Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
Przyjaźń i fałsz
Listopad A.D. 1672
W komnacie czekali na nią Prażmowski, Morsztyn i Wielopolski. Już na samym wejściu otoczyli ją niby planety Słońce i obsypali komplementami. Przez moment czuła, że znów jest między przyjaciółmi, ludźmi, którym może ufać i zawierzyć swój los. Szybko stłamsiła w sobie to naiwne poczucie – każdy z tych mężczyzn prowadził własną grę o władzę, zaszczyty i pieniądze.
Mikołaj Prażmowski, wysoki i szczupły z siwizną na skroniach, sprawiał wrażenie ascetycznego ojca Kościoła, starczyło jednak Marysieńce popatrzeć w oczy prymasa, aby dojrzeć w nich wszystkie siedem grzechów głównych. Wielopolski przywitał ją pocałunkiem w kącik ust – oddech stolnika pachniał miętą, a spojrzenia jego ciemnych, pięknych oczu wędrowały po jej piersiach, talii, brzuchu i udach niby uporczywy wędrowiec przemierzający wzniesienia, aby dotrzeć do upragnionej żyznej doliny. Wiedziała, że pożąda jej od lat, nieraz dawał to do zrozumienia, ale Marysieńka znała różnicę między romansem a głupotą. Odrobina szaleństwa dopuszczalna w odległymParyżu tu, w Polsce, pod bokiem męża mogła się zakończyć dla wszystkich katastrofą. A na coś takiego pani Sobieska była zbyt mądra.
Zresztą skończyła z miłosnymi przygodami i obiecywała sobie wytrwać w tym postanowieniu.
Morsztyn trzymał się odrobinę z boku, jak zwykle skupiony i uważny. Podobnie jak Wielopolski, nosił francuski strój, perukę i pończochy z jedwabiu, lecz w przeciwieństwie do stolnika nie miał w sobie nic z amanta. Przypominał bankiera, który przelicza na monety każde słowo czy gest. Ta natura kupca czyniła Morsztyna – w opinii Marii Kazimiery – przewidywalnym i stosunkowo najmniej groźnym spośród przyjaciół jej męża.
Pani Sobieska podeszła do pięknego stołu, który zajmował centralną część komnaty. Mebel zrobiono z mahoniu. Ciemne i gładkie drewno miało w sobie jaśniejsze pasemka, jakby słońce południowych krain na trwale odcisnęło pocałunek w słojach i włóknach egzotycznego drzewa.
Usiadła na krześle i oparła łokcie o ciepły blat.
– Kiedy hetman przybędzie do Łowicza? – zapytał Prażmowski, gdy tylko umościł się wygodnie u szczytu stołu.
– Jeszcze przed świętami – zapewniła Marysieńka. – Wiele zależy od decyzji oficerów armii koronnej, ufam jednak, że Jan nie będzie miał problemu z przekonaniem wojska, komu powinno okazać lojalność. Trzeba wszakże zadbać o zaopatrzenie i żołd, by żołnierze nie rozleźli się kupami po kraju na szkodę wszystkich. Jest też sprawa konfederacji – dodała. – Mąż mój nie chce wyjść przed sejmem na buntownika, gdy wprowadzi wojsko koronne w głąb Polski wbrew woli króla i senatorów. Musi więc zapewnić sobie choćby pozór legalności, tę zaś da mu konfederacja zawiązana przez lojalne wobec niego oddziały. Prawo, mości panowie, prawo musi być naszą tarczą, inaczej obywatele znienawidzą nas do szczętu. – Ostatni przytykskierowany był bezpośrednio w księdza prymasa, chyba najmniej popularnego polityka w Rzeczypospolitej.
Prażmowski spojrzał na nią krzywo, ale zmilczał przymówkę.
– Powinien przybyć jak najszybciej – wskazał nerwowo Wielopolski. – Musimy wzmocnić nasze siły, nim król uformuje na nowo armię, a Pacowie sprowadzą posiłki z Litwy. Pułki pod komendą Czarnieckiego stoją trzy dni drogi od Łowicza, gotowe w każdej chwili ruszyć na miasto.
Ksiądz prymas wykonał wzgardliwy gest dłonią.
– Pan pisarz polny nie ma cienia talentu swego sławnego wuja, który tyle przyniósł zwycięstw ojczyźnie w czasie potopu Szwedów i tłumienia kozackich zamieszek. Twierdzy łowickiej nie zdobędzie, choćby oblegał nas do wiosny, a przecież hetman rychło pospieszy nam z odsieczą, skoro za murami przebywa ukochana żona. – Posłał pani Sobieskiej przebiegły uśmiech.
Marysieńka napotkała zmrużone, okolone siateczką zmarszczek oczy prymasa.
„A więc po to mnie tu zaprosiłeś – pomyślała. – Sprytne”.
Nie mogła odmówić Prażmowskiemu rozumu. Jan może i zawahałby się rozpocząć wojnę domową tylko po to, by ratować skórę prymasa, ale gdyby to jej coś zagrażało… utopiłby kraj we krwi.
– Chyba powinnam się czuć wykorzystana – rzuciła kąśliwie.
– Wszyscy czasem doświadczamy tego uczucia – odparł Prażmowski i podsunął jej list. – Mniemam, że to wynagrodzi ci poniesiony dyskomfort.
Serce pani Sobieskiej zabiło żywiej, gdy spojrzała na przełamaną pieczęć kardynała de Bonziego. Rozłożyła zgiętą na trzy części kartę i zaczęła czytać.
Gdy dotarła do ostatniego słowa, uniosła wzrok na obserwujących ją mężczyzn.
– Król Ludwik przypomniał sobie o nas, a my znów mamy przybiec doniego niczym kury na wezwanie dziewki wysypującej ziarno – rzekła. Morsztyn wzruszył ramionami.
– Skoro ziarno jest ze szczerego złota, czemu by nie?
– Wcześniej nie miałaś takich obiekcji. – Ksiądz prymas zmarszczył brwi. – Potrzebujemy francuskich subsydiów, Sobiescy i Sieniawscy nawet bardziej niż my tutaj. Wasze majątki na wschodzie poniosły najpoważniejszy uszczerbek podczas najazdu ordy.
– To nie złoto budzi we mnie niechęć, wasza ekscelencjo, lecz fakt, że Burbon traktuje nas jak bezwolne pionki, które zawsze można wykorzystać i porzucić – wyjaśniła. – Znów chce sprezentować nam kandydata do tronu, nie wymienia jednak, kogo przyśle do Rzeczypospolitej, aby zmierzył się z Korybutem. Ani też kiedy ma zamiar to uczynić. Wygląda to trochę tak, jakby Ludwik uroił sobie kolejny plan, a my mamy czekać pokornie, aż raczy nam go przedstawić w szczegółach. Jestem tym zmęczona. – Przetoczyła wzrokiem po twarzach rozmówców. – A wy nie?
– Popadłaś w pychę, przyjaciółko – rzekł z przyganą Prażmowski. – Złoto i poparcie króla Ludwika wzmacniają siłę naszej partii i dają nam środki i okazję do nacisku na Korybuta i sejm. Dwór musi wiedzieć, że jeśli nie wycofa wyroku banicji nałożonego na mnie i nie przestanie szykować wyroków na was, przeciwstawimy mu się z całą mocą, mając za sobą poparcie najpotężniejszego monarchy w Europie.
Słowa te spotkały się z aprobatą pozostałych magnatów.
– A co tyczy się twych obiekcji, pani, czy istotne jest, kogo wyznaczy Ludwik? – dodał Wielopolski lekceważąco. – Nawet gdy Francuz zdobędzie tron, tylko z nazwy zostanie naszym panem, w rzeczywistości nic się nie zmieni. Prawdziwa władza zostanie tam, gdzie jest.
„Przy tym stole”.
Marysieńka spojrzała na pięciocyfrową kwotę obiecaną w liście i pchnęłakartę w stronę księdza prymasa.
– To są tylko obiecanki. Kiedy zobaczymy kufry z prawdziwym złotem? – Za miesiąc, najwyżej dwa – uprzedził Prażmowskiego Morsztyn. Sobieska przeniosła wzrok na podskarbiego.
– Jakie wieści nadchodzą z kraju? – zapytała.
Morsztyn potarł palcami modnie przystrzyżoną bródkę.
– Jak już waćpani wspomniałaś, szlachta nas zbytnio nie miłuje. Nie tylko ksiądz prymas źle jest widziany, ale my wszyscy tutaj zgromadzeni, a także wasz mąż.
Uniosła brew.
– Pomimo zwycięskiej kampanii przeciw ordzie.
– Kampania była, owszem, śmiała i godna Cezara, ale wojnę przegraliśmy. Kamieniec i Podole utracone, a sejm musi postanowić, co z haraczem dla sułtana. Obywatele kipią złością, szukają winnych, a kto może być bardziej winien klęski niż hetman stojący nad armią?
– To Korybut zawinił, stojąc tchórzliwie z pospolitym ruszeniem pod Gołębiem! – wzburzyła się Marysieńka. – Nie pospieszył Janowi z odsieczą, która mogła przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść.
W oczach podskarbiego odbiło się politowanie, znudzenie i zawód, jakby zastanawiał się, czy nie przecenił inteligencji hetmanowej.
– Dwór i jego sympatycy zwalają całą winę za klęskę na pani męża – objaśnił cierpliwie. – Nie ma znaczenia, jaka jest prawda, tylko kto głośniej krzyczy. Muszę stwierdzić z przykrością, że nasz głos nie dociera do obywateli tak mocno, jak byśmy tego pragnęli. Zaniedbaliśmy, mus to przyznać, tłumaczenie szaraczkom, jak wiele uczyniliśmy dla Rzeczypospolitej przez ostatnie dwadzieścia sześć lat. Zwłaszcza służba publiczna księdza prymasa jest niedoceniona przez naród szlachecki, wykrzywiona szyderczo przez naszych wrogów, którzy czepiają się każdejdrobnostki i rozdmuchują ją do niepojętych rozmiarów. – Morsztyn powiódł wzrokiem po skupionych obliczach. – Wyalienowaliśmy się, zapatrzeni w Europę i jej obyczaje, nie bacząc, że u nas lud ciemny, niegotów przyjąć światłych, prawdziwie europejskich wzorców.
– Cóż nam zatem czynić? Jaka twa rada? – Prażmowski takoż załamał ręce nad zacofaniem narodu. – Zali mamy się podlizywać motłochowi, co nie docenia naszych starań, wiedzy, doświadczenia i statusu?
– Ależ nie – zaprzeczył imć podskarbi. – Nasze decyzje były trafne. Rzeczpospolita potrzebuje europejskości i unowocześnienia, tylko obywatel tego nie pojmuje. Trzeba przeto zmienić sposób komunikacji – orzekł z całym przekonaniem. – Trzeba wyjaśnić narodowi – ciągnął z emfazą – że wszystko to wina pijaka i lenia Korybuta. Wmówić ludziom, że król zagraża ich wolnościom, chce władzy absolutnej i tylko szykuje się, aby zapełnić lochy swymi wrogami. Niech uwierzą, że gdy Wiśniowiecki pokona nas, weźmie się zaraz potem i za nich.
– No nie wiem, czy tym straszeniem da się coś jeszcze wskórać. – Wielopolski cmoknął nieprzekonany. – Ile my już wylaliśmy na króla pomyj, ileż fraszek i kalumnii napisano i rozpowszechniono po kraju, że on taki i owaki. A gówno z tego wyszło.
Marysieńka nie mogła odmówić stolnikowi racji, ona również nie wierzyła w moc dalszego straszenia Korybutem. Jaki jest koń, każdy widzi, z ciapciaka nie zrobi się tyrana, choćby i najwięksi specjaliści malowali przed narodem najczarniejsze obrazy.
– Może by tak zaproponować obywatelom program realnej naprawy państwa? – wypaliła olśniona nagłą myślą.
Zdumiał się prymas, Morsztyn milczał skonsternowany, Wielopolski bawił się pierścieniem na palcu lewej dłoni i nie miał nic do powiedzenia.
Zapadła cisza, wymowna i znacząca, smutno wróżąca ojczyźnie.Narada skończyła się i szacowni goście opuścili po kolei komnatę. Prymas, choć został sam przy stole, nie ruszył się z krzesła, jakby kogoś się jeszcze spodziewał.
I rzeczywiście, kilka minut po rozejściu się członków rady ekscelencja doczekał się gościa. Andrzej Morsztyn wkroczył od tyłu przez czytelnię, gdzie znajdowało się tajne przejście.
Imć podskarbi koronny wrócił na swe miejsce przy stole i zachichotał, przyciągając ku sobie zdziwione spojrzenie księdza prymasa.
– Co cię tak śmieszy? – zapytał Prażmowski.
– Odnoszę wrażenie, że nasza droga Maria Kazimiera pokonała długą drogę.
Prymas uniósł brew.
– To znaczy?
– Ta francuska dziwka zaczynała jako pionek, lecz obecnie widzi siebie figurą na szachownicy. – Morsztyn zmrużył oczy. – Może nawet roi się jej w główce bycie królową?
Prażmowski wydął wargi.
– I ja czasem odnoszę takie wrażenie. Słyszałem plotki, jakoby już wcześniej wspominała o koronie dla męża w towarzystwie zaufanych pań. Wiedz, Andrzeju, że nie dopuszczę do tego, pókim żyw. Zniosę nad sobą Francuza, księcia szlachetnej krwi Burbonów lub Walezjuszów, ale nie zdzierżę człowieka równego mi stanem i urodzeniem.
Morsztyn przypieczętował tę deklarację milczeniem – nie wiedzieć było, czy wyraża w ten sposób aprobatę dla postawy prymasa, czy też wręcz przeciwnie, milczy tylko z grzeczności.
Prażmowski był nierad. Przypuszczał, że podskarbi, parweniusz i liczykrupa, bez zbędnych skrupułów całowałby każdy tyłek, byleby wypadały zeń pieniądze i zaszczyty.Nie żeby on sam gardził złotem i splendorem, och nie, ale w przeciwieństwie do Morsztyna, który był tylko użytecznym narzędziem i pomocnikiem, siebie ksiądz prymas widział u wielkości niemalże królewskiej.
Postać historycznie wielka – tak w swej imaginacji się postrzegał i gotów był uczynić wszystko, co konieczne, by rzeczoną wielkość i historyczność osiągnąć. A trafić do annałów niełatwo, oj, niełatwo. Wie to każdy pilny student. Sucha linijka czy dwie w żakowskim woluminie to wszystko, na co może liczyć niejeden biskup czy magnat mający się dziś za nie wiedzieć jak istotną personę.
Taka wzmianka to żałośnie mało, aby zostawić po sobie pamięć. Jak zawrzeć w niej całe długie życie człowieka, wypełnione pracą, ambicjami i polityką? Zwłaszcza gdy nie ma się dzieci, nikogo, komu można by przekazać dorobek, majętności i władzę zdobyte z takim poświęceniem i trudem.
Bękartów swych prymas nie liczył, bo choć poczęć wynikło bez liku za sprawą jego kropidła przez te wszystkie wypełnione posługą lata, to żadnego uznać wedle praw ludzkich ani boskich nie mógł za swoje. Nie to, by nie dbał o owoce swej słabości do płci niewieściej. Co to, to nie.
On, Prażmowski, przecież nie kukułka, co do obcego gniazda podrzuca jajo, szkodę jeno czyniąc w domu gospodarza. Hojny był zawsze, nawet bardziej, niż należało. Suty grosz przekazywał na utrzymanie dziatek, opłacał naukę, a czasem, gdy bastard okazywał się zdolny w teologii, pamiętał, by zapewnić mu gładki start życiowy na jakiejś tłustej plebanii.
I to mu właśnie fałszywcy i pokutnicy wypominali, w żywe oczy zarzucali rozpustę, a przecież ludzka rzecz grzeszyć cielesnością. Zdarzało się to licznym kardynałom, a i niejeden papa rzymski błogosławieństwa przez łożnice udzielał, bywało, że faworytom tej samej płci.Tych ostatnich Prażmowski zresztą miał w obrzydzeniu. Co dobre dla nowoczesnego Europejczyka, niekoniecznie przystoi Sarmacie, a zacny człek przy dziewkach powinien obstawać, a nie jak ten dzięcioł po ciemnych dziuplach dłubać.
Wykrzywił się ksiądz prymas w myślach, acz nie za długo. Bo też inna, chmurniejsza troska oblekła jego oblicze.
– Olszowski knuje przeciw mnie w Rzymie i niestety jego knowania odnoszą skutek – powiedział głośno, nie panując nad irytacją. – Zdał się w tej sprawie na Wiedeń. Kardynałowie habsburskich ziem, Niderlandów, Italii, Rzeszy i Hiszpanii posiadają wielkie wpływy w kurii rzymskiej, nie wiem doprawdy, kiedy ta moc fałszywa przeważy szalę na mą niekorzyść.
– Kardynał de Bonzi nie dopuści do tego nieszczęścia – odparł Morsztyn z przekonaniem. – W Paryżu są świadomi, że bez waszej ekscelencji sprawa francuska nie ma szans powodzenia w Rzeczypospolitej.
– Prawda to – mruknął smutno Prażmowski i zawiesił wzrok na złotym pierścieniu z brylantem lśniącym na jego dłoni. – Od dwunastu lat z górą wspieram Francuzów w ich projekcjach na tron polski i co z tegoż mam, jeno sromotę, głód i mizerię.
Brew Morsztyna strzeliła w górę, ale oddać trzeba podskarbiemu, umiał zachować powagę.
– Ksiądz prymas jest przygnębiony, to zrozumiałe – odezwał się przymilnie. – Taka niewdzięczność ze strony narodu musi boleć. To zaskakujące niezrozumienie oczywistej prawdy, że czas posługi waszej ekscelencji to kolejny złoty wiek dla ojczyzny.
– Do niewdzięczności ciemnego narodu już przywykłem – przyznał Prażmowski. – Bardziej boli mnie, że kuria rzymska nie docenia mych zasług. – Jego twarz sposępniała. – Jeśli dojdzie do najgorszego, wypowiem posłuszeństwo papieżowi i powołam Kościół narodowy – wypalił, czymwprawił w osłupienie Morsztyna. – Ja już pokażę tym w Rzymie, co to znaczy Prażmowski. – Dla podkreślenia tych słów potrząsnął bojowo kułakiem.
Morsztyna zatkało kompletnie, milczał i wybałuszał oczy na prymasa, jakby ujrzał w nim wyjątkowo egzotyczne stworzenie.
– Nie czas na takie plany, księże prymasie – wydukał wreszcie. – Zaufajmy mądrości Ojca Świętego.
– Racja, Andrzeju. – Prażmowski poprawił nerwowo rękaw szaty. – Słusznie prawisz. Nie czas czernić myśli. Bóg da, uspokoi się wszystko.
Zapadła cisza. Na zewnątrz dmuchał porywisty wiatr, bijąc i tłukąc swym lodowatym oddechem w osadzone w oknach szyby. Rozmyślał ksiądz prymas, rozmyślał pan Morsztyn. Obaj mając na względzie w najpierwszej kolejności interes własny.
Imć podskarbi przerwał milczenie.
– Myślałem trochę o tym, co rzekła pani Sobieska o reformach. Coś jest w tym koncepcie – powiedział ostrożnie, świdrując wzrokiem prymasa.
– A i owszem, jest: trud daremny i zapewnione z góry niepowodzenie – skomentował chłodno i lekceważąco Prażmowski. – Przy tych nastrojach niczego rozsądnego nie przeprowadzi się w sejmie, jedna partia będzie blokować drugą, choćbyś, Andrzeju, chciał wprowadzić najpotrzebniejsze i pilne zmiany. – Duchowny odchrząknął, otarł usta. – Przy tym ustroju nic nie zmienisz, a tylko zdrowia i nerwów sobie naszarpiesz. Zwyzywają cię przy tym od najgorszych, łapówki dawne wytkną i prebendy, oskarżą o siedem grzechów głównych i tuzin pomniejszych, a na koniec okaże się, żeś Żyd, agent moskiewski i brandenburski lizojajec. O zamachu będą krzyczeć jak na pożogę, że im wolności starodawne chcesz odbierać. Ileż to razy próbowałem coś dobrego przeprowadzić na sejmie za poprzedniej królowej… – Ksiądz prymas machnął dłonią zniechęcony. – Wszystko tojako psu w dupę.
– Ale może by tak podejść do sprawy racjonalnie – podjął imć podskarbi niezrażony. – Po kupiecku konsensus znaleźć i miast swarów ciągłych o to, kto bardziej winny niepowodzeń ojczyzny, rzemieślników wspierać, drogi kłaść na wzór niemiecki, handel rozwijać, jak to robią na Zachodzie. Bogactwo pomnażać, a przez to obywatela życie znośniejszym uczyniwszy, na wdzięczność narodu zasłużyć.
Prażmowski taksował Morsztyna pobłażliwym wzrokiem. Podskarbi zdawał się zapatrzony w Europę, gdy ksiądz prymas, i owszem, nowoczesność cenił, ale kiedy służyła ona jego osobistym celom. Dajmy na ten przykład drukarnia, co ją założył w Łowiczu, wielkim kosztem mistrzów z Torunia sprowadziwszy. Opłaciło się to sowicie. Teraz z pras drukarskich piękne Biblie, śpiewniki i katechizmy schodziły, a te na jarmarkach, odpustach i podczas świąt kościelnych za żywy grosz sprzedawano. W ślad za nimi szły z pras ryciny świętych i żywoty męczenników wielkim braniem cieszące się na Jasnej Górze i kalwariach wszelkich.
Papier i farba drukarska zamieniały się w pieniądz niczym woda w wino galilejskie. Z każdego zainwestowanego grosza wychodził talar zarobku, a przecież były i insze korzyści z tego technicznego novum.
Prasy drukarskie, gdy nie tłukły świątobliwych tekstów, wypluwały ze swych trzewi nie mniej udane fraszki i paszkwile wymierzone w Korybuta i Habsburżankę, złośliwe rymowanki, pamflety, satyry i krytykanctwa, oblewając pomyjami całe dworskie stronnictwo. Co dodać należy, paszkwile owe jeszcze większym wzięciem cieszyły się wśród obywateli odwiedzających odpusty i kalwarie niźli religijny asortyment.
I taką nowoczesność Prażmowski pochwalał i wspierał, a propozycja Morsztyna to nic innego jak mrzonka, a nawet gorzej – gruby błąd.Tej nocy znów we śnie była z mężczyzną. Całował ją, pieścił stwardniałymi dłońmi, a na koniec, gdy była na to gotowa, przygniótł ją całym swym ciężarem i kochał mocno, tak jak to jest tylko możliwe.
Sen był tak realistyczny, że obudziła się z jękiem rozkoszy na ustach. Upłynęła chwila, nim dotarło do niej, że to tylko emanacja jej pragnień. Pieśń Amora zaklęta we krwi.
Jak bywa to w snach, kilka szczegółów było niejasnych – miejsce tegoż kochania, pora, noc czy dzień, a także, co troszkę niepokoiło Marysieńkę, osoba kochanka. Budząc się z żywym obrazem siebie leżącej pod męską sylwetką, doznała lekkiego poczucia winy. Czyż nie powinna śnić wyłącznie o Janie?
Nie widziała męża od dwóch miesięcy i zaczynała wariować. Jej ciało domagało się miłości lub też, by ująć rzecz bez literackich eufemizmów, potrzebowała dobrego rżnięcia.
„Inaczej wybuchnę od środka”, pomyślała rozdrażniona, który to stan ostatnimi dniami utrzymywał się w niej permanentnie.
Nie tak dawno jeszcze szybko i bez trudu znalazłaby rozwiązanie na tę dolegliwość, wystarczyło powabne spojrzenie i gest, by zwabić ku sobie pięknego mężczyznę. Z tym akurat nie miewała kłopotów, od kiedy skończyła piętnaście lat. Dwór królowej Ludwiki Marii, gdzie się wychowała, może nie był tak swobodny jak italskie czy galijskie koterie, ale z całą pewnością sprzyjał dłuższym czy krótszym romansom. Niejednego wielkiego pana i dwórkę ugodziły strzały Amora. Nikt nikomu z tego powodu wyrzutów nie robił, a król i królowa sami nie skąpili przykładu, jak luźno można traktować wierność małżeńską.
Maria Ludwika znała siłę kobiecego oręża, o tyleż przewyższającego męskie zabawki: szable, rapiery i muszkiety, że dającego nowe życie miast śmierci, rozkosz w miejsce bólu. Każda młoda dama szybko uczyła się odswej patronki, jak zwabić, usidlić i omotać mężczyznę, nie pozbawiając go przy tym złudzeń, że jest tym jedynym, wspaniałym i niezastąpionym.
Marysieńka od podlotka nasiąkła swobodnym i wyrachowanym erotyzmem, przyswoiła go chętnie i z radością, stał się dla niej przepustką do lepszego życia.
Choć czasem i za to przychodziło jej płacić wysoką cenę.
Westchnęła i wydostała się z pościeli. Pochyliła się nad srebrną miednicą i ochlapała rozpalony dekolt i twarz. Odczekała, aż woda nawilży jej ciało i ochłodzi je z pożądliwości.
Zadzwoniła po służbę i usiadła przy toaletce. Zawsze zaczynała od włosów, swej największej dumy, czarnych jak krucze skrzydła, falujących i gęstych. Pokojowa bardzo zręcznie posługiwała się grzebieniem, ale i tak dwa razy Sobieska skarciła ją za nieudolność. Służka puściła te uszczypliwości mimo uszu – po dziesięciu latach służby u pani wiedziała, że markiza bez chłopa w łóżku staje się kąśliwa jak osa.
Po ułożeniu fryzury przyszedł czas na pomady, szminki i tusze. Marysieńka przyłapała się na tym, że coraz więcej czasu spędza przy
zwierciadle. Wypatrywała nowych zmarszczek w kącikach ust i przy oczach, szukała ich na szyi i dłoniach. Upływ czasu przerażał także ją, na szczęście wciąż miała przed sobą jeszcze kilka lat młodości.
Na koniec dostarczono jej suknię, błękitną z jedwabnym kwiatem wszytym pod stanikiem.
Jasna szyja, szczupłe ramiona i biust przyciągały nie tylko wzrok mężczyzn, ale także, co cieszyło hetmanową nieraz bardziej, zawistne spojrzenia kobiet. Uśmiechnęła się do swego odbicia.
Ponieważ panowie już wczoraj zapowiedzieli, że wybierają się polować na lisa, Maria Kazimiera postanowiła spędzić dzień z Teofilą.
Dziewczyna od momentu rozmowy z matką popadła w melancholię.Niemal przez całą drogę do Łowicza Marysieńka musiała znosić jej szlochy, pocieszać ją i przekonywać, że wszystko się ułoży po myśli zakochanych. Oczywiście kłamała, ale czasem wbrew twierdzeniom moralistów słodkie kłamstwo jest lepsze niż gorzka prawda.
Alkowa Teofili mieściła się w tym samym skrzydle pałacu prymasowskiego, co komnaty hetmanowej. Przemierzając korytarz, pani Sobieska mijała służbę krzątającą się po pokojach. Jak zwykle gdy w pobliżu nie było państwa, czeladź kręciła się bez ładu i składu, leniła się albo kradła. Ileż to razy sama musiała się użerać z tą nienasyconą czeredą, która miast być wdzięczna za dach nad głową, strój i utrzymanie, zapłaty się domagała.
Przechodząc obok jednej z komnat, usłyszała rwany jęk. Zatrzymała się i zerknęła przez niedomknięte drzwi. Wewnątrz na kobiercu leżał kamerdyner w rozpiętej liberii, a na nim niczym amazonka siedziała okrakiem pokojówka. Marysieńka zamarła, wpatrując się w cwałującą dziewczynę, w jej uwolnione z gorsetu piersi uwięzione w dłoniach kochanka, wyprężone plecy i biodra, twarz oblaną anielskim rumieńcem.
Rozpalona i pochłonięta podglądaniem, nie spostrzegła, jak stanął za jej plecami.
– Piękny widok, nieprawdaż, przyjaciółko? – szepnął, łaskocząc wargami jej ucho i opierając dłonie o jej talię.
Drgnęła, poznając ten głos. Obróciła się twarzą do Jana Wielopolskiego świadoma, że cała jest w pąsach.
Nie było sensu usprawiedliwiać się z tego, na czym właśnie ją przyłapał. Delikatnie, acz stanowczo wydostała się z uchwytu przystojnego magnata.
Uniosła wzrok i napotkała oczy stolnika, piękne i ciemne, a przecież błyszczące niczym gwiazdy.
– Myślałam, że wraz z pozostałymi gonisz za lisem – powiedziała z nadzieją, że nie rumieni się za mocno.– Wymówiłem się z łowów bólem biodra, ale nie żałuję. – Uśmiechnął się. – Wpadła mi w ręce o wiele śliczniejsza zdobycz.
Para kochanków w komnacie musiała ich usłyszeć, gdyż nagle poderwali się z podłogi i lękliwie spoglądali w stronę uchylonych drzwi.
– Zostawmy ich – zaproponował łaskawie Wielopolski.
Maria Kazimiera skinęła głową. Odeszli za róg korytarza. Marysieńce nie umknęło, że biodra pana stolnika sprawują się doskonale. Znaleźli się pod komnatą Wielopolskiego.
– Wstąpisz na kawę? – Zatrzymał się pod drzwiami. – Doskonała, wprost z Amsterdamu. Pobudza krew i zmysły.
Zmysły pani Sobieskiej zostały rozbudzone aż nadto, o wiele bardziej, niźli nakazywały rozsądek i skromność niewieścia.
„Powinnam odmówić”, pomyślała stanowczo.
Rozejrzała się po korytarzu, byli zupełnie sami.
– Może na chwilę – wyszeptała i poprawiła włosy.
Stolnik nie zwlekał. Wprowadził damę do alkowy. Zatrzasnął drzwi, pozostawiając nas w niezaspokojonej ciekawości co do smaku i aromatu rzeczonej kawy, a także tego, na jakim meblu i w jakiej konfiguracji została spożyta.
Teofila obudziła się z krzykiem zatykającym krtań, zlana potem, z sercem tłukącym się w piersi. Otworzyła szeroko oczy i przez moment utkwiła wzrok w ciemnej teksturze rozpostartego nad łożem baldachimu.
„To tylko sen, nic więcej”.
Ta myśl przyniosła jej ulgę tak wielką, że niemal się rozpłakała.
Rytm jej serca uspokoił się, lecz widmo straszliwej mary nie straciło wyrazistości, wciąż czaiło się pod powiekami niczym złowrogi cień. Czuła,że gdy tylko zamknie oczy, znów ujrzy twarz Witolda, trupio bladą, upstrzoną drobinkami jego krwi. Zobaczy martwe oczy i sine wargi, które tak kochała całować.
Zadrżała z rozpaczy i gniewu.
Skąd ten sen, ostrzeżenie to czy zwykła emanacja jej głęboko skrywanych lęków? Wstała z łoża i odgarnęła muślinowe kotary. Przeszył ją chłód.
Za oknem szarzało, a ogień w kominku skurczył się do ledwie widocznego żaru ukrytego pośród nadpalonych szczap drewna i węgielków. Postanowiła nie wołać służącej, po koszmarze nie miała ochoty nikogo widzieć, musiała zebrać myśli. Używając pogrzebacza i podpałki, roznieciła płomienie. Pojaśniało, a ciepły strumień powietrza owiał jej twarz i szyję, otulił i dodał otuchy. Na krótko, nim znów ujrzała w wyobraźni trupio bladą twarz ukochanego mężczyzny.
Zagryzła wargę, wpatrując się w gorejący ogień.
A jeśli to omen? Ostrzeżenie przesłane we śnie przez Najświętszą Panienkę, do której co wieczór składała prośby o opiekę? Wiedziała przecież, że pani matka celowo rozłączyła ją z Witoldem. Ukochany udał się w orszaku księżnej na Litwę, gdy ona towarzyszyła wujence w podróży do Łowicza.
Czy księżna Katarzyna gotowa była posunąć się do najgorszego, aby usunąć Witolda z życia krnąbrnej córki?
Teofila zadrżała, tym razem z lęku. Znała odpowiedź na to pytanie. Pani matka bywała bezwzględna, gdy przychodziło decydować o potędze rodziny. Pycha i ambicja zdawały się wszystkim, czym kierowała się w wychowaniu dzieci i dobieraniu kolejnych mężów. A od tego był już tylko krok ku usprawiedliwieniu zbrodni.
Teofila zacisnęła dłoń na medaliku z Najświętszą Panienką noszonym na szyi. Witoldowi groziło niebezpieczeństwo. Musiała go ostrzec.Zapaliła świecę i ustawiła lichtarz na owalnym stoliku. Papier, kałamarz i przycięte gęsie pióro były na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać, szybko, nieco chaotycznie, nie zwracając uwagi na staranną kaligrafię, o której zawsze przypominała jej pani matka.
Gdy skończyła kreślić ostatnie słowa, sięgnęła po piasek i wysypała złociste drobiny na wilgotny atrament, odczekała moment i strząsnęła posypkę, a potem złożyła kartę. Wykorzystując płomień świecy, stopiła lak i odcisnęła w nim swą pieczęć.
Wówczas dotarło do niej, że musi znaleźć sposób, aby dostarczyć list Witoldowi.
Rozważała gorączkowo, komu może zaufać. Jedyną osobą, która przyszła jej na myśl, była wujenka. Teofila zdecydowała się błagać ją, aby posłała umyślnego do Witolda.
Zadzwoniła po pokojówkę i z jej pomocą ubrała się w jasnobeżową suknię, dobrała też szal z owczej wełny, który zarzuciła na ramiona. Z młodzieńczą, lśniącą cerą nie musiała korzystać z kremów ani szminek, takich jak te zajmujące większą część toaletki Marii Kazimiery. Wujence nie zbywało bynajmniej na urodzie, wciąż była piękna, oczywiście jak na swoje lata – oceniała Teofila z właściwymi młodości pychą i zadufaniem.
Zresztą teraz nie dbała o to, jak wygląda. Tylko dla jednego mężczyzny pragnęła być piękna. Odprawiła służącą – miała co do niej podejrzenie graniczące z pewnością, że szpieguje ją dla księżnej matki. Ukryła list do Witolda pod szalem, odczekała chwilkę i wymknęła się do pustego holu.
Panowie magnaci hurmem wybrali się polować na lisa, dzięki czemu Teofila nie musiała znosić ich niechcianych komplementów i lepkich spojrzeń. Prym wiódł w tej sferze Jan Wielopolski. Zanudzał Teofilę dykteryjkami, mając nadzieję zaimponować pannie wiedzą i humorem, często wtykał w ich rozmowę dwuznaczne i nieobyczajne żarty. Zapewne w jegomniemaniu miało to czynić go atrakcyjnym w oczach młodziutkiej kniahini, ale zabiegi te odniosły odwrotny skutek. Jak tylko mogła, unikała stolnika.
Pozostali panowie, w pojęciu nastoletniej pannicy niemalże starcy, ograniczali się do wodzenia za nią tęsknym wzrokiem, nadto często i nader długo zawieszając oczy na jej biuście, biodrach i złączeniu ud. Nawet ksiądz prymas, choć duchowny i metryką najstarszy, nie omieszkał słać w jej stronę pożądliwych spojrzeń.
Teofila wzdrygnęła się. Tak bardzo chciała się znaleźć w bezpiecznych ramionach Witolda.
Szybkim krokiem ruszyła pod komnatę Sobieskiej, minęła służkę odkurzającą miotełką obrazy i drugą szorującą posadzkę mydlinami. Przeskoczyła zgrabnie nad śliską plamą i wnet dotarła na miejsce.
Ku jej rozczarowaniu komnata była pusta. Teofila zawołała wujenkę, zajrzała do garderoby i za parawan umywalni.
Nic, Maria Kazimiera zniknęła.
Dziewczyna podeszła do okna i wyjrzała na ogród z nadzieją, że gdzieś pośród klombów i żywopłotów wypatrzy postać Marysieńki. Ale i tam ujrzała jeno smutną, mokrą jesień.
Sięgnęła po list i nerwowo zgięła go w dłoni.
– Co robić, wracać do siebie czy czekać? A jeśli czekać, to jak długo? Zaburczało jej w brzuchu. Pomyślała, że zje tutaj, czekając na powrót
wujenki. Maria Kazimiera z pewnością nie będzie się gniewać.
Zadzwoniła szarfą umocowaną przy łożu. Służąca zjawiła się szybko, miała jeszcze okruszki pieczywa na ustach. Teofila zażyczyła sobie bułeczek z miodem, powideł i serów, owczego i krowiego. Mięsa nie jadała tak wcześnie.
Pokojowe uwinęły się szybko z prostym śniadaniem. Teofila usiadła przy stoliku i skubiąc po troszku wszystkiego z tacy, zaspokoiła głód.Nie był on zresztą szczególnie wielki, zmartwienia skutecznie wypełniały jej umysł i żołądek, psując apetyt. Hetmanowa wciąż nie wracała, więc Teofila z nudów zabrała się do przeglądania książek z biblioteczki. Sądząc po tytułach, były to same romanse i poezja miłosna, po francusku i włosku. Nie dostrzegła ani jednej pozycji napisanej przez polskiego autora. Być może nic ciekawego Polak nie potrafił napisać lub też – jak Teofila skłonna była sądzić – wszystko, co światowe, wydaje się ludziom lepsze, atrakcyjniejsze i godne uwagi, a wyrób rodzimego artysty czy rzemieślnika traktują jako pośledni.
Otworzyła jeden z tomików opisanych jako liryka miłosna. Zaczęła czytać. Na żadnej ze stronic nie brakło wzdychań i achów, frywolnych strof, soczystych niczym kiście dojrzałych winogron paralel tudzież przyprawiających o rumieniec rymów.
Wciągnęły ją te wiersze, wzburzyły oddech i rytm serca. Zajęły wyobraźnię w nieprzyzwoity sposób, strofa po strofie kształtując w umyśle panny obraz splecionych nagich ciał.
Coś trzasnęło.
Niemal wypuściła tomik z rąk, gdy otworzyły się drzwi. Pospiesznie odłożyła książkę na regał i obróciła się ku wujence z wypiekami na twarzy.
Marysieńka przystanęła zaskoczona widokiem siostrzenicy. Poprawiła zwichrowane włosy i ukryła zmieszanie za troską.
– Długo czekasz?
Teofila zerknęła na wskazówki zegara.
– Jakąś godzinę. Gdzie wujenka była?
– Na zewnątrz, w nocy dostałam duszności.
– Nie widziałam wujenki w ogrodzie. – Zerknęła w okno. – I tak bez okrycia wujenka wyszła?
– Tylko na taras, zostawmy to – ucięła wypytywanie Marysieńka. – Wydarzyło się coś?– Mam złe przeczucia tyczące się Witolda – wyznała Teofila, sięgając pod szal złożony na fotelu. Pokazała wujence list. – Boję się o niego.
Sobieska zawiesiła na niej baczne spojrzenie.
– Czy przemyślałaś mą radę? – zapytała, nie odebrawszy listu z rąk siostrzenicy.
Teofila oburzyła się, w jej oczach zabłysły łzy.
– Przecież już tłumaczyłam, nie wyjdę za kniazia Dymitra – podkreśliła swój opór tupnięciem. – Jeśli wujenka nie chce mi pomóc, sama znajdę sposób na dostarczenie listu.
Pani Sobieska popatrzyła na nią z mieszaniną pobłażania i rozdrażnienia. Ileż to razy prowadziły podobne dyskusje? Szczerze powiedziawszy, miała już dość cackania się z upartą panną.
– Oczywiście możesz spróbować – rzekła i napełniła puchar czerwonym winem. – Miej przy tym na uwadze, że gdy twa matka przechwyci korespondencję, Witold znajdzie się w niebezpieczeństwie. Póki księżna Katarzyna ma nadzieję, że zmądrzejesz i zgodzisz się zostać żoną kniazia, póty twój ukochany jest bezpieczny. Do czego zdolna jest się posunąć, gdy zwątpi w twój rozsądek?
Marysieńka zawiesiła pytanie niczym katowski topór. Uniosła puchar do warg, obserwując znad srebrnej krawędzi naczynia pobladłą twarz Teofili.
– Matka nic nie zyska, ucieknę do klasztoru – zagroziła dziewczyna, ale powtarzała tę groźbę tak wiele razy, że sama już nie wierzyła w jej spełnienie.
Maria Kazimiera odstawiła puchar.
– Zmarnujesz sobie życie, a Witolda i tak nie uchronisz przed zemstą księżnej – przepowiedziała złowróżbnie. – Chcesz wypłakiwać oczy na jego grobie? Do końca swych dni mieć poczucie, że zapłacił życiem za twą upartość?– To nie upartość, lecz miłość! – zawołała Teofila ze złością. – Liczyłam, że wujenka to zrozumie.
– Rozumiem i wspierałam was, jak tylko byłam w stanie. Twoja matka jeszcze w Warszawie chciała zamknąć cię pod kluczem, a Witolda wtrącić do lochu. – Głos pani Sobieskiej przybrał twardy ton, kipiał utajnionym gniewem. – Wyperswadowałam to Katarzynie i wywiozłam cię z dala od niej. Być może już wtedy ocaliłam Witoldowi życie. I co mnie za to spotyka? Wyrzuty i niewdzięczność.
– Nie zdradzę Witolda, nie zdradzę. – Teofila potrząsnęła bezradnie głową. – Nigdy.
– W takim razie to twój ukochany zapłaci za twój upór. Gdybyś naprawdę go kochała, tak jak twierdzisz, jego bezpieczeństwo byłoby dla ciebie najważniejsze.
Po policzkach młodej kniahini pociekły łzy.
– Niech wujenka tak nie mówi, kocham go nade wszystko.
– Jeśli tak, to ocal go. – Marysieńka zbliżyła się do dziewczyny, chwyciła ją za dłonie. – Obiecałam wam pomóc, radzić najlepiej, jak potrafię. Ale to na nic, gdy będziesz nadal głucha na rozsądek i argumenty.
Teofila milczała załamana. Sobieska czuła, że nie powinna dłużej nalegać. Nie chciała przedobrzyć.
Wyjęła list z drżącej dłoni dziewczyny.
– Przekażę to Witoldowi. Ale obiecaj mi, że przemyślisz moje słowa. Teofila otarła łzy z twarzy i skinęła głową. Maria Kazimiera ukryła
przesyłkę w sekretarzyku.
– Błagam wujenkę o jedno – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Pani matka nie może się dowiedzieć o tym liście.
– Bez obaw, możesz mi zaufać – zapewniła ją Marysieńka miękko.– Wiem, taka jestem wujence wdzięczna. – Teofila uśmiechnęła się, czując, że na chwilę opada z niej ciężar trosk. – Jak długo zostaniemy w Łowiczu?
– To zależy, z czym przyjedzie Jan i co postanowią na radzie. Tu jesteśmy bezpieczne. Zamek ma silne fortyfikacje i liczną załogę.
– Czy naprawdę grozi nam wojna domowa?
– Tego wykluczyć nie sposób – przyznała pani Sobieska. – Jeśli dwór nadal będzie dążył za wszelką cenę do zniszczenia opozycji, pozbawienia nas urzędów i majętności, wtedy… – zagryzła niespokojnie wargę – nie widzę innej drogi, niż stawić opór tyranii.
Teofila tak naprawdę nie chciała słuchać o polityce, spiskach i walkach koterii, jej myśli i serce były zajęte czym innym. Pani Sobieska wyczuła to, pożegnała młodziutką kniahinię pocałunkiem w policzek. Gdy Teofila zamknęła za sobą drzwi, odczekała moment, a potem sięgnęła do wnętrza sekretarzyka. Otworzyła list wręczony jej w zaufaniu i podeszła do okna. Przez dłuższą chwilę zapoznawała się z treścią.
Skończywszy czytać, Marysieńka wydęła wargi w zamyśleniu i ścisnęła list w dłoni. Na zewnątrz zaczął padać śnieg z deszczem, wirujące płatki kotłowały się zamiatane podmuchami wiatru. Maria Kazimiera skupiła wzrok na jednym z takich płatków przylepionym do szyby. Stanowił miniaturowe dzieło sztuki. Wystarczyłaby jednak tylko odrobina ciepła, oddech lub dotknięcie dłonią, aby zniknął na zawsze, a w jego miejsce pojawiły się miliony innych śnieżynek, równie niezwykłych.
Pięknych i nietrwałych jak ludzkie losy.
Pani Sobieska podeszła do kominka i cisnęła list w płomienie. Pragnienia i nadzieje Teofili rozbłysły na moment i szybko sczerniały strawione przez ogień.
Aż został z nich tylko popiół.Z Morsztynem miała okazję pomówić na osobności dopiero po obiedzie, podczas przechadzki po ogrodach rezydencji prymasa. Puste alejki wyznaczone przez oszronione żywopłoty i klomby doskonale nadawały się do odbycia poufnej rozmowy. Podskarbi czekał na nią na ławeczce ustawionej nad oczkiem wodnym. W szarozielonej wodzie pływało kilka kaczek, które najwyraźniej dokarmiane przez mieszkańców pałacu zrezygnowały z podróży w odległe krainy południa. Podskarbi, słysząc kroki na żwirowej alejce, odwrócił się i uśmiechnął przyjacielsko. Wrzucił do wody resztę przyniesionego chleba i otrzepał dłonie, po czym podniósł laskę opartą o ławeczkę i z jej pomocą się wyprostował.
– Przejdźmy się – zaproponował.
Skierowali się w stronę drzew, za którymi wznosiła się wieża kościółka. – Nie pisałeś do mnie ostatnimi czasy, choć z niecierpliwością
wyglądałam wieści od ciebie – powiedziała z wyrzutem Marysieńka.
– Czasy nie sprzyjają wysyłaniu listów. Nie wiemy, jak dużo z naszej korespondencji trafia w ręce sług Korybuta. Kłopoty naszego gospodarza wzięły się z tego, że zanadto powierzał swe tajemnice i plany kartom papieru.
Sobieska z irytacją wykrzywiła kąciki ust. Nie spotkała się z podskarbim, by wysłuchiwać jego wymijających odpowiedzi.
– Wiesz, o czym mówię – rzekła stanowczo. – Jak ufam, pamiętasz swą obietnicę, że znajdziesz człowieka, który targnął się na moje życie i zabił mi dziecko.
Morsztyn zatrzymał się i popatrzył jej prosto w oczy.
– Pamiętam, pani, i moi ludzie wciąż pracują nad jego odnalezieniem.
– Niczego nie odkryłeś? – Czuła rozczarowanie i złość.
Morsztyn westchnął.
– Jeno tyle, że ów człowiek mógł być widziany we Wschowie, tuż zanim przekroczył granicę ze Śląskiem. Widziano go, jak wsiadał do powozujadącego do Drezna, ale nie można mieć pewności, że to był poszukiwany przez nas truciciel, choć wskazują na to pewne poszlaki. Aby się upewnić, wysłałem do Saksonii kilku ludzi.
– Każ im go pochwycić i dostarczyć do kraju – zażądała natychmiast. – Jeśli jest winien, przyzna się na mękach.
– A jeśli nie jest winien?
– Wezmę ten grzech na swoje sumienie, jak wiele innych.
Morsztyn zawiesił na niej wzrok, a potem skinął głową.
– Wyślę polecenie do Drezna – obiecał.
– Dziękuję. Wiedz, że będę ci wdzięczna za tę przysługę.
Gdy wyszli zza osłony drzew, powiało mrozem i Morsztyn uniósł futrzany kołnierz swojego okrycia. Chwilę milczeli, przemierzając placyk przed kościółkiem. Minęli otwarte wrota i stojącą osobno dzwonnicę, na której gzymsie przysiadły nastroszone gawrony. Jedno z ptaszysk, wyjątkowo wielkie, zakrakało złowieszczo w ich stronę.
– Katarzyna prosiła, abym pozdrowił cię w jej imieniu – odezwał się Morsztyn, gdy przebrzmiał ptasi skrzek. – Żona rada była przyjechać ze mną do Łowicza, ale córeczka nasza Izabela rok dopiero skończyła i doktorzy odradzali obojgu podróż w taką niepogodę.
– Słusznie, o zdrowie maleństwa trzeba dbać, chuchać na nie i dmuchać – zgodziła się Maria Kazimiera. Większość dziatek umierała, nie dożywszy szóstego roku życia, a w taką pogodę byle przeziębienie mogło się zakończyć tragicznie dla dzieciątka. – Bardzo dobrze wspominam Katarzynę – podjęła niezbyt szczerze Marysieńka. – Zawsze była mi przyjaciółką na dworze naszej dobrodziejki królowej.
Owszem, Katarzyna Gordon, córka pułkownika, emigranta z biednej Szkocji, który w poszukiwaniu lepszego życia przeniósł się do Polski, nie była jej wrogiem, ale trudno było pani Sobieskiej nazwać ją przyjaciółką.Takich zresztą próżno by szukać we fraucymerze Ludwiki Marii tamtego czasu. Każda z panien dwórek na rapt pragnęła znaleźć dla siebie męża, najlepiej młodego magnata z dużym majątkiem i jeszcze większymi perspektywami na karierę w parlamencie. Największa wojna o kawalerów toczyła się stale między Marysieńką a Klarą Pac – obie piekielnie ambitne Francuzki nie raz i nie dwa rzucały się sobie do twarzy z pazurkami i cud jeno sprawił, że nie poczyniły sobie szkody na urodzie.
Nie umniejszając w niczym rudawej Szkotce, przyznać trzeba, że Maria Kazimiera i Klara przewyższały ją południową urodą, cenioną przez mężczyzn, i zalotnym temperamentem, którego brakło wychowanej w surowym katolicyzmie Gordonównie. Z powodu zbytniej skromności Katarzyna pozostawała panienką, gdy inne dwórki jedna po drugiej łapały dobrych mężów. Drugą przeszkodę stanowiła pozycja jej ojca Henryka Gordona, który choć w Szkocji uchodził za szlachetnie urodzonego, tu, w Rzeczypospolitej, musiał uzyskać indygenat przyznawany przez sejm. Dopiero gdy rodzinę przyjęto do herbu, a było to w przedostatnim roku wojny ze Szwedami, Katarzyna mogła zainteresować sobą jakiegoś kandydata. Ale i wówczas pech zdawał się trzymać Szkotki – miast wydać ją za kogoś z Sobieskich, Potockich, Leszczyńskich czy Lubomirskich, królowa oddała jej rękę Morsztynowi.
Marysieńka pamiętała te kpiące uśmieszki dwórek, gdy Katarzyna pochlipywała w kącie na wieść, że przyjdzie jej poślubić ledwie sekretarza królewskiego, jak powszechnie przyznawano – człowieka zdolnego i pracowitego, lecz bez majątku i wpływów.
Stary Gordon w przeciwieństwie do córki nie był niechętny temu mariażowi. Miał nosa do zięcia, oddać mu to należy. Morsztyn za protekcją Ludwiki Marii piął się w górę ze zręcznością małpy, unikając pułapek losu
i konkurencji. Cyniczny, bezwzględny oportunista, a przy tym niezłydyplomata szybko uzbierał sobie pomniejszych urzędów i starostw, aby na koniec, przed abdykacją Jana Kazimierza, chwycić dla siebie najtłustszy kąsek, podskarbiostwo koronne.
Stare rody pieniły się i zgrzytały zębami, jednak Morsztyn wyrósł już za wysoko, by go utrącić. Zresztą był ostrożny. Nie afiszował się, pozostawał w cieniu. Pozwalał wysuwać się na pierwszy plan innym – Prażmowskiemu, Janowi, nawet Wielopolskiemu. Odgrywał przy tym rolę pilnego, niewiele znaczącego pomocnika wielkich panów, choć w rzeczywistości nic w stronnictwie malkontentów nie mogło nastąpić bez jego udziału.
– Wasza siostrzenica to piękna, dojrzała już kobieta – przerwał milczenie podskarbi, gdy zeszli z placyku w jedną z oszronionych alejek. – Czas już, by taki anioł uszczęśliwił jakiegoś mężczyznę.
Maria Kazimiera popatrzyła z ukosa na swojego rozmówcę.
– Masz waćpan kogoś konkretnego na uwadze? – Ani myślała zdradzać się przed starym lisem ze swych planów wobec Teofili i kniazia Dymitra, była za to ciekawa, co też uknuł podskarbi.
– Skoro król Ludwik nie podjął jeszcze decyzji, które z książątek ma do nas podesłać, należy zaordynować Paryżowi, aby kandydat do tronu był kawalerem lub wdowcem. Teofila ma wszelkie predyspozycje, by zostać królową. Jest młoda i powabna, pochodzi ze starego rodu, jest też powiązana przez krew z Sobieskimi.
Marysieńkę zatkało, perspektywa kłaniania się przed Teofilą i służenia jej okazała się trudna do przełknięcia.
– Czy nie przyjęło się, że królowa zawsze pochodzi spoza Rzeczypospolitej? – podjęła po chwili, gdy nabrała pewności, że Morsztyn nie wychwyci niechęci w jej głosie.
– To prawda, od czasów ustanowienia Rzeczypospolitej wszystkie królowe prócz Anny Jagiellonki pochodziły z zagranicy – odpowiedziałprawie natychmiast imć podskarbi koronny – lecz skoro mogliśmy na elekcji wybrać sobie króla Piasta, to i możemy mieć Polkę za jej wysokość. Racz mieć na względzie, pani, że nie będziemy znali charakteru przysłanego z Paryża pretendenta do korony. Nie daj Bóg okaże się to drugi Henryk Walezy albo jaki inny huncwot czy złośliwiec niepotrafiący uszanować naszych wolności i obyczajów. Wtenczas królowa musi być dla naszego stronnictwa niczym kotwica trzymająca okręt na wzburzonym morzu, wierna nie małżonkowi, lecz ojczyźnie, rodzinie i naszej partii.
Marysieńka dostrzegała wiele racji w słowach towarzysza przechadzki. Czuła jednak całą sobą, że nie zdzierży takiego wyniesienia Teofili, nie gdy sama w głębi serca roiła sobie marzenia o koronie dla siebie i Jana.
– Jak prymas odnosi się do tego konceptu? – zapytała, licząc, że zgasi tym zapał Morsztyna. Nie wyobrażała sobie, aby Prażmowski patrzył przychylnie na wyniesienie bądź co bądź familiantki Sobieskich.
– Prażmowski da się przekonać. – Podskarbiemu nawet nie drgnęła powieka. – Wystarczy przedstawić mu dobre argumenty. Zaufaj mi, waćpani.
Marysieńka prychnęła w myślach. W tej sprawie była to ostatnia rzecz, na którą mogła sobie pozwolić.
– Powiadom Paryż o twym pomyśle – zgodziła się nierada. Liczyła, że zamiar rozejdzie się po kościach za przyczyną legendarnej pychy Ludwika XIV, który nie zniesie, aby Polacy dyktowali mu warunki. Tymczasem Teofila stanie na ślubnym kobiercu z kniaziem Dymitrem.
Obeszli staw od drugiej strony i skierowali się w stronę pałacu. Towarzyszyły im chrzest kamyczków pod butami i stukanie laski podskarbiego o grunt.
– Czy Ojciec Święty może odwołać prymasa? – zapytała, gdy skryły ich wysokie żywopłoty.
– Prażmowski, zdaje się, bierze tę ewentualność na poważnie, ale do tegodługa droga – uspokoił ją Morsztyn. – Nie stanie się to w tym roku ani pewnie nawet w przyszłym. Gdyby doszło do najgorszego, przez ten czas wiele może się w Watykanie przydarzyć. Ojciec Święty znajduje się u schyłku życia, w każdej chwili należy się spodziewać nowego konklawe. A wtedy kto wie, co się stanie – dokończył wieloznacznie.
Maria Kazimiera wyczuła, że podskarbi zna nadzieje Prażmowskiego związane z tronem Piotrowym, podsycane umiejętnie i cynicznie przez kardynała de Bonziego.
Głupie, nierealne i nadmuchane jak ego prymasa.
Tęsknota zakochanego serca, gdy szczera, jest najokrutniejszą torturą, bez względu na wiek. Tak samo przeżywa się rozstania w młodości, jak kiedy człek przekroczył już czterdzieści lat. Tęsknota jest tym silniejsza, im mniej realne jest spotkanie się z ukochaną osobą, dotknięcie jej, gdy niemożliwa jest choćby chwilka rozmowy, a jedynym sposobem na kontakt pozostaje kartka i atrament.
Jan Sobieski zawiesił pióro nad listem do żony, rzucił smętne spojrzenie na papier lśniący od zasychających nań słów. Nie brakło wśród nich zaklęć miłosnych ani tęsknot wyrażanych na dziesiątki sposobów, ani obietnic, że wkrótce połączy się z ukochaną żoną.
Westchnął od serca i odstawił na bok przybory pisarskie. Z rozmyślań – tyleż czułych, co smętnych – wydobyły hetmana rumor na korytarzu, gromkie pokrzykiwania panów oficerów bawiących się w pałacu i cieńsze głosiki łatwych panien, które zleciały się do obozu wojska jak pszczoły do miodu.
Jan rozpoznał głosy Wyżyckiego, Jabłonowskiego i paru innych pułkowników zabawiających się nad wyraz chwacko w jego siedzibie, choć żony jegomościów znajdowały się niedaleko od Szczebrzeszyna.Znów westchnął głęboko, znów skierował myśli ku Marysieńce. Oczyma wyobraźni błądził po jej nagim ciele, zagłębiał się w miejsca ukryte, gdzie jeno mąż zaglądać powinien.
Kolejny raz łomot wyrwał go z przyjemnych rozmyślań. Ktoś wykopyrtnął się w holu, rycząc przy tym ze śmiechu niczym żubr. Hetman rozpoznał głos imć Baranowskiego, który od blisko tygodnia hucznie świętował awans na wyższy stopień.
Drażniły Sobieskiego te hałasy i szumne zabawy, kłuła złość, że gdy inni swawolą, on tkwi przy biurku jak ten kołek w płocie. Ale też nie chciał wzbraniać swoim pułkownikom radowania się po zwycięstwie, rozumiał, że człowiek, który uszedł żyw z wojny, w dwójnasób pragnie się cieszyć, życie garściami brać i napychać się nim aż do rozpuku.
Ktoś nacisnął klamkę od strony korytarza. Jan napiął się, by zrugać intruza, lecz śmiałkiem okazał się Mikołaj Sieniawski. Zjawił się boso, jeno w samej koszuli i portkach, za to w towarzystwie dziewki uwieszonej mu u ramienia. Też bosej i też w koszuli, sięgającej ledwie połowy ud, zgrabnych zresztą wielce.
Imć strażnik koronny powiódł mętnym, zdziwionym wzrokiem po gabinecie, jakby oczekiwał, że zastanie tu co najmniej rzymską orgię, a natknął się na eremitę. Czknął, co chyba miało wyrazić dezaprobatę, i zmarszczył czoło.
– Co tak sam siedzisz, bracie? – spytał bełkotliwie. – Panny czekają, o, patrz, jakie ładne. – Mikołaj wykonał nieskładny gest w stronę jasnowłosej dzierlatki przyklejonej do jego boku.
Jan łypnął na biel piersi wymykających się spod rozpiętej koszuli, pełnych i kuszących niby dojrzała winorośl. Zerknął wyżej na ładną twarzyczkę, czerwone ustka i oczy, zaskakująco trzeźwe, zważywszy na stan, w jakim znajdował się Sieniawski.Bestyjka też wpatrywała się w niego, figlarnie i z wyrachowaniem. Poznał, że kalkulowała, czy nie lepiej będzie odczepić się od chybotliwego okrętu imć strażnika i pożeglować w stronę stabilniejszego i bogatszego galeonu hetmana.
Przez chwilkę gotów był poddać się jej abordażowi, zwłaszcza że maszt miał już w pełnym ożaglowaniu, ale wnet przyszło opamiętanie. Tam gdzieś czekała jego Maria, kochająca i wierna. Nie mógł jej tego zrobić, zdradzić z byle latawicą, nie potrafił.
– Nie kuś, a kysz! – rozeźlony odesłał Sieniawskiego do wszystkich diabłów. – Zostawże mnie w spokoju.
Mikołaj odchylił się, łapiąc pion, i wzruszył ramionami.
– Jak chcesz, ale gdybyś zmienił zdanie… – Beknął, nie dokończywszy myśli, i dziarsko pociągnął pannę na korytarz.
– Zamknijcie za sobą! – warknął Jan.
Trzasnęły drzwi. Został sam, rozdrażniony jak giez.ROZDZIAŁ II
Tym, kim jestem
Listopad A.D. 1672
Dobre chęci to zbyt mało, aby zmienić cokolwiek między Polakami. Trzeba jeszcze złota, siły i charyzmy, czyli tego, czego nigdy nie miał zbyt wiele.
Świadomość własnych braków ciążyła Korybutowi niczym młyński kamień zawieszony na szyi człowieka skazanego na utopienie. Przytłoczony myślami spojrzał w okienko karocy, za którym rozpościerał się widok na obóz pospolitego ruszenia. A raczej tego, co zeń pozostało.
Zaiste smętny był to widok, nie tylko przez wzgląd na burość jesiennych pól, ale i przez pustkę, jaka pozostała po wyjeździe szlachty. Po trzydziestu tysiącach panów braci przybyłych na wezwanie króla i ojczyzny ostały się tylko ubita ziemia i olbrzymie śmietnisko. Ich zapał okazał się równie słomiany jak jego polityczne zamierzenia – spłonął, gdy jasno rozbłysła zwycięska gwiazda Jana Sobieskiego. Wystarczyła jedna kampania hetmana, aby przepadły wszelkie nadzieje na zmiażdżenie malkontentów. Pozostałotylko to opuszczone obozowisko.
„Obraz mej sromoty i bezradności, który wkrótce miłosiernie przykryje pierwszy śnieg. Zwiastun upadku królestwa”.
– Co się dzieje z nami, księże biskupie? – zwrócił się do Olszowskiego, który także oglądał smutny krajobraz z siedzenia naprzeciw.
W oczach podkanclerzego odbiło się zdumienie.
– Z nami, panie?
– Z Polakami. Czy nie potrafimy doprowadzić niczego do końca, dobrego bądź złego? Czy zawsze musimy trwać w zawieszeniu między jednym wyborem a drugim, aż w końcu nie mamy żadnego? Odnoszę wrażenie, że z każdym pokoleniem stajemy się głupsi, leniwsi i bardziej zazdrośni o wszystko i wszystkich, a już szczególnie o powodzenie innych ludzi.
– Tego nie wiem, wasza miłość, choć przyznaję, że sam się często nad tym zastanawiam. – Ksiądz biskup zmarszczył czoło. – Co się tyczy głupoty i lenistwa, to może jest ich więcej niż kiedyś, za czasów naszych ojców i dziadów, ale bezinteresowna zawiść… Cóż, panie, zapewniam cię, że ta nie była mniejsza, niż jest teraz.
Korybut wydął wargi w zadumie.
Karoca minęła obrzeża obozu, gdzie jeszcze tydzień temu stacjonowały posiłki brandenburskie. Niestety te również odeszły. Książę elektor myślał już o wojnie z Francją i musiał jak najszybciej przerzucić wszelkie dostępne mu oddziały nad Ren. Podobnie zachował się cesarz, który wzbraniał się czynnie wspomóc szwagra w potrzebie. Austriacy i Niemcy jak zawsze prowadzili własną grę i dobrzy byli tylko w pouczaniu i strofowaniu innych.
Myśli króla skierowały się ku żonie. Eleonora opuściła obóz wcześniej i oczywiście towarzyszył jej kapitan Reinhard. Korybut zacisnął usta, gdy wyobraźnia podsunęła mu przed oczy widok tych dwojga, nagich
i splecionych w miłosnym węźle.Czyż mógł ją winić za tę słabość? Wiedział, że nie. Wina leżała po jego stronie. A jednak wypełniała go gorycz, bo nikt nie lubi być zdradzany, nawet jeśli jest to rodzaj konieczności.
Musiał przestać się tym dręczyć. Zająć myśli czymś innym.
– Trzeba się wywiedzieć, księże biskupie, czy król Ludwik nadal obstaje przy sprowadzeniu do Rzeczypospolitej francuskiego książątka.
– Mój człowiek na dworze Prażmowskiego nadesłał informację, że do Łowicza zjeżdżają się malkontenci, przybyła też pani Sobieska z siostrzenicą hetmana Teofilą Zasławską. Z pewnością wkrótce będę wiedział więcej.
– Zbierają siły, sprowadzają i wzmacniają wojska nadworne – wycedził Korybut przez zaciśnięte zęby. – Dzięki zwycięstwom hetmana ich stronnictwo uszło katastrofie. Teraz szykują się do rozprawy ze mną.
– Wasza miłość powinien wydać rozkazy Czarnieckiemu, aby przesunął oddziały królewskie bliżej Łowicza – zasugerował Olszowski. – Niechaj malkontenci wiedzą, że jesteśmy gotowi posunąć się do szturmu na rezydencję prymasa.
– Nie mamy na to dość wielu żołnierzy, księże biskupie, nawet jeśli Pacowie w końcu zbiorą wojsko na Litwie, jak obiecują od miesięcy. Siły królewskie ustępują doświadczeniem armii Sobieskiego, a przecież każdy jeden magnat knujący w Łowiczu ma za sobą prywatne pułki nie gorzej wyposażone niż moja gwardia.
– Poślij, panie, po hetmana Chanenkę – zaproponował Olszowski trzeźwo. – On i tak nie ma po co wracać na Ukrainę, tam już Doroszenko i chan krymski wespół szykują dla niego stryczek. Wciąż jest przy nim parę tysięcy wojska zaporoskiego, które możemy wykorzystać przeciw buntownikom. W zamian wasza miłość obieca mu jakieś starostwo i zamek, gdzie będzie mógł osiąść ze swymi mołojcami.
– Problem w tym, że nie mam teraz żadnego nadania na zbyciu, toniemyw długach, księże biskupie, wszędzie tylko zastawy, które trzeba spłacić, bo inaczej zlicytują nas jak pierwszego lepszego Żyda, co mu interes nie wyszedł.
– Na razie wystarczy Chanence sama obietnica przyszłych łask waszej miłości. Z własnej kiesy wyłożę grosz na żołd i zaopatrzenie dla wojska zaporoskiego.
Michał Korybut zawiesił wzrok na podkanclerzym. Olszowski miał wiele zalet, ale hojna bezinteresowność byłaby u niego czymś nowym.
– To szlachetna propozycja, księże biskupie. Jak będę mógł się odwdzięczyć za tę ofiarę poniesioną dla ojczyzny?
– Ufam, królu, w twą łaskawość i pamięć o swym słudze, gdy przyjdzie czas decydować o infule prymasowskiej.
– Jeśli Ojciec Święty odwoła Prażmowskiego z posługi, masz moje słowo, księże biskupie, że to ciebie wskażę na zwolnione miejsce. – Korybut wydął dolną wargę. – Choć przyznam otwarcie, że nie mam wielkich nadziei na tę zmianę.
– Wedle wieści z Watykanu kardynałowie związani z domem habsburskim skutecznie naciskają na Ojca Świętego…
– A ci związani z Ludwikiem XIV nakłaniają papieża, by uczynił na odwrót. – Korybut machnął dłonią. – Stara to gra, tocząca się od stu pięćdziesięciu lat z górką. Równowaga sił w Italii to główny kłopot i zadanie kurii rzymskiej. Choćby nie wiem jak bardzo papa chciał coś zmienić, musi tkwić w rozkroku, a to wygodne nie jest. – Król zerknął na umykającą za oknem ponurą rzeczywistość. – Powiedzmy to szczerze, nie bulle Ojca Świętego obalą prymasa, lecz wyrok sejmowy i miecz, który ten wyrok wyegzekwuje. I właśnie o ten miecz należy nam zadbać w pierwszej kolejności, aby ostry był i hartowany, a ręka go dzierżąca bezlitosna.
Korybut przemawiał cicho, spokojnie i pewien swych racji. Biskupsłuchał i nie przerywał, jak zdarzało się mu czynić jeszcze rok wcześniej.
– Wojna kosztuje, zwłaszcza ta domowa, miłościwy panie. Trzeba nam pieniędzy. Tych zaś braknie na wszystko.
Jakby na potwierdzenie tych słów karoca podskoczyła na wyboju niczym źrebak. Olszowski syknął, przygryzłszy sobie język, i chwilkę trwało, nim podjął urwany wywód.
– Bez uchwalenia podatków na sejmie niczego nie dokonamy, a przecież wiadomo, że panowie łowiccy prędzej zerwą obrady przez liberum veto, niźli dopuszczą do podjęcia uchwał.
– Na liberum veto nic nie poradzimy, księże biskupie. Szlachta pilnuje tej wolności jak źrenicy oka i trzyma się jej kurczowo niczym pijany płotu, niezważający, że w tym samym momencie portki opadają mu do kolan i każdy sąsiad wychędożyć go może.
– Prawo da się obejść, wasza miłość, od tego są prawnicy i za to biorą ciężkie pieniądze – skonstatował ksiądz biskup. – Byle wola polityczna była, to i sposób się znajdzie. Na początek trzeba ograniczyć do zera plenipotencje podskarbiego Morsztyna, co nie będzie trudne. Obywatele czują do niego niechęć równą tej, z jaką odnoszą się do prymasa.
– Jak to przeprowadzić?
– Powołamy własne komisje skarbowe niezależne od Morsztyna, tak jak postulują Pacowie. Dzięki temu zabiegowi hetman litewski zebrał środki na armię i jej siłą zapewnił sobie dominację w Wielkim Księstwie – głos Olszowskiego wybrzmiał zawiścią.
Korybut miał świadomość, jak bardzo uwierały biskupa te sukcesy Paców.
– Mus działać nam wspólnie – przypomniał król. – Tylko tak damy radę obciąć łeb malkontenckiej hydrze.
– Najbardziej boli mnie, wasza miłość, że przelew krwi jest nieuchronny.– Olszowski westchnął z boleścią. – Gdybyż nasze nadzieje się spełniły, na Boga, ileż istnień można by ocalić przed bratobójczą wojną. Starczyłoby jeno, żeby Sobieski wycofał się z armią przed mahometanami, okazał tchórzostwo albo i jeszcze łacniej, dał się zgnieść w proch Tatarom – biadolił przygnębiony. – Wtenczas plany nasze i bez rozlewu krwi można by przeprowadzić. Szczury uciekają z tonącego okrętu i nikt nie zostałby przy Prażmowskim. Już dziś na stryku wleczono by go z Łowicza. – Przed oczami Olszowskiego fiknęły pochodnie i topory, fiknęła prymasowska infuła, lecz mary te zniknęły, gdy ksiądz biskup potrząsnął głową z frasunkiem. – Zabrakło bodaj tak niewiele.
Westchnął ksiądz biskup, westchnął i król.
Resztę podróży spędzili w milczeniu. Podkanclerzy, człowiek w końcu już niemłody, drzemał, zaś Korybut próbował skupić uwagę na czytaniu dokumentów i petycji od poddanych.
Nigdy niemalejąca sterta papierów mogła przytłoczyć najbardziej skrupulatnego i pracowitego człowieka. Większość spraw kierowanych do majestatu tyczyła się zniszczeń spowodowanych przez wojnę z sułtanem i najazd Tatarów, zwykle petenci wnosili o zwolnienie ich z płacenia ceł i podatków. Inną kategorię stanowiły apelacje o królewską sprawiedliwość, gdy dochodziło do konfliktów między mieszczanami i Żydami a uprzywilejowaną prawnie szlachtą.
Król, choć mógł zrzucić ten ciężar na barki urzędników, co dzień poświęcał kilka godzin na czytanie dokumentów, zwykle też notował swe uwagi na marginesach stronic. Na podstawie tychże uwag kancelaria królewska wystawiała oficjalne rozporządzenia.
Korybut nauczył się tego postępowania od matki. Księżna Gryzelda zawsze sama zarządzała sprawami latyfundium i podległych jej miast.Oczywiście Rzeczpospolita przerastała skalą wielkość i problemy majątków Wiśniowieckich i Zamoyskich, ale Korybut postanowił sobie, że skoro nie potrafi być wodzem, postara się zostać przynajmniej sprawnym administratorem. Dzięki wpojonej mu pracowitości podczas czterech lat panowania wystawił więcej zarządzeń i ustaw niż jego poprzednik Jan Kazimierz w ciągu liczonego w dekadach władania królestwem.
Przed zmrokiem dotarli do posiadłości biskupa krakowskiego, gorliwego stronnika Habsburgów. Król udał się na odpoczynek po wyczerpującej podróży.
W kominku płonął już ogień i Korybut mógł zrzucić z ramion ciężkie futro. Spoczął na krześle, z kielichem grzanego wina w dłoni. W tym czasie kilkoro sług przygotowywało komnatę na jego potrzeby. Wnoszono sprzęty i słano świeżą pościel. Ochmistrz osobiście przygotował odpowiednią liczbę świec i rozstawił je po całej komnacie.
– Postaw więcej na stole, będę jeszcze pracował – poprosił król.
Po całodziennej podróży odczuwał zmęczenie, ale wiedział też, że nie zaśnie przed północą. W brzuchu i niżej rozpierało go nieznośne napięcie. Przyłapał się na tym, że wodzi wzrokiem za młodziutkim lokajem, gdy ten układał poduszki, klęcząc na skraju łoża i wypinając szczupłe pośladki.
Korybut przełknął ślinę i zmusił się, aby spojrzeć gdzie indziej. Traf chciał, że jego wzrok padł na zwierciadło zawieszone przy oknie. Zobaczył w nim niskiego, grubego człowieczka z niemal łysą czaszką i nieciekawym obliczem. Widok ten dodatkowo pogorszył mu nastrój.
Łoże zostało przygotowane i ochmistrz dyskretnie wyprosił służbę na zewnątrz.
– Coś jeszcze, miłościwy panie? – zapytał, stojąc w pół drogi do drzwi. – Powiedz Lazarowi, że chcę z nim mówić – zdecydował Korybut. Dworzanin ukłonił się i wyszedł z komnaty, zostawiając swego królawśród dręczących go wątpliwości.
Mówi się, że czas pozwala zapomnieć o miłości, pogrzebać namiętność, która raz rozgorzała w sercu i członkach. Wiśniowiecki przypuszczał, że ci, którzy mówią w ten sposób, nie kochali szczerze. Przynajmniej on nie potrafił zapomnieć, a przecież bardzo, ale to bardzo tego pragnął. Czyż to nie jest najlepsze świadectwo miłości?
Wszedł Lazar, cichy i skupiony jak zawsze. Zatrzymał się przed swym panem, czekając na rozkazy.
Korybut milczał niezdecydowany, czy to, co zamierza przedsięwziąć, jest słuszne. Czuł się samotny i nieszczęśliwy. Otaczało go mnóstwo ludzi, lecz o żadnym z nich nie mógł powiedzieć, aby był mu bliski. Służyli mu i doradzali, gdyż tak nakazywał im własny interes. Tylko matka kochała go niemal bezwarunkowo, lecz i kniahini nie potrafiłaby zaakceptować prawdziwej natury i potrzeb syna.
Po śmierci matki owładnęło nim poczucie winy i obrzydzenie do samego siebie. Wówczas uczucia te wydawały się równie mocne, co kajdany krępujące galernika, ale z czasem pojawił się też gniew na los i ludzi, którzy nie rozumieli, że można być innym niż oni i pozostać dobrym człowiekiem i katolikiem.
Korybut uznałby się za najbardziej samotnego człowieka na świecie, gdyby nie świadomość, że jest ktoś jeszcze, kto może być mu bliski w sposób absolutny, duszą i ciałem. Zacisnął powieki, wyobrażając sobie ich obu w łożu, jak dawniej. Nagich i splecionych ze sobą, oddających się pieszczocie dłoni i ust, uzupełniających się niczym dwie połówki jabłka.
Choć był to jedynie wytwór jego wyobraźni, cieszył się tym widokiem i świadomością, że przekroczył granicę, zza której nie ma już odwrotu. Odrzuciwszy lęk i poczucie winy, zyskał coś, czego nie odczuwał wcześniej: wewnętrzną akceptację tego, kim jest. Opuszczony przez matkę i żonę niechciał wciąż przepraszać za to, jakim stworzył go Bóg.
Przedłużającą się ciszę zakłócało miarowe stukanie zegara. Każdy ruch miedzianego wahadła, każde drgnięcie wskazówki poruszonej przez ukryty mechanizm grzebały na zawsze przeszłość i to, co ze sobą niosła.
Korybut uniósł ciężkie powieki i popatrzył na Lazara.
– Pamiętasz pokojowego, który służył mi przed śmiercią matki? Miał na imię Miłosz i został odesłany przez królową.
Lazar zmrużył oczy.
– Pamiętam, wasza miłość.
– Odszukaj go i sprowadź do Warszawy. Zrób to w taki sposób, aby nikt się nie dowiedział, zwłaszcza królowa.
Oblicze Lazara pozostało nieruchome, tak że nie sposób było odgadnąć, co myśli. Zresztą Korybuta nie obchodziło to w najmniejszym stopniu. Zmienił się, czuł to gdzieś głęboko w duszy, był larwą, która opuściła kokon i zamieniła się w… tego wciąż nie był pewien.
– Jak każesz, wasza wysokość. – Lazar zrobił króciutką przerwę. – Będę potrzebował pieniędzy, czy mam się zwrócić do skarbnika?
Korybut sięgnął do szkatułki.
– To powinno ci starczyć. Liczę, że szybko się wywiążesz z powierzonego ci zadania.
Lazar chwycił trzos zręcznie niczym kuglarz. Ukłonił się i wyszedł z komnaty.
Trzasnęły zamykane drzwi. Korybut odetchnął głęboko. Teraz, gdy podjął decyzję, czuł, że postąpił właściwie. Pragnął Miłosza, nie tylko pocałunków i dotyku młodzieńca, ale samej jego obecności, możliwości porozmawiania z kimś bez poczucia wyobcowania, bez krępujących podtekstów i tajemnic. Patrząc wstecz, musiał przyznać, że tylko w obecności Miłosza czuł się prawdziwie wolny. Pragnął odzyskać to poczucie wbrewrozsądkowi i królowej.
Skrzywił usta, powracając w myślach do żony. Dumnej, nieprzystępnej i władczej.
„Ciekawe, co teraz robi”.
Stan umysłu
Eleonora wypuściła z ust twardą męskość i oblizała wargi. Uniosła wzrok i napotkała jasne, rozpalone oczy kochanka. To miał być już trzeci raz tej nocy i dzielny kapitan potrzebował drobnego wsparcia. Powoli uniosła się na kolana i usiadła okrakiem na leżącym na plecach Reinhardzie. Poruszyła biodrami tak, aby wypełnić się nim do końca, a potem oparła dłonie o muskularną pierś kapitana.
Stęknął, wyprężył się i położył ciepłe ręce na biodrach królowej. Kochali się, nie zmieniając pozycji. Eleonora leniwie kołysała się
w siodle jego lędźwi, wyobrażając sobie, że mężczyzna pod nią jest kimś innym. Marzeniem i miłością niemożliwą do spełnienia. Jej księciem, który przybył wybawić ją z klatki niechcianego losu.
Doznała spełnienia, lecz tym razem nie wtuliła się w pierś kapitana. Za zasłoniętymi szczelnie kotarami jaśniał już dzień. Musieli zachować ostrożność. Król wprawdzie nie dojechał jeszcze do stolicy, ale przecież nie o niego chodziło. To przed senatorami i szlachtą musiała udawać wierną żonę swego męża, nieskalaną skandalem czy pomówieniem.
– Musisz już iść – zwróciła się do Reinharda.Kapitan podniósł się z łoża, ubrał się w pośpiechu i ucałowawszy dłoń swej pani, opuścił alkowę przejściem łączącym ją z kaplicą.
Królowa własnoręcznie odsunęła kotary w oknach. Na dachach lśnił w słońcu pierwszy tegoroczny śnieg.
Narzuciła na siebie długą suknię domową z ciemnego jedwabiu i zadzwoniła po służbę. Pod nieobecność króla mogła sobie pozwolić na rezygnację z etykiety i zjeść śniadanie w sypialni.
Ochmistrzyni przyniosła świeże bułeczki z powidłami i miodem, do tego kawę, mocną i aromatyczną, z trzema łyżeczkami cukru, sprowadzaną specjalnie dla królowej prosto z Wiednia. Wypieki były pyszne, tak doskonałe, że Eleonora miała chęć mruczeć.
Odkąd zaczęła przyjmować u siebie kapitana, jej nastrój się odmienił, odeszły w niepamięć złe humory i bóle brzucha, zniknęło nieustanne podenerwowanie towarzyszące jej, odkąd przybyła do tego nieprzyjaznego, barbarzyńskiego kraju.
Mogła znów cieszyć się drobiazgami, znajdować w nich przyjemność.
Po posiłku umyła zęby włosienną szczoteczką i przepłukała usta wodą z rumiankiem. Z kilku sukien przedstawionych jej przez panie z fraucymeru wybrała tę opinającą kibić i unoszącą biust, potem oddała się w ręce fryzjera, by po godzinie móc spojrzeć z ukontentowaniem w zwierciadło.
Przeniosła wzrok na zegar, dochodziła dziesiąta.
Dzień królowej nie składał się bynajmniej z samych przyjemności. Poleciła ochmistrzyni powiadomić kanclerzynę, że jest oczekiwana.
Niedługo potem Klara Pac usiadła na sofie obok Eleonory, spoglądając z ciekawością na jej wysokość. Miała wielką ochotę zapytać, jak sprawuje się kapitan Reinhard, ale ugryzła się w język. Ostatecznie, choć uważały się za przyjaciółki, jedna z nich była królową.
– Mam dobre wieści z Litwy – oznajmiła kanclerzyna. – MichałKazimierz zebrał pod Kobryniem ponad pięć tysięcy żołnierzy gotowych służyć w obronie waszych wysokości. Utworzono też konfederację wojskową, do której przystąpili wszyscy najważniejsi dostojnicy Wielkiego Księstwa. Można więc stwierdzić, że Litwa w całości jest wierna królowi.
– W całości? – zapytała Eleonora i zawiesiła badawcze spojrzenie na Klarze. – A twój mąż, kanclerz litewski, także podpisał akt konfederacji?
– Krzysztof, jak ci wiadomo, pani, przebywa obecnie w Warszawie, wobec czego nie mógł złożyć podpisu na dokumencie. Zapewniam jednak, że całym sercem obstaje przy tronie i pamięta o łaskach, których doświadczyliśmy od waszej wysokości.
Królowa uśmiechnęła się słabo.
– Tak, oczywiście.
Nie zabrzmiało to zbyt szczerze. Klara wyczuwała, że Habsburżanka czuje do niej żal z powodu postępowania Krzysztofa. Niestety nie mogła wiele z tym zrobić, jej mąż nie należał do mężczyzn, którzy łatwo poddają się czyimś wpływom, nawet jeśli tym kimś jest młodsza, piękna i zaradna małżonka.
– Czy wasza miłość otrzymała jakieś wieści z Wiednia? – zmieniła temat. Zauważyła już dawno, że gdy była mowa o Austrii i jej pięknej stolicy, Eleonora stawała się mniej surowa, jakby samo wspomnienie ukochanego miejsca działało kojąco na jej rozdarte serce.
Usta królowej rozciągnęły się w miękkim uśmiechu.
– Owszem. I są bardzo dobre – odrzekła. – Powstańcy na Górnych Węgrzech zostali rozbici przez wojska mego brata. Odzyskaliśmy Koszyce, a na buntowników spadły srogie kary. W przeciwieństwie do Polaków w Austrii i Niemczech wiemy, że sznur, topór i stos nigdy nie wychodzą z mody.
– A sułtan, czy nie wesprze teraz buntowników, gdy rozprawił sięz Rzecząpospolitą? – zapytała Pacowa.
– Do Wiednia przybył poseł ze Stambułu, wydaje się więc, że padyszach skieruje gdzie indziej swą żądzę szerzenia islamu.
– Wyruszy przeciw Rosji?
– Albo na szyitów z Persji. Dla sułtana, który jest kalifem wszystkich muzułmanów, to odstępcy groźniejsi dla islamu niż chrześcijanie.
– Zatem cesarz ma w końcu otwartą drogę do interwencji w Rzeczypospolitej? – zapytała Klara z nadzieją.
– Mój brat nie wspomniał nic o wysłaniu wojsk do Polski, przynajmniej nie na obecną chwilę. Wszystkie siły cesarstwa muszą się skupić nad Renem, gdzie armia francuska zagraża naszym prowincjom. Wyśle nam natomiast złoto, za które powiększymy liczbę pułków i chorągwi wiernych królowi.
– Miecz, nawet najpotężniejszy, jest bezużyteczny, jeśli nie dzierży go wytrawny szermierz – zauważyła trafnie kanclerzyna. – Kto obejmie w Koronie komendę nad wojskiem królewskim? Będzie to kniaź Dymitr Wiśniowiecki?
– Boże, broń! – zakrzyknęła królowa. – To przecież byłoby proszeniem się o katastrofę. Niech kniaź pozostanie przy winie i rozpuście, bo na wojaczce się nie zna. Nawiasem mówiąc, wasz szwagier hetman litewski też nie błyszczy geniuszem wojennym – wytknęła Eleonora zjadliwie. – Ileż to razy za poprzedniej królowej pokpił wasz Michał bitwy i kampanie, ileż razy ściągał swą nieudolnością klęski na stronnictwo królewskie? Do takich nieszczęść prowadzi idiotyczny zwyczaj dożywotniego pełnienia urzędów. I co mamy przez to głupie prawo? – Królowa podniosła się z sofy. – Dwaj hetmani bez krztyny talentu mają komenderować armią, złodziej i malwersant Morsztyn nadzoruje skarbiec, a rozpustnik został prymasem… Wszyscy służą sobie, nie królowi.
– Dymitr może jest mizernym wodzem, ale przynajmniej obstaje wiernieprzy rodzinie – wskazała Klara. – To dumny człowiek, przekonany o swej wartości i talentach, nierozsądnie byłoby zrażać go odsunięciem od komendy nad wojskiem. Uzna to, i słusznie, za obrazę przed całą Rzecząpospolitą.
Eleonora zbyła tę uwagę machnięciem ręką.
– Poboczy się jak zwykle, ale przełknie porażkę, a na pocieszenie ofiaruje się mu jaki urząd i starostwa odebrane malkontentom.
Klara znała dość dobrze Dymitra Wiśniowieckiego i nie uważała, by wbijanie szpil dumnemu ruskiemu wielmoży mogło prowadzić do czegokolwiek dobrego. Pozostawiła jednak tę sprawę, rozpoznając nastrój królowej. Eleonora nie oczekiwała rozsądnej rady, tylko przytakiwania własnemu zaślepieniu oraz niechęci do Dymitra i Olszowskiego, najbliższych sojuszników znienawidzonej przez królową zmarłej teściowej.
I właśnie informacji o biskupie Pacowa była najciekawsza.
– Olszowski gdzie? – zapytała kanclerzyna.
– Trzyma się Michała jak kleszcz! – odpowiedziała podniesionym głosem Habsburżanka. – Udaje mądrego, a przecież pomylił się dokumentnie w ocenie Sobieskiego. Wmawiał nam, że hetman zrejteruje przed ordą, narazi się na ośmieszenie i pogardę szlachty oraz że każda próba stawienia oporu Tatarom przez wojsko koronne skończy się jego unicestwieniem. Takież to dyrdymały sączył w ucho naszego króla podkanclerzy.
„Nikt nie mógł przewidzieć szaleńczej kampanii, którą podjął Sobieski”, pomyślała Klara. Nikt prócz Krzysztofa, jej męża, który przepowiedział jej, że hetman koronny zyska na tym zwycięstwie sympatię wielu obywateli, zawsze skłonnych podziwiać odwagę i fantazję wojenną.
O tym też perorowała królowa.
– … Szlachta, nawet ta darząca nienawiścią malkontentów i Francuzów, łagodniej wypowiada się teraz o Sobieskim, mając go za wroga mniejszego niż prymas czy Morsztyn. Nim dojdzie do zwołania sejmu, trzeba na nowopodkopać ten niespodziany wzrost autorytetu hetmana w oczach obywateli. Klara uniosła wzrok na swą panią, złotowłosą i gniewną niczym bogini
Hera.
– W jaki sposób?
– Zawiścią! – syknęła Eleonora. – W tym kraju nie masz lepszego sposobu, by drugiego oszkalować i zniszczyć mu reputację. – Rozpowie się po kościołach, że hetman rozkradł dla siebie łupy odebrane Tatarom, że ludzi umęczonych niewolą pogańską zostawił głodnych i bosych na zatracenie, bez dachu nad głową przed nadchodzącą zimą. Zrobimy z niego złodzieja i bezdusznika.
– Przyjechałam tu jako podlotek i jedno wiem. Złodziejstwo na Polakach wielkiego wrażenia nie robi – rzekła Klara, patrząc na królową ze skrywanym politowaniem. – Kto tu nie kradnie, wasza miłość? Od senatora i posła w dół, po najniższy urząd w powiecie każden zagarnia do siebie publiczny grosz. Poszłoby po kościołach, że Sobieski uczciwy, to wzniósłby się rumor, że on nienormalny jaki albo, co gorsza, nie Polak. Ale że złodziej? Nie, na nikim to wrażenia nie zrobi, wasza miłość. Owszem, pokrzyczą jeden z drugim przy kufelku dla zasady, a potem przypomną sobie, jak sami kradli, i sprawa pójdzie w niepamięć. To nie Austria ani Niemcy, wasza miłość, tu porządek inną miarą się mierzy.
Eleonora popatrzyła na Klarę zagubionym wzrokiem.
– Mówisz, jakby to było oczywiste, a ja nijak nie potrafię zrozumieć tych ludzi. Moi właśni poddani są mi obcy.
– Nie jest ławo zrozumieć Polaków i żyć między nimi – zgodziła się Klara. – Jeszcze trudniej jest nimi władać, gdyż w sercu buntują się oni na wszystkie nakazy, nie wyłączając tych wynikających z rozsądku. Taka to szalona natura tegoż ludu. Wasza miłość mieszka tu niecałe cztery lata, a ja dwadzieścia kilka, a i tak Krzysztof kpi ze mnie, nazywa głupiutkąFrancuzeczką. Obawiam się, że Polacy rządzą się swoimi prawami i żyją wedle własnych zasad. Żadne utyskiwania i napominania ich po europejsku nic tu nie zmienią. Teraz ani nigdy.
Grot jadł za dwóch, a nawet za trzech, niczym niedźwiedź przed zimą. Pochłaniał kaszę z okrasą i mięsiwo, popijając tęgo piwem z pękatego dzbana. Tyner miał jeno nadzieję, że Tomasz lada moment nie ułoży się w słomie i nie oświadczy, by obudzić go wiosną.
Wachmistrz wyczuł dezaprobatę bijącą od towarzysza. Łypnął nań skonsternowany i zastygł z uniesioną do ust łyżką.
– No co tak się patrzysz jak pies na słoninę?
– Podziwiam twój apetyt i współczuję koniowi, który ma cię dźwigać. Grot żachnął się z urazą.
– Mężczyzna musi jeść, żeby mieć siły i stateczny wygląd. – Umieścił ostentacyjnie strawę w ustach.
– Jak ten lawirant spod Warszawy, co teraz do sejmu został wybrany.
– Ten łysy i pulchny na licu, jakby przed wszystkimi z koryta wyjadał? – upewnił się wachmistrz.
– Ten sam, lizus zatracony. We wszystkich partiach już był, od prawa do lewa, a wszędzie swych zwierzchników całował, sam wiesz gdzie. Kadził im o charyzmie, że nikt takiej nie ma, płaszczył się i opowiadał, że wszystko, co ma w domu, to z łaski pańskiej. Skąd się tacy biorą i kto na nich głosuje? – Tyner powstrzymał się przed splunięciem.
– Tego to nie wiem. Ale nie opowiadałem ci, jak poznałem jednego posła? A gdybym nawet i już mówił o tym cudaku, to powtórzę raz jeszcze na przestrogę. Nie pomnę nazwiska, ale to dopiero była postać i fanfaron. Postanowił on sobie jeść tylko szczaw i mirabelki, że niby zdrowe toi pożywne. Twierdził huncwot zatracony, że skoro on żarł to od pacholęcia, to inni także mogą. Co więcej, jeździł po wsiach i dworach, namawiając do tego głupich ludzi, a taką miał siłę wymowy i przekonywania, że w posły go na sejm do Warszawy wybrali. – Grot urwał, by wydłubać resztkę z zębów. – Nie dziwota, że źle w naszej Rzeczypospolitej, skoro tacy do sejmu się dostają.
Tyner podrapał się paznokciem w policzek, szukał argumentu na obronę wybrańców narodu, lecz żadnego nie znalazł.
Jeno wstyd i sromota.ROZDZIAŁ III
Zdziczałe psy
Listopad A.D. 1672
Najgorszy był strach przed tym, co mógł jej jeszcze zrobić. Gnieździł się w piersi Charlotty niczym szczur uwięziony w wiklinowej pułapce, przerażony i zdeterminowany, aby wygryźć sobie drogę na wolność.
Gdzieś na podwórzu, poza klitką, w której została zamknięta, szczeknął pies, raz i drugi, po czym zamilkł, jakby uznawszy, że wykonał, co do niego należy. Zapadła cisza i jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był świst wiatru wciskającego się przez szpary baraku.
Chciało się jej pić. Dzban stał na klepisku, tuż na wyciągnięcie ręki. Charlotta uniosła się nieco na łokciu i sięgnęła po naczynie. Pled chroniący ją przed chłodem zsunął się jej z szyi i ramion, odsłaniając metalową obrożę, którą musiała nosić jak udomowione zwierzę. Chwyciła wyszczerbione ucho dzbanka i spojrzała do wnętrza. Na dnie chlupotało niewiele wody. Oceniła, że starczy jej na kilka łyków. Cierpiała pragnienie, co zakrawało na ironię, zważywszy na fakt, że na zewnątrz zawiewał śnieg z deszczem. Zerknęław zakratowane okienko. Bardzo pragnęła do niego podejść i wystawić twarz na wiatr, ale nawet ta namiastka wolności była dla niej niedostępna. Zasięg jej kroków wyznaczał łańcuch łączący obrożę z metalowym kółkiem przymocowanym do ściany. Przez kilka pierwszych dni uwięzienia w tym miejscu próbowała szarpać za ogniwa czy podważyć uchwyt, ale bez powodzenia.
Charlotta usiadła i wysączyła resztę wody z dzbana. Odstawiła naczynie i wcisnęła dłoń w siennik. Jej palce odnalazły ukryty głęboko kamyczek. Podarunek od Zlaty. Wspominając starą, uśmiechnęła się smutno.
Znachorka twierdziła, że ta skalna drobinka umożliwi Mesire poczęcie dziecka. Racjonalna część umysłu Charlotty odrzucała ten absurdalny pomysł. A jednak zatrzymała kamień. Być może dlatego, że uwierzyła, iż Zlata była prawdziwą wiedźmą, a może kamyczek przypominał jej, kim jest, mimo obroży założonej na szyję i okropnych rzeczy, do jakich była zmuszana. Pozwalał jej trwać w postanowieniu, że nigdy nie podda się opresji i nie ulegnie przeciwnościom losu. Mogła udawać słabą i złamaną, ale w środku była jak skała i zawsze, ale to zawsze odpłacała pięknym za nadobne.
Zacisnęła dłoń, czując, jak kamyczek wbija się jej w skórę.
Myślała też o Tarasie, mrukliwym wielkoludzie o dobrym sercu. Zgodził się przygarnąć znalezione w lesie dziecko, uratował je przed śmiercią głodową. Wszystko na próżno. Wciąż czuła gniew i żal do losu za to, co spotkało tę niewinną istotę. Czasem widziała we śnie, jak Kozak wyszarpuje dziewczynkę z jej ramion i roztrzaskuje malutką główkę o powalony pień. Wtedy budziła się zlana potem, dusząc się i modląc do Boga, aby to nie była prawda.
Potem docierało do niej, że ponownie przeżywa koszmar, który już się wydarzył i nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić. Jedyne, co mogłazrobić, to przestać o tym myśleć, zapomnieć i pogodzić się z faktem, że śmierć – podobnie jak życie – rzadko bywa sprawiedliwa.
Otuliła się szczelniej kocem, ale i tak drżała. Dreszcze nie wynikały jedynie z zimna, lecz rodziły się głębiej w żołądku i sercu podsycane przez krążący w jej żyłach strach przed tym, że znów zostanie zabrana do dworu. Ostatni raz była tam trzy dni wcześniej i wciąż dokuczały jej niezagojone rany.
Ponownie rozległo się szczekanie psa, tym razem żywsze i donośniejsze. Zwiastowało kłopoty. Zastygła, nasłuchując niczym sarna ukryta w gaju, osaczona przez krążące nieopodal wilki.
Ktoś wszedł z podwórza do baraku, skrzypnęły zawiasy i rozległy się kroki w korytarzu. Zgrzytnął rygiel blokujący drzwi jej celi. Charlotta zmrużyła oczy oślepiona blaskiem lampy, która oświetlała od dołu prymitywną twarz czeladnego.
Wołali go Aleksiej. Nieco tępawy, okrutny i bezgranicznie oddany swemu panu, był jedną z kreatur służących Krzeczowskiemu.
Dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z krzywym uśmiechem, po czym odczepił pęk kluczy od pasa i rozwarł metalową obrożę na jej szyi. Gdy to robił, Charlotta czuła, jak prostak trzęsie się z żądzy, widziała jego rozpłomienione oczy i obślinione wargi. Z pewnością nigdy w życiu nie miał takiej kobiety jak ona. Z początku liczyła, że wykorzysta tę słabość, ale Aleksiej, jak wszyscy w osadzie, bał się Zygmunta Krzeczowskiego bardziej niż samego diabła. Nawet gdyby złapała go za przyrodzenie i rozłożyła przed nim nogi, nie miałby odwagi jej tknąć.
– Wstawaj, wielmożny pan chce cię widzieć – powiedział i nauczony bolesnym doświadczeniem odsunął się przezornie na dwa kroki poza zasięg jej ramion.
Charlotta posłała mu mściwe spojrzenie, szukając na prostackiej gębieśladów po ciosach, które wymierzyła mu, gdy oswobodził ją po raz pierwszy. Niestety siniaki zniknęły, rozcięcia się wygoiły, tymczasem ona wciąż tkwiła w niewoli.
Podniosła się z kolan i skierowała do wyjścia. Za drzwiami celi znajdowała się sień i kolejne drzwi, prowadzące na dwór.
Po wyjściu na zewnątrz uderzył ją ostry blask dnia. Jak na listopad niebo było czyste, a słońce odbijało się od warstewki szadzi okrywającej podwórze i dachy zabudowań.
Rozległo się głośne krakanie i Charlotta spojrzała na stado wron i kruków wydziobujących mięso z wisielca, który dyndał na sznurze kilkanaście kroków dalej. Głowa Abasa, a raczej to, co z niej zostało, przechylała się w stronę ramienia, a tuż pod pętlą powrozu bieliły się odsłonięte przez dzioby kości obojczyka.
Podmuch wiatru obrócił szubienicznika i przez moment czarne dziury po oczach zwróciły się oskarżycielsko w stronę Charlotty.
Przystanęła, spoglądając na truchło murzy. Zgwałcił ją i uczynił z niej niewolnicę, ale choć pragnęła jego śmierci, to obserwując kołyszące się na wietrze zwłoki, nie czuła satysfakcji.
Z początku było inaczej. W euforii syciła się zemstą, gdy Zygmunt Krzeczowski rozkazał sługom powiesić tatarskiego wielmożę. Z radością patrzyła, jak twarz Abasa zmienia się, gdy zrozumiał, że zamiast wykupu z niewoli czeka go haniebna śmierć. Potem było jeszcze lepiej. Krzeczowski kazał rozebrać murzę do gołego i wykastrować przed powieszeniem, a jego kutasa i jaja rzucić świniom.
Gdy Tatar zadyndał na sznurze, Charlotta gotowa była błogosławić szlachcica za to, że wybrał sprawiedliwość nad okup, który mógł otrzymać z Krymu. Szybko się przekonała, w jak potwornym tkwiła błędzie. Zygmuntowi Krzeczowskiemu nie chodziło o zemstę czy zadośćuczynienieza zbrodnie dokonane przez murzę. Zabijał wyłącznie dla przyjemności i dlatego, że mógł to czynić.
– Żywo – ponaglił ją Aleksiej i szturchnął w plecy.
Skierowali się w stronę dworu. Parterowy budynek z poddaszem postawiono z dębowych bali i wzmocniono podmurówką. Drzwi do sieni zastali otwarte, wewnątrz dwie młode kobiety myły podłogę na kolanach. Jedna z nich, czarnowłosa, rzuciła Charlotcie ukradkowe spojrzenie. Mesire wyczytała lęk na jej twarzy. Dostrzegła i to, że dziewczynie brakowało palca u lewej dłoni.
Odruchowo zacisnęła pięści, jednak prawdziwy strach ogarnął ją, gdy Aleksiej zaprowadził ją na tyły domu.
Przygarbiła się na widok grubych drzwi z potężnymi zasuwami. Aleksiej otworzył je na oścież i wepchnął Mesire do izby. Wewnątrz zastała trzech mężczyzn zgromadzonych wokół nagiej kobiety, która zwisała z liny przerzuconej przez belkę niskiego stropu. Jeden koniec powrozu zapętlał się na złączonych nadgarstkach ofiary, drugi umocowano na półhaku wbitym w ścianę.
Dziewczyna była szczupła, miała małe piersi i wąskie biodra. Jej plecy, pośladki i uda przecinały krwawiące pręgi po chłoście. Głowa nieszczęsnej opadła bezwładnie na pierś i Charlotta nie widziała twarzy zasłoniętej przez ciemne, rozpuszczone włosy.
Zygmunt Krzeczowski strząsnął krople krwi z rzemieni bicza i odłożył narzędzie kaźni na ławeczkę. Jego brat Janusz stał obok, z prawą dłonią ukrytą w rękawie żupana. Rana, którą Mesire zadała mu sztyletem w gospodzie kilka miesięcy wcześniej, nie zagoiła się dobrze. Drugim świadkiem zabaw imć Krzeczowskiego był młody mężczyzna, którego Charlotta nie widywała wcześniej w tutejszej kompanii. Jasnowłosy i jasnooki, mógł liczyć szesnaście wiosen, może mniej.Cała trójka przyglądała się jej na różne sposoby. Janusz wpatrywał się w nią z nienawiścią, niczym pies, który bez wahania zagryzie ofiarę, jeśli tylko dostanie sygnał od swego pana. W oczach młodzika gościły ciekawość i ten trudny do pomylenia z czymkolwiek innym błysk chuci, jakim młodzi mężczyźni oceniają starsze od nich, atrakcyjne kobiety. Zygmunt Krzeczowski patrzył jak zawsze, jakby nie dostrzegał człowieka, zamyślonym, mglistym spojrzeniem. Jeśli oczy są oknami duszy, to ta, w którą Mesire patrzyła przez zimne, szare źrenice, balansowała na granicy obłędu.
Charlotta zatrzymała się i wlepiła wzrok w podłogę. Tak było bezpieczniej.
Opanowała przerażenie. Okazać strach było najgorszym, co mogła zrobić. Krzeczowski wyczuwał słabość swych ofiar jak wilk węszący woń krwi, żywił się nią i upajał. Wystarczyła odrobina, aby obudzić siedzące w nim zło. Zło o wielu twarzach.
Do tej pory zdołała odkryć w Krzeczowskim dwie osobowości, choć nie wykluczała, że mogło być ich więcej. Pierwsza, widoczna na co dzień dla bliźnich, była brutalna i okrutna, lecz nie odbiegała od tysięcy innych męskich charakterów ukształtowanych przez żywot w bezlitosnych czasach. Prawdziwie groźna była ta druga, ukryta w głębi, podszyta czystym złem i szaleństwem.
Dwie dusze zamknięte w jednym ciele. Brzmiało to jak opętanie i zapewne większość ludzi widziałaby w tym działanie diabła. Charlotta była za mądra, aby szukać nadprzyrodzonych wyjaśnień tam, gdzie wystarczyło sięgnąć do rozumu i medycyny. Szaleństwo ma wiele twarzy. Czasem bywa, że w umyśle człowieka rodzi się dwie lub więcej jaźni.
Przebywając w Tuluzie pod opieką kardynała de Bonziego, była świadkiem procesu kobiety, która nosiła w sobie aż pięć osobowości, każdaz nich używała innego imienia, miała odrębny charakter, a także sposób mówienia i ubierania się. Co niezwykłe, dwie z tychże osobowości nie wiedziały o istnieniu pozostałych.
Eminencję poproszono, aby jako najwyższy zwierzchnik Kościoła rzymskiego w mieście wydał wyrok w sprawie domniemanego opętania. Kardynał spędził na rozmowach z nieszczęsną kilka tygodni, a Charlotta notowała każde wypowiedziane przez kobietę słowo.
Ostatecznie de Bonzi uniewinnił kobietę, oświadczając, że godny pożałowania stan oskarżonej nie jest skutkiem działania sił nieczystych, lecz choroby psychicznej. Biedaczkę odesłano do przytułku dla obłąkanych. Mesire kilka razy odwiedzała ją w tym strasznym miejscu kierowana ciekawością i współczuciem. Ostatni raz tuż przed wyjazdem do Rzeczypospolitej.
– Zostawcie nas samych – rozkazał Krzeczowski chropowatym głosem. Janusz i młodzik wykonali polecenie z wypisanym na twarzach
rozczarowaniem. Imć Zygmunt nie myślał jednak dzielić się z nikim swoją zabawką. Przynajmniej dopóki był w niej posmak nowości.
Nie ośmieliła się spojrzeć mu w twarz, ale czuła, jak się jej przypatruje. Zimny, drapieżny i głodny. Czy inni ludzie dostrzegali u niego tę dwoistość natury? Jeśli nawet, to nikt nie miał odwagi przeciwstawić się szaleńcowi.
Drgnęła, gdy za jej plecami zatrzasnęły się drzwi. Zostali sami.
Uniosła wzrok i napotkała jego oczy. Zmieniły kolor, stały się ciemniejsze i głębokie jak studnie. Choć równie dobrze mogła być to tylko gra światła.
Mimowolnie zadrżała. Przerażenie zacisnęło się w jej żołądku niczym pięść.
Wręczył jej bat.
– Wiesz, co robić. Powiem ci, kiedy masz skończyć.Charlotta zerknęła na nagą dziewczynę podwieszoną pod sufitem. Biedaczka ocknęła się i popatrzyła na nią błagalnie.
Mesire nie potrafiła się poruszyć.
– Kim ona jest? Co zrobiła? – zapytała świadoma, że wiele ryzykuje. Uśmiechnął się kpiąco i okrutnie.
– Czy to istotne? Po prostu ona jest tam, a ty jesteś tu. Gdy zamienicie się miejscami, zapewniam cię, że dziewka nie będzie miała skrupułów.
Uniósł wyżej rękojeść bicza, jakby dawał jej iluzję wyboru. Bić lub samej być katowaną to żaden wybór, nie dla Charlotty, która w wieku dwunastu lat przysięgła sobie, że nigdy więcej nie będzie ofiarą.
Chwyciła drewnianą, wypolerowaną przez uścisk dłoni i pot rękojeść bicza. Sztywna z odrazy do samej siebie obeszła dziewczynę i zatrzymała się za jej plecami. Skupiła wzrok na poranionej skórze, przełknęła ślinę blokującą jej przełyk i powoli uniosła rękę. Rzemień poruszył się niczym wąż. Głodny ciała i krwi.
Spojrzała na Krzeczowskiego i szybko odwróciła wzrok, bo szlachcic zaczynał się niecierpliwić. Była to ostatnia rzecz, do jakiej powinna dopuścić.
Charlotta prosiła Boga, by jej wybaczył i dał okazję do zemsty, za tę dziewczynę i wszystkie inne, które spotkał podobny los.
Wzięła zamach i zaciskając zęby, mocno chlasnęła batem przez plecy kobiety.
Raz, drugi i trzeci, próbując być głuchą na jej błagania i krzyk.
Po wszystkim pozwolił jej się umyć przy wiadrze. Zimna woda prosto ze studni łagodziła siniaki, obtarcia i rozcięcia skóry. Nie mogła jednak ukoić wstydu i upokorzenia. Z tymi uczuciami, a także z bólem odczuwanym przy każdym ruchu Charlotta musiała radzić sobie sama, czerpiąc z wewnętrznejsiły.
Pomagała jej w tym pamięć o Colmarze. O tym, co przeszła, gdy musiała spełniać perwersyjne żądania ojca Dominique’a. Nauczyła się na własnym ciele i dumie, że czasem trzeba poświęcić cząstkę siebie, aby osiągnąć cel i wygrać.
Była też zemsta, słodka jak wiosenna woda. Możliwie okrutna i krwawa. Balsam i lekarstwo, pomagające złagodzić rany po doznanych cierpieniach, choć nigdy niemogące uleczyć ich do końca.
Ojciec Dominique, Andriej, Abas i wielu, wielu innych, którzy myśleli, że mogą bezkarnie krzywdzić ją i wykorzystywać. Myśl o nich, martwych, zimnych, toczonych przez czerwie, przynosiła Charlotcie pociechę w chwilach takich jak ta. Dawała nadzieję, nawet coś więcej – pewność, że i tego oprawcę spotka kara. Że Nemezis i tym razem stanie ze swym obnażonym mieczem po jej stronie.
Do tego czasu powinna znieść każdą ohydną rzecz. Wytarła usta i powstrzymała się, by nie splunąć z obrzydzeniem na słomę. Nie miała wyboru, jeśli chciała zachować życie i odzyskać wolność. Uwolnić się z pazurów diabła.
Stał pod belką, z której zwisała rzemienna pętla, dopinał portki z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy. Mesire spojrzała na swoje poobcierane do krwi nadgarstki i pochyliła głowę, by nie spostrzegł, że się mu przypatruje. Za nic w świecie nie chciała go rozgniewać.
Zerknęła na wieśniaczkę. Naga i okrwawiona chlipała, leżąc na klepisku. W przeciwieństwie do Charlotty opierała się nierozsądnie żądaniom Krzeczowskiego. Przynajmniej z początku, nim bat i przerażenie nie zmusiły jej do całkowitej uległości.
Oprawca minął je władczym krokiem, wyjrzał na sień i przywołał Aleksieja warującego pod drzwiami jak wierny pies.Charlotta poprawiła koc okrywający jej nagie ramiona i biust. Sługa nie poświęcił Mesire wiele uwagi. Garbiąc się i drepcząc z nogi na nogę, chciwie łypał na gołą dziewkę.
– Wyjeżdżam rozmówić się z sąsiadami – oznajmił mu Krzeczowski i wskazał na Charlottę. – Dbaj o nią. Gdy wrócę, ma być zdrowa – zarządził surowo.
Mesire wbiła sobie paznokcie w dłoń. Pragnęła rzucić się na skurwysyna, wydrapać mu ślepia, przegryźć gardło i wyrwać czarne serce z piersi.
Pragnęła tego jak niczego innego na świecie, a mimo to wciąż klęczała półnaga nad wiadrem.
Aleksiej oblizał grube wargi.
– A ta? Co z nią zrobić, panie? – Wskazał na wieśniaczkę chciwym spojrzeniem.
Krzeczowski ledwie omiótł wzrokiem leżącą u jego nóg nagą postać.
– Nie jest mi już potrzebna – rzekł znudzony. – Jest twoja do jutra, ale potem odstaw ją do chałupy ojca.
Sługa pokraśniał z zadowolenia, rzucił się do nóg łaskawcy. Szlachcic zbył go niedbałym gestem i wyszedł, zostawiając raba zgiętego wpół.
Gdy tylko trzasnęły drzwi, Aleksiej wyprostował się i przybrał wielkopańską pozę, co przy jego chamskiej fizis wyglądało nad wyraz żałośnie.
– Idziemy – machnął grabą na Charlottę, jakby przywoływał kozę czy inszą rogaciznę. – Nie ociągaj się, bo za kudły wywlokę.
Spojrzała zazdrośnie na łkającą poddankę. Dziewka miała wielkie szczęście. Jutro znajdzie się w domu, blizny z czasem się zagoją, a złe wspomnienia wyblakną. Tymczasem ona wciąż będzie w mocy szaleńca i okrutnika.
– No już, wstawaj – ponaglił ją gniewnie Aleksiej. Spieszno było muwrócić do chłopki i wyjeść resztki z pańskiego stołu.
Charlotta, krzywiąc się, wyprostowała kolana i podreptała za nadzorcą na dwór.
Szła z opuszczoną głową, zerkając na boki, na twarze czeladzi i dworskich sług krzątających się w obejściu. Niektórzy z nich mieli wypisane na obliczach współczucie, ale takich nie było wielu. Większość odwracała wzrok, zdjęta wstydem i strachem, gdyż nie jest łatwo przeciwstawić się złu. W każdych czasach z własnej, nieprzymuszonej woli decydują się na to nieliczni ludzie. Byli też inni, co zazdrościli w czarnych sercach Krzeczowskiemu, wyrzekali nań, że jest skąpy i nie chce podzielić się branką. Rzecz jasna, czynili to w duchu, aby nie narazić się na gniew pana dworu.
Łatwo poznawała tych zawistników, gwałcicieli i końskich zwisów, po tym jak na nią patrzyli, jak gmerali przy portkach, obmacywali ją lepkimi spojrzeniami, szeptali między sobą, wymieniając sprośne uwagi i rechocząc chrapliwie.
Janusz Krzeczowski także obserwował ją z ganku, chmurny jak niebo przed gradobiciem, kryjąc w rękawie okaleczoną dłoń.
Aleksiej wepchnął ją do baraku, między zapleśniałe ściany sieni i dalej, pod drzwi celi. Pod ich stopami zaskrzypiała podłoga. Deski były powykrzywiane przez wilgoć i czas, a niektóre szpary między nimi tak szerokie, że mieściła się w nich dłoń. Charlotta skupiła wzrok na jednej konkretnej desce i potknęła się przy kolejnym kroku.
– Ałć! – krzyknęła, gdy jej kolano wygięło się i grzmotnęła o podłoże. Ściskając w dłoni koc, chwyciła palcami łepek gwoździa wystający
z drewna. Jak dostrzegła wcześniej, był obluzowany.
– Podnoś się, do cholery! – warknął nadzorca.
– Już wstaję – stęknęła.Prostując się z kolan, wyszarpnęła gwóźdź ze zbutwiałej deski i ukryła go pod pledem. Kuśtykając, przekroczyła próg celi i usiadła na sienniku.
Aleksiej założył jej obrożę i wyszedł w pośpiechu. Dopiero wtedy Charlotta obejrzała gwóźdź. Nieco wygięty i okryty rdzą nie prezentował się najkorzystniej, ale był jej przepustką do wolności.
Przechyliła szyję i umieściła gwóźdź w zamku obroży. Poruszając prowizorycznym wytrychem, usiłowała odszukać punkt odblokowujący zapadkę. Jako młoda dziewczyna spędziła setki godzin w posiadłości kardynała de Bonziego, poznając sztukę otwierania wszelkich możliwych zamków. Eminencja zadbał, aby fachu uczył ją najlepszy złodziej w Paryżu. Naukę zaczęła od otwierania prostych mechanizmów, takich jak zasuwy w drzwiach i oknach. Gdy ją kończyła, umiała sforsować solidne zabezpieczenia kufrów i tajnych skrytek wytwarzanych na zamówienie arystokratów przez zegarmistrzów z Genewy.
Ostatnio nieczęsto myślała o kardynale, człowieku, który podniósł ją z prochu i upodlenia, a następnie niczym sam Stwórca ulepił na nowo.
Szczęknęło w zamku i obroża poluzowała się na szyi. Charlotta zdjęła obręcz i pozwoliła jej luźno zawisnąć na łańcuchu. Pozbyła się jarzma, lecz od wolności wciąż dzieliły ją krata w oknie i grube drzwi, które można było otworzyć wyłącznie od zewnątrz.
Chyłkiem podeszła do okienka i ostrożnie wyjrzała na podwórze. Było puste, jedynie przy chlewiku dostrzegła dziewkę taszczącą dwa ciężkie wiadra z breją dla świń.
Zaburczało jej w brzuchu. Wiedziała, że Aleksiej przyniesie posiłek dopiero wieczorem, do tego czasu musiała znosić ucisk w kiszkach i rozmyślać o planowanej ucieczce. Zdawała sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę, aby wydostać się z rąk szaleńca.
Zadrżała na myśl o tym, co Krzeczowski jej zrobi, gdy zostanie złapanai przywleczona do jego stóp. Strach przed konsekwencjami był jednak słabszy niż ten, który odczuwała na myśl o poddaniu się. Postanowiła, że prędzej odbierze sobie życie, niż pozwoli, aby dalej odzierał ją z godności i bił jak psa.
W zasięgu jej wzroku pojawiło się kilku czeladnych. Natychmiast rozbiegli się po stajniach, a niedługi czas później nadciągnęli kolejni mężczyźni, kupą i zbrojnie. Kompanię prowadził sam imć Zygmunt Krzeczowski, wysoki i o lekko zgarbionych ramionach, na które zarzucił sobie wilczą skórę. Rozległy się tętent i rżenie wierzchowców sprowadzonych przez sługi. Zbrojni wsiedli na koń i kawalkada opuściła dwór przez bramę w ostrokole.
Charlotta wróciła na siennik. Mijały godziny, na zewnątrz zaczęło szarzeć. W pustej, obskurnej celi zbierał się półmrok, gęstniał i połykał resztki blasku dnia przenikającego przez zakratowane okienko. Zrobiło się jeszcze chłodniej – gdy oddychała, z jej ust wydostawały się obłoczki pary. Zatopiła się w rozmyślaniach.
Przez ostatnie tygodnie niewoli próbowała odnaleźć nadzieję, że wszystko, co ją spotyka, nie jest bezcelowym zrządzeniem losu, lecz Bożym planem. Jak większość ludzi, gdy spotyka ich nieszczęście, zwróciła się ku Stwórcy. Bóg, który jeszcze niedawno wydawał się odległym, niemym obserwatorem jej życia, stał się od chwili uwięzienia najbardziej zaufanym powiernikiem, kimś, z kim mogła porozmawiać, podzielić się duszącym ją bólem, upokorzeniem i strachem.
Pragnęła uwierzyć, że wystawiając ją na udręki i próbę, Stwórca przekazywał jej w ten sposób wiadomość. Pragnęła, aby tak właśnie było, ale mimo ciągłych rozmyślań nie mogła pojąć, czego od niej chciał i dokąd prowadził.
W niedoli człowiek zaczyna pojmować, że złe uczynki powracają doniego niczym bolesny wyrzut sumienia. Zapewne dlatego częściej niż kiedykolwiek myślała o tych, których skrzywdziła. Większości z nich nawet nie znała, nie pałała do tych ludzi nienawiścią, nie czuła wobec nich nawet zwykłego gniewu. Po prostu wykonywała rozkazy. Teraz wydawało się jej to mizernym usprawiedliwieniem dla własnej podłości.
Nie mając innej nadziei, zaczęła myśleć, że to miejsce jest częścią pokuty, rodzajem czyśćca, po którego przebyciu będzie mogła powrócić do świata.
Jeszcze we Francji za każdym razem, gdy popełniła jakieś okropieństwo w służbie kardynała, ten wysłuchiwał jej spowiedzi. Wyznawała mu grzech, a on przyjmował go na siebie i dawał rozgrzeszenie. Podnosząc się z kolan, czuła, że oczyściła serce i umysł, zmyła z dłoni krew. Wystarczało jej to, nie pragnęła niczego więcej ani o tym nie myślała.
Po wyjeździe z Marysieńką do Rzeczypospolitej nie miała już u kogo szukać pociechy i odpuszczenia win. Oczywiście i tu byli księża i zakonnicy, lecz Charlotta nie pozwalała, aby ktokolwiek obcy sprawował władzę nad jej duchem i czynami. Po latach dotarło do niej, że w rozmowach z kardynałem de Bonzim chodziło o coś więcej niż o samą konfesję. Widziała w nim kogoś, kto rozumie ją i akceptuje bez względu na wszystko. Szukała w nim namiastki ojca, a jednocześnie pragnęła być jego kochanką.
Z rozmyślań wyrwało ją skrzypnięcie zewnętrznych drzwi. Ktoś wszedł do sieni.
Charlotta drgnęła. Nie było czasu na wahanie. Chwyciła obręcz i założyła ją sobie na szyję, ukrywając odpięty zatrzask pod włosami opadającymi na kark.
Po drugiej stronie zgrzytnął odsuwany rygiel i Charlotta ujrzała wąsatą gębę Janusza, młodszego brata Zygmunta. Miał na sobie rozpiętą delię, zza której wystawały rękojeść bicza i nóż.Zamknął powoli drzwi, a potem zbliżył się do przykutej do ściany kobiety. Niski i chudy przypominał łasicę, której udało się zakraść do kurnika pod nieobecność gospodarza.
– W końcu zostaliśmy sami, teraz zapłacisz mi za to – wycedził i wyciągnął prawą rękę do twarzy Mesire.
Blizna po nożu wyglądała nieładnie, ale prawdziwym problemem były przykurczone nienaturalnie palce. Charlotta domyśliła się, że raniąc szlachetkę, przecięła mu ścięgna. Dla człowieka praworęcznego oznaczało to okrutne upośledzenie. Nie dziwota, że tak jej nienawidził.
Jeszcze jeden gwałtowny czyn z przeszłości, za który przyszło jej płacić. Uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Czy jeśli powiem, że jest mi przykro, to załatwi sprawę? – spytała zjadliwie.
– Ty dziwko! – warknął i uderzył ją w twarz.
Poczuła smak krwi w ustach.
– Tylko na tyle cię stać, kaleko? – wysyczała z drwiną. – Ciekawe, co powie twój brat, gdy się dowie, że tknąłeś jego własność. Będziesz klęczał przed nim jak rab i lizał mu buty.
Janusz wykrzywił złowieszczo wargi. Powoli wyciągnął do niej zdrową dłoń i chwycił za obrożę.
– Wiesz coś o tym, suko, prawda? – parsknął jej w twarz. – Ale to mnie się bój, ja prawdziwie nauczę cię, kurwo, moresu. – Wąsacz się zgarbił, jego nos niemal zetknął się z twarzą Charlotty, owiewając ją przesyconym gorzałką oddechem. – Dostaniesz, co twoje – wysyczał.
„A żebyś wiedział”.
Mesire szarpnęła głową w tył i oswobodziła się z obroży, zostawiając młodszego Krzeczowskiego z kawałkiem żelastwa w dłoni.Szlachcic wybałuszył oczy, a potem uniósł zdziwiony wzrok. Wypuścił obręcz z palców.
Charlotta wyprostowała z całej siły kolano i wbiła stopę w krocze mężczyzny. To zawsze działało. Wąsacz stęknął i momentalnie zwalił się na podłoże, jakby spod nóg uciekła mu ziemia.
Mesire zwinnie umknęła przed rozcapierzoną dłonią Janusza celującą w jej twarz i wyszarpnęła mu nóż, który trzymał w pochwie przypiętej pod pasem. Błyskawicznie poderwała się na równe nogi, chwyciła przeciwnika za czuprynę i zadarła ku górze i w tył jego czerwoną od bólu twarz.
– Litości – wyrzęził.
Nie miała najmniejszej ochoty mu jej okazać. Nie po tym, co przeszła. Żałowała tylko, że zamiast tego szczura nie klęczy przed nią jego starszy brat.
Szarpnął się i zadygotał, gdy stal ucięła jego żywot.
Krzeczowski nosił dobre buty – ściągnęła je, nim zalała je cuchnąca ciecz, i włożyła na bose stopy. Pasowały niemal idealnie, co uznała za dobrą wróżbę. Zabrała też delię i pęk kluczy. Jeden z nich pasował do magazynku ulokowanego za ścianą jej więzienia. Zaopatrzyła się tam w linę, krzesiwo i lampkę na tłuszcz. Niestety nie znalazła nic do jedzenia.
Wróciła do celi i zapaliła knot, a gdy płomień przestał się chybotać, przewróciła lampkę na siennik i wyszła na korytarz. Zasunęła rygle i skierowała się do wyjścia na dwór.
Uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na dziedzińcu zrobiło się już ciemno i pusto.
Sień zaczęła zasnuwać się dymem. Charlotta pochyliła głowę i szybkim krokiem przemierzyła plac, mijając obórkę i stajnię oparte o ostrokół.
Zaczęły ujadać psy.
Obejrzała się przez ramię, za kratami jej więzienia gorzał już spory ogień.Zagapiła się i omal nie wpadła na człowieka, który wyszedł z prześwitu między obórką a chlewikiem. To był Aleksiej. Na gębie sługusa odbiło się zdumienie, usta rozwarły się do krzyku. Charlotta chlasnęła nożem, otwierając krwawą dziurę pod podbródkiem mężczyzny. Trysnęła krew i jej nadzorca zwalił się w błoto.
Ktoś krzyknął ostrzegawczo i z budynków wybiegli mężczyźni. Mesire obróciła się, aby stawić im czoła, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy chwytali wiadra i pędzili w stronę szopy, nad którą rozpostarł skrzydła czerwony kur.
Charlotta wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i uskoczyła w prześwit.
Drabina stała oparta o dach obórki, wystarczyło przestawić ją pod ostrokół. Mesire wspięła się na szczyt ogrodzenia. Przywiązała linę do spiczastego bala, potem przerzuciła na drugą stronę. Spojrzała za siebie. Jej więzienie płonęło jasno niczym pochodnia. W cieniach rzucanych przez pożogę dostrzegła postacie kobiet i mężczyzn z wiadrami, usiłujących zapobiec przeniesieniu się ognia na sąsiednie zabudowania.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Charlotta przerzuciła nogę nad zaostrzonymi palami i ostrożnie przemieściła się na zewnątrz palisady. Ściskając w dłoniach linę i szorując podeszwami butów o bale, zsunęła się na ziemię.
Miała tylko jedną szansę.
Uciekać tak szybko, jak pozwalały na to siły. Z nadzieją, że tym razem dopisze jej szczęście.
Głód i zimno to najwięksi wrogowie uciekiniera. Są jak zdziczałe psy, które towarzyszą człowiekowi i czekają, aż osłabnie, a wtedy rzucają mu się do gardła.W brzuchu Charlotty rozległo się głuche burczenie. Nie miała nic w ustach od ubiegłego dnia. Zaciskając zęby, dysząc i brnąc w topniejącym śniegu, dotarła na szczyt kolejnego wzniesienia. Oparła się o pień sosny i popatrzyła na wschód, gdzie w oparach mgieł rodził się nowy dzień.
„Oby szczęśliwy”.
Tam, skąd przyszła, wciąż królowała noc, a świt tykał jedynie czubków drzew rosnących na szczytach i zboczach najwyższych wzniesień.
Od ucieczki maszerowała niemal bez ustanku, robiła tylko krótkie postoje. Bolał ją każdy mięsień nóg, a na domiar złego dostała miesięcznego krwawienia. Niestety niewiele mogła z tym zrobić, ale niekomfortowe uczucie spływania krwi po udach było drobnostką wobec innych problemów, jakim musiała sprostać, jeżeli chciała umknąć pogoni.
Oczy Charlotty wychwyciły błysk w sąsiedniej dolinie. Zamarła z przerażenia. Jeśli to pochodnia, pościg był bliżej, niż oczekiwała.
Z napięciem obserwowała rozpościerającą się niżej ciemność. Błysk się nie powtórzył. Uznała, że padła ofiarą omamu wywołanego zmęczeniem.
Powiew zimnego wiatru przeszył ją dreszczem. Bardzo pragnęła usiąść przy ogniu i się ogrzać, ale wiedziała, że nie wolno jej ulec słabości ciała.
Musiała iść dalej.
Powlekła się wzdłuż grzbietu wzniesienia, noga za nogą, nie zważając na ból stóp, kolan i bioder, świadoma faktu, że gdy tylko się zatrzyma, by odpocząć, szybko nie wstanie.
Kilka razy z rzędu zawadziła stopą o dziury czy korzenie ukryte pod śniegiem. W końcu, nie mając więcej sił, opadła na kolana i wyciągnięte przed siebie ręce. To był koniec jej możliwości, wiedziała, że dalej już nie pójdzie.
Kilkadziesiąt kroków od niej znajdowało się zagłębienie w zboczu góry. Dowlekła się tam ostatkiem sił. Miejsce było suche i płaskie. Charlottaułożyła się na boku z podkurczonymi kolanami.
Zasnęła momentalnie, tak szybko, jakby ktoś przywalił jej w ciemię.
Obudziły ją głód i pragnienie. Mrużąc oczy, spojrzała w niebo. Słońce stało wysoko nad czubkami drzew.
Charlotta wygrzebała się z jamy i nie tracąc czasu, ruszyła przed siebie. Tę część wzgórz przecinały wykroty i jary, często głębokie i strome. Parę razy zmuszona była nadkładać drogi, by obejść przeszkodę.
W jednym z parowów usłyszała szum płynącej wody. Zeszła na dno rozpadliny i zaspokoiła pragnienie.
Pomaszerowała z nurtem, pieniącym się i skaczącym po wysypanym otoczakami dnie, nim woda, straciwszy werwę, rozlała się na zielonych łęgach między pastwiskami.
Hen za gęstym lasem pięła się w niebo smużka ciemnego dymu. Być może znajdowała się tam smołownia lub osada węglarzy. Charlotta bez wahania skierowała się w inną stronę – ostatnie, czego pragnęła, to nadziać się na samotnych, żyjących w leśnych ostępach mężczyzn, takich, co to od miesięcy nie widzieli kobiety.
Wkrótce natknęła się na opuszczony szałas. Zajrzała w każdy zakamarek schronienia z nadzieją, że pasterze zostawili coś nadającego się do zjedzenia. Znalazła tylko nadgnite jabłko. Nie zważając na lęgnące się w miąższu larwy, pochłonęła owoc wraz z ogryzkiem.
Ułożyła się na sianie i przymknęła oczy. Tylko na chwilę, póki nie zbierze sił.
Nie wiedzieć kiedy zapadła w drzemkę.
Ocknęła się z przeczuciem, że zbliża się coś złego. Złego i głośnego jakujadanie psów wypuszczonych z nagonką. Poderwała się z wysuszonej trawy, z bijącym szaleńczo sercem. Pościg musiał być blisko.
Wypadła z szałasu i uświadomiła sobie, że już zmierzcha.
Pognała w kierunku lasu. Zapadła się między drzewa i nie przestała biec, aż dotarła do strumienia. Szumiąca na kamieniach woda miała pomóc jej zmylić psy i dać czas na ucieczkę. Brodząc w lodowatym nurcie, uszła dwieście kroków, nim znów uskoczyła w las.
Pognała dalej przed siebie, na oślep rozgarniając ramionami paprocie i jałowce, aż dotarła do trzech olbrzymich głazów i naturalnej przesieki, za którą rozpościerał się bukowy młodnik. Rzuciła się w jego kierunku, huśtając i gnąc młodziutkie drzewka, by zaraz potem wspiąć się na garb pagórka zarosłego jesionem.
Dysząc z wysiłku, z kłuciem w piersi podreptała przez szczyt wzniesienia.
Zdało się jej, że pościg jest bliżej niż przedtem. Westchnęła z rozpaczy. Goniona ujadaniem wypuszczonych ogarów zbiegła po zboczu przez mech i przysypane śniegiem listowie, przez paprocie i krzaki.
Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Bezwładnie poleciała przed siebie i w ostatnim momencie zdążyła się asekurować rękami i ochronić twarz.
Stęknęła boleśnie, obejrzała się przez ramię.
Ujadanie psów rozbrzmiewało coraz bliżej, słyszała też krzyki nawołujących się mężczyzn.
Charlotta wyrzuciła powietrze przez zaciśnięte zęby i podniosła się z ziemi. Ostatkiem sił potruchtała przed siebie. Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, drzewa skończyły się i wpadła na gościniec. Droga, błotnista i zaniedbana, przecinała wzgórza i las niczym stara blizna.
Mesire poślizgnęła się. Z cichym jękiem opadła na kolana i dłonie. Zastygła, słysząc za plecami głuchy warkot. To był ogar, szeroki w kłębiei nakrapiany. Zatrzymał się, wbijając w ziemię grube łapy, i pochylił łeb. Krzyki jeźdźców dobiegały już z bliska, nie mogła zwlekać.
Zacisnęła palce na rękojeści noża i wyprostowała się, nie spuszczając wzroku z pożółkłych kłów i czarnych ślepi.
Zrobiła krok w tył i wtedy pies skoczył jej do gardła.
Ocalił ją grom, co strzelił niespodzianie jak z jasnego nieba. Pies grzmotnął o ziemię, zaskowyczał i zdechł, wywarkując ostatnie tchnienie z roztrzaskanej paszczy.
Charlotta uniosła zdumiony wzrok na mężczyznę przypatrującego jej się z siodła. Nosił się jak szlachcic i żołnierz. Za jego plecami podążało konno pięciu dragonów z rusznicami w dłoniach, choć żadna z luf nie dymiła po oddanym wystrzale.
Nie miała czasu się na tym zastanawiać, gdyż krzyki pościgu się wzmogły i zza drzew wysypała się na gościniec gromada jeźdźców i ujadających ogarów. Psy zatrzymały się, warcząc na widok martwego kamrata, a zbrojna nagonka zakotłowała się na ciasnej drodze. Zygmunt Krzeczowski, pierwszy na czele gromady, wstrzymał swych podkomendnych gromkim okrzykiem, łypiąc przy tym wrogo na hultajów, co ubili mu psa.
Charlotta nie zastanawiała się długo, gdzie szukać ratunku. Przypadła do kolana oficera, obejmując je kurczowo i wznosząc błagalny wzrok.
– Jestem szlachcianką, ratuj, waszmość. Porwali mnie ci zbóje, umęczyć mnie chcą, pohańbić i zabić.
Mężczyzna przyjrzał się jej, ściągnął brwi, a potem uniósł wzrok na imć Krzeczowskiego.
– Czemu, waćpanie, ścigacie białogłowę niczym jakiego lisa na polowaniu? – zapytał bez podnoszenia głosu.
Krzeczowski nadął się groźnie.
– Nie twoja to rzecz, waszmość – warknął, czując za sobą siłę zbrojnych.– Oddaj mi ją i za psa zadośćuczyń, a będziesz mógł z kompanami odjechać tam, dokąd cię droga prowadzi.
– Niewiasta twierdzi, że jest szlachcianką. – Oficer nie wydawał się przejęty groźbami. – Jeśli to nie wasza żona czy podopieczna, żadnego prawa do niej nie macie.
Twarz Krzeczowskiego pociemniała.
– Przelicz sobie, waszmość, ilu nas jest, ile luf mierzy teraz w twoją stronę – powtórzył z gniewem, kładąc dłoń na szabli. – Ostatni raz grzecznie proszę po żołniersku, spierdalajcie stąd, póki możecie, a przedtem zapłaćcie mi za ogara.
Krzeczowski miał za sobą tuzin zbirów. Mesire spojrzała na oficera z przerażeniem, bojąc się, że ten ustąpi pod groźbą przemocy.
– Waszmość mnie czeladzią i rusznicami nie strasz, bo i przy mnie siła – odrzekł oficer i zagwizdał przeciągle.
Wtedy zza drzew i chaszczy rosnących po obu stronach gościńca niczym duchy wyłonili się dragoni z rusznicami. Charlotta od razu zorientowała się, że teraz przewaga jest po stronie żołnierzy. Krzeczowski również to dostrzegł. Z oporem, niechętnie cofnął dłoń od szabli.
– Wachmistrzu, jeśli któryś drgnie, ubijcie go – przykazał dowódca, ani na jotę nie spuszczając wzroku z oprawcy Charlotty.
– Rozkaz, panie poruczniku! – zawołał wysoki, barczysty mężczyzna w wytwornej delii, którą mógłby nosić niejeden posesjonat. Miał twarz zbója, i takież spojrzenie. Na jego szerokiej piersi pod rozpiętym płaszczem dyndał gruby złoty łańcuch. Zarzucił beztrosko na ramię dymiącą wciąż rusznicę i wyszczerzył zęby w czymś, co od biedy można by uznać za uśmiech.
– Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma, jak to mówią, panie Krzeczowski! – zawołał.
Imć Zygmunt ściągnął brwi, wlepił wzrok w stojącą przed nim figurę.– Znasz mnie?
– Ano słyszałem co nieco, słyszałem – odrzekł żołnierz dwuznacznie. Krzeczowski wykrzywił gniewnie usta.
– Wiesz zatem, ile moja familia znaczy w tych stronach. Jeśli chcecie w spokoju przejechać przez te ziemie, lepiej nie robić sobie ze mnie wroga.
– Z nikim zwady nie szukamy, waszmość – zapewnił porucznik. – Ciekaw jedynie jestem, w czym ci ta białogłowa zawiniła i co z nią uczynisz.
Krzeczowski zmrużył oczy. Charlotta poznała, że jest poirytowany. Mimo to uśmiechnął się obłudnie.
– Moja to rzecz, na co mi ona – odparł, pochylając się w siodle. – Zapłacę ci za nią dziesięć dukatów odstępnego.
Mesire w panice przylgnęła do nogi oficera.
– Dam waszmości sto dukatów, tylko błagam, nie oddawaj mnie jemu. To szaleniec i bestia. Zabije mnie, jak to uczynił z innymi kobietami.
Porucznik zerknął na Charlottę z chłodnym namysłem, a potem znów przeniósł wzrok na Krzeczowskiego i jego kompanów.
– Honor nakazuje mi ci odmówić, waćpanie. Niewiasta zostanie pod mą opieką – oznajmił.
Charlottę wypełniła niewypowiedziana ulga, ale starczyło jej spojrzeć na Krzeczowskiego, aby się przekonać, że to jeszcze nie koniec.
Twarz jej oprawcy zrobiła się ciemnosina niby gradowa chmura. Blizna znacząca policzek wygięła się i wyprostowała jak robak uwięziony pod skórą, w oczach szlachcica objawiło się znane jej zimne okrucieństwo i bezwzględność.
– No to mamy pat, bo nie odjadę bez dziewki – zapowiedział Krzeczowski, ignorując mierzące weń lufy.
Charlotta zadrżała z grozy. Szaleniec gotów był pozabijać ich wszystkichi siebie samego.
Lękała się, że oficer nie będzie chciał ryzykować życia swego i podkomendnych dla ratowania obcej kobiety.
Zacisnęła kurczowo dłonie na udzie porucznika i utkwiła w jego twarzy rozpaczliwe spojrzenie.
– Wolę umrzeć – szepnęła. – Błagam…
Przez oblicze mężczyzny przemknął cień.
– Niech rozstrzygnie pojedynek. Kto zwycięży, ten weźmie ze sobą kobietę – zaproponował oficer, zaskakując wszystkich, na czele z Charlottą.
Krzeczowski roześmiał się niemal wesoło.
– Ostrzegam cię waszmość, że w całej ziemi sanockiej nie znajdziesz takiego, który mi dorównuje w szabli.
– Przyjmuję ostrzeżenie, a teraz stawaj, waćpanie! – zawołał dowódca i zeskoczył z konia. – Zaraz będzie się ściemniać.
– Daj parol, że gdy zginiesz, twój wachmistrz nie każe otworzyć do nas ognia – upomniał się Krzeczowski.
– Daję słowo honoru. Słyszysz, Grot? – zawołał porucznik. – Jeśli polegnę, masz ich puścić wolno z niewiastą i nie waż się szukać pomsty.
Wachmistrz splunął pod nogi.
– Odjadą wolno – zgodził się bez entuzjazmu.
Krzeczowski zsunął się z siodła, rozpostarł długie ramiona i przeciągnął się, potem sięgnął po szablę i kilkakroć machnął nią od niechcenia.
Porucznik ściągnął czapkę i delię, przekazał je wachmistrzowi. Krzeczowski także rozebrał się do koszuli.
Reszta zbrojnych zebrała się wokół gościńca, łypiąc ku sobie nieufnie, nie zdejmując palców ze spustów rusznic i rękojeści szabel. Łowczy Krzeczowskiego wziął ogary na smycz, by nie rzuciły się bronić pana i niepodzieliły losu martwego członka sfory.
Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie na wyciągniecie obnażonych szabel. Zakrzywione klingi zalśniły w gasnącym blasku dnia.
Zaczęli krążyć wokół siebie, obserwując każdy krok, gest, mrugnięcie przeciwnika, próbując przeniknąć i wyprzedzić jego zamiar, wyjść mu naprzeciw, przechytrzyć i pokonać.
Badali się, doskakując ku sobie na przemian i migając szablami, ścinając się i odskakując z każdym osiągniętym remisem. Łoskot zderzających się kling niósł się nad gościńcem, przemykał nad obserwującymi pojedynek towarzyszami i wpadał echem w las, by wsiąknąć w podnoszącą się na wieczór mgłę. Bliżej zaś, tam gdzie szable migotały, tnąc powietrze ze świstem, tam gdzie tłukły o siebie, dźwięcząc metalicznym trzaskiem, zgiełk walki mieszał się i ginął w chrapliwych oddechach mierzących się szermierzy.
Charlotta z sercem w przełyku obserwowała, jak powoli, lecz nieustępliwie Krzeczowski bierze górę w pojedynku. Oficer bronił się chwacko, czasem też atakował, lecz wprawne oko Mesire dostrzegało, kto z tych dwóch jest lepszym rębajłą.
Szlachetka coraz pewniejszy swej przewagi zaatakował seriami wściekłych cięć i zręcznych odskoków, raz za razem siekąc ostrzem i przymuszając porucznika do odwrotu.
Dowódca dragonów sparował cios i uskoczył w bok, unikając o włos następnego, błyskawicznie wyprowadzonego zamachu szablą. Odpowiedział cięciami, niskim i wysokim, lecz Krzeczowski odbił zręcznie atak, tańcząc na ugiętych nogach, i skoczył naprzód, by dokończyć dzieła. Wtedy szabla porucznika nie wiedzieć jak i kiedy trafiła go w czoło.
Szlachcic rozdzierająco wrzasnął, zachwiał się, a między jego wybałuszone zdumieniem oczy spłynęła strużka krwi. Poruszył bezgłośniewargami, zrobił chwiejny półkrok i zwalił się na ziemię u nóg swego pogromcy.
– Upadł na twarz! Żyw jest! – krzyknął siwiuteńki kompan Krzeczowskiego. Raptem skoczył z pomocą w stronę leżącego na brzuchu szlachcica.
Porucznik uniósł szablę przed siebie i przyłożył jej sztych do piersi starego.
– Stój, waszmość. Ja zdecyduję, co z nim będzie – wycedził.
Siwowłosy zmrużył oczy.
– To nie po rycersku rannego na śmierć zostawiać – napomniał oficera. – Wielu uzna, że to był mord, jeśli Zygmunt wyzionie ducha, leżąc w błocie jak zwierzę.
Charlotta nie wytrzymała w gniewie.
– To morderca i okrutnik! Zasługuje, by zdechnąć! – krzyknęła na całe gardło.
Porucznik wskazał głową w jej kierunku.
– Prawda to? – zapytał starego.
Szlachcic przygarbił się lekko.
– Nawet i jeśli, to niech Bóg go osądzi, nie moja to władza ani waszmości.
– Prawda to, każdy nosi własne grzechy i z nich zda sprawę w niebiesiech. – Oficer opuścił klingę – Bierzcie go, jeno powiedzcie prawdę, gdy was kto zapyta. Pojedynek był uczciwy.
– Na własne oczy widziałem i zaświadczę przed rodziną – przytaknął stary i sięgnął po nóż. – Opatrzyć go muszę. Mogę?
– Rób, co należy – zgodził się porucznik.
Stary pociął własną koszulę na paski i okręcił nimi z dużą wprawą łebszlachcica. W czterech z kamratami, trzymając Krzeczowskiego za ręce i nogi, donieśli go broczącego do wierzchowca i przerzucili przez siodło.
Starszy szlachcic wspiął się na swego konia i pokłonił się oficerowi. Skrzyknął kompanów i hurmem odjechali, ciągnąc za sobą psy, wciąż ujadające za zastrzelonym konfratrem.
Charlotta z ulgą obserwowała podskakujące końskie zady, aż zniknęły jej z oczu. Ucichł tętent kopyt walących gościńcem, ucichło jazgotanie ogarów. Była bezpieczna, ale czy na pewno?
Zerknęła na swego wybawcę. Przypatrywał się jej, marszcząc czoło, jakby usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz.
Mesire także miała wrażenie, że już się kiedyś spotkali. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale dopadło ją okropne przeczucie, że znów wpadła z jednych kłopotów w drugie.
Milczenie i kłamstwa
Na noc rozbili się obozem w jarze, niedaleko gościńca, na którym rozegrał się pojedynek. Na miejscu zastali straż pilnującą trzech wozów.
Porucznik pozwolił żołnierzom rozpalić ogniska, co Charlotta uznała za zbytnią lekkomyślność lub przejaw nadmiernej pewności siebie. Niemniej miejsce na obozowisko wybrano bardzo rozsądnie. Jar miał dwa wyloty, wąskie i łatwe do obrony.
Płomienie trzaskały mocno na wilgotnym drewnie, migocząc
i rozrzucając blask po sylwetkach grzejących się przy ogniskach mężczyzn.Tlące się drobinki sadzy ulatywały w mrok niby świetliki, po czym szybko gasły, porwane przez zimne podmuchy powietrza.
Charlotta cieszyła się ciepłem, grzejąc przy ogniu przemarznięte i obolałe ciało. Jednocześnie w jej umyśle kotłowały się nowe zmartwienia. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak szybko w miejsce dawnych trosk pojawiają się nowe. Nieraz gorsze niż te, których dopiero co się pozbyliśmy. Czasem przyczyną był zły los, częściej jednak grzechy i zaniechania z dawnego życia. Zapomniane lub zlekceważone czekały tylko, aby wychylić się niespodziewanie z mroków przeszłości i szczerzyć kły niczym głodny wilk.
Poprawiła kołnierz w podarowanym jej przez oficera płaszczu i uniosła wzrok. Popatrzyła nad ogniem na twarz Tynera. On również się jej przypatrywał, jak wcześniej na gościńcu.
Być może wciąż starał się przypomnieć sobie, skąd ją zna.
„Lub też rozwiązał już tę zagadkę”. Dreszcz strachu wypełzł jej z żołądka. Zagryzła usta i spuściła wzrok, unikając badawczego spojrzenia.
Z początku była zbytnio przerażona, by go skojarzyć. Widziała tę twarz tylko raz, w trakcie bójki, w którą wdała się z mężczyzną w ciemnej bramie na Kleparzu. Od tego czasu wydarzyło się wiele istotniejszych spraw.
Starała się wyczytać z jego oczu, czy on również ją rozpoznał. Czy z tego powodu ją ocalił, samemu narażając życie? A jeśli tak, to jakie miał wobec niej plany?
Niepewność wywołała uścisk w brzuchu Mesire. Nie opuszczało jej uczucie, że z jednych kłopotów wpadła w drugie.
– Nie obawiasz się, waszmość, że Krzeczowscy będą chcieli pomścić krewniaka?
Tyner nie odpowiedział od razu. Podniósł kilka gałązek chrustu i połamał je w silnych dłoniach. Potem znów skupił uwagę na kobiecie.
– Dlatego oddałem go im żywego – wyjaśnił. – Jeśli dopisze nam fortuna,szlachetka wyżyje albo, co bardziej prawdopodobne, będzie umierał kilka dni. – Rzucił drewno w płomienie. – Do tego czasu pójdziemy już za Wisłę.
Charlotta nie była tak optymistyczna. Jeszcze przed zmierzchem niebo zasnuły ołowiane chmury, w każdej chwili mógł z nich sypnąć gęsty śnieg.
Znów naszły ją dreszcze i brała gorączka. Otuliła się szczelniej pledem podarowanym jej przez Tynera i zachłannie wlepiła wzrok w gąsior leżący u jego stóp.
Uchwycił to spojrzenie.
– Rozgrzejcie się, pani Anno – rzekł, wręczając jej kubek z miodem. Podała mu zmyślone imię, podobnie jak nazwisko.
Przyjęła napitek z wdzięcznością. Trunek rozgrzał ją od środka i ukoił rwący ból między łopatkami.
– Jakim sposobem waćpani wpadła w ręce tegoż Krzeczowskiego? Zerknęła na twarz porucznika, poważną i nieodgadnioną.
„Naprawdę mnie nie pamięta czy tylko droczy się jak lis z porwanym kurczęciem?”
Postanowiła, że dopóki nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie, będzie grać rolę nieszczęsnej, skrzywdzonej przez los niewiasty.
– Wpierw trafiłam w niewolę Tatarów, skąd odbił mnie Krzeczowski. Spodziewałam się, że jako szlachcic odstawi mnie bezpiecznie do miasta, ale okazał się nie tylko zbójem, ale i człowiekiem okrutnym… – urwała tylko po to, by wyrzucić z siebie szloch. – Niewolił mnie i pohańbił, zmuszał do… – Uniosła na porucznika zapłakane oczy. – Dziękuję Bogu, że zesłał mi waszmość pana.
– Teraz żałuję, że nie dobiłem psubrata, ale cóż, stało się, nie ma rady. Z czasem waćpani zapomnisz, znajdziesz ukojenie w modlitwie i objęciach męża.
Spuściła wzrok, udając żałość.– Jestem wdową od łońskiego roku – oznajmiła smutno, licząc, że rozmówca nie będzie wypytywał o jej koligacje.
– Współczuję. Wielka to niedola dla młodej niewiasty utracić oparcie w tak ciężkich czasach. Mniemam jednako, że rodzinę jakąś macie, gdzie więc was odstawić, pani?
I tę odpowiedź miała przygotowaną.
– Do Radomia, jeśli waszmość panu nie czyni to turbulencji. Mam tam cioteczkę u klarysek. Z pewnością mogę liczyć na jej pomoc.
– Do Radomia mi po drodze – rzekł porucznik po króciutkim namyśle. – Tedy postanowione.
Klepnął dłońmi w zgięte kolana.
– Kładźmy się do snu. Przed nami długa droga przy niepewnej pogodzie – zerknął znacząco na zasnute niebo.
Charlotta pożyczyła mu dobrej nocy. Wspięła się na jeden z wozów, zaległa na deskach i słomie. Otuliła się pledem, szczęśliwa, że ma pełny żołądek i plandekę nad głową.
Wbrew przypuszczeniom noc przeszła bez śnieżycy i tylko nad ranem poprószyło. Jechali traktem przez doliny smętne niczym wdowa schylająca się nad świeżą mogiłą męża. Dzień był wilgotny i mglisty, że i na sto kroków nie widziało się gościńca. Rosnące na zboczach iglaki schodziły pod sam trakt, a ten niby piaskowa rzeczka rozgradzał ponury las.
Charlotta z nudów wyglądała przez uchyloną plandekę na monotonnie przesuwający się krajobraz.
Nic, tylko górki i lasy, i niekończąca się, nierówna szrama gościńca prowadzącego na północ. Ludzi nie widziało się wcale, a osady, gdy już jakie napotkali, znajdowały się w ruinie, spalone i opuszczone.
Od Krosna przez Dynów aż po Przeworsk cała kraina wciąż dymiła
i cuchnęła grobami pomordowanych chrześcijan. Na jednym z takichcmentarzysk, w niegdyś zapewne ludnej wsi z dworem, natknęli się na grupę niewiast, młodszych i starszych. Te nieszczęsne stworzenia pozbawione przez wojnę opieki mężczyzn, dachu nad głową i ciepłego odzienia na widok nadjeżdżających wozów wyległy z jam i kryjówek niczym cienie, żebrząc o strawę, oferując się żołnierzom za skórkę od chleba.
Tyner utrzymał dragonów w ryzach, dał jałmużnę w miarę możliwości, a potem z wypisaną na obliczu ulgą odjechał, zostawiając za sobą nieszczęście, któremu nie sposób zaradzić.
Charlotta kuliła się pod kocem na trzęsącym się wozie. Po nocy obudziła się z gorączką i miała wrażenie, że z każdą godziną jest z nią coraz gorzej.
Spojrzała na woźnicę i jego pomocnika – obaj siedzieli na koźle przygarbieni i smętni. Pewna, że nikt jej nie obserwuje, wsadziła dłoń za kołnierz i dotknęła pleców. Wyczuła wilgoć. Zagryzła zęby i obmacała bolące miejsca. Opuchlizna powiększyła się i Charlotta przypuszczała, że jeśli nie zadba o świeżą wodę i czyste ubranie, na tym się nie skończy.
Z obawą wyciągnęła rękę spod delii i zobaczyła krew na palcach. Wytarła dłoń o słomę służącą jej za siedzenie i owinęła się szczelniej kocem.
Trawiona gorączką zapadła w drzemkę. Do rzeczywistości przywróciły ją przekleństwa woźnicy i zatrzymanie się wozu. Zaciekawiona wyjrzała spod plandeki. Kawalkada zrobiła sobie postój na łączce przy rozstajnych drogach, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stała karczma.
Z budynku zostały w całości tylko komin i piec przygnieciony przez osmalone belki oraz na wpół spopielone ławy.
Charlotta, krzywiąc się z bólu i podpierając o burtę wozu, stanęła na błotnistej ziemi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Tyner i wachmistrz zajęci byli rozmową. Za pogorzeliskiem rosły śliwy i jabłonie. Skierowała się między drzewa. Bolało ją podbrzusze i musiała kucnąć na osobności.
Tuż za spaloną obórką natknęła się na mogiły. Osiem świeżo usypanychbezimiennych kopczyków w rzędzie, jeden przy drugim. Ten, kto wykopał doły, musiał znać konfesję nieboszczyków, gdyż każda z mogiłek miała osobny krzyż: trzy były katolickie, a cztery prawosławne, z poprzeczną belką. Ostatni grób w miejsce krzyża miał wbitą deskę z żydowską gwiazdą wyciętą pospiesznie w drewnie.
Charlotta zatrzymała się na moment, obserwując miejsce, w którym nagła, zapewne okrutna śmierć połączyła ze sobą ludzi różnych wyznań i obyczajów.
Weszła w sad i nie przestawała iść, póki drzewa nie przysłoniły wozów i ludzi. Kucnęła i zrobiła to, po co przyszła. Gdy wyprostowała plecy, szarpnął nią ból.
Popatrzyła na pola i krążące nad nimi gawrony. Niedaleko sadu rosły w szpalerze olchy i brzozy, pleniły się łęgi.
Charlotta domyśliła się, że płynie tam struga.
Otarła czoło z potu i chwiejnym krokiem skierowała się nad wodę. Dysząc z wysiłku, dotarła do brzózek.
Powietrze było rześkie, lecz krótki spacer pozbawił ją sił, miała trudności ze złapaniem oddechu, krew łomotała w jej skroniach, oczy zaszły mgłą.
Aby nie upaść, chwyciła się łaciatego pnia. Coś ostrego przebiło jej skórę, syknęła z bólu. Puściła się i wtedy poczuła, jak wszystko wokół niej wiruje, korony drzew i niebo, które nagle zmieniło swoje położenie. Uświadomiła sobie, że to ziemia usuwa się jej spod nóg, a potem uderzyła plecami i tyłem głowy o ściółkę i mech. Wessała chrapliwie powietrze i napięła kark, aby się podnieść, lecz gorączka wpierw odebrała jej siły, a zaraz potem świadomość.
Ocknęła się, leżąc na brzuchu z twarzą wtuloną w zwinięty w wałek płaszcz. Balansując na granicy snu i jawy nasłuchiwała, poszukującznajomych odgłosów, rżenia koni, dudnienia kół na wybojach czy skrzypienia wypaczonej przez wilgoć ośki wozu.
Żaden z tych dźwięków nie dotarł do jej uszu. Półsen pierzchnął jak wystraszone kuropatwy i Charlotta uświadomiła sobie, że nie czuje kołysania. Zdziwiona uniosła powieki. Zobaczyła wnętrze izby, obcej, wypełnionej cieniami.
Zmarszczyła czoło. Ostatnie, co pamiętała, to las i niebo przesuwające się ponad wierzchołkami łaciatych pni. Odgadła, że straciła przytomność i w jakiś sposób znalazła się w tej chacie.
Wraz ze świadomym oddechem poczuła ucisk na żebrach i łopatkach. Zorientowała się, że jej tułów opina bandaż z grubych pociętych pasków płótna. Podkurczyła łokcie i uniosła się, a gdy napięła mięśnie karku i pleców, szarpnął nią ostry ból.
Stęknęła, po czym zaciskając zęby, usiadła na skraju łóżka. Opuściła bose stopy na zimną słomę rozrzuconą na klepisku. Popatrzyła w okno, w którym rozpięto cienko zeskrobaną błonę z jelit jakiegoś zwierzęcia. Odgadła, że przez jej chorobę musieli przerwać podróż i zatrzymać się w chłopskiej osadzie.
Ostrożnie sięgnęła ręką pod pachę i dotknęła pleców. Rany bolały ją, ale nie płonęły już żywym ogniem. Ktoś oczyścił je, gdy leżała bez przytomności. Opuchlizna i gorączka ustąpiły, nie miała już dreszczy. Rozejrzała się za zwierciadłem lub czymkolwiek innym, co mogło posłużyć jej do obejrzenia pleców. Niestety w izbie znajdowały się tylko stół, ława postawiona obok pieca i kilka wielkich kufrów. Skrzynie wydały się jej znajome, przypomniała sobie, że widziała je na wozach należących do Tynera i jego dragonów.
Musnęła opuszkami palców znamię dziwki, które dawno temu wypalono jej w mieście Colmar. Ten, kto ją leczył i mył, nie mógł przeoczyć tegoszczegółu. Czy porucznik był przy tym, gdy rozbierano ją do naga? A jeśli tak, czy mógł rozpoznać alzacki znak hańby? W to akurat powątpiewała, lecz i tak każdy, kto ma oczy, musiał zadać sobie pytanie, za jaki czyn napiętnowano kobietę podającą się za szlachciankę.
Wszystkie jej obawy i wynikające z nich pytania musiały poczekać, aż ugasi pragnienie. Szczęśliwie cebrzyk stał na klepisku obok łoża, wystarczyło się pochylić i sięgnąć po zanurzoną w wodzie łychę.
Charlotta z trudem uniosła czerpak i zaczęła łapczywie pić, nie zważając na strumyczki ściekające jej z kącików ust na brodę i szyję.
Zaspokoiwszy pragnienie, pomyślała, aby wyjrzeć na dwór.
Podparła się rękami o ramę łóżka i spróbowała wstać. Przeszkodziły jej w tym ból promieniujący z pleców, ud i pośladków, a także odgłos zbliżających się kroków.
Mesire opadła na łóżko i pospiesznie okryła się pledem, nim drzwi rozwarły się na oścież. Stanął w nich Tyner. Płaszcz porucznika bielił się śniegiem, tak samo jak buty. Spojrzał na Charlottę, kichnął i zamknął za sobą drzwi, by nie nawiało mrozem z dworu.
– Raduję się, widząc cię w zdrowiu, waćpani – powitał ją i zabrzmiało to szczerze.
Charlotta uśmiechnęła się blado.
– Ile leżałam bez przytomności?
– Niemal dwa tygodnie – odrzekł.
Zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku umocowanym przy samym wejściu do izby. Usiadł na ławie i wyciągnął dłonie nad piecem, aby się ogrzać.
– Czemuś nic nie rzekła o ranach? – zapytał z przyganą. – Jeszcze trochę, a wdałoby się zakażenie, a wtedy i święci pańscy nic by nie poradzili.
Mesire zwiesiła nos i milczała. Co było rzec, wstydziła się tego, co robił jej Krzeczowski. Kobieca duma bywa równie mocna jak męska, alboi mocniejsza.
Tyner zerknął na nią, a potem szybko odwrócił wzrok do ognia.
– Gdybym wiedział, że tak cię katował, tobym skurwysyna żywego nie oddał – rzekł ze złością. – Choć i tak pewnie już zdechł.
– Będą blizny? – zapytała, choć przecież wiedziała, że po takim biciu muszą być. Z trudem powstrzymała wilgoć pod powiekami. To wszystko było takie okrutne i niesprawiedliwe.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Grot ma rękę do leczenia ran, oczyścił je i obłożył chlebem z pajęczyną. Kupiliśmy też sadło niedźwiedzie od gospodarza, u którego mieszkasz. Szramy się goją, ale cudów bym się nie spodziewał.
Oczekiwała, że właśnie teraz zapyta ją o piętno, skończy udawanie i oznajmi, że od początku wiedział, kim jest. On jednak milczał i patrzył nią z troską i współczuciem, choć była niemal pewna, że poznał ją i wiedział, komu służy.
Wtedy coś w niej pękło. Łzy ciurkiem spłynęły po jej policzkach, chciała przestać płakać, ale nie była w stanie się powstrzymać. Puściła w niej jakaś wewnętrzna tama, żal do losu, który skrywała głęboko w sobie, udając przed światem, że potrafi stawić czoła każdej przeciwności.
Nie mogąc powstrzymać łkania, ukryła twarz w dłoniach.
Tyner milczał skonfundowany. Jak większość mężczyzn, nie za bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu płaczącej niewiasty. Zerkał na nią i pocierał dłońmi o kolana. W końcu podniósł się i zbliżył do łóżka. Usiadł tuż obok niej i bardzo powoli i delikatnie objął jej głowę dłońmi, a potem czule nachylił do swego ramienia.
Poddała się mu, wtuliła twarz w ciepłe ciało. Długo szlochała, wyciskając z siebie cały żal do świata. Aż brała ją dziwota, że tyle w niej zebrało się łez.
Wypłakawszy się, otarła wilgoć z twarzy i pociągnęła nosem.– Beksa ze mnie, zmoczyłam waćpanu koszulę – zawstydzona splotła dłonie powyżej kolan.
Zerknął na plamę. Uśmiechnął się
– Nic to, wyschnie. – Chciał jeszcze coś dodać, ale nie zdecydował się. Zapadła niezręczna cisza.
Przerwała ją Charlotta.
– Zmitrężyliście sporo czasu z mej przyczyny, kiedy wyruszamy?
– Nieprędko. Musisz pani wydobrzeć, a i sypnęło śniegiem straszliwie. Zaspy porobiły się wysokie, że wóz nie przejedzie, a mróz taki dmucha, że człek na gościńcu po godzinie zamienia się w sopel.
– Nie obawiacie się Krzeczowskich? Co jeśli ruszą w pościg?
– To obronna osada. Miejscowi odparli ordyńców, ale stracili spichlerz i sporą część zapasów. Mają tu przeto głód. Zgodzili się nas przyjąć za ostrokół w zamian za spyżę. Kazałem też wzmocnić palami bramę podpaloną wcześniej przez Tatarów. Za taką osłoną w czterdzieści rusznic damy każdemu odpór – zapewnił i wstał z łoża. – Odpoczywaj, waćpani, i niczym się nie frasuj. Daję ci słowo, że odstawię cię bezpiecznie do domu.
Charlotta zagryzła wargę, tamując kolejny wybuch żalu.
Dom? Czy w jej życiu było jakieś miejsce, które mogła tak nazwać?
– Jestem wdzięczna za ocalenie i opiekę – powiedziała szczerze. – Mam u waszmość pana dług, którego nie sposób będzie spłacić.
Popatrzył na nią dziwnie i znów poczuła, że wie o niej więcej, niż zdradza.
– Każę przynieść posiłek – rzekł. – Po chorobie trzeba jeść, by nabrać zdrowia. Jak tylko nadciągnie odwilż, ruszymy w drogę.
Ukłonił się damie i wdziawszy płaszcz, wyszedł na dwór.
Przez kolejne tygodnie sypało i mroziło bez ustanku, jakby same niebiosazdecydowały się uwięzić ich w tym miejscu. Gościńce i pola zniknęły pod grubym kobiercem bieli, mróz dziadyga ostro dmuchał spod ruskich ostępów, że i ptaki zamarzały w locie.
Dragoni grali w karty i kości, zaczepiali chłopki i brali je na siano, ku złości ich mężów, braci i ojców. Czasem też brali się za łby z miejscowymi w gospodzie. A potem wszyscy pili na zgodę, znów grali w karty i jako się rzekło, tarmosili baby po stodołach. Te z pobytu wojska miały chyba najwięcej uciechy. Czas płynął niespiesznie, sącząc się powolutku i nieustępliwie, dzień po dniu rozmiękczając serce i gojąc ciało Charlotty.
Uniosła się na palcach i przylgnęła ustami do jego spierzchniętych warg. Nieco zaskoczony odwzajemnił pieszczotę. Złączyli się w głębokim, wilgotnym pocałunku, dzieląc się oddechem i przyspieszonym biciem serc.
Przylgnęła do męskiego ciała, wielkiego i twardego jak drzewo, uniosła ręce i zarzuciła mu ramiona na barki. Tyner położył swoje duże dłonie na jej biodrach i uniósł ją, jakby nic nie ważyła. Roześmiała się, lądując w jego silnym objęciu niczym panna młoda, którą oblubieniec przenosi przez próg domu.
Zaniósł ją do łóżka i położył delikatnie na sienniku. Patrząc jej w oczy, zaczął rozpinać kaftan, guziczek po guziczku, aż spod tkaniny wyłoniły się białe piersi.
Nie była do końca pewna, czemu to robi. Czuła się bardzo samotna, a do tego chciała okazać mu wdzięczność, ale było w tym coś jeszcze, coś głęboko siedzącego w jej duszy. Kochając się z Bogusławem, chciała zmazać z siebie poczucie brudu, jakie pozostawił po sobie Krzeczowski. Oddając się mężczyźnie, który go zabił – z całego serca liczyła, że jej oprawca nie przeżył – zyskiwała cząstkę satysfakcji wynikającą z dokonanej zemsty. Charlotta miała świadomość, że to być może marne lekarstwo na dławiące jąobrzydliwe wspomnienia, ale z pewnością jedyne dostępne na wyciągnięcie ręki.
A także, jak okazało się po wszystkim, skuteczne. Porucznik sprawił, że poczuła się lepiej, przynajmniej na krótki czas.
Ich nosy się spotkały. Musnęli się wargami i Charlotta rozchyliła się na pocałunek. Jego dłoń oparła się o jej pierś, ciepła i szorstka. Zadrżała, gdy potarł kciukiem brodawkę, i oburącz zepchnęła go na poduszkę. Przekręcił się na plecy, pociągając ją za sobą.
Rozpostarła się nad nim mostem jasnych ud. Usiadła na kochanku, dopasowując go w sobie paroma ruchami bioder. Tyner zacisnął dłonie na jej pośladkach, uniósł głowę i zaczął ssać jej pierś, drapiąc ją zarostem. Nie było to nieprzyjemne. Zwłaszcza że potrafił całować.
Oddali się sobie, doznając rozkoszy. Ona pierwsza, on zaraz za nią.
Gdy skończyli się kochać, ułożyła policzek na jego ramieniu i przypatrywała się jego twarzy.
Leżał na plecach i wydawało się, że zasnął. Nagle uniósł powieki i ich spojrzenia się napotkały. Uśmiechnął się ciepło.
– Szpiegujesz mnie – rzekł z udawaną przyganą.
Charlotta zmrużyła oczy. Zastanawiała się, czy celowo użył tych właśnie słów.
– Podziwiam cię, mój panie. – Postanowiła przykryć odczuwaną niepewność szczyptą sarkazmu. Podparła się na swym ramieniu i musnęła koniuszkiem palca szczękę Bogusława. – Siła, honor i talent kochanka w jednym mężczyźnie, to wydaje się zbyt piękne. – Błysnęła uśmiechem. – Czy królewicz ma jakieś wady? – dodała żartobliwie.
– No nie wiem – cmoknął z udawanym namysłem. – Może jestem odrobinę nieśmiały.
Uniosła brwi.– I dlatego trzymasz dłoń na moim tyłku?
– Cóż, nie mam pojęcia, jak to się stało. Przysięgam na mój honor. Zachichotała i przytknęła mu opuszkę palca do ust.
– Kłamca – szepnęła.
– Wszyscy kłamią, bez tego życie byłoby nie do zniesienia.
– Ach, więc jesteś cynikiem?
– Staram się patrzeć trzeźwo na pewne sprawy – przyznał spokojnie. – Poza tym tajemnice, które nosimy w sobie, czynią nas wartymi poznania. Nie uważasz?
Znów odniosła wrażenie, że w tym, co mówi, jest drugie dno. Jakby droczył się z nią, doskonale wiedząc, kim jest, lecz nie zdradzając się z tą wiedzą. Nawet teraz, gdy połączyło ich coś tak intymnego.
To spostrzeżenie wprawiło Charlottę w niepokój, niestety nie miała odwagi zweryfikować swoich podejrzeń. Jedynym sposobem na poznanie prawdy byłoby przyznanie się do swej prawdziwej tożsamości, zagranie w otwarte karty.
Podniosła się z pościeli i usiadła na krawędzi łóżka obrócona plecami do Bogusława. Nie chciała, by widział jej twarz.
Przesunął dłonią po jej nagich plecach, w miejscu gdzie biegły świeże blizny.
– Podać ci wodę? – zapytała.
– Poproszę.
Cebrzyk stał przy drzwiach. W izbie panował półmrok rozpraszany przez ogień buzujący w piecu. Charlotta nie potrzebowała wiele światła. Zdążyła poznać każdy zakamarek, mebel czy nierówność klepiska.
Zaspokoili pragnienie, pijąc z jednego kubka.
Tyner otarł usta, zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Rozchyliłuszczelnione mchem okiennice i wyjrzał w kończącą się noc.
Stał tak dłuższą chwilę, nie zwracając uwagi na chłód.
– Będzie odwilż – poinformował ją, zatrzaskując okiennice. – Niedługo gościniec powinien się nadawać do podróżowania.
Widziała tylko zarys jego oblicza, ale w głosie miał smutek. Ona też żałowała, choć przecież żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie dla niej i nie z tym mężczyzną.
Zbliżyła się do porucznika, wtuliła w szeroką pierś, przylgnęła podbrzuszem do wilgotnej, ciepłej męskości.
– Muszę ci coś wyznać – szepnęła.
Napiął ramiona.
– Tak?
– Jest mi z tobą bardzo dobrze, może gdy załatwisz sprawy… odwiedzisz mnie w Radomiu?
– Och… – westchnął. – Oczywiście, jeśli tyko chcesz.
„Czyżbym usłyszała rozczarowanie? Chce, bym wyznała prawdę, okazała skruchę i przyznała się”.
Nie była na to gotowa.
– Oczywiście, że chcę. Pragnę cię – wyszeptała szczerze, przemilczając resztę, skoro on o nic nie pytał.
Prawda mogła się okazać nie do zniesienia dla nich obojga. Czyż nie lepiej jest wówczas kłamać?ROZDZIAŁ IV
Miłość i polityka Grudzień A.D. 1672
Złączyli się spragnieni siebie po trwającej długie tygodnie rozłące. Marysieńka przylgnęła twarzą do piersi męża, słysząc i czując, jak mocno bije mu serce.
– Jak dobrze, że jesteś – szepnął Jan, mierzwiąc ciepłym tchnieniem jej włosy.
Uniosła głowę i odnalazła wargami usta męża, spierzchnięte od chłodu, głodne i pożądliwe. Ona także pragnęła być pieszczona i obdarzać pieszczotą. Połączeni jednym pragnieniem i wzajemną tęsknotą niby Salomon i królowa Saby oddali się miłosnej pieśni nad pieśniami. A ciała ich splecione w węzeł stały się jednym ciałem.
Śpiew Marysieńki był niczym szept wiatru w liściach cedru, jej pośladki i piersi gorące jak wzgórze Syjon, uda to kolumny marmuru rozwarte jak wąwóz, głęboki, wonny mirrą i kadzidłem, lawendą i żywicą. Dalej zaś w cieniu świątynia ukryta, źródło życia i rozkoszy, początek i koniecwszelkiego spełnienia.
Jan był jak pielgrzym, który przebywszy pustynię, skosztował soczystej figi u brzegów Jordanu. Posiadł moc Samsona i zręczność Dawida. Jego rydwan niezmordowany jak i włócznia, a pomruk w krtani był rykiem lwa dopadającego gazelę.
Wzdychając i drżąc, uwolniona od napięcia, które od tak dawna promieniowało z jej brzucha, Marysieńka Sobieska obróciła się na plecy i podkurczyła nogi, czując, jak gorące nasienie wnika w nią, nawilża niczym rosa spragnioną deszczu ziemię. Pragnęła z całego serca, by dali z Janem początek nowemu życiu. Pragnęła tego dla siebie i dla męża marzącego o gromadce dzieci, które staną się mu pociechą i podporą na starość.
– Dobrze mi z tobą – wyszeptał, dmuchając jej w ucho. – Tak bardzo tęskniłem.
– Ja także tęskniłam. – Uśmiechnęła się błogo, a potem spojrzała Janowi prosto w oczy. – I bałam się, że już cię nie zobaczę. Ta cała wyprawa na czambuły była szaleństwem, postawiłeś na szali losu naszą przyszłość i swoje życie – dodała z przyganą.
– Ale przecież się udało, żołnierskie ryzyko wpisane jest w moją służbę i wykonywany urząd – odparł Sobieski i podparł się na zgiętym łokciu. Drugą dłoń, ciepłą i ciężką, złożył na piersi Marysieńki. – Groził mi rozpad wojska na skutek dezercji, nawet Sieniawski tracił we mnie wiarę. Bezczynność stała się gorszym rozwiązaniem niż podjęcie ryzyka, które, musisz to, duszko, przyznać, opłaciło się. – Hetman zawiesił wzrok na żonie, z jego oczu zniknęło miłosne rozleniwienie. – Tylko to zwycięstwo powstrzymało wydanie przez szlachtę pod Gołębiem wyroków banicji na całe nasze stronnictwo. A tak Prażmowski został postawiony zaocznie pod osąd, ale jemu akurat najmniej mogą uczynić krzywdy, przynajmniej póki nie odwoła go z posługi Ojciec Święty.– Odnoszę wrażenie, że to bardzo realna możliwość – wyznała Maria Kazimiera. – Prażmowski, choć zachowuje pozorny spokój, w głębi serca obawia się o swą pozycję. Ostatnio zaczął się nawet odgrażać, że zbuntuje się przeciw kurii i zbuduje Kościół narodowy, jak to uczynili Anglicy.
Jan parsknął ubawiony.
– Mysz, która ryknęła – zakpił bezlitośnie. – Z Henrykiem Tudorem łączy naszego prymasa co najwyżej słabość do kochanek i żądza władzy. Król Anglii, gdy rozstawał się z Rzymem, miał pełnię władzy, siłę zbrojną i poparcie dużych grup szlachty i mieszczaństwa. Prażmowski nie posiada żadnego z tych atutów.
Sobieski okrążył kciukiem brodawkę piersi żony i potarł opuszką sutek. Marysieńka przechyliła się lekko na bok, okazując mu, aby kontynuował pieszczotę.
– Co zatem uczynimy, gdy Ojciec Święty zmieni prymasa? – zapytała, mrużąc oczy i czując błogie dreszcze przebiegające po skórze.
– Nie sądzę, by papież chciał to uczynić teraz, gdy wielkie potęgi stają do zbrojnej rozprawy. Papa to rozsądny człowiek, nie opowie się po żadnej ze stron, póki jedna nie odniesie zdecydowanego zwycięstwa. Francja i Habsburgowie podzielili między siebie Italię, toteż Państwo Kościelne znalazło się w trudnej sytuacji. Rzym co najwyżej pogrozi Prażmowskiemu palcem, jak to bywało już w przeszłości, i poczeka na rozwój wydarzeń, nie tu, w Polsce, lecz na zachodzie Europy. Zresztą, jaki ma być powód odwołania prymasa? Że rozpustny, chciwy i żądny władzy doczesnej? Pokaż mi kardynała, który jest pozbawiony tych przywar.
Żaden z purpuratów znanych Marysieńce nie przyszedł jej na myśl. Skupiła się na palcach Jana, którymi bardzo zręcznie masował jej czułą pierś.
– Miejmy zatem nadzieję, że masz rację – westchnęła i zagryzła usta.
– Czas okaże, duszko. W polityce, jak i na wojnie trudno przewidzieć dokońca rozwój wydarzeń. Znacznie łatwiej jest w miłości – spojrzał znacząco na nabrzmiałe brodawki żony. – Tu zwykle od razu widać rezultaty.
Wsunęła rękę między uda męża, odnajdując go gotowym na powtórkę. – Co teraz?
– Pochylił się i szepnął jej coś w ucho.
Skinęła głową. Przetoczyła się na brzuch i uniosła biodra.
A on wszedł w nią jak Lot w bramy Sodomy.
Gorąca woda obmywała Marysieńkę niczym ciepłe morza południowych krain, jej jasne i długie ramiona wynurzały się z piany jak smukłe węże morskie, zaś uda i kolana pięły się na podobieństwo gór okalających spokojną zatokę. Gdy ciało pani Sobieskiej odpoczywało w wannie, umysł jej krążył wokół bardziej i mniej poważnych spraw.
Myślała o Janie, o tym, że wychudło mu się na wojaczce. Martwiła się bólem stawów, który trapił go na słotę, i nowymi zmarszczkami wywołanymi przez spotykające go licznie troski. Wspominała Jakuba, który został w Warszawie pod opieką bon – jasną czuprynę synka i dołeczki w policzkach, gdy śmiał się w trakcie zabawy drewnianym husarzem, podarunkiem od Katarzyny, jej szwagierki.
Wspomnienie o księżnej skierowało przemyślenia pani Sobieskiej ku Teofili. Zdawało się, że młodziutka kniahini zaakceptowała w końcu perspektywę poślubienia kniazia Dymitra. W osiągnięciu pożądanej przez rodzinę decyzji pomogły bez wątpienia rozłąka z Witoldem i fakt, że od tygodni Teofila daremnie wyczekiwała na jakikolwiek list od ukochanego.
Nic tak skutecznie nie leczy z niedojrzałej miłości jak odległość i czas. Zasada ta, stara jak świat, zdawała się doskonale stosować do Teofili. Marysieńka cieszyła się z takiego przebiegu zdarzeń.Ostatnie, czego pragnęła, to mieć na sumieniu Witolda, nie uważała bowiem, aby miłość była zbrodnią, za którą należy się śmierć. Obawy o bezpieczeństwo młodzieńca nie były bezzasadne. Nie tylko matka Teofili mogła posunąć się do zbrodni, ale i Jan nie zawahałby się polecić sługom usunąć raz na zawsze człowieka, który ośmielił się rozkochać w sobie jego drogą siostrzenicę.
Maria Kazimiera westchnęła i obmyła twarz.
W końcu musiała powiedzieć mu prawdę.
Wyszła z wanny i okryła nagość szatą. Wróciła do alkowy, gdzie czekał już na nią posiłek przyniesiony do łóżka przez służące.
Na przenośnym, niskim stoliczku pyszniły się przepiórcze jaja, pasztety z dziczyzny i pokrojone wędliny. Sery francuskie o przejmująco intensywnej woni i ryby wyłowione rankiem ze stawów pod Łowiczem, śliwki i gruszki marynowane na słodko i w occie. A także wina, mieniące się w kryształowych karafkach żółcią i czerwienią.
Jan siedział w pościeli oparty plecami o poduszki. Na czas krzątania się służby okrył lędźwie brokatową narzutą, poza tym by nagusieńki. Uśmiechnęła się na widok jego bladych łydek i stóp wystających spod tkaniny, sporego brzuszka i szerokiej piersi.
– Dokończę sama. – Odebrała pucharki na wino z rąk służki. – Możecie się oddalić.
Wręczyła kielich Janowi i wskoczyła do łoża, siadając tuż obok męża. Pochylił się i pocałował ją w szyję. Znał doskonale to miejsce i wiedział,
jak bardzo jest czułe na pieszczotę.
Marysieńka zamruczała z przyjemności, przechyliła twarz w stronę Jana, odnalazła ustami jego usta. Złączyli się w krótkim pocałunku, a potem skupili na posiłku.
Hetmanowi dopisywał apetyt, jak zwykle po kochaniu się. Pochłaniałkiełbasy i pasztety, jakby zamierzał nadrobić wszelkie tygodnie wyrzeczeń związanych z wojenną wyprawą.
Ona sama tknęła jajka przepiórcze i nieco wędliny, ale bez pieczywa. Ostatnio znów troszkę przytyła, tu i owdzie zbierały się wałeczki, a przecież nie była już młódką. Myśl o starzeniu się nie należała do najmilszych, więc szybko zastąpiła ją inną, bliższą dniowi dzisiejszemu.
– Co zamierzasz powiedzieć Prażmowskiemu? – odezwała się.
Jan skończył przeżuwać i otarł usta.
– Powiem mu, że może na mnie liczyć. – Popatrzył na żonę wyczekująco. – Czy nie powinienem?
– Nie, nie, oczywiście wciąż jesteśmy z nim.
Nie zabrzmiało to dla Sobieskiego przekonująco. Uniósł brew, odstawił puchar na stolik.
– Mówże, o co ci chodzi?
Marysieńka poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na oczy.
– Wciąż nie dotarły subsydia z Paryża. Prażmowski i Morsztyn zapewniają, że to tymczasowa zwłoka, ale…
– Ty w to nie wierzysz – dopowiedział Jan.
– Król Ludwik jest chwiejny w swych postanowieniach. Musimy przyjąć, że celowo zwleka z przysłaniem złota, być może wcale tego nie uczyni albo przyśle go mniej i nie dla każdego starczy do podziału.
Sobieski zmarszczył czoło z frasunkiem.
– Myślisz, że Prażmowski i Morsztyn nas zwodzą? Przywłaszczyli pieniądze i kryją się z tym? – zapytał wprost.
– Nie wykluczam tego – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie dodała: – To tylko przeczucie, ale wydaje mi się, że między tymi dwoma jest jakaś zmowa.– Potrzebujemy francuskiego złota, jeśli mamy w przyszłym roku utrzymać się na powierzchni – orzekł zmartwiony hetman. – Majątki na wschodzie zostały zdewastowane i wyludnione, wojna wielce nadszarpnęła naszą kiesę.
– Rozmawiałeś z Dymitrem Wiśniowieckim? – zapytała.
– Nie było okazji. Kniaź zachowuje się dwuznacznie, wprawdzie zostawił w obozie wojskowym swe chorągwie, ale sam dołączył do Korybuta.
– Dołączył, i owszem. – Marysieńka wydęła usta. – Ale nie podpisał się pod aktem konfederacji. I bardzo chłodno zareagował na pomysł, aby postawić cię przed trybunałem.
– Skąd to wiesz?
– Sam wyznał mi to w liście – rzekła niewinnie.
– Piszecie do siebie? – zabrzmiało to ciupkę zazdrośnie.
– Wymieniamy korespondencję – przyznała Maria Kazimiera. – Od czasu naszej rozmowy w Warszawie tyczącej się zamążpójścia Teofili. Kniaź podchodzi do tego konceptu z dużym zainteresowaniem, że tak to ujmę.
– Nie dziwię się. Teofila to piękna panna, wykształcona, z najlepszego rodu – rzekł dumny z siostrzenicy.
– I młodziutka. Dla mężczyzny w wieku Dymitra ma to znaczenie, nie mniejsze niż cała reszta – dodała Marysieńka kąśliwie.
Sobieski zmrużył oczy z namysłem.
– Tylko czy kniaź zdecyduje się dla tego miodu porzucić Korybuta? Wiśniowieccy zawsze dotychczas trzymali się razem, nawet gdy dzieliły ich swary.
– Jedność tę zawdzięczali Gryzeldzie, ale teraz kniahini nie żyje, a wraz z nią zmieniły się zasady gry – zauważyła Marysieńka. – Zresztą sama już neutralność kniazia osłabi mocno obóz królewski.Jan wykrzywił usta.
– Wybacz, kochanie, ale nie widzę możliwości pogodzenia jednego z drugim. Korybut i my stoimy w przeciwnych obozach, na granicy wojny domowej. Oni chcą naszych głów, my chcemy zrzucić go z tronu. Kniaź Dymitr będzie musiał się opowiedzieć po którejś ze stron. Nie da się siedzieć okrakiem na płocie, aby nie uszkodzić sobie przyrodzenia, a to, jak mniemam, będzie mu przydatne po ślubie z Teofilą.
Jan zawiesił na Marii baczne spojrzenie.
– Mam tylko nadzieję, że zadbałaś, by korespondencja między tobą a kniaziem Dymitrem nie wpadła w ręce Prażmowskiego.
– Gdyby czegoś się domyślał, już byśmy zostali otruci – odrzekła z wisielczym humorem.
Jan, owszem, uśmiechnął się, ale słabo. Prymas nie należał do ludzi, którzy łatwo wybaczają, a ręce miał długie, oj, długie.
– Masz moją zgodę na pertraktowanie z Dymitrem, choć nie jest ci ta aprobata, jak widzę, potrzebna – powiedział z lekkim przekąsem.
– Jest za to szkopuł – oznajmiła Marysieńka. – Nie politycznej natury, ale sercowej.
– Sercowej?
– Teofila zakochała się w pewnym młodzieńcu i roi sobie, że mogą być razem. Staram się przemówić jej do rozumu, ale trudno wymagać rozsądku od zakochanej dziewczyny.
Oblicze Sobieskiego spochmurniało niczym niebo przed gradem.
– Jakże to, kto się ośmielił!? – krzyknął. – Czy moja siostra wie o tym!? – Uspokój się. Katarzyna zabrała ze sobą na Litwę tego porucznika, tam
chłody zimy i czas ostudzą jego amory.
– A więc to oficer. Każę wlec za koniem gagatka – zapowiedział Janmściwie.
– To chyba nie byłby najlepszy pomysł. Teofila powoli oswaja się z myślą o małżeństwie z kniaziem. Rozdmuchiwanie tej niefortunnej sprawy nie leży w naszym interesie – wskazała rozsądnie Marysieńka. – Znając charakter Teofili, każda gwałtowna reakcja ze strony rodziny tylko utwierdzi pannicę w uporze.
Sobieski sapnął, marszcząc czoło, zły i niezupełnie przekonany argumentami żony.
– Czy oni… hmm… no wiesz?
Marysieńka się zawahała.
– Z tego, co wyznała mi Teofila, doszło do zbliżenia – rzekła i dostrzegając gniew w oczach Jana, dodała pospiesznie: – Ale ten drobiazg w niczym nie może przeszkodzić naszym planom.
– Powinienem łotra obwiesić – warknął hetman i przeciągnął kłykciami po wąsach. – Na Boga, co za afront, i co powie kniaź Dymitr, gdy zorientuje się w noc poślubną w brakach oblubienicy?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się pobłażliwie.
– O to się nie zamartwiaj. Są sposoby, aby mężczyzna uwierzył, że jest pierwszym.
Jan uniósł brwi zaciekawiony.
– Dymitr to nie byle chłystek. W życiu naobracał więcej niewiast, niż posiada wsi, miast i zamków. A ma ich sporo.
– Och, głównie były to czyjeś żony, latawice albo zwykłe dziwki – odrzekła pani Sobieska. – Zaufaj mi, odrobina krwi i aktorstwa przekona kniazia, że on pierwszy zerwał kwiat. A zresztą, ileż to panien z naszej sfery tłumaczy się przed mężami, że straciły dziewictwo na koniu, jeżdżąc wierzchem po męsku? Dymitr nie jest głupcem ani dewotem, dla własnej korzyści i spokoju serca puści w niepamięć taką drobnostkę. Zresztą zajmęsię przygotowaniem Teofili do nocy poślubnej.
– Co ja bym bez ciebie począł, moja duszko – powiedział Jan z uśmiechem i z miłością.
Pocałowała go w usta.
– Bardzo cię kocham – szepnęła.
Objął ją ramionami. Marysieńka wtuliła się w duże, silne ciało męża. Przyłożyła policzek do jego serca. Była pewna, że bije wyłącznie dla niej.
Rozstajne drogi
Luty A.D. 1673
Wbrew przewidywaniom Tynera odwilż nie nadciągnęła szybko i utknęli w osadzie na dobre.
Charlotta nie narzekała na nudę i brak zajęć, i to nie tylko w nocy, gdy odwiedzał ją Bogusław. Za dnia służyła pomocą wieśniakom w bolączkach, wykorzystując swą wiedzę o ziołach i to, czego nauczyła ją Zlata. Tutejsze chłopstwo, jak wszędzie na świecie, cierpiało na choroby związane z biedą i brakiem higieny. Czyraki i wrzody, kaszel, gorączka i biegunka. Cały odwieczny zestaw nieszczęść nękających maluczkich, jak kulisty jest świat.
W osadzie najczęstszą przypadłością okazał się kołtun. Nosiły go na głowach niemal wszystkie kobiety i większość mężczyzn – niektórzy mieli tak poskręcane fryzury, że człowiek mógł z daleka wziąć je za filcowe kapelusze. Nawet dzieciarnia miewała włosy zrośnięte w małe kędziory, podobnie jak u dorosłych, pełne żyjących w nich wszy i pcheł.Charlotta po raz pierwszy zobaczyła, co to kołtun, po przybyciu do Rzeczypospolitej. Nawet u szlachty, i to zamożnej, można było zaobserwować te dziwaczne, sztywne kłęby. W Polsce nie była to jeszcze wielka tragedia, ale im bardziej na wschód, tym powszechniej występowała ta plaga.
Wpierw miała objawiać się okrutnym bólem głowy, a gdy ten ustępował, włosy zarażonego zlepiały się i zrastały w kędziory.
Charlotta uważała te twierdzenia za przesąd i niedorzeczność. Wedle jej pojęcia kołtun powstawał z brudu, braku higieny, a także zwyczaju, by smarować włosy zwierzęcym tłuszczem, ale Polacy i Rusini wiedzieli lepiej, to i wszystko inne.
Niestety zabobon tak głęboko tkwił w umysłach, że ludzie noszący kołtun nie dawali sobie za nic w świecie go odciąć z obawy, że stracą przez ten zabieg wzrok lub nawet mowę. Nie wiedzieć skąd brała się taka wiara, ale jak ma się to z wieloma absurdalnymi teoriami, i ta zyskała w narodzie powszechną akceptację.
Charlotta była jednak uparta i w końcu udało się jej po długich namowach nakłonić jednego z dragonów z kompanii Tynera do obcięcia posklejanych kudłów.
Żołnierz, który zasłynął z odwagi na polu walki, omal nie uciekł na widok nożyc i brzytwy. Trzeba było mu podać dla kurażu kwartę okowity. Mesire przeprowadziła operację publicznie, w stodole wójta. Zebrała się tam cała wieś, chłopy, kobiety i dzieciarnia, a ludzie mieli taką powagę na obliczach, jakby Charlotta miała co najmniej amputować żołnierzowi nogę.
Cała mecyja zajęła jej kwadrans. Pacjent przeżył, choć w trakcie strzyżenia wódka zmogła go na tyle, że przysnął.
Gdy wachmistrz ocucił dragona lodowatą wodą ze studni, tenże zaczął kląć jak szewc, co publiczność przyjęła za dowód, że nie odjęło mu języka.W ten sposób Mesire została cudotwórczynią. Wszyscy w osadzie mieli ją za wielką uzdrowicielkę, co rusz zwracając się do niej z prośbą o obcinanie kołtunów, a potem i o leczenie prawdziwych chorób.
Jak onego wieczoru, gdy wezwano ją do gorączkującej dziewczynki. Charlotta narzuciła na siebie delię i poszła zobaczyć, czy może pomóc. Zaprowadzono ją do chaty niczym się nieróżniącej od sąsiednich budynków. Wewnątrz znajdowały się trzy pomieszczenia: przez pierwsze wchodziło się do stajni, gdzie trzymano konie, krowy i świnie, dalej mieściła się izba przeznaczona dla ludzi, na ostatek zaś przez dziurę wybitą w glinianej ścianie można było się przeczołgać do komory, w której chowano zapasy na zimę i przednówek.
Charlotta przysłoniła dłonią usta i nos – w całym domostwie unosił się odór zwierząt, gnoju i niemytych Bóg wie jak długo ciał.
Odgoniła kurę, co zaplątała się jej między nogi, i nie zwracając uwagi na ośmioro dzieciaków tłoczących się przy piecu, od razu podeszła do drącego się maleństwa.
Dziecko miało może ze dwa lata i płakało na całe gardziołko, mimo że matka kołysała je w czymś w rodzaju kołyski, był to mianowicie kawałek skóry cielęcej uczepiony do powały dwoma sznurkami.
Chłopka rzuciła się jej do nóg, błagając o pomoc. Zapytana o męża, odparła, że poszedł polować z kuzynami do lasu i nie wrócił na noc.
Charlotta ucięła lament kobiety.
– Jakie macie zioła? – zapytała, wiedząc, że w każdej chłopskiej chacie znajdzie się suszone latem i na jesieni zielsko.
– Kwiat lipy, korę wierzby i maliny. Zagotowałam wywar, ale nie pomógł.
– Dodałaś miodu?
– Dodałam, jaśnie pani, a jakże – przytaknęła gorliwie wieśniaczka.– Przeleć się po sąsiadkach, potrzebuję kwiatu czarnego bzu i słonecznika, ziela trójbarwnika, pączków topoli i berberysu. Zapamiętasz?
Zapewniła, że spamięta wszyściuteńko. Złapała chustę i wybiegła z chałupy.
Charlotta przywołała troje najstarszych dzieci, kazała im przynieść śniegu z dworu. Zmoczyła w nim tkaninę, a potem schłodziła nią ciałko dziewczynki.
Matka wróciła szybko, niosąc ze sobą kosz zebranych od sąsiadów suszonych ziół. Mesire wybrała te potrzebne i uwarzyła wywar, którym wspólnie napoiły dziecko. Niedługo potem płacz ucichł i maleństwo zapadło w głęboki sen.
Około północy do chaty wstąpił Tyner, porozmawiał chwilę z Charlottą, ale widząc, że sprawa jest poważna, nie odciągał jej uwagi od małego pacjenta. Mesire czuwała na zmianę z matką dziewczynki przez całą noc. Gorączka nie spadła od razu i jeszcze kilkakrotnie trzeba było powtarzać zabieg z zimnym okładem. Szczęśliwie już nad ranem trzęsawka zaczęła ustępować i Charlotta mogła mieć nadzieję, że dziecko będzie żyło. Kazała matce karmić maleństwo często, ale w niewielkich ilościach, aby nie przeciążyć osłabionego ciała, i dużo poić. Obiecała, że zajrzy do małej, gdy tylko się wyśpi, po czym słaniając się ze zmęczenia, udała się do własnej chaty i w ubraniu wskoczyła pod pierzynę.
Obudziło ją łaskotanie w policzek. Gdy uniosła powieki, ujrzała nad sobą Bogusława.
– Mógłbyś się ogolić – mruknęła zaspana, ale zamknął jej usta pocałunkiem.
Nie musiała dociekać, po co przyszedł. Wystarczyło, że sięgnęła dłonią poniżej jego paska, by poczuła, jak bardzo jej pragnie. Uniosła biodra
i podciągnęła sukienkę na brzuch. Wsunął się w jej rozchylone uda i bezpośpiechu w świetle dnia nadrobili zaległości z nocy. Po wszystkim Charlotta obmyła się w miednicy i narzuciła płaszcz na ramiona.
– Muszę zobaczyć, co u dziecka – wyjaśniła.
– Przeżyje?
– Chyba tak.
– To dobrze.
Usiadł, garbiąc się na skraju łóżka.
– Niedługo wyjeżdżamy – wyjawił. – Od kilku dni nie sypie i mróz zelżał.
Popatrzyła mu w oczy, był w nich smutek.
– Tak, to już najwyższy czas – odparła.
Zgarnęła chustę z ławy i opuściła izbę.
Okryła chustą głowę i szyję. Szybkim krokiem dotarła do chaty. Dziewczynka spała bez gorączki i oddychała miarowo. Charlotta poczuła
ulgę. Małe dzieci umierały z byle powodu, lecz to maleństwo cieszyło się Bożą opieką.
Zostawiła je pod troskliwym okiem matki. Po wyjściu na dwór nie miała chęci wracać od razu do siebie. Bogusław nie poruszał dotychczas tematu przyszłości, ale spodziewała się, że będą w końcu musieli pomówić o rozstaniu.
Nie chciała tego, było jej z nim dobrze, lecz nie łudziła się, że ich związek przetrwa próbę czasu i prawdy. Różniła ich przeszłość i przyszłość oraz to, czego sobie nie powiedzieli.
Wszystkie te rozmyślania poczyniła już w drodze nad staw.
Jeszcze nim ujrzała dzieciarnię bawiącą się na grubym lodzie, usłyszała radosne głosiki niosące się w rześkim powietrzu. Wspięła się na zbryloną zaspę i obserwowała, jak grupki chłopców i dziewczynek obrzucają sięśnieżkami.
Po dłuższej chwili ruszyła wzdłuż krawędzi stawu, rozmyślając.
Przez wszystkie dni, które spędzili razem, Bogusław ani razu nie wspomniał o przeszłości, o tym, co robił i komu służył. Charlotta również nie była skłonna do zwierzeń na swój temat, a on o nic nie pytał.
Żyli teraźniejszością. Chwilą, godziną, dniem i nocą. Charlotta miała wrażenie, że oboje znajdują się w bańce, odizolowani od rzeczywistego świata, zawieszeni w próżni między tym, co było, a tym, co będzie. Udawali niewiedzę, bojąc się, by nie zniszczyć kruchej więzi, która połączyła dwoje samotnych, spragnionych bliskości ludzi.
Zatrzymała się przy wiekowej wierzbie. Pochylone drzewo skojarzyło się Mesire z długowłosą staruchą garbiącą się nad zamarzniętą wodą. Oparła się o pień i długi czas patrzyła zasępiona w dal. Wkrótce zostawi sen, którym żyła przez ostatnie tygodnie. Ułuda spokoju i uczuć pęknie i Charlotta znów wkroczy w nieprzyjazny, pozbawiony złudzeń świat. Nie chciała tego, ale czy mogło się stać inaczej? Nie sądziła, aby w jej wypadku istniało coś takiego jak wybór.
Z tak smutnym przekonaniem wróciła do chaty.
Tyner stał przy kuchni i doglądał rosołu bulgoczącego w kociołku. Gdy rozebrała się z delii, podszedł, by ją przytulić. Charlotta musnęła wargami jego policzek i usiadła na zydlu, opierając łokcie o blat ławy. Bogusław obrzucił ją bacznym wzrokiem.
– Dziewczynka wydobrzała? – zapytał.
– Będzie zdrowa. Tak myślę.
Wrócił do pieca i napełnił kubek rosołem.
– Przemarzłaś, długo cię nie było. – Wręczył jej bulion.
Charlotta ogrzała dłonie, a potem ostrożnie, by się nie poparzyć, upiła kilka łyków. Rosół wypełnił ją ciepłem, lecz nie poprawił nastroju. Bogusławusiadł naprzeciwko i położył dłoń na jej dłoni.
– O co chodzi, Anno? – Wciąż nazywał ją tym imieniem, nawet jeśli wiedział, że jest wymyślone.
Uniosła wzrok i napotkała jego oczy.
– Wkrótce będziemy musieli się rozstać – rzekła.
– To zależy tylko od nas. Nie sądzisz?
Wykrzywiła usta.
– Gdybym mogła… – urwała, szukając odpowiednich słów. – Gdyby wszystko potoczyło się inaczej…
Uścisnął jej dłoń, jakby obawiał się, że usłyszy za dużo.
– O pewnych sprawach lepiej milczeć, skoro nie można lub nie chce się ich zmienić – powiedział cicho. – Cieszmy się tym, co mamy, i nie myślmy o przyszłości.
Wiedział, kim Mesire jest i komu służy. Teraz zyskała pewność. Z jakichś powodów nie obchodziło go to, nie teraz, gdy pragnęli utrzymać ulotny czar łączącej ich chwili. Nim pryśnie i zostawi ich na powrót samotnymi.
Przyszłość to coś, co może się zdarzyć. Nie ma w niej nic oczywistego. Więc po cóż się martwić?
Kilka dni później przybyli do Radomia.
Bogusław odprowadził ją pod bramę klasztoru, pociemniałą i starą, odgradzającą żeńskie zgromadzenie od grzesznego świata.
– To tu – rzekł niemądrze, ale cóż mógł powiedzieć w takiej chwili. Charlotta rozumiała go doskonale. Dławiło ją w gardle. Milczała. Wymienili spojrzenia i każde spuściło wzrok. Dotknęła jego zimnej dłoni. – Dziękuję ci za wszystko – powiedziała ze szczerego serca.Wspięła się na palce, przylgnęła wargami do jego warg. Z wdzięczności, na pożegnanie… A może z miłości. To był długi, lecz smutny pocałunek. Obydwoje nie chcieli rozstania, czuła to w biciu jego serca. Niestety los nie zawsze sprzyja uczuciom.
Charlotta wiedziała, że zaraz się rozpłacze. Odebrała od Bogusława sakwę, w której mieścił się jej skromny dobytek.
– Idź już – poprosiła. – Tak musi być.
Zagryzł wargę i skinął głową.
Odszedł, nie oglądając się ani razu. Charlotta stała w cieniu klasztornej bramy, czekając, aż mężczyzna zniknie jej z oczu w ciżbie ludzi na targu mięsnym. Gdy tak się stało, otarła dłonią łzę spływającą po policzku. Załomotała kołatką we wrota.
Tutejsza matka przełożona wiele zawdzięczała Sobieskim, hojnym darczyńcom zgromadzenia i swym dalekim krewnym. Mesire miała pewność, że przyjmą ją tu i udzielą wszelkiej pomocy w dostaniu się jak najszybciej przed oblicze Marii Kazimiery.
Wpuszczono ją za bramę, choć musiał upłynąć kwadrans spędzony pod czujnym okiem tęgiej siostry furtianki, nim uzyskała zezwolenie na rozmowę z przeoryszą.
Ruszyła ośnieżonymi alejkami przyklasztornego ogrodu, otulona ciszą i spokojem wypełniającymi te mury, lecz miast ukojenia, które winno napawać człowieka w domu sług Bożych, Charlotta Mesire odczuwała jedynie smutek i żałość.
Znów była samotna. Nie miała nikogo na świecie, prócz siebie.
W gabinecie prymasa było gorąco i tłoczno. Marmurowy kominek grzał
i huczał, aby otulić ciepłem zgromadzonych przy stole magnatów. Byływśród nich dwie nowe twarze: Jabłonowski, który w końcu dotarł do Łowicza, uporządkowawszy sprawy we Lwowie i województwie ruskim, a także nieznany Marysieńce mężczyzna w szlacheckim stroju. Człowiek ów, szczupły, choć już nie pierwszej młodości, skupiał na sobie uwagę panów senatorów.
– Dobrze, że jesteś, Mario. – Jan odsunął od stołu wolne krzesło. – To pan Paweł Działtowicz, oficer w służbie księcia Radziwiłła. Przywiózł wieści od mej siostry Katarzyny.
Litwin uchylił podgoloną głowę przed panią Sobieską i wszyscy zasiedli za stołem.
Prażmowski zajął krzesło u szczytu, mając za plecami kominek. Jan spoczął przy drugim krańcu stołu, twarzą zwrócony do prymasa, na znak, że jest równy gospodarzowi w powadze i znaczeniu. Reszta panów usiadła po ich obu stronach.
Marysieńka zerknęła na Sieniawskiego zajmującego krzesło na lewo od niej. Mikołaj więcej uwagi skupiał na swych pierścieniach niźli na otaczających go ichmościach. Uśmiechnęła się doń porozumiewawczo, ale pan strażnik koronny ledwo co w podzięce wykrzywił kąciki ust. Uznała, że coś go trapi albo nie jest zdrów.
– Kontynuuj, waszmość – przemówił Prażmowski, splatając dłonie na brzuchu.
Imć Działtowicz odchrząknął, przemknął spojrzeniem po obliczach senatorów, i zatrzymał wzrok na pani Sobieskiej.
– Jak mówiłem już wcześniej, hetman wielki litewski dotarł do Kobrynia jeszcze z początkiem listopada. Zastał tamże zgromadzone wojsko. Cztery tysiące żołnierzy głodnych i źle zaopatrzonych, a przeto bez litości łupiących chłopów i okoliczne majątki szlachty. Pac nie przyjechał jednako z pustą sakwą do wojska, lecz przywiózł w kufrze sto tysięcy złotych od króla. Jakmówią plotki, były to pieniądze wystarane przez królową od jej cesarskiego brata. Otrzymawszy zapłatę, żołnierz dostał animuszu i chorągwie co do jednej utworzyły związek w obronie króla jegomościa.
– To było do przewidzenia – rzekł sucho Prażmowski. – Wyjaśnień wymaga co inszego. Doszły nas pogłoski, że Michał Kazimierz Radziwiłł i Sapiehowie, przyjaciele nasi w dziele obalenia Korybuta, także złożyli podpisy pod konfederacją. Prawda to?
– Nie zaprzeczę, ekscelencjo – odparł Działtowicz. – Za Benedykta i Kazimierza Sapiehów nie mam plenipotencji się tłumaczyć, ale podkanclerzy Radziwiłł przysłał mnie, abym wyłożył jego racje przed szacownym audytorium.
– Słuchamy zatem – rzekł chłodno Jan, chyba najbardziej ze wszystkich ciekaw, co też skłoniło szwagra do nieoczekiwanej wolty.
– Podkanclerzy w pierwszej kolejności polecił mi zapewnić wielmożnych panów i waszą ekscelencję, że w głębi serca i przekonań nadal pozostaje przyjacielem i stronnikiem waszmościów. Aliści, gdy wszyscy senatorowie zgromadzeni w Kobryniu, wojsko i Sapiehowie poparli króla i Paców, sam jeden nie mógł dać oporu takiej sile. Zwłaszcza że Michał Kazimierz Pac niedwuznacznie groził mu najechaniem majątków i osadzeniem w nich pułków na całą zimę. To równałoby się katastrofie dla wszystkich ekonomii Radziwiłłów. W tym amoku, jaki teraz zapanował na całej Litwie, i w atmosferze nienawiści stronnictw protektor mój nie znalazłby żadnego obrońcy ani poparcia dla zadośćuczynienia poniesionym stratom i doznanej z rąk Paców krzywdzie.
– Jakie są plany Paców, skoro zawładnęli bez reszty całą Litwą? – odezwał się Morsztyn.
– Michał Pac nie krył przed senatorami, że konfrontację zbrojną
z opozycją uważa za nieuniknioną. – Oficer spojrzał na Sobieskiego,ponurego i zasępionego. – Mówi się nawet o przeniesieniu oddziałów na ziemie Polski.
Jan uniósł głowę.
– Jakie siły zgromadzili Litwini? – zapytał.
– Cztery tysiące żołnierzy i wciąż prowadzone są nowe zaciągi. Ponoć do nowego roku w obozie ma stanąć dwanaście tysięcy zbrojnych, ale według oceny księcia Radziwiłła przy tym braku środków i ludzi Pacom uda się uzbierać najwyżej połowę tych sił.
– A co na to szlachta na Litwie, też do wojny domowej się rwie? – zagaił Jan Wielopolski.
– Obywatelami łatwo jest manipulować – odpowiedział imć Działtowicz. – Ludzie wolą sami nie myśleć, łatwiej im powielać cudze poglądy, zwłaszcza jeśli uważa się takowe za powszechnie przyjęte. Pacowie trzymają twardą ręką swoją partię, żaden poseł nie waży się mieć innego zdania w obawie o swą karierę czy majętność. Ludziom zawsze bliższa koszula niż ryzykowne poglądy, nie ma się co dziwić, że na sejmikach bez szemrania przyjęto podatki na nowe zaciągi i wezwano powszechnie do osądzenia waszmościów, jak tu siedzicie.
Między zebranymi zapadła niewesoła cisza.
– Dziękujemy, panie Działtowicz – odezwał się ksiądz prymas. – Musimy omówić na osobności ważkie sprawy, które nam przedstawiłeś. – Proszę waćpana, byś został w mej gościnie, póki nie napiszę listu do księcia Radziwiłła.
Oficer ukłonił się Prażmowskiemu i magnatom, a potem opuścił gabinet, stukając podkutymi obcasami.
– Sapiehowie i wasz szwagier wielce nas zawiedli oportunizmem swoim i szkody poczynili, przez które utraciliśmy Litwę – zaznaczył z wyrzutem prymas, kierując pretensję jednoznacznie w stronę Jana Sobieskiego.– Teraz Korybut ma wolną rękę, by rozprawić się z opozycją w Koronie – wsparł ekscelencję Wielopolski. – Liczyć się trzeba, że przyjdzie nam sprostać nie tylko siłom Czarneckiego, ale i posiłkom przysłanym mu z Litwy.
– A wy, będąc na miejscu księcia Radziwiłła, postąpilibyście inaczej? – Jan zmierzył wzrokiem krzykaczy. – Po rejteradzie Sapiehów sam on jeden ostał się na Litwie, a my nie mamy dość sił, aby udzielić mu zbrojnej pomocy. Politycznie i gospodarsko kalkuluje książę i to trzeba mu chwalić, a nie na ślepo ganić. A i czy chcemy jako pierwsi wywołać zamęt i wojnę domową, wkraczając do Wielkiego Księstwa? Nie sztuka wyciągnąć miecz, lecz przewidzieć, jaki to odniesie skutek.
– Trzeba nam poczynić nowe zaciągi – wtrącił Sieniawski, udowadniając, że nie wyłącznie pierścienie zaprzątały jego uwagę. – Z każdym miesiącem moc zbrojna Korybuta będzie rosnąć na naszą wspólną zgubę.
Strażnik koronny rozejrzał się po twarzach Prażmowskiego, Wielopolskiego i Morsztyna.
– Ja, wojewoda ruski i hetman ostatnią koszulę zastawiliśmy, aby bronić ojczyzny i naszej partii – dodał z emfazą. – Czas, aby i inni sięgnęli głębiej do kufrów ze złotem, zwłaszcza że to nas na Rusi srogo dotknął najazd mahometan.
– My też mieliśmy swoje wydatki – ofuknął go Wielopolski.
– Ale wasze wsie stoją, a chłopów nie wybrano w niewolę. – Złość brzmiąca w głosie wojewody Jabłonowskiego była aż nadto słyszalna.
– Pax, pax! – zawołał Prażmowski, unosząc dłonie i gestem tym powstrzymując dalszą kłótnię. – Nie czas nam teraz wadzić się i roztrząsać, kto większe poniósł szkody i wydatki. Ja sam wyłożyłem niemały grosz na ufortyfikowanie Łowicza i zamku. Nająłem też nowy regiment arkebuzerów z Rzeszy, bolesnym kosztem, gdyż przez wojnę nad Renem tam wielki terazpopyt na żołnierza. A wiadome jest, że Niemiec więcej żąda zapłaty za swe usługi niż Polak, który zadowoli się jeno częścią stawki i jeszcze będzie cię po rękach całował.
– Prawda to, księże prymasie, lud u nas bierny i dobry do prowadzenia niczym kastrowany muł – zgodził się Jan Wielopolski, zgodzili się także milcząco zasiadający przy stole politycy. – Wiemy wszyscy, jak duże straty i koszty ponieśli panowie ruscy – podjął stolnik. – Gdy tylko dotrą do nas obiecane przez Paryż kufry, każdy otrzyma rekompensatę.
Marysieńka i Jan wymienili między sobą spojrzenia. A Morsztyn kaszlnął znacząco, ściągając na siebie uwagę obecnych.
– Dzielenie pieniędzy proponuję zostawić do przybycia posła francuskiego z subsydiami – rzekł rozsądnie. – Wtenczas zdecydujemy, komu ile się należy, miarkując i ważąc osobno poniesione straty i wydatki. Pierwej nam zająć się ratowaniem skóry, którą jeśli nie poweźmiemy starań, król i Pacowie wygarbują nam knutem niby niewolnikom.
Mości podskarbi ciął pauzami niczym rzeczonym biczem, po kolei mierząc wzrokiem nadąsane oblicza konfratrów.
– Radzić nam trzeba, przyjaciele mili – ciągnął – jak powstrzymać hetmana litewskiego przed wprowadzeniem wojsk do Korony, aby na zgubę naszą nie połączył się z pułkami królewskimi, które stacjonują nieopodal Łowicza.
– Wyślę list do Michała Paca – odezwał się Sobieski. – Ostrzegę, że gdy tylko przekroczy granicę, zbiorę wojsko koronne i uderzę na niego wszystkimi siłami. Potem niech się stanie, co Bóg zechce.
– Napisz zatem jasno, że wszyscy przeciwko niemu pójdziemy – zadeklarował prymas twardo. – To może powstrzymać litewskiego wilka przed wychylaniem się z kniei.
– Nawet jeśli, to nie na długo – zauważył Morsztyn. – Tu nie militarnychrozwiązań trzeba szukać, lecz politycznych. Krzysztof Pac jawnie już dystansuje się od młodszego brata i Korybuta. Trzeba by podsypać złotem tę niezgodę, niech pleni się niczym chwast w grządkach.
– Jeszcze chcesz mu dosypywać? – wycedził Sieniawski z zawiścią. – Toć latem wziął dwieście tysięcy w złocie od posła francuskiego. Tyle pieniędzy tylko za to, by trzymał się z boku? Gdy ja i Stanisław znoimy się od szkód wojennych.
Morsztyn poszukał wzrokiem wsparcia u prymasa, ale to pani hetmanowa odezwała się pierwsza, powstrzymując wylew kolejnych pretensji finansowych u panów ruskich.
– Nie wiemy, w jakiej mierze rozdźwięk u Paców to gra obliczona na wprowadzenie nas w błąd – przestrzegła. – Krzysztof Pac ma umysł przebiegły, patrzy kilka ruchów w przód. Obiecać mu coś można, ale wypłata musi być zależna od rezultatów.
– Słuszna uwaga – zgodził się Prażmowski. – Ostrożnie trzeba nam postępować z kanclerzem litewskim, gdy nie znamy jego prawdziwych zamiarów.
Następnie rozmowa zeszła na sprawy rzemiosła wojennego. Przez niemal dwa kwadranse Marysieńka zmuszona była wysłuchiwać o pudach prochu, kalibrach armat i nowych, jakoby doskonałych bagnetach sprowadzonych przez Prażmowskiego z Francji. W końcu znudzona do cna wymówiła się z dyskursu i opuściła komnatę.
Imć Działtowicza znalazła w salonie, gdzie bawił rozmową jedną z jej służek. Flirt podobał się obojgu, rozjaśnione oblicza i śmiechy zaświadczały o tym aż nadto. Wtargnięcie pani Sobieskiej ucięło te krotochwile. Dziewka zbladła, dygnęła spłoszona i w pośpiechu opuściła komnatę.
Pan Działtowicz, nawet jeśli speszył się, nie okazał tego w żaden sposób. – Chciałabym pomówić z waćpanem – odezwała się Maria Kazimiera.– Na jaki temat?
– Znasz waszmość porucznika Witolda Kuzubskiego? Przybył na Litwę jakiś czas temu z Wołynia.
Oficer zmarszczył czoło.
– Znam to za dużo powiedziane, pani, ale rozmawiałem z nim raz czy dwa, nim zamknięto go w areszcie za malwersacje.
– A więc jest zdrów – rzekła z ulgą.
– Tego nie wiem, waćpani. – W grymasie, jaki wypłynął na usta szlachcica, było coś złowieszczego. – Oficer ów zdołał zbiec z aresztu w Nieświeżu… – Szlachcic zawiesił głos, co nie zwiastowało dobrych nowin. – Księżna pani, gdy dowiedziała się o ucieczce, posłała za zbiegiem liczną pogoń. Nasi ludzie zapędzili go aż na moczary rozciągające się na wiele mil od zamku. Tam przepadł nieborak, pewnie na dobre, gdyż bagna te od wieków okryte są złą sławą. Stało się to na dwa dni przed mym wyjazdem do Łowicza, więc nie wiem, czy znaleziono jego ciało.
Marysieńka poczuła wewnętrzne rozdarcie: jedna część niej żałowała młodego mężczyzny, który miał to nieszczęście obdarzyć miłością pannę z wielkiego rodu, inna jej cząstka, ta racjonalna i polityczna, odczuła ulgę. Śmierć Witolda, choć bez wątpienia tragiczna, uwalniała Teofilę od wszelkich przysiąg i mrzonek, tak łatwo przyjmowanych przez młode serce. Z pewnością dziewczyna popadnie w rozpacz, gdy dowie się o tragicznym końcu, jaki spotkał ukochanego, ale potem, gdy już otrząśnie się z pierwszej żałości, łatwiej będzie ją przekonać, aby została panią Wiśniowiecką i spełniła swój obowiązek wobec wuja i rodziny.
I najważniejsze, Marysieńka mogła powiedzieć samej sobie, że nie ma jej winy w śmierci Witolda, a przynajmniej nie więcej niż u innych. Teofila, jeśli już kogoś znienawidzi, to matkę, co zresztą nie przeszkadzało w niczym pani Sobieskiej. Szwagierka nigdy nie starała się być dla niej przyjaciółką.Jednak i tu należało rozstrzygnąć sprawę z taktem i rozwagą.
– Kniahini Teofila, gdy powróci z miasta, będzie chciała pomówić z waćpanem – odezwała się, ważąc słowa starannie jak aptekarz arszenik. – Znała dobrze tegoż oficera i miała o nim dobre zdanie. Trudno przyjdzie jej uwierzyć w to, że popełnił kradzież i został osadzony w areszcie. Oszczędź jej waćpan przykrości i przedstaw jego śmierć w jaśniejszych barwach.
Działtowicz zmarszczył czoło.
– Prawda i tak wyjdzie na jaw, gdy kniahini wypyta innych ludzi.
– Pomyśl waszmość, że to dla jej dobra – naciskała Marysieńka. – Najważniejsze jest złagodzić kniahini pierwsze wrażenie.
Oficer nie wydawał się przekonany tym argumentem.
– Wybacz, waćpani, ale chcesz, bym skłamał, a tak się nie godzi.
Pani Sobieska zmrużyła groźnie oczy, lecz od razu zgasiła rosnącą w niej irytację. Przywykła już, że w tym kraju szlacheccy dworacy potrafią stanąć okoniem wobec możniejszych od siebie i wołem takiego nie ruszysz. W Rzeczypospolitej bardziej niż siła sprawdzała się wzajemna wymiana korzyści.
– Zauważyłam, że wpadła waszmości w oko moja służka – zmieniła kierunek natarcia, czym wyraźnie zbiła imć Działtowicza z pantałyku.
Szlachcic odrobinkę spąsowiał.
– Tylko rozmawialiśmy, waćpani. Przysięgam na mój honor, że nie było w tym nic zdrożnego.
– Ależ panie oficerze, jesteśmy dorośli. – Marysieńka lekko dotknęła mocnego ramienia żołnierza. – Jeśli waćpan wyrazisz ochotę, nakażę owej dziewce odwiedzić twoją komnatę dzisiejszego wieczoru, a także każdego kolejnego, póki będziesz przebywać w gościnie u księdza prymasa.
W oczach oficera mignęła iskierka. Odchrząknął i zakręcił końcówkę wąsa między kciukiem a palcem wskazującym.– Jeśli nie będzie miała nic przeciwko…
– Z pewnością będzie rada – pospieszyła z zapewnieniem pani Sobieska. – A co do śmierci tamtego młodego porucznika… – zawiesiła głos i popatrzyła na Litwina wyczekująco.
– Wyjechał na polowanie i zapędził się za zwierzyną na moczary – imć Działtowicz okazał się nadspodziewanie elastyczny w koncepcie. – Niestety wydarzyło się nieszczęście.
– Zatem ustalone. Nie rygluj waćpan drzwi na noc – poradziła Marysieńka i uśmiechnęła się łaskawie.
Na tym zakończyli rozmowę. Pani Sobieska udała się do swych komnat. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i zrzuciła z siebie maskę spokoju.
Śmierć Witolda oznaczała koniec kłopotów i przekonywania Teofili. Los rozstrzygnął wszystko bez jej udziału i winy.
„Bo przecież nie jestem niczemu winna?”
Poczuła wstyd. Mogła się usprawiedliwiać przed sobą, ile chciała, ale prawda była jedna. W jakimś stopniu i ona przyczyniła się do śmierci chłopaka.
Z ponurych rozmyślań wydobyły ją okrzyki rozbrzmiewające na dziedzińcu. Wyjrzała przez okno i zobaczyła karocę i wysiadającą z niej Teofilę. Dziewczyna prezentowała się pięknie, ubrana w futro z soboli i srebrzysty toczek. Młoda, naiwna, nieświadoma czających się wokół niej cieni.
„Mogła przyjąć to gorzej, o wiele gorzej”.
Maria Kazimiera obserwowała szlochającą w poduszkę Teofilę. Szczupłe plecy dziewczyny wznosiły się z każdym wypełnionym rozpaczą oddechem,a miękki jedwab piernata nasiąkał żałobnymi łzami.
Marysieńka spodziewała się, co tu kryć, daleko gwałtowniejszej reakcji młodej kniahini na wieść o śmierci ukochanego. Spazmów, krzyków, złorzeczeń ludziom i niebiosom, nawet bicia zwierciadeł w alkowie.
Pani Sobieska nie mogła sobie wyobrazić własnej reakcji, gdyby los odebrał jej Jana. Popatrzyła w lustro zawieszone na ścianie oddzielającej okna. Ujrzała siebie siedzącą na skraju łoża, pochyloną nad szlochającą panną i pocieszającą ją. Odbicie przywodziło skojarzenie z obrazem któregoś z flamandzkich mistrzów pędzla. Dwie kobiety na różnych etapach życia. Alegorie młodości i dojrzałości, naiwności i rozsądku, emocji i wyrachowania, pokazujące, jak się zmieniamy z upływem czasu.
Marysieńce przypomniało się, jak wiele lat wcześniej sama szlochała w łożu, już po ślubie z Zamoyskim, kiedy dotarło do niej, że jej wspaniały mąż jest pijakiem, brutalem i kurwiarzem. Wtedy w rolę pocieszycielki wcieliła się królowa Ludwika Maria, pierwsza orędowniczka tego związku i sprawczyni jej nieszczęścia. W tamtym czasie Maria Kazimiera nosiła w sercu skrywany żal do królowej, czuła się wykorzystana i sprzedana niczym klacz. Po latach, jak na ironię, sama weszła w ślady pozostawione przez swą protektorkę. Być może za kilkanaście lat Teofila będzie w taki sam sposób pocieszać własną córkę, wcześniej odarłszy ją ze złudzeń, jakie daje młodzieńcza miłość.
W całej scenie brakowało tylko postaci w tle, mężczyzny skrytego w cieniu, złowieszczej alegorii fatum zawieszonego nieustannie nad losem każdego człowieka.
Chwilę wcześniej tę rolę posłańca złych wieści odegrał imć Działtowicz, który doskonale się wywiązał z umowy zawartej z panią Sobieską. Bez zająknięcia opowiedział Teofili o tym, jak porucznik wybrał się na łowy i jak poniósł go koń. Oszczędził kniahini opisów samego wypadku, wymawiającsię niewiedzą i ograniczając się do stwierdzenia, że Witold nie cierpiał. Teofila zareagowała na tę wiadomość omdleniem.
Pani Sobieska poleciła zanieść pannę do łóżka. Podała dziewczynie sole trzeźwiące, które przytomnie zawczasu przygotowała. Tylko tyle była w stanie zrobić, żadne bowiem słowa pociechy nie mogły zaleczyć świeżej rany.
Dotknęła rozedrganego płaczem ramienia Teofili.
– Wypadki się zdarzają, to niczyja wina – odezwała się. – Zdaj się na Boga i Jego wolę.
Przez chwilkę czekała na odpowiedź, lecz zamiast słów rozległo się zduszone przez poduszkę szlochanie.
– Jeśli sobie życzysz, każę posłać po księdza. Może wspólna modlitwa z duchownym da ci pociechę?
Tym razem doczekała się przeczącego ruchu głową.
Marysieńka zagryzła wargę.
– Czy mam z tobą zostać?
Teofila powtórzyła gest zaprzeczenia. Pani Sobieska stłumiła westchnienie.
– Zatem dobrze, pójdę sobie, ale wiedz, że gdy tylko zechcesz pomówić, jestem dla ciebie o każdej porze – zapewniła, jak powinna uczynić przyjaciółka.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wycofała się do holu. Wracając do siebie, zatrzymała się przy gabinecie Jana i zajrzała do środka.
Mąż pisał coś przy biurku. Uniósł wzrok i przywitał ją ciepłym uśmiechem.
– Z kim korespondujesz? – zapytała.
– Z pułkownikiem Loeblem, komendantem Białej Cerkwi. Odmówił onwycofania się z miasta i przekazania go Kozakom Doroszenki, choć obliguje nas do tego traktat pokojowy z sułtanem. Doroszenko piekli się z tego powodu okrutnie, listy śle z pretensjami do mnie i do Korybuta, grozi nam interwencją Turków.
– Każesz Loeblowi ustąpić z twierdzy? – domyśliła się.
– Wręcz przeciwnie – zaskoczył ją Jan. – Zalecam pułkownikowi siedzieć tam i bronić się, jak długo starczy mu żywności, prochu i kul do armat. Niestety pomóc nie mogę, pieniędzy nie mam, a żołnierzy potrzebuję tu, w Polsce, gdyby doszło do walk domowych.
Marysieńka troszkę się pogubiła.
– Jeśli nie ustąpimy z twierdzy, złamiemy warunki pokoju. Czy nie grozi nam w ten sposób nowa wojna? – nie kryła niepokoju.
– Zapewne grozi – przyznał Sobieski spokojnie. – Ale nie w tym sezonie. Wedle osmańskich zwyczajów sułtan osobiście rusza na wyprawę co drugi rok. Teraz mahometanie muszą wpierw ugruntować swą władzę w Wołoszy i Mołdawii. Mówi się, że wielki wezyr zamierza zlikwidować oba wasalne hospodarstwa i wcielić je do imperium jako prowincje. To musi wywołać bunt w całych Multanach, bo tam lud chrześcijański żyje. Bojarzy i mieszczanie z Jass czy Suczawy na Polskę patrzą, na wolności nasze i prawa. I zazdroszczą nam, Polakom, swobody, nawet jeśli jest ona rozdęta. Wiedzą bojarzy dobrze, że gdy muzułmanie przejmą całą władzę w ich krajach, wtedy zostaną niewolnikami na własnej ziemi.
Maria Kazimiera zmarszczyła czoło. Nie była biegła w wojskowych sprawach ani też w zagranicznej polityce. Wiedziała jednak, że to, co mówił mąż, źle wróży spokojowi rodziny i jego obecności przy jej boku. Znów zostanie sama z Jakubem, gdy on całymi miesiącami przebywać będzie gdzieś na stepach, walcząc z przeważającymi siłami przeciwnika i ryzykując życie.– Nie ma nadziei na trwały pokój z sułtanem?
Jan skrzywił ponuro usta.
– Sułtan jest jednocześnie kalifem, duchowym i świeckim przywódcą wszystkich mahometan. Religia nakazuje mu podbijać wszystkie narody świata i nawracać je na wiarę w Allaha. Do skutku, aż cały krąg ziemi będzie wyznawał to pogaństwo. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie w przyszłości. Islam to nienasycony lewiatan, który pochłonął Syryjczyków, Egipcjan, Greków, Bułgarów, Serbów i Węgrów, zmieniając ich w niewolników, teraz zaś wyciąga paszcze ku Polakom i Rusinom, a gdy upora się z nami, gdy już nas pożre, jako uczynił w przeszłości z innymi chrześcijańskimi ludami, spojrzy na Moskwę, Austrię i Niemcy.
– Ażeby prowadzić skutecznie wojnę, należy wpierw ustabilizować sytuację polityczną w kraju – zauważyła Marysieńka trzeźwo. Jak większość kobiet skupiała się na bieżących problemach, a mniej przejmowała tym, co czaiło się na odległym horyzoncie. – Co z obaleniem Korybuta? – Zawiesiła na mężu wyczekujące spojrzenie. – Co z naszymi planami osadzenia Francuza na tronie, dla których poświęciliśmy tak wiele przez ostatnie lata? To całe nasze życie – zabrzmiało to smutno, wręcz żałośnie.
Jan złapał jej dłoń i posadził sobie żonę na kolanach.
– Dałem się przypiąć do tego wozu przez wzgląd na ciebie. – Otworzył przed nią serce. – To była cena, jaką musiałem zapłacić Ludwice Marii za naszą miłość i ofiarowane mi urzędy. Od lat słyszę o księciu przysłanym z Paryża, który ma zostać naszym królem. Ileż to już razy. A przecież żaden nigdy tu nie dotarł.
– Docierało za to złoto – przypomniała mu Maria. – Wielkie pieniądze, których wciąż potrzebujemy.
– Pieniądze są i u nas, tylko trzeba dobrze gospodarzyć. Obędziemy się bez jałmużny, za którą musimy płacić uległością wobec postronnychkrólestw.
– A Prażmowski? On nie ustąpi – odrzekła.
– Prażmowski działa mi na nerwy, bez ustanku gada o rozprawie z Korybutem, o tym, jak trzeba uderzyć na królewskie pułki. Prawdziwy wojownik z naszego prymasa – dorzucił Jan cierpko. – Bo gdy przychodzi do omawiania szczegółów, to okazuje się, że to ja mam walczyć, a moi żołnierze umierać, gdy jego ekscelencja będzie nam błogosławił w wojaczce zza bezpiecznych murów Łowicza.
Hetman sapnął i potarł wąsy.
– Nie rozpętam wojny domowej, o ile nie zostanę do tego zmuszony – podjął. – Nie gdy większość obywateli uważa Korybuta za swego króla, a nas ma za wichrzycieli. Historia pewnie osądzi to inaczej, ale dziś to Wiśniowieckiego kochają, a Prażmowskiego nienawidzą. Mnie darzą co najwyżej niechętnym podziwem.
– A ty pragniesz, by cię powszechnie kochali – westchnęła zmęczona. – To takie polskie. Tak jak i to, by obrazić się, zrezygnować w pół drogi.
– Widać inne być nie może, tak jak moje serce – odburknął.
– Tak, wiem – szepnęła. Pocałowała go w usta.
Przerwało im pukanie.
Marysieńka podniosła się z kolan męża i wygładziwszy suknię, przywitała się z wojewodą ruskim.
Stanisław Jabłonowski przybył porozmawiać o sprawach wojskowych, przeto pani Sobieska zostawiła mężczyzn samych i wróciła do alkowy. Przez następną godzinę nie mogła znaleźć dla siebie zajęcia. Próbowała czytać i haftować, lecz dręczył ją niepokój. Wrażenie, że coś się wydarzy.
Nauczyła się wierzyć własnym przeczuciom, zbyt często się spełniały, te dobre i te złe. Już dawno zaakceptowała prawdę, że ludzkie życie jest pełne lęku. Martwimy się o zdrowie własne i naszych dzieci, o powodzenie snutychplanów i marzeń, a często również o zbawienie, gdy anioł śmierci zabierze z naszych ust ostatni oddech.
Im człowiek więcej osiągnął, tym bardziej obawia się skutków upadku – tego, że potężny, nieubłagany los zmiażdży go w żarnach przeznaczenia. Wszyscy na to cierpią, maluczcy i wielcy, każdy choć raz dziennie martwi się o przyszłość swoją i bliskich. Bogaci czy biedni, bez różnicy, lękamy się choroby i zawistnych ludzi gotowych poświęcić wiele, aby zepsuć nasze ułożone życie, odrzeć nas z fałszywego poczucia bezpieczeństwa. A nade wszystko boimy się wichru dziejów, dla którego ludzkie istnienie jest równie mało istotne jak opadły z drzewa liść.
Powodów do lęku, jako się rzekło, jest wiele. Tyle, ilu ludzi chodzących po tym świecie.
Jak zatem zagłuszyć ten strach? Jak oswoić przeczucia, nim się ziszczą lub rozwieją niczym dym, zastąpione natychmiast przez kolejny lęk? Jedni ludzie kierują się ku Bogu, pokładając nadzieję w opiece Ojca i Jego łasce. Inni ufają bardziej własnej sile, szczęściu i pomysłowości, hołubią w sobie przekonanie, że siła, bogactwo i przebiegłość zawsze wyprowadzą ich na ścieżki powodzenia, bez względu na kaprysy fortuny.
Maria Kazimiera stała gdzieś pośrodku między wiarą w Boga a świadomością, że człowiek ma taki żywot, na jaki zasługuje. Czasem jednak złe przeczucia były tak silne i męczące, że ignorując przykazania Stwórcy i rozsądek, sięgała po karty.
Podeszła do sekretarzyka i wyciągnęła z szuflady mahoniowe pudełko z talią. Usiadła przy stoliku.
Dostała ją od Pierre’a de Bonziego kilka lat wcześniej, gdy wróciła do Paryża, zostawiając Jana w Polsce. W tamtym czasie miała nadzieję, że długa rozłąka skłoni męża do porzucenia kraju ojców i wyjazdu do Francji. Obecnie te plany wydały się jej odległą mrzonką.Popatrzyła na karty.
Wciąż pamiętała swój zachwyt, gdy po raz pierwszy zobaczyła ich tajemnicze symbole i piękne barwy, tak żywe, jakby artysta namalował je ledwie przedwczoraj. W rzeczywistości karty liczyły sobie niemal dwieście lat i jak zapewniał ją kardynał, wykonał je własnoręcznie wielki Leonardo da Vinci dla Lukrecji Borgii.
Maria Kazimiera nie miała podstaw wątpić w autentyczność prezentu od kardynała. De Bonzi uchodził za znawcę w sprawach magii i alchemii od czasów, gdy pełnił trudną posługę królewskiego inkwizytora. Jak sam twierdził, to wówczas zaczął zbierać księgi odebrane czarodziejom, wiedźmom i heretykom, by przechowywać je w swym pałacu. Z czasem, gdy zyskał władzę i bogactwo, powiększył zakazany księgozbiór przez dyskretnie czynione zakupy. W ten sposób jego biblioteka stała się jedną z najwspanialszych w Królestwie Francji.
Marysieńka cofnęła się pamięcią do tamtego czasu, do sali pełnej cieni rzucanych przez świece osadzone w ściennych lichtarzach. Do krętych schodów i piwnic, gdzie kardynał gromadził wyklęte przez Kościół dzieła.
Zafascynowana oglądała szeroko rozwartymi oczyma setki tomów stojących na regałach i spoczywających na pulpitach. Niektóre z woluminów napisano odręcznie na wyprawionych skórach, inne wydano drukiem. Część ksiąg, jak zapewnił ją Pierre de Bonzi, napisał sam diabeł.
– Nie lękasz się grzechu, eminencjo? – zapytała go z drżeniem.
– Księgi same w sobie nie są ani dobre, ani złe – odparł kardynał z łajdackim uśmiechem, którym uwiódł tak wiele Polek, gdy przebywał w Rzeczypospolitej jako rezydent króla Francji. – To człowiek decyduje, co zrobi z zawartą w nich wiedzą. Każdy musi sam zdecydować, kim jest i co czyni.
Na potwierdzenie tych słów objął ją w talii i przyciągnął ku sobie.Przywarła do jego wysokiej sylwetki, mocnej piersi i twardości wyczuwalnej pod duchowną suknią. Pożądał jej i choć teraz wyrzucała sobie własną słabość, wówczas w Paryżu nie potrafiła mu odmówić.
Wziął ją przy migotliwym blasku świec, w piwnicy pełnej zakazanych przez Kościół ksiąg. To wtedy musiała zajść w ciążę.
Uniosła wzrok na portret Panny Częstochowskiej wiszący tu, w Łowiczu, w każdej niemal komnacie. Czarna Madonna, patronka Polaków, ich obrończyni i królowa na niebie, zdawała się patrzeć na nią z przyganą, trzymając na kolanach swego boskiego Syna.
Marysieńkę zdumiewała moc kultu, jakim otaczano w tym kraju Matkę Bożą. Polacy wbrew Biblii traktowali portret z Częstochowy jak bóstwo niemalże równe Chrystusowi. Czcząc śmiertelną niewiastę, często zapominali o Duchu Świętym i Jego łasce.
Opuściła wzrok na pudełko i sięgnęła do wnętrza.
Przeszył ją dreszcz, jak zawsze, gdy brała talię w dłonie. Świadomość, że tych kart dotykała córka papieża Aleksandra IV, kochanka własnego brata, oskarżana przez wrogów o trucicielstwo i stosowanie magii, wywoływała u Marii Kazimiery głęboką, niemalże erotyczną emocję.
Bez pośpiechu, maksymalnie skupiona zaczęła rozkładać karty obrazkami zwróconymi do blatu. Jedna za drugą, aż cała talia znalazła się na stoliku.
Wyciągnęła rękę i pozwoliła, by poprowadziło ją przeczucie. Odsłoniła pierwszy kartonik. Uwidoczniono na nim dziewczynę karmiącą w ogrodzie jednorożca, u jej bosych stóp leżał zerwany kwiat róży.
Marysieńka sięgnęła po kolejną kartę, obróciła ją. Ujrzała młodzieńca z rapierem u boku, pięknego i o szlachetnym obliczu. Krył się wraz z rumakiem w krzakach, jakby na kogoś czekał. Jednocześnie patrzył w kierunku wieży widocznej w rogu ilustracji. Maria Kazimiera zmrużyła oczy, dostrzegając szczegół, którego nigdy wcześniej nie zauważyła. Wnajwyższym oknie baszty stała postać, artysta zaznaczył ją ledwie rysem, lecz Marysieńka czuła, że to dziewczyna czekająca na ratunek ze strony młodego rycerza.
Zagryzła wargę i sięgnęła po trzecią kartę, przeczuwając, co się na niej znajdzie.
Była tam kostucha prowadząca korowód umarłych. Jechała na siwym koniu, trzymając w dłoni obnażony miecz.
Dziewczyna, młodzieniec i śmierć. Znaczenia tych symboli nie musiała sobie tłumaczyć.
Wyciągnęła rękę nad stół i przymknąwszy powieki, przesunęła dłoń nad rozłożonymi kartami. Zdecydowała się, uniosła kartonik i obróciła go.
Przedstawiał kobietę w zbroi trzymającą miecz. Z tyłu za jej plecami wznosiło się miasto i zamek. Marysieńka ze zdumieniem odkryła, że przypomina Łowicz widziany z daleka, choć przecież nie było to możliwe. Na tym polegała magia talii, za każdym razem zawarta w niej moc podsuwała wyobraźni nowe, niedostrzeżone wcześniej szczegóły.
Marysieńka wlepiła spojrzenie w wizerunek uzbrojonej niewiasty.
„Kim ona jest i dlaczego pojawiła się w tej konfiguracji?”
Dziewica, młodzieniec, śmierć i wojowniczka…
Czyżby za dużo myślała o tym, co się stało z Witoldem i Teofilą, a także z Charlottą, która zaginęła podczas wojennej zawieruchy? Jej własne wyrzuty sumienia wypaczyły wynik wróżby. Czy dlatego talia pokazała jej przeszłość?
Pukanie wyrwało ją z domysłów. Marysieńka uniosła wzrok. Nikogo się nie spodziewała. A już z pewnością nie Charlotty Mesire, która stanęła w otwartych drzwiach.
Marysieńka poderwała się zza stolika, chwyciła ją w ramiona i przytuliła do piersi.– Na Boga, żyjesz! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się martwiłam.
– Ze mną wszystko dobrze – wydusiła Charlotta. – A Jakub dotarł zdrów? – Zdrów, i to dzięki tobie. – Marysieńka popatrzyła przyjaciółce w oczy.
– Wiedz, że jestem ci bezgranicznie wdzięczna za to, co uczyniłaś, aby go ratować.
Charlotta uśmiechnęła się blado. Czuła się dziwnie, stojąc przed swą panią, rozmawiając z nią tak, jakby nic się nie wydarzyło. A przecież nie była to prawda. Czuła tę przemianę w sobie i wokół siebie, obcość tego miejsca i blichtru oraz pustkę wynikającą z rozstania z Bogusławem.
Zapadła cisza, troszkę niezręczna, jak to bywa, gdy po długiej rozłące spotkają się bliscy sobie ludzie.
– Opowiadaj! – Marysieńka posadziła ją naprzeciw siebie. – Co się z tobą działo? Byłam przekonana, że trafiłaś w jasyr. Błagałam Jana, by rozpuścił wieści do murzów, że zapłacimy za ciebie każdy okup. – Rozłożyła dłonie w geście bezradności. – Aleś przepadła, niczym kamień w wodę.
Charlotta nie znalazła odpowiednich słów. Cóż mogła rzec? Zapłaciła za swoje bohaterstwo wysoką, okrutną cenę. Czy wiedząc, co się zdarzy, drugi raz postąpiłaby w tak samo szlachetny sposób? Szczerze powiedziawszy, nie była tego pewna. Blizny na duszy i ciele były zbyt świeże, by potrafiła ułożyć sobie wszystko w głowie na spokojnie. Nie ulegać żalowi i złym emocjom, które wciąż tliły się w niej jak żar pod torfem, z zewnątrz niewidoczny, lecz grożący nagłym wybuchem.
Dlatego wolała po prostu zapomnieć, wrócić do dawnego życia i udawać, że gwałty i bicie były tylko złym snem, kolejnym nocnym koszmarem, który zgotowało jej niełatwe życie.
Milczenie się przedłużało i Charlotta zmusiła się, aby coś powiedzieć. Cokolwiek.
– Rzeczywiście, nad rzeką trafiłam w jasyr, ale udało mi się zbiec.Ukryłam się pośród chłopów, a potem… – Przełknęła ślinę zbierającą się w przełyku. – Potem się rozchorowałam i wiele tygodni musiałam się kurować, nim mogłam wyruszyć w podróż do ciebie.
Maria Kazimiera zmarszczyła lekko nosek, jakby wyczuła kłamstwo czy choćby niedomówienie, ale była zbyt mądra i wdzięczna losowi za powrót Charlotty, by drążyć temat. Bądź co bądź, pani Sobieska także trzymała swe tajemnice blisko serca, wiedząc, że usta to zdradliwe wrota, przez które łatwo może wypaść nieopatrzne słowo.
– Ale już jesteś przy mnie. – Pochyliła się do przyjaciółki i objęła dłońmi jej dłonie. – Na Boga, jakże mi ciebie brakowało. Odpocznij. Później opowiesz mi o wszystkim.
Charlotta skinęła głową. Opuściła komnatę.
Marysieńka wróciła do stolika. Usiadła. Serce biło jej mocno, gardło dławiły emocje. Wciąż trudno było jej uwierzyć w cudowne zrządzenie losu.
Popatrzyła na wizerunek wojowniczki. Karta bez wątpienia zwiastowała powrót Charlotty. Nie przeszłość, jak błędnie sądziła, lecz to, co się ma wydarzyć w najbliższym czasie.
Skupiła wzrok na młodzieńcu i dziewicy, usiłując zgłębić kryjącą się w nich przepowiednię.
Oczywiście bez skutku.ROZDZIAŁ V
Człowiek z blizną
Luty A.D. 1673
Znad truchła kota leżącego na drodze poderwało się kilka wron, skrzecząc oskarżycielsko w kierunku nadjeżdżającej karocy. Sześciokonny zaprzęg, wielki i czarny jak noc, z turkotem kół przemknął ulicą i zostawił za sobą rogatki Łowicza. Kto jechał karocą, nie sposób było odgadnąć, albowiem żaden znak ani herb nie widniał na jej drzwiach, nic też nie zdradzało, komu służą rajtarzy z eskorty, gnający z tyłu w czarnych, rozwianych przez wiatr płaszczach.
Zaprzęg popędził zlodowaciałym traktem na zachód pośród okrytych bielą pól i kurnych chat chłopstwa, zasypanych tak mocno śniegiem, że można by je wziąć za zaspy, gdyby nie smużki z dymników ulatujące w szare niebo. Konie parskały na mrozie, wyrzucając z nozdrzy pióropusze pary, powóz turkotał i podskakiwał na żelaznych resorach, zmierzając ku karczmie, co przycupnęła na skrzyżowaniu gościńców, niespełna pół mili od Łowicza.
Gdy dotarli na miejsce, woźnica zwolnił, ale co dziwne, nie wjechał naprzestronny podwórzec przed zajazdem. Tocząc się powoli niczym wielka beka, karoca objechała polną drogą zabudowania karczmy i zatrzymała się przy sadzie rosnącym na tyłach budynku.
Chwilę później zza obsypanych śniegiem grusz i śliw wyłoniła się wysoka postać w długim ciepłym płaszczu i lisiej czapie głęboko wciśniętej na czoło. Mężczyzna, brnąc w zaspach, zbliżył się do karocy i nie niepokojony przez rajtarów otworzył drzwiczki.
Andrzej Morsztyn odczekał, aż Johan Herst strzepnie śnieg z płaszcza i usadowi się naprzeciwko niego.
– Mróz okrutny – orzekł podskarbi i sięgnął po flakonik z trunkiem. Napełnił pucharek i wręczył go gościowi.
Herst zmierzył Morsztyna nieufnym spojrzeniem. Odebrał naczynie, ale nie upił zeń nawet łyczka.
– A wy, panie, nie skosztujecie? – zapytał.
Zmarszczki wokół oczu Morsztyna pogłębiły się.
– Rozumiem, panie Herst, że to skrzywienie zawodowe – rzekł cierpko. Napełnił własny pucharek i wzniósł do ust.
Johan Herst, wyzbywszy się swych podejrzeń, upił łyczek trunku.
– Pomyśleć, że jeszcze trzy niedziele temu bawiłem w Tuluzie – powiedział z żalem. – Tam ciepło jak na wiosnę, a tu… – Wzdrygnął się. – Okropieństwo.
Morsztyn mógł wyłącznie zgodzić się z tą opinią. Sam, gdyby nie obowiązki, majątek i władza, przeniósłby się do Francji, najlepiej gdzieś na południe.
– Taki mamy klimat – odparł i przeszedł do sedna: – Czemu wróciłeś do kraju, wbrew temu, co ustaliliśmy? Sobieska za tobą węszy, chce dostać twoją głowę. Co więcej, poprosiła mnie, abym to ja cię odszukał.
Kościste, szerokie ramiona zabójcy drgnęły pod płaszczem.– Spodziewaliśmy się tego, do kogóż innego mogła się z tym zwrócić? – Truciciel nie wykazał niepokoju. – Nic mi zatem nie grozi, nie zna mej twarzy ani nazwiska, jestem cieniem i jako cień nieuchwytny.
– Jesteś też pewny siebie, a to zgubiło już wielu ludzi – zauważył kąśliwie podskarbi.
Herst uśmiechnął się, potarł palcem bliznę na wnętrzu dłoni.
– Przywykłem umykać przed pocałunkiem kostuchy – rzekł. – Ale mniejsza o mnie, przywiozłem pilne wieści. – Wyciągnął zza pazuchy list.
Koperta ani lak nie wskazywały, kto jest nadawcą listu. Morsztyn rozerwał wosk i rozłożył kartę. Rozpoznał pochyłe, eleganckie pismo kardynała de Bonziego. Zaczął czytać.
Dotarł do ostatniej kropki ostatniego zdania, z ledwością powstrzymując drżenie ręki trzymającej list. Powoli złożył kartę i umieścił ją w skrytce znajdującej się w podłokietniku. Przygryzł wargę i uniósł wzrok na Hersta, który milcząco przypatrywał się swemu pracodawcy.
– Wiesz, co tu jest napisane? – zapytał podskarbi.
– Słyszałem plotki, nie wszyscy w otoczeniu eminencji trzymają należycie język za zębami.
Morsztyn złożył dłonie i oparł o nie czubek nosa, dłuższą chwilę się namyślając.
– Ani słowa nikomu – odezwał się w końcu. – Jeśli to się rozejdzie… czeka nas katastrofa.
– Będę milczał jak grób – obiecał truciciel. – Choć nie ma gwarancji, że to coś da. Wasi przyjaciele z pewnością mają własnych informatorów w Paryżu.
W to akurat podskarbi nie wątpił, lecz plotki to nie to samo co pewność. – Gdzie się zatrzymałeś? – zapytał.– W karczmie, ale to tylko na dziś, potem znajdę wygodniejsze i dyskretniejsze lokum.
– Nie opuszczaj Łowicza, być może będę potrzebował twych usług – nakazał mu Morsztyn.
– Miasto jest w odbudowie, trudno o dobrą kwaterę, panie, a pobyt tutaj do tanich nie należy.
– Ach tak, oczywiście… – Podskarbi sięgnął za połę płaszcza i wręczył Herstowi własną sakiewkę. – Na początek starczy, potem dostaniesz więcej.
Na tym zakończyli spotkanie i truciciel opuścił karocę.
Już w drodze powrotnej Morsztyn raz jeszcze sięgnął po list od kardynała de Bonziego. Przeczytał go do połowy, po czym opuścił ręce na kolana i przygarbił się pod ciężarem trosk. Przywykł do niepowodzeń i zmiennych kolei losu – polityka to okrutne igrzyska, w których nie ma litości dla pokonanych gladiatorów. Nawet tu, w Rzeczypospolitej, gdzie niezwykle rzadko spadały głowy tych, co przegrali, stawka była olbrzymia. Urzędy i majątek, wszystko, na co pracował tak ciężko od trzydziestu lat, knując, poniżając się i łasząc do potężniejszych od siebie. On, syn zwykłego szlachcica, do tego arianin, wdrapał się na szczyty władzy, gdzie od pokoleń królowały te same potężne, harde i dumne rody magnackie.
Dla kariery porzucił wyznanie ojca i przeszedł na wiarę rzymską. Równe prawa dla katolików, luteranów, kalwinów i prawosławnych, ta niespotykana nigdzie indziej w Europie wolność religijna, stała się już ułudą. Kto chciał cokolwiek osiągnąć w polityce, musiał ulec i zgiąć kark przed katolicką większością oraz wszechwładnymi biskupami.
Podskarbi zerknął na zimowy krajobraz umykający za oknem. Jego ojciec zmarł w taki mroźny dzień. Nigdy nie wybaczył synowi zmiany wyznania. Zwykł mówić, że uczciwemu chrześcijaninowi wystarcza to, co ofiarowuje mu Bóg.Problem w tym, że Andrzej Morsztyn pragnął znacznie więcej i gotów był poświęcić duszę, honor i przyjaciół, aby zrealizować swoje marzenia.
Zatopiony w rozmyślaniach nie zauważył, jak dotarli na dziedziniec zamku.
Wysiadł z karocy i udał się do swych komnat. Na schodach napotkał jednego z sekretarzy księdza prymasa, który oznajmił:
– Ekscelencja prosi o rozmowę waszmość pana.
Morsztyn wskazał na swój strój.
– Tylko się przebiorę i przyjdę – oznajmił.
Wszedł na piętro i znalazł się w alkowie. Z pomocą sługi pozbył się płaszcza i wysokich butów. Drugi pokojowy przyniósł mu kaftan z szafirowego aksamitu, o pięknych perłowych guzikach. Morsztyn wdział strój i poprawił mankiety u rękawów.
Przejrzał się w zwierciadle. Przeczesał dłonią szpakowate włosy, dostrzegając początki łysiny na czole. Skrzywił usta z niesmakiem. Jak każdy obawiał się starości i tego, co nastąpi po niej.
Porzucił próżne rozważania i skupił myśli na Prażmowskim. Byli sojusznikami, może nawet przyjaciółmi, choć w polityce to mało ważyło. Dzielili ze sobą libertyńskie nawyki i wstrzemięźliwy stosunek do nakazów Kościoła skonstruowanych po to, by możni mogli władać maluczkimi.
Obu łączyły ambicje i złoto otrzymywane z Paryża, niezbędne, by realizować politykę w Polsce, choć oczywiście nie byli sobie równi, nie w pojęciu Prażmowskiego. Wybujałe ego księdza prymasa nakazywało mu widzieć siebie jako najważniejszą figurę w kraju, podczas gdy podskarbiemu przypadała poślednia, wręcz służebna rola.
Morsztyn pozwalał ekscelencji pławić się w pysze. W ostateczności liczyła się realna władza, którą w skorumpowanej do cna polskiej polityce dawały pieniądze i wyświadczone innym mniejsze i większe przysługi.Te zaś Andrzej Morsztyn, potomek niemieckich protestantów i kupców bławatnych z Krakowa, potrafił wykorzystać do swych celów jak mało kto.
Samotnia Prażmowskiego znajdowała się w głębokim odosobnieniu, na zapleczu alkowy i osobistej biblioteczki, w której trudno byłoby znaleźć dzieła ojców Kościoła, nie brakowało za to frywolnych romansów po włosku i francusku, rycin z nagimi postaciami kobiet i mężczyzn oraz dzieł, których prędzej można by się spodziewać u kacerza niźli księcia Kościoła rzymskiego.
Za królestwem ksiąg i sztychów mieściła się alkowa z obszernym łożem, okryta baldachimem tak kosztownym, że sam król perski nie miał lepszego. Mebel stał pośrodku komnaty, a wokół niego na ścianach lśniły w blasku świec wielkie lustra.
Tym razem z pościeli i adamaszku nie wynurzała się niczym Wenus z morskiej piany żadna Maria, Krystyna, Małgorzata czy Barbara – imion niewiast, które odwiedziły ten pokój, było tyle, że sam ksiądz prymas nie mógł spamiętać.
Mikołaj Prażmowski zatrzymał się przed jednym ze zwierciadeł i poprawił koronki u kaftana z atłasu. Przebywając w zaciszu domowym, przedkładał wygodny strój świecki nad sukienkę duchownego. Praca to praca, a dom to dom.
Rzucił ostatnie spojrzenie w odbicie i zadowolony z tego, co zobaczył, otworzył drzwi łączące sypialnię ze swoją samotnią. Komnata była nieduża, jeśli porównać ją z bizantyjskimi rozmiarami salonu czy gabinetu, gdzie ksiądz prymas udzielał audiencji i przyjmował gości, prowadził oficjalne czy półoficjalne rozmowy. Ten ukryty pokój miał zgoła inne przeznaczenie. Służył odpoczynkowi, a także był miejscem, gdzie ekscelencja prowadził najtajniejsze, wymagające największej skrytości rozmowy. Dlatego teżniewielu ludzi miało okazję zobaczyć obrazy zawieszone na błękitnych ścianach tej ustronnej komnaty. Choć może to i lepiej, gdyż maluczkie umysły nie pojęłyby, czemu miast na wizerunki świętych i męczenników ksiądz prymas woli spoglądać na nagość nimf rzecznych, antycznych bogiń i herosów uwiecznionych na płótnie z wielkim konceptem i wprawą. Czemu rozmyślając w ciepłych objęciach fotela, zwraca wzrok nie ku strapionemu obliczu Boga, lecz na sufit, gdzie Medea z kielichem w dłoni wita swego pasierba Tezeusza, gdy ten przybył do Aten upomnieć się o swe królewskie dziedzictwo.
A przecież to nie wszystko. Za kandelabrem dwóch satyrów goniło nimfę, której za strój służyły jeno kropelki rozpryskującej się źródlanej wody. Nieco dalej zaś, przy kominku, umięśniony jak Herakles mąż klęczał za przygarbioną na brzegu sadzawki ciemnoskórą boginką. Krótko mówiąc, sodoma i gomora – istne skaranie boskie w oczach maluczkich i dewotów.
A ksiądz prymas nie miał się ani za jedno, ani za drugie. Uważał bowiem, że rozumny człowiek nie powinien mieszać ze sobą sacrum i profanum, jako nie bełta się w czasie uczty wina z gorzałką. Skutek bowiem takiegoż mieszania jest wiadomy.
Prażmowski zasiadł za biurkiem i sięgnął po przygotowany zawczasu przez sekretarza rękopis. Była to rozprawa na temat jego niewinności, którą zamierzał rozpowszechnić po sejmikach, a później przedstawić na sejmie walnym. Trzymając w dłoniach plik drobno zapisanych kart, zastanawiał się nad minionym czasem i błędami, jakie popełnił w drodze na szczyt. Wspominał młodzieńcze lata, gdy odbywał w Krakowie studia prawnicze, a potem pobierał nauki w Italii, gdzie poznał słodki smak namiętnych kobiet z Południa. Wrócił pamięcią do służby u Jana Kazimierza, kampanii zborowskiej i Beresteczka, ucieczki przed Szwedami na Śląsk, złym czasem, w którym nie opuścił króla, jak uczyniła większość szlachty i magnatów,w tym Sobieski. Przeszedł w myślach do późniejszej kariery, godności biskupa i urzędu kanclerskiego, złożonych projektów reform bezmyślnie podartych przez szlachtę, która teraz po klęskach Rzeczypospolitej wycierała sobie gęby jego imieniem.
Zacisnął dłonie na rękopisie, aż zbielały mu kłykcie.
Nie raz i nie dwa proponował porzucenie liberum veto na rzecz uchwalania w sejmie ustaw większością głosów, wzywał do odnowienia armii i usprawnienia sądów, ale zawsze napotykał opór i wyzwiska. Wytykano mu rozwiązłość i chciwość, które nie przystoją osobie duchownej. Jakby oskarżający go hipokryci zachowywali się inaczej.
Prawdą było jednak, że nie miał serca do posługi kapłańskiej. W młodości wolał być prawnikiem niż księdzem, a później, gdy został kanonikiem, biskupem, a na koniec prymasem, traktował te godności jako drogę do osiągnięcia świeckiej potęgi. Tak to już jest, gdy człowiek rodzi się we wsi na piaskach, nad jeziorem i do wszystkiego musi dochodzić własnym wysiłkiem i wytrwałością. I właśnie z tego Prażmowski był najbardziej dumny: niczego nie otrzymał za darmo, każdy kęs wyszarpał od życia, do wszystkiego doszedł ciężką pracą, bystrością umysłu i siłą woli, która przezwycięża wszelkie przeciwności losu.
Mówią, że za każdą fortuną kryje się zbrodnia. Ksiądz prymas wydął usta w zadumie. Jego życie nie było od tej reguły wyjątkiem. W życiu trzeba dokonywać wyborów, nawet jeśli są trudne. I niech Bóg rozsądzi wedle swej woli.
Z zamyślenia wydobył ekscelencję sekretarz, informując o przybyciu podskarbiego.
Prymas powitał gościa w drzwiach. Obaj mężczyźni spoczęli w wygodnych fotelach, zwróceni twarzami ku sobie.
Prażmowski splótł dłonie na brzuchu, a wielkie pierścienie, z którychkażdy był wart majątek, zalśniły w blasku ognia płonącego w kominku. Odezwał się pierwszy.
– Co myślisz o Sobieskich, szczerzy są w oporze przeciw Korybutowi czy jeno pokazują nam twarz, jaką pragniemy u nich ujrzeć?
– Zagadka to i dla mnie, księże prymasie – odrzekł Morsztyn. – Jak rozumiem, i waszą ekscelencję doszły słuchy o tym, jakoby kniaź Dymitr starał się o rękę kniahini Teofili?
– A owszem. – Prymas ściągnął brwi, nadając im kształt wrony szybującej pod chmurnym niebem. – I zastanawiam się, czy Sobiescy nie kupczą cnotą siostrzenicy dla pogodzenia się z Wiśniowieckimi. Zauważ, Andrzeju, od przyjazdu oboje nawet nie zająknęli się w tej sprawie.
– Może to tylko plotki i nie mają o czym mówić? – zauważył podskarbi. – W każdej plotce jest ziarno prawdy, wiesz to sam najlepiej. Należy
tylko oddzielić ziarno od plew.
– Postaram się dowiedzieć w tej kwestii, ile zdołam, ekscelencjo. Jednako takie porozumienie zawsze trzyma się w wielkiej tajemnicy.
Ksiądz prymas zawiesił na Morsztynie przenikliwe spojrzenie swych ciemnych oczu.
– A jeśli już jesteśmy przy tajemnicach… Jakie są prawdziwe wieści z Paryża?
Oczy podskarbiego zaokrągliły się na jedno szybciutkie uderzenie serca, a zaraz potem oblicze Andrzeja Morsztyna przybrało zwykły, trudny do odgadnięcia wyraz.
– Złe, księże prymasie. Sprawy Rzeczypospolitej nikną w cieniu rozgrywek i sojuszy wielkich potęg. Ludwik XIV zawarł umowę z Turkami, nie bacząc na krzywdy, jakich doznaliśmy ze strony mahometan. W Stambule na stałe rezyduje już ambasador francuski, a porty Osmanów zostały otwarte dla okrętów wojennych z Francji pływających po MorzuŚródziemnym.
– A obiecane nam pieniądze? – Głos Prażmowskiego zadrżał nerwowo. – Kardynał de Bonzi zapewnia mnie przez posłańca, że twardo obstaje
przed królem Ludwikiem w sprawie przyrzeczonych nam subwencji, lecz wynik tych zabiegów nie jest pewny.
– Nie jest pewny!? – Prymas wypluł z siebie wzburzenie niczym chrząstkę blokującą przełyk. – Po tym, co dla niego zrobiłem!? Po tym, jak naraziłem się Ojcu Świętemu, czyniąc starania, aby Francuzik osadził tyłek na naszym tronie!? – Ekscelencja poderwał się z fotela i podszedł do okna wychodzącego na ogród. – Co ten bufon sobie myśli, że kim jestem? Jednym z jego dworaków, którego może kopnąć jak psa!?
Morsztyn milczał, słusznie czekając, aż z Prażmowskiego opadnie wzburzenie.
– Nie bronię bynajmniej Ludwika, brak funduszy godzi we mnie na równi z waszą ekscelencją – zarzekł się na wstępie. – Nawet skarbiec Francji nie jest wszakże bez dna, a obecnie Król Słońce ma pilniejsze wydatki związane z wojną – zauważył trzeźwo. – W Paryżu nie brakuje polityków, którzy twierdzą, że Francja nieroztropnie utopiła w Rzeczypospolitej miliony przez ostatnie lata, że równie dobrze można by te pieniądze cisnąć w błoto… – Morsztyn uczynił pauzę. – I trudno jest tym argumentom zaprzeczyć. Wiele, księże prymasie, nie osiągnęliśmy w sprawie osadzenia Francuza na tronie za panowania Jana Kazimierza i królowej Ludwiki Marii, trzeba to uczciwie powiedzieć. A również obecnie tkwimy w politycznej próżni, zamknięci w Łowiczu dla ochrony przed królem i szlachtą, która domaga się naszych głów…
Prymas zacięcie milczał, pochmurny niczym niebiosa rozpościerające się nad jego miastem i zamkiem. Patrzył w dal, jakby gdzieś na horyzoncie starał się dostrzec nadciągające chorągwie królewskie.– Popełniliśmy błędy i zabrakło nam szczęścia, bez którego nic w polityce czy życiu nie jest możliwe – rzekł cicho, jakby sam ze sobą czynił rachunek sumienia.
Strzelił spojrzeniem w stronę podskarbiego.
– Czemuś zataił te wieści? – zapytał spokojnie, bez złości czy pretensji. – Bo wciąż mam nadzieję, że nadejdą lepsze – odparł Morsztyn bez
zająknięcia. – Jestem przekonany, że Burbon oprzytomnieje i okaże rozsądek. Nigdzie nie ma on wierniejszych przyjaciół jak my tu, w Rzeczypospolitej.
– Radzisz więc czekać, aż miną królewskie fochy?
– Czy nie czyniliśmy tak wiele razy w przeszłości? Zalecam cierpliwość. W końcu Ludwik zawsze do nas powracał, pomimo tych wszystkich porażek. W dwójnasób obsypywał nas łaskami. Nie widzę powodu, aby tym razem miało to wyglądać inaczej.
– Zatem nie palmy za sobą mostów – orzekł ekscelencja. – Ale przyszedł czas na zmiany. Postawiłem całą swą fortunę na sprawę sukcesji francuskiego księcia. I jak dotychczas spotykają mnie z tej przyczyny same kłopoty.
– Chyba za późno, by godzić się z królem – zauważył Morsztyn, interpretując słowa prymasa.
Prażmowski obrócił się plecami do okna i dmuchającej za szybami zamieci.
– Godzić się z małpą nie zamierzam – wyburczał z trzewi. – Żadna mnie kariera ani korzyści dzięki temu nie czekają, jako i ciebie, Andrzeju.
Po czym wrócił na fotel, już spokojniejszy, z planem, który kiełkował mu w umyśle.
– Co więc nam zostaje? – spytał podskarbi.
– Poszukać innego źródła złota, skoro stare wyschło. Toć Ludwikniejeden na świecie, choć oddać mu trzeba, skrzynie ma najzasobniejsze. Ale prosić się nie będziemy. Przyjdzie do nas, dobrze, nie, to pies go jebał.
Morsztyn nie wydał się zdegustowany ani pomysłem, ani też grubym słowem z ust księdza prymasa. Znali się długo i zbyt dobrze, aby przed sobą udawać.
– Które stolice wasza ekscelencja ma na uwadze? – podchwycił w mig koncept.
– Berlin i Moskwę, może któreś z księstw Rzeszy. Nie brakuje władców, którym nie zbywa na młodszych synach i nie wiedzą, co z nimi zrobić. Tylko kurwią się i ferment czynią w domu, jako nasz Jan Kazimierz, nim został wyniesiony w elekcji na tron po zmarłym bracie Władysławie.
– Car i książę elektor szykowali synów na tron Rzeczypospolitej – przyznał Morsztyn ostrożnie. – Ale też żaden z tych panów nie wda się w niepewną awanturę, póki żyje obecny król.
– Jak zwykle trafiłeś w sedno, przyjacielu. – Ksiądz prymas wykrzywił usta w zimnym uśmiechu. – Trzeba nam się pozbyć syna Jaremy i osadzić na tronie pana, który będzie słuchał rad naszych, a i zaszczytów nie skąpił. Nim jednak zaprosi się gości do domu, trzeba posprzątać własne podwórko. Czasem, aby to osiągnąć, mus pobrudzić sobie ręce i sumienie.
Podskarbi koronny zastygł i bezwiednie strzelił oczyma na boki.
– Są na to tylko dwa sposoby – powiedział. – Wojna domowa, niepewna w swym finale, a przez to ryzykowna, ku której zmierzamy, lub… śmierć Korybuta.
– O właśnie. – Ekscelencja wzniósł palec ku sufitowi, na którym Medea podsuwała kielich z trucizną swemu pasierbowi. – Czasem trzeba posunąć się do sprawdzonych wzorców.
Morsztyn wlepił wzrok w malowidło, a potem spojrzał na księdza prymasa.– Ponoć już raz próbowano otruć króla – rzekł, nie wplątując się w antyczne alegorie. – Od tamtego czasu Korybut pilnuje się w dwójnasób.
– Nie twierdzę, że to łatwe – rzekł Prażmowski, stukając paznokciem w oczko w pierścieniu. – Pozostaje też inna niewiadoma: kto wówczas próbował się pozbyć Wiśniowieckiego.
Morsztyn zmrużył oczy.
– Sądziłem, że to… ręka ekscelencji – skłamał bezwstydnie.
– Wielu tak myśli, nawet Korybut jawnie obwinia mnie o próbę otrucia go. – Prymas rozłożył dłonie. – Nie żebym o tym nie myślał od dłuższego czasu, ale zapewniam cię, przyjacielu, nie miałem z tym nic wspólnego.
Morsztyn skinął głową. Nie zamierzał przyznać się Prażmowskiemu, że to on i kardynał Pierre de Bonzi wynajęli Hersta do zamordowania króla.
Ostatecznie, choć byli sojusznikami, w polityce nie ma miejsca na całkowite zaufanie. Jest za to korzyść wynikająca z wyświadczanych przysług.
Podskarbi pomyślał o Herście. Jeśli komuś miało się udać pozbyć króla, to jemu. Uniósł wzrok i napotkał wyczekujące oczy księdza prymasa.
– Zostaw to mnie, przyjacielu – rzekł, ważąc słowa. – Być może znam odpowiedniego człowieka, który rozwiąże nasz problem.
Przeczucie, gdy raz zagnieździ się w człowieku, jest jak samosiejka trawy, uparta i trudna do wyplenienia. Zwłaszcza gdy trafia na podatne i nieufne serce.
Marysieńka od wielu dni nie potrafiła uwolnić się od wspomnienia talii kart i kryjącej się za nią wróżby. Śmierć, młodzian i dziewczyna w wieży. Zagadka męczyła ją i zajmowała jej myśli, przykra i uciążliwa niczym ranka u spodu języka, trudno się gojąca i wciąż przypominająca o swym istnieniu.Przyłapała się na tym, że obserwuje podejrzliwie Teofilę, interpretując jej każde zachowanie i grymas na twarzy.
Czy młoda kniahini nie powinna być bardziej zrozpaczona, czy to kose spojrzenie, które dziewczyna rzuciła jej przy śniadaniu, było czymś więcej niźli tylko przejawem złego humoru?
A może kryło się za tym coś więcej?
Pytania mnożyły się w umyśle pani Sobieskiej niczym grzyby po deszczu, i to te bardziej trujące.
Znana jest prawda, że zwykliśmy oceniać innych wedle naszych własnych wad i słabostek charakteru. Niekiedy słusznie, a niekiedy nie, gdyż w życiu nic nie jest czarno-białe, a granica między dobrem a złem wcale nie jest tak wyraźna, jak wydaje się to moralizatorom.
Marysieńka zerknęła na Charlottę towarzyszącą jej w bawialni. Mesire oparta plecami o sofę czytała książkę. Utwór napisany po francusku przedstawiał losy markizy porwanej przez berberyjskich piratów w drodze na jej ślub, a potem sprzedanej w Tunisie na targu niewolników. Jak zapewniał autor powiastki w przedmowie, opowieść została napisana na podstawie prawdziwych zdarzeń. Mogło tak istotnie być. Rokrocznie bowiem na Morzu Śródziemnym i jego wybrzeżach tysiące Europejczyków było porywanych przez mahometan przybywających statkami do Włoch, Hiszpanii czy Francji z północnej Afryki. Książeczka, jak oceniła Marysieńka po przeczytaniu paru rozdziałów, nie była napisana szczególnie lotnym językiem i brakło jej wysublimowanego stylu romansów, ale jak widać, jej treść budziła u Charlotty emocje.
Mesire wyczuła na sobie spojrzenie przyjaciółki i uniosła wzrok znad stronic.
– Wydajesz się zmartwiona – zwróciła się do Marii. – Wciąż myślisz o Miłoszu?Pani Sobieska od miesięcy szukała młodzieńca, po tym jak ten zniknął latem, zaraz po śmierci kniahini Gryzeldy. Ich szpieg w alkowie Korybuta, człowiek, którego mogły wykorzystać na tak wiele sposobów, przepadł jak kamień w wodę.
Co gorsza, chłopak, zmuszony do zeznań lub przekupiony, mógł zaszkodzić reputacji pani hetmanowej.
– Jeśli chcesz, zajmę się tym i spróbuję go odszukać – zaoferowała się Mesire, błędnie mniemając, że to udały młodzik zaprząta myśli Marysieńki. – O ile Eleonora nie kazała go zamordować, to pewnie zamknęła biedaka w jakimś klasztorze. Oj, należy tylko współczuć braciszkom, jeśli wpuszczono im za mury takiego węża – rzuciła Charlotta z kpiną. – Nie sądzę bowiem, by chłopak porzucił złe nawyki.
Marysieńka uśmiechnęła się leciutko, ale i ta wymuszona wesołość szybko znikła z jej oczu i ust.
– Zaginięcie Miłosza to kłopot, przyznaję, ale potrzebuję cię do czegoś innego.
– Czym mam się zająć?
Drobne zmarszczki przy oczach Marii Kazimiery pogłębiły się.
– Raczej kim – westchnęła.
Zaczęła opowiadać Charlotcie historię Teofili i Witolda, starając się niczego nie pomijać.
Wysłuchawszy relacji, Mesire nie kryła zaskoczenia.
– Powróciliście do pomysłu mariażu z kniaziem Dymitrem?
– Wiele się zmieniło przez ostatnie miesiące, gdy cię ze mną nie było. – Marysieńka oparła dłoń o zagłówek fotela i znów westchnęła. – Król Ludwik wypiął się na nas, zajęty wojowaniem nad Renem i umacnianiem sojuszu z Turkami. Nie jest to jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale wydaje się, że ten bufon znów wystawił nas do wiatru.– Domyślam się, że Prażmowski i reszta jeszcze nie wiedzą o planowanym małżeństwie?
– Dobrze się domyślasz – przyznała Maria Kazimiera. – I tak musi pozostać, aż sprawa się dopnie. Przeszkoda nie leży w kniaziu, bo chętny on jest wziąć sobie młodą i piękną żonę, lecz w pannie, co ma pstro w głowie.
– Powiedziałaś jej, że ślub w niczym nie przeszkadza, by mieć kochanka? – Zrobiłam więcej: kryłam ich, gdy spotykali się w alkowie. –
Marysieńka pacnęła dłonią w zagłówek, jakby w ten sposób chciała wybić upartej pannie fochy z głowy. – Myślałam, że się zaspokoi, opadną w niej humory, ale chyba zrobiłam błąd – wykrzywiła gniewnie usta. – Głupia gąska myli prawdziwe życie z romansem.
Charlotta milczała, wspomniawszy siebie i Bogusława.
Wybrała rozsądek, ale wciąż miała poczucie, że zaprzepaściła w ten sposób coś dobrego. A przecież miłość to kwiat, który tak rzadko rozkwita.
Zadaszona częściowo kolasa wioząca Charlottę i Cichonia turkotała i podskakiwała na zbrylonej nawierzchni drogi łączącej zamek z Łowiczem. Powoził wachmistrz, otulony w ciepły kożuch i bobrową czapkę.
Dzień był dość mroźny, lecz pogodny. Promienie słoneczne odbijały się od śniegu, rażąc w oczy i utrudniając Charlotcie obserwowanie jadącej przed nimi karocy zaprzężonej w sześć gniadoszy.
Rzeczony powóz wtoczył się między niskie domki na przedmieściach, a potem wykręcił w stronę wielkiego gmachu katedry.
Cichoń wstrzymał dwa siwki ciągnące kolasę wcześniej, przy uliczce sąsiadującej z cmentarzem.
– Znajdź sobie miejsce niedaleko katedry – poinstruowała go Mesire i wyskoczyła z zaprzęgu.Wachmistrz cmoknął na konie i odjechał, odsłaniając Charlotcie widok na powóz kniahini. Teofila wysiadła z kabiny i zaraz zbiegło się ku niej mnóstwo żebraków. Dziewczyna rzuciła im garść drobnych monet i weszła do kościoła, zostawiając za sobą tłumek obdartusów grzebiących w śniegu.
Charlotta ruszyła wzdłuż muru cmentarza, gdzie na jednej ze ścian wisiał obraz Matki Boskiej. To właśnie tam hurmem udali się żebracy, by podziękować świętemu wizerunkowi za hojną i niespodziewaną jałmużnę. Wprzódy jeden przez drugiego zaczęli całować nogi Maryi. Przechodząc obok tego pokazu dewocji Mesire spostrzegła, że na skutek częstego całowania zupełnie zlizano farbę i w miejscu stóp Najświętszej Panienki została goła deska.
Minęła proszalników i wkroczyła do przestronnej katedry, trafiając akurat na mszę.
Charlotta długo już mieszkała z Polsce, toteż nie zdziwiła się na widok dostatnio odzianego mężczyzny, który walił czołem w kolumnę, biadoląc przy tym głośno. Gdzie indziej kilku jegomościów samemu wymierzało sobie uderzenia w twarz w ramach pokuty, a pod posągiem jakiegoś świętego leżała plackiem młoda kobieta okryta czernią, jak domyślała się Mesire, wdowa.
Tych, co wyli i głośno chrząkali w kościele, nawet nie było co liczyć, mało kto z Polaków modlił się bowiem w ciszy, jak zwykli czynić Italczycy, Francuzi czy Hiszpanie.
Charlotta doskonale pamiętała swój szok, gdy pierwszy raz zobaczyła coś takiego po przyjeździe do Rzeczypospolitej. Potem przywykła do osobliwych obyczajów Sarmatów – niektóre polubiła, inne wciąż budziły w niej, łagodnie mówiąc, mieszane uczucia.
Wypatrzyła Teofilę w ciżbie wiernych.
Kniahini usiadła blisko ołtarza w miejscu zarezerwowanym dla lepiejurodzonych. Spoczęła na klęczniku i gdy wyciągnęła spod płaszcza modlitewnik, ten wysunął się jej z rąk i wpadł pod siedzisko. Dziewczyna sięgnęła pod klęcznik, dłuższą chwilę zajęło jej odszukanie książeczki.
Charlotta przez całe nabożeństwo obserwowała Teofilę. Nikt nie zaczepił dziewczyny ani też nie wdał się z nią w rozmowę, jeśli nie liczyć matrony i starszego jegomościa siedzących w tej samej ławce.
Msza ciągnęła się niemal dwie godziny, przyprawiając Charlottę o znudzenie, ból pleców i nóg. Ksiądz zwrócony plecami do swych owieczek odprawiał liturgię po łacinie, dymiły kadzidła, brzęczały dzwoneczki ministrantów, wierni chrząkali i mamrotali, bili się w pysk i tłukli głowami o ściany. Posągi świętych i błogosławione obrazy wysłuchiwały potoków ludzkich błagań i narzekań, bez żadnego skutku dla modlących się, gdyż żaden kamień czy pokryte farbą płótno lub deska nie mogą zastąpić mocy prawdziwego Boga, który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia.
Gdy przyszedł czas na kazanie, zrobiło się troszkę ciekawiej. Ksiądz, dość młody i przystojny, przytoczył opowieść o grzechu pierworodnym. Potem od historii Adama i Ewy zgrabnie przeszedł do powinności niewiast wobec mężów. Mówił o niestałości kobiecej, wszeteczeństwie i pokusach, na jakie naraża białogłowy diabeł. O uleganiu szatańskim podszeptom przez mężczyzn mało co wspomniał. Toć wiadomo, co chłopu wolno, kobiecie czynić nie uchodzi.
Potem znów przyszła kolej na łacinę, klękanie, czynienie znaków krzyża i dzwonki. Jeszcze przed Najświętszym Sakramentem w tłum wiernych ruszyli kościelni z tacami. Brzęczały srebro i miedź, chór chłopczyków śpiewał pięknie, dymiły kadzidła.
Krótko mówiąc, była to bardzo ładna uroczystość.
Gdy taca dotarła w pobliże Charlotty, Mesire dyskretnie przemieściła się za kolumnę. Jak wyłuszczył jej niegdyś pewien Żyd, zbawienie to bardzoniepewny interes. Nikt nie może wiedzieć na pewno, czy go dostąpi, czy też nie. Nie ma powodu, aby jeszcze do tego dokładać.
W nawie bocznej Mesire natknęła się na szczupłego jegomościa, odzianego w czarną suknię noszoną zwykle w Niemczech i Francji przez kalwinów i hugenotów.
Spojrzała zaciekawiona na mężczyznę – szczupła twarz z wyrazistym nosem przydawała mu drapieżnego wyglądu. Wyczuł, że ktoś mu się przypatruje. Zerknął na nią i Charlotta zobaczyła jego oczy, szare i zimne.
Spuściła wzrok, tak jak należało oczekiwać od niewiasty przyłapanej na przyglądaniu się obcemu mężczyźnie, minęła nieznajomego i podeszła bliżej ołtarza, skąd miała lepszy widok na Teofilę szykującą się do przyjęcia komunii.
Po mszy gromada owieczek zaczęła się przepychać ku wyjściu. Śpiewał chór, biły dzwony, dymiły kadzidła. Charlotta trzymała się kilkanaście kroków za kniahinią, która natychmiast po opuszczeniu świątyni wsiadła do czekającej na nią karety.
Mesire spojrzała w kierunku Cichonia. Wachmistrz strzelił lejcami, kolasa ruszyła, by zabrać ją spod kościoła.
Wtedy poczuła dotyk palców na ramieniu. Odwróciła się i napotkała zimne, szare oczy.
– Zgubiła pani chustkę – odezwał się z uśmiechem człowiek w czarnym ubraniu.
Zerknęła na wyszywany kawałek atłasu trzymany przez nieznajomego. Bez wątpienia należał do niej, choć nie miała pojęcia, jakim cudem mógł wypaść jej z kieszeni.
Odebrała zgubę od mężczyzny i wtedy zamarła na widok blizny przecinającej mu dłoń.
– Czy coś się stało? – zapytał. – Wygląda pani na zdenerwowaną.Uniosła wzrok.
Patrzył na nią w ten szczególny sposób, gdy mężczyzna upatrzy sobie kobietę.
Zapewne wziął ją za łatwą zdobycz, samotną wdówkę lub żonę zaniedbywaną przez zapracowanego męża. Może nawet za ladacznicę. Nie dziwiła się temu, nie raz i nie dwa mężczyźni źle odczytywali jej zainteresowanie. Taka była już ich natura, nakazująca im wciąż czynić podboje, łamać serca i płodzić bękarty.
Kątem oka dostrzegła, jak Cichoń zwalnia, przejeżdżając obok, po czym nie doczekawszy się reakcji z jej strony, odjeżdża za karocą wiozącą Teofilę w kierunku zamku.
– Zawstydza mnie pan – rzekła Mesire, udając speszoną. – Czy my się znamy?
– Nie sądzę, zapamiętałbym tak nadobną niewiastę. – Uśmiech wcale nie łagodził chłodu w jego oczach. – Zauważyłem, że przyglądała mi się pani w kościele… Mogę znać powód?
– Nie może pan. Nie wypada, aby kobieta tłumaczyła się z takich spraw. – Czy pozwoli pani zatem odprowadzić się pod dom? – zaproponował
niezrażony.
– Sąsiedzi źle by odebrali naszą przechadzkę. To małe miasto, a plotki mogą wyrządzić wiele zła.
Przysunął się bliżej.
– Skoro tak, moje mieszkanie gwarantuje dyskrecję.
Teraz należało się oburzyć lub przystać na niedwuznaczną propozycję. Podjęcie decyzji zajęło Charlotcie kilka uderzeń serca.
– Dziś nie mogę, mąż czeka na mnie w domu, ale jutro możemy się spotkać w kościele o tej samej porze, przed mszą – zaproponowała.– Przyjdę – zapewnił nieznajomy i chwycił koniuszkami palców jej dłoń. – Jak ma pani na imię?
Pozwoliła sobie na uśmiech.
– Proszę nazywać mnie Beatrycze.
Przybierając imię bohaterki frywolnego romansu Szekspira, chciała przykuć uwagę mężczyzny z blizną, zainteresować go sobą na tyle, by stawił się w kościele o umówionej porze.
Szare, zimne oczy rozbłysły.
– Jest pani miłośniczką komedii angielskiej. Doskonale, ja przybiorę imię Benedykt.
Rozejrzała się znacząco. Wiele osób, szczególnie podstarzałych matron, obserwowało ich rozmowę z nieżyczliwym zaciekawieniem.
– Zatem nie czyńmy w tym miejscu wiele hałasu o nic – rzekła i wysunęła dłoń z uścisku tajemniczego rozmówcy. – Czekam na pana jutro – dodała kusząco.
Odeszła, nie oglądając się za siebie. Czuła wzrok mężczyzny świdrujący ją między łopatkami i niżej, tam, gdzie kołysały się jej biodra. Zatrzymała się u wylotu najbliższej uliczki, przy straganie z talerzami malowanymi w łowickie wzory.
Była niemal pewna, że słyszała ten głos dwa lata wcześniej, na tarasie gabinetu kardynała de Bonziego, nim opuściła Paryż wraz z panią Sobieską.
Spojrzała dyskretnie za nieznajomym. Już się jej nie przyglądał. Zmierzał w stronę uliczki zamieszkanej przez kupców winnych. Mimo mrozu fałszywy Benedykt nie spieszył się, ale też nie przystawał przy licznych kramach rozstawionych w okolicy katedry. Minął gospodę i dwa stojące przy niej wozy z sianem.
Charlotta zaczęła go śledzić.Miejsce, do którego zmierzał człowiek z blizną, znajdowało się niedaleko rynku. Była to niezniszczona przez pożar kamienica z fasadą pomalowaną w żółcie i zieleń, w niektórych miejscach mocno obłażąca z farby. Mężczyzna ominął główne wejście i wszedł przez bramę przeznaczoną dla wozów.
Charlotta przebiegła na ukos przez uliczkę, tuż przed zaprzęgiem wiozącym drewno na opał, i zbliżyła się do bramy. Wyjrzała zza jej załomu na podwórze. Nieznajomy w czarnym ubraniu wymienił kilka słów z młódką karmiącą gęsi i kury, a potem zniknął za murkiem odgradzającym podwórze od sutereny.
– Czego waćpani szuka?
Słysząc głos przy swym uchu, omal nie podskoczyła.
Obróciła się twarzą do starszego jegomościa w kożuchu i czapce z wiewiórczych skórek. Mężczyzna w zaciśniętej dłoni trzymał pęk kluczy.
– Dziś przyjechałam do miasta – skłamała gładko. – Szukam kwatery na kilka dni, może dłużej.
Klucznik zmarszczył krzaczaste brwi.
– Tu pani nic nie znajdzie, wszystko zajęte. Upłynęło dwa lata od pożaru, a wielu tutejszych ludzi wciąż nie ma gdzie mieszkać, gnieżdżą się niby łasice w norze. – Potrząsnął głową ze współczuciem. – Trudno będzie pani cokolwiek znaleźć. Jeśli się nie uda, to radzę iść do sióstr. – Wskazał na klasztor z pękatą wieżą. – Nie ma tam wygód, ale przynajmniej jest dach nad głową i ciepło.
Charlotta podziękowała za radę. Jegomość oddalił się, pobrzękując kluczami, a ona wtopiła się w ciżbę ludzi robiących sprawunki w licznych sklepikach i na straganach.
Na zamek dotarła pieszo. Od razu, bez uprzedniej zapowiedzi, wpadła do komnat swej pani. Zastała tamże podskarbiego Morsztyna siedzącego wrazz Marią Kazimierą na sofie i czytającego jej swą nową fraszkę. Wnioskując po roześmianych obliczach obojga – udaną.
– Wybacz, panie – zwróciła się do podskarbiego, a potem przeniosła wzrok na Marysieńkę. – Stało się coś ważnego, musimy pomówić.
– To może już pójdę? – zaproponował Morsztyn, wstając.
Pani Sobieska powstrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Daj mi chwilkę, zaraz wracam.
Zostawiły podskarbiego w komnacie i przeszły do alkowy. Charlotta zamknęła za nimi drzwi.
– Być może znalazłam człowieka, któremu kardynał de Bonzi zlecił otruć Korybuta – oznajmiła podekscytowana. – Przebywa tutaj, w Łowiczu.
– Ponoć podsłuchiwałaś ich rozmowę z tarasu i nie widziałaś jego twarzy? – odezwała się sceptycznie Marysieńka.
– Owszem, twarzy nie zobaczyłam, ale pamiętam głos i przez moment widziałam dłoń z blizną, taką samą, jaką nosi człowiek, którego dziś spotkałam.
– Blizną? – głos pani Sobieskiej zadrżał.
– Po wewnętrznej stronie prawej dłoni – doprecyzowała Mesire.
Twarz Marysieńki zmieniła się, stając się blada niczym całun. Wydawało się, że omdleje. Charlotta podtrzymała swą panią za ramię.
– Źle się czujesz? – zaniepokoiła się.
– To on, to może być on – wyszeptała.
– Kto, na Boga?
– Truciciel, który sprzedał zatrutą księgę Janowi i zabił mi dziecko. Jan zapamiętał, że tamten miał bliznę u spodu prawej dłoni.
– Nie ma pewności, że to ten sam człowiek. Wielu ludzi ma blizny na rękach – zauważyła Charlotta trzeźwo.W ciemnych oczach Marii Kazimiery rozbłysły piekielne ogniki.
– Przekonajmy się zatem. Znajdź go, choćbyś miała w tym celu przetrząsnąć całe miasto.
– Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie mieszka.
– Doskonale. Weź żołnierzy i aresztuj go.
– Niedługo będzie zmierzchać, może lepiej poczekać z tym do jutra? – zaproponowała rozsądnie Charlotta.
– Nie, chcę przepytać go jeszcze dziś – wycedziła pani Sobieska. Nacisnęła klamkę i obie panie znalazły się ponownie w salonie. Morsztyn
przywitał je zaciekawionym spojrzeniem.
– Poszukiwany przez ciebie w Dreźnie truciciel jest być może tu, w Łowiczu – poinformowała go uszczypliwie Marysieńka.
Na obliczu podskarbiego odbiło się wzburzenie.
– Na Boga, czy to pewne!? – zawołał.
– Niedługo się przekonamy – odparła hetmanowa mściwie. – Charlotta wie, gdzie mieszka ten człowiek.
Morsztyn rzucił spłoszone spojrzenie Mesire.
– Myślę, że należy powiadomić o tej sprawie prymasa – rzekł pospiesznie. – Miasto podlega jego jurysdykcji. Zajmie mi to najwyżej kilkanaście minut – zapewnił, podnosząc się z sofy.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Zgoda, byle szybko.
Gdy Morsztyn wyszedł, pani Sobieska zwróciła rozpalone spojrzenie na Charlottę.
– I pamiętaj – syknęła jak harpia. – Chcę go mieć żywego.
Johan Herst uważał się za człowieka spełnionego zarówno w życiurodzinnym, jak i zawodowym. Świadomość powodzenia i łaski Bożej, której doświadczał na co dzień, napełniała go otuchą i głęboką wiarą we własne szczęście.
Uważał, że praca i rodzina to dwie szalki wagi, które każdy mężczyzna powinien starać się zrównoważyć. Pogląd ów zaszczepił mu ojciec Fryderyk Herst, mistrz stolarski z Rastenburga, i Johan całe swe życie starał się sprostać temu zadaniu. Choć musiał też szczerze przyznać – z różnym powodzeniem i czasem ulegając pokusom ciała.
Żonę swą Krystin, córkę handlarza drewnem, widywał tak często, jak tylko pozwalały mu na to obowiązki. Zawsze czynił to z chęcią i z miłością, czego dowodem była szóstka pięknych dziatek, które wydało na świat jej łono.
Johan Herst po upływie trzynastu lat małżeństwa doskonale pamiętał dzień, gdy zawarli ślub. Krystin miała czternaście lat i była piękna jak anioł, jasnowłosa i modrooka. Pokochał ją od razu, a ona jego. Już po roku powiła ich pierworodnego syna. Dostał imię Fryderyk, po dziadku.
Herst, siedząc przy stole, spojrzał na własne dłonie. Zawsze miał je zgrabne i zręczne. Ojciec twierdził, że będzie znakomitym stolarzem. Czekało go zwykłe życie, wypełnione prostymi sprawami i troskami – naszyjnik nudnych dni przetykanych drobnymi radościami.
Często wracał myślami do dnia, gdy powiedział ojcu, że nie będzie taki jak on. Fryderyk Herst nigdy nie wybaczył synowi wyjazdu z miasteczka, nigdy nie zrozumiał pobudek i marzeń nim kierujących. Nigdy też nie dowiedział się, jakiej profesji oddało się jego najstarsze dziecko. Zmarł nieświadom i został pochowany pod kamiennym nagrobkiem i prostym kalwińskim krzyżem.
Imię i nazwisko to wszystko, co po nim zostało.
Johan zacisnął dłoń, tę z długą blizną – pamiątką po garocie, która kilkalat wcześniej omal nie przerwała jego jakże udanej kariery. Praca była istotą jego życia. Robiąc coś, rób to najlepiej, jak potrafisz, a rezultat z pewnością będzie miły Bogu. Tego nauczył go ojciec.
Johan Herst nie widział przy tym różnicy między wykonaniem stołu czy szafy a zamordowaniem człowieka. Liczyła się wyłącznie staranność realizacji zlecenia i ufność, że niebiosa docenią poniesiony trud.
Przekonanie to dawało mu pociechę i wiarę w życie wieczne u boku Pana.
Właśnie dzięki ufności w łaskę Stwórcy Johan Herst, syn stolarza z Rastenburga, zasypiał spokojnie mimo wszystkich grzechów obciążających mu sumienie. Jako kalwin przez chrzest i z własnego wyboru pokładał bowiem niezachwianą wiarę w predestynację jako najistotniejszy element zbawienia.
Skoro Bóg jest wszechwiedzący, to los każdego człowieka został ustalony z góry. Wszystko, co czynimy, postanowiono u zarania stworzenia bez naszego udziału. A zatem czyny, których dopuścimy się na ziemi, dobre lub złe, nie mają znaczenia, gdyż tylko Stwórca wie, kto dostąpi Jego łaski.
Zamyślony sięgnął po dzban i napełnił kubek winem. Trunek miał cierpki, ciężkawy smak latorośli wyrastającej na kamienistych zboczach Alzacji, przez co pasował do jego obecnego nastroju.
Herst zerknął za okno. Za szybą zmierzchało i prószył śnieg. Tęsknił za żoną, albo za kobietami w ogóle, jak większość mężczyzn zmuszonych przez pracę do długiego przebywania poza domem. Odkąd opuścił Francję, nie miał okazji obcować z niewiastą, a celibat – twierdzili tak zgodnie kaznodzieje Kościoła reformowanego – szkodzi zdrowiu, mąci humor i umysł, i co gorsza, prowadzi do wynaturzeń.
Świadom swych słabości Johan Herst chętnie szukał pociechy w świątyni, choćby i katolickiej, gdyż inszej trudno było uświadczyćw prymasowskim Łowiczu.
Wprawdzie grzech to był wkraczać do jaskini papistów, jako twierdzili Kalwin i Luter, a i sami katolicy zapewne wygnaliby go z kościoła albo nawet zlinczowali za profanację ich Domu Bożego, gdyby tylko znali jego konfesję. Taka tu już była niezgoda między chrześcijanami, wyznającymi przecież wiarę w tego samego Pana. Niezgoda kosztująca lata wojen religijnych, spustoszone krainy i spalone miasta, groby usypane masowo w całej chrześcijańskiej Europie.
Pociecha, której szukał Herst w katedrze, nie była związana z potrzebą ducha. Nie poszedł tam, by się modlić z papistami i odprawiać ich fałszywe obrządki. Lubił słuchać muzyki organów i śpiewu chóru, patrzeć na piękne posągi i rzeźby, podziwiać obrazy stworzone nieraz rękami prawdziwych mistrzów. Fascynował go przepych nieobecny w zborach kalwińskich, gdzie prostota i pustka przywodziły na myśl sklep Żyda tuż po wyprzedaży.
Największą zaletą kościołów w oczach Johana były przychodzące tam niewiasty. Herst po latach doświadczeń zdobytych w całej niemalże Europie wiedział, że nigdzie indziej z tak dużą gwarancją na sukces nie upatrzysz sobie kobiety do łoża. Wyznawał przy tym zasadę: żadnych młódek czy panien, te miały główki nabite romansami i marzeniem o wielkiej miłości, podczas gdy u mężatek i wdówek niemal zawsze mógł liczyć na pożądany rezultat czynionych starań, a przy tym – rzecz wielce istotna – na dyskrecję.
Czasem – tak jak dziś w przypadku ciemnookiej ślicznotki – starczało spojrzenie wymienione ukradkiem, kiedy indziej trzeba było paru dni teatru, w którym wiodły prym komplementy i czułe słówka.
Johan westchnął cierpiętniczo, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądać poznana dziś pięknooka w jego objęciach, naga jak biblijna Ewa. Niestety tej nocy bramy raju zostały przed nim zamknięte.
Za oknem ściemniało się, lecz było za wcześnie, by samemu kłaść sięspać. Najlepszym lekarstwem na chuć i zły nastrój bywa praca.
Herst sięgnął pod łóżko i wyjął spod materaca kuferek. Drewniana skrzyneczka wykonana z dębiny i opatrzona solidnym zamkiem wylądowała na blacie stołu. Wyciągnął klucz z trzosa i przekręcił go w zamku, uruchamiając sześć połączonych ze sobą zapadek, dzieło rąk zegarmistrza z Bredy. Uniósł wieko i z dumą objął wzrokiem kilkanaście przegródek z umieszczonymi w nich fiolkami i pojemniczkami. Żaden z flakoników nie został opisany, lecz Johan Herst rozpoznawał każdą z przechowywanych w nich trucizn.
Z samego brzegu stała pękata buteleczka z roztworem szaleju jadowitego, utożsamianego powszechnie z cykutą, która posłużyła w starożytnych Atenach do wykonania egzekucji na Sokratesie. Herst powątpiewał w ten szczegół tyczący śmierci słynnego i niepokornego filozofa. Szalej bowiem zabijał gwałtownie, przysparzał ofierze cierpień i wywoływał konwulsje, podczas gdy Sokrates odszedł we względnym spokoju, zachowując pełnię władz umysłowych i rozmawiając z przyjaciółmi w czasie, gdy paraliż obejmował jego ciało.
Johan, opierając się na swym wieloletnim doświadczeniu w zawodzie, obstawiał, że filozofa uśmiercono raczej pietrasznikiem plamistym, którego dawkę Herst trzymał w sąsiedniej przegródce. W tym samym rzędzie znajdował się jeszcze jad destylowany z pestek brzoskwiń – jego uzyskanie było niestety bardzo trudne i czasochłonne – oraz tojad. Ziele to, wywołujące drgawki i zatrzymanie pracy serca, w czasach starożytnych Rzymian nazywane było „trucizną teściowej”, co tylko dowodzi, że pewne sprawy nigdy się nie zmieniają.
W kolejnych flakonikach znajdowały się: kwas siarkowy, zwykle dodawany do kąpieli ofiary, rtęć, antymon i grynszpan, wyciąg z maku, korzeń mandragory, ziarenka życicy, psianka czarna, bieluń, orzeszkipiniowe, wilcza jagoda, wilczomlecz, powojnik pnący, naparstnica i jad ropuchy. Każdy z tych składników można było łączyć w morderczo skuteczne kompozycje.
W osobnej przegródce leżały grzyby, w tym władca tego królestwa trucizn – muchomor sromotnikowy. Herst uważał go za środek najbardziej bezpieczny dla truciciela pod względem możliwości przyłapania go i postawienia w stan oskarżenia. Grzyb z początku dawał objawy zatrucia, lecz po kilku godzinach te ustępowały i ofiara na pół dnia wracała do lepszego samopoczucia. Po chwilowej poprawie dolegliwości wracały i człowiek umierał w ciągu doby lub dwóch, a w tym czasie zabójca mógł się bezpiecznie oddalić z miejsca zbrodni.
Wzrok Johana spoczął pośrodku skrzynki, gdzie znajdowało się pudełko ze srebra, w którym przechowywał arszenik. Przebój w Paryżu ostatnich lat. Trucizna ta zabijała, co istotne, przy relatywnie małej dawce, którą należało podać ofierze. Możliwości było kilka: kontakt przez skórę lub drogi oddechowe albo, w sposób najskuteczniejszy, przez usta i żołądek, czemu sprzyjała okoliczność, że arszenik dosypany do potraw czy dolany do trunku nie zmieniał ich smaku, jak czyniły to na przykład strychnina czy cykuta. Serwowany w małych dawkach miał tę zaletę, że uśmiercał powoli, imitując chorobę i dając ofierze przeświadczenie, że umiera z woli boskiej. Arszenik był niemal niewykrywalny i łatwy do wytworzenia. Można było nim nasączyć koszulę, trzewiki, czapkę lub rękawiczki albo choćby karty księgi. W kontakcie ze skórą trucizna powodowała wrzody i krosty, lecz te występowały także przy syfilisie, chorobie powszechnie trapiącej wszystkie warstwy społeczne, łącznie z najpotężniejszymi rodami, jak Sobiescy.
Bez wątpienia Johan Herst, rodowity Niemiec, starał się wykonywać swoją pracę na najwyższym poziomie.
Rozległo się pukanie.Herst zatrzasnął wieko kuferka. Nie spodziewał się wizyty. Sięgnął po pałasz leżący obok dzbana. Zbliżył się do okna i wyjrzał zza firany na zewnątrz.
Nikogo tam nie było. Ostrożnie uchylił drzwi i zamarł na widok ułamanej podkowy leżącej przed progiem. Wessał gwałtownie zimne powietrze i cofnął głowę. Zatrzasnął i zaryglował drzwi. Zaraz potem rzucił się do pakowania, brał tylko najpotrzebniejsze rzeczy: torbę z pistoletami, pieniądze, fałszywe dokumenty, krzesiwo i ciepły strój. Resztę dobytku, łącznie z księgami i kufrem na trucizny, zostawił na miejscu. Nie wiedział, ile ma czasu, zanim po niego przyjdą.
Zarzucił torbę na ramię, przeszedł do sąsiedniej izby, otworzył okno i przesadził parapet. Znalazł się pod murkiem biegnącym przez podwórze.
Wtedy ich usłyszał. Walili kolbami rusznic w drzwi, wzywając go, by otworzył. Herst poderwał się z kucek i zgięty wpół dopadł w kilku krokach płotu odgradzającego sąsiednią posesję. Już wcześniej postawił sobie w tym miejscu odwróconą skrzynkę, dzięki temu bez trudu dosięgnął szczytu ogrodzenia. Podciągnął się na ramionach i przeskoczył na drugą stronę. Miał nadzieję, że w szarówce nie dostrzegą go, ale jak to bywa z nadziejami, i ta spaliła na panewce.
Ktoś wrzasnął i huknęło z paru rusznic. Pociski obłupały krawędzie płotu, ale Johan pędził już ile sił w nogach w kierunku bramy.
Za ogrodzeniem rozległy się krzyki i przekleństwa, jakiś kobiecy głos wołał, by wstrzymać ogień i brać żywcem. Herst usłyszał tupot wojskowych buciorów łomoczących o ziemię. Wiedział, że zyskał dwie lub trzy minuty, nim tamci zdołają obiec budynki i dostać się do bocznej uliczki. Spojrzał za siebie i zobaczył, jak przez płot przełazi wielki mężczyzna w szlacheckim stroju. Obok niego pojawiła się głowa kobiety.
Nie tracił czasu na przypatrywanie się pogoni. Wpadł pod sklepiony łukbramy i wybiegł na ulicę, niemal pod rozpędzony powóz. Krzyknął i wbił się obcasami w zmrożony śnieg. Czarna, nieoznakowana karoca zwolniła i Herst wskoczył na jej tył, chwytając się metalowego uchwytu. Trzasnął bicz i zaprzęg pomknął opustoszałą ulicą. Johan Herst obejrzał się przez ramię. Z bramy wybiegło za nim dwoje ludzi – wysoki szlachcic z rusznicą i znana mu z katedry kobieta. Mężczyzna wycelował broń w stronę umykającego powozu. Huknął wystrzał.
Karocą szarpnęło, gdy konie wpadły w zakręt, na skutek czego Herst zachwiał się i omal nie spadł z wąskiego podestu. Gdy wyprostował się, poczuł palenie w boku. Wsunął dłoń pod przedziurawiony kulą płaszcz i poczuł ciepłą wilgoć na palcach.
Nie poddając się panice, obejrzał ścianę kabiny i szybko dostrzegł tkwiący w lakierowanym drewnie kawałek ołowiu. Odetchnął z ulgą. Gdyby nie nagłe szarpnięcie powozem, prawdopodobnie oberwałby w brzuch.
Zaprzęg gnał ciemnymi ulicami, nie bacząc na nielicznych, zapóźnionych przechodniów. Pościg, jeśli został podjęty, był daleko w tyle.
Herst nie zamierzał ryzykować pozostawania w Łowiczu. Gdy powóz zwolnił, truciciel zeskoczył z podwózki. Karoca odjechała w dal, niknąc w mroku rozpościerającym się poza granicami miasta.
Johan, krzywiąc się z bólu, podbiegł do parterowego domostwa i załomotał pięścią w drzwi.
Po chwili oczekiwania został wpuszczony do środka. Wąsaty, siwiejący na skroniach mężczyzna, zarządca tutejszej stajni, nie pytał ani o powód nagłej wizyty, ani też o krew kapiącą spod płaszcza na klepisko. Przyjął zapłatę i od razu zaprowadził przybysza do wierzchowca.
Kwadrans później Johan Herst był już w siodle i gnał przez noc, z dala od traktów i spodziewanej pogoni.– Jak mógł wam zbiec!? – Twarz pani Sobieskiej była purpurowa ze złości. – Ufałam ci, a ty zawiodłaś! – rzuciła oskarżycielsko.
– Musiał mieć wspólników. Prawdopodobnie obserwowali ulice, a może i drogę z zamku – usprawiedliwiła się Charlotta. – Gdy go goniliśmy, znikąd nadjechał powóz. Mężczyzna wskoczył na jego tył i odjechał, nim przyprowadzono nasze konie. Cichoń wciąż szuka zaprzęgu.
W kącikach ust Marii Kazimiery zdenerwowanie wyżłobiło nieładne zmarszczki.
– Zgubiliście powóz – wysyczała. – A przecież, do cholery, to nie igła! – Zapadł zmierzch. Mówiłam, żeby poczekać z ujęciem tego człowieka
do jutra.
Charlotta miała dość tłumaczenia się z nie swoich błędów. Rozumiała jednakże frustrację, jaką musiała odczuwać hetmanowa. Ostatecznie wymknął się im morderca jej dziecka.
– Teraz zniknie i być może już nigdy go nie odnajdę! – Marysieńka wykrzyczała swój gniew prosto w twarz Mesire.
Złapała za karafkę z białym winem i napełniła puchar. Wypiła trunek duszkiem, lecz nawet alkohol nie uspokoił targających nią emocji.
– Dlaczego truciciel znalazł się w Łowiczu? – zapytała, skupiwszy wzrok na dnie pustego kielicha, jakby tam kryła się odpowiedź. – Z całą pewnością nie przez przypadek stało się to teraz, gdy Jan i ja gościmy na zamku. – Sobieska zagryzła dolną wargę. – Ktoś pragnął dokończyć to, co nie wyszło mu pół roku temu w Warszawie – orzekła, wznosząc rozgorączkowane spojrzenie na Charlottę. – Zamierzali nas zamordować.
Charlotta również o tym pomyślała, jednak kolejne słowa wypowiedziane przez Marysieńkę wprawiły ją w osłupienie.
– To był ktoś z zamku. – Hetmanowa potoczyła wzrokiem po komnacie, jakby spodziewała się zobaczyć przyczajonych po kątach skrytobójców. –Otaczają mnie zdrajcy i fałszywcy – wyszeptała.
– Chyba nie sądzisz, że mordercę wynajął ktoś z naszej partii? – Mesire nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały podejrzenia Marysieńki. Sama bez trudu widziała racjonalniejsze wytłumaczenie dla obecności zabójcy w Łowiczu: – Truciciel mógł być na usługach Paców, Olszowskiego, królowej lub Korybuta.
– To był ktoś od nas. Ktoś, kogo nigdy bym nie podejrzewała – z uporem powtórzyła oskarżenie Maria Kazimiera. – Sama powiedziałaś, że truciciel został ostrzeżony. Zastanów się, kto prócz ciebie i Cichonia wiedział o planowanym aresztowaniu.
Charlotta zmartwiała, pojmując, do czego zmierza Marysieńka.
– Chyba nie podejrzewasz Morsztyna i Prażmowskiego? Wybacz, ale to absurd. Żaden nie miał powodu, aby robić coś takiego – stwierdziła trzeźwo.
Pani Sobieska potrząsnęła gniewnie głową.
– Morsztyna nie podejrzewam, to szczery przyjaciel, ale Prażmowski, on gotów jest posunąć się do wszystkiego. – Znów napełniła puchar winem. – Od początku czułam, że to prymas stał za tamtym zamachem na Korybuta – rzekła.
– Rozmawiałam z nim i wydał się zaskoczony tym podejrzeniem – przypomniała Charlotta.
Marysieńka wykrzywiła usta w nieładnym grymasie.
– Ten sukinsyn jest lepszym aktorem niż księdzem.
– Ale czemu miałby chcieć zabić Jana czy ciebie? – Mesire próbowała postawić tamę temu szaleństwu.
– Nie wiem i nie obchodzi mnie to – wycedziła nienawistnie pani Sobieska.
– Musi być inne wytłumaczenie.– Wytłumaczenie? – W oczach Marysieńki błysnęła podejrzliwość. – Bronisz go?
Charlotta wyprostowała się pod oskarżycielskim wzrokiem swej patronki. – Nie bronię, ale próbuję zrozumieć motywy, którymi miałby się
kierować. Byliście i jesteście najbliższymi sojusznikami. Jan zapewnia naszemu stronnictwu siłę wojska koronnego, zaś Prażmowski moc wynikającą z władzy prymasa i bogactw Kościoła. W twoim podejrzeniu nie ma sensu. Czemu miałby chcieć śmierci twego męża czy twojej?
– Z zawiści – sarknęła Marysieńka. – Prażmowski zazdrości Janowi zwycięstw wojennych i nie może znieść, że z każdym sukcesem mojego męża staje się mniej ważny od niego. Ten człowiek zawsze musi być pierwszy, ponad innymi.
Z tym, że Prażmowski jest pełen pychy, trudno było dyskutować, ale i tak Charlotta nie wierzyła, aby to ekscelencja zlecił otrucie hetmana i przyczynił się do choroby Marysieńki i utraty przez nią dziecka. To byłoby szkodliwe i głupie, a cokolwiek by mówić o księdzu prymasie, głupcem nie był. Jeszcze mniej chciało się jej wierzyć w winę kardynała de Bonziego, który wynajął człowieka z blizną. Jakąż korzyść miałaby Francja w usunięciu Sobieskiego? Odpowiedź była prosta. Żadnej.
A jednak milczała, wystarczyło bowiem spojrzeć w twarz Marysieńki, by zrozumieć, jak daleka była hetmanowa od rozsądnego pojmowania faktów. Złe emocje, żądza zemsty i skrywana przez lata niechęć do Prażmowskiego wylały się z ust Sobieskiej niczym lawa z krateru Wezuwiusza. Stanąć jej teraz na drodze znaczyło podzielić los starożytnych Pompei.
– To musiał być prymas – zaskrzeczała Maria Kazimiera. – Gdy ja i Morsztyn poszukiwaliśmy mordercy w całej Rzeczypospolitej, on chował go u siebie w domu. Tam, gdzie nikt z nas nie myślał go znaleźć. – Zmrużyła oczy złowrogo. – Szykował się dokończyć to, co nie udało mu siępoprzednim razem.
Charlotta przezornie milczała.
– Wspomniałaś, że zostawił w pokoju kuferek z truciznami – podjęła Marysieńka, marszcząc czoło z namysłem.
– Owszem, bardzo dobrze zaopatrzony, trzeba przyznać – potwierdziła Mesire.
– A zatem wąż zginie od własnego jadu – wycedziła pani Sobieska przez zęby. – Albowiem kto mieczem wojuje, od miecza musi zginąć.
Johan Herst mknął zaśnieżonym gościńcem. Zimny wicher smagał mu twarz, ziębił wnętrze nosa i podniebienie, wpadał pod płaszcz, dmuchał po rękawach i odmrażał zaciśnięte na wodzach dłonie. Koń pod jeźdźcem chrapał i robił bokami, wyczerpany po wielogodzinnym galopie na mrozie.
Herst przemarznięty do szpiku kości obrócił się w siodle, wypatrując ciemnych sylwetek ludzi mogących podążać jego śladem. Na szczęście na pustych, okrytych bielą polach jedynym świadkiem jego ucieczki były kruki i wrony krążące ze skrzekiem nad ugorami.
Kraina, przez którą przejeżdżał w drodze do Prus Książęcych, była płaska jak stół i pozbawiona większych skupisk drzew. W sąsiedztwie ledwo co widocznego spod śniegu traktu przycupnęły mniejsze i większe wioski zamieszkałe przez Mazurów, ubogą a liczną szlachtę gospodarującą z uporem na tych słabych glebach.
Gościniec – jak to zimą, gdy nie ma roboty w polu – był słabo uczęszczany. Johan od godziny spotkał tylko wóz wiozący słomę, powożony przez szlachcica noszącego szablę u boku, i drugiego szlachetkę, takoż uzbrojonego, który gonił przed sobą dwie wychudłe krowiny.
Obaj mężczyźni wymienili z nim tradycyjne „Pochwalony”, alejednocześnie spoglądali na jego wierzchowca i sakwy niczym wilcy na przydybane w zagajniku jagnię.
Samotna podróż przez te ziemie zawsze wiązała się z ryzykiem. Lud tutejszy, choć szczycił się herbami, znany był z grasanctwa. Całe rodziny szaraków dorabiały na utrzymanie, okradając na drogach kupców, a nawet mordując podróżnych.
Od nagłego wyjazdu z Łowicza minęły dwa dni, podczas których Herst gnał ile sił w nogach wierzchowca, nie żałując ani siebie, ani tym bardziej zwierzęcia. Na skutek tej gonitwy koń dławił się chrapliwie i co rusz gubił rytm biegu.
Niemiec zdawał sobie sprawę, że jeśli nie chce zajechać konia na śmierć, musi dać mu odetchnąć i przenocować w ciepłym miejscu. On sam zresztą także potrzebował odpoczynku pod dachem. Ostatnie noce spędził przy ognisku w lesie, kryjąc się przed spodziewanym pościgiem. Od godzin spędzonych w siodle bolały go plecy i wszystko, co niżej, zaś rozcięty bok dokuczał przy każdym końskim skoku.
Dobrze, że rana nie krwawiła. Herst już pierwszej nocy własnoręcznie ją zaszył, używając igły i nici z owczych jelit, które trzymał w jukach na wypadek odniesienia obrażeń. Opatrzył się z dużą wprawą, a mróz sprzyjał krzepnięciu krwi.
Gdy droga wychyliła się z sosnowego lasku, zobaczył zabudowania karczmy. Nad spadzistym dachem zajazdu snuł się jasny dym, szybko rwany na strzępy przez wicher dmuchający od otwartych pól.
Austeria stała w szczerym polu, oddalona od najbliższych gospodarstw ledwie co rysujących się w szarówce zmierzchu szybko opadającego na ugory.
Johan Herst podjechał bliżej, przypatrując się gospodzie i towarzyszącym jej zabudowaniom: stajence, obórce i chlewikowi. Na podwórzu ze studniąnie było ani ludzi, ani zwierząt, nie licząc kilku sztuk drobiu, które nie wiedzieć czemu nie skryły się jeszcze w kurniku.
Gdy Herst wjechał na podwórze, okazało się, że jest też pies. Burek wylazł z dziury w obórce, by głośnym szczekaniem zawiadomić gospodarzy o zjawieniu się gościa, po czym ziewnął, wywalając jęzor, i schował się w ciepłym od gnojówki otworze.
Szczekanie wywabiło ze stajenki młodzika o jasnej czuprynie i twarzy pokrytej pryszczami.
Herst zsunął się z grzbietu konia i wykrzywił, gdy ból liznął mu zraniony bok.
Wyrostek podbiegł do niego i zgiął się w ukłonie.
– Macie wolne miejsce do spania? – zapytał przybysz.
– A jakże, mamy. Tera na takie mrozy mało kto po gościńcu jeździ – odrzekł chłopak, pocierając brudnym paluchem wyjątkowo dorodną krostę na perkatym nosie. – Spytajcie ojca, jaśnie panie.
– Gdzie go znajdę?
Chłopak zerknął na drzwi karczmy.
– A tamże w środku, gdzie by indziej. Tatulo, jak gości nie ma, wyleguje się na piecu.
Herst zabrał ze sobą dużą skórzaną torbę i przekazał młodzikowi wierzchowca z poleceniem, by dobrze zadbał o wymęczone zwierzę.
Wewnątrz gospody znalazł izbę, dość obszerną i pustą, jeśli nie liczyć leżącego na piecu jegomościa. Oberżysta – tatulo pryszczatego młokosa – chrapał w najlepsze i nawet trzaśnięcie drzwi go nie obudziło. Za to w prostokątnym otworze za ladą wychyliła się kobieca głowa, potem zaś w ślad za nią całkiem pokaźny biust i jeszcze większy zadek opakowany w burą kieckę.
– Jaśko, zbudź się, jaśnie pana w gościnie mamy! – zawołała w stronępieca.
Karczmarz ocknął się i łypnął na podróżnego. Oceniwszy, że szykuje się zarobek, zlazł z pieca, stękając i sapiąc. Poprawił portki opadające pod sporym brzuchem i zbliżył się do gościa.
– Czego waćpanu potrzeba? – zabuczał.
– Jadła i noclegu, najlepiej w osobnej izbie. Macie takową? – zapytał Johan z nikłą nadzieją.
– Tylko ta izba jest – objaśnił oberżysta, drapiąc się po gęstej, siwiejącej brodzie. – Można się położyć przy piecu, bo inszych gości chyba już nie będzie.
Herst skrzywił usta. Liczył na łóżko z siennikiem, ale i tak lepsze to niż odmrażanie sobie tyłka na dworze.
Wręczył właścicielowi monetę i spoczął za ławą blisko pieca, kładąc obok siebie pałasz i torbę podróżną.
Jaśko zerknął na srebro i zawołał:
– Jadźka! Przynieś no dzban piwa dla jaśnie pana, tylko tego lepszego. Nie padła żadna odpowiedź, ale i chyba się jej nie spodziewano. Za to
Herst, głodny jak wilk, miał własne żądania:
– Podajcie, gospodarzu, golonkę albo kapłona, co tam macie przyrządzone, byle szybko.
Oberżysta zmierzył go wodnistymi oczyma z mieszaniną zdumienia i niechęci.
– Przecież post jest, panie, nie uchodzi mięsiwa spożywać – oznajmił. – Na dodatek dziś piątek i człek winien przestrzegać przykazań boskich w dwójnasób.
„Nie boskich, jeno papieskich” – miał ochotę zripostować Herst. Sam jako kalwin z wyznania nie przestrzegał tego typu zakazów, a już szczególnietych zalecanych przez papę rzymskiego. Chrystus nigdzie nie nauczał, by post ograniczać do niejedzenia mięsiwa, a już na pewno nie kazał się głodzić kilka tygodni w roku, w środy i piątki.
Aliści Johan zrezygnował z prób oświecania karczmarza. Prostak i tak nic by nie pojął, a Mazurzy mieli się sami za najzagorzalszych obrońców katolickiej wiary i słynęli, nawet jak na realia Rzeczypospolitej, z obskurantyzmu i nietolerancji wobec innowierców. Parę lat temu właśnie na tych ziemiach doszło do starcia miejscowej szlachty z księciem Bogusławem Radziwiłłem, namiestnikiem w Prusiech elektorskich – też kalwinem – gdy przejeżdżał tędy z orszakiem. I poszło również o post i nienawiść miejscowych do protestantów. Przeto kierując się rozsądkiem, Johan wolał zmilczeć.
– Przynieście chleb i gomółkę sera. Bo chyba ser macie? – zapytał cierpko.
– Ser w post jeść też grzech – upomniał go gospodarz. – Przyniosę wam, panie, zsiadłego mleka.
Herst czuł się słabo, bolała go rana, plecy i zadek. Był przemarznięty i rozdrażniony. Nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać połajanek z ust jakiegoś kmiota.
– Co wy, klecha czy karczmarz? – warknął niezadowolony. – U nas w Prusiech ser jadać na post to zwykła rzecz, i nijakiego grzechu w tym nie ma. – Herst miał nadzieję, że takie wytłumaczenie wystarczy.
Wodniste oczy oberżysty się zmrużyły.
– A… znaczy się jaśnie wielmożny pan Niemiec. Skoro tak, to przyniosę sera, choć nasz ksiądz pleban by tego nie pochwalił.
Herst chciał już rzec, gdzie ma zdanie plebana, ale zaburczało mu w brzuchu i zrezygnował z przeciągania jałowego dyskursu.
Karczmarz podreptał na zaplecze, za to w jego miejsce pojawiła sięwołana wcześniej Jadźka z dzbanem piwa.
Podróżny mimowolnie rzucił spojrzeniem na biust wymykający się spod opiętego kaftanika, gdy karczmarka postawiła naczynie na ławie. Szybko jednak skupił wzrok na dzbanie, mając w pamięci, do jakich kłopotów doprowadziło go wodzenie oczyma za obcą niewiastą.
Wciąż nie potrafił darować sobie wpadki z Łowicza – przez nieostrożność, głupotę, a najbardziej chuć został ranny i omal nie stracił życia. Najbardziej żal mu było ksiąg i fiolek, które zmuszony był zostawić, umykając w pośpiechu. Pocieszał się jeno, że w Prusiech miał dobrze zaopatrzoną pracownię z apteką, gdzie szybko wydestyluje nowe trucizny.
Piwo miało nieco cierpki smak, ale za to było gęste od drożdży, dzięki czemu Johan zaspokoił pierwszy głód, nim na stół wjechał drewniany talerz z dużą gomółką sera, chlebem, ogórkami kiszonymi i trzema jajami, jak okazało się po rozbiciu skorupki, ugotowanymi na twardo.
Zabrał się do posiłku. Odkrawał własnym nożem kawałeczki sera i chleba. Posilając się, rozmyślał nad dalszym postępowaniem. Nie wiedział, kto na niego zapolował. Z pewnością miało to jednak związek z wykonywaną przez niego profesją. Ostatecznie wykonał pomyślnie blisko setkę zleceń, co w oczywisty sposób musiało przekładać się na liczbę nieprzyjaznych mu ludzi.
Johan Herst uznał, że za pechowym incydentem w Łowiczu stał któryś z gości prymasa. To pozwalało zdecydowanie zawęzić krąg podejrzanych do państwa Sobieskich. Niefortunna sprawa z hetmanem i jego żoną ciążyła na reputacji i sumieniu Hersta. Stanowiła rysę na jego nieskazitelnej karierze truciciela i zawodowego zabójcy.
A także, cmoknął z niesmakiem, pozostawiła w nim drażniące poczucie niedokończonego dzieła, a nawet rodzaj poczucia winy.
Owszem, zdarzało się mu już wcześniej usuwać – sformułowanie towydawało się Johanowi najodpowiedniejsze – niewiasty, jeśli tylko stanowiły przeszkodę w osiągnięciu celu lub same były przedmiotem zlecenia. Ale dzieci to coś innego. Sam miał trzech chłopczyków i trzy śliczne dziewczynki mieszkające z matką w Królewcu. Nigdy nie skrzywdziłby celowo dziecka.
To było wyłącznie fatalne zrządzenie losu.
Niestety takie błędy zdarzają się każdemu, nawet najbardziej uzdolnionemu artyście – za takiego bowiem wirtuoza zbrodni miał się Johan Herst.
Przyjmował to potknięcie z pokorą, albowiem mylić się jest rzeczą ludzką, a Boską wybaczać.
Z rozmyślań wyrwał go okrzyk dobiegający z dworu i błysk pochodni, który liznął świńską błonę rozpiętą w oknach w miejsce drogich szyb.
Herst się zaniepokoił. Przysunął bliżej siebie skórzaną torbę, gdzie trzymał dwie krócice, mniejsze i poręczniejsze od zwykłych pistoletów, wykonane we Frankfurcie na indywidualne zamówienie. Pałasz, prostszy i krótszy od szabli, pozostał pod ręką, starczyło opuścić dłoń, by ta natrafiła na rękojeść.
Skrzypnęły otwierane drzwi. Herst zerknął znad talerza w stronę trzech szlachciców – z przytupem wdarli się do izby, wpuszczając zimne powietrze, które spłoszyło na chwilę płomyczki kaganków.
– Pochwalony – zagaił jeden z ichmościów, najwyższy i najszerszy w ramionach, choć i pozostałym nic nie brakowało w posturze. Na grzbietach mieli płaszcze z zajęczymi kołnierzami, a na głowach futrzane czapy – wszystko zbyt dobre jak na miejscowych. Ich buty o barwnych, marszczonych cholewach były nieco podniszczone, ale i tak żaden byle hołysz nie mógłby sobie pozwolić na podobne.
– Pochwalony – odrzekł Herst przyjaźnie, choć oblicza nowo przybyłych gości wcale nie przypadły mu do gustu. Ich zacięte twarze i złość w oczachnijak przystawały do ludzi, którzy wstąpili do karczmy, aby na wieczór umoczyć wąsy w przednim piwie.
Szable u boku i pistolety uwieszone na hakach u pasa podpowiadały Herstowi, że całej tej trójcy daleko jest od trudzenia się w polu wzorem uczciwych pobratymców. I właśnie te pistolety wzmogły u niego czujność. Kto bowiem odwiedza oberżę, dźwigając u bioder żelastwo z lufą długą na łokieć i ważące siedem funtów, ryzykując, że w trakcie siadania wbije mu się w jajca albo i gorzej, wypali, czyniąc szkody nie do naprawienia?
Ichmościowie usiedli przy drzwiach, co jeszcze mniej mu się spodobało. Łypali przy tym spode łbów w jego stronę, coś do siebie szeptając.
Jaśko znał mężczyzn i zwracał się do nich familiarnie. Johan dosłyszał przeto, że szlachetkowie to sąsiedzi karczmy i stali w niej bywalcy, a nosili popularne na polskich ziemiach imiona: Rysiek, Zbycho i Mietek.
Panowie bracia zamówili po kuflu piwa na głowę, wymienili z karczmarzem kilka zdań, jak to ciężko i biednie, po czym wrócili do zerkania na samotnego gościa, niczym wrony, co upatrzyły sobie tłusty kąsek.
Herst stracił apetyt, zgarbił się nad talerzem i czekał.
Dużo czasu nie upłynęło, nim rozległ się szurgot przesuwanej ławy i ichmościowie się podnieśli. Podeszli do Hersta, wspierając dłonie na rękojeściach szabel. Stanęli w trzech, ramię przy ramieniu, uniemożliwiając mu ucieczkę.
Johan uniósł wzrok, jakby zdziwiony pojawieniem się mężczyzn przy jego stole. Nóż trzymał oparty o brzeg talerza, drugą dłoń zsunął na krawędź blatu.
– Eeee, odradzam – powstrzymał go Mietek, szlachcic z garbatym nosem, tykając sztychem szabli jego ramienia. – Rzuć nóż i trzymaj rączki na widoku.– Inaczej ktoś ci je obetnie – dodał ochoczo Rysiek, który byłby najprzystojniejszy z kamratów, gdyby nie brak przednich zębów.
– Post jest, a ty ser żresz – wtrącił trzeci, Zbycho, szeroki w ramionach i brzuchaty niczym baba w ciąży. – Nieładnie tak. Grzech to okrutny, jak gada nasz pleban.
– Jestem Niemcem, tłumaczyłem gospodarzowi, że u nas ser na post dopuszczony.
Rysiek wykrzywił twarz i strzyknął śliną na klepisko.
– A u nas nie. Zatem musisz, panie Niemiec, pokutę odczynić. Znaczy się zadośćuczynienie wypłacić – doprecyzował szlachetka.
– Ile tego zadośćuczynienia?
– A ile masz? – parsknął Mietek. – Niech będzie wszystko, co jest w tej torbie i co nosisz na sobie.
– I kuń – wtrącił Zbycho. – O kuniu nie zapomnijcie.
– Nie zapomnimy – zapewnił kompana Mietek. – No więc, jak to będzie, panie Niemiec? – Szlachcic uśmiechnął się złośliwie pod wąsem i wychylił ku Herstowi. – Poddasz się pokucie?
W tym momencie nóż trzymany przez Johana wyciął mu pod brodą drugi, krwawy uśmiech. Na blat chlusnęła krew.
Nim raniony szlachciura zwalił się łbem na blat, Herst się poderwał i wywrócił stół, odgradzając od siebie zaskoczonych Mazurów. Chwycił za krócicę schowaną w torbie i wypalił z niej w rozdziawioną gębę brzuchacza. Ostatni ze zbójów, ten szczerbaty, skoczył na niego z obnażoną szablą, wyjąc wściekle. Herst chwycił pałasz, odbił cios i rozłupał napastnikowi twarz od czoła po usta. Tamten zwalił się na klepisko, podrygując nogami.
Po izbie rozniósł się odór gówna i moczu, towarzyszący śmierci.
Herst przeklął swój pech. Wieść o takiej jatce z pewnością szybko się rozniesie po okolicy, chyba że… usunie świadków. Karczmarza, jego żonęi syna. Nie chciał krzywdzić niewinnych, ale niestety nie miał wyboru.
– Gospodarzu, widzieliście sami, to nie ja zacząłem tę zwadę – zwrócił się do Jaśka kryjącego się za ladą.
W tym samym momencie zamarł na widok wymierzonego weń garłacza. – Co wy czynicie? – tyle zdołał rzec, nim oberżysta nacisnął spust.
Siekana stal, metalowe opiłki i gwoździe trafiły Johana w pierś i brzuch, tnąc, rozrywając i dziurawiąc go na sito. Co dziwne, niemal nie poczuł bólu, nawet gdy uderzył z impetem plecami o klepisko.
To był koniec, niespodziewany i głupi. Niegodny kogoś takiego jak on. Mistrza w swojej profesji i prawdziwego artysty. Brakło mu oddechu, rzęził i czuł w gardle smak krwi. Umierał.
Wciąż jednak słyszał i widział.
Brodatą gębę karczmarza, która się nad nim pochyliła. Wodniste, pozbawione współczucia oczy. Takie same, jakie co ranek widywał w lustrze przy goleniu.
Szorstka dłoń wsunęła mu się pod płaszcz i zabrała trzos.
– Człowiek zawsze musi robić wszystko samemu, kurwa jego mać – głos Jaśka brzęczał rozdrażnieniem. – Synek, zobacz no, czy któryś z tych durniów jeszcze żyje – zwrócił się do swej pryszczatej latorośli. – Jeśli dychają, weź siekierkę i dobij.
– Jak tatulo każe! – zawołał młodzik ochoczo. Po chwili rozległo się paskudne łupnięcie.
– Jadźka, wyłaź, już po wszystkim! – krzyknął oberżysta.
– Olaboga, znów to samo. Ile razy ci mówiłam, żebyś te sprawy załatwiał na zewnątrz? Tyle tu juchy jak przy szlachtowaniu świni! – rozdarła się niewiasta z pretensją.
– Posypie się klepisko słomą, jak zwykle – burknął karczmarz. – A teraz zawrzyj jadaczkę, kobieto, i przynieś ług i wodę. Dobrze zarobiliśmy i niemusimy się z nikim dzielić. Kupię ci sukienkę na odpuście.
Baba coś tam jeszcze gderała, ale Herst już nie dosłyszał. Szum w uszach zagłuszył wszystko inne poza biciem serca, które wciąż walczyło szaleńczo z upływem krwi.
Pociemniało mu w oczach i gdzieś w oddali pośród ciemności ujrzał światło. Ciepłe i zachęcające, aby podążył w jego stronę.
Nie czuł lęku, był spokojny. Wierzył bowiem, że Johan Herst, syn stolarza z Rastenburga, mistrz w swym fachu, już dawno temu, u zarania świata, został zapisany wśród tych, którzy dostąpią zbawienia.
Wystarczyło zrobić krok, aby się o tym przekonać.ROZDZIAŁ VI
Tajemnice
Luty A.D. 1673
Dzień był słoneczny i mroźny. W sam raz na kulig czy odwiedzenie ślizgawki. Staw w ogrodzie prymasowskim zamarzł jeszcze w grudniu i od czasu do czasu szacowni goście używali go, by pojeździć na łyżwach.
– Straciłaś ochotę na Sieniawskiego? – zapytała Marysieńka, kończąc ubierać się do wyjścia na dwór.
Charlotta oderwała oczy od bieli za szybą.
– Skarżył się?
– Coś wspominał. Ponoć stałaś się chłodna dla niego jak pogoda na zewnątrz. Do tej pory mu nie odmawiałaś. Co się stało?
– Może zmądrzałam – rzuciła Mesire, obserwując szykującą się Marię Kazimierę. W krótkim futerku z norek prezentowała się pięknie.
Hetmanowa wlepiła w nią baczne spojrzenie.
– Masz godzinę, nim wrócimy – poinformowała Charlottę, nakładając rękawiczki i czapkę. – I nie daj się przyłapać – rzuciła na odchodnym.Pięć minut potem pani Sobieska pojawiła się na tarasie w towarzystwie męża, Sieniawskiego, Morsztyna, Wielopolskiego i księdza prymasa. Drugą niewiastą w tym towarzystwie była Teofila, wyciągnięta przez wujenkę na siłę z alkowy.
Młoda kniahini, od kiedy dowiedziała się o śmierci ukochanego, niemal nie opuszczała swych komnat – wychodziła tylko, by udać się do kościoła w Łowiczu.
Rozweselona gromada ruszyła w kierunku stawu, na którym słudzy z miotłami kończyli usuwać śnieg, przy okazji sprawdzając, czy lód utrzyma ciężar bawiących się magnatów.
Charlotta cofnęła się od okna i opuściła komnatę. Przemknęła opustoszałym korytarzem pod drzwi samotni Teofili. Rozejrzała się na boki i wślizgnęła do środka. Zasłony w oknach były odsunięte, do alkowy wpadał zimny blask dnia. Mesire przemknęła wzrokiem od niezasłanego łoża po dogasający ogień w kominku. Zbliżyła się do stolika, wzięła stamtąd Biblię i przekartkowała ją. Nic nie odkrywszy, podeszła do sekretarzyka. By otworzyć mebel, użyła klucza otrzymanego od Marysieńki. Z wprawą przetrząsnęła szuflady, przegródki i skrytki, lecz znów nie znalazła nic interesującego. Potem zajrzała pod materac, sprawdziła poszewki, zerknęła pod dywan i przetrząsnęła kredens, wszystko to z równie niesatysfakcjonującym skutkiem.
Przeszukanie alkowy zajęło jej niemal pół godziny. Wyjrzała ostrożnie przez okno, lecz z komnaty kniahini nie było widać ślizgawki.
Uznała, że ma dość czasu, aby rozejrzeć się jeszcze w garderobie połączonej z umywalnią. Sprawnie przepatrzyła szafę i kufry. Teofila zdawała się nudną i przeciętną panną, pozbawioną sekretów, o jakie podejrzewała ją pani Sobieska.
Charlotta nabrała przekonania, że nie odkryje już nic interesującego.Wyprostowała obolały krzyż i zagryzła wargę. Zamknęła pudełko na rękawiczki i wtedy usłyszała, że ktoś wszedł do alkowy.
Wyjrzała przez szparę w uchylonych drzwiach garderoby. To była pokojówka, która nucąc wesołą melodię, przystąpiła do słania łoża. Zegar tymczasem bezlitośnie odmierzał czas pozostały do powrotu Teofili ze ślizgawki.
Służąca zasłała łoże, a potem, co za pech, niespodziewanie skierowała się do garderoby.
Charlotta wymknęła się do umywalni, osobnego pomieszczenia z wanną i oknem. Ukryła się za przenośnym żelaznym piecykiem i przywarła łopatkami do ścianki odgradzającej gotowalnię.
Służka, nucąc tę samą melodię, zaczęła przeglądać stroje Teofili. Przykładała je do siebie i patrząc w zwierciadło, marzyła zapewne, aby mieć choć jedną z tych kosztownych sukien.
W tym samym czasie Charlotta pragnęła tylko wydostać się z tego miejsca, nim wróci kniahini. W desperacji zaczęła rozważać wymknięcie się przez okienko umywalni. Trudność tego przedsięwzięcia polegała na braku balkonu po drugiej stronie, a także płytkim, zlodowaciałym gzymsie – jedynej drodze prowadzącej na taras sąsiedniej komnaty.
Nim zdecydowała się poczynić ten desperacki krok, do alkowy wkroczyła kolejna osoba. Przez jedną straszną chwilę Mesire była przekonana, że to Teofila wróciła już z dworu.
Rozległ się męski głos kamerdynera. Pokojówka w panice odłożyła suknię i wybiegła z przebieralni.
Charlotta z ulgą słuchała, jak mężczyzna ruga służącą i każe jej iść ze sobą do kuchni.
Usłyszała trzaśnięcie drzwiami.
Otarła zroszone potem czoło i wydostała się zza piecyka, zawadzającprzy tym o jego uchylone drzwiczki. Zaklęła, gdy metalowa krawędź przejechała po jej łydce. Mesire roztarła bolesne zadrapanie. Schylona, bezwiednie zajrzała do wnętrza piecyka i zastygła na widok papieru wystającego z popiołów. Wyciągnęła zmiętą, na wpół spaloną kartkę. Otrzepała ją z sadzy i przeczytała kilkanaście urwanych przez ogień zdań.
Ukryła list w kieszonce i wróciła do alkowy. Ostrożnie wysunęła głowę na korytarz. Był pusty. Wymknęła się z komnat Teofili i udała się do samotni Marysieńki.
Pani Sobieska wróciła z dworu kwadrans później.
– Odkryłaś coś? – zapytała, ledwie przekroczywszy próg.
Charlotta wręczyła jej nadpalony list.
Maria Kazimiera przeczytała zachowany fragment korespondencji, po czym odłożyła kartę na blat stolika. Tego się w duchu obawiała. Witold żył i co gorsza, zdołał się skontaktować z ukochaną. Dlatego wyczuwała u dziewczyny skrywaną wrogość i fałsz wymierzone w kochaną dotychczas wujenkę.
Dziewczyna zapewne dowiedziała się już, że była karmiona kłamstwami. Pani hetmanowa dłuższą chwilę milczała zasępiona.
– On żyje. Nie utonął na bagnach, jak wszyscy założyli. – Marysieńka potrząsnęła listem. – To może zniszczyć wszystkie nasze plany.
– Jesteś pewna, że napisał to teraz, a nie wiele miesięcy temu? – upewniła się Charlotta.
– Jest tu mowa o kuligu, który planujemy w tę sobotę – odparła hetmanowa. Opuściła ramiona, jakby przygniótł je niewidzialny ciężar. – To oczywiste, że Teofila planuje ucieczkę.
– Oszalała? – zdumiała się Mesire.
– Między wielką miłością a szaleństwem jest tylko cienka granica – stwierdziła Marysieńka refleksyjnie. – Młodość bywa ślepa, ciężko jejdostrzec konsekwencje kryjące się za dokonywanym wyborem.
– Dlatego jest też taka cudownie nieprzewidywalna.
– O tak. Kłopot w tym, że najpiękniejsze marzenia zwykle rozbijają się na rafach życia. Czyż nie?
Charlotta milczała. Obie znały odpowiedź.
– Czy Jan wie? – zapytała po chwili.
Maria Kazimiera pokiwała głową.
– Zapewniłam go, że wszystko mam pod kontrolą. Strach myśleć, co mógłby uczynić w gniewie. Pewnie zamknąłby Teofilę pod strażą i siłą dowiózł na ślub z kniaziem Dymitrem. To dopiero byłaby ponura uroczystość i wstyd na całą Rzeczpospolitą.
– A młodzieniec nie da się przekupić lub zastraszyć?
– Nic z tych rzeczy. Kocha ją szczerze i jest gotów na wszystko.
Zapadła cisza.
Charlotta wiedziała, że Maria Kazimiera zmaga się z trudnym wyborem. Czekała, milcząc. A gdy w końcu pani Sobieska podjęła decyzję, nie kwestionowała jej.
Po prostu skinęła głową.
Dzień był mroźny i jasny, na białym niebie próżno było szukać chmur. Promienie słońca iskrzyły się na soplach zwisających z drzew, a blask odbijający się od zasp oślepiał. Las był cichy, jedynie konie czasem potrząsały łbami i parskały, dając w ten sposób znać, że mają już dość tego wystawania na chłodzie.
Witold także przemarzł na kość mimo ciepłych butów, podbitej futrem delii i bobrowej czapy. Już od świtu czekał na skraju lasu na pojawienie się prymasowskiej kawalkady.Z trudem poruszył palcami w rękawicach, a potem w butach. Po kilku godzinach spędzonych na chłodzie prawie nie czuł dłoni i stóp. Ale i tak nie mógł narzekać.
Gdy zbiegł z aresztu w Nieświeżu, miał na sobie jeno koszulę, portki i buty. Szczęście, że wraz z koniem udało mu się zwinąć ze stajni dziurawą kapotę czeladnego wiszącą na kołku przy żłobie z owsem.
Potem uciekał, tropiony przez nagonkę z psami niczym zbiegły chłop czy jaki przestępca. Nie mając wyjścia, umknął na moczary, gdzie stracił konia i spędził na listopadowym chłodzie trzy dni o pustym żołądku.
Dwa razy omal nie wciągnęło go bagno, ale w końcu resztką sił wyszedł z mokradeł nad Niemnem, gdzie znalazł pomoc u flisów trudniących się spławem drewna i potażu przed nadciągającą zimą.
Ludzie ci, częstokroć sami na bakier z prawem, udzielili mu schronienia, nie pytając, skąd przybył ani dokąd zdąża. Fortuna musiała mu sprzyjać – akurat jeden z flisów złamał kulasa i brakło człowieka do załogi. Szyper przyjął go do pracy, jako wynagrodzenie oferując kożuch na grzbiet i wyżywienie.
Trzy tygodnie później Witold wysiadł na brzeg za Kownem, kilkadziesiąt mil od Nieświeża i ścigających go sług księżnej Katarzyny.
Do majątku rodzinnego dotarł po dwóch dniach pieszej wędrówki. Szedł leśnymi duktami, z dala od głównego traktu, wiosek i karczm, gdzie mogli czyhać nań słudzy księżnej Radziwiłłowej, matki Teofili.
Brat z żoną przyjęli go chłodno, nieradzi dzielić się ojcowizną, jako że wedle woli ich rodziciela, zmarłego kilka lat wcześniej, Witold miał dostać pół wsi i kawał lasu nad Niemnem, gdy tylko zechce wrócić z pańskiej służby i zająć się gospodarką. A on ani nie chciał, ani nie mógł spełnić tych ojcowskich nadziei. Brat i bratowa nie ukrywali radości, gdy Witold, bez targowania się o każdy grosz, zgodził się na spłatę swej części spadkuw gotowiźnie. Wkrótce wyposażony w ciepłe ubranie, wierzchowca i ciężką sakiewkę przekroczył puszczańską granicę dzielącą Litwę od Prus Książęcych.
Choć serce ciągnęło go do ukochanej, wpierw zajechał do Królewca, gdzie zdeponował w domu kupieckim należącą do matki biżuterię, która przypadła mu w ramach spłaty. Grosz w srebrze wziął ze sobą w dalszą podróż, jako że do Łowicza droga była daleka i żmudna, zwłaszcza gdy trzaskały mrozy i hulały zawieje.
Przez ziemie elektorskie przejechał sprawnie – z zimy jest ten pożytek, że gościńce w ten czas zamarzają na kamień, co czyni je łatwymi do przebycia. Zaznaczyć też należy, że miasteczka pruskie schludniejsze bywają niż litewskie. Na drogach porządek jest i prawo, a jak już jakiś zbój się trafi, to zwykle szybko kończy na szubienicy. Taki to już niemiecki ład. Podróżny zawsze znajdzie przy trakcie gościnną karczmę, a w niej ogień i sute jadło za przystępną cenę, byleby tylko nie łamał surowego elektorskiego prawa i nie namawiał ludzi pruskich do powrotu pod władzę Rzeczypospolitej.
Na politykę w głowie i sercu Witolda nie było miejsca, przeto szparko i bez przygód pokonał elektorskie włości i przekroczył polską granicę.
Przez Wisłę przeprawił się już po grubym lodzie i gnając zaśnieżonymi gościńcami, nie żałując siebie ani konia, dotarł do Łowicza.
Przez kilka dni czatował przy bramie zamku, obserwując, kto ze służby opuszcza twierdzę na noc i wraca do miasta. Upatrzył sobie niestarą niewiastę, która co wieczór dreptała do zrujnowanego domku w zachodniej części Łowicza. W przeciwieństwie do zamożnego centrum miasta poboczne kwartały ulic wciąż nie mogły się podnieść po pożarze. Wiele wypalonych placów i posesji nadal czekało na odbudowę. Inne, jak domostwo owej kobiety, wyremontowano w pośpiechu, klecąc drewno z gruzem, przez co budynki prezentowały się biednie i krzywo. Ludziom nie starczyło czasu,grosza, a czasem i zdrowia, aby stanąć na nogi po utracie w ogniu całego dorobku życia.
Jak się okazało, kobieta miała szóstkę małych dzieci i męża, który leżał obłożnie chory w łóżku. Brakowało im wszystkiego – butów, kapot, drewna na opał, nawet jedzenia, aby nakarmić wszystkich domowników.
Witold ofiarował jej trochę grosza i obiecał znacznie więcej, jeśli przemyci do zamku list, który napisał do Teofili. Praczka wahała się, ale krótko – głód i troska o dziatwę przeważyły nad strachem.
Tym oto sposobem udało mu się nawiązać kontakt z ukochaną, a służąca, obdarowana sowicie przez kniahinię, stała się posłