudełko  na rękawiczki i wtedy usłyszała, że ktoś wszedł do alkowy.
Wyjrzała  przez  szparę  w  uchylonych  drzwiach  garderoby.  To  była pokojówka, która nucąc wesołą melodię, przystąpiła do słania łoża. Zegar tymczasem  bezlitośnie  odmierzał  czas  pozostały  do  powrotu  Teofili  ze ślizgawki.
Służąca zasłała łoże, a potem, co za pech, niespodziewanie skierowała się do garderoby.
Charlotta wymknęła się do umywalni, osobnego pomieszczenia z wanną i  oknem.  Ukryła  się  za  przenośnym  żelaznym  piecykiem  i  przywarła łopatkami do ścianki odgradzającej gotowalnię.
Służka,  nucąc  tę  samą  melodię,  zaczęła  przeglądać  stroje  Teofili. Przykładała je do siebie i patrząc w zwierciadło, marzyła zapewne, aby mieć choć jedną z tych kosztownych sukien.
W  tym  samym  czasie  Charlotta  pragnęła  tylko  wydostać  się  z  tego miejsca, nim wróci kniahini. W desperacji zaczęła rozważać wymknięcie się przez okienko umywalni. Trudność tego przedsięwzięcia polegała na braku balkonu  po  drugiej  stronie,  a  także  płytkim,  zlodowaciałym  gzymsie  – jedynej drodze prowadzącej na taras sąsiedniej komnaty.
Nim zdecydowała się poczynić ten desperacki krok, do alkowy wkroczyła kolejna osoba. Przez jedną straszną chwilę Mesire była przekonana, że to Teofila wróciła już z dworu.
Rozległ  się  męski  głos  kamerdynera.  Pokojówka  w  panice  odłożyła suknię i wybiegła z przebieralni.
Charlotta z ulgą słuchała, jak mężczyzna ruga służącą i każe jej iść ze sobą do kuchni.
Usłyszała trzaśnięcie drzwiami.
Otarła zroszone potem czoło i wydostała się zza piecyka, zawadzającprzy tym o jego uchylone drzwiczki. Zaklęła, gdy metalowa krawędź przejechała po jej łydce. Mesire roztarła bolesne zadrapanie. Schylona, bezwiednie zajrzała do wnętrza piecyka i zastygła na widok papieru wystającego z popiołów. Wyciągnęła zmiętą, na wpół spaloną kartkę. Otrzepała ją z sadzy i przeczytała kilkanaście urwanych przez ogień zdań.
Ukryła list w kieszonce i wróciła do alkowy. Ostrożnie wysunęła głowę na korytarz. Był pusty. Wymknęła się z komnat Teofili i udała się do samotni Marysieńki.
Pani Sobieska wróciła z dworu kwadrans później.
– Odkryłaś coś? – zapytała, ledwie przekroczywszy próg.
Charlotta wręczyła jej nadpalony list.
Maria  Kazimiera  przeczytała  zachowany  fragment  korespondencji,  po czym odłożyła kartę na blat stolika. Tego się w duchu obawiała. Witold żył i  co  gorsza,  zdołał  się  skontaktować  z  ukochaną.  Dlatego  wyczuwała u dziewczyny skrywaną wrogość i fałsz wymierzone w kochaną dotychczas wujenkę.
Dziewczyna zapewne dowiedziała się już, że była karmiona kłamstwami. Pani hetmanowa dłuższą chwilę milczała zasępiona.
– On żyje. Nie utonął na bagnach, jak wszyscy założyli. – Marysieńka potrząsnęła listem. – To może zniszczyć wszystkie nasze plany.
– Jesteś pewna, że napisał to teraz, a nie wiele miesięcy temu? – upewniła się Charlotta.
–  Jest  tu  mowa  o  kuligu,  który  planujemy  w  tę  sobotę  –  odparła hetmanowa. Opuściła ramiona, jakby przygniótł je niewidzialny ciężar. – To oczywiste, że Teofila planuje ucieczkę.
– Oszalała? – zdumiała się Mesire.
–  Między  wielką  miłością  a  szaleństwem  jest  tylko  cienka  granica  – stwierdziła  Marysieńka  refleksyjnie.  –  Młodość  bywa  ślepa,  ciężko  jejdostrzec konsekwencje kryjące się za dokonywanym wyborem.
– Dlatego jest też taka cudownie nieprzewidywalna.
– O tak. Kłopot w tym, że najpiękniejsze marzenia zwykle rozbijają się na rafach życia. Czyż nie?
Charlotta milczała. Obie znały odpowiedź.
– Czy Jan wie? – zapytała po chwili.
Maria Kazimiera pokiwała głową.
– Zapewniłam go, że wszystko mam pod kontrolą. Strach myśleć, co mógłby  uczynić  w  gniewie.  Pewnie  zamknąłby  Teofilę  pod  strażą  i  siłą dowiózł na ślub z kniaziem Dymitrem. To dopiero byłaby ponura uroczystość i wstyd na całą Rzeczpospolitą.
– A młodzieniec nie da się przekupić lub zastraszyć?
– Nic z tych rzeczy. Kocha ją szczerze i jest gotów na wszystko.
Zapadła cisza.
Charlotta wiedziała, że Maria Kazimiera zmaga się z trudnym wyborem. Czekała,  milcząc.  A  gdy  w  końcu  pani  Sobieska  podjęła  decyzję,  nie kwestionowała jej.
Po prostu skinęła głową.
Dzień był mroźny i jasny, na białym niebie próżno było szukać chmur. Promienie  słońca  iskrzyły  się  na  soplach  zwisających  z  drzew,  a  blask odbijający  się  od  zasp  oślepiał.  Las  był  cichy,  jedynie  konie  czasem potrząsały łbami i parskały, dając w ten sposób znać, że mają już dość tego wystawania na chłodzie.
Witold także przemarzł na kość mimo ciepłych butów, podbitej futrem delii i bobrowej czapy. Już od świtu czekał na skraju lasu na pojawienie się prymasowskiej kawalkady.Z trudem poruszył palcami w rękawicach, a potem w butach. Po kilku godzinach spędzonych na chłodzie prawie nie czuł dłoni i stóp. Ale i tak nie mógł narzekać.
Gdy zbiegł z aresztu w Nieświeżu, miał na sobie jeno koszulę, portki i buty. Szczęście, że wraz z koniem udało mu się zwinąć ze stajni dziurawą kapotę czeladnego wiszącą na kołku przy żłobie z owsem.
Potem uciekał, tropiony przez nagonkę z psami niczym zbiegły chłop czy jaki przestępca. Nie mając wyjścia, umknął na moczary, gdzie stracił konia i spędził na listopadowym chłodzie trzy dni o pustym żołądku.
Dwa razy omal nie wciągnęło go bagno, ale w końcu resztką sił wyszedł z mokradeł nad Niemnem, gdzie znalazł pomoc u flisów trudniących się spławem drewna i potażu przed nadciągającą zimą.
Ludzie ci, częstokroć sami na bakier z prawem, udzielili mu schronienia, nie pytając, skąd przybył ani dokąd zdąża. Fortuna musiała mu sprzyjać – akurat jeden z flisów złamał kulasa i brakło człowieka do załogi. Szyper przyjął  go  do  pracy,  jako  wynagrodzenie  oferując  kożuch  na  grzbiet i wyżywienie.
Trzy tygodnie później Witold wysiadł na brzeg za Kownem, kilkadziesiąt mil od Nieświeża i ścigających go sług księżnej Katarzyny.
Do majątku rodzinnego dotarł po dwóch dniach pieszej wędrówki. Szedł leśnymi duktami, z dala od głównego traktu, wiosek i karczm, gdzie mogli czyhać nań słudzy księżnej Radziwiłłowej, matki Teofili.
Brat z żoną przyjęli go chłodno, nieradzi dzielić się ojcowizną, jako że wedle woli ich rodziciela, zmarłego kilka lat wcześniej, Witold miał dostać pół wsi i kawał lasu nad Niemnem, gdy tylko zechce wrócić z pańskiej służby i zająć się gospodarką. A on ani nie chciał, ani nie mógł spełnić tych ojcowskich nadziei. Brat i bratowa nie ukrywali radości, gdy Witold, bez targowania  się  o  każdy  grosz,  zgodził  się  na  spłatę  swej  części  spadkuw gotowiźnie. Wkrótce wyposażony w ciepłe ubranie, wierzchowca i ciężką sakiewkę przekroczył puszczańską granicę dzielącą Litwę od Prus Książęcych.
Choć serce ciągnęło go do ukochanej, wpierw zajechał do Królewca, gdzie zdeponował w domu kupieckim należącą do matki biżuterię, która przypadła mu w ramach spłaty. Grosz w srebrze wziął ze sobą w dalszą podróż, jako że do Łowicza droga była daleka i żmudna, zwłaszcza gdy trzaskały mrozy i hulały zawieje.
Przez ziemie elektorskie przejechał sprawnie – z zimy jest ten pożytek, że gościńce w ten czas zamarzają na kamień, co czyni je łatwymi do przebycia. Zaznaczyć  też  należy,  że  miasteczka  pruskie  schludniejsze  bywają  niż litewskie. Na drogach porządek jest i prawo, a jak już jakiś zbój się trafi, to zwykle szybko kończy na szubienicy. Taki to już niemiecki ład. Podróżny zawsze znajdzie przy trakcie gościnną karczmę, a w niej ogień i sute jadło za przystępną cenę, byleby tylko nie łamał surowego elektorskiego prawa i nie namawiał ludzi pruskich do powrotu pod władzę Rzeczypospolitej.
Na politykę w głowie i sercu Witolda nie było miejsca, przeto szparko i bez przygód pokonał elektorskie włości i przekroczył polską granicę.
Przez Wisłę przeprawił się już po grubym lodzie i gnając zaśnieżonymi gościńcami, nie żałując siebie ani konia, dotarł do Łowicza.
Przez kilka dni czatował przy bramie zamku, obserwując, kto ze służby opuszcza  twierdzę  na  noc  i  wraca  do  miasta.  Upatrzył  sobie  niestarą niewiastę, która co wieczór dreptała do zrujnowanego domku w zachodniej części Łowicza. W przeciwieństwie do zamożnego centrum miasta poboczne kwartały ulic wciąż nie mogły się podnieść po pożarze. Wiele wypalonych placów  i  posesji  nadal  czekało  na  odbudowę.  Inne,  jak  domostwo  owej kobiety, wyremontowano w pośpiechu, klecąc drewno z gruzem, przez co budynki prezentowały się biednie i krzywo. Ludziom nie starczyło czasu,grosza, a czasem i zdrowia, aby stanąć na nogi po utracie w ogniu całego dorobku życia.
Jak się okazało, kobieta miała szóstkę małych dzieci i męża, który leżał obłożnie chory w łóżku. Brakowało im wszystkiego – butów, kapot, drewna na opał, nawet jedzenia, aby nakarmić wszystkich domowników.
Witold  ofiarował  jej  trochę  grosza  i  obiecał  znacznie  więcej,  jeśli przemyci do zamku list, który napisał do Teofili. Praczka wahała się, ale krótko – głód i troska o dziatwę przeważyły nad strachem.
Tym oto sposobem udało mu się nawiązać kontakt z ukochaną, a służąca, obdarowana  sowicie  przez  kniahinię,  stała  się  posłańcem,  przez  którego wymieniali liściki.
Ogier   chrapnął   i   strzygnął   uszami   ostrzegawczo.   Witold   zamarł, nasłuchując. Po chwili i jemu udało się dosłyszeć dzwonki i nawoływania kuligu. Serce skoczyło mu żwawiej w piersi, a krew uderzyła do czerwonej od mrozu twarzy.
Przywarł   za   rozłożystym   świerkiem   i   zaspą   śniegu,   wypatrując z utęsknieniem ukochanej, jej anielskiego lica i smukłej sylwetki.
Za  lasem  na  rozdrożu  stała  karczma  –  duża,  ze  spadzistym  dachem i   obszernym   dziedzińcem.   Obok   przycupnęły   okryte   czapami   śniegu ziemianki i szopy gospodarcze, stajnie, kurnik i obórka dla bydląt.
Z zaplecza karczmy na ogród i sad wychodziły dwa wyjścia, jedno od kuchni, drugie z głównej sali do wychodka przy gnojniku. Tam miał się spotkać z Teofilą.
Klacz parsknęła, gdy na nieodległych rozstajach czeladź towarzysząca kuligowi torowała państwu drogę na plac przez karczmą.
Witold odgarnął dłonią obsypane bielą gałązki świerka, obserwując, jak sanie   rozsypały   się   po   obszernym   podjeździe   przy   akompaniamencie nawoływań woźniców i strzelaniu z batów.Dostrzegł panią Sobieską całą w sobolach i hetmana obejmującego żonę. Teofila podróżowała w następnych saniach. Otulona futrem, w srebrzystym kołpaczku wydała się mu najcudowniejszą istotą na świecie. W przejażdżce towarzyszył jej jakiś mężczyzna, zszedł pierwszy i dość poufale chwycił Teofilę za kibić, aby pomóc jej stanąć na ubitym śniegu.
Witoldem zatrzęsło z zazdrości.
Zagryzł   usta,   zacisnął   pięści   w   rękawicach.   Czekał,   aż   paniątka i obskakujący ich dworzanie znikną pod dachem zajazdu. Służba została przy koniach i zaprzęgach, grzejąc się, jak kto mógł, to gorzałką, to miodem, lub zwyczajnie przeskakując z nogi na nogę.
Witold liczył, że wtopi się w tę gromadę. Powstał z kucek i wrócił do koni. Powiódł zwierzęta skrajem lasu między zaspami, w stronę zaplecza karczmy. Stajenni i czeladź prymasa nie zwrócili nań uwagi, a nawet jeśli i zwrócili, to nie interesowali się podróżnym. Co innego pies – wyniuchał obcego, ledwie ten zbliżył się do opłotków. Zaczął szczekać, ale bardziej z  obowiązku  niż  na  alarm,  a  potem  skrył  się  w  jamie  wykopanej  obok kurnika.
Witold wprowadził konie w sad, między pochyłe, oblepione plastrami bieli jabłonie, grusze i śliwy, zarzucił wodze na gałąź i czekał. Teraz już nie czuł szczypania mrozu. Miłość grzała go jak piec, serce biło gorączkowo i  niecierpliwie,  oczy  spragnione  widoku  ukochanej  strzelały  w  kierunku wąskich drzwiczek na tyłach karczmy.
Czekał, lecz im dłużej się nie pojawiała, tym bardziej Witold nabierał złych przeczuć. Wpadł na desperacki pomysł, by wejść do środka i zobaczyć, co też spowodowało zwłokę u panny. Gotów był już popełnić to szaleństwo, gdy drzwiczki się otwarły i wychyliła się z nich Teofila. Nie widział jej twarzy, ale srebrzyste futro i czapka, wzrost i szczupła kibić nie pozostawiały wątpliwości. To była ona, jego ukochana, z którą miał…Coś zatkało mu usta, szarpnęło i pociągnęło głowę w tył, unieruchamiając go  z  siłą  zaciskającego  się  imadła.  Dłoń.  Duża  i  silna,  wyrastająca z mocarnego ramienia, które oplotło go ze straszliwą mocą.
Witold próbował się wyszarpnąć, wywinąć niczym piskorz, ale przeszył go ból pod łopatką, tak okrutny, jakby pękło mu serce. Z zakneblowanych ust wypadło stłumione i krwawe rzężenie. Kolana ugięły się pod nim, a potem załamały jak dwa ścięte drzewka.
Upadłszy w zaspę, nie rozumiejąc, co się stało, Witold zwrócił gasnące oczy na zbliżającą się Teofilę. Drapiąc palcami zmarzlinę, spróbował wstać, ale nie potrafił. Z jakiegoś powodu wszędzie była krew, wsiąkała w śnieg, barwiła go i wypełniała.
Ukochana znalazła się tuż przy nim, uklękła i uniosła mu głowę. Mówiła coś, ale nie słyszał poszczególnych słów. Jej twarz niknęła we mgle.
Pragnął powiedzieć, jak bardzo ją kocha i jak jest mu przykro. Słowa cisnęły mu się na nieme usta, gdy uleciało z nich ostatnie tchnienie.
A wraz z nim imię ukochanej.
Mesire   wypuściła   z   rąk   bladą   twarz   młodzieńca,   zgarnęła   śnieg i oczyściła dłonie z krwi, by nie poplamić srebrzystego futra, pożyczonego bez  wiedzy  Teofili.  Prostując  się,  spojrzała  na  Cichonia,  zasępionego, cichego  niczym  śmierć,  co  przyszła  przedwcześnie  zabrać  w  zaświaty człowieczą duszę.
Wciąż   trzymał   nóż   w   spuszczonej   luźno   ręce,   czubkiem   ostrza skierowany do ziemi, kapiący krwią. Wlepiał wzrok w ciało, milczał i nie patrzył Charlotcie w oczy.
„Akurat to i lepiej”, pomyślała, bo i jej było wstyd i ciężko na sercu. Niemniej   czy   mieli   wyjście?   Polecenie   Sobieskich   było   wyraźne:młodzieniec musiał zniknąć z życia kniahini na zawsze.
Spojrzała znów na młodą twarz, w szkliste oczy zdumione tym nagłym atakiem, usta uchylone do wyszeptania ostatni raz imienia ukochanej, plamę czerwieni  rozlewającą  się  spod  ciała,  z  przebitego  ostrzem,  zakochanego i głupiego serca.
„Coś ty sobie myślał, biedaku? Tacy jak my zawsze muszą przegrać z takimi jak oni”.
Westchnęła, puszczając obłoczek pary z ust, a potem obejrzała się na drzwi karczmy.
Pani Sobieska zatrzymała Teofilę pod jakimś pretekstem, ale dziewczyna w każdej chwili mogła zechcieć uwolnić się od towarzystwa wujenki.
– Ukryj ciało w lesie – przykazała Cichoniowi Charlotta.
Wachmistrz milczał, wytarł nóż o strój Witolda, schował ostrze, a potem podniósł ciężkie zwłoki, wydając ciche stękanie. Nie bacząc na ściekającą krew, zarzucił ciało młodego porucznika na grzbiet wierzchowca. Zwierzę zarżało, wierzgnęło niespokojnie, wyczuwając śmierć, ale Cichoń obłaskawił je, szepcząc i głaszcząc po chrapach. Przymocował sprawnie linką zwłoki do kulbaki  i  chwilę  potem  zniknął  za  drzewami,  prowadząc  obciążonego ładunkiem ogiera i klacz.
Charlotta  uklękła  na  śniegu  i  oburącz  zasypała  nim  plamę  krwi,  aż w miejscu zbrodni utworzyła się czysta, nieskazitelna zaspa.
Wróciła do karczmy. Zanim zamknęła drzwi przed nawiewanym z dworu śniegiem, zerknęła za siebie.
Wszystko było takie jak zwykle, jakby nic się nie stało.Jako i my winowajcom naszym
Marzec A.D. 1673
Piękne to były piersi – pełne, ale nie za duże, jasne, ale nie blade, strome i   gładkie,   miękkie   w   dotyku,   acz   sprężyste,   zwieńczone   ciemnymi brodawkami niczym wisienki na lukrze świątecznego ciasta. Kniaź Dymitr przełknął  ślinę,  sycił  oczy  i  doceniał  urodę  biustu  wznoszącego  się  nad zwiniętą na brzuchu kołdrą.
Posiadaczka tychże zalet, golusieńka jak biblijna Ewa, budziła w kniaziu uczucia już bardziej mieszane, zabarwione chucią, podziwem, ale i lękiem.
I nie szło tu bynajmniej o szczegół, iż Klara Pac, leżąca obecnie w jego łóżku, jest kobietą zamężną – to akurat kniaziowi w niczym przeszkodą nie było, wręcz przeciwnie, odczuwał dreszczyk emocji, mogąc uszczknąć coś z tego, co należało do innego magnata.
Osobną sprawą było, czy kanclerz litewski miał coś przeciw tym nocnym odwiedzinom. Z pana Krzysztofa był zadeklarowany jebaka, co niejednego senatora Rzeczypospolitej zdążył pięknym porożem obdarzyć. Nie szukając daleko, nawet już podczas obecnego sejmu.
A i żonie pan Krzysztof pozwalał na wiele, nie wiedzieć, czy to przez wyrzuty  sumienia  spowodowane  własną  rozpustą,  czy  przez  znajomość charakteru i temperamentu Klary. Jaka była prawda, kniaź nie dociekał, bo też mało go to interesowało.
Dymitr przeczuwał za to, że słodka Klara dała mu to i owo, od przodu i od tyłu, na francuską i turecką modłę, nie bez dokładnie zaplanowanej intencji.
I o tę intencję właśnie zamartwiał się kniaź, świadom, że ładny biuścik
i tyłeczek równie łacno prowadzą mężczyznę ku niebu, jako i w przeciwnymkierunku.
Dymitr poprawił się w pościeli, podniósł wyżej pośladki i oparł plecy o poduszkę, czując pieczenie w miejscach, gdzie podrapały go ostre pazurki kanclerzyny.  Znali  się  od  wielu  lat,  lecz  ostatnimi  czasy  nieczęsto  miał okazję gościć ją u siebie w alkowie.
„Może  to  i  lepiej,  toć  skończyłbym  przy  niej  jak  Koniecpolski,  co wyzionął ducha, gdy dogadzał młodziutkiej żonie”.
Uniósł wzrok i spostrzegł, że Klara przypatruje mu się bacznie.
– Mniemam, że nie tylko amor przywiódł cię do mnie, pani.
Klara przekręciła się w pościeli i podparła głowę na zgiętej ręce. Duże i lśniące oczy kanclerzyny zmrużyły się po kociemu.
Położyła dłoń na ramieniu kniazia i przeciągnęła po nim opuszką palca. – Dawno cię nie odwiedzałam – rzekła w zadumie. – Uznałam, że może
nadto zaniedbaliśmy naszą przyjaźń.
Dymitr uniósł kpiąco kąciki ust.
– Dostałem, co chciałem, i jesteś w tym niezrównana, nie przeczę, ale oboje wiemy, że nie odwiedziłaś mnie bez konkretnego interesu – powiedział i splótł dłonie na wypukle rysującym się brzuszku.
Klara nie odpowiedziała od razu. Usiadła, podkurczyła kolana i objęła je rękami.
– Doszły mnie wieści tak nieprawdopodobne, że nie daję im wiary – zaczęła niby obojętnie, przewiercając Dymitra oczyma na wskroś. – Pogłoski o szykowanym ślubie twoim z Teofilą Zasławską.
Kniaź zamarł, myśli lotem błyskawicy przeskoczyły mu przez głowę. Ktoś  wypaplał,  z  głupoty  czy  nieostrożności  albo  gorzej,  celowo,  za judaszowy grosz.
„Przyszła tu, wiedząc o wszystkim, czy też chce się wywiedzieć?”Popatrzył koso na Pacową.
Niestety   ze   sprytnego   spojrzenia   kanclerzyny   nie   dało   się   nic wywnioskować.
– To prawda, zaoferowano mi jej rękę – odezwał się po długiej, pełnej napięcia ciszy. Nie było sensu zaprzeczać, skoro plotka już się rozeszła. – Nic nie jest jeszcze przesądzone – dodał zachowawczo.
Klara skinęła głową, co kniaź mógł zinterpretować dwojako: jako wyraz wiary w jego słowa lub wręcz przeciwnie.
– Czy król wie o twych planach?
– Nie mówiliśmy o tym jeszcze, ale to, z kim stanę przy ołtarzu, to wyłącznie moja rzecz – powiedział Dymitr z naciskiem. – Nikt nie będzie narzucał mi swego zdania.
– Och, jestem pewna, że nikomu nie przyjdzie to do głowy – rzekła Klara,  oboje  wiedzieli,  że  fałszywie.  –  Niemniej  znajdą  się  tacy,  co  nie zrozumieją  tego  nagłego  wybuchu  namiętności  do  siostrzenicy  hetmana Sobieskiego, a co gorsza, podejrzewać cię będą, kniaziu, żeś opuścił swego kuzyna  i  naszą  partię,  żeś  zdradził  przyjaciół  dla  młodego,  apetycznego ciałka.
– Nie takie już rzeczy o mnie mówili, jako i o tobie, pani – odparł Dymitr, lekceważąc ironiczny ton kochanki. – Wierz mi lub nie, rzekłem ci prawdę, nic nie jest przesądzone. To możesz przekazać mężowi i jego bratu – dopowiedział kąśliwie.
Kanclerzyna wydęła ustka, a w jej ciemnych oczach fiknęły diabełki.
–  Przekażę  mu  –  wymruczała  gardłowo.  –  Żebyś  wiedział,  kniaziu, opowiem wszystko i ze szczegółami.
Tyner wjechał do miasta od strony Nalewek, zatłoczonym gościńcem,w środku jasnego, mroźnego dnia. Wokół niego bieliły się domki mieszczan i dworki szlachty ukryte pośród ośnieżonych ogrodów i sadów. Przy murach i ogrodzeniach rezydencji kupiły się marne szopy i warsztaty na podobieństwo proszalnych dziadów chylących się do nóg możnego państwa.
Warszawa żyła sejmem i z sejmu się bogaciła, przez kilka tygodni obrad rozrastając się i wypełniając ludem do cna. Przedmieścia, zwykle dość senne, zwłaszcza zimą, tętniły życiem, a już najbardziej targowisko rozłożone przed samym  wjazdem  do  miasta,  w  miejscu,  gdzie  kupcy  nie  musieli  płacić podatków do kasy zachłannego magistratu. Wolny jarmark przyciągał, wabił gwarem jak w ulu i nadzieją na miodny zysk, łączył szlachtę, mieszczan i gołotę, zwabiał żebraków i kuglarzy, Żydów i ladacznice niemające glejtu na uprawianie rzemiosła w mieście. Pieniądz krążył z rąk do rąk, handlowano na potęgę i wszystkim. Sprzedawano i kupowano bydło, drób i dziczyznę, wory ze zbożem i korce kaszy, siano dla koni i drewno na opał, a potem ładowano wszelkie dobro na wozy i wywożono za mostek, za rzeczkę, tam gdzie wedle jurysdykcji zaczynała się Warszawa.
Niżej gościńca, wiodącego groblą przez skuty lodem staw, dzieci i panny z kawalerami swawoliły na ślizgawce.
Tyner przedarł się sprawnie – jak tylko pozwalał na to ścisk – przez targ i   mostek.   Przekroczył   wyrwę   w   wale   miejskim,   szeroką   i   zupełnie niestrzeżoną,  i dotarł pod  Arsenał.  Wielki gmach  cekhauzu  szczerzył się w kierunku miasta paszczami armat.
Porucznik  popędził  wierzchowca  ulicą  Długą,  słynną  z  kościołów i karczem, przez którą przewalała się ciżba jak na odpust. Przepuścił na rogu z Miodową wóz z sianem i drugi, załadowany drewnem, minął rozdzwoniony na  mszę  kościół  Pijarów,  wciąż  będący  w  rozbudowie,  i  obejrzał  sobie kilkanaście austerii, gospód, wyszynków i domów zajezdnych. Wszystkie te rozmaite  przybytki  jedno  łączyło  w  dni  sejmowe,  a  mianowicie  tłumykotłujące się wewnątrz i na dworze. Brać szlachecka zwaliła się na miasto licznie jako biblijna szarańcza, hałaśliwa, żarłoczna i spragniona gorzałki, miodów i grzańca.
Tysiące  butów,  kopyt  i  racic  zmieniło  ulice  w  topiel,  grząską  od błotnistego   śniegu,   gówna   i   odpadków   wyrzucanych   z   okolicznych budynków jak popadło.
Konie były wszędzie, wszelkiej maści i szlachetności. Te, co nie znalazły miejsca w stajniach, stały na dworze okryte derkami, żrąc owies z worków doczepionych   im   pod   smętnie   zwieszone   pyski.   Właściciele   zwierząt w tymże czasie wysypywali się z karczem albo dopiero tam zaglądali, głośni, zapalczywi i rozpolitykowani, choć trudno bywało po nieskładnym bełkocie wyznać się, jaką to partię wspiera dany orator.
Jeszcze trudniej przychodziło Tynerowi się rozeznać, czy ichmościowie dopiero zaczynali dzionek od kufelka, czy też właśnie kończyli szumną noc. Bogusław musiał trzymać wierzchowca krótko za wodze, gdyż co rusz jakiś przechodzień  fikał  orła  na  śliskim  gruncie  i  walił  dupskiem  o  glebę,  ku uciesze rżących wesoło kompanów.
Dopiero  przy  skręcie  na  zamek  udało  się  porucznikowi  wydostać  ze ścisku. Ponaglił konika i wjechał na Podwale, jak się okazało tylko po to, by utknąć na kolejnym targowisku.
Tam otoczył go zapach bijący z kuchni rozstawionych na dworze. Oczy Tynera  strzelały  w  kierunku  kotłów  z  bulgoczącą  grochówką,  kiełbas piekących  się  na  ruszcie,  półtusz  i  wędzonych  szynek  zwisających  suto z paliczków, golonek soczystych, kapusty z mięsem i pierożków oblanych smakowicie tłustymi skwarkami.
Zaburczało  mu  w  brzuchu,  a  ślinka  naciekła  do  ust.  Korciło  go,  by spróbować  tych  specjałów,  ale  się  wstrzymał.  Tam,  dokąd  zmierzał, serwowali nie takie delicje.Przebrnął szybko przez tłum i ruszył wzdłuż fosy skutej lodem i brudnej jak kloaka, mimo mrozu tak też woniejącej. Smród zdawał się nie czynić różnicy  dwóm  jegomościom,  którzy  spięci  ramionami  dla  podtrzymania równowagi ryczeli jako lwy teutońskie sprośną piosenkę. A droga wszerz i wzdłuż należała jeno do nich.
Tyner zdołał wyminąć zawalidrogów i zatrzymał się u furty wiodącej do Starego Miasta. Wprowadził wierzchowca pod łukowate sklepienie, schylając głowę, by oszczędzić sobie guza.
Przejściem  dostał  się  między  dwa  pasma  murów  chroniące  Starą Warszawę jeszcze za czasów, gdy była stolicą nie Rzeczypospolitej, lecz Księstwa   Mazowieckiego,   dzielnicy   ostatnich   Piastów.   Z   biegiem   lat i  rozwojem  sztuki  artyleryjskiej  kamienne  fortyfikacje  utraciły  funkcje obronne i jak każde miejsce w centrum miasta stały się pożądaną parcelą i okazją na zrobienie dobrego interesu. Jaki to był interes, łacno było poznać po  skąpo  odzianych  na  przekór  zimie  niewiastach.  Stały  wzdłuż  muru ustawione  jako  na  procesję,  prężąc  się  w  lubieżnych  pozach.  Korowód rozpustnic ciągnął się aż do baszty i dostawionego do niej budynku, gdzie pod opieką magistratu mieścił się bordel, lub zamtuz, jak kto woli.
Panowie rajcy, choć katolicy i ludzie pobożni, życie znali i wiedzieli, że walczyć z kurestwem i męską chucią nie ma co, bo to jakby toczyć boje z hydrą stugłową – jeden łeb odetniesz, a na jego miejsce pojawi się dziesięć, i to jeszcze zakażonych francą.
Wykoncypowali więc włodarze, że jak człek ma już grzeszyć – co takoż przydarzało  się  i  szanownym  członkom  magistratu  –  to  niechaj  z  tegoż grzeszenia przybędzie jakiś grosz i dochód dla miejskiego skarbczyka.
A że bordel jak każdy interes potrzebuje silnej ręki i porządku, opiekę nad   przybytkiem   służek   Wenery   oddano   warszawskiemu   katu,   który zajmował domek służbowy po sąsiedzku.Tyner musiał pochwalić mądrość panów rajców, gdyż przy zamtuzach jak Rzeczpospolita   długa   i   szeroka   zwykli   kręcić   się   najgorsze   łotry i złodziejstwo, a człek podpiwszy za wiele, mógł utracić nie tylko sakiewkę, ale i życie.
Tymczasem kat to kat i żartów z takim nie masz.
O tym, co się dzieje, gdy jaki rzezimieszek połasi się na nie swoje bądź dokona uszczerbku na czyim zdrowiu, świadczył dobitnie wisielec dyndający na szubienicy postawionej obok zamtuza, by każdy, kto odwiedzał przybytek, mógł  sobie  na  spokojnie  obejrzeć  i  przemyśleć,  dokąd  to  wiodą  ścieżki nieprawości.
Powiał wiatr, bujając i kręcąc truposzem, płosząc wielką szarą wronę siedzącą na ramieniu nieboszczyka. Ptak trzepnął skrzydłami i zaskrzeczał w kierunku nadjeżdżającego Tynera, ale ani myślał porzucić ucztowania.
Bogusław  podjechał  pod  samo  wejście  zamtuza,  zsunął  się  z  siodła i umocował wodze do koniowiązu. Niemal od razu zjawił się chłopaczek z owsem i derką. Porucznik nie poskąpił mu drobnej monety i przykazał dobrze zadbać o zwierzę.
Przy baszcie pięły się drewniane schody na szczyt muru i chodnik, gdzie dawniej trzymali straż kusznicy, niżej zaś pod stopniami i balustradą kryło się wejście.
Tyner wkroczył do ciemnej, nisko sklepionej sieni i omiótł wzrokiem zadymioną salę. Ludzi było tyle, że palca nie wetkniesz, zwłaszcza przy stołach i kontuarze, a właściwie wielkiej dębowej desce zamienionej na ladę.
Dłuższą  chwilę  wypatrywał  w  ciżbie  Lazara.  Italczyk  zwykł  spędzać w zamtuzie większość wolnego czasu, to grał w karty, to szachrował w kości, a jak trafił się grosz, to pociupciał w izdebkach ulokowanych na pięterku. Tyner  uniósł  wzrok  na  wiodące  tam  schody.  Na  stopniach,  podciągając wysoko spódnice, siedziało kilka znudzonych kobiet czekających na okazjędo zarobku. Bogusław zerknął na białe uda i głębiej, ale bardziej z ciekawości niźli potrzeby. Wciąż zbyt świeżo miał w pamięci pocałunki i pieszczoty Anny, by łasić się na płatną miłość z byle latawicą.
Jeden z gości chyżo wskoczył na schody i porwał na górę dziwkę, inny zszedł z pięterka dumny niby turecki basza, drapiąc się ostentacyjnie po kroczu, jakby sprawdzał, czy nie zostawił czego na górze. Żaden z mężczyzn nie był Lazarem.
Tyner, używając łokci, zaczął się przepychać do szynkarza. Przy okazji nasłuchał się opinii rodaków o politykach urzędujących na sejmie. A nie były to frazy przyjazne ani nawet grzeczne. Co rusz przy tym i owym nazwisku posła   padała   rzucona   w   złości   „kurwa”   lub   cała   grubsza   wiązanka obmalowująca nadmienionego reprezentanta narodu – że „kutafon, złodziej i malwersant”, a może nawet, albo i raczej na pewno, „sodomita”.
O ile Tyner pamiętał gęby panów posłów, lud niewiele się mylił w ocenie swych przedstawicieli. Choć akurat z tą sodomią to może była przesadna podejrzliwość, bo jeśli kogo już skłócone partie polityczne dymały, to z całą pewnością był to naród w jego wszystkich stanach.
A to nie podchodziło pod sodomię – miarkował sobie Tyner – ale pod zdradę ojczyzny.
W końcu przepchnął się przez rozpolitykowaną ciżbę i dobił do lady. Szynkarz zwijał się jak w ukropie: jedną ręką lał piwo do kufla, drugą
smarował pajdę chleba grubą warstwą smalcu. A czynił to z wielką wprawą. – Szukam kogoś. – Tyner pochylił się nad kontuarem, aby oberżysta
usłyszał słowa pośród gwaru. Smalec zapachniał mu przepysznie i znów zaburczało mu w kiszkach. – Wołają nań Lazar, Italczyk.
Szynkarz zmrużył podejrzliwie oczy. Odstawił na bok kufel i chleb.
– A kto pyta?
Bogusław się zawahał. Nie paliło się mu zdradzać, kim jest, karczmyznajdowały się pod czujnym okiem służb królewskich, i jedno nieopatrzne słowo fatalnym zrządzeniem losu mogło trafić do ucha królowej lub gorzej, do Klary Pac.
– Przyjaciel z wojska – odrzekł wymijająco i położył talara na ladzie. Mężczyzna zerknął na monetę i uśmiechając się kpiąco, odsunął od siebie
srebro.
– Nie wiem, gdzie jest, nie zaglądał tu od kilku dni – zełgał w żywe oczy, nie kryjąc się z tym specjalnie.
Tyner zdusił w sobie gniew, ten bowiem – jak wiadomo – prowadzi do złego. Zabrał pieniądz, obrócił się plecami od szynkarza i jego fałszywego uśmiechu, potoczył wzrokiem po sylwetkach i twarzach chylących się nad trunkami gości. Dotarło do niego, że nie widzi szulerów tnących w karty i kości. Zwykle gracze tłoczyli się przy stołach za przepierzeniem z plecionej trzciny. Teraz odgrodzenia nie było, zniknęły też stoły szulerskie. Przybyło za to wejście, prostokątny otwór bez drzwi osłonięty kotarą. Zaciekawiony ruszył tam i przedostawszy się przez ciżbę, odchylił płachtę umocowaną u framugi na gwoździach.
Salka była mniejsza, przez co wydała się jeszcze bardziej zatłoczona. Publika skupiała się wokół stołów i graczy, Tyner nie mógł więc dostrzec twarzy  szulerów.  Wszedł  do  środka,  a  gdy  opuszczał  za  sobą  kotarę, spostrzegł, że szynkarz spogląda w jego stronę. Nie spodobało mu się to zainteresowanie jego osobą.
Postanowił się rozejrzeć i wracać do konia czekającego przed zamtuzem. Niestety nie znalazł przy stole Lazara.
Miał już wyjść, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Porucznik napiął się  i  powoli  obrócił  do  brzuchatego,  wyłysiałego  mężczyzny.  Popatrzył tamtemu w oczy.
Coś musiało być w jego spojrzeniu złowieszczego, bo mężczyzna cofnąłrękę, jakby dotknął ognia.
– O co chodzi? – zapytał Tyner.
– Nic złego, jeno miejsce się zwolniło, waćpanie. Zaproponować partyjkę chciałem – odrzekł jegomość, odzyskując rezon.
Bogusław zerknął na dłonie rozmówcy. Białe i delikatne, o smukłych palcach,  niepasujące  do  fizis  typa,  nie  dawały  wiele  pola  do  domysłów. Szuler i naganiacz wziął go za frajera łatwego do oskubania.
Miał już posłać natręta do diabła, i to grubym słowem, ale rozmyślił się. – Szukam Lazara. Italczyk, niski, żylasty. – W ręku porucznika błysnął
talar. – Znasz?
Naganiacz oblizał wargę, spojrzał Tynerowi w oczy, potem na srebro i znów uniósł wzrok. Pochylił się do Bogusława.
–  Jest  na  pięterku  z  czarną  Jadźką,  siedzi  już  tam  ze  dwie  godziny. Pewnikiem niedługo zejdzie.
Moneta zmieniła właściciela i porucznik wrócił do głównej sali. Tym razem oberżysta zajęty  nalewaniem wina do  kufla nie raczył okazać mu zainteresowania.
Bogusław podejrzewał, iż Lazar został już ostrzeżony przez gospodarza, że  ktoś  go  szuka,  i  że  ten  ktoś  wygląda  na  takiego,  że  bez  żelaza  nie podchodź. Na miejscu Italczyka, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, Tyner poszukałby innego sposobu na opuszczenie zamtuza. Choćby wyjściem od zaplecza.
Wykorzystując  fakt,  że  oberżysta  obrócił  się  plecami  do  sali,  Tyner skoczył w przejście wiodące przez składzik obok kuchni na tyły budynku. Za krótką sienią znalazł drzwi, otworzył je i wypadł na niewielkie podwórze z uchyloną bramą.
Tam też znalazł Lazara. Italczyk gramolił się właśnie oknem na gzyms, dupą do obserwującego go z dołu porucznika.Lazar jeszcze go nie spostrzegł. Posłał całusa do izby niczym Romeo żegnający  Julię,  kucnął  na  gzymsie,  chwycił  się  go  dłońmi  i  opuścił  na wyciągniętych rękach jak długi. Następnie lekko zakołysał ciałem i skoczył bez  patrzenia  w  dół,  z  wprawą  człowieka,  dla  którego  wymykanie  się chyłkiem przez okno nie jest pierwszyzną.
Dopiero   wówczas   zorientował   się,   że   ma   kogoś   za   plecami. Błyskawicznie sięgnął po nóż i zamarł w pół ruchu, wgapiając się w Tynera, jakby ujrzał ducha.
– Na Boga, żyjesz! – Obłapił Bogusława i uścisnął. – Wszyscy myśleli, że zginąłeś. Król wielce był strapiony. Polecił cię odnaleźć, ale po wojnie nastała zawierucha i było to jak szukać igły w stogu siana.
– Król pytał?
– A jakże, pytał i bardzo się martwił. Tylu dobrych ludzi umarło lub poszło w pogańską niewolę.
Tyner poczuł nadzieję, że fortuna będzie mu łaskawa.
– Muszę pomówić z jego wysokością, ale tak, by nikt na zamku się nie dowiedział – rzekł z naciskiem. – Możliwe to?
Lazar zmarszczył brwi i patrzył na porucznika dłuższą chwilę.
– Znów wpakowałeś się w kłopoty?
– Można tak powiedzieć. Jak będzie, pomożesz?
Italczyk cmoknął z namysłem, a potem, ściszając głos, choć przecież byli sami na placu, rzekł:
–  Król  co  kilka  dni  opuszcza  ukradkiem  zamek  i  wtedy  można zorganizować spotkanie.
– Dokąd jeździ?
–  Jak  by  to  rzec,  by  nie  ubliżyć  naszemu  panu.  –  Lazar  powtórzył cmoknięcie. – Pamiętasz pokojowego Miłosza?Tyner pamiętał, i owszem. A reszty się domyślał.
– Został wydalony z zamku po śmierci księżnej Gryzeldy – wspomniał tylko.
– Zgadza się – potwierdził z uśmieszkiem Lazar. – Przez Habsburżankę. Kazała zamknąć go w klasztorze brzeskim. Jakiś czas temu król wydał mi polecenie, bym odnalazł młodzika i sprowadził do Warszawy, a także ukrył go, by nie kłuł królowej w oczy.
– Gdzie go schowałeś?
– Wynająłem dom w osadzie pod skarpą. Król udaje się do niego zwykle dwa razy na tydzień, spędza kilka godzin i wraca.
Tyner przygryzł wargę, pokiwał głową. To mogła być okazja, na którą czekał.
– Kiedy to będzie?
Lazar wzruszył ramionami.
–  Tego  nie  wiem,  król  nie  opowiada  mi  się.  Zwykle  dowiaduję  się o wypadzie kilka godzin wcześniej.
– Powiadom mnie tedy – podsumował Tyner.
– Muszę wiedzieć, gdzie się zatrzymasz.
– Jeszcze nie wiem, dopiero co przyjechałem.
–  To  masz  kłopot  –  stwierdził  Lazar.  –  Wszystkie  kwatery  zostały pozajmowane na czas sejmu. Obcy ludzie śpią w jednej izbie po trzech czy czterech.
– Mam pieniądze, coś znajdę.
– Nie w trakcie sejmu – zmartwił go Italczyk. – Ale czekaj… – Podrapał się kciukiem przy ustach. – Znam jedną dziewkę, co mieszka na Rybakach. Ochocza to dziołcha i wciąż do rzeczy. – Lazar mrugnął znacząco. – Czasem zaglądam do niej, gdy mąż jest poza domem. Zdaje się, że wczoraj wyjechałz towarem do Różan.
Tyner się zawahał.
Lazar  mógł  go  zdradzić,  przez  ambicje  bądź  dla  pieniędzy,  ale  czy porucznik miał wyjście? Odpowiedź była aż nadto oczywista.
– Przyjmie mnie?
– Jak poproszę, to przyjmie, choć troszkę się pewnikiem poboczy. – Lazar uśmiechnął się szelmowsko. – To i będzie okazja ją udobruchać.
Bogusław spojrzał w okno, przez które co dopiero wyskoczył Lazar.
– Mało ci jeszcze?
Italczyk podciągnął pasek na szczupłych biodrach.
– Przerwałeś mi przed eiaculatio – wyznał z cieniem pretensji i zaraz dodał z przekonaniem: – Mus pozbyć się tego ciężaru przed pójściem spać, bo  inkuby  czyhają  tylko,  aż  człek  zaśnie  z  pełnymi  workami.  Wtenczas dosiadają  go  i  mamią  grzesznymi  snami,  wyciągając  zeń  nasienie.  Mój spowiednik, człowiek wielce obeznany w temacie, twierdzi, że z tego to płodzą się diabły. Takoż z samogwałtu.
Lazar wykonał znak krzyża, a potem splunął przez ramię na odpędzenie uroku.
Tyner pomyślał, że w takim razie ma już za sobą cały zastęp czarciątek. I nie on jeden, co też każdy mąż młodszy czy starszy we własnym sercu przyznać może.
Westchnienie, jęk z dwóch gardeł, drżenie sklejonych ciał. Spełnienie bez poczucia winy i wstydu.
Wygięte siodło pleców, wzgórza pośladków, oczy zamglone rozkoszą i bólem, usta stworzone, by całować i pieścić.
Michał Korybut opadł na wilgotną, skotłowaną pościel, łapiąc oddechi  drżąc  na  całym  ciele.  To  było  coś  więcej  niż  rozkosz,  coś  więcej  niż miłowanie, czuł, jak przez tych kilka chwil stanowili jedność.
– Dobrze ci było, mój panie?
Korybut przechylił głowę i popatrzył w oczy Miłosza, głębokie i lśniące niczym gwiazdy.
– O tak, wspaniale – uniósł głowę i pocałował spoconą łopatkę kochanka. Miłosz uśmiechnął się szczęśliwy i przekręcił się z brzucha na bok.
Smukłą dłoń oparł na piersi Korybuta w miejscu, gdzie z bladego, miękkiego ciała wyrastały nieliczne włoski.
Król przymknął oczy. Marzył, by zasnąć w objęciach Miłosza, grzejąc się jego ciepłem i sycąc zapachem, marzył, by móc obudzić się przy jego boku.
Niestety nie było to możliwe. Jedyne, co mógł zrobić, to wykradać dla nich te kilka godzin parę razy w tygodniu, ukradkiem, w ciągłym lęku przed zdemaskowaniem.
Wiedział, jak bardzo ryzykuje, ale pragnienie było silniejsze od strachu. Po prostu kochał i chciał być kochanym.
Olszowski,  Eleonora,  Pacowie,  kuzyn  Dymitr,  jego  własna  nieżyjąca matka – wszyscy czegoś od niego wymagali, przeciągali go w swoją stronę, naciskali,  by  ulegał  ich  oczekiwaniom  bez  względu  na  to,  co  sam  czuł i myślał.
Miał  tego  dość,  marzył  o  spokoju  i  odpoczynku.  Z  rozrzewnieniem wspominał  czasy,  gdy  nie  musiał  podejmować  decyzji  i  zmagać  się z nienawistnymi i fałszywymi ludźmi.
– Coś trapi mego pana? – zapytał Miłosz.
Kochanek spoglądał na Korybuta z czułością i uwagą. Nie osądzał go za słabości, potrafił też słuchać.
– Będziesz musiał wyjechać z miasta – oznajmił król. – Na krótko, góra dwie  niedziele  –  zastrzegł  szybko,  gdy  twarz  młodzieńca  przyoblekłabladość.
– Znów trafię do klasztoru? – Oczy Miłosza zabłyszczały od łez.
– Na Boga, nie! – zakrzyknął Korybut, świadom, jak wiele młodzieniec wycierpiał w opactwie w Brzesku, gdzie z zemsty zesłała go Eleonora.
Za każdym razem, gdy przypominał sobie opowieści Miłosza o tym, jak mnisi traktowali go bez miłosierdzia, jak gnębili, głodzili i wykorzystywali do  nadludzkiej  pracy,  za  każdym  razem,  gdy  widział  w  oczach  Miłosza wspomnienie tamtego  czasu,  serce króla ściskał żal i trapiły  go  wyrzuty sumienia.
– Udasz się na wieś, do królewskiego majątku. Odnajdziesz tam wszelkie wygody i wkrótce się zobaczymy.
Pocałował wilgotną skórę na ramieniu chłopca.
– Jesteś mi bliski jak nigdy dotąd.
Mówił  szczerze.  Odkąd  Miłosz  znów  pojawił  się  w  jego  życiu,  dni Korybuta stały się jaśniejsze, a złe humory, wyniszczające wcześniej ciało i osłabiające zdrowie, minęły bez śladu. Bez przesady myślał o sobie jako o nowym, lepszym człowieku.
– Czemu muszę cię znów opuścić, mój panie?
– Chcę, żebyś był bezpieczny, gdy dojdzie do… – Korybut westchnął, świadom, że nie powinien poruszać spraw postanowionych na tajnej radzie. Ufał wszak Miłoszowi i był pewien, że kochanek nigdy by go nie zdradził. – Szykuje się coś groźnego w tę niedzielę, nie możesz być tego dnia w mieście.
– Jesteś w niebezpieczeństwie, mój panie!? – zawołał chłopak z lękiem. – Chronią mnie mury zamku i gwardia – odrzekł król i zacisnął pulchne
piąstki. – Niestety nie możesz być tam ze mną. Dlatego musisz wyjechać. Miłosz pochylił się i wtulił twarz w pierś starszego kochanka.
– Co zamierza wasza wysokość?–  To,  co  winienem  uczynić  dawno  temu.  Aresztujemy  malkontentów i wymierzymy im sprawiedliwość.
Miłosz poderwał głowę i popatrzył na swego pana z niedowierzaniem.
– Ale ludzie mówią, że hetman Sobieski ma wojsko pod miastem.
– Ja też mam armię, trzy tysiące Litwinów na Pradze i gwardię – odrzekł twardo król. – Reszta wojska litewskiego wyruszyła już ukradkiem spod Grodna i wkrótce się tutaj stawi.
– Boję się o ciebie, mój królu – szepnął Miłosz i pochylił twarz nad leżącym Michałem.
Korybut się wyprężył.
– A ja nie – wyszeptał.
Odkąd  sięgał  pamięcią,  towarzyszył  mu  lęk  przed  matką  i  ukrytymi pragnieniami  trawiącymi  jego  ciało  i  duszę.  Lękał  się  przyznania  przed samym sobą, kim jest, i trwało długo, za długo, nim zrozumiał, że nie musi się już więcej bać. Nie może czekać, aż jego życie zmieni się na lepsze, oczekiwać, że świat zaakceptuje go takim, jaki jest. Doznał objawienia, pojął, że aby być szczęśliwym, wystarczy zmienić się samemu.
Wystarczy tylko uwierzyć w siebie i szczerze kochać.
Na  dworze  było  już  ciemno,  gdy  Korybut  opuścił  miłosne  gniazdko. Mróz szczypał w nos i policzki i król jegomość od razu skrył się w czekającej nań karecie. Zaprzęg ruszył z kopyta, podskakując na nierównej, zbrylonej lodem drodze.
Wiśniowiecki przymknął oczy, zmęczony miłością i brakiem snu. A także troskami  związanymi  z  dopiero  co  rozpoczętym  sejmem.  Sejmem,  który w jego zamyśle miał skazać malkontentów na infamię, odebrać im urzędy i majątki. Uczynić z syna Jaremy prawdziwego monarchę.Szkopuł w tym, że Korybut nie wierzył, aby udało się to przeprowadzić bez użycia siły. Prażmowski, Sobieski, Morsztyn i inni zdrajcy prędzej utopią państwo  we  krwi  i  pożodze,  niźli  oddadzą  władzę  i  spokornieją  przed wybranym przez naród królem. Świadomość tego, co ma się wydarzyć, co wydawało się tak nieuchronne, ciążyła Korybutowi niczym jarzmo.
„Czy istnieje inne wyjście?”
Odpowiedzią na to pytanie stał się nagły krzyk na drodze i szarpnięcie hamującego powozu. Karoca zatrzymała się i król z niepokojem wyjrzał zza zasłonki. Dostrzegł tylko spadziste dachy domków oświetlone przez księżyc. Podczas tajnych eskapad towarzyszyli mu jedynie stangret i dwóch ludzi z  bronią.  Monarcha  wystraszył  się,  że  zdrajcy  odkryli  jego  tajemnicę i  zdecydowali  się  podnieść  rękę  na  majestat.  Zdenerwowany  sięgnął  do przegródki za siedzeniem, gdzie leżał nabity pistolet.
Ktoś zapukał. Król ponownie wyjrzał na zewnątrz. Rozpoznał Lazara, którego oblicze oświetlała od spodu lampa.
Wciąż trzymając w dłoni pistolet, otworzył drzwiczki.
– Wytłumacz się! Co to ma znaczyć? – zażądał i wtedy dostrzegł, że Italczyk  nie  jest  sam.  Z  mroku  wyłoniła  się  wysoka  i  barczysta  postać Tynera.
Korybut  nie  mógł  uwierzyć  własnym  oczom,  z  miejsca  zapomniał o gniewie.
– Na Boga, to ty, Bogusławie, nie twa mara! – zawołał przejęty.
– To ja, najjaśniejszy panie, żyw i zdrów – zapewnił oficer. – Wybacz, królu, śmiałość, ale mam do przekazania waszej miłości wieści wymagające wielkiej tajemnicy. Takie, przez które mogę stracić życie.
Wiśniowiecki odłożył pistolet i skinął na Bogusława.
– Siadaj przy mnie i mów.
Porucznik wskoczył do kabiny i zatrzasnął za sobą drzwiczki.Usłyszeli Lazara, gdy ten kazał woźnicy posunąć się na koźle i jechać na zamek  okrężną  trasą.  Koła  zaturkotały  na  zlodowaciałej  nawierzchni. Lampka podwieszona u sufitu kabiny kołysała się i migotała.
– Gadaj więc, co się stało? – zażądał król. – Czemu wyjechałeś bez mego zezwolenia?
–  Królowa  wydała  taki  rozkaz  w  imieniu  waszej  miłości.  Musiałem posłuchać.
Korybut się nachmurzył. Jego habsburska żona wszędzie wtykała swój niemiecki nos.
–  Jest  coś,  co  wasza  miłość  musi  wiedzieć  –  ciągnął  Tyner.  –  W najbliższym  otoczeniu  waszej  wysokości  są  ludzie,  którzy  tylko  udają gorliwych stronników. W rzeczywistości mieli zamiar obarczyć waszą matkę, księżnę  Gryzeldę,  odpowiedzialnością  za  straszliwą  zbrodnię,  a  ze  mnie uczynić kozła ofiarnego.
– Mówże jaśniej i wszystko, co ci wiadomo. – Głos króla był zimny jak nocne powietrze.
I Tyner mówił, długo, szczerze, to, co wiedział, i to, czego się tylko domyślał. Powóz krążył po uśpionym mieście, przemierzał wyludnione ulice, łamał szklący się pod kołami lód.
Korybut słuchał, mrużył oczy i milczał.
W komnacie zamkowej panowała ponura atmosfera. Działo się tak po części z przyczyny chmurnego i śnieżnego dnia, który gasł za oknem, szarząc wieże kościoła i klasztoru widocznego przez szybę, a po części za sprawą zafrasowanych twarzy milczących członków rady.
Pan Krzysztof Pac, siedzący tuż przy rogu podłużnego stołu, wydymał wargi i w zamyśleniu obracał w palcach ogniwa kanclerskiego łańcucha. Jegobrat Michał Kazimierz moczył wąsiska w pucharze z winem, co raz to rzucając czujne spojrzenia na drugą stronę blatu, gdzie usadowił się podkanclerzy Olszowski. Krzesło obok księdza biskupa przeznaczone dla Dymitra Wiśniowieckiego stało puste, jako że kuzyn króla wymówił się od przybycia na radę chorobą. Klarę, zasiadającą po prawicy męża, blisko królowej, nie dziwiła absencja kniazia, który od kilku dni nie pojawiał się również na obradach senatu.
Fotel  jego  wysokości,  rzeźbiony  i  wyściełany,  także  był  pusty.  Król zwlekał, dając swym doradcom asumpt do namysłu albo też okazując w ten sposób swe niezadowolenie z przebiegu obrad sejmowych.
„A może zwyczajnie gzi się ze swym kochasiem i zapomniał o całym bożym  świecie,  królestwie  i  obowiązkach”,  wyzłośliwiła  się  w  myślach Klara.
Strzeliła wzrokiem na jej wysokość, wyprostowaną, dumną i świadomą, że mąż wrócił do dawnych zwyczajów. A także, co zadziwiło kanclerzynę, zaskakująco obojętną wobec tej bądź co bądź uwłaczającej i niesmacznej recydywy.
Królowa  zerknęła  na  zegar,  zacisnęła  usta  w  grymasie  rozdrażnienia i odezwała się, przerywając przydługie milczenie.
– Jego wysokość chyba już się nie zjawi, zacznijmy zatem bez niego – zaproponowała,  co  zostało  przyjęte  przez  ichmościów  z  nieskrywanym zadowoleniem. – Jak przygotowania, mości hetmanie? – Eleonora zwróciła się do młodszego z Paców.
Michał Kazimierz wypiął pierś i wysunął bojowo szczękę.
– Na praskim brzegu czekają trzy tysiące Litwinów gotowych bronić waszych  wysokości i doprowadzić buntowników przed  sąd  –  oświadczył twardo. – Nie ma co zwlekać, bijmy ich, póki wszyscy są w jednym miejscu.
Krzysztof skrzywił się leciutko, dając znak, że nie podziela opinii bratai raczej nie dowierza jego wojennym talentom. Klara również nie miała najmniejszej wątpliwości, kto jest lepszym wodzem – Michał Pac czy Sobieski. Nie miała wątpliwości królowa, nie miał też ksiądz biskup. Jeden tylko hetman litewski zdawał się wierzyć we własne kompetencje dowódcze.
– Siły obu partii są równe, a wynik starcia niewiadomy – wskazał trzeźwo Krzysztof Pac. – Hetman Sobieski to wytrawny dowódca i ma przy sobie obyte w walkach chorągwie.
– Mamy przewagę w izbie poselskiej! – zawołał jego brat, ani myśląc ustąpić. – Możemy przeprowadzić przez sejm dowolną uchwałę, banicje, wyroki, pozbawienie urzędów i dóbr. Wszystko.
–  Z  pewnością  przy  tych  nastrojach  można  przegłosować,  co  tylko wyobraźnia podpowie. – Olszowski wydął usta, trochę wzgardliwie, troszkę pobłażliwie, nieco smutno. – Tylko kto te uchwały, mości hetmanie, wykona. Wy? – zakończył kąśliwie.
– Ja i moi pułkownicy – zasyczał Pac. Jego wąsiska podskoczyły, gdy obnażył  zęby  w  wilczym  grymasie.  –  Posiekamy  zdrajców,  wytoczymy z nich krew!
– Prędzej oni z was – rzekł krótko i sucho ksiądz Olszowski, prowokując Litwina do wybuchu.
Michał Pac napiął się i znieruchomiał. Zdało się, że skoczy przez blat i chwyci księdza biskupa za podgardle.
Eleonora uniosła dłoń, gasząc w zarodku protest hetmana, i przeniosła wzrok na starszego z Paców.
–  Trzeba  skończyć  raz  na  zawsze  z  buntownikami  –  oświadczyła bezwzględnie.  –  To  jest  wola  króla  i  moja.  I  nad  tym,  nie  nad  ugodą, przyszliśmy tu radzić, kanclerzu.
Pan Krzysztof się nachmurzył.
–  Skoro  wasze  wysokości  już  postanowiły,  nic  więcej  nie  mam  dopowiedzenia – odparł chłodno.
Eleonora posłała mu poirytowane spojrzenie, po czym znacznie łaskawiej popatrzyła na młodszego z Paców.
– Przedstaw nam, mości hetmanie, swój plan ataku.
Nim wezwany do zabrania głosu się odezwał, do komnaty niespodzianie wkroczył król, już na pierwszy rzut oka będący w złym nastroju.
Oględnie przywitał się z zebranymi,  nie zaszczycając nikogo,  łącznie z żoną, miłym słowem, i zasiadł za stołem. Zgarbiony, wsparł się łokciami o blat i przesunął wzrokiem po skierowanych w jego stronę obliczach. Oczy króla dłużej zatrzymały się tylko na Klarze, przez co kanclerzyna poczuła się nieswojo.
Cisza przedłużała się, członkowie rady zerkali po sobie.
Olszowski odchrząknął i jako pierwszy zwrócił się do jego wysokości.
–    Najjaśniejszy    panie,    właśnie    obradowaliśmy    nad    sposobem postępowania z opozycją. Mości hetman miał przedstawić nam swą opinię.
– Opowiadaj, waszmość – burknął Korybut w stronę Litwina.
– Musimy, królu, zadać ostateczny cios malkontenckiej hydrze, ściąć za jednym  zamachem  wszystkie  jej  najważniejsze  głowy  –  odezwał  się wojowniczo Pac. – Jeszcze tej nocy każę moim żołnierzom przejść po lodzie na  lewy  brzeg  Wisły.  Otoczymy  zamek  i  gdy  Sobieski,  Prażmowski, Morsztyn i reszta stawią się na obrady sejmu, aresztujemy ich i osadzimy w lochu.
–  Wtenczas  wojsko  koronne  stojące  teraz  pod  Ujazdowem  ruszy uwięzionym z odsieczą. A to tylko pół godziny jazdy koniem od zamku – zauważył Olszowski, wykorzystując milczenie Korybuta.
–  A  gdyby  nie  ruszyli?  –  wtrąciła  Eleonora,  przyciągając  spojrzenia wszystkich ku sobie.
– Skąd takie przepuszczenie u waszej wysokości? – zapytał ksiądz biskupczujnie.
–  Posiadam  informacje,  że  to  wojewoda  ruski  obejmie  komendę  nad wojskiem koronnym, gdy hetman i pozostali buntownicy przybędą na obrady.
Po słowach królowej przy stole zapanowała cisza.
–  Jabłonowski,  choć  cieszy  się  zaufaniem  Sobieskiego,  nie  jest  mu dozgonnie wdzięczny – zauważył po chwili podkanclerzy. – W przeszłości donosił nam na hetmana i jego francuskich popleczników. Zawsze przy tym kazał sobie za tę denuncjację płacić.
– To zapłacimy – stwierdziła królowa. – Damy mu starostwa czy jaki urząd odebrany malkontentom. Przy okazji pokażemy tym mniej znaczącym buntownikom, że zdając się na łaskę królewską, mogą zyskać. – Eleonora popatrzyła na męża wyczekująco. – Wydaj rozkaz. Lepszej okazji od losu nie dostaniemy.
–  Nie  będzie  aresztowań,  zemsty  ani  inszej  przemocy  wymierzonej w opozycję – odrzekł Korybut, tak spokojnie i zwyczajnie, jakby wspominał o  prószącym  za  oknem  śniegu.  –  Podejmiemy  rozmowy  i  z  wolą  Bożą pogodzimy się z nieprzyjaciółmi naszymi.
Po  słowach  króla  zapadła  cisza,  głucha  i  wypełniona  powszechnym niedowierzaniem.
– Słucham? – Eleonora otrząsnęła się pierwsza. – Co masz na myśli?
– To, co powiedziałem. – Monarcha zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. – Jeśli chcesz, pani, przetłumaczę ci to na siedem języków.
W szmaragdowych oczach Eleonory rozbłysły pioruny.
– Muszę pomówić z jego wysokością – zwróciła się do zgromadzonych przy stole magnatów. – Na osobności.
Wezwani podnieśli się z krzeseł, rzucając badawcze spojrzenia między sobą i na parę monarszą.
Klara i Michał Pac opuścili komnatę jako ostatni.– Cóż ci znowu przyszło do głowy? – wycedziła królowa, gdy tylko zostali sami. – Czemu nagle chcesz godzić się z tymi, którzy tobą gardzą, lżą cię publicznie i wyśmiewają? Na Boga, czy nigdy nie staniesz się choć trochę mężczyzną? Zawsze będziesz tchórzem i niedojdą?
Korybut słuchał, milczał, nie drgnęła mu powieka. Pulchna twarz syna Jaremy   stała   się   jakaś   inna,   złowieszcza   i   zacięta,   w   czym   zaczął przypominać swego ojca.
Eleonora    nie    mogła    znać    starego     kniazia    Wiśniowieckiego. Zacietrzewiona nie wyczuła przemiany męża.
A powinna.
– Powiedz coś! – wrzasnęła. – Czy do cna straciłeś rozum? Bo charakteru to nigdy nie miałeś!
– A mnie się zdaje, że odzyskałem jedno i drugie – odezwał się zimno Korybut. – Odkryłem też węże kryjące się w mym ogrodzie.
– Węże? W ogrodzie? – Eleonora uniosła brwi. – Mówże z sensem.
– Ty i kanclerzyna, czy nie zamyśliłyście popełnić zbrodni, a potem zrzucić winę na mą matkę? – Zadarł głowę, patrząc na nią bacznie, omal nie przeszywając wzrokiem. – Splamić krwią i hańbą Wiśniowieckich. Moje nazwisko i ród. A także i twoje, póki jesteś moją żoną.
Habsburżanka pociemniała na obliczu, lecz wpojona jej od najmłodszych lat dyscyplina wzięła górę nad zaskoczeniem.
– Nie wiem, o czym mówisz, mój panie – głos jej nie zadrżał, słowa zdumienia gładko przeszły przez krtań. – Ktoś naopowiadał ci kłamstw, by nas  poróżnić  i  osłabić.  Kim  jest  ten  człowiek,  ten  oszczerca?  Niechaj powtórzy  te  podłe  oskarżenia  w  mojej  obecności.  –  Uniosła  dumnie podbródek, kierując na męża wyzywające spojrzenie.
Korybut milczał długo, skrzywiwszy wargi.
–  Znasz  go.  To  Bogusław  Tyner  –  odezwał  się.  –  Odesłałaś  go  naUkrainę, gdy zaległem w rozpaczy po śmierci matki. Potem twoja wspólniczka usiłowała go zamordować, by wasze podłości na zawsze pozostały tajemnicą.
Eleonora poderwała się z krzesła.
– I ty mu wierzysz? – krzyknęła oburzona. – Jakiemuś szlachetce, który oskarża twą żonę i własną królową, rzuca potwarz na pierwszą damę na Litwie? Ten człowiek mąci ci w głowie dla własnych niejasnych celów. Być może został kupiony przez naszych nieprzyjaciół. Sobieski i Prażmowski wiedzą, że los ich wisi na włosku, stąd też próbują posiać między nami niezgodę.
Wyciągnęła rękę ku mężowi, ale Korybut odepchnął ją od siebie.
– Wierzę Tynerowi – odrzekł spokojnie. – Znam was obie i wiem, do czego jesteście zdolne. Przeczuwam, że to, co się wówczas zdarzyło, miało wpływ na śmierć mej matki. Przeczuwam to – powtórzył gardłowo – choć nie mam dowodów na waszą winę. Módl się, żono, bym nigdy ich nie zdobył.
Oczy królowej błysnęły złotozieloną błyskawicą.
–  Rzeknę  tylko,  że  krzywdzisz  mnie  tymi  posądzeniami.  Bóg  mi świadkiem, że jestem bez winy – zapewniła z urazą w głosie.
– Tym łatwiej będzie ci negocjować z malkontentami – rzekł zjadliwie Korybut.
– Ja? Czemu miałabym na to przystać?
– Bo tak ci każę jako twój mąż i król – odciął się. – W negocjacjach wspomogą cię biskup Olszowski, kniaź Dymitr i Krzysztof Pac. Ufam, że wspólnie ustalicie z opozycją porozumienie korzystne dla wszystkich stron. Wiedz też, że Tyner zostaje przy mnie na zamku jako kapitan gwardii. Jeśli przytrafi się mu wypadek, dajmy na to wpadnie pod rozpędzony powóz czy trafi go spadająca dachówka, będę winił o to ciebie i Klarę Pac. I wierz mi, potrafię się odpłacić.Eleonora zacisnęła usta w gniewie.
– Coś jeszcze, wasza wysokość? – zapytała ozięble.
– Owszem. Nie życzę sobie widzieć kanclerzyny w Warszawie. Niechaj wraca na Litwę knować z niedźwiedziami i wilkami.
–  Powtórzę  jej  wolę  waszej  miłości  –  wycedziła  królowa.  –  Czy  to wszystko?
– Wszystko. Przynajmniej na teraz – dodał Korybut złowieszczym tonem. Eleonora zafurczała suknią i opuściła komnatę. Stukając obcasikami
o posadzkę, skierowała się prosto do Klary Pac, źródła swych obecnych kłopotów.
Poranek był słoneczny i rześki. Mróz zelżał. Ciepłe podmuchy wiejące z południa topiły śnieg zalegający w przydrożnych zaspach, a na gościńcu rozlewały się ciemne kałuże brudnej wody. Wiatr nie tylko niósł ciepło tak upragnione    po    ciężkiej    zimie,    odsłaniał    też    przebiśniegi,    szumiał w  wierzbowych  baziach,  ale  nade  wszystko  czynił  widoki  na  koniec przednówka i zwyczajnego o tej porze roku głodu szczerzącego trupią gębę po chłopskich chatach.
Klara Pac jadąca karocą zaprzężoną w pół tuzina kasztanów głodu nigdy nie odczuwała, obca była jej niedola biedaków garbiących się nad kłonicą, w chlewie czy w polu, aliści tego słonecznego dnia ściskało ją w trzewiach równie okrutnie i mocno, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach.
Gniew, uraza i żądza zemsty wespół niczym potrójny węzeł zatykały jej przełyk,   dusiły   serce,   sznurowały   żołądek   i   jelita,   sprawiając   tym kanclerzynie niemal fizyczny ból. Odzierały ją ze wszelkiej pociechy, którą wychowanej na Południu Francuzce dawał koniec srogiej i nielubianej zimy.
Karoca po raz kolejny podskoczyła na niemożebnym wertepie, zakolebałasię, aż zajęczały skórzane pasy podtrzymujące kabinę osadzoną na podwoziu i resorach. Przez moment koła zabuksowały w błocisku. Woźnica zaklął i trzasnął batem – kasztany grzmociły trakt kopytami, parły przed siebie, aż wyciągnęły zaprzęg z nasiąkniętej roztopami ziemi.
Klara odetchnęła z ulgą. Nie uśmiechało się jej czekać w polu przez parę godzin, aż sługi na własnych plecach wydobędą karocę z błocka, jaki to wypadek  zdarzył  się  im  przed  Łukowem.  Zaprzęg  udało  się  wykopać z mazidła, lecz Klara zmuszona była spędzić noc w nędznej karczmie pełnej pcheł i cuchnącej jak obora. W takich warunkach niemal nie zmrużyła oka, nie tylko przez wzgląd na smród i pchły grasujące po wspólnej sali, ale też przez zatruwającą jej serce i umysł gorycz.
„Jak mogli mi to zrobić?” Po raz nie wiedzieć który szarpnęła nią złość, tym gorsza, że podszyta bezradnością.
„Zdradzili mnie, i to po tym wszystkim, co dla nich uczyniłam”.
Nie potrafiła tego pojąć, uzasadnić inaczej jak zdradą najbliższych jej ludzi.
Korybut, Eleonora, a nawet jej mąż Krzysztof odwrócili się od niej, choć wszystko, co uczyniła, miało na celu także ich wyniesienie. Wiśniowiecki, ta niewdzięczna  kreatura,  mógł  zostać  niekwestionowanym  przez  nikogo królem,  Eleonora  zyskałaby  prawdziwą  władzę  w  państwie,  a  Pacowie, w tym jej mąż, staliby się pierwszymi ministrami z potęgą i wpływami, o jakich od wieków marzyli potężni Radziwiłłowie i Sapiehowie.
Wszystkie jej ambicje i plany przepadły za sprawą jednego człowieka. Tyner,  zwykły  szlachetka,  żołdak  –  w  jej  kategoriach  zgoła  nikt  –
zniszczył ją i pognębił.
– Tyner. – Głos królowej drżał złością, gdy trzy dni wcześniej odwiedziła kanclerzynę, zaraz po rozmowie z Korybutem. – Nie posłuchałaś mych rad, postanowiłaś zamordować go wbrew mej woli, a co gorsza, twe zbiry pokpiłysprawę.
Klara milczała, choć przecież gniew rozpierał jej pierś. Wiedziała bez wypominań królowej, jakie popełniła błędy i że zabrakło jej szczęścia, bez którego żadne plany nie mogą się ziścić.
Wytrzymała karcące spojrzenie Habsburżanki, aliści dłużej zmilczeć nie potrafiła.
– Zginie za to, przysięgam – syknęła. – Rozedrę go na strzępy.
– Nic mu nie zrobisz – odrzekła twardo Eleonora. – Tyner będzie od teraz kapitanem gwardii zamkowej. Król przestrzegł mnie, by włos nie spadł mu z głowy. A ja przekazuję to ostrzeżenie tobie i nakazuję ci poniechać zemsty, przynajmniej na jakiś czas, póki wszystko nie przyschnie i się nie uspokoi.
Wściekłość zatkała Klarze Pac krtań.
– Ten gad awansuje, a mnie, żonę najpotężniejszego człowieka na Litwie, wygania się z dworu jak psa – wycedziła ze złością. – Krzysztof nie pozwoli na…
– Nic nie zrobi – przerwała jej królowa bezlitośnie. – Teraz, gdy ma negocjować  warunki  ugody  z  malkontentami,  nie  będzie  obruszał  się  na króla, który obdarza go takim zaufaniem i łaską. Nie z powodu swej żony, zwłaszcza że, jak myślę, wie wszystko o twych sprawkach, co w pewien sposób czyni go współwinnym. – Eleonora przeszyła kanclerzynę ostrym spojrzeniem. – Bo wie, prawda?
Klara zacisnęła usta w grymasie i skinęła głową.
– Na jak długo mam opuścić dwór? – zapytała naburmuszona.
Królowa westchnęła.
– Do odwołania, lecz wiedz, że co dzień będę naciskać na Michała, aby zmienił decyzję. To chwiejny człowiek, z pewnością wymogę na nim, co zechcę.
Klara nie podzielała pewności Eleonory. Korybut zmienił się od śmiercimatki, stał się twardszy i coraz częściej zaskakiwał tych, którzy mieli go za łatwo sterowalną kukiełkę. Cóż tu kryć, ona także popełniła ten błąd.
– Boże, co ja tam będę robić? – rzekła z rezygnacją. – Przecież tam jeno lasy i dziki zwierz, a największa rozrywka to napchać brzuch, nachlać się i jechać w niedzielę do kościoła.
–  Przeczekasz,  przecierpisz  –  pocieszyła  ją  Eleonora.  –  Wieś  wiosną i latem ma swoje uroki. Przyrzekam ci, na Boże Narodzenie znów będziemy razem. Potrzebuję cię, twych rad i silnego charakteru.
Coś   ugryzło   kanclerzynę   w   szyję,   rozpraszając   świeże   jeszcze wspomnienie rozmowy z królową. Wzdrygnęła się, czując skaczącego po niej insekta.
To była lokatorka lichej karczemki, pchła, której widać zebrało się na wojaże. Klara otarła dłoń i sięgnęła do kuferka po gąsiorek wina. Upiła kilka łyków bez szukania pucharka. Na wertepach prowadzących na Litwę, miejsce jej zesłania, i tak połowa wyśmienitego trunku splamiłaby jej futro z soboli.
Odstawiła gąsiorek na kolana i westchnęła, przymykając powieki. Przez upiorne warunki w gospodzie zasnęła dopiero nad ranem. Nic dziwnego, że kleiły się jej oczy.
Skrzypiały ośki i turkotały wielkie koła karocy, mieląc z mlaskaniem błoto.  Powóz,  choć  z  trudem,  mknął  przez  gościniec,  kołysząc  się  na wertepach. Na wschód za Bug, za Brześć, prosto na nudną, pozbawioną krztyny europejskości i przaśną Białą Ruś.
Gniewny  głos  księdza  prymasa  niósł  się  z  holu  niczym  złowieszczy pogłos nadciągającej nad Ujazdów burzy. Maria Kazimiera przygotowana na tę wizytę podniosła się z sofy i wygładziła dłońmi suknię w kolorze burgunda z niewielką ilością złoceń wszytych w gors i rękawy.
Podwójne  drzwi  rozwarły  się  na  oścież  i  do  komnaty  wparowałrozzłoszczony Prażmowski. Jego twarz była chmurna, oczy iskrzyły niczym armatnie lonty, usta wykrzywiał grymas.
–  Cóż  to  ma  znaczyć,  przyjaciółko?  –  wykrzyczał.  –  Cóż  słyszę!? Dogadaliście  się  za  mymi  plecami  z  Korybutem.   Zdradziliście  mnie i przyjaciół naszych. Prawda to? Odpowiedz!
– Uczyniliśmy tylko to, co konieczne dla naszego przetrwania – odrzekła pani Sobieska, nie tracąc rezonu. – Oferta Paryża okazała się iluzją, a złoto, nawet  jeśli  jakieś  i  było,  nigdy  nie  dotarło  do  rąk  naszych  –  rzuciła uszczypliwie.
Wzmianka o subsydiach obiecanych z Francji zmitygowała nieco księdza prymasa. Jak domyślała się Marysieńka, ekscelencja swoje pieniądze dostał, a może nawet zagarnął w tajemnicy to, co było przeznaczone na utrzymanie całego stronnictwa.
– Subsydia nadejdą. Trzeba być jeno cierpliwym – rzekł Prażmowski łagodniejszym  tonem.  –  Nie  możemy  tylko  dawać  królowi  Ludwikowi powodów  do  nieufności  wobec  naszej  partii.  Godząc  się  z  Korybutem, odcinamy się od Paryża i nic nie zyskujemy w zamian. Król i Habsburżanka wciąż   będą   mieli   nas   za   nieprzyjaciół   swoich,   a   stracimy   łaski najpotężniejszego pana w Europie.
– Równie potężnego, jak niestałego – dodała zjadliwie Maria Kazimiera. – Takie to już wilcze prawo wielkich ludzi, że dyktują swą wolę innym –
odparował prymas, mając bez wątpienia na myśli głównie siebie.
– To tylko tymczasowe rozwiązanie, ekscelencjo. Wybieg mający skłonić Króla Słońce, by zwrócił swe złote oblicze ku naszym sprawom… Może więcej będzie nas cenił, gdy poluzujemy pasek, na którym wodzi nas od dziesięciu już lat.
Prażmowski wlepił badawcze spojrzenie w panią Sobieską.
– Azali wierzyć mam, że układ z Korybutem to jeno wybieg, gra naprzeczekanie? – odezwał się nieufnie. – Czemu więc nie wtajemniczyliście mnie w swe zamiary? Czemu dowiaduję się wszystkiego od szpiegów, a nie od was, których miałem za oddanych mi przyjaciół?
– Nadal nimi jesteśmy – zapewniła hetmanowa życzliwie i zbliżyła się do stolika, na którym stały karafka z reńskim winem i smukła butelka likieru z wiśni. – Ale powiedz sam, księże prymasie – ciągnęła, napełniając puchary, jeden winem, drugi likierem – czy gdybyś się wcześniej dowiedział, nie oponowałbyś zajadle przeciw ugodzie, jak czynisz to teraz?
– Zatem umyśliliście postawić mnie przed faktem dokonanym – odparł naburmuszony Prażmowski.
– Wyłącznie dla dobra i korzyści nas wszystkich. – Marysieńka wręczyła ekscelencji wino. Ksiądz prymas przyjął poczęstunek, nie pytając o likier. Wiedziała, że nie cierpi smaku wiśni.
– Gdybyście zasięgnęli mej rady, rzekłbym wam, że nie tylko Ludwik XIV jest na świecie – powiedział Prażmowski, już łagodniej, choć nie bez nuty napomnienia w głosie. – Są insi królowie i książęta gotowi szukać w Rzeczypospolitej korony dla swych młodszych synów. Dzięki ich złotu nasza partia znów może urosnąć w siłę.
– Chętnie posłucham o nowych perspektywach – oznajmiła Marysieńka z ciepłym uśmiechem.
Upiła łyczek likieru, obserwując znad krawędzi pucharka, jak ekscelencja wychyla haustem zawartość swego kielicha.
Ksiądz prymas westchnął ciężko i czknął.
– Wybacz, pani, mój żołądek nie domaga ostatnimi czasy. Medyk zaleca mi spokój i podróż do leczniczych wód. – Znów czknął, wykrzywił się z bólu i przyłożył dłoń do piersi. – Powinienem go posłuchać, ale brak mi czasu. Wciąż jest coś do zrobienia.
Kolejną   godzinę   spędzili   na   snuciu   planów   i   miraży.   Prymasudobruchany ostatecznie śmiał się i żartował, a wychodząc z komnaty, zaprosił panią Sobieską do siebie, do Łowicza. Potem udał się na dziedziniec i wsiadł do karocy otoczonej eskortą nadwornych dragonów.
Gdy wsiadał do powozu, spojrzał na Marysieńkę stojącą w oknie salonu, a ta pomachała mu na pożegnanie.
Szczęknęła poruszona klamka i przez uchylone drzwi do czytelni weszła Charlotta. Zbliżyła się do okna i w milczeniu patrzyła wraz ze swą panią, jak orszak prymasa oddala się i niknie im z oczu.
Dopiero wtedy przerwała ciszę.
– Wypił? – zapytała.
Pani Sobieska zwróciła na przyjaciółkę zimne oczy.
– Do dna, na swą zgubę – odrzekła mściwie. – Za moją krzywdę i śmierć dziecka. Niech zgnije w piekle.
Karoca  tłukła  się  i  dygotała  na  wyboistej  drodze.  Parskały  konie w zaprzęgu, dudniły podkowami ogiery rajtarów z eskorty, nad zwierzętami i   ludźmi   kłębiły   się   chmary   gryzących   muszek,   które   wylęgały   się w ogromnej liczbie w rozlewiskach na łąkach.
Zbliżał się wieczór, a do Łowicza został kawał drogi. Nie było więc rady i orszak ekscelencji skierował się ku widocznej w oddali wsi, gdzie ksiądz prymas zamyślał przenocować w domu miejscowego plebana.
Prażmowski nie pierwszy to raz w drodze między Warszawą a Łowiczem miał spędzić noc w tej gościnie.
Nocleg taki taniej wychodził, niżby przyszło z całą banderią zatrzymać się  w  karczmie,  a  i  jadło  czy  trunki  podawano  u  plebana  lepsze  aniżeli u jakiego Niemca heretyka czy Żyda przybłędy, co to na arendach siedzieli niczym gzy na zadzie tłustego wołu. Także księża gosposia miło się zapisaław pamięci ekscelencji, gdy zimą podążał do stolicy na sejm. Gorąca była dziewka i chętna, tak jak lubił.
Tego wieczoru ksiądz prymas nie miał jednako ochoty na figle i grzeszki. Choć  wypił  po  drodze  cztery  głębokie  puchary  wina,  nie  zdołał  ugasić okropnego palenia w przełyku i trzewiach.
Wręcz  przeciwnie,  z  każdą  godziną  spędzoną  w  toczącym  się  po wertepach  powozie  nawet  najsłabszy  dygot  i  kolebanie  się  podwozia wyrywały  z  ust  księdza  prymasa  jęk  bólu  i  wyciskały  z  obolałego  ciała siódme poty.
W oddali, za wzbijanym przez orszak kurzem i pyłem podążał siwy koń. Temu, który na nim jechał, na imię było Śmierć, a piekło szło za nim.
Albo też, czego nie można wykluczyć, był to zwykły podróżny w drodze do Sieradza.ROZDZIAŁ VII
Le roi est mort, vive le roi
Łowicz, kwiecień A.D. 1673
Śmierć jest jedna dla każdego człowieka, dla bogacza i ubogiego, nie wynosi króla nad żebraka, nie czyni wyjątków i zabiera wedle swej woli. Niszczy  ludzkie  plany,  niweczy  marzenia,  depcze  ambicje,  a  także  sieje strach przed tym, co czeka po drugiej stronie.
Zwłaszcza u tych, co za nic mieli Słowo Pańskie i Jego przykazania. Mikołaj   Prażmowski   zakaszlał   chrapliwie,   dusząco   i   krwawo,   co
odzwierciedliło się na jedwabnej chustce, którą odjął od swych drżących ust. Jego oblicze, zwykle rumiane od dobrego humoru i trunków, przywodziło
teraz na myśl pośmiertny całun. Tylko oczy świecące w zapadniętych oczodołach pozostały jak zwykle czujne, przebiegłe i rozumne, jednako i tam w głębi źrenic słała się mgła, za którą czaiła się zapowiedź nieuniknionego i niechcianego końca.
– Spocznij, przyjacielu – głos księdza prymasa drżał tak jak dłoń, którą ekscelencja wzniósł na powitanie Morsztyna.Podskarbi usiadł na miękko wyściełanym zydlu ustawionym u wezgłowia łóżka chorego. Pochylił się i objął dłońmi zimną rękę księdza prymasa.
– Zdrowiejesz, widzę – skłamał pocieszycielsko, lecz Prażmowski nie uśmiechnął się.
– Umieram – wystękał. – Dusi mnie, pluję i sram krwią.
– Medycy znają przyczynę?
– Nie wiedzą, co mi jest, ale ja wiem – zachrypiał ekscelencja. – Otruli mnie.  Byłem  dla  nich  przeszkodą,  bali  się,  że  nie  dopuszczę  do  ugody z Korybutem.
– Obwiniasz kogoś z naszych? – Morsztyn zmrużył oczy wyczekująco. Właśnie po tę informację fatygował się przez błotniste gościńce do Łowicza. Gnał ile sił w końskim zaprzęgu, byle tylko zdążyć, nim ksiądz prymas zabierze swą wiedzę, tajemnice i podejrzenia przed Sąd Ostateczny.
– Sobiescy, to ich sprawka – wyjęczał Prażmowski, krzywiąc się z bólu. – To ich sprawka – powtórzył.
Morsztyn zamilkł na chwilę. Umysł ekscelencji okrywał już cień śmierci, który  mącił  trzeźwość  ocen  i  wypaczał  logikę.  Podskarbi  nie  dostrzegał racjonalnych  powodów,  dla  których  Sobiescy  mieliby  mordować  swego długoletniego  sojusznika,  nawet  jeśli  nie  popierał  on  ugody  z  partią królewską. Jeśli już była to trucizna, to prędzej widziałby w tym rękę kogoś z otoczenia Korybuta: Paców, Eleonory czy Olszowskiego, który niczym sęp czyhał, by włożyć na swą głowę infułę prymasowską.
– To poważne oskarżenie – przemówił w końcu zachowawczo. – Masz pewność?
– Ta francuska suka to uczyniła – wycharczał Prażmowski. – Podała mi wino tuż przed moim wyjazdem z Warszawy. – Palce ekscelencji zacisnęły się na dłoni Morsztyna. – Strzeż się jej, ta kurwa nie zna granic występku.
„Jak my wszyscy – pomyślał podskarbi. – Jak ty i ja”.Trupio zimna dłoń prymasa zacisnęła się mocniej na ręce Morsztyna. Prażmowski jęknął boleśnie i wyprężył się w łożu. Podskarbi miał już wołać medyka czekającego za drzwiami, lecz ból ustąpił, przynajmniej na tyle, by ekscelencja mógł składnie wypowiedzieć swe myśli.
– Pomścij mnie – wykrztusił z siebie. – Pomścij przez wzgląd na naszą przyjaźń i wspólne sprawy.
– Pomszczę, przyjacielu.
Morsztyn  odwrócił  wzrok  tylko  na  chwilę,  ale  to  wystarczyło,  by Prażmowski nie uwierzył.
– Pomścij mnie – powtórzył uparcie. – Nie dla przysięgi, albowiem ta jest jeno słowem ulotnym jako liść na wietrze, ale przez swój własny interes, o który zwykłeś dbać z wielką starannością… – Prymas westchnął ochryple. – Sobiescy to nienasycona hydra, jedna ich paszcza zbrojna jest w stal, druga jadowita niczym gęba żmij, nigdy nienażarta. Dlatego błagam! – Prażmowski poderwał  głowę  z  poduszki.  –  Błagam  cię,  przyjacielu,  nie  dopuść,  aby Sobiescy urośli jeszcze bardziej, bo gdy nie zdołasz wytrzebić ich do korzeni, oni  zniszczą  cię,  obedrą  z  urzędów  i  majętności,  a  gdy  to  nie  starczy, zamordują, jako uczynili ze mną.
Mięśnie szczęki księdza prymasa drgnęły konwulsyjnie. Ból zamglił mu oczy.
– Pomścij mnie – wystękał, a potem kolejny spazm targnął jego ciałem i wygiął je w łuk.
Prażmowski wykrztusił z ust gęstą, czarną jak smoła krew. Jakby diabły gotowały   już   piekielną   maź   w   jego   wnętrzu.   Naraz   prymas   zawył potępieńczo i zwiotczał, wydając z siebie głośne tchnienie.
Medyk, słysząc krzyk prymasa, wpadł do alkowy i odsunął Morsztyna od pacjenta. Przyłożył ucho do piersi ekscelencji, potem nachylił lusterko przy jego rozwartych ustach, na koniec zaś przymknął dłonią puste, szklące sięoczy.
– Odszedł – zwrócił się podskarbiego. – Niech Bóg będzie dlań łaskaw. Morsztyn oderwał wzrok od krwi na ustach starego przyjaciela.
– Amen – rzekł i w pośpiechu opuścił alkowę, nim kostucha zwróci swe oczy także w jego stronę.
Już w holu wytarł dłonie chusteczką, by pozbyć się wspomnienia po dotyku umierającego, zapomnieć o tym, że i jemu kiedyś przyjdzie stanąć przed obliczem Boga. Miał zbyt wiele spraw, ambicji i pragnień, aby teraz o tym myśleć.
Wyszedł na taras.
Dzionek  zapowiadał  się  cudny,  słońce  błyszczało  na  jasnym  niebie, a świat w dole zielenił się i rozkwitał na nowo po zimie.
Andrzej  Morsztyn  objął  wzrokiem  przepiękny  ogród.  Wkrótce  pałac, otaczająca   go   posiadłość   i   cały   Łowicz   przejdą   w   ręce   następcy Prażmowskiego.   To   samo   stanie   się   z   olbrzymimi   dobrami   diecezji gnieźnieńskiej,  obejmującymi  setki  wsi  i  dziesiątki  miasteczek,  dobrze prosperujące młyny i bogate folwarki.
Podskarbi  westchnął  z  zawiści.  Co  gorsza,  był  właściwie  pewny,  że nowym prymasem zostanie biskup Olszowski.
Ciepły wiosenny wiaterek owiał Morsztynowi twarz i osuszył zroszone potem czoło. Ostudził na chwilę trapiący go lęk.
–  Wciąż  żyję  –  szepnął  do  siebie.  Wciągnął  w  nozdrza  woń  ziemi, pierwszych kwietniowych roślin i wilgotnej, owianej mgiełką kory drzew. „Wszystko będzie dobrze”, uspokoił się w myślach.
A  jednak  na  przekór  własnym  zapewnieniom  w  sercu  podskarbiego pozostała drzazga – obawa przed tym, że Prażmowski nie mylił się co do sprawców swej śmierci.
„Co jeśli miał rację?”Ta myśl i wynikające z niej konsekwencje przeszyły go dreszczem. Kto następny może paść ofiarą Sobieskich, ich nienasyconej żądzy władzy? Czy aby nie on, Andrzej Morsztyn?
– Jak zdrowie ekscelencji? – czyjś głos wyrwał go z tyleż ponurych, co bezcelowych roztrząsań.
Podskarbi spojrzał na mężczyznę, który odnalazł go na tarasie. Niski, szczupły, odziany w czarny kaftan, skórzane spodnie i trzewiki, przywodził na  myśl  buchaltera  z  kantoru,  urzędniczynę  gnącego  kark  nad  pulpitem w prymasowskiej kancelarii.
Morsztyn  przypomniał  sobie  tę  twarz  i  szybko  odnalazł  w  pamięci właściwe  imię  i  nazwisko:  Ernst  Krofft,  zaufany  człowiek  rezydenta brandenburskiego Johanna von Hoverbecka.
– Ksiądz prymas właśnie oddał ducha – podzielił się z nim nowiną. Prusak  przyjął  wiadomość  spokojnie,  jakby  nie  spodziewał  się  innej
odpowiedzi.
– Boleję nad tą stratą – rzekł. Posługiwał się mową Polaków swobodnie, bez   śladu   szorstkiego   akcentu.   –   Był   to   wielki   człowiek,   rozumny i przewidujący, a przy tym stały w przyjaźniach i poglądach. Wyjątkowa to cecha, przyznasz waszmość, w dzisiejszych czasach.
– Zaiste, wiele miał przymiotów ducha i umysłu. Niemniej opuścił już ten ziemski  padół.  Mniemam  więc,  że  i  nam  niedługo  przyjdzie  wyjechać z Łowicza, nic nie załatwiwszy. – Podskarbi zawiesił głos, ciekaw, co też sprowadziło Kroffta do posiadłości prymasa.
– Rzeczywiście, jeszcze dziś wyjeżdżam – rzekł Prusak – i tak sobie miarkuję, że zlecona mi misja wcale nie jest stracona… Gdybyż tylko wasza wielmożność zechciał udzielić mi wsparcia.
– O jakimż to wsparciu mowa?
– Potrzebuję znaleźć miejsce na przechowanie depozytu. Miałem nadziejęprzekazać skrzynię pod opiekę księdza prymasa, lecz obecnie… – Krofft rozłożył dłonie w jednoznacznym geście, wlepiając jasne, bystre oczy w podskarbiego.
–  Skrzynię?  –  Morsztyn  odchrząknął.  –  Cóż  zawiera,  jeśli  to  nie tajemnica?
– Dowód przyjaźni, jaką pan mój, książę elektor, darzył ekscelencję – wyjawił   pruski   posłaniec.   –   Teraz,   gdy   zabrakło   prymasa,   państwo brandenbursko-pruskie rade byłoby znaleźć w Polsce nowego przyjaciela, który dołoży starań, aby między naszymi krajami panował trwały pokój.
Morsztyn zmrużył oczy. Wcale nie wierzył w dobre intencje Fryderyka Hohenzollerna, zwanego jeszcze za życia Wielkim Elektorem. Przez całe swe długie    panowanie    ten    chytry    lis    tuczył    się    na    nieszczęściach Rzeczypospolitej.  Gdy  tylko  widział  w  tym  własną  niemiecką  korzyść, zrywał   pakty   i   łamał   najświętsze   przysięgi.   Korzystając   z   najazdu szwedzkiego, zmusił Polaków do zrzeczenia się na jego korzyść lenna z Prus Książęcych, a obecnie patrzył chciwym okiem na Elbląg, a może nawet na Gdańsk.
Cóż  jednak  znaczy  interes  ojczyzny,  gdy  ma  się  na  głowie  własne problemy.    W    obliczu    załamania    się    stronnictwa    profrancuskiego w   Rzeczypospolitej   i   nikłych   nadziei   na   subsydia   z   Paryża   układ z Fryderykiem Wilhelmem mógł być korzystnym rozwiązaniem.
Morsztyn skalkulował więc szybko i po kupiecku. I wyszło mu jasno, że ze złotem i poparciem elektorskim mógłby zbudować własną partię i stać się postacią pierwszego planu jak Prażmowski, Sobieski czy Pacowie.
– Ksiądz prymas wspomniał mi niedawno o swych zamiarach nawiązania ściślejszej przyjaźni z elektorem –  rzekł podskarbi.  –  Bardzo  dobrze też wyrażał  się  o  męskiej  latorośli  domu  brandenburskiego  i  perspektywie osadzenia    któregoś    z    Hohenzollernów    na    tronie    Rzeczypospolitej.Popierałem te plany całym sercem i może pan przekazać Kurfürstenowi, żem gotów jest pilnować tutaj jego spraw i zastąpić w tym zadaniu księdza prymasa.
–   Książę   elektor   ucieszy   się   niepomiernie   z   pozyskania   waszej wielmożności  jako  przyjaciela  domu  brandenburskiego.  –  Ernst  Krofft uśmiechnął  się  i  wskazał  na  czarną  karocę  stojącą  u  wrót  wozowni.  – Przybyłem do Łowicza dziś rankiem i jeszcze nie rozładowałem bagażu – wyjaśnił. – Zechcesz, panie, zobaczyć depozyt, o którym wspomniałem?
Morsztyn chciał, nawet bardzo.
Obaj  udali  się  na  dziedziniec,  gdzie  Krofft  polecił  okrytym  w  czerń rajtarom  odemknąć  luk  na  kufry.  Jeden  z  żołnierzy  odwinął  płachtę, odsłaniając niedużą skrzynię z grubym wiekiem i solidnym zamkiem.
– Mogę zajrzeć do środka? – zapytał podskarbi. Jako człowiek interesu nie zwykł brać kota w worku.
–  Oczywiście.  –  W  dłoni  Prusaka  jak  za  dotknięciem  czarodziejskiej różdżki  pojawił  się  klucz.  –  Korzystaj,  waćpan,  z  depozytu  do  woli i spodziewaj się, że wkrótce otrzymasz od księcia elektora kolejne dary.
Krofft obrócił klucz w zamku i uniósł wieko kufra.
Zalśniły  równiutko  ułożone  guldeny.  Morsztyn  momentalnie  obliczył kwotę. Wyszło mu mniej, niż się spodziewał, ale przyjął, że to jeno zadatek na poczet dobrze rokującej współpracy i cięższych kwot w złocie.
–  Przekaż,  panie,  księciu  elektorowi,  że  ma  we  mnie  przyjaciela. Oczywiście przechowam skrzynię.
Prusak się uśmiechnął i rzucił kilka słów do rajtarów. Ci natychmiast przenieśli kufer do karocy podskarbiego.
Niedługo    później   Krofft   odjechał,    pozostawiając   Morsztyna   na dziedzińcu. Zamyślonego, w nieco melancholijnym nastroju.
Wzrok podskarbiego wzniósł się do okien alkowy, w której spoczywałydoczesne szczątki Prażmowskiego.
Ze wszystkich ludzi w polityce jego mógł uważać za przyjaciela, choć rzecz  jasna  była  to  przyjaźń  polityczna,  a  więc  warunkowa.  Niemniej Morsztyn  przyznawał  to  sam  przed  sobą,  z  prymasem  łączyło  go  wiele: trzeźwy stosunek do religii, żądza władzy i sympatia dla płci pięknej, a także nienasycona ambicja, bez której człowiek nie może dostąpić wielkości. Obaj też  uważali,  że  Polacy  winni  we  wszystkim  naśladować  Zachód,  z  jego rozwojem i nowoczesnością. Wspólnie widzieli siebie jako apostołów tych zmian w kraju. A także tych, którzy z owych zmian odniosą największe korzyści.
W oknie alkowy prymasa ktoś zawiesił czarne zasłony. Wkrótce pałac i cały Łowicz okryją się żałobą. Morsztyn spojrzał na wielkie drzewo rosnące nieopodal  stawu,  na  którym  kilka  tygodni  wcześniej  zabawiali  się  na ślizgawce.
Dąb był stary, o grubym pniu i rozłożystej, zaczynającej się zielenić koronie.  „Ale  i  on  kiedyś  upadnie”  –  dumał  podskarbi.  Każde  drzewo, choćby   najpotężniejsze,   musi   ulec   upływowi   czasu,   chorobom   czy niesprzyjającemu   losowi.   Wtenczas   w   miejsce   powalonego   olbrzyma wyrastają drzewka dotąd karlejące w cieniu dominanta. Chwytają wszelkim sposobem  dostęp  do  światła  i  deszczu,  toczą  bezwzględną  walkę  o  byt i własny rozwój, aż w końcu jedno z nich osiąga równie potężne rozmiary jak gnijący u ich korzeni poprzednik.
Taka jest natura życia. Drzewa, dzikiego zwierza i człowieka.
„Zatem – konstatował Morsztyn – trzeba piąć się w górę, okrywać swym cieniem inszych, tłamsić konkurentów i mocno zapuścić korzenie w glebie, aby nikt i nic nie zdołało wyrwać nas z niej przed wyznaczonym przez Boga czasem”.
A zatem.Umarł król, niech żyje król.
Król niemalowany Kwiecień A.D. 1673
– Szantaż to był, powiadam. Szantaż i hańba, inaczej tego nazwać nie sposób  –  grzmiał  Olszowski,  unosząc  się  w  sprawiedliwym  gniewie.  – Litwini  zagrozili  zerwaniem  obrad  i  odmówili  Polsce  swego  wsparcia w wojnie z Turcją, jeśli izba nie przystanie na ich ultimatum, by co trzeci sejm odbywał się w Grodnie. A wiedz też, wasza miłość, że całą intrygą Litwinów kierowali Pacowie. Kanclerz i hetman wielki litewski szli w tej sprawie ręka w rękę, co dowodzi, że ci dwaj pogodzili się i nie nastają jeden przeciw drugiemu.
Podkanclerzy koronny urwał, zerkając na króla, lecz Korybut siedział nieruchomo za stołem, oparty łokciami o blat, i najmniejszym grymasem nie dawał po sobie poznać, co myśli o przeniewierstwie swych najpotężniejszych sojuszników.
– Pacowie przez to wymuszenie na prawie wielkie zyskają na Litwie poważanie,  a  i  finansowo  się  wzmocnią  –  ciągnął  biskup.  –  Ekonomia grodzieńska należy bowiem do Krzysztofa Paca, a wiadomo, że każdy sejm to  zysk  dla  miasta,  w  którym  się  odbywa,  i  koło  zamachowe  tamtejszej gospodarki.
Olszowski kichnął w rękaw i podjął urwany temat.
– W zamian Litwini wprowadzą u siebie nowe cła, czopowe i podatek odkupców, wezmą pogłówne od Tatarów litewskich, Żydów i ludzi luźnych. Za te pieniądze zobowiązują się uchwalić zaciąg dwunastu tysięcy regularnego żołnierza, który wesprze Polaków w wojnie z mahometanami – przedstawił cięgiem podkanclerzy. – Ale i tak jest to przecież niewielka część tego, co wyłoży Polska na wyprawę. – Odkasłał i otarł usta. – Wybacz, wasza miłość, zawsze w porze pylenia topoli i wierzb łapią mnie duszności i trapi suchość w gardle.
–  A  zaradzimy,  zaradzimy  temu,  księże  biskupie  –  rzekł  Korybut, podniósł się z krzesła i wyciągnął z kredensu karafkę z nalewką. Napełnił pucharek i wręczył trunek Olszowskiemu.
Podkanclerzy  przyjął napitek  i podziękował.  Przepłukawszy  swędzące gardło, wrócił do relacji z postanowień komisji sejmowych.
– Wojsko koronne zwiększy się na czas kampanii do trzydziestu jeden tysięcy   stawek   żołdu.   Ustanowiono   też   specjalne   podatki   pogłówne i  podymne,  cła  i  akcyzę,  a  także  zezwolono  waszej  wysokości  zastawić u bankierów klejnoty koronne i arrasy wawelskie.
Król skinął głową.
– A co z Zamościem? – Wiśniowiecki przeszedł do prywatnych spraw.
– Pani Sobieska przystała na ugodę. Wieczyście zrzeknie się wszelkich pretensji  do  miasta  i  ordynacji,  choć  uszczknie  waszej  wysokości  kilka kluczy wsi z inszych majątków należących do Zamoyskich i jakąś gotowiznę, ale nic, co by kosztowało za wiele – dodał Olszowski, gdy czoło Korybuta przecięła zmarszczka niezadowolenia. – W zamian wasza wysokość cofnie wszelkie szykany wobec Sobieskiego i zrezygnuje z pomysłu odebrania mu władzy  nad  wojskiem  koronnym.  Odpuszczenie  win  obejmie  wszystkich malkontentów,   także   tych,   wobec   których   obywatele   domagali   się najsroższych kar.
– Należy zatem dziękować Bogu, że Prażmowski przestał być przeszkodąw zawarciu ugody, albowiem szlachta litewska diabelnie zawzięta była na prymasa – stwierdził Korybut. – Teraz niebiosa będą mu sędzią za popełnione przezeń niegodziwości.
Król    zamilkł,    dostrzegając    niewyraźną    minę    u    Olszowskiego. Odchrząknął zakłopotany, świadom, że temat schedy po Prażmowskim może być przykry dla księdza biskupa.
Podkanclerzy,  choć  z  dużymi  oporami,  zrezygnował  z  ubiegania  się o urząd po zmarłym Prażmowskim. Sobiescy i reszta malkontentów wręcz chorobliwie    obawiali    się    wyniesienia    Olszowskiego    do    godności zwierzchnika polskiego Kościoła. Zbyt wielka władza i za olbrzymi majątek niosła ze sobą ta zaszczytna funkcja, aby w dobie powszechnej nieufności między  skłóconymi  partiami  objęła  ją  postać  tak  bliska  królowi.  Dla ratowania ugody z opozycją ksiądz biskup z bólem zrezygnował z własnych pragnień i ambicji, skutkiem czego najważniejszy urząd kościelny w Polsce przypadł na podstawie konsensusu biskupowi Kazimierzowi Czartoryskiemu, który miał w Kościele opinię reformatora. Niektórzy uważali go wręcz za człowieka nadmiernie nowoczesnego. Opinia wzięła się stąd mianowicie, że jeszcze jako biskup kujawski zabronił pod karą klątwy poddawania torturom podejrzanych, jeśli podczas procesu oskarżyciel nie przedstawił dowodów winy. O zgrozo, potępił również surowo zwyczaj powtórnego brania na męki człowieka, który odwołał zeznania, gdy za pierwszym razem przypalono go żelazem albo rozciągnięto na desce. A nawet ku zgorszeniu prokuratorów i  sędziów  zakazał  im  podpowiadania  oskarżonym  nazwisk  rzekomych wspólników.
Taka    nowoczesność    szczypała    w    oczy    nawet    najświatlejszych przedstawicieli palestry i kurii, zaś pomysł biskupa Czartoryskiego, aby nie pławić  czarownic,  wywołał  istną  burzę  dyskusji  we  wszystkich  niemal diecezjach. W rezultacie okrzyknięto reskrypt księdza biskupa za zwiastunrozpasania obyczajów, utraty polskiej tożsamości i uleganie obcym wzorcom. Niektórzy bardziej dociekliwi publicyści widzieli w reskrypcie jawny dowód na spisek Żydów w Kościele, bo przecie wiadomo – Żydzi wszędzie się wcisną. Inni wieszczyli, że to tylko początek złego, za którym już zmierza do polskich zaścianków rozpusta i dzikie rozpasanie. Krzyczeli gromko, że chłop będzie babę udawał, a baba zapomni, po co Bóg ją stworzył, i do pracy pójdzie, spodnie włoży i – o zgrozo – chłopami rządzić będzie w robocie niczym jaki przeklęty król babiloński. Że zapomni niewiasta, po co jest i co ma chłopu dawać, do sądów będzie łazić i sprawiedliwości się domagać, gdy mąż skarci taką ręką czy kijkiem, jako zwyczaj i przyzwoitość nakazują czynić. A byli i tacy, nieliczni, trzeba przyznać, co proroczo twierdzili, że jeśli przestanie się pławić wiedźmy, stosować tortury i podtykać oskarżonym gotowe zeznania, to na końcu tego procesu za lat kilkaset jawni sodomici będą posłami na sejm i rajcami miejskimi, a mahometańskich meczetów w Europie będzie więcej niż kościołów.
Ale tych akurat proroków wyśmiano, zwyzywano od fantastów, lebiegów i kutafonów, bo też są jakieś granice ludzkiej wyobraźni. I jak nikt prócz pana   Twardowskiego   na   Księżycu   nigdy   nie   stanie,   tak   w   Paryżu, Sztokholmie czy Berlinie żadnych mahometan nie będzie, bo też my, Polacy, na   przedmurzu   chrześcijaństwa   naszą   piersią   mężną   tychże   pogan powstrzymamy.  A  zachodnie  narody,  Niemce,  Francuzy  i  insze  Angliki, błogosławić nas będą po wsze czasy i po piętach całować albo i nawet wyżej.
Wszystkie te kontrowersje, nowinki i wynikłe z nich implikacje błysnęły w głowie króla ulotnie i po paru sekundach Korybut ponownie skierował myśli ku wyrzeczeniom księdza Olszowskiego.
Ze strony podkanclerza był to bez wątpienia gest szlachetny, godzien najwyższych pochwał, choć przecież nie do końca wyzuty z kalkulacji. Nowy prymas  bowiem  był  człowiekiem  wielce  schorowanym,  jak  powiadano,z trudem poruszał się o własnych siłach, a czas żywota, jaki mu pozostał, liczono nie w latach, lecz w miesiącach.
Co,   nawiasem   mówiąc,   dało   niektórym   stronnictwom   asumpt   do wzajemnego obrzucania się gównem i snucia kolejnych teorii spiskowych.
– Przykro mi, że infuła prymasa ominie cię tym razem, księże biskupie – rzekł król ze szczerym ubolewaniem. – Wiedz, przyjacielu, że zrekompensuję ci tę stratę, jak tylko pozwolą mi na to posiadane środki, a da Bóg, w rychłej przyszłości znów będziesz mógł się starać o urząd – zapewnił.
Olszowski skinął skromnie głową i przeszedł do spraw tureckich.
– Mahometanie domagają się wypłat haraczu i okupu za odejście spod Lwowa zeszłej jesieni – oznajmił posępnym tonem. – Poseł sułtański wprost grozi   nam   uderzeniem   na   Lwów   i   Kraków.   Oczywiście   teraz,   gdy postanowiliśmy  wojnę  z  poganami,  sejm  nie  zgodzi  się  na  przekazanie sułtanowi złamanego grosza.
– Co więc radzisz?
– Pertraktować, zwodzić Turka nadzieją na haracz, a przy tym domagać się   stanowczo   uwolnienia   zakładników   ze   Lwowa,   zwrotu   szlachcie majątków na Podolu i oddania chrześcijanom zagarniętych kościołów.
–  A zatem dobrze.  –  Korybut przechylił głowę.  –  Poślemy  posła do wielkiego   wezyra.   Przy   okazji   pertraktacji   niechaj   wybada,   na   kogo mahometanie   uderzą   w   tym   sezonie   wojennym,   by   uczynić   swemi niewolnikami.
–  Trzeba  by  też,  wasza  miłość,  posłać  posła  do  chana  na  Krym  ze zwyczajowym  upominkiem  i  prośbą,  aby  prowadził  w  naszym  imieniu mediacje w Stambule – podpowiedział ksiądz biskup.
– Zgodzi się chan na takie coś?
– Dla własnej korzyści – odparł pewnie podkanclerzy. – Selim Girej zdaje  sobie  sprawę,  że  gdy  Turek  opanuje  Podole  i  całą  Ukrainę,  ordytatarskie zostaną pozbawione wszelkiej możliwości wyprawiania się po jasyr, chyba że za Kaukaz, na Persów. Ruina to byłaby i zguba dla gospodarki Krymu i wolności tatarskiej.
– Ile chcesz dać chanowi? – zapytał Korybut.
– Trzy tysiące czerwonych złotych.
Jego wysokość aż się wykrzywił.
– Ładny to grosz – rzekł bez entuzjazmu. – Mało to nas nagrabili ordyńcy zeszłego roku? Wiesz, księże biskupie, jaki rwetes podniesie się w sejmie, gdy posłowie usłyszą, ile ma nas kosztować mediacja chana?
– Pokrzyczą, pokrzyczą i przestaną, jako zwykle się to dzieje – odparł Olszowski  zgryźliwie.  –  Chan  zresztą  to  niejedyny  wydatek,  trzeba  nam wysłać gońca do Kałmuków i Kozaków dońskich, aby dołączyli do wiernych Chanence oddziałów na Siczy. Obiecać im gotowiznę i aprowizację.
– Moskalom nie spodoba się, że mieszamy w ich garnku. Toć car uważa wszystko nad Donem za swoje – wskazał Korybut z rezerwą.
–  Nie  spodoba  się,  a  jakże  –  zgodził  się  ksiądz  biskup  z  chytrym uśmieszkiem.  –  Wiem  jednako,  że  car  mami  nas  obietnicami  sojuszu, a  jednocześnie  negocjuje  z  Turkami,  prowadząc  podwójną  grę.  Moskal zdradliwy jest ze swej natury, honoru nie ma. Trzeba zatem przypomnieć tym, co na Kremlu siedzą, że i my, Polacy, potrafimy skutecznie naszym nieprzyjaciołom w szkodę wejść.
Korybut pogładził w zamyśleniu mięsisty podbródek.
– Przystaję na wysłanie poselstwa do Dońców i Kałmuków. Niechaj sobie Moskal nie myśli, żeśmy ślepi na jego fałszywe gierki. – Wychylił się ku Olszowskiemu.  –  A  jak  tam  Austria  i  nasze  negocjacje  z  mym  drogim szwagrem?
– Niesatysfakcjonujące, panie – odrzekł podkanclerzy, lecz nim zdołał wyjaśnić,  co  ma  na  myśli,  w  drzwiach  pojawił  się  lokaj  i  zaanonsowałprzybycie królowej.
Korybut wlepił wzrok w swą młodziutką żonę. Wyglądała przecudnie, trudno  było  zaprzeczyć.  Jasna  twarz  Eleonory  promieniała  uśmiechem, złociste  włosy  lśniły  w  słońcu  przenikającym  przez  wysokie  okna,  oczy błyszczały niby szmaragdy, w których zatopiono iskierki złota.
„Zaiste   czarodziejska   jest   różdżka   kapitana   Reinharda”,   pomyślał zawistnie.
Królowa ukłoniła się przed mężem i obdarzyła skinieniem Olszowskiego. – Obradujecie, widzę – powiedziała, rozsiadając się na krześle, zwrócona
twarzą do obu mężczyzn. – Rada bym wiedzieć, na jakie tematy, jeśli to nie tajemnica.
Podkanclerzy zerknął na króla i zmieszany opuścił lekko głowę.
– Żadne tam tajemnice – odparł Korybut bez krztyny zakłopotania, które jeszcze  rok  temu  zatkałoby  mu  gardło,  odebrało  zdolność  wypowiedzi i odwagę stawienia czoła żonie czy matce. – Ksiądz biskup zaczął właśnie relacjonować  stan  negocjacji  z  cesarzem.  –  W  głosie  króla  zabrzmiała urągliwa nuta.
Usta   Eleonory   zacisnęły   się,   przez   co   jej   oblicze   straciło   pozór zrelaksowanej łagodności. Iskierki w oczach zmieniły się w pioruny, a te rozbłysły i strzeliły w stronę Olszowskiego.
– Doprawdy? Z ochotą posłucham – zdecydowała.
–   Cóż…   –   Podkanclerzy   odchrząknął.   –   Cesarz   wstrzymuje   się z przysłaniem do Polski kontyngentu pięciu tysięcy piechoty, ociąga się też z dostarczeniem talarów.
– Brat mój pomaga nam w miarę możności i zasobów – obruszyła się Eleonora  gotowa  zawsze  i  wszędzie  bronić  swej  habsburskiej  rodziny.  – Cesarz wszelako musi strzec granic na Renie przed Francuzami i dokończyć pacyfikację  Górnych  Węgier.  Wszystko  to  pochłania  ogromne  środki,absorbuje siły dworu wiedeńskiego.
–  Tak  więc  Polacy  mają  toczyć  wojnę  z  mahometanami,  a  cesarz bezpieczny od ich ataku będzie rozgrywać własne interesy w Europie – rzekł zimno Korybut.
Eleonora    prześwidrowała    męża    wzrokiem.    Otworzyła    usta,    by odpowiedzieć, ale król powstrzymał ją stanowczym gestem dłoni. – Milcz i  nie  broń  go,  bo  też  tej  cynicznej  postawy  obronić  się  nie  da.  Miejmy nadzieję,  że  przyjdzie  czas,  gdy  Turek  podejdzie  pod  Wiedeń,  a  wtedy Polacy, da Bóg, będą mieli na tyle rozumu, aby stać u siebie z bronią u nogi i patrzeć, jak Austria ginie pod mahometańską nawałą.
– Jesteś niesprawiedliwy, mężu. Brat mój…
– A zatem któż nam pozostał w Europie, księże biskupie? – wszedł jej w słowo Korybut, całą uwagę skupiając na Olszowskim.
– Jak zawsze możemy liczyć na Rzym – odparł biskup, udając, że nie dostrzega rumieńca na policzkach królowej. – Ojciec Święty wspomoże nas złotem w wojnie z niewiernymi, ale to jedyna realna pomoc, na jaką możemy liczyć ze strony Europy. Królestwa Zachodu, Anglicy, Frankowie, Germanie czy Wenecjanie, mienią się sojusznikami Polaków i wiele obiecują, lecz gdy przychodzi  godzina  próby,  wystawiają  nas  do  wiatru.  Myślą  wyłącznie o własnych interesach. Za nic mając traktaty i honor, ochoczo dogadują się z nieprzyjaciółmi naszymi. Tak było w przeszłości, jest obecnie i obawiam się, miłościwy panie, że będzie za trzysta lat i więcej.
Na tym dość smutnym, lecz prawdziwym spostrzeżeniu księdza biskupa zakończyli  naradę.  Olszowski  pożegnał  się  z  ich  wysokościami.  Po  jego wyjściu długo panowała cisza.
–  Nie  musiałeś  mnie  poniżać  w  obecności  biskupa  –  odezwała  się w końcu Eleonora z wyrzutem.
– Rzeczywiście, nie powinienem – przyznał Korybut. – Jednako twójupór  w  bronieniu  Habsburgów  jest…  –  westchnął  –  łagodnie  ujmując, męczący.
– To moja rodzina.
– Teraz twoją rodziną jestem ja.
Pioruny w oczach królowej rozbłysły na nowo.
–  Czyżby?  Wnioskując,  z  kim  więcej  spędzasz  czasu,  można  by stwierdzić, że najbliższą rodziną nie jestem ci ja, twa żona przed ludźmi i Bogiem, lecz twój kochaś.
– Z tego, co wiem, kapitan Reinhard doskonale wyręcza mnie w twym łożu – odparował Korybut.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem niczym szermierze gotowi do ostatecznego starcia.
– Wybacz. – Pierwszy zreflektował się Korybut. – Nie powinienem cię osądzać, jesteś taka młoda i piękna… Ale ty też mnie nie osądzaj i już więcej nie pouczaj. Nie potrzebuję tego ani nie chcę. Zrozumiałaś?
Eleonora zacisnęła usta.
– Jak sobie życzysz, wasza wysokość – wycedziła.
Sakrament małżeński i lęk przed śmiesznością nie pozwalały jej porzucić męża,  pętały  skuteczniej  niźli  łańcuchy  nałożone  na  kark  najpodlejszego niewolnika z południowych krain.
Poza tym tutaj, w Rzeczypospolitej, mimo złamanego serca była królową. – Kto będzie dowodził armią, gdy ta wyruszy w pole? – zmieniła temat
rozmowy.
–  Myślę,  że  Sobieski,  oczywiście.  W  końcu  jest  hetmanem  wielkim i cokolwiek by mówić, dobrze zna się na swym rzemiośle.
– Jako król sprawujesz najwyższą władzę nad armiami Korony i Litwy – wytknęła mu.–  A  czy  ja  ci  wyglądam,  kobieto,  na  Hannibala?  –  Na  twarzy  króla pojawił się grymas. – Niech każdy robi, co do niego należy, a z pomocą Boga zachowamy w kraju odrobinę spokoju.
– Nie musisz podejmować decyzji taktycznych. Wystarczy, że będziesz przebywał w obozie. Sama obecność majestatu zwiąże ręce spiskowcom. – Eleonora wychyliła się lekko ku mężowi. – Chyba nie sądzisz, że buntownicy na stałe poniechali swych knowań?
– Rozważę to. – Korybut spojrzał na zegar. Za kilka godzin znajdzie się w ramionach Miłosza, wolny od ciążących na nim obowiązków i fałszu, który wypełniał mu dni. Westchnął. – Coś jeszcze?
– Prośba – odparła królowa, mrużąc szmaragdowe oczy. – Zezwól Klarze powrócić na zamek, jej towarzystwo wiele dla mnie znaczy.
Eleonora tym razem naprawdę starała się, by zabrzmiało to jak prośba. Korybut docenił tę zmianę u dumnej żony, ale akurat w tej sprawie nie zamierzał jej ustąpić, choćby padła mu do nóg.
– Nie chcę jej tu widzieć – odrzekł stanowczo. – Proszę cię po raz wtóry, nie wracajmy do tego tematu.
Królowa wyprostowała się w krześle, łatwo zrzucając z siebie uwierający ją pozór uległości.
– Swym uporem zrażasz sobie Paców – syknęła. – Kanclerza dotknęło to, w jaki sposób potraktowałeś jego małżonkę. Klara przez lata była na dworze jego oczyma i uszami.
„A także niewidzialną ręką”, dodał w myślach Korybut.
– Krzysztof Pac zasługuje na tę nagrodę – przekonywała jej wysokość. – Wynegocjował  dla  ciebie  ugodę  z  malkontentami,  wpłynął  na  hetmana litewskiego, aby podpisał się pod obligacją i zaprzysiągł kompromis przed świętym  obrazem.  Niemała  zasługa  Krzysztofa  i  w  tym,  że  Olszowski zrezygnował tymczasowo ze swych apetytów na infułę prymasa. – Królowaprzeszyła męża wzrokiem. – Tak więc kanclerza nie powinna ominąć nagroda – powtórzyła z naciskiem. – Lekceważąc jego zasługi, zrazisz go sobie.
–  Kanclerz  swoje  już  dostał  –  odpowiedział  oschle  król.  –  Sejm w Grodnie i sowity grosz, który regularnie będzie mu wpływał do kiesy. Zapewniam cię, pani, że więcej to warte dla Krzysztofa Paca niż trzymanie Klary na zamku. Odnoszę wrażenie, że nie ufa on żonie jako dawniej. – Uśmiechnął się drwiąco – Miarkuję sobie, że nie bez przyczyny.
Eleonorę zamurowało. Próbowała usilnie znaleźć inne argumenty, lecz nic mądrego nie przyszło jej na myśl. Pożegnała chłodno męża i opuściła komnatę. W holu chwyciły ją duszności. Postanowiła się udać do ogrodów nad Wisłę, przewietrzyć się i odetchnąć zapachami rozkwitającej przyrody.
Zmierzając w kierunku wyjścia na taras, myślała o kanclerzynie. O tym, jak biedaczka cierpi na prowincji, jak bolesne musi być dla niej wygnanie.
– Ach… Aaach! – Głęboki jęk wyleciał z krtani i ust Klary Pac niczym motyl i pomknął na niewidzialnych skrzydłach ku upstrzonej pajęczynami powale  stajni.  –  …  Uuch!  –  krzyknęła,  prężąc  się  pod  leżącym  na  niej mężczyzną, przywierając do jego lędźwi, oplatając łydkami nagie, mocne i silnie pracujące pośladki.
Kochanek także się wyprężył i wykrztusił przez zaciśnięte zęby imię Boże. Westchnął gardłowo, opuścił głowę jak znużony wędrowiec i musnął wargami usta Klary.
Kanclerzyna odchyliła głowę w bok, unikając pocałunku. Uprzejmie, lecz stanowczo zepchnęła z siebie postawnego miłośnika.
Podniosła się z siana i otrzepała ze źdźbeł uczepionych sukni. – Czy zrobiłem coś nie tak?Klara popatrzyła na mężczyznę siedzącego u jej stóp. Służył w majątku Paców jako koniuszy. Miał na imię… zresztą to nieistotne. Grunt, że był pod ręką, gdy naszła ją chęć.
Opuściła wzrok niżej, na przyrodzenie dyndające między udami sługi. Nawet teraz, lekko sflaczały, był to okaz o rozmiarze bliskim tych, jakie widywała u podopiecznych koniuszego trzymanych w tej stajni.
Skarb, który wyrósł dorodnie w litewskiej głuszy.
– Spisałeś się znakomicie. – Uśmiechnęła się ciepło. – Rada będę jutro odbyć przejażdżkę w twym towarzystwie.
Zostawiła  stajennego  tam,  gdzie  jego  miejsce,  i  wróciła  do  dworu. Właśnie  trwały  przygotowania  do  obiadu.  Służba  uwijała  się  szparko, dzwoniły srebrne półmiski i talerze, pobrzękiwały łyżki, noże i widelczyki, dźwięczała  kosztowna  porcelana,  chlupotały  barszcze  i  zupy,  tłuściło  się mięsiwo,  krzepły  sosy  uwarzone  z  zeszłorocznych  grzybów.  Pachniało dziczyzną pieczoną na rożnie, gęśmi i kapłonami smażącymi się na kuchni.
Wszystko to działo się pod surowym nadzorem ochmistrzyni, kobiety zażywnej,  tęgiej  w  biodrach  i  w  pasie,  z  biustem  tak  pokaźnym,  że dorównywał pośladkom Klary.
Kanclerzyna   wkroczyła   do   jadalni   i   odebrała   od   ochmistrzyni sprawozdanie, co też przygotowała kuchnia na przyjazd hetmana wielkiego litewskiego.
Michał  Kazimierz  wyjechał  z  Warszawy  kilkanaście  dni  po  niej, zostawiwszy na straży interesów rodzinnych brata Krzysztofa. Od razu po przybyciu na ziemie Wielkiego Księstwa udał się do wojska, aby rozpocząć przygotowania do wojny i przewodniczyć sejmikowi mającemu zatwierdzić uchwały podjęte w Warszawie.
Tym   większym   zaskoczeniem   dla   Klary   było   przybycie   posłańca z zapowiedzią wizyty Michała, który miał na dniach polować w okolicznychpuszczach z kompanią swych oficerów.
Klara umyła się i przyodziała złotokremową suknię z dużym dekoltem, chwilę  potem  od  strony  traktu  grodzieńskiego  nadciągnęła  kawalkada jeźdźców.
Na  czele  cwałował  Michał  Kazimierz.  U  boku  hetmana  na  ładnym gniadoszu  jechał  nieznany  kanclerzynie  mężczyzna  w  długim  skórzanym płaszczu. Jasne oczy, charakterystyczny bulwiasty nos i szopa słomianych włosów powiewająca na wietrzyku nie pozostawiały wątpliwości, z jakiej to nacji wywodzi się towarzysz młodszego z Paców.
„Moskal  jak  malowany”,  pomyślała  Klara,  przypatrując  się  ciekawie gościom.
Dragoni wstrzymali zgrzane wierzchowce na dziedzińcu przed dworem, a Michał Kazimierz, zeskoczywszy z siodła, ukłonił się bratowej witającej go przed drzwiami.
– Pięknie wyglądasz, Klaro, jak zwykle zresztą.
Kanclerzyna przeniosła wzrok na mężczyznę towarzyszącego hetmanowi. Ten bez zmieszania sycił oczy walorami atrakcyjnej Francuzki.
Klara nie gniewała się na taką śmiałość. Sama przecież wybrała suknię i widziała się w lustrze, nim wyszła do ludzi. Nie była jedną z tych głupich gąsek, co to niby nie wiedzą, że błyszcząc odsłoniętymi cyckami przyciągają wzrok mężczyzn, nie tylko tych pięknych i młodych, lecz wszystkich bez wyjątku,  starych,  brzydkich  i  grubych.  A  potem  stroją  grymasy  jakby zdziwione, że każden chłop obmacuje je oczyma.
Doprawdy Klara Pac nie cierpiała idiotek.
– Kim jest ten człowiek? – zapytała hetmana, zerkając na mężczyznę w płaszczu.
–   Goniec   carski,   poddajczy   Burcow   –   odparł   Michał   Kazimierz, potwierdzając  domysły  Klary  co  do  narodowości  swego  towarzysza.  –Przywiozłem   go   tu,   byśmy   spokojnie   omówili   nasze   perspektywy z Moskalami.
Klara obdarzyła Burcowa uprzejmym uśmiechem. Podała mu dłoń do pocałunku.
–    Opowieści    o    waszej    urodzie,    pani,    nie    są    ani    odrobinę przekoloryzowane – skomplementował ją Moskal, prostując kark.
– Któż mnie tak chwalił, panie Burcow?
–   Kniaź   Wołyński,   z   którym   rozmawiałaś,   pani,   zeszłego   roku w Janowcu.
– Cóż u niego słychać?
– Cieszy się zdrowiem i łaską cara Aleksego. U nas w Rosji bez jednego ani drugiego nie da się żyć. – Pozwolił sobie na ironię.
Klara roześmiała się i objęła ramieniem rękę posła.
–  Chętnie  posłucham  nowinek  z  Moskwy,  z  pewnością  znasz,  panie, jakieś pikantne szczegóły.
W  sali  jadalnej  wszystko  już  było  gotowe.  Przy  stole  biesiadnicy ograniczyli się do żartów i niezobowiązującej pogawędki, przez wzgląd na służbę, która uwijała się w pobliżu.
Gdy mężczyźni najedli się do syta, Klara zaproponowała, by na czas dalszej rozmowy przenieść się do gabinetu za jej alkową.
Burcow już w sieni zapytał o ustronne miejsce, takie, do którego nawet car chodzi piechotą.
Klara i Michał Pac zaczekali na poddajczego w gabinecie.
– Nie połączę się z Polakami ani w tym miesiącu, ani też w następnym – wyznał hetman, gdy zasiedli w fotelach. – Nie ufam malkontentom i mam przekonanie, że mimo zawartej pomiędzy partiami ugody chcą oni nadal króla i ojczyznę zgubić – urwał i łypnął na bratową. – Miarkuję sobie, że tytakże nie wierzysz w szczerość intencji Sobieskiego?
– Nie wierzę – przyznała Klara. – I myślę, że tym razem Krzysztof pomylił się w swych rachubach. Niestety, gdy wszyscy zapragnęli zostać gołębiami,  nam  nie  wypada  odgrywać  jastrzębi.  Poczekajmy  zatem,  co przyniesie  wojna.  Na  mój  rozum  ani  król,  ani  też  Sobieski  długo  nie wytrzymają w zgodzie.
Młodszy z Paców potarł koniuszki sumiastych wąsisk.
– No nie wiem, Klaro. Oby ta ugoda nie przerodziła się w co groźnego dla naszej rodziny.
– Co masz na myśli?
–  Korybut  ostatnimi  czasy  się  zmienił  –  powiedział  wolno  Michał Kazimierz.  –  Na  własnej  skórze  doświadczyłaś  tej  przemiany.  Nie  do pomyślenia było jeszcze rok temu, by zrugał królową, postawił na swoim i przegnał cię jak pierwszą lepszą dziewkę.
– Może gdybyście ty i Krzysztof mnie poparli, nie doszłoby do tego – odrzekła twardo, z wyrzutem.
– Sejm w Grodnie i rozwój ekonomii więcej przyniosą zysku naszej rodzinie niźli płocha duma i upieranie się przy z góry straconej sprawie – odparł hetman, nie okazując skruchy. – Jak wspomniałem, król nasz zmienił się, zmężniał i charakteru nabrał, gdy nie okrywa go cień nadopiekuńczej matki.
– A ty obawiasz się, że Eleonora nie jest w stanie kontrolować Korybuta, jak czyniła to kniahini Gryzelda – odgadła Klara.
– I mam ku temu dobre powody. Zastanawiam się, czy król nie planuje zbratać się z Sobieskim, a nas, Paców, nie odstawi od swych łask, nadań, starostw  i  arend.  Przez  ślub  Teofili  z  kniaziem  Dymitrem  będą  wkrótce rodziną.
– Daleką, a i w rodzinie bywa zazwyczaj więcej zawiści i swarów niźlimiędzy obcymi sobie ludźmi. – Kanclerzyna zlekceważyła temat.
– Prawda to – mruknął hetman, ale widać było, że bił się z myślami. Milczeli aż do nadejścia posła carskiego.
– Jak tam carewicz Fiodor? Zdrów? – zagaił Michał Pac.
– A dalibóg zdrów i w pełni sił witalnych – zapewnił Burcow. – Udały to młodzieniec, a przy tym rozumny ponad swój wiek. Byłby on doskonałym władcą dla każdego kraju.
–  Zatem  należy  żałować,  że  mamy  już  króla  –  oświadczyła  Klara zjadliwie.
Michał Pac obrzucił szwagierkę karcącym wzrokiem.
– Pan nasz to dobry człowiek – załagodził. – Tylko nazbyt ufny wobec przeciwników  swoich.  Miast  zgnieść  buntowników,  porozumienia  z  nimi szuka.
– Władca nie może mieć miękkiego serca – zgodził się Burcow. – Musi być jak ojciec, sprawiedliwy, ale gdy trzeba surowy. Potrafić męża nagrodzić, ale gdy zawinił, i na pal wbić.
Zestawienie Korybuta z wbijaniem na pal wzbudziło w Klarze szyderczą, choć skrzętnie maskowaną wesołość.
– Czy car Aleksy rozważa przymierze z Polakami, by wespół uderzyć na Turków i ich lenników? – zapytał Pac.
– Wciąż się ta sprawa waży – odparł poddajczy otwarcie. – Nie wiem, jaka będzie wola batiuszki. Na dworze carskim nie ufa się Polakom, wielu tam widzi w Lachach większego nieprzyjaciela niż w bisurmanach. A nie bez przyczyny tak Lachów widzą – dodał carski goniec. – Tatar złupi pogranicze do cna, lud uprowadzi w niewolę i odejdzie na stepy. Turek wprawdzie krainy  podbije,  muzułmanów  w  nich  osadzi,  ale  ziemi  na  Rusi  bezmiar, niewielka to strata. A Polak, o… – Burców uniósł palec ku sufitowi – Polak to  co  innego.  Bardziej  podstępny  jest  w  swych  działaniach,  a  przetogroźniejszy.
Poddajczy potoczył wzrokiem od hetmana do kanclerzyny.
– Lachy wolnością ruski lud mamią. Wkładają do bojarskich łbów, że i u nas możemy sobie cara obierać, pokazują, że bojar jako wasz szlachcic nie powinien być do lochu wtrącany bez udowodnienia mu winy przez sąd, że demokracja lepsza jest niż carska absolutna wola… Polak w końcu – ciągnął po krótkiej pauzie – na ruską wiarę nastaje. Ileż to kniaziów w Wielkim Księstwie i na Ukrainie porzuciło wiarę ojców i na katolicyzm przeszło. Daleko  nie  szukając  przykładu,  dziad  waszego  pana  Michała  Korybuta prawosławny był. Kniaź ruski z krwi i kości, a jego syn Jarema to już Polak, katolik. Ogniem i mieczem pustoszył ruską ziemię, tępił ukraiński lud za to, że zechciał połączyć się z Moskwą, z macierzą.
– Prawda to, Lachom nie można ufać – skwitował oględnie Pac.
– Święte słowa, mości hetmanie – podchwycił poseł. – Lachy gardzą Rusinami i Litwinami, za nie wiedzieć jakich Europejczyków się mają, gdy w rzeczywistości krzykacze to są i swawolnicy, żadnej władzy nieuznający, a przecież władza cara czy królewska od Boga jest dana.
Klara zerkała na szwagra, który słuchał i milczał, unosząc brew. Mogła się  tylko  domyślać,  co  też  Michał  Kazimierz  Pac,  jeden  z  największych pieniaczy i swawolników w Rzeczypospolitej, myślał o gadaniu Moskala i  gdzie  miał  uświęconą  przez  niebiosa  władzę  batiuszki  Romanowa. Cokolwiek jednak myślał, zachował to dla siebie.
– W razie knowań Polaków gotów jestem oddać Wielkie Księstwo pod protekcję Carstwa Rosyjskiego – oznajmił mości hetman litewski. – Toć to z braćmi Moskalami bliżej nam niźli z tymi zadufańcami. Choć nie wszyscy tak myślą. Wielu panów nie ufa w intencje cara Aleksego – skonstatował, kręcąc głową.
– Myślę, że car Wszechrusi z radością prześle podarki owym panomlitewskim, którzy żywią tę nieufność – zapewnił Burcow. – Złoto i sobole z pewnością pomogą waszej wielmożności przekonać niedowiarków.
– Z ust mi to wyjąłeś, waszmość – rzekł Pac, jaśniejąc na twarzy.
– Carewicz Fiodor niedługo w wiek dorosły wejdzie. – Zachęcał dalej carski dyplomata, czując, że ma w Pacach wdzięcznych słuchaczy. – Gdyby został kniaziem w Wielkim Księstwie, dużo pożytku przyniosłoby to naszym krajom. Unia z Polakami to tylko dla Litwy obciążenie, po cóż wam walczyć i krew przelewać na Ukrainie? Wasz i nasz interes jest w odebraniu Szwedom Inflant.  To  przecież  bliskie  sąsiedztwo  nasze.  Musimy  wspólnymi  siłami odzyskać Rygę, Tallin i Narwę, ku morzu nasze państwa szeroko wystawić. Wyjść w końcu z zaścianka, w który zepchnęli nas Polacy, na Europę, na świat cały! – zawołał entuzjastycznie Burcow.
Hetman przyłożył dłonie do warg, uprzejmie kiwnął głową, dając wyraz akceptacji dla słów poddajczego. Znać i jemu roiły się Inflanty oraz wojenna sława, którą mógłby dorównać Sobieskiemu.
– Lachy jednako nie dadzą nam zerwać unii bez walki – wskazał po chwili. – A siła ich! Gdy mają u siebie wewnętrzną zgodę, niemal nie sposób ich pokonać.
–  Car  Aleksy  zapewnia,  że  gdy  zajdzie  potrzeba,  przybędzie  wam z  bratnią  pomocą  –  potwierdził  Burcow  stanowczo,  po  czym  przez  dwa kwadranse rozpościerał przed rozmówcami kobierzec obietnic i wspaniałości, jaki  czeka  Wielkie  Księstwo  i  ród  Paców,  gdy  uznają  cara  za  swego opiekuna.
Gdy w końcu poddajczy opuścił gabinet, pewien, że wypełnił powierzoną mu misję, Klara wymownie popatrzyła na szwagra.
–  Ładna  opowieść  –  stwierdziła  kąśliwie.  –  Pomyśleć  by  można,  że z Moskwy samo dobro płynie.
– Szkoda, że nieprawdziwa – ocenił hetman, drapiąc się za uchem. –Fiodor może i nadałby się na kniazia, młodziutki jest i język polski sobie upodobał, ale cóż z tego…
– Car nigdy na to nie zezwoli – oceniła kanclerzyna.
Michał Pac przytaknął.
– Carewicz musiałby porzucić prawosławie i przejść na katolicyzm. A przecież to najstarszy z żyjących synów Aleksego. Tron na Kremlu jemu przypisany  z  urodzenia,  czapka  Monomacha  i  następstwo  po  cesarzach bizantyjskich, ów trzeci Rzym, z którym obnoszą się Moskale. – Michał Pac pokręcił głową. – Popi i bojarzy nigdy nie przystaną, aby na Kremlu zasiadł katolik, prędzej bunt wzniosą, lud i strzelców carskich podburzą, krwawą rewoltę rozpętają. Car Aleksy to wie. Nie po to przez lata potęgę Moskwy odnawiał,  wydarł  nam  Smoleńsk,  a  Lachom  wszystko,  co  za  Dnieprem, odebrał, aby teraz ryzykować dzieło swego żywota. I po co? Dla diademu samego jeno Wielkiego Księcia, o który by z Polakami musiał stoczyć ciężką walkę?
– Car ma jeszcze dwóch młodszych synów – zauważyła kanclerzyna.
– Ale maluśkich. Iwan liczy sobie siedem lat i jak mówi się w Moskwie, nietęgą ma głowę, do ksiąg nie ma rozumu, ledwo co mówi. Drugi Piotr ma rok jeno i nie wiedzieć, co z niego będzie. Może Piotr Wielki, a może nikt.
– Po co zatem przyjmujemy Burcowa?
– Dla złota i soboli, przecież słyszałaś – rzekł łagodnie hetman. – A także,  by  zabezpieczyć  się  na  przyszłość,  gdyby  Korybutowi  zmarło  się równie wcześnie jak jego ojcu. Nad tą rodziną ciąży jakieś fatum, powiadam ci. A wtedy carewicz Fiodor to kandydat na elekcję jak znalazł.
Klara zmarszczyła czoło.
– Przecież dopiero co wspomniałeś, że Fiodor nie może zmienić wiary, a to konieczny warunek, by mógł zostać wybrany przez szlachtę na króla.
– Być królem całej Rzeczypospolitej a kniaziem samej tylko Litwy tojakby przyrównać galeon do szalupy. Burcow trafił w sedno, mówiąc, że w głębi serca Polacy pogardzają ludami ze Wschodu, za gorszych od siebie ich mają, ale dzieje się tak nie bez przyczyny. – Pac zerknął na gęsty las widoczny za oknem dworu. – Rolnictwo u Lachów rozkwitło i rzemiosło, z jednego kłosa i tuzin ziaren się rodzi, a nie jak u nas połowa tego. A tam, gdzie między Lachami Niemcy, Szkoci czy Flamandowie osiedlili się za chlebem… ho, ho… kraj kwitnie.
Łypnął ponuro przez szybę sprowadzoną z Olkusza, potem zerknął na szafę wykonaną w Gdańsku i rozparł się wygodniej na krześle opatrzonym znakiem cechu stolarzy lubelskich.
Westchnął z niezadowoleniem.
– A u Moskala – podjął – jeszcze większa ciemnota i bieda niż u nas, na Litwie i Białej Rusi. Koniec świata, można powiedzieć i nie przesadzi się zbytnio. Azja bezkresna i dzika. Na Kremlu to wiedzą i dlatego Burcow tak się zapalił, gdy wspomniał o Inflantach i dostępie do morza. Dla nich to warunek  do  rozwoju  i  postępu,  inaczej  bez  łączności  z  Europą  na  stałe pozostaną tam, w Azji, ledwo co liznąwszy cywilizacji. Dlatego by zostać królem  całej  Rzeczypospolitej,  carewicz  Fiodor  może  i  religię  zmienić, Cerkiew  i  bojarów  nagiąć  do  swej  woli,  w  krwi  bunt  utopić  z  Lachów pomocą   –   mówił   Pac.   –   Tu   być   katolikiem,   a   tam,   w   Moskwie, prawosławnym. Albo też któregoś ze swych maleńkich braciszków carem na pokaz uczynić i w jego imieniu prawdziwą władzę na Kremlu sprawować. Choćby tego Iwana niemotę. A kto mu tam czego w Moskwie zabroni?
Klara nie odpowiedziała, uznawszy słusznie, że pytanie zaliczało się do tych retorycznych.
Na zegarze dochodziła czwarta po południu. O pełnej godzinie zagrały ślicznie kuranty. Nawiasem mówiąc, jak i cały zegar sprowadzone z Torunia.Zebrali się w sześcioro w sali beżowej dworu Sobieskich. Zebrali się, aby omówić    ważkie    sprawy,    ugodę    z    królem    jegomościem,    wojnę z mahometanami i śmierć prymasa Prażmowskiego, która sprawiła, że całe stronnictwo malkontentów znalazło się w trudnym położeniu.
Śmierć, należy dodać, niespodziewana dla wszystkich prócz Marysieńki, która sprokurowała ją własnymi rękami.
Prażmowski zasłużył na swój przedwczesny i marny koniec, zapłacił za śmierć  dziecka,  które  nosiła  pod  sercem.  Miast  przyjacielem  okazał  się tchórzliwym  mordercą,  a  przynajmniej  takim  widziała  go  pani  Sobieska, nieświadoma, że prawdziwy winowajca siedzi obok niej.
Podskarbi Morsztyn, bezkarny i zdrów, kończył opowiadać o ostatnich chwilach   żywota   księdza   prymasa,   wspominał   rozrzewniony,   jak   to Prażmowski   w   pożegnalnych   słowach   pozdrawiał   swych   przyjaciół, błogosławił im i życzył wszystkiego najlepszego. A już najwięcej Sobieskim.
–  Tak  to  było,  mości  hetmanie  –  zakończył  Morsztyn  wzruszonym głosem. – Można powiedzieć, że prymas odszedł na mych rękach.
Maria Kazimiera otarła z kącika oka fałszywą łezkę i zerknęła na męża. Jan opierał się łokciami o szczyt stołu, marszczył brwi i spoglądał na
podskarbiego jak stary wilk, który wyczuł w watasze młodszego konkurenta. Morsztyn już na początku rady bezceremonialnie zajął krzesło naprzeciw
gospodarza,  zwykle  zarezerwowane  dla  prymasa.  Zademonstrował  w  ten sposób, że teraz równy jest hetmanowi we władzy nad partią.
– Żal człowieka – rzekł Wielopolski siedzący tyłem do okna. – Niestary był przecież, mógł jeszcze pożyć.
Sieniawski  i  Jabłonowski,  zwróceni  twarzami  do  stolnika,  pokiwali głowami smętnie. Obaj nie przepadali za Prażmowskim, ale umieli docenić tak znaczącą postać.
Zapadła długa cisza.– Swoją drogą nie sądziłem, że Olszowski powstrzyma swój apetyt na infułę prymasowską – odezwał się wreszcie Wielopolski, przechodząc do trosk, jakie zostawił żyjącym nieboszczyk.
–   Niełatwo   odpuścił   –   parsknął   wojewoda   ruski.   Dopiero   gdy zagroziliśmy zerwaniem ugody.
–  Nie  ma  się  co  dziwić,  że  nie  chciał  zrezygnować  –  zauważył Sieniawski. – Od lat ostrzył sobie ząbki na prymasostwo. To właśnie było przyczyną nienawiści między nim a Prażmowskim.
– Były też inne rzeczy między nimi – wtrącił Sobieski. – Ale mniejsza z tym. Czartoryski długo nie pożyje, wtedy temat wróci i będziemy radzić. Dziś sprawy wojenne najpilniejsze: w którym miejscu na Turka uderzyć, jakich sojuszy szukać.
–  Jak  sojusz,  to  tylko  z Moskwą –  ocenił Wielopolski.  –  Wyłącznie z tamtej strony możemy spodziewać się pomocy.
– Kiedy słyszę, że Moskale chcą spieszyć nam z pomocą, to szabla sama mi w dłoń wskakuje – skwitował Sieniawski. – Na wszelki wypadek, gdyby potem wycofać się do siebie nie chcieli.
–  Korybut  przyjął  wczoraj  u  siebie  Siemiona  Protopopowa,  gońca carskiego   –   odezwał   się   Morsztyn,   jak   zawsze   mający   najświeższe informacje.  –  Moskal  wiele  obiecywał,  w  tym  współpracę  wojskową w pokonaniu Doroszenki.
–  Ha,  nie  mówiłem!?  –  krzyknął  Sieniawski.  –  Zajmą  Ukrainę  pod pozorem niesienia bratniej pomocy, a potem już nie ustąpią. Jak nic powołają marionetkową radę z miejscowych atamanów albo i lepiej, przyślą jakichś przebierańców z Moskwy, a ci będą błagać cara na kolanach, by otoczył ich swą ojcowską pieczą.
– Kreml rozgrywać będzie Kozaków, bo to jego sprawdzona metoda. – Hetman  potarł  kciukiem  wąsa.  –  A  na  Ukrainie  nie  kończy  się  apetytMoskali. Pewnikiem już teraz podjudzają Litwinów i ruskie książęta przeciw Koronie, szczują przeciwko Polakom, opowiadają, żeśmy tacy i owacy. Złote góry obiecują, ale gdy już wejdą na nasze wschodnie ziemie, jeno śmierć, biedę i niewolę przyniosą.
– Nienawidzą nas Moskale za wolności nasze – zaznaczył Jabłonowski i wyprostował się w krześle. – Przypominamy im swym istnieniem, że są carskimi rabami. Choćby i który bojarem się urodził czy wielki majątek zdobył, to na jeden rozkaz z Kremla w łańcuchy pójdzie i wszystko straci. – Wojewoda wykrzywił usta. – Co to za życie, psia mać.
– Prawda to – mruknął chorąży. – Dlatego trwałej zgody z Moskwą nigdy nie  będzie.  Kto  mniema  inaczej,  ten  tkwi  w  poważnym  błędzie.  Kto obściskuje się z Moskalem, ten kiep.
– Ale jakieś porozumienie z carem należy zawrzeć, choćby taktyczne – suponował  Wielopolski.  –  Mamy  wspólnego  wroga,  mahometan,  i  całą potęgę kalifa osmańskiego zwróconą przeciw naszym krajom.
– Dla mnie to jeden pies, Moskal czy Turek – odparował Sieniawski. – Jeden i drugi chce Europę na swą dziką, barbarzyńską modłę zmienić. A my, Polacy, jesteśmy przedmurzem, o które ta fala rozbić się musi, inaczej biada wszystkim krainom Zachodu.
Hetman skinął głową, jakby zgadzał się ze swym oficerem.
– Jednako teraz Turek groźniejszy – rzekł powoli. – To lewiatan, co chce pożreć chrześcijaństwo i na cały krąg świata rozszerzyć bisurmańską wiarę. Z Moskalami mamy konflikt o miedzę, jak to bywa z sąsiadami, raz jeden, raz drugi  zyskuje  przewagę,  ale  mahometanie…  –  Sobieski  pokręcił  głową z frasunkiem – Oni chcą zniszczyć wszystko, czym jesteśmy od wieków, wytrzebić tradycję i wiarę przodków, zniewolić nasze żony i córki.
Wszyscy zebrani milcząco zgodzili się ze zdaniem hetmana koronnego. Sieniawski wyciągnął mapy wojenne i wespół z Jabłonowskim rozpostarli jena stole.
Marysieńka,  korzystając  z  okazji,  wymknęła  się  do  sieni.  Domostwo dusiło się od nadmiaru sług i zbrojnych towarzyszących państwu Sobieskim. Z kuchni roznosiła się woń zup i mięsiw gotowanych na obiad, ktoś kichnął na  zewnątrz,  jakiś  oficer  rugał  w  grubych  słowach  podwładnego  przy wychodku za domem.
Hetmanowa westchnęła.
Czuła,  że  czas  najwyższy  poszukać  dla  rodziny  czegoś  większego, bardziej odpowiadającego ich pozycji. Marzyła się jej rezydencja w stylu francuskim, z dużym ogrodem, oddalona nieco od miasta, ale nie za bardzo. Nawet miała już ładny teren na oku, we wsi Wilanów, ale jak dotychczas kwestia budowy nowego dworu ustępowała pilniejszym przedsięwzięciom i kosztom.
Wracając  do  swej  alkowy,  Maria  Kazimiera  postanowiła  odwiedzić Charlottę. Mesire nie czuła się ostatnio zdrowa, chyba się czymś zatruła, a do tego znów odezwały się u niej dolegliwości przydatków. W końcu przyznała się, że od dwóch miesięcy nie miała krwawienia.
Marysieńka zaniepokojona problemami przyjaciółki posłała po doktora. O ile dotrzymał słowa, powinien był już przebadać Charlottę.
Bez pukania wkroczyła do alkowy zaufanej damy i od razu dostrzegła, że stało się coś poważnego.
Mesire  siedziała  zgarbiona  na  krześle  z  dłońmi  złożonymi  na  udach, widocznie oszołomiona.
Pani  Sobieska  pomyślała  o  najgorszej  diagnozie.  Zatrzasnęła  za  sobą drzwi i podeszła do dziewczyny.
– Co się stało? Doktor był? Charlotta skinęła sztywno głową. – Już poszedł – odrzekła.– Ale dlaczego tak prędko? – zdenerwowała się Marysieńka. – Na Boga, nie trzymaj mnie w niepewności, czy to coś poważnego?
– To nie choroba… – Głos Mesire się załamał. – Jestem brzemienna.
– Jak to się stało? – wydusiła z siebie niezbyt mądrze pani Sobieska. – To znaczy… Mówiłaś, że nie możesz mieć dzieci.
– Bo tak myślałam.
Pani Sobieska poczuła, że musi usiąść. Opadła na stojące obok krzesło. –   Kiedy   to   się   stało   i   z   kim?   –   zapytała,   wcześniej   głęboko
zaczerpnąwszy powietrza.
Charlotta splotła kurczowo palce dłoni.
– To był szlachcic, uratował mi życie. Jakoś samo tak wyszło.
– To zawsze jakoś samo wychodzi, a potem my zostajemy z rosnącym brzuchem.
Maria   Kazimiera   odchrząknęła,   orientując   się   poniewczasie,   że zachowała się obcesowo. Charlotta zawsze marzyła o dziecku.
– Wybacz, jestem niepomiernie zdziwiona. – Zdobyła się na przeprosiny. Pochyliła się ku  przyjaciółce i objęła dłońmi jej dłonie.  –  To  wspaniała nowina, nawet nie wiesz, jak się cieszę. Będziesz mamą, to cudowne uczucie.
Charlotta ledwo uniosła kąciki ust. Niemal nie słuchała tego, co mówi do niej  Marysieńka.  Myślała  o  Bogusławie  i  ostatniej  nocy,  którą  ze  sobą spędzili przed rozstaniem, o kamyku podarowanym jej przez Zlatę. O tym, jak wbrew rozsądkowi umieściła go w sobie po tym, jak się kochali.
Rano zapomniała o tej niedorzeczności. Wyrzuciła ją z pamięci, tak samo jak starała się nie pamiętać o Bogusławie. Teraz, gdy okazało się, że nosi jego dziecko, wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą.
Przymknęła powieki, ale i tak po twarzy spłynęły jej łzy.ROZDZIAŁ VIII
To, co naprawdę ważne
Lipiec A.D. 1673
Lato  uraczyło  Warszawę  niemożebnymi  upałami.  Kto  mógł,  szukał cienia, uciekał nad liczne stawy i rzeczułki toczące wody na terenie miasta. Nie mniej gorąca atmosfera panowała na zamku królewskim, gdzie od paru dni toczyły się obrady posłów i senatorów. I choć podczas tych sesji zapadały ważkie decyzje, to o państwie i wojnie najwięcej do powiedzenia miało kilka osób, które pod wieczór zebrały się w gabinecie króla.
– Niechaj wpierw pan hetman koronny zabierze głos, jako najbardziej spośród  nas  obeznany  w  tematach  wojennych  –  zaproponował  łaskawie Michał   Korybut,   przekierowując   temat   narady   ze   spraw   krajowych poruszanych wcześniej na meandry i mielizny spraw zagranicznych.
Jan  Sobieski  siedzący  wraz  z  biskupem  Olszowskim  naprzeciw  króla skłonił  się  ukontentowany  przed  człowiekiem,  którego  niedawno  jeszcze publicznie wyszydzał i zamierzał pozbawić władzy.
Podkanclerzy    Olszowski    pozostał    niewzruszony    wobec    kolejnejuprzejmości czynionej przez miłościwego pana swemu do niedawana zagorzałemu adwersarzowi. Równie beznamiętną minę zachowała królowa, obecna u boku męża, choć żaden ze zgromadzonych w komnacie mężczyzn nie miał cienia wątpliwości, że Habsburżankę uwiera ta ostentacyjnie podkreślana zgoda między rodami Wiśniowieckich i Sobieskich.
–   Nasz   wywiad   donosi,   że   mahometanie   przygotowują   się   do wzmocnienia załogi Kamieńca – zrelacjonował hetman. – Budują przeprawy na    Dniestrze    pod    Chocimiem    i    Raszkowem,    stawiają    magazyny prowiantowe,    co    zwiastuje    wielką    kampanię    wojenną    wymierzoną w Rzeczpospolitą tej jesieni lub przyszłej wiosny.
– Da Bóg, nie dojdzie do tego – odezwał się Olszowski. – Poseł Iwan Woźnicyn  zapewnił  nas,  że  armia  moskiewska  uderzy  przez  Perekop  na Krym.
–  Wedle  doniesień  już  tak  się  stało  –  potwierdził  Sobieski.  –  Aliści obawiam się, że ksiądz biskup nadto przecenia potęgę Rosjan. Prawda to, liczebną  mają  armię  i  dwieście  tysięcy  żołnierza  mogą  zgromadzić,  ale wojsko to liche i źle dowodzone przez carskich faworytów. Przedstawiam sobie, że szturm na Przesmyk Perekopski zakończy się dla Moskali gorzej niż miesiąc  wcześniej,  gdy  dostali  tęgie  baty  od  mołojców  Doroszenki  na Prawobrzeżu.
– Niewesołe to prognozy, mości hetmanie – rzekł z frasunkiem Korybut, po czym zwrócił się do podkanclerzego: – A jak z odpowiedziami na nasze monity do postronnych krajów?
– I ja nie mam do przekazania pomyślnych wieści. – Twarz księdza biskupa  wykrzywił  grymas.  –  Berlin,  Londyn  i  Sztokholm  jak  zwykle zostawiły nas samych wobec nieprzyjacielskiej nawały. Prędzej myślą, jak się  dogadać  ze  zwycięskim  bisurmanem,  niźli  wspomóc  nas  w  obronie chrześcijańskiej wiary. – Biskup westchnął zafrasowany. – Ślepe to działaniei głupota zachodnich krajów, która doprowadzi do tego, że w tamtejszych stolicach mahometanie w końcu obejmą rządy.
– A cesarz odpisał na mój kolejny już list? – Korybut wykrzesał z siebie resztkę nadziei.
Olszowski zerknął na królową.
– Z Wiednia nie nadeszła jeszcze odpowiedź – odparł.
– Mój brat zna swe zobowiązania – nie wytrzymała Eleonora, gromiąc księdza biskupa wzrokiem.
– Że zna, w to nikt nie powątpiewa, tylko czy zechce ich dotrzymać – zadrwił Korybut.
Eleonora posłała mu spojrzenie godne Gorgony, lecz król skupił już całą uwagę na Sobieskim.
– Jak zatem, mości hetmanie, bronić się mamy? – zapytał.
– Nie bronić się proponuję, wasza miłość, lecz atakować – zaskoczył wszystkich Sobieski. – W miarę sił i możliwości naszych przenieśmy wojnę za Dniestr, na mołdawską stronę granicy. W ten sposób odetniemy Turków w  Kamieńcu  od  zaopatrzenia  i  zmusimy  w  końcu  załogę  twierdzy  do kapitulacji.  Ciężar  tego  zadania  wezmę  na  siebie,  gdy  drugi  korpus przyblokuje Kamieniec, a kolejny pod komendą kniazia Dymitra uderzy na Ukrainę, na Kozaków Doroszenki i wspomagających ich Tatarów.
– Ryzykowna to taktyka, aby większą część naszych sił przeprawić na nieprzyjacielskie ziemie – zauważył król. – W razie porażki znajdziecie się w pułapce, niemal na pewno skazani na wygubienie.
–  Prawda  to,  najjaśniejszy  panie  –  zgodził  się  spokojnie  Sobieski.  – Jednako wojna ze swej natury kapryśna jest, hołubi tych, co grają z fortuną.
–  A  mnie  się  wydaje,  że  wojna  sprzyja  tym,  którzy  są  na  nią przygotowani – wtrąciła Eleonora z przekąsem. – Tym, co mają gotowe wojsko, muszkiety, armaty, kule i proch do nich. Ja tej gotowości, hetmanie,u was w wojsku koronnym nie dostrzegam. Raczej rozprężenie tam jest miast dyscypliny, samowola i zbytek oficerskiej fantazji.
Sobieski spojrzał królowej w oczy i uśmiechnął się pozornie nieczuły na osobisty przytyk.
– Właśnie przez słabość sił naszych, a zwłaszcza przez niedostatek dobrej piechoty nie winniśmy oblegać Kamieńca, lecz próbować zagłodzić Turka blokadą – wyjaśnił. – Oczywiście gdyby cesarz przysłał jednak obiecany korpus piechoty i armaty, i ja będę za bezpośrednim atakiem na twierdzę kamieniecką.
Królowa popatrzyła na hetmana wyniośle.
–  Zatem  radzę  się  wstrzymać  z  decyzją  do  uzyskania  potwierdzenia z Wiednia – oznajmiła.
– Przychylam się do rady najjaśniejszej pani – rzekł Olszowski.
Skinął głową król, choć z wahaniem, przystał na to i Sobieski, wiedząc, że armia nie jest gotowa do wyruszenia w pole.
Wszyscy   zgodzili  się,   że  trzeba  decyzję  odłożyć  na  potem,   gdy okoliczności  staną  się  dogodniejsze.  A  przecież  żaden  z  uczestniczących w naradzie mężów nie był naiwny i każdy w sercu wiedział, że Niemcy, gdy przychodzi  im  okazać  wobec  Polaków  solidarność,  obracają  się  do  nich plecami i wypinają zadek.
Co   też,   rzecz   dziwaczna   i   niezwykła,   podoba   się   niektórym w Rzeczypospolitej, bo też łatwiej im wtedy, na kolanach będąc, germańską nację w domyślną część ciała całować.
Powinnością  żołnierza  jest  wykonywać  rozkazy,  mądre  lub  głupie, czasem też zupełnie niezrozumiałe. Dlatego Tyner, teraz już dzięki łasce królewskiej kapitan gwardii, nie ośmielił się zapytać jego wysokości, czemuto ma przysłuchiwać się radzie wielkich panów.
Przez  odgradzającą  gabinet  od  czytelni  cienką  ściankę,  za  którą  stał Bogusław,    słychać    było    każde    słowo    wypowiadane    w    sąsiednim pomieszczeniu: zdecydowany ton głosu hetmana, cierpkie uwagi królowej czy wyważone osądy księdza biskupa, który starał się usilnie znaleźć złoty środek między nieprzyjaznymi sobie dyskutantami.
Korybut  odzywał  się  sporadycznie,  głównie  zadawał  pytania.  Nie ingerował  w  słowne  przepychanki,  nic  też  nie  postanowił  odnośnie  do planów wojennych, co jak wyczuł kapitan, spotkało się z milczącą aprobatą pozostałych członków rady.
Król podziękował za przybycie wielmożom i królowej, po czym cicho trzasnęły zamykane drzwi.
– Już poszli, możesz wejść – zawołał Wiśniowiecki.
Tyner wszedł do gabinetu i spojrzał na swego pana. Jego miłość trzymał w dłoni perukę i ocierał chusteczką krople potu na czole.
– Na Boga, jaki gorąc – wysapał i wychylił duszkiem pucharek wina podany mu przez lokaja. Oszczędnym ruchem ręki odprawił dworaka.
– Co sądzisz o propozycji hetmana? – zapytał Bogusława, gdy zostali sami.
– Ja? – bąknął Tyner zakłopotany. – Cóż ja mogę wiedzieć, panie. Korybut skrzywił się, zniecierpliwiony.
– Służyłeś w wojsku, swoje widziałeś, więc pytam przeto, co myślisz o koncepcji Sobieskiego.
–  Sporo  racji  jest  w  tym,  co  przedstawia  hetman  –  odrzekł  kapitan z  lekkim  ociąganiem.  –  I  na  moje  rozeznanie  Kamieńca  zdobyć  nie podołamy, nie bez pomocy korpusu austriackiego. Z jazdą, która stanowi większość sił naszych, nawet nie ma co myśleć o prawdziwym oblężeniu twierdzy.Korybut spojrzał na kotary powiewające w rozwartych na oścież oknach. Długo milczał.
– Tedy, jako się rzekło, poczekamy z decyzją do czasu powrotu posła z  Wiednia  –  rzekł  w  końcu.  –  A  przy  okazji  zobaczymy,  jak  pójdzie Rosjanom na Krymie.
Tyner zawahał się.
– Czy dziś będę jeszcze potrzebny waszej miłości?
– Nigdzie nie jadę, masz wolne.
Bogusław  ukłonił  się  i  opuścił  gabinet.  Gwardziści  strzegący  komnat monarchy wyprężyli się przed nowym kapitanem. Wrócił do swej kwatery: pojedynczego, lecz obszernego pokoju mieszczącego się na piętrze zamku.
Szczęściło mu się, bez dwóch zdań. Miał dobry żołd, zapewnione lokum i wyżywienie. Dostał nawet sługę, który mu prał i cerował strój.
Czasem też myślał o Francuzce, szczególnie gdy zasypiał i się budził, pojawiała mu się pod powiekami naga i ciepła, spleciona z jego ciałem. Zwykle po tym wspomnieniu nachodził go smutek i żałość, poczucie, że stracił coś dobrego.
Tak, od razu ją rozpoznał, tam, na trakcie, gdy uciekała przed nagonką. Zalękniona i słaba. Z początku zamierzał wziąć ją w areszt. Odwieźć do Warszawy, by przed sądem królewskim odpowiedziała za swe występki. A potem  zobaczył  jej  plecy  i  zrozumiał,  jak  została  potraktowana  przez Krzeczowskiego. Zrobiło mu się jej żal, więc dbał o nią i pielęgnował, kiedy gorączkowała. I wtedy coś się stało, zmieniło w jego sercu.
A może zwyczajnie miał już dość samotności i pragnął doznać kobiecego ciepła, a ona odczytała to pragnienie i odwdzięczyła mu się za ratunek. Lub po prostu uwiodła go, licząc, że w ten sposób ocali skórę.
Jeśli taki miała plan, powiódł się w pełni.
Westchnął. Wciąż, nawet za dnia, nie mógł się uwolnić od myśli o niej.Wtedy wmawiał sobie, że to, co ich spotkało zimą, było tylko przygodą, zrządzeniem losu, po którym zostaje jeno miłe wspomnienie. Zbyt wiele ich dzieliło, aby mogli zostać razem.
Postanowił  odwiedzić  gospodę  na  Podwalu.  Utopić  smutek  w  piwie trzymanym w zimnej piwniczce, zagrać w kości bądź karty, a może nawet, gdy   trunek   roznieci   ogień   w   żyłach,   pójść   na   pięterko   z   którąś z podopiecznych warszawskiego kata.
Wyjrzał  przez  okno  na  pozbawione  jednej  chmurki  niebo,  a  potem zmienił mundur na koszulę z kołnierzem i lekką pelerynę noszoną przez ramię.  Schodząc  na  dół,  skorzystał  ze  schodów  dla  służby  i  wyszedł  na zalany słońcem dziedziniec. Szybkim krokiem opuścił mury zamku i znalazł się na przedbramiu. Mieszkańcy Starej Warszawy chłodzili się nad Wisłą bądź szukali orzeźwienia w piwnicach wyszynków przy pienistym piwie. Kto nie musiał, nie szwendał się po mieście, chyba że miał jaką pilną potrzebę.
Tylko w cieniu Bramy Krakowskiej i wzdłuż muru miejskiego otwarto stragany i budy handlarzy. Pomimo skwaru na ladach leżały połcie mięsiwa, jajka,  sery,  kusiły  barwne  owoce  i  warzywa,  lśniły  kasze  kilkunastu rodzajów. Pachniało chlebem z pobliskiej piekarni i końskim łajnem gęsto suszącym się na bruku. Wesoło bzykały muchy, siadając po równo na mięsie i gównie.
Tyner poprawił pelerynę na ramieniu i ruszył raźnym krokiem w stronę ulicy   Świętego   Marcina,   gdzie   wysokie   na   kilka   pięter   kamienice staromiejskie  zapewniały  cień  spacerowiczom  i  zatrzymywały  cuchnący wiaterek zawiewający od fosy.
Minął szybko sklep ze świecami i słysząc, jak ktoś otwiera okno na piętrze domu, uskoczył z obawy, że z góry chluśnie na niego zawartość czyjegoś nocnika.
Zadarł głowę i zobaczył jejmościankę z dzieciątkiem na ramieniu. Obojewyglądali ślicznie. Po chwili dołączył do nich mężczyzna, zapewne mąż i ojciec. Bogusław zauroczony czyimś szczęściem omal nie przegapił znanej sobie twarzy.
Kobieta  opuściła  narożną  aptekę  po  schodkach  i  zwrócona  do  niego plecami  skierowała  się  do  wrót  kościoła.  Tyner  zamarł,  nie  dowierzając własnym  oczom.  Nie  był  pewny,  czy  nie  padł  ofiarą  omamów  i  swoich pragnień.  Nim  przekonał  samego  siebie,  że  to  nie  pomyłka,  niewiasta zniknęła we wnętrzu świątyni.
Kapitan,  otrząsnąwszy  się  z  zaskoczenia,  wpadł  za  nią  do  chłodnej kruchty, przeżegnał się zamaszyście i już spokojniej wkroczył między rzędy ławek. W niemal pustym kościele odszukał ją bez trudu. Usiadła z boku, twarzą  w  stronę  obrazu  Najświętszej  Panienki  z  dzieciątkiem.  Smutna i zamyślona. Piękna.
Dopiero teraz, gdy dotarło do niego, co zamierza uczynić, zawahał się. Zatrzymał się i przez krótką chwilę walczył z rozsądkiem, który nakazywał mu zawrócić i odejść.
Pogrążona  w  modlitwie,  dopiero  po  chwili  uniosła  wzrok  i  rozwarła szeroko oczy. Jej dłoń osunęła się na wypukły brzuch.
Tyner zamarł. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zaznaczającą się pod suknią wypukłość. Otworzył usta, chcąc zapytać, ale nie potrzebował słów, by dostrzec prawdę na jej twarzy.
Ugięły się pod nim kolana, chwycił się oparcia ławeczki i usiadł obok niej.
Długo milczeli.
– Nie wiedziałem – wydukał w końcu i znów zerknął na krągłość pod jej sercem. – Gdybym tylko…
– Niby skąd miałeś wiedzieć – przerwała mu. Czule pogładziła brzuch.– Kłamałam o cioteczce w klasztorze, o tym, kim jestem, nawet imię zmyśliłam…  –  Jej  oczy  błysnęły  niebezpiecznie.  –  Ale  przecież  ty  to wszystko wiedziałeś już wtedy, prawda?
Nie zaprzeczył, bo też nie było czemu zaprzeczać.
– Milczysz. – Przeszyła go spojrzeniem. – Więc po co za mną szedłeś? Teraz też możesz odejść. Nie obawiaj się, nie zatrzymam cię, nie będę robiła scen – zadrwiła.
Poczuł, jak krew uderza mu do twarzy.
A więc dostrzegła go przy aptece i zwabiła na spotkanie do kościoła. Chciała sprawdzić, czy mu zależy, zobaczyć, czy za nią pójdzie.
Znów zerknął na krągłość rysującą się pod suknią.
– Mogę dotknąć?
Skinęła leciuteńko głową.
Ostrożnie położył dłoń na jej brzuchu. Czuł ciepło skóry przenikające przez tkaninę i być może poruszenie się dziecka.
Spojrzał jej w oczy. Obserwowała go spod rzęs.
– Co teraz będzie? – zapytała.
– Zadbam o nie, oboje zadbamy.
Zacisnęła wargi.
– Tylko tyle? Chodzi tylko o dziecko?
W  jej  głosie  zabrzmiało  rozczarowanie.  Czuł,  że  oczekuje  od  niego czegoś więcej, czegoś… czego tak dawno już nikomu nie wyznał.
–  Miłuję  cię  –  wydusił  z  siebie  i  zrozumiał,  nagle  i  dobitnie,  że  to najświętsza prawda. – Chcę, byśmy je wychowali razem… Jeśli i ty tego chcesz…
Uśmiechnęła się. – Chcę.Bo  żeby  cokolwiek  zmienić  na  lepsze  w  sobie  i  w  otaczającym  nas świecie, trzeba zacząć od tego, co jest naprawdę ważne.
Kawalkada zbrojnych zajechała pod dwór z wieczora, tuż nim słońce skryło  się  za  wierzchołkami  drzew,  nim  cienie  zgęstniały  i  stopiły  się w  szarówkę.  Karoca  z  umieszczonym  na  boku  herbem  Paców,  wielka i   zaprzężona   w   osiem   jednakich   koni,   zatoczyła   krąg   na   podwórcu i zatrzymała się przed Klarą witającą męża.
Przybycie  Krzysztofa  ją  zaskoczyło.  Była  ubrana  w  zwykłą  letnią sukienkę, miała fryzurę w nieładzie i lekko zbrązowiałą od słońca skórę bez grama pudru.
Gdy ujrzała męża wychodzącego z powozu, odruchowo poprawiła włosy, mając świadomość, jak daleko jej do wyglądu damy.
Krzysztof wręcz przeciwnie, prezentował się godnie, jak przystało na magnata.  Miał  na  sobie  kaftan  i  spodnie  w  barwach  czerni  i  srebra  – w  których  to  kolorach  zawsze  było  mu  do  twarzy  –  oraz  wysokie  buty i niderlandzki kapelusz z sokolim piórem.
Widok  wspaniale  prezentującego  się  Krzysztofa  wywołał  w  Klarze zawiść, pogłębił dręczące ją codziennie poczucie, że gdy ona z przymusu wtapia się w prowincjonalne otoczenie, traci blask i świetność, mąż korzysta ze świata i jego uroków.
Powściągnęła zazdrość z nadzieją, że przyjechał z dobrymi nowinami, że uwolni ją od nudy wiejskiej egzystencji, zabierze do świata przyjęć, balów i szlachetnie urodzonych ludzi, z którymi jest o czym rozmawiać. Miała już dość  pogawędek  o  tym,  które  to  bydlę  się  ocieliło  i  ile  kur  utopiło  się w gnojówce.
– Witaj, mężu, akurat szykują wieczerzę – powiedziała z uśmiechem. – Pięknie wyglądasz, Klaro. – Powitał ją pocałunkiem w usta.Nawet jeśli naprawdę tak uważał, ona wcale nie czuła się atrakcyjna. Stłumiła to przykre przekonanie i zaprowadziła Krzysztofa do sali jadalnej.
Nie przygotowano tego dnia wielkich specjałów, bo też nikt we dworze nie  spodziewał  się  powrotu  gospodarza.  Pan  kanclerz  kilka  minionych tygodni bawił w Wilnie, gdzie cieszył się wdziękami młodziutkiej italskiej tancerki, która dawała pokazy w mieście, a kończyła je w jego alkowie.
Gdy służba uganiała się wokół stołu, dostawiając półmiski z dziczyzną, kiełbasy  w  chrzanie,  szynki  wieprzowe,  sandacza  i  węgorza  zatopionego w  ostrym  sosie,  Krzysztof  gasił  pragnienie  winem  dobytym  z  chłodnej piwniczki.
– Michał cię pozdrawia – rzekł do żony i umył dłonie w misce z wodą podstawioną   mu   przez   sługę.   –   Oddawszy   komendę   nad   wojskiem Radziwiłłowi, wciąż siedzi w Wilnie, pod pretekstem, że nie jest zdrów. – Wytarł ręce o atłasowy ręczniczek i sięgnął po udziec cielęcy przyprawiony szafranem  i  kminkiem.  –  Zresztą  nie  tylko  jemu  jakoś  niespieszno  do wojaczki. Z tego, com słyszał, król jegomość i hetman wielki koronny takoż przebywają w Warszawie, trawiąc czas na zabawach i godzeniu się.
Kanclerz wgryzł się w soczyste mięso i zamruczał ukontentowany.
– Przeto jadę do stolicy – ciągnął z pełnymi ustami – wywiedzieć się, czy jeszcze w tym roku armia wyruszy w pole.
– Jadę z tobą – powiedziała Klara stanowczo. – Pakuję kufry i jadę. Krzysztof uniósł wzrok znad talerza.
– Ciebie, duszko, zabrać ze sobą na zamek nie mogę. – Zagryzł wargę. – Ciągle jesteś w niełasce u króla, widzieć cię nie chce przy sobie.
– To po co przyjechałeś? – Kanclerzyna rozzłościła się nie na żarty.
– Jak to po co? – bąknął. – Dla ciebie.
– To znudziła ci się już twoja włoska latawica? Kosztowała za dużo sił
i pieniędzy? Za temperamentna była dla takiego starego? – wybuchła Klaraszyderstwem. – Więc przypomniałeś sobie o żonie, zamyśliłeś na jedną noc przyjechać, łaskawie mnie swymi lędźwiami zaszczycić?
Krzysztof odłożył udziec na talerz.
– Sama sobie na niełaskę Korybuta zasłużyłaś. – Całkowicie zlekceważył drwinę z ust żony. – Pogódź się z tym, odczekaj, aż królowi złość przejdzie. Pojedź gdzieś, skoro tu się nudzisz. Nad morze do Królewca czy do Rygi.
– Daj mi spokój z tym waszym Bałtykiem – zaburczała. – Ziąb tam nawet latem.
– To udaj się na południe. – W głosie Krzysztofa zagrała pierwsza nuta irytacji. – Wiedeń, może Italia, zostań tam na jesień i zimę, zobacz karnawał w Wenecji – zaproponował. – Pakuj kufry i jedź. O pieniądze się nie martw, niczego ci nie pożałuję.
Gdybyż     tylko     myślała     racjonalnie,     przyjęłaby     ofertę     męża z wdzięcznością. Próżno jednak oczekiwać trzeźwego myślenia u kobiety, która do głębi czuje się pokrzywdzona i niekochana.
– A ty w tym czasie będziesz sprowadzał sobie nowe miłośnice, może jeszcze płodził bękarty!? – zakrzyknęła, nie zwracając uwagi na służącą, która akurat wniosła wazę z barszczem.
Spojrzenie Krzysztofa zrobiło się lodowate.
– A czy ja ci czego zabraniam? – rzekł wolno. – Wypominam ci co?
– Może, do ciężkiej cholery, powinieneś! – Kanclerzyna walnęła dłonią w stół, aż zabrzęczała zastawa.
Nim  Pac  zdołał  cokolwiek  powiedzieć,  Klara  zerwała  się  z  miejsca i wybiegła z jadalni na sień, a potem prosto do alkowy.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Choć do oczu cisnęły się jej łzy, zamiast płakać, waliła pięściami w poduszki tak długo, aż rozbolały ją ramiona. W końcu przestała się szamotać w bezsilnej złości. Przekręciła się na plecy i wzięła głęboki wdech.Stopniowo odzyskała trzeźwy osąd. Dopiero wtedy podniosła się z łóżka i  wyprostowała  przed  zwierciadłem.  Poprawiła  niesfornie  rozwichrzone włosy  i  wygładziła  zmarszczkę  materiału  na  biodrach.  Wpatrywała  się w pokrytą rumieńcem twarz. Swoje odbicie.
Lustro  nie  kłamało.  Ile  zostało  jej  czasu,  nim  mężczyźni  przestaną zatrzymywać na niej wzrok? Co przetrwa, gdy przemijanie zmaże z jej rysów urodę i wdzięk? Bez dzieci, bez prawdziwej miłości męża kim będzie? Co zostanie z jej życia i marzeń?
Odrzuciła z gniewem ten lęk. Wciąż ma czas – na wszystko.
Nie pozwoli pogrzebać się żywcem w tej głuszy, nie da się odepchnąć od władzy, o którą zabiegała przez całe życie, nie odda też nikomu Krzysztofa, bo należy do niej. Zbyt wiele poświęciła dla tego związku i szczęścia ich obojga.
Zagryzła wargi, po czym wyszczerzyła swe białe zęby.
Będzie walczyć, odzyska splendor, będzie żyć pełnią życia. Nawet jeśli miałaby w tym celu sprzedać duszę diabłu.
Wraz  ze  świtem  zbudziło  ich  rozbrzmiewające  za  oknem,  szarpiące nerwy  beczenie  kozy,  która  z  upartością  godną  swej  natury  nie  dawała przyzwoitym ludziom wyspać się jak należy.
Po  kolejnym  irytującym  beku  Tyner  zmełł  przekleństwo  w  ustach, wygramolił się z pościeli i poczłapał do okna sprawdzić, czemuż to bydlę tak się  zawzięło  uprzykrzyć  mu  poranek.  Spojrzał  w  dół  i  już  wiedział.  Na uliczce łączącej się z ryneczkiem Nowego Miasta ruch był taki, jakby kto właśnie rozładował arkę Noego. W mig pojął, że dziś wypada targ zwierzęcy i ciszy już nie będzie.
Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po izdebce na poddaszu, szukając poszczególnych części swej garderoby. Znalazł spodnie i domyślał się, gdziewylądowała po ciemku koszula, ale nim schylił się za łóżko, usłyszał głos Charlotty.
–  Czemu  już  wstałeś?  –  Mrużąc  oczy,  przeciągnęła  się  w  pościeli, odsłaniając przy tym kształtny, rozrośnięty brzuch.
– Jest targ zwierzęcy, dziś nie pośpisz – odparł. Na potwierdzenie tych słów za oknem rozbrzmiało kolejne jazgotliwe i przeciągłe beknięcie.
Tyner spojrzał na muszkiet oparty o kufer.
– Zaraz ją ubiję – warknął.
Charlotta uśmiechnęła się do niego niczym bogini Diana.
– Zostaw ją i chodź do mnie.
Bogusława nie trzeba było prosić dwa razy. Zarzucił szukanie ubrania i  wrócił  do  łóżka.  Przyłożył  policzek  do  brzucha  ukochanej.  Po  chwili poczuł, jak dziecko się poruszyło.
Charlotta westchnęła i zmierzwiła mu dłonią włosy. Leżeli tak przytuleni do siebie, milcząc i ciesząc się swoją bliskością.
Izdebkę wynajął Tyner niedługo po tym, jak odnaleźli się w kościele Świętego Marcina. To było ich miłosne gniazdko, ich sekret, który skrzętnie skrywali przed światem i swymi mocodawcami.
Spotykali  się  tu  dwa,  trzy  razy  w  tygodniu,  gdy  tylko  kapitanowi pozwalały  na  to  obowiązki  dowódcy  gwardii.  Charlotta  była  w  lepszej sytuacji. Ze względu na swój błogosławiony stan miała wolne od wszelkich zadań zlecanych przez panią Sobieską.
Bogusław pocałował ją w brzuch, a potem w usta.
– Muszę iść na zamek – powiedział. – Dziś znów mamy musztrę. Król zarządził, że pułk ma uświetnić zaślubiny Teofili i Dymitra. To ma być uroczystość,  o  której  będzie  mówiła  cała  Rzeczpospolita.  Na  tę  okazję sprowadzili nawet cytrusy z Italii.– Ach tak, ślub… Jutro – rzekła Charlotta dziwnym głosem.
Tyner wyczuł w nim odrobinę smutku i coś, czego nie potrafił określić. Być może zawiść, że inna dostąpi szczęścia, które jej nie jest dane.
Odegnał  od  siebie  poczucie  winy.  Wspólnie  ustalili,  że  tymczasowo zachowają ich związek w tajemnicy.
Pochwycił jej wzrok i znów ugryzło go sumienie.
– Może powinniśmy skorzystać z okazji i wyjawić nasz sekret, skoro Sobiescy i Wiśniowieccy godzą się i łączą w rodzinę?
– Nie bądź niemądry – rzekła, odwracając głowę. – Ten ślub niewiele zmieni. Korybut i Sobieski, gdyby ich pozostawić samych sobie, może na stałe dogadaliby się po męsku, podzielili władzą. Król dobry jest w ekonomii i w dyplomacji całkiem nieźle się odnajduje, żaden jednak z niego wódz armii i doskonale o tym wie. Za to hetman to wybitny wojskowy i wedle mej oceny na tym jego przymioty się kończą…
– Byłby z nich dobry duet do rządzenia, gdyby tylko pozbyli się swych ambicji i pychy – przytaknął Tyner.
– Raczej żon – odparła kąśliwie Charlotta. – Marysieńka zawsze będzie ciągnąć męża w stronę Francji, to jest część jej natury, nie zmieni tego. To samo Eleonora, utrzyma króla przy Austrii wszelkim możliwym sposobem.
Znów posmutniała.
– A może… – przerwała milczenie – zostawmy to wszystko? Zostawmy ich własnym kłótniom i intrygom. Odłożyłam pieniądze, ty też coś masz w kufrze. Starczy nam i dziecku. Ucieknijmy, osiądźmy tam, gdzie nikt nas nie zna.
Bogusław oniemiał na chwilę.
„I  co  bym  robił,  kim  był  został?”,  pomyślał  z  niepokojem,  lecz  nie wypowiedział tego na głos, widząc spojrzenie Charlotty.
–  Nie  mogę  zostawić  Korybuta  –  rzekł,  tłumacząc  się  bezpieczniehonorem  i  obowiązkiem.  –  Przysięgłem  na  Pismo  Święte  przed  księżną Gryzeldą, że go nie opuszczę. Nie z własnej woli i dla korzyści.
Charlotta zagryzła wargę.
– Idź już, czekają na ciebie na zamku – odezwała się wreszcie. Pocałował ją w policzek. Włożył strój i przypasał szablę.
– Widzimy się jutro – powiedział na odchodnym.
Nie spojrzała na niego, jedynie leciusieńko skinęła głową.
Wyszedł z izdebki z przykrym uczuciem, że nie powiedział tego, co chciała usłyszeć. Że lepiej byłoby już dać jej nadzieję, choćby miał skłamać.
Ostatni  promień  zachodzącego  słońca  zagrał  odblaskiem  na  szybie, rozświetlił izdebkę i zniknął.
– To był piękny ślub, tylko panna młoda była jakaś smutna. – Tyner relacjonował wczorajszą uroczystość zaślubin Teofili i Dymitra. – Wciąż nie pojmuję, czemu nie chciałaś tam iść.
Charlotta spuściła wzrok, by nie dostrzegł w jej oczach poczucia winy i wstydu.
Zamilkli.
Czuła, jak korci go, by zapytać i dowiedzieć się, czemu jest w niej opór przed spojrzeniem w twarz Teofili. Myślał pewnie, że to kobieca zazdrość o suknię czy o welon.
„Niech tak myśli, niechaj uważa mnie za zawistną”.
Lepsze to, niżby miała mu powiedzieć prawdę. Wyznać, że z rozkazu pani Sobieskiej odebrała młodej kniahini prawdziwą miłość.
Nie  zapytał  jednak,  uszanował  jej  sekret,  a  może  czegoś  się  tam domyślał…
– Kocham cię – powiedziała drżącym głosem.– Ja ciebie też.
Westchnęła, trochę jakby z ulgą.
Noce i dnie
Wrzesień A.D. 1673
Król i królowa opuścili Warszawę drugiego września, kierując się na Górę Kalwarię i Janowiec, lecz dopiero po dziewięciu dniach, przez żółwie tempo   jazdy,   orszak   monarszy   przeprawił   się   przez   Wisłę   i   stanął w Kazimierzu. Choć wszyscy wojażujący z ich wysokościami spodziewali się,  że  teraz  podróż  nabierze  tempa,  to  Korybut  oświadczył  dworzanom i senatorom, że zostawia żonę w Kazimierzu, a sam udaje się do Lublina z  nieliczną  eskortą,  by  swym  królewskim  majestatem  zaszczycić  miasto i jego mieszkańców.
Pobożni mieszczanie lubelscy nie mogli wiedzieć, że głównym powodem łaskawej  wizyty  króla  był  pewien  młody  i  udały  panicz,  który  dzień wcześniej  przybył  ze  stolicy  i  zatrzymał  się  w  niewielkim  dworku  przy zamkowych stawach.
Młodzieniec ów nie przedstawił się ni z imienia, ni z rodu dwóm starym sługom strzegącym domostwa. Ci zresztą nie byli ciekawi, skąd królewski gość przybył i w jakim celu, uznawszy słusznie, że pańska to rzecz pytać, a sługi rozkaz wykonywać. Obu stróżom szło już na siódmy krzyżyk i co niebłahe dla ciemnookiego młodziana, noc spędzali w chatce za ogrodem, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy.Przybysz zmienił strój z podróżnego na wygodniejszy i udał się do sadu, by pozbierać owoce opadłe z przysadzistych grusz. Schylając się, wybierał jedynie te twarde – jako że tylko takie smakowały mężczyźnie, który wkrótce miał zawitać do tego sielskiego gniazdka.
Niebo   na   wschodzie   jaśniało,   wieszcząc   świt.   Korybut   zmierzwił czuprynę Miłosza, podpierającego się podbródkiem na wydatnym brzuchu starszego kochanka. Oczy młodzieńca uniosły się, ciemne, piękne i lśniące w blasku dogasających świec.
Król  spod  półprzymkniętych  powiek  obserwował  krągłość  pośladków chłopaka, smukły łuk pleców i kark, który tak lubił całować.
– O czym myślisz, mój panie?
– O tobie, mój aniele.
Miłosz uśmiechnął się smutno.
– Na pewno musisz już wracać do Kazimierza?
– Muszę, czekają tam na mnie. – Korybut westchnął spod serca, znów popatrzył w okno.
„Gdybym mógł zatrzymać czas”.
Trzy noce, które spędził w tym dworku, minęły jak jedna chwila. Ale czy nie jest tak ze wszystkim, co dobre w życiu?
– Muszę wracać – podjął. – Senatorowie z pewnością się niecierpliwią, intrygują, planują, jak wodzić mnie za nos. – Król dotknął wierzchem dłoni policzka Miłosza. – Tylko ty jeden jesteś mi wierny.
Młodzieniec musnął wargami głaszczące go palce.
– A mi cóż czynić? Wrócić do Warszawy, do tęsknoty za waszą miłością? – Myślałem o tym – uspokoił go Korybut. – Udasz się do Lwowa,
zapewnię ci tam złoto i kwaterę. Gdy stanę w mieście na czas kampaniiwojennej, będę mógł cię odwiedzać.
Miłosz uśmiechnął się i wyprężył jak wąż, owijając się wokół bioder kochanka.
Monarcha stęknął z rozkoszy, zapominając o perspektywie czekającego ich  rozstania  i  gorzkich  refleksjach  związanych  z  Eleonorą.  O  tym,  jak męcząca będzie dalsza podróż w jej towarzystwie.
Rozstał się z ukochanym przed świtem, przysięgając mu miłość i rychłe ponowne spotkanie. Tego samego dnia wyjechał z Lublina żegnany tłumnie, wywożąc z miasta nie tylko dobre wspomnienia, ale i kuferek ze złotem podarowany mu przez miejscowy kahał.
Przez całą drogę powrotną toczyły Wiśniowieckiego smutek i tęsknota, czyniąc go zgryźliwym i nieuprzejmym dla służby.
Jakby dopasowując się do nastroju króla, Kazimierz nad Wisłą powitał go pochmurnym niebem i mżawką nawiewaną od strony rzeki. Królowa przyjęła zaś męża pełnym urazy spojrzeniem i nużącymi wyrzutami.
– W końcu jesteś. – Głos Eleonory uderzał weń niczym kamienie ciskane przez tłum w jawnogrzesznicę. – Jesteś królem, najwyższym dowódcą wojsk unii! Masz dawać przykład, a ty co robisz? Uciekasz, by gzić się z tym młokosem,  marnotrawisz  czas  i  narażasz  się  na  wykrycie!  –  Z  furią zakończyła długą tyradę, którą go uraczyła, gdy nieopatrznie przekroczył drzwi jej alkowy.
Korybut przeszył ją złym wzrokiem.
– Znów mnie szpiegujesz? – zapytał szorstko. – Ostrzegałem cię przecież. – Ktoś musi dbać, byś nie narażał nas na śmieszność i ludzką wzgardę.
Czuwać, by nie rozniosły się plotki. Na Boga, gdyby tylko nasi wrogowie zdobyli dowód twojego ohydztwa…
Wiśniowiecki westchnął.
Nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, wysłuchiwać w kółko tychsamych wyrzutów i argumentów. Zresztą zawsze kończyło się tak samo. Każde z nich zostawało przy swym zdaniu.
–  Dobrze  wiesz,  że  nie  chciałem  wyruszać  z  Warszawy  –  rzekł zniechęcony.  –  Tylko  obiecane  przez  nuncjusza  papieskiego  pięćdziesiąt tysięcy dukatów skłoniło mnie do odgrywania tej farsy.
– Wstydem jest dla ciebie i dla mnie, że Ojciec Święty musiał pieniędzmi przekonywać cię, byś osobiście stanął na czele wyprawy. – Królowa cedziła słowa, jakby każde kosztowało ją złotą monetę.
– A czy papież lub twój brat cesarz stają na czele wojsk? – zbił jej argument. – Czy nie powierzają prowadzenia kampanii generałom?
– Obaj dzierżą władzę absolutną w swych państwach – odparła Eleonora zimno.  –  Twoje  panowanie  zaś  wciąż  podważane  jest  przez  człowieka, któremu tak ochoczo oddajesz ster nad armią.
– Może nie potrzebowałbym tak bardzo Sobieskiego, gdyby twój brat przysłał mi obiecaną piechotę i armaty – wypalił Korybut cierpko.
Królowa zbyła milczeniem trafny przytyk.
– Masz Paca i swego kuzyna, hetmana polnego – wskazała. – Aż rwą się do…
– Obaj nadają się co najwyżej na dowódców pułku, a nie całej armii – przerwał  jej  Michał.  –  Tylko  Sobieski  ma  dość  talentu,  doświadczenia i szczęścia, aby nie poprowadzić wszystkich naszych sił na zatracenie.
– A zatem poddasz się jak zwykle!? – Z oczu królowej posypały się iskry. – Ustąpisz władzy i sławy człowiekowi, który jeszcze niedawno naśmiewał się z ciebie i ze mnie? Jesteś tchórzem!
– A ty jesteś męcząca – westchnął Korybut ciężko. – Już nawet mnie nie złościsz, a gdy pomyślę, że jeszcze niedawno bałem się ciebie, ogarnia mnie śmiech. Dlatego dalej nie będziesz mi towarzyszyć w podróży – dodał po męsku. – Wracaj do Warszawy albo udaj się do Krakowa, weź ze sobąkapitana Reinharda. Jest mi to obojętne.
Eleonora poczerwieniała na twarzy. Była u kresu wytrzymałości, miała dość tej udręki bez względu na to, co powiedzą ludzie. Gdyby tylko Stwórca dał jej szansę wyrwać się z tego małżeństwa, chwyciłaby się jej bez wahania.
– Jesteś potworem i wybrykiem natury! – wybuchła od rozpierającej ją złości.  –  Nie  masz  prawa  mnie  tak  traktować,  nie  pozwolę  ci  na  to!  – Zagryzła wargi i szybko, by nie zobaczył łez w jej oczach, wybiegła z sali.
Trzasnęły pchnięte z furią drzwi.
Ledwo król został sam, chwycił go potworny skurcz serca. Opadł na krzesło  i  zgarbił  ramiona  pod  przygniatającym  bólem  w  piersi.  Te  ataki powtarzały cię coraz częściej, gdy się zdenerwował lub przemęczył. Upłynęła chwila,  nim  mógł  zaczerpnąć  swobodnie  oddechu.  Otarł  pot  z  czoła i podszedł do uchylonego okna.
W  powietrzu  czuło  się  nadciągającą  jesień.  Niektóre  liście  szumiące w koronach drzew zamieniły już soczystą zieleń na brąz i żółć. Wirowało babie lato, słońce grzało słabiej, zmęczone widać upalnym latem.
Przemijał  rok,  a  wraz  z  nim  powoli,  lecz  nieuchronnie  kończyła  się pewna opowieść.
Następnego  ranka  podczas  pożegnania  na  dziedzińcu  domostwa  król milczał,  czekając  z  kamiennym  wyrazem  twarzy,  aż  Eleonora  zasiądzie w  karocy.  Królowa,  nadąsana  i  chmurna,  ostentacyjnie  omijała  męża spojrzeniem, demonstrując wszem wobec, że spotkał ją afront.
Żadne nie odezwało się pierwsze, nie przemogło zapiekłej dumy i złości. Rozjechali się w gniewie i zwadzie, nie przeczuwając, że nigdy więcej się nie zobaczą.Trzy dni po opuszczeniu przez Michała Korybuta Lublina pożegnał się z  tym  miastem  także  jego  kochanek.  Wynagrodził  oboje  starych  sług, ofiarowując im po talarze, i wyszedł z dworku na podwórze, gdzie oczekiwał nań  powóz.  Zabierał  ze  sobą  jedynie  niewielki  kufer,  który  wcześniej przyjechał wraz z nim z Warszawy, i budzące miły dreszczyk wspomnienia.
Dzień był piękny i suchy, choć nie upalny. Doskonały na podróż. Młodzian   dostrzegł   na   mankiecie   rękawa   koszuli   rdzawą   plamkę,
wyglądającą na zakrzepłą krew. Potarł kciukiem zabrudzenie i zamyślony wsłuchał się w dzwony bijące na wzgórzu. A te, musiał przyznać, dzwoniły gromko jak na trwogę. Jakby wzywając mieszczan do czujności, przestrzegając dobrych ludzi, że nocą w ich sąsiedztwie objawił się diabeł.
Chłopak  nie  zwlekał  z  odjazdem.  Wsiadł  do  powozu,  a  ten  szparko, z  turkotem  kół  pomknął  groblą  ogrodzoną  przez  strzeliste  olchy,  minął suszące się na brzegu sieci i wyciągnięte łódki, pomknął przez mostek obok młyna, po czym wpadł na prowadzący na Lwów i Ruś Czerwoną trakt, jak zwykle tłoczny od wozów i jezdnych.
Gdy tylko kareta wtoczyła się na gościniec, zza olszyn na grobli wyłonił się  szlachcic  na  karym  ogierze.  Mężczyznę  wyróżniały  słuszny  wzrost i szerokie ramiona. Twarz miał ciemnawą, porośniętą zarostem, w którym lśniły  pasemka  rdzy.  Bystre,  czarne  jak  węgle  oczy  okolone  siateczką zmarszczek patrzyły za umykającym powozem.
Nim   zaprzęg   zniknął   w   kurzawie,   szlachcic   szturchnął   piętami wierzchowca i skierował go za oddalającym się młodzianem.ROZDZIAŁ IX
Diabelskie sprawki
Lublin, październik A.D. 1673
Drzwi zamknęły się za Mikołajem Raczkiem z głuchym, złowieszczym trzaskiem.  Zasłony  w  zakratowanych  oknach  wydęły  się  na  moment  od przeciągu  i  opadły  sflaczałe,  dotykając  bezgłośnie  posadzki.  Pierwszym wrażeniem, jakiego doświadczył sierżant, była cisza. Zdawała się wypełniać obszerną salę obrad lubelskiego magistratu, niemal ją rozsadzając.
Słabe   październikowe   słońce   prześwitywało   przez   wielkie   okna i rozrzucało blask po długiej i wysokiej ławie, za którą zwykle zasiadali miejscy rajcowie. Tego dnia większość wysokich krzeseł była wolna, prócz trzech   środkowych,   zajętych   przez   przypatrujących   się   sierżantowi patrycjuszy.
Było cicho. I chłodno.
A jednak Raczek pocił się jak diabli. Pocił się przez całą noc, nie mogąc zasnąć, i przez dzisiejszy ranek. Był mokry z lęku przed tym, co miał tu i teraz powiedzieć.Ruszył   spode   drzwi   w   kierunku   podwyższenia,   ze   spuszczonym wzrokiem, schyloną głową, człapiąc jak skazaniec prowadzony na szafot. Przystanął przy zydlu ustawionym naprzeciw ławy. Uniósł wzrok i jak się tego obawiał, napotkał czujne, nieprzyjazne spojrzenia.
–  Spocznijcie,  sierżancie  –  rzekł  sucho  burmistrz.  Minę  miał  ponurą i  bardzo  poważną.  –  Siadajcie  i  mówcie,  do  czego  doprowadziło  was śledztwo.
Raczek,  od  dziesięciu  lat  dowódca  straży  miejskiej,  okazyjnie  też  na posługach  Trybunału  Koronnego,  oblizał  suche  wargi.  Usiadł  na  karle i podkurczył długie nogi o guzowatych kolanach.
Wiercąc się, obiegł spojrzeniem członków rady.
Po  lewej  ręce  burmistrza  garbił  się  pan  Lewik,  człowiek  szanowany i   bogaty,   właściciel   kilku   kamienic,   apteki   i   farbiarni,   co   smrodem uprzykrzała ludziom życie i nijak nie szło przenieść jej za mury. Bo pan Lewik, jak tylko Raczek sięgał pamięcią, zasiadał w radzie i żadnej krzywdy zrobić sobie ani swym interesom nie pozwalał. A zresztą, jak sam mawiał, jemu wonienie z farbiarni nie przeszkadza. Pewnie dlatego że mieszkał na przeciwległym krańcu miasta, dodawali lublinianie. Zaraz obok kamienicy burmistrza,   nawiasem   mówiąc,   też   mającego   udziały   w   smrodzącej manufakturze.
Sierżant zerknął na prawo, na dostojną postać Jana Platera, kanonika od świętego   Jana   Chrzciciela.   Mężczyznę   niemłodego   już,   lecz   pełnego dostojeństwa,  o  jasnej  cerze  i  surowych  rysach.  Oczy  księdza,  lekko zmrużone i rozumne, wpatrywały się w strażnika z zaciekawieniem.
Czemu kanonik został dziś zaproszony, Raczek pytać nie musiał.
Bo po pierwsze zbrodnia tyczyła się osoby duchownej, przez swą posługę w domu dla sierot formalnie podległej zwierzchności kanonika. Po drugie zaś Jan  Plater  wielce  wpływowy  był  w  mieście  –  bez  jego  przychylnościi napomknienia na nabożeństwie nie sposób było, choćby i kto bardzo chciał, wybranym zostać do magistratu.
Burmistrz wypiął chudą pierś.
– Słuchamy, sierżancie, nie dajcie nam czekać – ponaglił nieprzyjaźnie. Raczek  odchrząknął.  Kolejna  kropla  potu  spłynęła  mu  po  karku  za
kołnierz kaftana.
– Winnych zbrodni na księdzu Grzybku wciąż nie ustalono – wychrypiał. – Choć udało mi się ustalić nowe poszlaki, które…
– Poszlaki! – Burmistrz prześwidrował sierżanta karcącym wzrokiem. – Upływa miesiąc od popełnienia w naszym dobrym mieście ohydnego mordu na  duchownym.  A  wy  przychodzicie  nam  tu  z  poszlakami  –  zabuczał z pretensją, pod którą ukrywała się groźba.
–   Śledztwo   jest   trudne   i   delikatnej   natury…   –   Raczek   oblizał spierzchnięte  wargi  i  przypomniał  zebranym  fakty:  –  Księdza  Grzybka znaleziono martwym, nagiego w łożu w pozycji na brzuchu, przywiązanego do poręczy skórzanymi paskami, a na jego pośladkach…
–  Wiemy,  co  tam  było  –  warknął  pan  Lewik.  –  Nie  ma  potrzeby, sierżancie, powtarzać tego ohydztwa przy księdzu Janie. – Nie trzeba nam tu retrospekcji, tylko wskazania winnego tego ohydnego gwałtu.
Sierżant Raczek, choć wiedział, że stąpa po kruchym lodzie, nie cofnął się na pewniejszy grunt.
–  Nie  bez  przyczyny  przypominam  waszym  wielmożnościom  fakty, o  których,  jak  widzę  i  słyszę,  raczylibyście  zapomnieć  –  odpowiedział, czując, jak wzbiera w nim gniew. – Przepytałem pacholęta z przytułku dla sierot prowadzonego przez ojca Grzybka i działy się tam sprawy, o jakich nie można mówić bez wstydu.
–  Dość! –  wycedził burmistrz.  –  Zeznania tych  młodzików to  ohyda
i potwarz rzucona na autorytet Kościoła, diabelski wymysł, za który rózgi imsię należą, dyby i pokuta.
–  Rózgi i wiązanie ksiądz Grzybek  przedkładał nad  insze zabawy.  – Raczek wykrzywił się, świadom boleśnie, że właśnie zaprzepaszcza sobie karierę. – Wszystkie pacholęta zgodnie potwierdziły to na przesłuchaniu.
Burmistrz  zbladł  i  zadygotał.  Spojrzał  błagalnie  w  stronę  Lewika, szukając u niego pomocy.
Farbiarz nie odezwał się, jeno pokręcił głową, jakby zdziwiony uporem sierżanta.
–  Ojciec  Grzybek  nakłaniał  ich  do  całowania  siebie  i  do  inszych przeciwnych naturze rzeczy – ciągnął nieugięty Raczek. – Który młodzik poddał się opresji, dostawał lepszą strawę i ubranie.
– Zatem uważacie, sierżancie, że to któryś z wychowanków popełnił zbrodnię, kierując się zemstą bądź zazdrością? – Głos kanonika, dźwięczny i ostry, przeciął gęstą ciszę, jak nóż tnie masło.
Raczek z wysiłkiem wytrzymał spojrzenie księdza.
– To nie mógł być nikt z sierocińca – oświadczył. – Tamtego wieczoru tylko jedna osoba opuściła przytułek i był nią ojciec Grzybek.
– Jesteś tego pewien, sierżancie? – Jan Plater wychylił się nad ławą.
–  Przepytałem  wszystkich  opiekunów  i  sieroty,  nikt  nie  opuszczał wspólnej sali przez całą noc.
Kanonik milczał przez chwilę. W tym czasie ani burmistrz, ani pan Lewik nie ośmielili się wtrącić słowa.
– Dokąd udał się ojciec Grzybek po opuszczeniu przytułku? – zapytał Plater. – Ustaliliście to, sierżancie, prawda?
– Wrócił do swej kamieniczki. Po drodze wstąpił do wyszynku i zakupił gąsior  kosztownego  wina,  który  znaleźliśmy  napoczęty  na  miejscu,  jako
i dwa pucharki.– Rozmawiał o czymś z oberżystą, gdy kupował trunek?
– O niczym ważnym, ale właściciel gospody twierdzi, że Grzybek wesół był, jak wychodził, nawet podśpiewywał pod nosem.
– Wesół był… – powtórzył kanonik z namysłem.
– Jak na jasełka. Wedle mej opinii spodziewał się gościa. I nie chciał, aby ktokolwiek o tej wizycie wiedział, dlatego na ten wieczór dał gospodyni wolne.
– Tedy nikt nie widział, aby kto odwiedzał ojca Grzybka? – upewnił się Jan Plater.
–  Tegom  nie  rzekł,  wielebny  ojcze  –  odparł  pospiesznie  sierżant.  – Żebrak  śpiący  pod  murem  opodal  kościoła  twierdzi,  że  po  zmroku  ktoś wszedł do kamienicy tylnym wejściem.
– Powiedział ów dobry człowiek coś więcej o tym wieczornym gościu? – Tyle, że był to mężczyzna, być może młody.
– To wszystko? – W głosie kanonika wyczuwało się rozczarowanie.
–  Nie  wszystko,  wasza  wielebność,  jeno  dalej  to  rojenia  jakoweś, niegodne  uszu  waszych  wielmożności.  Muszę  nadmienić,  że  świadek  to pijaczyna, taki, co dnia bez zaglądania do dzbana nie wytrzyma.
– Rojenia. – Kanonik uniósł brwi, dając wyraz zaciekawieniu. – Jakiego rodzaju?
Sierżant odchrząknął.
– Dziwne, wasza wielebność… Nadprzyrodzone.
– Nadprzyrodzone? – powtórzył Jan Plater, przypatrując się strażnikowi tak intensywnie, jakby w samą duszę chciał mu zajrzeć. – A dokładniej, sierżancie, jeśli można prosić? Dokładniej.
Raczek  zerknął na burmistrza,  który  zastygł z grymasem niechęci na ustach, i na pana Lewika obserwującego go z wyrazem twarzy sugerującym,że ma sierżanta za głupca, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty.
– Żebrak przysięgał, że nad ranem z kamienicy Grzybka wypełzł wąż – wydusił półgłosem Raczek.
– A białe myszy też widział? – zadrwił burmistrz, nie wytrzymawszy. – A szarańcze  i  pająki?  Mielibyśmy  wówczas  komplet  objawów  pijaczego delirium.
– Wspomniał tylko węża – odpowiedział sierżant. – Gad, bardzo dużych rozmiarów, jak twierdzi świadek, wypełzł oknem z sypialni księdza Grzybka, a potem rynną zsunął się na ziemię.
–  I  wszystko  to  widział  jakiś  moczygęba  w  ciemnym  zaułku?  – dopytywał  burmistrz,  lecz  napotkawszy  karcący  wzrok  kanonika,  zmełł dalsze drwiny w ustach i zwiesił głowę.
Jan Plater skupił wzrok na sierżancie.
– A ten wasz świadek to ktoś tutejszy?
– Tutejszy, lecz nie do końca swój – orzekł Raczek. – Żyd to, ale na naszą chrześcijańską wiarę jako dziecko został nawrócony. Zresztą wychował się w sierocińcu pod opieką ojca Grzybka, póki nie dorósł. Cieślą miał zostać i coś tam nawet dłubał w drewnie poza cechem, bo nikt takiego do siebie na ucznia przyjąć nie chciał. Ale potem rozpił się dokumentnie i skończył na żebractwie.  –  Sierżant  zmarszczył  czoło  w  zadumie.  –  Widać  żydowska dusza  w  nim  została  i  ścierpieć  nie  mogła,  że  na  prawdziwą  wiarę  go przechrzczono.
Kanonik  pokiwał  głową  dostojnie  i  poważnie,  zgadzając  się,  widać, z poglądem wyrażonym przez Raczka.
Długo milczeli.
– Niechybnie Żydzi dopuścili się tej zbrodni – przerwał ciszę pan Lewik, słusznie mniemając, że wielebny skończył przesłuchiwać sierżanta. – Dyć wszystko, co niegodziwe, to od Żydów. Pana naszego na śmierć wydali,skazując się na wieczne potępienie. Przed oblicze Kajfasza zawlekli i powzięli uchwałę, że trzeba go zabić. Sprawiedliwe więc będzie nałożenie Żydom opłaty na handel, a jak nie zapłacą, to młodzież podesłać, niechaj kilku mośków obiją, parę chałup splądrują – podsunął farbiarz, któremu, o czym wszyscy w mieście wiedzieli, mojżeszowi ze swą tandetą i wyrobami włókienniczymi w paradę wchodzili.
Jan Plater zmrużył oczy z namysłem.
– Nie na dziś ten pomysł, panie Lewik – odrzekł jakby z żalem. – Nie na dziś ani na jutro, jeśli o tym mowa. Będzie miesiąc ledwie, jak król gościł w mieście i Żydom opiekę obiecał, za co kahał pełny kuferek złota mu sprezentował. Nie należy ruchawek wzniecać, gdy król jegomość we Lwowie stanie na kilka tygodni, może dłużej. Zaraz by Żydy pognały tam ze skargą, kłopotu nam narobiły i jakich komisji. Po co nam to potrzebne? A co rok następny przyniesie, obaczymy. – Kanonik splótł palce dłoni. – I chwali się wam, panie Lewik, że pamiętacie z kazań, co napisano u Mateusza, jak lud żydowski przyjął na siebie winę za gehennę Pana naszego, jak wołał: „Krew jego na nas i na syny nasze”.
Wielebny zagryzł wargi, a oczy zalśniły mu jak ogniki.
– Chwali się wam – powtórzył – i zostanie zapamiętane tutaj, przez Kościół na ziemi, a potem w niebie. Wielu dobrych chrześcijan dziś nie chce o tym pamiętać i pojednania z Żydami szuka, a przecież Pisma i tego, co w  nim  jest,  podważać  ani  zmieniać  nie  można,  bo  przez  natchnionych Duchem Świętym jest spisane.
Zapadła cisza.
Każden z mężczyzn we własnym duchu ważył, co i jak tam rozegrało się przed Ponckim Piłatem.
– Tedy kto winien zbrodni? – dopytał z ciekawością burmistrz, wracając do  meritum  sprawy.  –  Toć  bez  winnego  ani  rusz,  musi  się  znaleźći przykładnie zostać osądzony.
–  Winny  zbrodni  jest  oczywisty  –  oświadczył  ksiądz  kanonik.  –  To diabeł. Owładnął umysłem i ciałem ojca Grzybka i przywiódł go do grzechu.
Słowa wielebnego wywołały zakłopotanie u panów rajców. Jan Plater udał, że tego nie dostrzega.
–  Tak  stanie  w  raporcie,  a  ja  potwierdzę  to  autorytetem  Kościoła  – powiedział i skupił wzrok na sierżancie. – Oczywiście szczegóły dochodzenia nigdy nie mogą wyjść na jaw, dla dobra miasta i wiary. Zeznania sierot należy spalić, czym zajmę się osobiście – dodał. – Wy zaś, Raczek, dobrze się spisaliście i rychłej nagrody za swą posługę wyglądajcie. Zgadza się, burmistrzu?
Zapytany łypnął niezbyt łaskawie na sierżanta, ale mus było przytaknąć, to przytaknął.
– To już wszystko, możecie odejść – wymamrotał burmistrz i ponurym spojrzeniem odprowadził sierżanta do drzwi.
Raczek wyszedł do holu, a potem schodami na parter i do drzwi, na słońce i wiatr, który osuszył mu mokre skronie i szyję.
Objął  wzrokiem  rynek.  Tenże  tętnił  gwarem  i  handlem,  ludzie  już zapomnieli o zbrodni i nie było do czego wracać. Kanonik nie mógł się mylić. Znał się przecież na rzeczy. Mówi, że diabła sprawka, znaczy się tak jest. I basta.
Sierżant poprawił wilgotny kołnierz ocierający mu boleśnie skórę.
A i sprawiedliwość, choć pokrętnie, zatryumfowała. Dręczyciel pacholąt poniósł  zasłużoną  karę,  a  Kościół  zachowa  nieskalaną  opinię.  Co  zaś ważniejsze, kanonik będzie miał u niego, Raczka, dług, a to wróży udaną karierę.
Strażnik uniósł rozmarzone spojrzenie na okna sali magistrackiej. Kto wie,  może  z  poparciem  Platera  i  on  zasiądzie  kiedy  przy  ławie  międzyrajcami?
A diabeł, jak to diabeł, już gdzie indziej szkodę czyni. Dyć taka to już czarcia natura.
Wąż i Ewa
Lwów, październik A.D. 1673
Czarna  karoca  ciągnięta  przez  kare  konie,  strzeżona  przez  ciemne postacie  dragonów  jadących  przed  zaprzęgiem  i  za  nim,  przetoczyła  się uliczkami  Lwowa  jak   fatum  mające  zawładnąć  miastem.   Turkot  kół i łomotanie podków o bruk urwały się dopiero w zniszczonej przez turecką artylerię uliczce, odgradzającej spalony konwent jezuitów od zgruzowanych przez kule armatnie kamieniczek. Większość wznoszących się tu dawniej budynków wciąż stała nieodbudowana, a te, co oparły się islamskiej nawale, chyliły  się  ku  ziemi,  krzywe  i  opuszczone,  łypiąc  dziurami  po  oknach i drzwiach, świszcząc złowróżbnie od hulającego w ich wnętrzach wiatru.
Miasto jakoś nie mogło dojść do siebie po oblężeniu, które pozostawiło w gruzie i popiele całe kwartały ulic. Olbrzymi okup zebrany dla mahometan i zamknięcie z powodu wojny szlaków handlowych z Mołdawią i Turcją nadwyrężyły kiesę mieszczan. A nowa wojna czająca się na horyzoncie nie dawała  wielkiej  nadziei  na  to,  że  sławna  Leopolis  –  perła  w  koronie Królestwa Polskiego – prędko powróci do dawnego bogactwa, znaczenia i blasku.
Woźnica   wstrzymał   chrapiące   konie,   te   zaś,   szarpiąc   powozem,wyhamowały przy murze, za którym wznosiły się wypalone kikuty drzew z klasztornego ogrójca.
Zapadła     cisza,     zakłócana     jedynie     prychaniem     wierzchowców i   przeciągłymi   smarknięciami   dragonów,   którzy   wydmuchiwali   kurz zatykający nozdrza. Poza tym zaułek zdawał się całkiem wymarły, nawet żebraków nie było widać ani nie przebiegł żaden bezdomny pies, choć akurat to może i nie winno budzić zadziwienia. Psów i kotów w ogóle jakby mniej wałęsało się po Lwowie od czasów oblężenia, gdy każdy gram mięsiwa był na wagę złota.
Z jednej z wypalonych, pochyło stojących kamieniczek wychynął wysoki szlachcic,  długim  krokiem  przemknął  do  drzwiczek  karocy,  otworzył  je i wsiadł do jej wnętrza.
Umościł się na kanapie. W środku pachniało jaśminem i piżmem, wonią kosztownych francuskich perfum. Zapach, miły zresztą i budzący dreszcz, roztaczał się od kobiety w woalce, zasiadającej przodem do woźnicy.
Mężczyzna wciągnął woń w nozdrza, jego ciemne oczy zalśniły, zagrały węzełki mięśni na okolonej zarostem krtani. W wyobraźni przemknął mu sprośny obraz tyczący jego i damy.
– Co masz dla mnie? – zapytała kobieta, nie odsłaniając oblicza.
– Młodzieniec, którego zlecono mi śledzić, jest we Lwowie od trzech tygodni – zaczął szlachcic. – To ciekawy przypadek, doprawdy ciekawy. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że przez całą mą karierę nie spotkałem się z czymś podobnym.
Dama w woalce pochyliła się ku rozmówcy.
–  Lepiej  niech  to  będzie  coś  wartego  mojej  podróży  –  przestrzegła z napięciem w głosie.
Mężczyzna uśmiechnął się leciuteńko, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły.–  Och,  z  pewnością  panią  zainteresuję.  Najlepiej  będzie,  gdy  zacznę relację od tamtego klasztoru w Brzesku, gdzie dzień po zabraniu młodzika do króla  zmarło  na  skutek  zatrucia  grzybami  dwunastu  mnichów  z  onego zgromadzenia. Zmarło, dodam, w męczarniach, jak przedstawił mi to jedyny ocalały  braciszek.  Mnich  ten  szczęściem  dla  siebie  odprawiał  tego  dnia pokutę o chlebie i wodzie z wyroku przeora za, przedstaw to sobie, waćpani, złamanie ślubów czystości z naszym piekielnym chłopaczkiem.
Łowca  mówił  dalej,  opowiadał,  co  wydarzyło  się  w  Lublinie.  Nie szczędził  damie  krwawych  i  okrutnych  szczegółów  przekazanych  mu  za kwotę dziesięciu talarów przez niejakiego Raczka, strażnika miejskiego.
Dama w woalce wysłuchała relacji w milczeniu, lecz mężczyzna, nawet nie widząc jej twarzy, nabył przekonania, że fakty, które podał, zmroziły słuchaczce krew w żyłach.
– Jeśli to prawda, co mówisz, waszmość… – Głos jej zadrżał. – Jeśli się nie mylisz…
– Nie mylę się, pani – zapewnił szlachcic. – Zajmuję się tą profesją od długiego czasu.
– Wiem, wiem. – Machnęła dłonią. – Jesteś najlepszy, dlatego też cię wynajęłam. Aczkolwiek niezwykle trudno mi uwierzyć w tę historię.
–   Dziwniejsze   rzeczy   widywałem.   –   Twarz   mężczyzny   nabrała mrocznego  wyrazu.  –  Choć  nie  przeczę,  w  tym  młodzieńcu  jest  coś przerażającego. Spotkałem niewielu ludzi o tak wypaczonej duszy.
– Wspomniałeś, że prócz tych dwóch przypadków z Brzeska i Lublina mogły być inne, wcześniej? – dopytywała kobieta.
– Podejrzewam, że musiał zacząć swój proceder znacznie wcześniej – odrzekł  spokojnie  łowca.  –  Zbyt  wielką  ma  wprawę  zarówno  w  samym zabijaniu, jak i w zacieraniu dowodów swej winy.
Długo milczeli. W końcu dama zapytała:– Kiedy będę mogła z nim pomówić?
–  Jutro,  tutaj,  o  tej  samej  porze  –  zdecydował  szlachcic.  –  Odkąd wiadoma osoba opuściła Lwów i udała się do obozu wojsk królewskich, młodzik  swawoli  po  karczmach,  szulerniach  i  zamtuzach.  Moi  ludzie obserwują go na okrągło. – Mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Co zapewne zadziwi waszmość panią, widywano go w towarzystwie niewiast.
Kobieta uniosła brwi pod woalką.
– Doprawdy kameleon z niego – mruknęła z lekką konsternacją. Szlachcic zmierzył swą rozmówczynię zdziwionym spojrzeniem.
– To takie zwierzę żyjące w zamorskich koloniach – objaśniła. – Podobne do małego smoka. Widziałam je w Paryżu u księcia… Nieważne jakiego. Grunt,  że  stworzenie  to  zmienia  barwę  swego  ciała  i  dostosowuje  ją  do otoczenia. Ma też bardzo długi język, którym chwyta owady jak nasza żaba, a  oczy…  te  najbardziej  zadziwiają.  Poruszają  się  osobno  we  wszystkich kierunkach. Dlatego bardzo trudno go schwytać – dodała z naciskiem.
– Rzeczywiście ciekawe musi być to stworzenie. I nawet jakoś pasuje do naszego chłopaka – odrzekł z namysłem szlachcic. – Tyle że choćby był on jako  ten  kameleon,  nic mu  to  nie pomoże.  Jutro  tu  go  dostarczę,  wedle zamówienia. A jego dalszy los będzie już w gestii waćpani.
Konie w zaprzęgu chrapały niespokojnie, tak samo jak poprzedniej nocy, zaułek był tak samo pusty i złowieszczo mroczny, nawet dragoni podobnie smarkali w rękawy. Wszystko zdawało się takie samo, ale przecie takie nie było. Świat się bowiem cały czas zmienia i nikt dwa razy nie wchodzi do tej samej rzeki.
Tym   razem   wysoki   szlachcic   wychynął   z   mroku   nie   sam,   lecz w towarzystwie dwóch drabów dorównujących mu wzrostem i szerokością ramion,   dźwigających   bagaż.   Pakunek   ów,   należy   dodać,   wierzgałi postękiwał, co nie robiło na mężczyznach najmniejszego wrażenia. Widać nie pierwszy to raz przychodziło im dostarczać podobny pakunek.
Szlachcic idący na przedzie zapukał w drzwiczki karocy, te rozwarły się szeroko i ukazała się w nich jasna kobieca dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu. Skinęła zapraszająco.
Para  drabów  sprawnie  umieściła  szamoczący  się  tobół  we  wnętrzu pojazdu.
– Jest związany – oświadczył szlachcic. – Zaskoczyliśmy go, ale i tak jeden z moich ludzi oberwał. Jak na takiego wymoczka chłopak dobrze radzi sobie z nożem.
– Twoja zapłata. – Dama wręczyła mu pękatą kaletę pobrzękującą złotem. Mężczyzna ukłonił się nisko i zamknął drzwiczki karocy.
Chłopak  przestał  się  miotać.  Wyprostował  swą  szczupłą  sylwetkę i położył skrępowane dłonie na kolanach. Kobieta powoli ściągnęła worek z głowy swego więźnia. Miłosz zakaszlał i głęboko odetchnął. Zamrugał i skupił wzrok na zakrytej woalką twarzy.
Milczeli, przypatrując się sobie w mdłym światełku lampki uwieszonej u sufitu.
– Czemu zawdzięczam to niepohamowane pragnienie rozmowy ze mną, mości kanclerzyno? – zapytał młokos z nutką drwiny. – Znacznie uprzejmiej byłoby poprosić.
Klara Pac na chwilę straciła pewność siebie.
– Skąd wiesz, kim jestem?
– Poznałem po głosie – wyjaśnił. – Kilka razy słyszałem waćpanią na zamku.
– To musiało być ponad rok temu? – Uniosła woalkę i odsłoniła twarz. Młodzieniec lekko się uśmiechnął i wciągnął powietrze w nozdrza.– I te perfumy, zmysłowe jak kobieta, która ich używa. Trudno pomylić waszmość panią z kimkolwiek innym.
Przygryzła wargi, wyczuwając, że staje się przedmiotem jego gierek.
– Właśnie w ten sposób wabisz do siebie mężczyzn? Swoje ofiary? Wychwyciła, jak drgnął. Odrobinę, niemal niedostrzegalnie.
–  Każdy  z  nich  szuka  ucieczki  przed  samym  sobą  i  kłamstwem,  do którego zmusza go świat. – Chłopak spochmurniał. – Ja tylko uwalniam ich od tego brzemienia.
Klara zerknęła na sztylet. Pięknie wykonany, o długim, wąskim ostrzu, leżący przy jej udzie. Na wszelki wypadek.
Pochwycił ją hipnotyzującym spojrzeniem głodnego węża.
Zadrżała.
Nagle twarz młodzika wydała się jej bardziej złowroga niż piękna, jakby naznaczona starym złem, które spoglądało na nią z głębi ciemnych oczu.
Odepchnęła  irracjonalny  niepokój,  diabeł  ma  z  pewnością  ważniejsze sprawy niż przebywanie z nią w powozie.
Chwilę milczeli.
–  Żadnego  zaprzeczania?  –  Kanclerzyna  przerwała  w  końcu  ciszę.  – Żadnych  błagań,  zapewnień  o  niewinności,  wmawiania  mi,  że  się  mylę? Poczytuję to niemal za lekceważenie, a do tego nie przywykłam – oznajmiła z groźbą.
– Prawda to trudna rzecz do zdefiniowania – odezwał się spokojnym głosem Miłosz. – Zwykle nie jest nią to, co się wydarzyło w rzeczywistości, lecz to, co przyjmuje za taką ogół. – Wydął usta w namyśle. – Czy w raju wąż skusił Ewę, czy może to ona przyszła do niego z gotową ofertą?
Klara uśmiechnęła się mimowolnie.
– Rzeczywiście trudno powiedzieć, jak było. A wracając na ziemię, jużw zeszłym roku kazałam sługom popytać o ciebie. Spadłeś jak meteor nie wiedzieć skąd i od razu trafiłeś do łoża Korybuta. Doszłam do wniosku, że ktoś cię wystawił królowi tam, na wielickim trakcie, jako przynętę. Wyszło mi, że tym kimś był niejaki Pieniążek, wtenczas starszy nad wozami, człek dotknięty nałogiem hazardu, mający wielkie długi. Które, nawiasem mówiąc, spłacił w tym czasie, gdy wskoczyłeś na kuśkę naszego monarchy. Niestety wkrótce potem Pieniążek został zamordowany w kościelnej krypcie. Niezwykły zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Miłosz, nawet jeśli coś sądził, zachował to dla siebie.
–   Nic   nie   odpowiesz?   –   Uniosła   brew.   –   Nie   zdradzisz   swych mocodawców, czy to ze strachu przed nimi, czy też kierując się lojalnością… A  przecież,  miarkuj  to  sobie,  mogę  zmusić  cię  do  mówienia,  uwięzić i torturami wydrzeć z tych pięknych warg wszelkie tajemnice.
– Owszem, możesz to uczynić, pani, i sprowadzić na siebie gniew króla – oświadczył młodzieniec. – A przecież zawzięty on jest na ciebie za tamtą historię z Warszawy. Nie wspominając, że podejrzewa cię o udział w śmierci swej matki.
– Gdyby naprawdę mnie podejrzewał, już by się mścił.
– Jest w nim cała gama sprzeczności, jak choćby to, że kochał matkę, lecz jednocześnie  bał  się  jej  i  skrycie  ją  nienawidził.  –  Na  ustach  chłopaka zagościł wątły uśmiech. – Może w głębi serca czuje ulgę, że ktoś uwolnił go od tego ciężaru. Co nie znaczy, że kiedykolwiek przyzna się do tego uczucia. Ma wielką wprawę w oszukiwaniu samego siebie.
– To dość powszechna cecha – mruknęła Klara. – A ty czym tłumaczysz siebie za popełnione występki? Krzywdą doznaną w dzieciństwie od jakiegoś mężczyzny?  A  może  zabijanie  zwyczajnie  sprawia  ci  przyjemność?  – Przyszpiliła go wzrokiem. – Czujesz się wtedy lepszy, gdy obserwujesz, jak wypływa z nich krew i gasną? Przez chwilę należą wyłącznie do ciebie?Miłosz przestał się uśmiechać.
– Pięknie opisane – rzekł z czujną miną. – Choć nie pojmuję, jakie to zbrodnie niby popełniłem.
– Choćby tę w Lublinie kilka tygodni temu, a wcześniej otrucie mnichów w klasztorze. – Odświeżyła mu pamięć drwiącym tonem. – Wszędzie, gdzie się zjawisz, prędzej czy później ktoś ginie. To wystarczy, byś skończył na szubienicy albo na stosie.
Twarz młodziana zmieniła się nieznacznie.
– Jak myślisz – ciągnęła Klara, napawając się tą zmianą – jak postąpi Korybut? Weźmie cię w obronę czy raczej poświęci? Jesteś dla niego wart więcej niźli reputacja i korona?
– Król mnie nie skrzywdzi.
–  Korybut  może  i  nie  –  przyznała  z  wystudiowanym  uśmiechem kanclerzyna. – Ale królowa, by uchronić swój honor, z pewnością. Zdejmie z męża ciężar podjęcia decyzji. A on w skrytości ducha będzie zadowolony, że ktoś wyręczył go w trudnym wyborze. Sam wiesz najlepiej, jak słaby i chwiejny jest to człowiek.
Po niepokoju w oczach chłopaka poznała, że trafiła w czuły punkt.
– Powiesisz się w lochu, nim zdążysz złożyć zeznania. Tak to będzie wyglądać. – Musnęła opuszkami palców jego policzek. – Jesteś mój, piękny Adonisie. Od teraz będziesz mi służył i wykonasz…
– Dziesięć tysięcy talarów – przerwał jej.
Klara zamrugała zbita z pantałyku.
– Słucham? – burknęła.
– Tyle chcę za jego śmierć. Po to tu przecież przyjechałaś – powiedział kąśliwym tonem. – Oszczędźmy sobie czasu.
– Ta kwota jest wielka, nawet dla mnie – odrzekła niespiesznie. – Czemumam ci płacić, skoro mogę kazać?
– Jeśli mi rozkażesz bez zapłaty, to ja przysięgnę ci posłuszeństwo, lecz jeszcze dziś napiszę do króla list z ostrzeżeniem o zamachu. A potem – Miłosz przyłożył złączone palce do ust i w nie dmuchnął – … zniknę.
– Wysoko grasz – wycedziła kanclerzyna przez zęby.
– Tylko tak potrafię.
Klara   przełknęła   ślinę.   Długo   milczała.   Teraz,   gdy   przyszło   jej zdecydować, powiedzieć ostatnie słowo, przeszył ją lęk.
– Zgoda – szepnęła.
Miłosz popatrzył jej w oczy, jakby oferując szansę na cofnięcie decyzji. Nie skorzystała.
– Kiedy to ma się stać? – zapytał.
Drgnęła, słysząc, jak obojętnie to powiedział.
– Przed zimą – odrzekła. – Karnawał chcę spędzić w Warszawie. – A zatem nie marnujmy czasu. Ustalmy, jak i kiedy dostanę zapłatę.ROZDZIAŁ X
My, Polacy
Październik A.D. 1673
To,  że  zbliżali  się  do  wojsk  koronnych  pod  Skwarzawą,  czuć  było w powietrzu na staje przed pierwszymi latrynami wykopanymi na obrzeżach obozu. Niemal trzydzieści tysięcy żołnierzy i kilka razy tyle koni musiało zostawiać po sobie cuchnący ślad, nie było na to rady.
Korybut  zatrzasnął  okienko  karocy  i  odjął  od  nozdrzy  perfumowaną chusteczkę.   Jego   wzrok   spoczął   na   biskupie   Olszowskim   siedzącym naprzeciw. Ekscelencja towarzyszył mu od wyjazdu ze Lwowa do obozu armii,  gdzie  mieli  się  spotkać  z  oboma  hetmanami  wielkimi:  polskim i litewskim.
Wiśniowiecki  powrócił  myślami  do  krótkiego,  ledwie  kilkudniowego pobytu w stolicy województwa ruskiego, gdzie nocą udało mu się uciec na parę godzin w objęcia Miłosza. Chłopak przybył do Lwowa kilka dni przed swym panem i zadomowił się w kamieniczce przy furcie żydowskiej, mającej osobny podjazd na tyłach i dyskretne wejście.Z  warg  Korybuta  uleciało  ciepłe  westchnienie  tęsknoty,  zastąpione grymasem w chwili, gdy ponownie szarpnął nim ból trzewi.
– Znów wrzód? – zapytał z troską Olszowski.
– Niestety, psia mać – przyznał król, ocierając pot z czoła.
Rano, w południe i wieczorem musiał pić ohydną miksturę sporządzoną przez medyka i przestrzegać diety. Aliści wrzód na trzewiach miał za nic serwowane  mu  leczenie,  rwał  i  męczył  okrutnie.  Jedynym  lekarstwem dającym  ulgę  było  mocne  wino,  akurat  zabronione  mu  surowo  przez konowała.  Monarcha  po  cichu  radził  sobie  z  tym  zakazem,  lecz  teraz, w obecności Olszowskiego, nie odważył się sięgnąć po ukrytą w skrzyneczce butelkę. Wiedział, że biskup do cna obrzydziłby mu podróż wyrzutami.
Na szczęście udręka miała się ku końcowi i wkrótce – Korybut przełknął głośno ślinę – będzie mógł się wreszcie napić.
–  Zażyję  miksturę,  gdy  staniemy  w  obozie  –  obiecał,  dostrzegając strapienie malujące się na obliczu towarzysza.
Niedługo  później  przywitały  ich  wiwaty  żołnierzy  zgromadzonych wzdłuż trasy przejazdu królewskiego orszaku. Najgłośniej krzyczeli nowo zaciężni, najliczniejsi w obozie. Weterani z zeszłorocznej kampanii przeciw Tatarom byli mniej wylewni, mając w sercach więcej lojalności dla Jana Sobieskiego niźli królewskiego majestatu.
Namiot monarszy rozstawiono w centrum obozu, tuż obok kwater obu hetmanów. Co od razu rzucało się w oczy, Michał Pac przybył na naradę bez swej armii, ale za to z silną eskortą strzelców i husarzy. Reszta wojska Wielkiego  Księstwa  została  we  własnym  obozie,  kilka  mil  od  miejsca rozłożenia  się  koroniarzy.  Co  –  jak  suponował  Olszowski,  jeszcze  gdy siedzieli w karocy – nie wróżyło dobrze nadchodzącej kampanii.
Pac i Sobieski w gronie oficerów wyszli powitać swego pana. Korybut nie  szczędził  obu  hetmanom  uprzejmości,  serwując  je  po  równo  międzyzwaśnionych ze sobą a hardych magnatów.
Ustawiwszy   zebranie   rady   wojennej   na   późniejszą   godzinę,   król jegomość udał się do swego namiotu, by wypocząć po podróży.
Gdy tylko opadły za nim płachty przy wejściu, oddzielając majestat od oczu poddanych, władca napoczął butelkę wina. Osuszył dwa puchary jeden za drugim, lecząc trunkiem boleści w brzuchu, po czym spoczął wygodnie na przygotowanym zawczasu przez dworaków łożu.
Wino   zaszumiało   mu   w   głowie,   przywołując   ciepłe   wspomnienia o Miłoszu. A także rozterki znane wszystkim kochankom, bez względu na czas, miejsce i płeć.
„Co teraz robi, z kim rozmawia?”
„Czy tęskni za mną tak dojmująco, jak ja tęsknię za nim?”
„Z  pewnością  tak”,  odpowiedział  sam  sobie.  Byli  przecież  dla  siebie stworzeni. Młodość i doświadczenie, żarliwość i opanowanie, uczeń i mistrz – kilka skojarzeń, w których, rzecz oczywista, siebie widział jako mentora, Miłosza zaś w roli pięknego efeba.
Mocne  wino  sklejało  powieki,  tłumiło  odgłosy  krzątającej  się  służby i podsycało mrzonki. Aż w końcu Korybut zapadł w drzemkę.
Osobą,  która  odważyła  się  przerwać  odpoczynek  króla,  był  biskup Olszowski.
– Narada, wasza miłość – przypomniał stanowczym głosem. – Już czas. Wiśniowiecki zerknął na plik papierzysk trzymanych przez ekscelencję
i skinął głową.
– Na Boga, nie wiem, co zrobiłbym bez ciebie i twej pomocy, księże biskupie – powiedział szczerze i zwlekł się z łoża. – Daj mi chwilę, zaraz będę gotów.
Wspomniana    chwila    trwała    równo    godzinę,    nim    wystrojony
i  wypudrowany  Korybut,  w  pełnym  blasku  swej  królewskiej  godności,przyjął obu hetmanów, mając u swego boku podkanclerzego Olszowskiego. Debatowali w wąskim gronie, siedząc zwróceni ku sobie twarzami. Obaj
hetmani przyjęli poczęstunek winem, co uwolniło monarchę od uciążliwej wstrzemięźliwości. Ksiądz biskup jako jedyny odmówił trunku, nie ośmielił się też przy dowódcach przypominać jego wysokości o zaleceniach medyka. Ograniczył się do pełnych wyrzutów spojrzeń.
Korybut udawał, że nie widzi dezaprobaty w oczach podkanclerzego. Liczył, że dobry alkohol rozładuje iskrzącą atmosferę między hetmanami, ale jak szybko pojął, nawet beczka okowity nie pogodziłaby obydwu nadętych wodzów.
– Dziękuję waszmość panom za trud włożony w przygotowanie armii – zaczął rozważnie, patrząc to na Paca, to na Sobieskiego, nie wyróżniając żadnego  z  nich.  –  Jak  przedstawił  mi  ksiądz  biskup,  wojsko  nasze  jest porządne, konne i dobrze wyposażone. Trzeba radzić zatem, jak należycie wykorzystać tę siłę.
– Oręż koronny gotowy jest do wymarszu na nieprzyjaciela – zapewnił Sobieski. – Czekamy tylko, aż Litwini dotrą do obozu. – Przytyk w jego głosie zabrzmiał aż nadto czytelnie.
Pac skrzywił usta, jakby poczuł w nich coś zgniłego.
– Idziemy, jak nam armaty pozwalają – zełgał w żywe oczy. Bo choć Litwini ciągnęli ze sobą moździerz, cztery działka sześciofuntowe i sześć czterofuntówek,    kolubrynę    przydatną    przy    oblężeniach    i    armatki regimentowe,  to  ślimaczego  tempa marszu  nie sposób  było  wytłumaczyć inaczej jak niechęcią do łączenia się z koroniarzami.
Wiedzieli to Korybut i Sobieski, wiedział również ksiądz biskup, lecz żaden z nich nie zadał kłamu słowom Michała Kazimierza, by nie podsycać niechęci między obydwoma nacjami.
Olszowski odchrząknął, przerywając milczenie.–  Hospodar mołdawski doniósł mi listownie,  że pod  Chocimiem stoi korpus  Husajna  paszy  liczący  dwadzieścia  tysięcy  ludzi.  Bisurmanom towarzyszy osiem tysięcy Mołdawian i Wołochów gotowych przejść na naszą stronę, gdy nadarzy się po temu sposobność.
–  A  sułtan?  –  zapytał  Pac.  –  Osobiście  prowadzi  główne  siły  jako zeszłego roku?
–  Kalif  nie  weźmie  udziału  w  tegorocznym  najeździe,  zatrzyma  się w  Iskaczy  nad  Dunajem  –  odpowiedział  podkanclerzy.  –  Wysłał  jednak w stronę granic Polski cztery tysiące Syryjczyków pod komendą bejlerbeja Aleppo Kapłana paszy.
– Jakby było nam inszych wrogów mało – mruknął Sobieski. – Na razie jest ich kilka tysięcy, ale Bóg raczy wiedzieć, ile ich jeszcze przybędzie z trzewi Azji, by zalać nas i zniewolić swą olbrzymią liczbą.
–  Tego  nie  wiemy,  mości  hetmanie  –  zgodził  się  Olszowski.  – Tymczasem siły nasze i mahometan są wyrównane. Sądzę zatem, że bez dalszego zwlekania musimy przejść z wojskiem na mołdawską stronę granicy i uderzeniem zmiażdżyć nieprzyjaciela.
Obaj hetmani przytaknęli, choć Pac jakby mniej entuzjastycznie.
– Siły litewskie winny jak najszybciej połączyć się z Polakami – rzekł z naciskiem król. – Nawet jeśli armaty miałyby jechać nocą.
Pac  łypnął  na  Korybuta  buntowniczo,  ale  nie  ważył  się  sprzeciwić otwarcie.
–  Ufam  przeto,  wasza  miłość,  że  zostaniesz  w  obozie  i  obejmiesz komendę  nad  połączoną  armią?  –  zapytał  Litwin,  zawieszając  ciężkie spojrzenie na synu Jaremy.
– Pragnę z całego serca zostać z wojskiem, mości hetmanie, ale zdrowie mi nie pozwala – odrzekł król. – Wrzody, rozumiesz waszmość, krwawią
i ból sprawiają mi okrutny. Medyk przeto zakazał mi forsowania się i zaleciłjak najrychlejszy powrót do Lwowa.
Twarz Paca posiniała z gniewu. Następny do objęcia komendy nad armią był hetman wielki koronny i Pac nie potrafił tego ścierpieć. Korybut odniósł wrażenie, że Litwin niemal dławił się z zawiści.
– Jeśli taka twa wola, miłościwy panie… – Michał Kazimierz wydusił te słowa, jakby pozbywał się z gardła ości. – Przypomnę wobec tego, że armia litewska   wedle   zwyczaju   stanowi   osobne   skrzydło   i   musi   zachować konsystencję i własne dowództwo.
– Za przypomnienie dziękuję, waszmość – powiedział dość uprzejmie król. – Nikt z tu obecnych nie ma zamiaru łamać ani praw, ani zwyczajów Rzeczypospolitej, które są kręgosłupem wolności naszych. – Dodał, kierując wymowne spojrzenie na Sobieskiego.
Przez następną godzinę debatowali, kędy przeprawić się przez Dniestr i gdzie zaatakować Turków, nim ci zaleją Polskę swą nawałą. Ustaliwszy, co należy i co można, hetmani i biskup pozostawili Korybuta z poczuciem, że to nie koniec napięć między Pacem a Sobieskim.
Król wychylił kolejny puchar z winem i zaległ w pościeli. Ból nie dawał mu  jednak  zasnąć,  kręcił  się  więc  i  wpatrywał  w  płomyczki  migoczące w tyglu obozowego piecyka.
Po jakiejś godzinie zniechęcony tą szarpaniną z Morfeuszem podniósł się z łoża, narzucił na ramiona podbity futrem płaszcz i wyszedł przed namiot.
Gwardziści  strzegący  spokoju  majestatu  spojrzeli  na  króla,  oczekując rozkazów, lecz Korybut pokazał im gestem, aby zostali na miejscu. Chciał się po prostu przewietrzyć, ochłodzić rozgrzane czoło. Nie spodziewał się, że napotka Tynera, który akurat obchodził warty.
– Przejdźmy się – zaproponował kapitanowi.
Skierowali  się  alejką  wytyczoną  przez  okazałe  namioty  senatorów
i  wyższych  oficerów  do  miejsca,  gdzie  stały  wbite  w  ziemię  sztandary.Chłodny wiatr owiewał im twarze, gdy w milczeniu patrzyli w stronę stepu, słuchając łopoczących chorągwi Orła Białego i Pogoni.
– Wracam do Lwowa – odezwał się król. – Nic tu po mnie. Jestem chory i obaj wiemy, że żaden ze mnie dowódca.
Tyner zerknął na wymęczoną cierpieniem twarz Korybuta.
– Pac musiał źle przyjąć tę nowinę – odgadł.
– Owszem. – Kąciki ust monarchy uniosły się delikatnie. – Choć hetman usilnie starał się ukryć zawiść i niezadowolenie.
Znów  chwilę  milczeli.  Orzeł  i  Pogoń  wybrzuszały  się  i  zwijały,  nie mogąc ni razu zatrzepotać w zgodnym rytmie. Jak dwa państwa i nacje, które reprezentowały.
– Czy to rozsądne, wasza miłość, zrażać do siebie Paców?
– Pacowie zanadto obrośli w pychę, mości kapitanie. Wydaje się im, że wszystko  w  królestwie  zależy  od  nich  –  skomentował  chłodno  król.  – Właściwe jest wobec tego zrównoważenie szalek władzy.
–  Divide et impera.  –  Tyner  odgadł  intencję  kryjącą  się  za  słowami Wiśniowieckiego.
–  Dziel  i  rządź  –  powtórzył  po  polsku  Korybut  i  przechylił  głowę w stronę kapitana.
–   Ostatnio   zajmują   mnie   Żywoty  cezarów.   Miałeś   okazję   kiedyś przeczytać?
– Jeszcze nie, panie.
– To polecam, bardzo pouczająca lektura. – Król zamilkł, unosząc wzrok na zachmurzone niebo.
–  Juliusza  Cezara  zabił  jego  przyjaciel  Brutus  –  podjął  strapionym głosem. – Augusta zapewne otruła żona, by zapewnić tron swemu synowi Tyberiuszowi, a tenże z kolei został uduszony we śnie przez swego bratankaKaligulę… A potem – monarcha opuścił wzrok na łopoczące dumnie sztandary – Klaudiusz, Neron, Tytus i Domicjan, wszyscy, którzy zasiedli na tronie, zostali pozbawieni życia przez swych najbliższych sprzymierzeńców bądź krewnych.
Korybut wydął usta w zadumie.
–  Wiesz,  że  Pacowie  z  początku  nie  chcieli  wyboru  mojej  osoby  na elekcji? Najpierw popierali Kondeusza, licząc, że Ludwik XIV obsypie ich złotem. Później wraz ze swymi poplecznikami przerzucili się na carewicza Fiodora, potem zaś Karola Lotaryńczyka. Z takiego męża Eleonora byłaby z pewnością dumna – dodał ze smutną autoironią.
Tyner opuścił wzrok i milczał.
Domyślał się powodu, dla którego Korybut chce jak najszybciej stanąć we Lwowie. Domyślał się, że to nie wrzody są główną przyczyną jego planu odjazdu. Nie potrafił też, pomimo całej sympatii dla władcy, nie współczuć Habsburżance jej trudnego losu.
– Zdradzą i mnie Pacowie – przepowiedział król. – Gdy tylko znajdzie się ktoś, kto lepiej zapłaci im za służbę. Wolę już Sobieskiego, który trwa przy jednej i tej samej polityce, choć przez ostatnie lata nie przyniosło mu to ni korzyści, ni uznania wśród obywateli. Co nie znaczy, że jestem naiwny i mu ufam. – Wiśniowiecki popatrzył na oficera. – Dlatego będziesz towarzyszył hetmanom w wyprawie jako moje uszy i oczy.
Tyner  poczuł,  jak  ściska  go  w  żołądku.  Znów  nawiedził  go  obraz wiedźmy i jej ponura przepowiednia.
„Śmierć przyjdzie po ciebie, gdy znów pokochasz kobietę” – powiedziała mu lata temu, po śmierci Marii. Tak przynajmniej zapamiętał słowa staruchy.
– Jestem na twe rozkazy, panie – wychrypiał.
Było ciemno, więc Korybut nie spostrzegł bladości na twarzy kapitana.
– Chcę otrzymywać od ciebie regularne raporty o przebiegu kampaniii nastrojach w wojsku – ciągnął król. – Jeśli będziesz miał w jakiejś sprawie własną opinię, nie wzbraniaj się jej przedstawić.
– Kto mnie zastąpi przy osobie waszej miłości?
– Lazar, wielokroć dowiódł swej wartości.
Bogusławowi pozostawało tylko skinąć głową. Italczyk znał się na swej profesji.
Długo milczeli. Trzepotały chorągwie, dął wiatr od stepu, niosąc zapach ziemi i traw.
Gdzieś  w  oddali  rozległo  się  wycie  wilczego  stada.  Było  w  tym nawoływaniu watahy coś smutnego, jakaś żałość. Tyner zadrżał, biorąc to zdarzenie za zły omen.
Korybut, jeśli coś sobie pomyślał na ten temat, zostawił refleksję dla siebie. Poprawił kołnierz płaszcza.
– Położę się – oznajmił i klepnął oficera w ramię. – Ty też odpocznij. Odszedł przygarbiony w kierunku namiotu. Bogusław odprowadził go
wzrokiem, a potem zaczął rozmyślać o dziecku i Charlotcie. O tym, jakim będzie ojcem i mężem.
„O ile wrócę żyw”.
Znów dał się słyszeć żałobny wilczy zew, tym razem głośniej i bliżej.
Z  obozu  wyruszyli  parę  dni  po  wyjeździe  króla,  doczekawszy  się w końcu przybycia Litwinów. Z początku pogoda dopisywała, sprzyjając wyprawie.  Złota  polska  jesień  malowała  lasy  w  złoto,  czerwień  i  brązy, słońce grzało przyjemnie, a wiatr chłodził zroszoną wysiłkiem skórę. Nie dziwota, że przy takiej aurze wojsko poruszało się prędko. W czasie marszu rozsyłane   na   patrole   chorągwie   przechwyciły   konwój   z   żywnością podążający do Kamieńca pod eskortą Tatarów, inne odparły ataki Lipkówi odbiły kilka małych fortec z rąk nieprzyjaciela.
Ryczało bydło prowadzone na zarżnięcie, kwiczały wieprzki w klatkach, gęgało i gdakało ptactwo, chrapały konie, ciągnąc wozy wypchane spyżą, prochem i bronią. Pomiędzy okrytymi plandeką wozami toczyły się karoce panów  senatorów  i  wyższych  dowódców,  chowając  w  swych  wnętrzach markietanki, zawsze gotowe usłużyć dzielnym obrońcom ojczyzny. Kroczyli piechurzy, łykając kurz i wąchając smród bijący od jeźdźców i zwierząt.
Cały  ten  wąż  trząsł  się  i  chybotał  rozciągnięty  na  prawie  pół  mili. Poruszał się traktem przez Kurowice, Przemyślany, Brzeżany i Podhajce. I tak aż do Dniestru.
Nad rzeką zastali pułkownika Motowidłę z dwoma tysiącami semenów i dragonów, gromadzących promy na przeprawę.
Jeszcze tego samego dnia zwołano naradę wojenną, na której panowie hetmani po raz kolejny okrutnie skłócili się ze sobą i znów Polacy i Litwini rozdzieli się i obozowali osobno. Te wstydliwe niesnaski musiały jak nic rozgniewać niebiosa, bo pod wieczór zaczęło padać. Z początku tylko siąpiło, potem deszcz wzmógł się, aż na koniec chlusnęło ulewą jakby na powtórkę biblijnego potopu.
I  lało  tak  przez  równy  tydzień,  topiąc  armię  w  błocie,  aż  panowie hetmani, zrugani ostro przez swych spowiedników, przed gniewem Bożym skruchę okazali za pychę i publicznie zgodę sobie przyrzekli.
Wtenczas lać przestało jak ręką odjął, chmury się rozstąpiły i wyszło na nieboskłon piękne słońce, co powszechnie uznano za dobry znak i Boże błogosławieństwo.
Niestety na tym cuda się skończyły – Dniestr nie rozstąpił się przed wojskiem  jak  Morze  Czerwone  przed  narodem  wybranym,  a  w  obozie zaczęło brakować chleba i wina. Do tego znów opóźnił się żołd, a dziewki z taboru darmo dawać nie chciały.Przeto morale wojska smutno zwisało.
Ludzie sarkali i kichali na zmianę, coraz częściej oglądając się za siebie, tam  skąd  przyszli.  Tedy  zaraz  hetmani,  przeczuwając  kłopoty,  zarządzili przeprawę, choć gotów był tylko jeden most, a i to licho postawiony.
Że most był kiepski, okazało się, kiedy wjechały nań najcięższe wozy z działami. O złym wyważeniu konstrukcji zaświadczyły trzask, kwik koni i ciężkie przekleństwa woźniców, gdy wóz taszczący lufy armatnie przechylił się i z hukiem zwalił na burtę, tarasując przejazd.
Kilkaset metrów dalej, tam gdzie północny brzeg łagodnie opadał do rzeki, przeprawiały się z kolei wpław chorągwie jazdy. Jeźdźcy rozebrani do rosołu wjeżdżali w zimny, rwący i ciemny od mułu nurt, wiodąc za sobą luzaki. Przez ulewy Dniestr wezbrał niebezpiecznie, tworząc wiry i osuwiska na dnie. Co rusz któryś z jeźdźców znikał na moment przykryty wodą lub zostawał porwany przez silny prąd. Niektórych wyławiano na czas z pomocą długich tyczek, inni, martwi i sini, kończyli w mogiłach wykopanych opodal obozu, jeśli w ogóle znaleziono ich ciała.
Tyner obserwował przeprawę jazdy bezpiecznie, z grzbietu wierzchowca. Miał też niezgorszy widok na most pontonowy i wywrócony wóz. Kilkunastu żołnierzy  wciąż bezskutecznie usiłowało  postawić pojazd  na kołach,  inni ratowali lufy armat, które wydostały się spod plandeki i omal nie zniknęły w wodnych odmętach.
– Do rzyci z taką robotą – skomentował zajście Grot, zgarbiony w siodle tuż obok kapitana. – O, znów jakiegoś wyłowili.
Rzeczywiście   niedaleko   miejsca,   w   którym   stali,   paru   piechurów wyciągnęło  z  nurtu  człowieka.  Jak  szybko  ocenił  Bogusław,  nie  do odratowania.
Wachmistrz wychylił się w siodle i splunął w błoto.– Jak zwykle u nas prowizorka, porządku żadnego – mruknął rozeźlony. – Jakby,  kurwa,  dwóch  mostów  albo  jednego  szerokiego  nie  można  było postawić.
Tyner skinął głową. Jemu również to wszystko się nie podobało. Obejrzał się na długi korowód wozów, karet i lawet czekających na przejazd na drugi brzeg.
Ludzie   nudzili   się,   zwierzęta   srały,   wszyscy   cuchnęli,   co   bardzo odpowiadało chmarom owadów krążącym nad długą kolumną.
Na szczęście zjawił się jakiś oficer z regimentu piechoty zaciężnej imć pana Potockiego. W płaszczu i kaftanie, z muszkieterskim kapeluszem na głowie prowadził grupkę żołnierzy z drągami. Dotarłszy na miejsce, oficer zaczął rugać woźnicę po niemiecku, na koniec lejąc nieboraka w pysk, coby cham popamiętał na dłużej.
Potem drąc się na całe gardło i złorzecząc, poczynił względny porządek wśród żołnierzy i pokierował ustawieniem zaprzęgu na koła.
Dragoni załadowali armaty pod plandekę i wóz zaturkotał na balach. Zwierzęta i ludzie czekający na przejazd ożywili się. Woły zaczęły ryczeć, konie  chrapać,  woźnice  kląć.  Tabor  zadrgał,  zatrzeszczał  ośkami  kół, zaskrzypiał  spojeniami  dyszli  i  skórzaną  uprzężą.  Ospale  niby  nażarta gąsienica ruszył na przeciwległy brzeg.
Tyner jako oficer łącznikowy króla nie musiał się przeprawiać wpław. Jak wszyscy wyżsi oficerowie skorzystał z mostu. Grot, służący tak znacznej osobistości, też nie musiał moczyć tyłka w zimnej rzece.
Jeszcze przed zmrokiem obaj znaleźli się po drugiej stronie Dniestru.
Mołdawia tym różniła się od Polski, że więcej tam było błota, drzew i kłujących chaszczy, przez co trzeba było straszliwie uważać, udając się za potrzebą, by nie podrapać zadka.A w krzaki biegali wszyscy i na potęgę, łącznie z panami oficerami, gdyż żarcie serwowane przez kuchnię było fatalne, spleśniałe od wilgoci i co tu kryć, niejadalne, choć pan hetman Sobieski twierdził, że jest dobre i zdrowe. Pewnikiem dlatego, że wraz z innymi magnatami stołował się osobno.
U Tynera także kotłowało się w żołądku. Przemoczony i smętny siedział wraz  z  Grotem  pod  rozpiętym  na  palikach  płótnem,  z  którego  ściekała deszczówka.
–  Znów  dziś  trzech  powiesili  –  oznajmił  Grot.  –  Dwóch  zaciężnych i kogoś z lekkiej jazdy.
Bogusław zerknął niechętnie na stary dąb rosnący na skraju obozu. Na grubych konarach drzewa dyndały ciała wspomnianych przez wachmistrza dezerterów. Wiatr szarpał zwłokami i roznosił po obozie skrzek gotowych na ucztę wron.
Niżej, przy korzeniach drzewa wybrzuszało się z ziemi trzydzieści bądź więcej mogił, w których spoczęły ofiary hetmańskiej surowości.
– Powinni ich zdjąć ze sznura – stwierdził smętnie Grot. – Przecie to chrześcijanie, nie godzi się tak.
Tyner skinął głową, zerkając w niemal pusty kubek. I jemu nie podobały się  te  egzekucje,  niemniej  rozumiał,  że  bez  nich  nie  sposób  było  dłużej utrzymać dyscypliny.
– Odetną ich po zmroku, jak się ludzie napatrzą – powiedział i zadarł głowę, patrząc w niebo, rozpłakane niczym młoda wdowa.
Pogoda  znów  się  zepsuła  kilka  dni  po  tym,  jak  przebyli  Dniestr.  Z powodu panującej wilgoci żołnierze cały czas chodzili w przemoczonych ubraniach.  Wielu  dostało  kaszlu  i  gorączki.  Przez  wszechobecne  błoto żołnierzom parciały i pękały buty. Sienniki nasiąkały, gdy tylko kładziono się na nich do snu. Brakowało wszystkiego, począwszy od spyży czy trunków, a skończywszy na paszy dla zwierząt. Zrobiło się też zimno, co samo w sobienie dziwiło w pierwszych dniach listopada, ale świadomość praw natury nijak nie mogła umniejszyć odczuwanych przez wojsko trudów i niewygód.
Tyner marzł i cierpiał jak inni, kuląc się przy dymiącym ognisku i żując suszoną baraninę. Brudny, okutany w przemoknięty płaszcz, nie zwracał już nawet uwagi na wciskającą się wszędzie wilgoć. Jedyną pociechą w tym mizernym  położeniu  był  bukłaczek  wina  wygrany  przez  Grota  w  grze karcianej z pancernymi kniazia Wiśniowieckiego.
Wino było miejscowe, zdobyte przez podjazd wysłany przez hetmana pod Suczawę,  gdzie  schronił  się  przed  Turkami  hospodar  Petryczejko.  Choć Mołdawianie  mieli  być  sojusznikami  przeciw  bisurmanom,  to  Polacy i  Litwini  bez  pardonu  rabowali  chłopów,  bojarów  i  cerkwie,  byle  tylko zdobyć   furaż,   odzienie,   strawę   i   napitek.   Wojna   bowiem   starym i niezmiennym zwyczajem musi żywić się sama.
Hetman Sobieski politycznie przeciwny był tym łupiestwom, starał się egzekwować dyscyplinę i karać winnych przestępstw, lecz wojsko wrzało niezadowoleniem, zaczęły się dezercje i bijatyki o żywność, gdyż w obozie panowała okropna drożyzna.
Na tym polegał paradoks wojaczki: duże armie łatwo zdobywały teren i były dość potężne, by toczyć bitwy i zdobywać twierdze, lecz po kilku tygodniach marszu zaczynało brakować wszystkiego, pojawiały się choroby i rozruchy, co groziło wybuchem buntu. O ludność cywilną nikt nie dbał, ta była niczym jagnię wydane na pastwę wilków.
Grot obgryzł ułamany paznokieć i splunął.
– Tak sobie myślę, czy Litwini nie wystawią nas do wiatru, gdy przyjdzie do walki? Żołd, który mieli otrzymać, nie dotarł. Ludzie gadają, że wcale pieniędzy nie będzie, że starszyzna i senatorowie wszystko rozkradli.
Tyner znał te pogłoski pleniące się wśród żołnierzy, gdy dola stawała się zła, a nastroje paskudne. Było dlań oczywiste, że jeśli prędko nie zetrą sięz nieprzyjacielem, armię czeka rozpad.
Usłyszeli człapanie przez błocko kogoś zbliżającego się do namiotu. Był to posłaniec od hetmana koronnego. Sobieski zapraszał kapitana do swej kwatery.
Bogusław nie zdziwił się wezwaniu – odkąd został mianowany przez króla oficerem łącznikowym, regularnie uczestniczył w odprawach sztabu. Narzucił na głowę płaszcz i ruszył przez szarobury obóz. Minął dymiącą kuchnię,  w  której  serwowano  dziś  rzepę  i  podłą  kaszę,  przeszedł  obok skulonych, ciemnych od błota piechurów i jezdnych okutanych w ubrania i  szmaty  zrabowane  okolicznej  ludności,  zwolnił  kroku  przy  pieńku,  na którym  ubiegłego  dnia  położyło  głowy  dwóch  oficerów  osądzonych  za kradzież żywności.
Zameldował  się  u  straży  strzegących  hetmana  i  w  końcu  znalazł  się w ciepłym i suchym namiocie magnata.
Choć spodziewał się odprawy oficerów, Jan Sobieski przyjął go sam, stojąc pochylony nad mapą rozpostartą na stole. Kapitan zasalutował.
– Bywałeś dość często w Mołdawii – odezwał się dowódca. – Dobrze mówię?
Po błysku w oczach Sobieskiego Tyner poznał, że hetman doskonale pamięta  ich  spotkanie  sprzed  dwóch  lat,  gdy  wstawiennictwo  kniahini Gryzeldy  uchroniło  Bogusława  przed  egzekucją  za  dezercję  i  rozbój, nawiasem mówiąc, dokonany właśnie w Mołdawii.
– Dobrze, wasza wielmożność. Bywało się tu i tam.
– No to pozwól, waszmość, i spojrzyj na mapę. Którędy to ruszyłbyś na nieprzyjaciela?
Tyner zbliżył się do stołu i pochylił nad rozrysowaną dość szczegółowo krainą.  Mapa  obejmowała  teren  od  niebosiężnych  szczytów  Karpat  na granicy z Siedmiogrodem aż po Budziak i Dzikie Pola, gdzie Dniestr wpadałdo Morza Czarnego.
Kapitan podziwiał zręcznie naszkicowane obrazki miast, dużych osad czy sławnych  klasztorów,  zdatnych,  aby  zamienić  je  w  twierdze.  Patrzył  na malowane kunsztownie wzgórza i lasy, na przecinające je rzeki płynące ku Dunajowi, za którym mahometanie twardą ręką gnębili chrześcijańskie ludy.
W miejscach, gdzie zatrzymały się wojska bisurmanów, stały drewniane figurki,  podobne  do  szachowych.  Jak  wyliczył  sobie  prędko  Tyner,  obie armie dzieliło siedem, może osiem dni marszu przez trudny teren.
–  Tu  bym  przeszedł  Prut.  –  Wskazał  palcem  przeprawę  znaną  mu z  wcześniejszych  pobytów  w  Mołdawii.  –  W  dwa  dni  staniemy  pod Chocimiem  i  odetniemy  Turków  od  Syryjczyków  Kapłana  paszy,  który z pewnością ruszy na nas spod Cecory.
Sobieski   słuchał,   marszcząc   brwi,   nie   zdradzając   się,   co   myśli o propozycji kapitana gwardii królewskiej.
–  To  oznacza  bitwę  –  rzekł  po  długim  namyśle.  –  Postawienie wszystkiego na jedną kartę. Jeśli poniesiemy porażkę, będziemy zgubieni, jako i cała Rzeczpospolita.
– Innej rady nie mam, dowódco, przy tym stanie wojska. Natychmiastowa bitwa lub odwrót, inaczej wszystko się rozlezie.
Hetman koronny zawiesił baczne spojrzenie na oficerze.
–  Tak  to  przedstawiasz,  waszmość,  królowi  w  raportach?  –  zapytał cierpko.
Tyner wyprostował ramiona.
–  Przekazuję  to,  co  widzę  i  słyszę.  Taki  dostałem  rozkaz  –  odparł, zachowując spokój. – Nie ma też w tym żadnej tajemnicy.
Sobieski potarł wąsa.
– Nie podejrzewam cię o złą wolę – załagodził. – Przynajmniej stale trzymasz się jednej strony, nie przeskakujesz z partii do partii niczym wszyspod spódnicy ladacznicy. – Hetman zamilkł i popatrzył na mapę.
–    Obejmiesz,    waszmość,    komendę    nad    regimentem    dragonów królewskich  –  oznajmił,  unosząc  wzrok  na  Tynera.  –  Szkoda,  by  tak obeznany z wojaczką oficer marnował się w sztabie.
Bogusław podziękował, robiąc dobrą minę do złej gry, ale opuścił namiot magnata w podłym nastroju.
Myślał o Charlotcie i dziecku.
Teraz, gdy miał dla kogo żyć, nie uśmiechało mu się zgrywać bohatera i ryzykować życia.
Problem w tym, że gdy wybucha wojna, mężczyzna nie ma wielkiego wyboru.
Wyruszyli o świcie, wpierw jazda, potem tabory i piechota. Podążali pośród krzyków czeladzi i rżenia koni przez bukowińskie lasy porastające wzgórza i doliny, przez jary, cieśniny i wykroty. Drogi, jeśli takie były, zostały zalane przez występujące z koryt strumienie. Tam, gdzie błoto było najgorsze, kładziono faszynę i ścięte pnie drzew.
Jazda w tych warunkach jak zwykle radziła sobie lepiej, gdy piesi i tabór grzęźli w szlamie, a wozy zapadały się pod własnym ciężarem. A jednak wbrew pogodzie i trudnemu terenowi wysłane przez hetmanów podjazdy już rankiem następnego dnia ujrzały z zalesionych wzniesień Chocim.
Tyner  postanowił  obejrzeć  mahometańskie  umocnienia  i  w  tym  celu wspiął  się  wraz  z  Grotem  na  jedno  ze  wzgórz.  Poganie  rozłożyli  się warownie na rozległym płaskowyżu, od północy i południa chronieni przez jary i wąwozy, a także przez zamek połączony mostem z nieprzyjacielskim obozem.
Stojąc pod rozłożystym bukiem, kapitan obserwował przez lunetę paszczearmat ustawionych na zygzakowatym wale, wzmocnionym fosą i palisadą. Podziwiał wielkie stada koni, mułów i wielbłądów pasące się nad Dniestrem, opodal mostu, który łączył obóz turecki z północnym brzegiem i rozłożoną tam wsią. Za fortyfikacjami tłoczno było od namiotów, wozów i pobudowanych przez bisurmanów stajni i warsztatów.
Widział     janczarów     w     charakterystycznych     nakryciach     głowy, obsadzających bramy wiodące do wnętrza obozu, formującą się kawalerię spahisów,   niewolników   z   koszami   wypełnionymi   ziemią,   którzy   pod nadzorem majstrów umacniali wały podmyte przez ulewy.
– Dobrze się przygotowali, psie syny – mruknął kwaśno Grot, opierając się ramieniem o buk. – Jedyny sposób to przebić się przez bramy.
Kapitan  skinął  głową.  Obaj  wiedzieli,  że  taki  atak,  nawet  jeśli  się powiedzie, będzie oznaczał duże straty.
Obejrzawszy  sobie,  co  trzeba,  wrócili  do  obozu,  gdzie  do  zmierzchu nadciągnęły także regimenty piechoty, wozy i armaty.
Wojska polsko-litewskie stanęły dość blisko twierdzy, lecz pan hetman koronny nie kazał żołnierzom brać łopat i kilofów, by sypać wały. Tyner domyślił  się,  że  następnego  dnia  czeka  ich  szturm.  Potwierdziło  się  to podczas odprawy dla oficerów zarządzonej w namiocie dowódcy. Sobieski wraz z Pacem wyznaczyli poszczególnym pułkom i regimentom cele ataku i przykazali, by wojsko rankiem zajęło wyznaczone pozycje.
Wracając od hetmana, Bogusław przeszedł się między ogniskami swych podkomendnych, sprawdzając broń i ilość amunicji. Okazało się, że Grot dopilnował wszystkiego w regimencie pod jego nieobecność i kapitan mógł być kontent.
Wrócił  pod  namiot,  który  dzielił  z  wachmistrzem.  Tomasz  siedział zgarbiony nad ogniem i wyjadał z kociołka resztkę kaszy jaglanej. Na widok Tynera   podniósł   wyżej   naczynie,   wykazując   godną   pochwały   chęćpodzielenia się strawą.
Ten  pokręcił  przecząco  głową,  obawiając  się,  że  kolejna  porcja  tego paskudztwa zwyczajnie nie przejdzie mu przez gardło.
Zwalił się ze stęknięciem obok wachmistrza, ściągnął buty i odwinął przemoczone onuce. Przez dłuższą chwilę wygrzewał stopy w cieple ogniska.
– Co postanowił hetman? – Grot nie powstrzymał ciekawości. – Będzie szturm?
– Będzie, a my idziemy w pierwszej linii.
Na twarz wachmistrza wypłynął nieładny grymas. Tyner nie dziwił mu się. Atakujący na przedzie zawsze giną częściej niż ich towarzysze broni kroczący z tyłu. Niestety rozkaz był jednoznaczny – mieli wraz z większą częścią piechoty i dragonii przypuścić atak na Bramę Jaską.
Położyli się do snu. Grot wkrótce chrapał w najlepsze, ale Bogusław przez długie godziny kręcił się z boku na bok. Rozmyślał o Charlotcie i o tym,  co  się stanie,  gdy  nie wróci do  niej i do  dziecka.  Być może jutro polegnie, zastrzelony bądź zadźgany. Od tego myślenia ściskało go w piersi i żołądku, a strach podgryzał go niczym wygłodzone pluskwy.
W końcu zmogło go zmęczenie.ROZDZIAŁ XI
Ulotne chwile
Znów  był  szczęśliwy,  że  choć  przez  chwilę  może  być  w  ramionach Miłosza, spędzić z ukochanym trochę czasu, cieszyć się jego obecnością, rozmową i młodym ciałem.
Korybut westchnął spocony i zdyszany, mając świadomość, że idylla nie będzie trwać w nieskończoność. Zbyt często widywano go wchodzącego do tej kamieniczki po zmroku, by nie wywoływało to plotek.
– Czym martwi się mój pan? – Kochanek wydostał się spomiędzy ud Michała Wiśniowieckiego i wyciągnął się u jego boku, podparłszy głowę na zgiętej ręce.
– Wojną – skłamał król. – Wieści z Mołdawii nie brzmią optymistycznie. – Czy coś nam grozi?
Korybut uśmiechnął się, uspokajając chłopaka. Miłosz był taki bezbronny i wrażliwy, potrzebował opieki kogoś silnego i starszego. Tak go postrzegał król,  albowiem  miłość  i  władza  sprawiają,  że  człowiek  odrywa  się  od rzeczywistości.
– We Lwowie jesteśmy bezpieczni, kochany. Nawet jeśli nasza armiaponiesie klęskę, będzie czas na podjęcie rozmów pokojowych z sułtanem i wycofanie się do Warszawy.
Monarcha brał pod uwagę, że śmiały plan Sobieskiego nie powiedzie się i spotka go ten sam los, co jego pradziada Stanisława Żółkiewskiego, też hetmana  wielkiego  koronnego,  który  poległ  pięćdziesiąt  lat  wcześniej  na polach Mołdawii w wojnie przeciw mahometanom.
„Znaków było wiele, jako i przyszłych korzyści, gdyby tylko hetman Sobieski, a może i Pac zginęli od tureckiego oręża”, pomyślał rozmarzony. Klęska militarna mogła się zmienić w polityczne zwycięstwo. Ileż starostw i urzędów zostałoby zwolnionych. Rozdając je lojalnym magnatom, Michał Korybut mógłby utworzyć od nowa zwarte stronnictwo królewskie i tym razem to on stanąłby realnie na czele partii.
„Jestem młody. Mam czas, by pozostawić po sobie coś wielkiego, zadbać o porządek i zgodę w ojczyźnie”.
Z marzeń wydarło go szarpnięcie bólu w żołądku. Skrzywił się, co nie umknęło uwadze Miłosza.
– Znów wrzody? – zapytał chłopak z troską.
– Tak, lekarstwa nie pomagają.
– Przyniosę wino – zaproponował młodzieniec i zsunął się z łóżka. Korybut  zawiesił  wzrok  na  linii  kręgosłupa  zagłębiającej  się  między
pośladki ukochanego. Miłosz obrócił się, czując na sobie wzrok starszego kochanka, i spuścił zawstydzony wzrok.
Wręczył królowi puchar.
– Mocne i korzenne. Ormianin, od którego je nabyłem, twierdzi, że leczy wszelkie dolegliwości.
Korybut powąchał trunek – pachniał wyśmienicie. Wypił od razu cały puchar.
– Dziwny smak. – Oblizał wargi i oddał naczynie chłopakowi.– Wkrótce cały ból ustąpi, mój panie. – W oczach Miłosza był jakiś smutek. – Nic nie będzie cię trapiło.
Wiśniowiecki pogładził go z wdzięcznością po policzku.
– Tylko ty o mnie prawdziwie dbasz.
Zakręciło mu się w głowie. Ułożył się na poduszce.
Szczęśliwy choć przez chwilę.
W imię Boże
11 listopada A.D. 1673
Chatka była niska i spadziście zadaszona, porosła mchem i koloniami jasnych grzybów.
Tyner wlepił wzrok w siedzibę wiedźmy i potarł dłonią szramę na szyi pozostawioną przez sznur, gdy bez powodzenia wieszał się po śmierci żony.
Zgarbiwszy ramiona, podreptał do drzwi. Te uchyliły się, jeszcze nim zapukał, i zobaczył nad sobą brodatą, nieco tępawą twarz wielkoluda, który mieszkał z czarownicą.
– Wpuść waszmość pana – rozległ się głos z wnętrza.
Brodacz odsunął się, robiąc gościowi przejście. Tyner schylił głowę, aby nie walnąć o powałę, i wkroczył do ciemnej izdebki.
Starucha siedziała na zydlu przy palenisku, grzejąc dłonie. Nawet nie spojrzała na przybysza.
Bogusław omiótł wzrokiem wypchane zwierzęta stojące na kufrach. Były tam lisy, borsuk, ryś, a nawet wilk. Z ptaków – sokoły, pustułki, wszelkie rodzaje sów i puchacze. Jeden z futrzaków okazał się żyw: wielki czarny kotzamrugał zielonymi oczyma i zeskoczył na klepisko.
Zbliżył się do Tynera i zaczął ocierać mu się o nogi.
– Poznał swego – odezwała się stara.
Co to miało niby znaczyć, nie wyjaśniła. Zwróciła pomarszczoną twarz ku gościowi i chwyciła laskę opartą o kolano. Wspomagając się nią, wstała z zydla i podeszła do cebrzyka z wodą.
– Podejdź no tutaj i daj rękę – powiedziała.
Bogusław zawahał się, ale postąpił w przód.
Znalazłszy się nad cebrzykiem, ujrzał swoje odbicie – młodą i wąsatą twarz o zapadniętych policzkach i przekrwionych od wódki oczach.
W ręku starej błysnął kozik. Ostrze nacięło skórę na palcu Tynera i do tafli jasnej wody skapnęło kilka kropel.
–  Przesuń  się.  –  Szturchnęła  go  końcówką  laski  i  pochyliła  się  nad cebrzykiem.
Wymamrotała  coś,  czego  Bogusław  nie  rozumiał.  Woda  w  naczyniu zmarszczyła  się  i  rozlała  w  kręgi,  lecz  poza  tym  nie  wydarzyło  się  nic nadprzyrodzonego.
Wiedźma skończyła szeptać i uniosła wzrok na twarz przybysza. Przez chwilę wpatrywała się w nią z uwagą, jak na ciekawy okaz do swej kolekcji wypchanych stworzeń.
– Nie próbuj drugi raz targać się na swe życie – zabuczała. – Kostucha cię nie chce, poszła sobie gdzie indziej.
Spojrzała ponad ramię Tynera, jakby spodziewała się coś tam zobaczyć. – Ale cień śmierci wisi nad tobą – podjęła. – Mroczny i silny, obarczać
będzie każdego, kto znajdzie się przy tobie. Zostaniesz sam, gdyż nikt nie będzie chciał przystawać z przeklętnikiem.
Bogusław skrzywił się, słysząc złą przepowiednię. Uleciała zeń nadziejana lepsze życie.
– Nie zginiesz jeszcze długo, kochanku śmierci – powtórzyła stara. – Minie wiele lat, nim kostucha znów pochyli się nad tobą i cię zabierze.
Tyner przełknął gulę zatykającą mu gardło.
– Kiedy to się wydarzy?
–  Kiedy  przyjdzie  na  ciebie  czas.  Gdy  twe  serce  się  zagoi  i  znów pokochasz kobietę.
– Kochałem i zawsze będę kochał Marię – wychrypiał.
Wydęła usta w pobłażliwym grymasie.
–  Żadna  miłość  nie  jest  ostateczna,  w  przeciwieństwie  do  śmierci  – rzekła. – Idź w pokoju i nie próbuj się zabić. Skończ z rozpaczą i piciem, bo twój los nie leży na dnie butelki.
Przez chwilę czekał, aby coś dodała, ale wiedźma tylko pokazała mu laską wyjście.
Tyner wręczył jej monetę i opuścił chatę.
Na  dworze  słońce  czerwieniło  się  nisko  nad  horyzontem,  po  niebie krążyły stada ptaków. Wiatr przywiał od stepu zapach trawy i kwiecia.
Bogusław otrząsnął się i zrobił pierwszy krok ku nowemu życiu.
Zlata  patrzyła  przez  okienko  na  oddalającego  się  mężczyznę,  jego zgarbione ramiona i szerokie plecy.
– Opróżnij cebrzyk – zwróciła się do Iwajły.
Olbrzym wyniósł naczynie na dwór i chlusnął wodą na trawę.
Stara przez chwilę obserwowała ziemię, po czym schyliła się i podniosła kamyk. Z nikłym uśmiechem wróciła do izby i wrzuciła skalistą grudkę do dzbana. Na później.
Patrząc w cebrzyk, widziała, że kamyk przyda się jeszcze w dalekiejprzyszłości, gdy odwiedzi ją młoda kobieta uciekająca przed samą sobą.
Przyśniła mu się starucha i to, jak przepowiedziała mu życie i śmierć. Bogusław ocknął się z tłukącym sercem i głową wypełnioną wspomnieniami.
Pamiętał, że gdy kilka lat później odwiedził wiedźmę, w miejscu jej chaty zastał pogorzelisko. Dowiedział się w mieście, że księża dopięli swego i na kobietę został nałożony areszt.
Ostrzeżona przez diabła czy wdzięcznych jej ludzi zbiegła, nim nadeszły straże. Umknęła w nieznane wraz ze swym brodatym pomocnikiem.
Gdzieś w gąszczu drzew zahuczał puchacz, zwiastując bielący się świt. Wokół Tynera budzili się zziębnięci ludzie,  zewsząd  dochodziły  odgłosy smarkania i kaszlu. Bogusław pocieszał się jedynie, że mahometanie nawykli do mocnego słońca cierpią na zimnie o wiele bardziej.
Popatrzył  na  wschód.  Jaśniało  już  i  wkrótce  należało  się  spodziewać pierwszych rozkazów tyczących formowania szyków.
Kapitan  otrząsnął  się  z  ponurych  przeczuć  i  skupił  na  dopilnowaniu podległych  mu  żołnierzy.  Wydatnie  wspomógł  go  w  tym  Grot,  rzucając przekleństwa  na  maruderów.  Jeszcze  nim  zagrały  obozowe  trąbki,  jego regiment był już na nogach, ludzie jedli chleb i solone mięso, po raz kolejny sprawdzali  broń.  W  większości  milczeli  niczym  żałobnicy  skupieni  nad grobem kogoś bliskiego.
Tyner wiedział, że czują strach, on także się bał. A na strach najlepiej pomaga wiara w Boga i modlitwa. Pociechę duchową zapewnił żołnierzom kapelan  towarzyszący  wyprawie.  W  krótkim  kazaniu  nie  było  słowa o miłosierdziu ani przebaczaniu win nieprzyjaciołom naszym, nie było słowa zachęty,  by  przyjmować  ich  pod  strzechy  i  do  stołu.  Było  za  to  wiele o  zabijaniu  w  imię  Boże  i  obietnica,  że  ten,  kto  polegnie  w  obronie chrześcijańskiej wiary i Kościoła, dostąpi zbawienia.Ludzie  słuchali  w  milczeniu,  poważni  i  skupieni,  garbiąc  się  pod ciężarem niewidocznej, lecz bliskiej i wyczuwanej przez każdego śmierci.
Od obozu Turków wiatr niósł śpiew muezina i głosy mułłów, którzy recytowali z pamięci sury Koranu wzywające do męczeńskiej śmierci w imię islamu.  Modlitwy  obu  wyznań  spotkały  się  pośrodku  pustego  przedpola szańców, na którym wkrótce miała rozegrać się rzeź.
Gdy słońce wzeszło nad czubki drzewek, modły urwały się, zastąpione przez rżenie koni, parskanie wielbłądów, zgrzytnięcia osiek kół ciągniętych na lawetach armat, szczęk niesionej broni i skrzypienie skórzanych pasków do ładownic na kule i proch.
Ludzie   przekrzykiwali   się   i   klęli   po   arabsku,   turecku,   asyryjsku, zwoływali się po bośniacku i po albańsku, bejowie i dowódcy mniejszych oddziałów  nie  żałowali  żołnierzom  szturchańców  i  batów,  by  zapędzić wieloetniczny tłum na wały, pod które podeszły Lachy.
Kasim, syn Musy, szedł w tym gęstym tłumie, dźwigając ciężki muszkiet i bułat, drżąc z zimna i wystawiając smagłą twarz ku blademu słońcu. Tak jak inni mężczyźni z jego oddziału urodził się nad brzegami Tygrysu, w wiosce odległej o dzień drogi od Mosulu, i nie nawykł do takiego chłodu.
Jego  ojciec  był  garncarzem  jak  wszyscy  w  rodzinie  od  pokoleń. Dzierżawił też spłachetek ziemi obejmujący wzgórze nad rzeką, odpowiedni do wypasu kóz i owiec.
Musa był dobrym, choć surowym człowiekiem. Krótko trzymał swych dziewięciu synów i osiem córek, nie rozpieszczał swych trzech żon i gdy trzeba było, nie żałował im rózg. Potrafił też zapewnić byt licznej rodzinie. Kasim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek cierpieli głód.
W domu rodzinnym Kasim spędził szczęśliwe dzieciństwo i młodość. Wszystko, co potrzebował wiedzieć o świecie, wpoili mu ojciec i wioskowymułła. Zapewne zostałby garncarzem, przez całe życie wybierał glinę z rzeki, by formować z niej naczynia i sprzedawać je w Mosulu przy targu niewolników, gdyby nie pożar spowodowany przez świeżo poślubioną, czwartą żonę ojca.
Jasmin miała dwanaście lat, była radosna i niefrasobliwa. Którejś nocy zbiła  lampkę  z  olejem  skalnym  tryskającym  ze  szczelin  w  ziemi  na pobliskich wzgórzach. W kilka chwil żarłoczne płomienie rozprzestrzeniły się i pochłonęły dom i warsztat, pozbawiając rodzinę dobytku i części stada. Ojciec opłakiwał tę stratę bardziej niż młodziutką żonę, sprawczynię ich nieszczęścia, która zginęła w pożarze.
Zostali z niczym, zdani na łaskę mieszkańców wioski i pomoc dalszej rodziny. Każdy syn musiał zacząć szukać zajęcia dla siebie. Kasim zdołał się zatrudnić jako poganiacz wielbłądów. Praca była ciężka, choć w młodości parał się nią nawet prorok Mahomet, a zapłata starczała tylko na to, aby raz dziennie kupić sobie jęczmienny placek i garść daktyli. Nauczył się też, że wielbłądy to wredne stworzenia, plują i gryzą znienacka, gdy tylko człowiek na moment utraci czujność.
Los na powrót uśmiechnął się do chłopaka w mieście Sivas, gdy na jego drodze   stanęli   werbownicy   wysłani   przez   wielmożnego   Jahaya-beja, wojskowego  zarządcę  prowincji.  Byli  to  weterani  wielu  bitew,  ubrani dostatnio  i  obuci.  Kasim  z  otwartymi  ustami  wysłuchiwał  ich  opowieści o   rozległych   krainach   podległych   kalifowi   panującemu   w   Stambule, o zwycięstwach armii islamu i wielkich łupach, jakie przypadały każdemu żołnierzowi.  Chłonął  opisy  jasnowłosych  niewolnic,  domów  i  stad  bydła czekających tylko, by odebrać je słabym, sytym i miękkim chrześcijanom.
Obietnice   werbowników   rozpłomieniły   wyobraźnię   Kasima.   Pełen nadziei na lepsze życie opuścił karawanę i wredne wielbłądy, by zaciągnąć się do armii.Szybko   też   się   przekonał,   że   nie   należy   wierzyć   opowieściom. Werbownicy  nie  wspomnieli  słowem  o  czekającej  go  wędrówce  przez Anatolię   i   Bałkany,   nie   ostrzegli   przed   biciem   i   gwałtami,   których dopuszczali się na rekrutach oficerowie. Zapomnieli też nadmienić o głodzie towarzyszącym źle zaopatrzonym żołnierzom, jaki musieli znieść, póki po trzydziestu dniach marszu nie dotarli do Stambułu.
Wielkie miasto mógł podziwiać wyłącznie z daleka, rekrutów trzymano bowiem pod strażą, aby zapobiec dezercjom. Nocą Stambuł lśnił z daleka dziesiątkami tysięcy światełek i Kasim przysiągł sobie, że kiedyś powróci tu jako bogacz, prowadząc ze sobą niewolników i łupy.
Do Europy dostali się łodziami, po czym zgrupowano ich w wielkim obozie wraz z przybyszami z Rumelii, Macedonii, Bośni czy Albanii. Kasim nigdy  nie  widział  tylu  młodych  mężczyzn  w  jednym  miejscu,  nigdy wcześniej też nie czuł się tak zagubiony. Często zastanawiał się, czy dobrze zrobił, porzucając dawne biedne, lecz spokojne życie.
Zagrały  trąbki  i  werble  osmańskiej  orkiestry,  wyrywając  chłopaka  ze wspomnień. Smagli mężczyźni zaczęli się wdrapywać na wały, za którymi czekali niewierni.
Gdy Kasim dotarł na szczyt fortyfikacji, z przerażeniem wlepił wzrok w paszcze armat przytoczonych nocą przez Lachów w pobliże obozu, objął spanikowanym spojrzeniem szeregi piechoty i czekającej za jej plecami jazdy lśniącej metalem pancerzy i ostrzy lanc. Nie wyglądali mu na tchórzliwych i sytych, skłonnych oddać bez walki swój dobytek, żony i córki. Wręcz przeciwnie,  zdawali  się  zdyscyplinowani,  twardzi  i  zaprawieni  w  walce i mordowaniu.
Zaparło mu dech w piersi na myśl o tym, że za moment wszyscy ci ludzie ruszą w ich kierunku, by siec, kłuć i zabijać. Zacisnął kurczowo dłonie na muszkiecie.   Wstydził   się   swojego   strachu,   ale   nie   potrafił   nad   nimzapanować.
Zagrzmiały   armaty,   szary   dym   okrył   całunem   wąską   przestrzeń oddzielającą od siebie nieprzyjacielskie armie.
Zaczęło się.
Kasim przestał strzelać, gdy kula trafiła w głowę klęczącego przy nim chłopaka – zdaje się, że miał na imię Achmet i pochodził z Tikritu. Teraz jego mózg i krew ochlapały twarz i szyję Kasima, który rozpłaszczył się na ziemi, szukając osłony przed ostrzałem z armat przeciwnika.
Wróg zbliżał się do fortyfikacji na całej ich długości, szczególnie silnie szturmując Bramę Jaską i jej okolice bronione przez janczarów i oddziały z Sivasu. Zamarły z lęku Kasim obserwował, jak pociski armatnie druzgoczą zapory   postawione   przez   wojskowych   specjalistów,   wyrywają   dziury w szeregach janczarów, wyrzucając w górę ich oderwane nogi, ręce i głowy.
Elitarne    oddziały    sułtańskich    wojowników    zachwiały    się    pod zmasowanym  ogniem,  lecz  utrzymały  szyk,  strzelając  z  janczarek  do nadbiegających Polaków. W redutach po obu stronach bramy, obsadzonych przez rekrutów z Kapadocji i Asyrii, opór był znacznie słabszy. Wyczuwając to, rozproszone grupki nieprzyjaciół kierowały się na ich pozycje.
Kasim przełknął ślinę i oparł muszkiet o usypaną podpórkę pod lufę. Lachy przedarły się przez ostrzał z dział i przekraczały fosę. Widział już wyraźnie poszczególne wąsate twarze,  blade i zacięte,  mroczne i zajadłe w grymasie nienawiści.
Wszyscy wokół niego strzelali w kierunku zbliżających się nieprzyjaciół. Zdenerwowany szarpnął za spust i kolba boleśnie uderzyła go w bark. Nie wiedział, czy kogokolwiek trafił, nie obchodziło go to. Allah z pewnością zadba o to, by kula dosięgła niewiernego.
Kasim natychmiast zabrał się do ładowania muszkietu, lecz trzęsącymisię dłońmi trudno jest nabić lufę. Szczękał zębami, próbując opanować drganie rąk, ale głowę wypełniał mu huk wystrzałów, wrzask ginących towarzyszy broni, skomlenie rannych wzywających pomocy.
W końcu udało mu się umieścić pocisk w lufie i dopchać go wyciorem. Rozpaczliwie podmuchał w ledwo tlący się lont i przełamując sztywnienie mięśni i stawów, ukląkł, aby oddać strzał.
Wtedy  usłyszał  ten  dźwięk  –  złowrogi  świst  nadlatującego  pocisku z armaty – na sekundę przed tym, jak ogromna siła wyrwała mu podłoże spod stóp i cisnęła o nasyp. Rozległ się potworny huk eksplozji, osypującej się ziemi i drobnych kamieni.
Kasim, choć zamroczony, odruchowo zasłonił rękami głowę, by ochronić się przed odłamkami gruzu.
Cisza,  która  nastąpiła  po  wybuchu,  niemal  dźwięczała  w  uszach. Wszędzie unosił się gęsty, drażniący gardło pył. Chłopakowi łzawiły oczy. Zakaszlał  i  ostrożnie  rozejrzał  się  wokół.  Wszędzie  leżeli  zabici  i  ranni, niektórzy  nie  mieli  rąk  czy  nóg.  Oficer,  który  wcześniej  wykrzykiwał rozkazy, leżał z rozprutym brzuchem i wywalonymi na wierzch jelitami. Co gorsza, wciąż żył – miał otwarte oczy i poruszał ustami.
Przerażony  Kasim  zaczął  się  obmacywać  dłońmi,  szukając  krwi,  na szczęście nie odniósł większych obrażeń. Cała ulga wyparowała z niego, gdy zobaczył naprzeciw siebie wąsatą twarz. Olbrzymi Lach przesadził szczyt wałów i ciął toporem stojącego mu na drodze ciemnolicego mężczyznę.
Tuż za nim pojawił się następny równie wielki giaur, z szablą i pistoletem w dłoniach. Któryś z obrońców zaatakował go bułatem, lecz Lach wypalił mu w pierś, a potem jeszcze rozpłatał szablą twarz. Za plecami tych dwóch chrześcijańskich diabłów wyrastali z dymu na całej długości wałów następni, rąbiąc,  tnąc  i  siekąc  obrońców  twierdzy  z  wprawą  rolników  ścinających sierpami zboże nad Tygrysem. Krok po kroku spychali prawowiernych nawewnętrzną krawędź nasypu.
Kasim wytrzeszczył oczy, gdy wielkolud z toporem rozpłatał młodzieńca, z którym chłopak zaciągnął się w Sivasie, i zaraz potem obalił innego, łamiąc mu kolana i potężnym ciosem rozłupując głowę.
Kasim wydał z siebie skomlący jęk. Nie myślał już o walce ani nabitym muszkiecie leżącym na ziemi, nie marzył o jasnookich dziewicach, domu z chrześcijańskimi niewolnikami czy stadach bydła. Chciał tylko uciec przed idącym na niego diabłem i jego wielkim toporem.
Na czworakach dopadł do wewnętrznej krawędzi wału i skoczył w dół. Sturlał się po wewnętrznej stronie nasypu, tłukąc sobie boleśnie ramiona, biodra i nogi, i zatrzymał się na zwłokach swych towarzyszy z oddziału. Inni – ci, którzy także zdołali ujść z życiem – zbiegali teraz z wałów, tratując rannych leżących na dole. Kasim chciał się podnieść, ale ktoś kopnął go w bok, ktoś inny przydeptał mu dłoń, oberwał też kolanem w usta i krew zalała mu brodę.
Jakoś udało mu się wstać. Zaczął biec przed siebie, na oślep, trącając, wywracając i depcząc innych uciekających, myśląc tylko o tym, by nie upaść, nie zostać w błocie. Jedyne, czego chciał, to żyć, miał przecież tyle planów i marzeń. Zaprzątnięty ucieczką i własnym strachem nie dostrzegł na czas jeźdźca, który przed nim wyrósł.
Spahis dosiadał wspaniałego arabskiego ogiera. Spojrzał na puste dłonie Kasima, wykrzywił usta w wyrazie pogardy i machnął szablą, dziurawiąc szyję młodzieńca.
Chłopak   padł,   dławiąc   się   krwią.   Umierał   w   błocie,   w   zimnie i samotności, mając przed oczyma wspomnienie błękitnej wstęgi Tygrysu toczącego swe wody wśród rodzinnych wzgórz.
Tyner,  waląc  kolbą  pistoletu  jak  młotkiem,  trafił  i  zmiażdżył  śniadątwarz, wbił w kogoś szablę i wyszarpując ostrze z upadającego wroga, omal sam się nie wywrócił. Zatrzymał się i wlepiając wzrok w ścielący się dym, próbował ocenić sytuację.
Ten odcinek wału należał już do nich, choć nie obeszło się bez strat własnych. Poległo kilkunastu ludzi, drugie tyle zostało ciężej rannych, ale reszta  żołnierzy  wyglądała  niczym  stado  wilków  gotowych  zakosztować więcej  krwi.  Gdzie  okiem  sięgnąć,  żołnierze  dobijali  rannych  obrońców twierdzy i przeszukiwali zwłoki.
Poszukał  spojrzeniem  Grota.  Wachmistrz,  stojąc  na  krawędzi  nasypu, rozłupywał berdyszem głowę czołgającego się mahometanina.
W dole po wewnętrznej stronie fortyfikacji kłębili się uciekający poganie, gubiąc broń i tratując się nawzajem. Było jednak za wcześnie, by świętować zwycięstwo, z głębi obozu janczarzy i spahisi rozpoczęli uciążliwy ostrzał, zdobytych przez Polaków pozycji.
Tyner wydał rozkazy i dragoni chwycili za kilofy i łopaty w pośpiechu dostarczone  im  z  taboru.  Wszystkie  plutony  łącznie  z  oficerami  zaczęły przekopywać wały, zasypywać fosę i kłaść drewniane pomosty na przeprawę jazdy.
Wytężona praca trwała dwie godziny, w końcu jeźdźcy mogli przecisnąć się  na  drugą  stronę.  Zaraz  potem  Tyner  zobaczył  hetmana  Sobieskiego w  zbroi  jadącego  na  czele  husarii.  Żołnierze  zaczęli  wiwatować,  widok wodza podniósł ich morale.
–  Na  jego  miejscu  nie  wychylałbym  się  zza  ostatniego  szeregu  – skomentował Grot, garbiąc się nad kilofem, jak zwykle praktyczny, gdy szło dbać o własną skórę.
Nad  ich  głowami  złowróżbnie  świsnęły  pociski  wystrzelone  przez janczarów.  Obaj  pochylili  się,  przerywając  kopanie  rowu  i  obserwując w milczeniu, jak po osuwisku stoczyło się ciało kolejnego trafionego kuląpiechura. Dwóch dragonów rzuciło mu się z pomocą, ale mężczyzna już nie żył.
Tyner zadrżał, pomyślał o swojej nowej rodzinie. O tym, że powinien być teraz z nimi.
– Husarze nacierają – rzekł Grot.
Tyner  popatrzył  na  przedpole  mahometańskiego  obozu,  gdzie  osiem chorągwi pod sztandarem wojewody ruskiego wdarło się w Bramę Jaską, tnąc, rąbiąc i tratując broniących przejścia janczarów. Tureccy wojownicy zachwiali się pod naporem pancernej jazdy i cofnęli o kilkanaście kroków, po czym wsparci przez strzelców ustawionych wysoko na bastionach, zatrzymali nacierającą w wąskiej kolumnie husarię.
Opancerzeni Polacy i ich konie znaleźli się pod morderczym ostrzałem. Grad pocisków dokonywał wyrw w zwartym szyku przeciskającym się przez przejście bramy. Nie mogąc rozwinąć szarży na bardzo ciasnej przestrzeni, skrzydlaci jeźdźcy utknęli w tłumie obrońców. Janczarzy walczyli jak czarty, ginęli tam, gdzie stali, nie cofając się, nie prosząc o pardon. Wyszczerzając zęby, kłuli nogi wierzchowców i doskakiwali z kindżałami do husarzy, pod którymi padły zwierzęta.
Husaria cięła i rąbała w ciżbie, lecz wielokroć liczniejszy nieprzyjaciel osaczał jeźdźców stalą i salwami z janczarek.
Mężczyźni ścierali się ze sobą, huk wystrzałów, szczęk oręża i chrzęst pancerzy  niósł  się  równie  głośno  jak  odgłos  tureckich  bębnów,  trąbek i piszczałek. Ziemię pokrywały ciała zabitych i rannych, konie ślizgały się na krwawym błocie, deptały odrąbane ramiona i dłonie, kopały głowy odcięte od korpusów, chrapały z wysiłku i kwiczały ranione przez kule, piki i szable.
Husarze cofali się, walcząc już nie o zwycięstwo, lecz o przetrwanie pod naporem bisurmanów. Wraz z odparciem Lachów przez szeregi mahometan przebiegł wrzask tryumfu. Zza pasm dymu wyłoniły się hurmy spahisówpowiewające czarnymi chorągwiami.
Armia islamu ruszyła do rozstrzygającego ataku.
Mehmed pasza, dowodzący oddziałem spahisów z Rumelii, nienawidził tchórzy, takich jak ten smagłolicy młodzik, którego zabił przed momentem.
Pasza był pewien, że musiał być to Irakijczyk albo najpewniej Kurd, bo żaden czystej krwi Turek z rodu sławnych Osmanów nie uciekłby z pola walki, porzucając broń. Tacy jak ten chłopak byli zakałą islamu, obrazą dla kogoś takiego jak on, potomka zwycięzców spod Mohacza i Warny.
Kilka pocisków świsnęło tuż nad głową paszy, lecz ten nawet nie drgnął. Wierzył  bowiem  w  Allaha,  a  Bóg  obdarzał  łaską  tych,  którzy  pokładają w  nim  nadzieję  i  nie  lękają  się  śmierci.  Żaden  człowiek  nie  zna  swego początku ani końca.
Mehmed wstrzymał silną ręką ogiera arabskiej krwi. Wspaniałe zwierzę, lecz choć szkolono je do walki, wykazywało zdenerwowanie z powodu huku wystrzałów i skomlenia umierających.  Lachy  walczyły  dzielnie,  Mehmed musiał im to przyznać, nie tak jak zeszłego roku, gdy wraz z armią sułtana jego spahisi zdobyli Kamieniec i podeszli pod Lwów. Dziś chrześcijanie bili się jak mężczyźni, choć pasza nie miał wątpliwości, która armia zwycięży w bitwie i po czyjej stronie jest wola Boża.
Piechota Polaków skupiona na wałach znów zaczęła ostrzał. Żołnierz stojący  tuż  obok  paszy  runął  na  ziemię  z  przestrzeloną  szyją.  Mehmed wciągnął w nozdrza zapach krwi męczennika i zadrżał z euforii.
Wzniósł  szablę,  pokazując  kierunek  natarcia  wprost  na  skrzydlatych jeźdźców wycofujących się pod gradem ostrzału z janczarek. Przyszedł czas, by zmiażdżyć te niewierne psy w imię prawdziwego Boga.
– Niech Allah nas prowadzi! – wykrzyknął na cały głos, tak by usłyszały go niebiosa.Arabski ogier szarpnął głową i zachrapał, ruszył z miejsca, dając sygnał do  ataku  czterem  tysiącom  wojowników  stojących  karnie  za  plecami bejlerbeja Rumelii.
Uderzenie prawowiernych zmieszało do reszty szyki husarzy i wyparło ich z bramy. Ciżba kotłujących się w walce koni i ludzi przeniosła się na przedpole wałów.
Żołnierze wymieszali się ze sobą, ścierając się w kłębach dymu i pyłu. Mehmed natarł na skrzydlatego rycerza, tnąc szablą tuż nad naramiennikiem Lacha. Pancerz osłaniający husarza wygiął się od ciosu, lecz wytrzymał. Giaur  zachwiał  się  i  zasłonił  opancerzonym  ramieniem,  wtedy  pasza wyprowadził  drugi,  silny  cios,  trafiając  jasnookiego  mężczyznę  w  dłoń i  odrąbując  mu  palce  u  lewej  ręki.  Trysnęła  krew  i  Polak  wychylił  się w siodle.
Nim Mehmed zadał decydujące uderzenie, ktoś z ogromną siłą zdzielił go w bok, omal nie zrzucając pod kopyta ogiera. Ocaliła go okrągła tarcza z metalowym umbem, jednak cios był tak potężny, że na chwilkę zdrętwiało mu  ramię.  Skręcając  tułów  w  biodrach,  zamaszyście  odwinął  się  szablą i  trafił  w  hełm  atakującego  go  z  boku  husarza.  Zakrzywione  ostrze  ze zgrzytem ześlizgnęło się po gładkim metalu i trafiło w szyję chrześcijanina. Wyrwane łuski kolczugi wytrysnęły w górę razem z krwią. Lach wrzasnął, zachwiał się i spadł z grzbietu konia.
Mehmed  obrócił  się,  szukając  wzrokiem  mężczyzny,  któremu  obciął palce, ale raniony husarz został wraz z wierzchowcem przepchnięty przez kotłującą się plątaninę ramion, ostrzy, włóczni i koni. Pasza wyszczerzył zęby w grymasie frustracji i rozejrzał się, szukając nieprzyjaciela.
W  smugach  ciemnego  dymu  ujrzał  powiewający  sztandar  z  kobietą w aureoli. Znał ten wizerunek, to była matka proroka Jezusa, którą częśćchrześcijan czciła więcej niż samego Boga. Jego żona Laszka, gdy kupił ją na targu w Stambule od krymskiego kupca, nosiła na szyi medalion z takim samym wizerunkiem i co dzień modliła się do tej pani, nim otrzymała oświecenie, zmieniła imię i przeszła na islam. To była wspaniała kobieta, kochanka i matka, która dała mu sześciu synów, najwięcej ze wszystkich czterech żon i sześciu nałożnic. Mehmed bardzo żałował, że umarła na zarazę zeszłego roku. Żywił nadzieję, że podczas nowej wyprawy sprowadzi do swego pałacu kilka nowych Laszek, które osłodzą mu tę stratę.
Pasza skierował ogiera przez snujący się dym wprost na powiewający sztandar   z   Madonną.   Prorok   Mahomet   surowo   zabronił   tworzenia wizerunków ludzi i oddawania im pokłonów, a już czczenie obrazu kobiety było podwójnym bałwochwalstwem.
Grzechem, który należy wyplenić w imię Allaha.
Z wrzaskiem pognał w stronę chorągwi, ciągnąc za sobą kilkudziesięciu spahisów z przybocznej straży.
Gnając w stronę świętego dla Lachów sztandaru, ugodził w pierś jakiegoś niewiernego, innemu rozpłatał twarz. Upojony walką uderzył w chorążego i ciął ramię dzierżące bałwochwalczą chorągiew. Polak zasłonił się przed ciosem drzewcem sztandaru, lecz stal Mehmeda była twardsza niż drewno. Drąg  złamał  się,  zostawiając  w  ręku  rycerza  jedynie  upstrzony  białymi drzazgami trzon. Drugie uderzenie Turka trafiło chorążego w krawędź hełmu i ześlizgnęło się po napleczniku.
Płótno z obrazem Matki Boskiej wpadło pod kopyta arabskiego ogiera. Pasza pochylił się w siodle, chwycił sztandar i wzniósł go z tryumfem. Ze
wszystkich stron wybił się ku niebu ryk mahometan będących świadkiem upadku bogini czczonej przez Lachów.
Wrzask z ust Mehmeda urwał się i zmienił w charkot, gdy husarz wbił mu w szyję złamane, krótsze drzewce chorągwi.Pasza wybałuszył oczy na wykrzywioną nienawiścią wąsatą twarz Lacha, wrzeszczącego coś, czego nie rozumiał. Niemal w tym samym momencie ujrzał szeroko rozwarte bramy raju, złoty pałac i siedemdziesiąt dwie hurysy czekające na niego w cienistych, szemrzących fontannami komnatach. Tam, w niebie.
Tu,  na  ziemi,  spadł  z  konia,  dławiąc  się  krwią,  prosto  w  zimne, stratowane przez kopyta błoto.
– Matko Boża, prowadź nas do zwycięstwa! – Krzyk z tysięcy gardeł przebił się ponad dym ścielący się na przedpolu wałów i przetoczył się wraz z szarżą husarii, która zmiażdżyła spahisów, mieszając ich oddziały i łamiąc szyki.
Tyner  obserwował  z  wałów  rozgrywającą  się  tam  walkę.  Nie  miał wątpliwości, że kontrnatarcie mahometan załamało się na całej linii.
Pierwsze zaczęły umykać grupki jeźdźców, pociągając za sobą oddziały złożone ze smagłych piechurów. W należytym porządku wytrwali jedynie janczarzy. Trzymając szyk, cofali się krok za krokiem w stronę dopiero co odbitej przez siebie bramy, pomimo że Polacy bili ich ze wszystkich stron, kłując, siekąc i tratując masą wierzchowców.
Stłoczeni  w  Bramie  Jaskiej  Turcy  musieli  pęknąć,  tak  jak  gliniane naczynie rozpada się pod uderzeniem młota.
Klin husarzy przebił się przez janczarów i tysiące żołnierzy zaczęło się wlewać do wnętrza obozu jak niepowstrzymana fala.
Mordercza  walka  wręcz  przeniosła  się  między  plątaninę  namiotów, wozów  i  drewnianych  zabudowań.  Zaczęły  się  pożary,  płomienie  biły w niebo i rozprzestrzeniały się, trawiąc wszystko na swojej drodze, paląc żywcem zwierzęta i ludzi.
Dym zrobił się tak gęsty, że dało się cokolwiek wiedzieć tylko na kilkakroków.
Tyner  uznał,  że  czas  opuścić  wały.  Padły  rozkazy  i  dragoni  zaczęli schodzić po wewnętrznej stronie nasypu, depcząc leżących u jego podstawy martwych pogan.
Żołnierze kapitana zagłębili się w szeroką, zasłaną dymem uliczkę. Na jej końcu płonęło parę wozów z sianem, konie, muły i wielbłądy biegały na oślep, umykając przed żarem.
Jeden z dwugarbnych zawadził w panice o palący się namiot i jego gęsta sierść  pokryła  się  płomieniami  –  zwierzę  ryknęło  z  bólu  i  kierowane instynktem, rzuciło się pędem w kierunku rzeki. Bogusław popatrzył w tamtą stronę i to gapiostwo omal nie kosztowało go życia.
Śniady mężczyzna, który nagle wyłonił się z wąskiego prześwitu między budą  a  jasnozielonym  namiotem,  zamierzył  się  na  niego  piką.  Tyner poderwał szablę, wiedząc, że nie zdoła już odeprzeć szpiczastego grotu. Na szczęście, nim ten ugodził go w pierś, głowa bisurmana rozpadła się od ciosu berdysza trzymanego przez Grota.
Ciepła krew ochlapała twarz kapitana, lecz nie miał czasu się wytrzeć. Z dymu wyłonili się kolejni uzbrojeni nieprzyjaciele.
Tyner chlasnął szablą krzyczące coś po arabsku usta, wyrzucając w górę połamane zęby i strugę krwi. Złapał osuwające się ciało wroga za kaftan i pchnął na biegnącego z tyłu mężczyznę z bułatem. Poganin potknął się o padające zwłoki i nim zdołał odzyskać równowagę, został dźgnięty ostrzem pod pachę.
Dragoni rzucili się bić kolejnych nadciągających mahometan, walczący ze sobą ludzie wpadali na siebie, uderzali rękami i bronią, kopali się w krocza i po nogach, deptali się i gryźli.
Tuż  przed  Grotem  wyrósł  olbrzymi,  brzuchaty  mężczyzna  o  jasnych włosach i niebieskich oczach. Rycząc jak wół, zamachnął się na wachmistrzatoporkiem o podwójnym ostrzu. Tomasz zasłonił się berdyszem, lecz tak niefartownie, że jedno z pary ostrzy przeciwnika zjechało po jego drzewcu, omal nie ucinając wachmistrzowi palców. Zdążył wypuścić z ręki broń i wpadł na drewnianą budę. Wielkolud sapnął wściekle i niczym dobry rzeźnik wziął rozmach, traktując Grota jak baranią tuszę. Zanim toporek opadł, wachmistrz bez namysłu kopnął mężczyznę w kolano, po czym złapał grube, powolne ramię i sięgnął po nóż przy pasie. Krzyknął chrapliwie i dźgając raz za razem, podziurawił ostrzem brzuszysko mężczyzny, aż u stóp tamtego zebrała się kałuża krwi.
Mahometanin skurczył się i grzmotnął o ziemię. Grot podniósł berdysz i rozejrzał się, szukając wroga, lecz starcie dobiegło końca. Żołnierze zbierali łupy, dwóch czy trzech musiało zostać na miejscu z powodu ran, nikt nie zginął.
Tyner dał im chwilę na schowanie zdobyczy, po czym dysząc z wysiłku, ruszyli w stronę rzeki, skąd z gęstego dymu wylewały się odgłosy walki i  wielojęzyczne  krzyki  ginących  ludzi.  Dopiero  blisko  wody,  gdy  wiatr rozwiał gryzący oczy pył, ujrzeli tłum pogan usiłujących desperacko dostać się na zapchany i przeciążony most.
Polacy  i  Litwini  rąbali  plecy  uciekających,  mało  kto  z  nieprzyjaciół Chrystusa stawiał jeszcze jakiś zorganizowany opór. Przed wejściem na most piętrzyła się olbrzymia sterta ciał spahisów i janczarów, zepchniętych do rzeki przez oddziały Paca i Michała Radziwiłła. Hetman litewski osobiście parł  na  czele  husarzy  Wielkiego  Księstwa,  tnących  nieprzyjaciela  niby dojrzałe zboże. Ci mahometanie, którzy nie mogli się dostać na przeprawę, porzucali  broń  i  skakali  do  Dniestru,  gdzie  licznie  tonęli  w  wezbranym, rwącym nurcie.
Głośny zgrzyt i huk łamiącego się mostu przytłumił na dłuższą chwilę inne odgłosy towarzyszące rzezi. Obciążone ponad miarę przęsła zachwiałysię i drewniana konstrukcja zwaliła się z łoskotem do rzeki, pociągając za sobą olbrzymią ciżbę uciekinierów z pola bitwy.
Ludzie  i  konie  szamotali  się  w  okrutnym  ścisku,  miażdżeni  przez opadające belki i podpory, burząc i pieniąc nurt, w panice wciągając jeden drugiego pod wodę, i w rezultacie idąc na dno setkami i tysiącami.
Część pogan zaczęła porzucać oręż i błagać o łaskę. Nie wszystkim udało się ją uzyskać ze strony zachłyśniętych krwią i zwycięstwem żołnierzy unii.
Tyner nie miał ochoty ani zamiaru prowadzić w tę jatkę swych ludzi. Wziął głęboki wdech.
„Pomyliła się wiedźma, nie dojrzała przyszłości”.
Wciąż żył, stwierdzał to z ulgą i z zaskoczeniem.
Widać Stwórca i tym razem uznał, że ma coś jeszcze do zrobienia w tej opowieści.
Uśmiechnął się na myśl, że niedługo zobaczy Charlottę i ich dziecko ssące jej jasną pierś. Spodziewał się, że będzie to dla niego najcudowniejszy widok na świecie.
– Trzeba zadbać o swoje, póki wszyscy nie rozlezą się po obozie. – Z marzeń wydobył go szorstki, trzeźwy głos Grota.
Tyner rozejrzał się – wiele namiotów i bud wciąż stało nietkniętych przez ogień. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby pojąć, jak bogate kryją się tam łupy. Musieli kilka z nich zabezpieczyć, nim uprzedzą ich w tym husarze i jazda, nim o swoją dolę upomną się magnaci, wyżsi dowódcy i hetmani.
Czas  było  zadbać  o  swoje,  jak  powiedział  Grot.  Wkrótce  Bogusław zamierzał rzucić to wszystko w diabły i nie oglądając się na zdanie Korybuta ani Sobieskich, poprosić Charlottę o rękę.ROZDZIAŁ XII
Dziecię, młodzian i śmierć
Listopad A.D. 1673
Król umarł wieczorem po trwającym kilka godzin ataku krwawiących wrzodów, choć właściwą przyczyną śmierci mogło być też jego słabe serce, które nie wytrzymało okropnego bólu.
Ksiądz Olszowski zdążył jeszcze udzielić miłościwemu panu ostatniego namaszczenia. A także odpuścić grzechy, wszystkie bez wyjątku, aby król miał przed sobą prostą drogę do lepszego świata. Śmierć Michała Korybuta Wiśniowieckiego  była  dla  niego  ciosem.  Monarcha  był  młody  i  choć ostatnimi miesiącami słabował na zdrowiu, nic nie wskazywało, że tak rychło pozostawi swych poddanych w żałobie.
Podkanclerzy przechylił butelkę z winem i stukając szyjką o krawędź pucharu, napełnił go trunkiem. To był już trzeci czy nawet czwarty raz, gdy sięgał w tym ciężkim dniu po alkohol. Wino pomagało mu opanować żal i niepokój wywołany śmiercią władcy.
Znów  wspomniał  swą  przyjaciółkę,  kniahinię  Gryzeldę,  matkę  króla.Przyrzekł jej, że będzie miał w opiece jej syna. Niestety wyroki boskie nie dały Korybutowi długiego i szczęśliwego życia. Zaznał raczej trudów i ludzkiej niewdzięczności. W czym ksiądz biskup upatrywał również własnej winy, gdyż to nikt inny, tylko on, Olszowski, był akuszerem i sprawcą tego nieudanego panowania.
„Starałem się, Bóg mi świadkiem, czyniłem, co mogłem”, usprawiedliwił się w myślach, choć raczej z mizernym skutkiem.
Martwił się też o siebie, o swe plany i ambicje. Tak nagłe odejście króla mogło  zamknąć  mu  drogę  do  upragnionej  infuły  prymasowskiej.  Niemal pewny  awans  po  bardzo  chorym  Czartoryskim  oddalał  się  i  rozpływał w niepewnej przyszłości.
Do tego dochodziły troski o ojczyznę, której mimo własnych ambicji był szczerze oddany. Obawiał się, że śmierć władcy i możliwa przecież klęska armii   w   Mołdawii   mogą   oznaczać   gwóźdź   do   trumny   osłabionej Rzeczypospolitej. Car, elektor brandenburski i Szwedzi tylko wyczekiwali na okazję, by dokończyć rozbiór kraju, który nie udał im się w latach potopu i wojen z Moskwą dwadzieścia kilka lat wcześniej. Olszowski nie zamierzał do tego dopuścić.
Musiał uprzedzić innych polityków i tak jak podczas elekcji Korybuta przedstawić  obywatelom  szlachcicom  kandydata  do  tronu,  który  zyska powszechną akceptację i da Polsce nadzieję na dobrą zmianę.
Carewicz Fiodor, książę lotaryński, książę neuburski Filip Wilhelm albo de Condé – każdy z nich cieszył się poparciem ościennych państw i mógł z   sukcesem   pretendować   do   tronu.   „Każdy   z   nich   jest   też   wielką niewiadomą”, pomyślał strapiony podkanclerzy.
Snucie planów i siorbanie wina przerwało ekscelencji pukanie do drzwi. Natrętem okazał się Lazar, godzinę wcześniej wysłany przez Olszowskiego z ważną misją.– Pochwyciłeś go? – zapytał z napięciem w głosie ksiądz biskup.
– Młodzik zniknął – oznajmił Italczyk. – Udało mi się ustalić, że opuścił Lwów    przez    Bramę    Krakowską    wczesnym    rankiem    w    czarnej, nieoznakowanej karecie. Posłałem jezdnych traktem w pościg, ale moi ludzie wrócili z niczym. Chłopak jakby zapadł się pod ziemię.
Olszowski zacisnął usta zawiedziony.
Chwilę milczeli.
– Znalazłeś w kamienicy listy, które mogłyby skompromitować pamięć o królu?
– Nie. Jeśli nawet coś tam było, młodzik zabrał je ze sobą.
– Szukaj go więc i znajdź – zarządził rozdrażniony podkanclerzy. – Nie żałuj środków ani ludzi. Wszystko, co wiąże się z tym chłystkiem, musi zostać w tajemnicy na zawsze.
– A jeśli go odnajdę, czy mam dostarczyć do waszej ekscelencji? Czy też…
– Pozbądź się go – uciął ostro biskup.
Lazar  oszczędnie  skinął  głową.  I  wyszedł,  zostawiając  Olszowskiego z jego rozterkami.
„Carewicz  Fiodor,  książę  lotaryński,  Neuburczyk  czy  Burbon?  Który z nich będzie lepszym królem i gotów zapłacić najwięcej za koronę? Który z nich doceni najbardziej moje starania i obdarzy infułą prymasa?”
Ważył  argumenty  za  i  przeciw,  roztrząsał  i  spekulował.  Snuł  plany i  politykował  na  korzyść  własną,  Kościoła  i  ojczyzny,  bo  też  w  oczach i mniemaniu biskupa wszystko to łączyło się w jedną, nierozerwalną całość.
Bóle zaczęły się u Charlotty o czwartej nad ranem. Wezwana przez panią Sobieską akuszerka orzekła, że dziecko dopiero układa się ku wyjściu przezłono. To był początek bardzo trudnego dnia.
Charlotta spędziła dwanaście godzin przy framudze drzwi. Tylko w takiej pozycji,  stojąc  z  szeroko  rozwartymi  nogami,  mogła  wytrzymać  coraz silniejsze rwanie w podbrzuszu.
– Pierwszy raz zawsze jest najgorszy – pocieszała ją położna.
Starsza  kobieta  co  jakiś  czas  podwijała  długą  koszulę  dziewczyny i sprawdzała, czy pojawiło się rozwarcie.
Za każdym razem Mesire patrzyła na nią z nadzieją, ale położna tylko kręciła przecząco głową.
Ból był większy, niż Charlotta się spodziewała. Do tego dochodził strach przed powikłaniami. Zerknęła z lękiem na okropne przyrządy spoczywające na stoliku. Woskowaną nić do obwiązywania pępowiny, szczypce służące do obracania źle ułożonego płodu i drugie kleszcze, używane, gdy niemowlę obumrze wewnątrz i trzeba je usunąć, aby ocalić matkę.
Kobiety niezmiernie często umierały przy narodzinach dziecka. Poród był wydarzeniem niebezpiecznym, nawet gdy miało się do pomocy najlepszą akuszerkę w mieście.
Skończył się dzień i za oknem zapadł zmierzch, gdy położna wsadziła palce między uda Charlotty i pokiwała głową z zadowoleniem.
– Zaczęło się – oznajmiła, trąc kciukiem perkaty nos. – Rozwarcie jest na dwa palce. Teraz, pani, musisz usiąść i pójdzie raz-dwa.
Mesire puściła framugę i trzymając się za brzuch, dokuśtykała do krzesła położniczego pozbawionego siedziska. Stękając, usiadła w dziurze, tak by można było od spodu odebrać wychodzące na świat maleństwo.
Zacisnęła dłonie na drewnianej ramie.
Akuszerka zażądała misy z ciepłą wodą mającą służyć do obmywania z krwi i nieczystości.
Gdy ją wnoszono, Charlotta dostrzegła księdza czekającego w korytarzu,na wypadek gdyby przyszło udzielić umierającemu dziecku chrztu lub ofiarować ostatnie namaszczenie matce. Warunek niezbędny, aby dusze trafiły do nieba.
Kobieta wręczyła Charlotcie puchar z winem. Smakowało okropnie, tyle było w nim ziół. Wypiła trunek duszkiem, licząc, że choć troszkę złagodzi jej cierpienie.
Strofowana przez położną, zaczęła przeć z całej mocy.
Czuła, jak cal po calu główka dziecka rozpycha ją i rozrywa. Ból stawał się nie do zniesienia. Zjawiła się Marysieńka, aby trzymać ją za rękę. Cały świat  Mesire  zastygł  w  cierpieniu,  które  zwykle  towarzyszy  narodzinom i śmierci. Chyba omdlała.
Otrzeźwił  ją  płacz,  dźwięczny  i  mocny.  Położna  wyprostowała  się i podała jej dziecko, cudownie ciepłe i śliskie.
Charlotta przytuliła je do siebie, dziękując Matce Bożej za swoją małą, piękną córeczkę.
Igraszki z diabłem
Zmierzchało,  gdy  czarny  powóz  zjechał  z  pustego  gościńca  w  leśną ścieżynę przecinającą jesionowy las. Ukrywszy się pośród strzelistych drzew, woźnica  zwolnił,  dając  odpocząć  szóstce  karych  koni.  Zwierzęta  dawały z siebie wszystko przez wiele mil, od samego opuszczenia Lwowa, co miało miejsce o świcie, zaraz po otwarciu bram.
Zaprzęg wtoczył się na cienistą polanę i zrównał z czekającą tam jużkarocą.
Z dopiero co przybyłego pojazdu wysiadł młodzieniec, smukły i piękny, odziany w długi, czarny skórzany płaszcz. Nie zwracając uwagi na żołnierzy stojących  mu  na  drodze,  ruszył  w  stronę  Klary  Pac,  która  wyłoniła  się z sąsiedniego powozu.
Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.
– Stało się – przerwał ciszę Miłosz.
Kanclerzyna skinęła głową, przed godziną rozmawiała z jezdnym, który przygnał ze Lwowa. W całym mieście biły żałobne dzwony.
– Spisałeś się – przyznała. – Zatem nie może cię ominąć nagroda. – Spojrzała na stojącego  obok  niej oficera.  Na jego  znak  dwóch  żołnierzy chwyciło chłopaka za ramiona. Dowódca wyciągnął ostrze.
Klara   spojrzała   na   młodzika.   Ten,   co   dziwne,   nie   wydawał   się wystraszony.
– Nie jesteś ciekawa, pani, jak zabezpieczyłem się przed twą zdradą? – zapytał, zachowując spokój.
Pacowa powstrzymała gestem oficera, nim ten zrobi użytek ze sztyletu. – Oświeć mnie, masz niewiele czasu – rzekła, siląc się na obojętność.
–   Za   otrzymaną   od   waszmość   pani   zaliczkę   opłaciłem   depozyt w  szanowanym  domu  bankierskim.  Umieściłem  tam  kilka  kopii  listu, w którym opisałem z detalami nasze niecne sprawki. Zamieściłem również wykaz nazwisk ludzi, którzy mogą świadczyć przeciw tobie. – Miłosz się uśmiechnął. – Jeżeli za dwa tygodnie nie stawię się w Gdańsku, listy zostaną dostarczone senatorom i biskupom.
Kanclerzyna ściągnęła brwi i podeszła bliżej młodzika.
– Ty mały gadzie! – syknęła. – Myślisz, że to cię uratuje?
–  Być  może  nie,  ale  tobie,  pani,  z  pewnością  niezwykle  zaszkodzi.Wrogowie Paców wykorzystają to przeciw wam. Nawet jeśli niczego ci nie udowodnią, zostaniesz okryta niesławą i spotka cię ostracyzm.
Klara zastygła w gniewie. Starczyło jedno jej spojrzenie, aby chłopak jeszcze tej nocy stał się pokarmem dla lisów i borsuków.
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
Wyglądało na to, że była zmuszona zmienić plany.
– Opuścisz Rzeczpospolitą i nigdy tu nie wrócisz – rzekła stanowczo. – Udasz  się  gdzieś  daleko…  czy  ja  wiem,  może  do  kolonii  zamorskich. Uzgodnioną   zapłatę   otrzymasz   w   Gdańsku,   gdy   udowodnisz   memu faktorowi,  że  dostałeś  miejsce  na  okręcie  płynącym  do  Amsterdamu. Poinformujesz  go,  w  którym  domu  bankowym  złożyłeś  listy,  i  dasz  mu plenipotencję do ich zniszczenia.
Klara podeszła tak blisko, że niemal stykali się twarzami.
– Nigdy więcej cię nie zobaczę ani o tobie nie usłyszę – oświadczyła zimno.
Młodzieniec pochylił się i pocałował ją w usta.
Nie odsunęła się, a nawet rozchyliła leciutko wargi, czując przeszywający ją dreszcz.
– Jesteś diablątkiem – szepnęła, gdy odchylił głowę, patrząc jej w oczy. Miłosz lekko się uśmiechnął. Obrócił się na pięcie i minąwszy obojętnie
żołnierzy, wsiadł do czarnej karocy.
Zmrok zarzucił swój płaszcz na polanę i otaczające ją jesiony.
Klara Pac otuliła się szczelniej szalem, obserwując oddalający się duktem zaprzęg wiozący młodzika. Odjeżdżał żyw, choć nie brała tego wcześniej pod uwagę.
Wspomniała smak jego warg i zadrżała.Nigdy nie była specjalnie religijna, lekko traktowała opowieści o niebie i piekle. I nagle ta trzeźwość osądu opuściła ją pod wpływem spotkania z tym młodzieńcem.
Czyż największą sztuczką diabła nie jest to, że przekonał nas, iż nie istnieje?
Czarny powóz zaprzężony w kare konie rozpłynął się w mroku. Zniknął, jakby nigdy nie istniał.
Demokracja po polsku Warszawa, maj A.D. 1674
Królowa ciągle nosiła żałobę, choć od śmierci męża upłynęło niemal pół roku. Taka postawa wciąż aktualnej monarchini zjednywała Eleonorze serca i przychylność obywateli, którzy tłumnie zjechali na podwarszawską Wolę, by wybrać sobie nowego władcę.
Habsburżanka, świadoma nastrojów Polaków, publicznie okazywała swój żal,   jak   przystało   wdowie,   która   straciła   ukochanego,   wspaniałego mężczyznę. Cała ta maskarada kończyła się za drzwiami jej alkowy. Grube ściany sypialni, a także straże i dwórki sprowadzone z Wiednia, skutecznie chroniły Eleonorę przed senatorami, posłami i panami szlachtą.
Dopiero   wśród   swych   rodaków   królowa   mogła   się   uwolnić   od okazywania fałszywego smutku, zrzucała nienawistną czerń i śmiała się tak, jak powinna to czynić młoda i piękna kobieta. Los uwolnił ją od okrutnego brzemienia i ofiarował nową szansę na miłość i normalne życie.Eleonora   skończyła   czytać   list   od   księcia   Karola   Lotaryńskiego, przyłożyła papier do nosa i wciągnęła zapach perfum, którymi jej ukochany skropił korespondencję.
Karol, jej jedyna miłość i pan serca, wciąż ją kochał, pamiętał o swej złotowłosej księżniczce i tęsknił za nią. Odłożyła dwukrotnie przeczytany list na łoże, wiedząc, że wróci do niego wieczorem, i udała się do salonu, gdzie oczekiwał na nią Peter Ignaz von Stom.
Hrabia dopiero co przybył z Austrii, przywożąc instrukcje dla królowej od  jej  brata  cesarza  dotyczące  rozpoczynającej  się  pod  miastem  elekcji. Ambasador podniósł się z krzesła, ale Eleonora pokazała mu gestem, by się nie fatygował. Usiadła na sofie, tak by mogli swobodnie pomówić.
– Jestem gotowa uczynić wszystko to, czego życzy sobie mój brat – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Byleby Karol został tu królem i mym mężem.
–  Musimy,  najjaśniejsza  pani,  zacząć  działać  od  razu,  nim  pozostali kandydaci  opłacą  swoje  koterie  –  oznajmił  Peter  von  Stom.  –  Trzeba podliczyć przychylnych nam senatorów wraz z ich klientelą, wybrać posłów, którzy  w  naszym  imieniu  rozdadzą  łapówki  elektorom  z  poszczególnych województw,  zadbać  o  poparcie  kleru,  bez  którego  tu,  w  Polsce,  żadne zwycięstwo polityczne nie jest możliwe – wyliczał ambasador, dla którego nie była to pierwsza elekcja w trakcie wieloletniej służby dyplomatycznej. – Wszystko to będzie kosztować dziesiątki tysięcy talarów, i to w sytuacji, gdy wielkie kwoty potrzebne są na wojnę z Francuzami. Ten wydatek musi się opłacić – zakończył stanowczo.
– A zatem zróbmy rachubę, na kogo możemy liczyć – zaproponowała królowa. – Którzy senatorowie i biskupi są nam przychylni, a którzy liczą na zapłatę.
Hrabia von Stom wydął usta.–   Proponuję   zacząć   od   najpewniejszych   stronników,   dla   których przegrana księcia Karola oznaczać może utratę wpływów w kraju – rzekł z   namysłem.   –   Są   to:   prymas   Czartoryski,   biskup   Trzebicki,   część Lubomirskich i Lanckorońscy, a przede wszystkim podkanclerzy Olszowski i Pacowie. – Austriak pozwolił sobie na uśmiech. – A skoro Pacowie przy nas, to i cała Litwa.
– … Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jako zdrowie…
– Nie! Nie! – Krzysztof Pac obcesowo przerwał sekretarzowi czytanie odezwy, którą tenże przygotował do szlachty przybyłej z Litwy i Rusi Białej na wolną elekcję. – Takie coś się nie przyjmie – orzekł stanowczo. – Nasi wyborcy nie chcą wierszy ani wzniosłych słów, ale konkretów życiowych, mięsiwa,  kiełbasy,  piwa  i  kaszanki  prosto  z  ogniska.  Żadnego  tam  „nie rzucim  ziemi,  skąd  nasz  ród”.  –  Pac  wymyślił  wers  na  poczekaniu.  – Powtarzam:  kaszanka  i  piwo,  a  do  tego  obietnica  większych  swobód i niższych podatków. I że drogi będą lepsze, to koniecznie, a i o mostach należy  wspomnieć,  no,  że  w  ogóle  jakieś  będą  –  uzupełnił  kanclerz, mitygując się w wyborczej licytacji.
Wychylił się w fotelu i pokiwał po ojcowsku palcem na sekretarza.
–  Widzisz,  młodzieńcze,  obietnice  to  klucz  do  serc  mości  panów głosujących, a nie gadka o ojczyźnie i jak to drzewiej bywało, mymlenie o złotym wieku. Było, minęło i nie wróci.
Młodzian, mający widać zadatki na poetę, spłonił się i opuścił głowę.
– Poprawię, wasza wielmożność – obiecał.
–  Byle  szybko,  bo  szlachta  wali  na  elekcję  tłumnie  jak  do  karczmy w sobotni wieczór. I pamiętaj, kaszanka, piwo i niższe podatki dla każdego – poinstruował z naciskiem wycofującego się z gabinetu kancelistę.
Klara  rozparta  na  sofie  z  pucharem  wina  w  dłoni  przysłuchiwała  sięrozmowie z rozbawieniem. Co też nie uszło uwadze męża.
– A ty co taka wesoła? – burknął. – Pomogłabyś, doradziła coś, niechaj będzie  jaki  pożytek  z  tego  twojego  czytania,  skoro  co  dzień  widuję  cię z książką w ręku.
Kanclerzyna dopiła wino chlupoczące na dnie kielicha.
– Dodałabym coś o mahometanach, o przedmurzu chrześcijaństwa i że zatrzymamy w naszych granicach najazd islamu, uratujemy Europę przed bisurmańskim zalewem. Polacy lubią, gdy połechta się ich dumę, gdy mogą poczuć się wyjątkowi.
– A kto nie lubi – mruknął Krzysztof. – Ale sam koncept dobry, muszę przyznać. – Cmoknął z namysłem. – Mahometanie… Na tym można ugrać sporo głosów.
– Z drugiej strony, może lepiej o nich nie wspominać – podjął po chwili namysłu. – Udawać, że nie ma tematu, że Osmanie uderzą gdzie indziej, na ościenne  kraje,  że  inszym  nacjom  będą  domy  zajmować  i  z  garnków wyjadać.  Sobieski  przecież  najtwardsze  zdanie  prezentuje  w  tej  kwestii i trudno będzie go przelicytować jako zwycięzcę spod Chocimia. Może być, że to on zyska nowe głosy na tej sprawie, a my stracimy.
Krzysztof się zamyślił.
– Michał Kazimierz również odznaczył się w bitwie – przypomniała mu Klara.  –  Wszyscy,  którzy  tam  byli,  widzieli,  jak  twój  brat  osobiście poprowadził szarżę husarzy i walnie przyczynił się do zwycięstwa.
–  A  potem  zrejterował  do  domu  wraz  z  niemal  całym  wojskiem litewskim, zostawiając Polaków samych, przez co zaprzepaszczono wszelkie zdobycze w Mołdawii – rzekł z przytykiem kanclerz. – Brat mój prędzej czasem coś zrobi, niż pomyśli.
– Ja uważam, że Michał postąpił właściwie i z rozsądkiem. Nie należało narażać   sił   naszych,   gdy   elekcję   może   rozstrzygnąć   zbrojne   starciez Polakami.
–  Da  Bóg,  do  tego  nie  dojdzie  i  wybierzemy  sobie  nowego  króla w pokoju.
– Wiesz już, na kogo postawisz?
– Tak. Car Aleksy nie godzi się przysłać syna i sam proponuje się na króla. Nie zamierza jednak sypnąć złotem ani przejść na katolicyzm, więc ta kandydatura nie wchodzi w rachubę. Pozostaje nam przeto książę lotaryński i syn elektora brandenburskiego.
–  Lotaryńczyk  miły  jest  sercu  królowej.  Jeśli  się  za  nim  opowiesz, zyskasz jej wdzięczność.
– I ja tak myślę – przyznał kanclerz. – Księcia Karola wspiera cesarz, a ten zapłaci nam najwięcej za koronę, jeśli tylko go dobrze dociśniemy.
Klara odstawiła puchar na stolik.
– A co z klerem? Na kogo możemy liczyć?
– Biskup krakowski jest naszym zwolennikiem, jak i prymas Czartoryski, o ile dożyje do wyborów, bo ledwie dycha.
– A Olszowski?
Krzysztof wydął wargi.
– Wiesz, jak serdecznie nienawidzi naszej rodziny. Ma nam za złe, że odsunęliśmy   go   od   Eleonory   i   Korybuta,   ale   wątpię,   by   porzucił Habsburgów. Jeśli kryguje się i waha, to przez wzgląd na zbyt niską cenę, za jaką chcą go kupić. – Pac wykrzywił usta. – Wkrótce więcej wyjaśni nam ambasador von Stom, który ma się z nim spotkać. Do tego czasu ksiądz biskup pozostanie dla mnie zagadką.
–  Nie  wiem,  jak  postąpi  Sobieski  –  przyznał  Andrzej  Olszowski, zwracając  się  do  hrabiego  von  Stoma  zasiadającego  w  fotelu  naprzeciwekscelencji. Dłonie księdza biskupa, ozdobione drogocennymi pierścieniami, spoczywały miękko na wydatnym brzuszku rysującym się pod sutanną.
– Oficjalnie popiera kandydaturę księcia de Condé – wskazał Austriak. – Ale  obaj  wiemy,  że  Francuz  nie  ma  szans  być  wybranym  na  polu elekcyjnym, nawet gdyby przypłynął tu Wisłą na galeonie pełnym złota.
–  Dlatego  ambasador  Francji  zrezygnował  z  wystawienia  własnego kandydata i wspiera księcia neuburskiego.
Peter von Stom wykonał lekceważący gest.
–  Neuburczyk  tylko  dlatego  zdobywa  głosy,  że  jest  względnie  słaby i nieszkodliwy dla wszystkich zainteresowanych. Jego księstwo w Rzeszy nie większe jest od włości Paców, Radziwiłłów czy Sobieskich. Ten wybór nie przyniesie Rzeczypospolitej ani pieniędzy, ani trwałych sojuszy.
– Z powodu słabości kandydata nie będzie też zagrożeniem dla naszych wolności  –  odrzekł  Olszowski  z  przekąsem.  –  Dla  wielu  magnatów i elektorów to dostateczny argument. U nas, panie ambasadorze, zwykle nie głosuje się za czymś, lecz przeciw czemuś – westchnął ksiądz biskup.
– Dlatego tak ważne jest, by ludzie światli i wpływowi wskazali masom obywateli drogę, którą należy podążać – rzekł von Stom, przypatrując się znacząco  rozmówcy.  –  Królowa  Eleonora  wyraziła  swe  poparcie  dla wyniesienia księcia lotaryńskiego na tron i rada jest zostać jego żoną, co na lata   ustabilizuje   politykę   Rzeczypospolitej   i   zakotwiczy   was   u   boku potężnego zachodniego sąsiada.
Rzecz oczywista wiedeński dyplomata nie napomknął, że to Habsburgom będzie  przysługiwać  pierwszeństwo  w  tym  sojuszu.  Cesarz,  dziedziczny książę  Austrii,  Styrii,  Karyntii  i  Tyrolu,  przez  wybór  elektorów  Rzeszy władca Niemiec nie mógł traktować równorzędnie jakiegoś tam wybranego przez Polaków króla, a już na pewno nie takiego jak Lotaryńczyk, jego lennik
i generał.Biskup Olszowski także to wiedział i zachował nieprzenikniony wyraz oblicza. Ambasador uznał więc, że należy uderzyć w bardziej osobistą nutę.
– Królowa poleciła mi przekazać ekscelencji, że poprze twą kandydaturę do infuły prymasa – oznajmił. – Jestem pewien, że po zwycięstwie księcia Karola nominacja waszej dostojności nie napotka żadnych przeszkód.
Olszowski przybrał zbolałą minę. Już wczoraj po stolicy rozniosły się wieści, że prymas Czartoryski wyzionął ducha, nie doczekawszy wyboru nowego króla.
– Trzeba szybko pomyśleć o osobie, która na czas elekcji przyjmie na siebie  obowiązki  interreksa  –  rzekł  oględnie  ksiądz  biskup,  świadom,  że lepsza fałszywa skromność niż żadna.
– Osoba ekscelencji jest w tej sytuacji jedynym i najodpowiedniejszym wyborem  –  przypochlebił  się  von  Stom.  –  Cesarz  polecił  mi  również wspomóc  cię,   księże  biskupie,   funduszami  potrzebnymi  do   opłacenia elektorów.
Podkanclerzy skwitował tę deklarację łaskawym uśmiechem.
– Jakie rady masz dla mnie, hrabio?
–   Pierwszym   zadaniem,   jakie   winien   ekscelencja   wykonać,   jest zablokowanie prawne wyboru Polaka na tron, co na dobre pogrzebie nadzieje Sobieskiego  i  zmusi  go  do  otwartego  poparcia  księcia  lotaryńskiego  lub Neuburczyka.
– A jeśli Sobieski postawi swój głos przeciw Lotaryńczykowi i królowej? – spytał trzeźwo Olszowski.
– Gdyby miał zamiar poprzeć Neuburczyka, już by to zrobił, miast tego publicznie nazywa go chłystkiem. Zresztą książę Karol ma dużą przewagę w  głosach  województw,  niewiele  brakuje  nam  do  osiągnięcia  większości wśród elektorów. I tu widzę dużą rolę do odegrania przez waszą ekscelencję.
Olszowski uniósł brew.– Jakaż to rola?
–   Ułożenia   się   z   Sobieskim   w   naszym   imieniu   –   oświadczył zdecydowanie    ambasador.    –    Proszę    ekscelencję    o    pośrednictwo w negocjacjach, jako że twe relacje z hetmanem nie są nacechowane osobistą wrogością.  Jeśli  przekonamy  Sobieskiego,  jego  słowo  przeważy  szalę i wyniesie księcia lotaryńskiego do korony.
Biskup skinął powoli głową.
– Różnimy się politycznie z hetmanem, ale zdarzało nam się wspólnie działać dla dobra ojczyzny – potwierdził. – Mogę się z nim spotkać i postarać się nakłonić go, by puścił w niepamięć zaszłości i dołączył do naszej partii. Ostatecznie nie takie wolty zdarzały się w sejmie.
Peter von Stom uśmiechnął się szeroko.
– Rad wielce przekażę te wieści królowej – oznajmił zadowolony ze spotkania.
Jako wieloletni dyplomata hrabia święcie wierzył w moc słowa, w to, że jest ono równie potężnym narzędziem władzy jak miecz. Mowa odpowiednio użyta bywa najskuteczniejszym ze środków perswazji.
– Nigdy nie zgodzę się na coś takiego! – Wzburzony głos pani Sobieskiej niósł się daleko poza alkowę, w której zamknęła się z mężem. – Słyszysz!? Nigdy się nie zgodzę! – Dla podkreślenia swojego oporu tupnęła nóżką.
Jan nie odpowiedział od razu, obserwował żonę spod ściągniętych brwi. –  Przecież  obiecałem  Olszowskiemu  tylko  to,  że  przemyślę  ofertę
z  Wiednia,  wiele  hojniejszą,  niźli  oferują  nam  obecnie  książę  neuburski i Francuzi, którzy go popierają.
– Austriakom nie można ufać – ofuknęła go Maria Kazimiera. – Raz proponują  dotacje,  ale  gdy  coś  idzie  nie  po  ich  myśli,  zaraz  grożą  ichodebraniem.  Zresztą  po  cóż  nam  ich  pieniądze,  skoro  możemy  mieć prawdziwą władzę tu, w kraju, i oboje dostąpić najwyższej godności?
Hetman koronny wahał się. Uciekł wzrokiem na bok, jak zwykle gdy Marysieńka przymuszała go do realizacji swych wybujałych ambicji. Można by pomyśleć, że wystraszył się ciężaru, który chciała mu nałożyć na barki.
Sobieska wiedziała, jak przełamać niezdecydowanie męża, jak sprawić, by w jej dłoniach stał się podatną na formowanie gliną.
Zbliżyła się i uklękła między jego rozchylonymi nogami, unosząc twarz i patrząc mu w oczy.
–  Będziesz  królem,  a  ja  twoją  królową  –  powiedziała  stanowczo.  – Musimy tylko dobrze to rozegrać.
Przełknął ślinę, myśląc mniej o polityce niż o rozchylonych ustach Marii. – Co proponujesz? – zamruczał gardłowo.
– Pozwól mi pomówić z posłem francuskim, przekonać go, że tylko my przyniesiemy korzyść Paryżowi tu, w Rzeczypospolitej.
– Jak chcesz tego dokonać? – zapytał nieufnie.
Uniosła kąciki ust.
– Mam swoje sposoby. Wiem, jak myślą Francuzi, ostatecznie jestem jedną z nich.
Poczuł ukłucie zazdrości. Tyle słyszało się plotek na temat Marysieńki, z pewnością fałszywych. Czasem Jan miewał wrażenie, że coś w ich związku dzieje się poza nim.
Nim zdołał uformować to podejrzenie w konkretną myśl, Marysieńka pochyliła ku niemu swe usta.
Wszelkie niepokoje Jana pierzchły niczym stado szpaków spłoszonych klaśnięciem. Jęknął przeciągle, poddając się miłej perswazji.Matematyka,   jak   mawiają,   jest   królową   nauk.   Andrzej   Morsztyn, skromny wyznawca wspomnianej tezy, od kilku dni przeliczał i kalkulował na wszelkie sposoby szanse kandydatów na zwycięstwo w elekcji.
Z tychże obliczeń wychodziło mu jasno, że książę neuburski przepadał, a   Lotaryńczyk   rósł   w   siłę.   Sprawę   austriacką   poparło   już   dziewięć województw, pozostałe zaś były bliskie pójścia za silniejszym kandydatem. Co to znaczyło dla niego, Morsztyna, wolał nie myśleć.
Był pewien, że Eleonora nie daruje mu dawnych zniewag, czekają go szykany i odsunięcie od nadań, zapewne też spróbują odebrać mu urząd podskarbiego.
Od niespokojnych rozmyślań oderwała go wizyta Toussainta de Forbin Jansona,  posła  jego  królewskiej  wysokości  Ludwika  XIV.  Francuz  był postawnym mężczyzną o ciemnych włosach i bladej cerze. Był uprzejmy, wymowny   i   inteligentny,   choć   największe   zalety   markiza   kryły   się w przepastnych kufrach przywiezionych przez niego z Paryża.
Kufrach, z których, nadmienić należy, poseł korzystał jak do tej pory bardzo oszczędnie.
–  Jeśli  nic  nie  zrobimy,  to  jutro,  najpóźniej  pojutrze  Lotaryńczyk zdobędzie przewagę wśród niezdecydowanych elektorów – przestrzegł go Morsztyn. – Hrabia von Stom nie skąpi bowiem obietnic ni pieniędzy. – W głosie   podskarbiego   wybrzmiał   wyrzut   skierowany   w   stronę   skąpego Francuza.
– Król Ludwik nałożył na mnie limity wydatków i muszę się ich trzymać – usprawiedliwił się ambasador. – Wybór księcia neuburskiego nie jest dla nas tak ważny, bym szastał złotem na prawo i lewo.
– Zatem przegramy elekcję, a Rzeczpospolita na długie lata wpadnie w orbitę wpływów cesarza – zauważył cierpko Morsztyn. – Czy tego chce Francja?– Francja ma wiele interesów w Europie i na świecie – odrzekł spokojnie markiz.  –  Rzeczpospolita  nie  jest  dla  nas  głównym  teatrem  działań,  nie w czasie, gdy od Pirenejów przez Niderlandy po całą linię Renu zagrażają nam armie wrogich państw. Wolimy wydać pieniądze na Szwedów, którzy mają siłę i mogą udzielić nam wsparcia, atakując Brandenburczyków od tyłu.
Morsztyn zacisnął usta poirytowany, nie mógł jednak odmówić posłowi rozsądku. Co tym bardziej wpędzało podskarbiego koronnego we frustrację.
– De Condé i Neuburczyk to nie są postacie, które mogą porwać za sobą tłumy na polu elekcyjnym – podjął de Forbin Janson. – Jeśli mam wydać fundusze mego pana, muszę mieć pewność, że wspierany przez nas człowiek przeważa nad księciem Karolem sławą wojenną i uznaniem wśród obywateli.
Morsztyn się zachmurzył.
– Masz na myśli Sobieskiego?
– Owszem – przyznał dość swobodnie Francuz. – Rozmawiałem nawet już w tej sprawie z markizą d’Arquien. – Użył panieńskiego nazwiska Marii Kazimiery. – Jej argumenty mnie przekonały.
– Domyślam się, że wiele mówiła o swej wierności wobec Francji i jej króla. – Podskarbi nie krył zjadliwej ironii. – Zapewniała, jak to będzie przydatna i posłuszna zaleceniom Paryża jako władczyni Rzeczypospolitej?
–  Jakbyś  był  przy  naszej  rozmowie,  panie  –  przyznał  z  nikłym uśmiechem poseł. – Można śmiało przyjąć, że wielka część z tych obietnic zostanie spełniona. Hetman Sobieski jak żaden inny kandydat biorący udział w elekcji będzie w razie zwycięstwa zależny od naszych pieniędzy i poparcia.
Morsztyn  w  pierwszym  odruchu  się  najeżył.  Jako  przywódca  części malkontentów   popierających   Neuburczyka   mógł   zablokować   pomysł Sobieskiej  i  de  Forbin  Jansona,  tu  i  teraz  pogrzebać  nadzieje  i  ambicje hetmana.  Powinien  tak  uczynić,  pomny  przestróg  udzielonych  mu  przez umierającego Prażmowskiego.Mógł to zrobić i miał na to wielką chęć, ale widmo Karola i Eleonory na tronie  okazało  się  silniejsze  niż  niechęć  wobec  wyniesienia  Sobieskich, mocniejsze niż zawiść tląca się w sercu podskarbiego.
Im  dłużej  o  tym  myślał,  tym  rozsądniejsza  wydawała  się  mu  oferta ambasadora.
„Wybór mniejszego zła. Przekleństwo polskiej demokracji”.
Westchnął zrezygnowany.
– Poprę Sobieskich i do tego samego namówię przyjaciół – rzekł. – Będę też miał baczenie na hetmana, gdy wybrany zostanie na króla, czy dochowuje on wierności swym przedwyborczym obietnicom złożonym Ludwikowi.
– Co też zostanie właściwie odebrane i docenione przez mego pana – zapewnił poseł. Z każdym jego słowem podskarbi słyszał coraz głośniejszy brzęk monet z burbońskiego kufra.
Ściągnął brwi. Raz podjąwszy decyzję, zaczął kalkulować dostępne mu ruchy    na    politycznej    szachownicy.    Nie    potrzebował    też    wielkiej przenikliwości, aby dostrzec słabe strony planów markiza.
– Olszowski, jeśli zostanie wybrany na prymasa, może zablokować przez formalne  kruczki  możliwość  wyboru  Polaka  –  wskazał  trzeźwo.  –  Z pewnością hrabia von Stom i królowa wywrą na niego stosowny nacisk.
–  Należy  więc  pokładać  ufność  w  charakterze  i  uczciwości  księdza biskupa. – Toussaint de Forbin Janson uśmiechnął się tajemniczo. – I w to, że rozumie on, gdzie leży interes jego samego i Rzeczypospolitej.
– Interes ojczyzny wymaga, aby obywatele sami mogli zdecydować, czy chcą za króla Polaka, czy obcego księcia – powiedział donośnie i twardo biskup Olszowski, rozpętując wrzawę między zgromadzonymi w sali senatu magnatami.Ogłosiwszy  swą  decyzję,  podkanclerzy  zszedł  z  podwyższenia  i  nie zwracając  uwagi  na  oklaski  jednych,  a  głosy  protestu  drugich,  ruszył przejściem wiodącym między rzędami krzeseł w stronę drzwi do holu.
Drogę   zastąpił   mu   jakiś   Litwin   wykrzykujący   obelgi.   Olszowski bezceremonialnie   odepchnął   natręta.   Zakotłowało   się   i   wokół   osoby ekscelencji  doszło  do  szarpaniny  wrogich  sobie  oponentów.  Wnet  też pojawili  się  posłowie  wojskowi  spod  znaku  wojewody  Jabłonowskiego i chroniąc księdza biskupa przed gwałtem, odprowadzili go do wyjścia.
Już  przy  drzwiach  Andrzej  Olszowski  zwolnił  kroku,  obejrzał  się  na Paców i uśmiechnął mściwie.
Widok ich niewesołych min był niczym balsam dla jego duszy.
Krzysztof  Pac  jako  pierwszy  otrząsnął  się  z  przykrego  zaskoczenia. Napotkał zdumiony wzrok von Stoma i na moment zawiesił spojrzenie na zaszokowanej twarzy królowej Eleonory.
– To skurwysyn – warknął Michał Pac, przeciskając się przez tłumek wzburzonych Litwinów otaczających kanclerza. – Musimy to zablokować, nim Sobieski wystawi oficjalnie swą kandydaturę.
Krzysztof niemal nie zwrócił uwagi na brata.
Obserwował, kto przyjął z aplauzem słowa Olszowskiego, a kto podąża do  wyjścia  jego  śladem.  Wśród  popierających  biskupa  byli:  Morsztyn, wojewodowie   Potocki   i   Lubomirski,   Dymitr   Wiśniowiecki   i   kniaź Ostrogocki,  dając  przykład  bardzo  wielu  innym  panom  z  Korony.  Z Litwinów  poparli  podkanclerzego  Sapiehowie  i  Michał  Radziwiłł,  choć większość elektorów Wielkiego Księstwa pozostała przy Pacach. Zbyt mało jednak, aby zapobiec nadciągającej katastrofie.
Kanclerz zagryzł wargę i popatrzył na lożę, w której zasiadał Toussaint de Forbin Janson. Francuz sprawiał wrażenie impresaria teatru, który oglądadobrze napisaną i opłaconą przez siebie komedię. Ambasador wychwycił spojrzenie Paca i ukłonił się mu z szyderczym uśmieszkiem.
Kanclerz  litewski  odkłonił  się  Francuzowi,  zastanawiając  się,  ile  go kosztowało wystawienie takiej sztuki.
– Czterysta tysięcy liwrów. – Głos hrabiego von Stoma drżał z podziwu i niedowierzania. – Na Boga, nie spodziewałem się, że Paryż jest gotów tyle wydać.
Krzysztof  Pac  nie  winił  ambasadora  za  brak  przenikliwości.  Nikt z obecnych w komnacie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Na pewno nie Klara siedząca z ponurą miną na sofie, z pewnością nie Michał stojący przy kominku z pucharem wina.
–  Do  kufra  de  Forbin  Jansona  ustawiła  się  kolejka  elektorów  ze wszystkich województw – oświadczył gorzko kanclerz litewski. – W kilka godzin utraciliśmy połowę głosów. Jeśli nie przelicytujemy Francuzów, do rana będzie po wszystkim.
Ignaz  von  Stom,  słysząc  wyrzut  w  głosie  Litwina,  uciekł  wzrokiem w bok.
– Nie jestem w stanie przebić burbońskiej oferty – wyznał przygnębiony. –  Nie  gdy  Sobieski  cieszy  się  tak  dużą  popularnością.  Trzeba  by  mieć i milion talarów.
– Skoro nie złoto ich powstrzyma, uczynię to szablą – wysyczał Michał Pac. – Nie pozwolę, kurwa, na wybór Sobieskiego, prędzej zbiorę oddziały i uderzę na koroniarzy!
– Nie bądź głupcem – zrugał go ostro Krzysztof. – Mamy za mało sił na orężne rozstrzygnięcie tych wyborów. Sobieski i Jabłonowski przyprowadzili własne chorągwie, Morsztyn ma regiment piechoty, Potocki, Lubomirski, Wiśniowiecki i reszta też mają po  kilkuset zbrojnych.  Nie wspomnę jużo tysiącach szlachty, głównie Mazurów, którym Francuz opłaca właśnie darmowe picie i wyżerkę. Roznieśliby nas w pył i być może wyrżnęli z błogosławieństwem naszych wrogów.
Hetman  litewski  łypnął  gniewnie  na  starszego  brata.  Przez  chwilę zdawało się, że coś odburknie, ale tylko umoczył wąsiska w winie.
–  Co  zatem  mamy  czynić?  –  wtrąciła  się  Klara.  –  Uznać  się  za pokonanych? Przystać na to poniżenie?
Mąż i żona zmierzyli się wzrokiem.
–  Tego  nie  powiedziałem  –  odrzekł  Krzysztof  spokojnie.  –  Uznamy wyniki  wyborów,  co  nie  znaczy,  że  nie  będziemy  w  przyszłości  ich podważać.  Władzę  Sobieskiego  należy  ograniczyć  jak  to  tylko  możliwe w pacta conventa, trzeba też zabezpieczyć utrzymanie dla królowej, która wciąż pozostaje naszą panią. Czynić małe kroki i przygotowania do obalenia szkodliwego narowu demokracji.
– I zablokować Marii Kazimierze prawo do korony – dorzuciła Klara mściwie. – To zaboli tę sukę najbardziej.
Kanclerz skinął głową, pokazując, że przychyla się do poglądu żony, i skierował wzrok na von Stoma.
– Nim zdecydujemy się na zbrojny opór i podważenie wyników elekcji, muszę  wiedzieć,  hrabio,  czy  i  jaką  pomoc  zaoferuje  nam  cesarz  narodu niemieckiego.
– Jeszcze dziś ruszam do Wiednia, najkrótszą drogą przez Śląsk i Czechy – odparł ambasador. – Przedstawię swą opinię przed radą nadworną, lecz powiem  to  szczerze…  nie  sądzę,  aby  cesarz  wysłał  szybko  wojsko  do Rzeczypospolitej.  Na  razie  trwa  wojna  na  zachodzie.  Dla  Habsburgów konflikt na dwa fronty może skończyć się klęską.
Wygłosiwszy tę proroczą wizję, ambasador wyszedł z komnaty. Zostawił Paców samych sobie, w ciszy, złości i co tu kryć – w żałobnym nastroju.Te Deum laudamus i salwy działowe rozgrzmiały nad polem elekcyjnym niczym letnia burza, jednym zwiastując obfite plony, a drugim zapowiadając niszczycielskie gromy i nawałnice.
Wygrani skupili się na podium przy nowo wybranym monarsze. Wokół nich  falowało  tysiące  obnażonych  szabel  trzymanych  przez  obywateli wiwatujących na cześć króla. Dodać należy, głośnych i podchmielonych za przyczyną   beczek   z   trunkami   opłaconych   przez   de   Forbin   Jansona i dostarczonych wozami na miejsce elekcji.
– To najszczęśliwszy dzień w mym życiu – szepnęła Maria Kazimiera do Jana, a on objął ją i pocałował w usta. Zerknęła ponad ramieniem męża na francuskiego   ambasadora.   Wysłannik   Króla   Słońce   przypatrywał   się Sobieskim   z   zamyślonym   wyrazem   twarzy,   niczym   kupiec,   który dokonawszy   kosztownego   zakupu,   rozważa,   czy   aby   nie   przepłacił. Wychwyciwszy spojrzenie pani Sobieskiej, markiz uśmiechnął się sztucznie i zagadnął stojącego obok biskupa Olszowskiego.
Ekscelencja, za niedługi czas prymas Polski i arcybiskup gnieźnieński, jaśniał  zrozumiałym  zadowoleniem.  Zmieniając  partię,  zrobił  podwójnie dobry interes, prócz infuły zyskując dostęp do zasobnych i głębokich skrzyń ze złotem będących w posiadaniu de Forbin Jansona.
Dalej stał Jabłonowski, trzymając w dłoni buławę hetmana wielkiego, którą  Jan  oddał  mu  do  potrzymania,  chcąc  pozdrowić  zebranych  wokół podium wyborców. Sposób, w jaki wojewoda ruski ściskał buławę, jasno wskazywał, że najchętniej nie wypuściłby już z rąk symbolu władzy nad wojskiem koronnym. Kniaź Dymitr także spozierał na nią zachłannie, jako hetman polny miał przecież do niej pierwszeństwo po zwolnieniu urzędu przez nowo  obranego  króla.  Towarzysząca mężowi Teofila,  ostentacyjnie odziana w czerń, nie przywitała się z wujenką, zachowując chłodny dystans, za którym łatwo było wyczuć złość i podejrzliwość.Marysieńka  czuła,  że  kniahini  obarcza  ją  winą  za  nagłe  zniknięcie Witolda.  Nie  mając  dowodów,  dziewczyna  mogła  co  najwyżej  dąsać  się i ciskać w jej stronę – swej dawnej przyjaciółki – zimne spojrzenia.
Maria Kazimiera zbyt jednak była szczęśliwa i przepełniona euforią, by przejmować się nastrojami siostrzenicy męża. Liczyło się, że dopięła celu i Dymitr Wiśniowiecki dołączył do ich stronnictwa, przyczyniając się walnie do wyboru Jana na tron.
Dalej  tłoczyli  się  senatorowie  i  posłowie:  Morsztyn  i  Wielopolski, trzymając się blisko siebie, Potoccy, Lubomirscy, Leszczyńscy. Z Litwinów obecni byli Sapiehowie i Radziwiłłowie. Każdy z magnatów łasy wzbogacić się na łasce majestatu. Każdy dumny i hardy, przekonany o wielkości swej osoby  i  słuszności  wygłaszanych  poglądów.  Pewny  należącej  się  mu nagrody, a innym furdy.
Marysieńka nie miała złudzeń, już wkrótce zaczną się kąsać i żreć, judzić i spiskować także przeciw swemu władcy, kwestionować wyniki wyborów i zwyczajnie po polsku kipieć z zawiści, gdy komu innemu się powiedzie.
Wiedziała, że od jutra czeka ją nowa gra, lecz z tymi samymi figurami. Kończy się bowiem gambit hetmański, a zaczyna królewski.
Kto raz wzniósł się na szczyty Olimpu, nigdy nie odnajdzie się między śmiertelnikami.  Klara  Pac,  kołysząc  się  w  podskakującej  na  wybojach karocy, widziała się we własnej imaginacji jako strącona z wyżyn bogini. A te, gdy działo się nie po ich myśli, stawały się okrutne i mściwe.
Tymczasem jednak wracała na Litwę. Wolała już to, niż znosić widok Sobieskich pyszniących się własnym wyniesieniem.
Krzysztof  i  Michał  pozostali  na  sejmie  elekcyjnym,  by  czuwać  nad interesem  rodziny,  lecz  ona  nie  musiała  brać  udziału  w  tej  farsie.  W pierwszym odruchu buntu myślała nawet o wyjeździe do Wiednia czy Italii,co jeszcze niedawno zalecał jej mąż. Rzucić się w wir balów i ramiona gorącokrwistych kochanków.
Zrezygnowała z tych planów, oznaczałyby bowiem ucieczkę i przyznanie się do poniesionej porażki.
Władza jest jak narkotyk, upaja i uzależnia, wprowadza w podniecenie, unosi ponad tłum zwykłych ludzi.
Kanclerzyna  przysięgła  sobie,  że  to  jeszcze  nie  koniec  rozgrywki. Ostatecznie na szachownicy zmienił się tylko król, a jak wiadomo, ten ma ograniczoną możliwość ruchu. Po stronie Paców wciąż pozostawali królowa, dama i hetman – figury, które odpowiednio użyte mogą osaczyć władcę i doprowadzić go do klęski.
Wielka gra toczyła się dalej.EPILOG
Uderzenie młotkiem w palec wyrwało okrzyk z ust Tynera, gdy zbijając stół, miast trafić w gwóźdź, walnął się we własną dłoń.
–  Niech  to  cholera  –  mruknął,  pocierając  bolące  miejsce.  Chwilę zastanawiał się, czy zejdzie mu paznokieć.
Zza ściany dobiegł go płacz ich ukochanej córeczki. Uśmiechnął się, myśląc o swej małej księżniczce. Marysia rosła zdrowo, czyniąc rodziców szczęśliwymi.
Odłożył młotek i wyszedł na podwórze. Lipcowy dzień był słoneczny i piękny, choć za sprawą wiaterku kołyszącego listkami w koronach drzew nie upalny.
W oddali przy rzeczce, między olszynami i pochyłymi wierzbami, kilku czeladnych prowadziło konie do wodopoju. Od strony nowo stawianej stajni i  ogrodzenia  na  wybieg  dla  źrebiąt  dobiegał  stukot  młotków  i  odgłos piłowanego drewna. W powietrzu unosił się miły zapach strużyn ze świeżo heblowanych desek i ciosanego drewna. Wszędzie, gdzie spojrzał, ziszczało się jego marzenie o własnej stadninie.Pochylił się nad cebrzykiem, obmył dłonie i twarz wodą nagrzaną przez słońce.
Ochłodziwszy się, wrócił do domu. Dworek nie imponował wielkością, ale był solidnie postawiony i akuratny dla niezbyt jeszcze licznej rodziny.
Przez   chłodną   sień   wkroczył   do   alkowy.   Charlotta,   kołysząc   się w bujanym fotelu, karmiła córeczkę. Marysia ssała pierś z błogą minką. Widok dwóch cudownych kobiet roztopił serce Bogusława.
Mesire przywitała go uśmiechem, choć widać było, że jest zmęczona po nocy, gdyż dziewczynkę bolał brzuszek i zasnęła dopiero nad ranem. Choć namawiał ją na najęcie niańki, żona nie skorzystała z tego pomysłu wzorem możnych  pań.  Jak  twierdziła,  zbyt  długo  czekała  na  dziecko,  aby  teraz odmawiać mu matczynej czułości.
Z  rozanielenia  wydobył  Tynera  tętent  kopyt  i  okrzyki  z  dziedzińca, świadczące, że ktoś przyjechał.
Wyjrzał przez okno i zamarł na widok nieznanego mu mężczyzny, który siedząc w siodle, zapytał czeladnych o panią domu.
Uzyskawszy odpowiedź, przybysz noszący torbę kurierską przewieszoną przez tułów i ramię zsunął się z gniadosza i skierował ku wejściu do dworu.
– Kto nas odwiedził? Sąsiad? – zapytała Charlotta.
– Nie znam człowieka – odparł Bogusław oględnie. – Zobaczę, czego chce.
Wyszedł do sieni i tam przywitał mężczyznę. Umyślny skłonił się przed nim z szacunkiem i wyciągnął z torby list.
Kapitan dostrzegł lak z odciśniętą pieczęcią pani Sobieskiej, a także imię i panieńskie nazwisko swojej żony.
–  Mam oddać do  rąk  własnych  waszmość pani –  oznajmił posłaniec stanowczym tonem, czym zirytował Tynera.
Bogusław  miał  już  zrugać  typa,  gdy  w  otwartych  drzwiach  alkowystanęła Charlotta z maleństwem na rękach.
– Proszę oddać list mężowi – zdecydowała.
Kurier spełnił to życzenie bez wahania.
– Przykazano mi poczekać na odpowiedź – dodał.
–  Zatem  zapraszamy  w  gościnę  –  odrzekła  Charlotta  i  skinęła  na kucharkę, która ciekawa gościa podsłuchiwała za komórką na miody. – Daj człowiekowi  obiad  i  coś  do  picia  –  poleciła  siwej  kobiecinie,  po  czym wróciła do alkowy.
Tyner zerknął smętnie na lak i poczłapał za żoną.
Z tego, co opowiedziała mu Charlotta, ona i Sobieska nie rozstały się w  zgodzie.  Pani  hetmanowa  nie  szczędziła  jej  wyrzutów  za  pomysł porzucenia służby ani uszczypliwości na temat wybranka i ojca dziecka. W złości posunęła się nawet do oskarżenia Charlotty o zdradę i współpracę z ich wrogami.
Krótko mówiąc, dawna przyjaźń się rozpadła i sczezła, jak to bywa często u kobiet, zwłaszcza gdy jedna ma się za lepszą od drugiej.
Charlotta ułożyła śpiącą córeczkę w kołysce i odebrała list z rąk męża. Przełamała pieczęć i zaczęła czytać w skupieniu, a gdy skończyła, wręczyła kartę Bogusławowi.
Tyner czując niepokój w brzuchu, rzucił się zachłannie na słowa, lecz list napisany był po francusku.
– Wiesz, że słabo znam twój język – rzekł poirytowany. – Czego ona od nas chce?
Charlotta zagryzła usta z namysłem i podeszła bliżej męża, wtuliła się w jego szeroką pierś i objęła go ramionami w tali.
–  Chce,  bym  wróciła  na  zamek  jako  dama  dworu.  Nie  będzie  już niebezpiecznych misji ani ryzykowania życia, mam po prostu służyć jej radą
i towarzystwem, a nasza córka będzie wychowywać się wśród najlepszychpanien w kraju.
Bogusław poczuł, jak gula staje mu w krtani.
– A ja, co ze mną? – wyburczał.
– Ty dostaniesz swój patent kapitański i żołd jak za Korybuta. Z czasem, jak  się  zasłużysz,  otworzy  się  przed  tobą  szansa  na  karierę  wojskową i polityczną.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
– Musimy zdecydować. Jak ją znam, drugi raz nie otrzymamy takiej oferty.
Tyner zerknął na córeczkę w kołysce i westchnął z zasępioną miną.
– A ty czego chcesz? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
–  Nie  wiem,  muszę  pomyśleć  –  odparła  szczerze.  –  Niech  posłaniec zostanie do jutra, zyskamy cały dzień i noc na zastanowienie się.
– Chodźmy na dwór, jest pięknie, szkoda dnia – zaproponował.
Objęci  wyszli  na  ganek.  Stali  i  patrzyli  w  milczeniu  na  odległy  las i kołyszące się złote łany, na konie pławiące się w rzeczce. Wsłuchiwali się w   szum   wiatru   buszującego   w   koronach   lipy,   ćwierkot   szpaków rozrabiających przy czereśni, w stukot młotków i szurgot hebli formujących drewno na budowę ich nowego domu.
Znów  za  sprawą  losu  znaleźli  się  na  rozstajach,  lecz  Charlotta  była pewna, że cokolwiek postanowią, zrobią to razem, jako mąż i żona.

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB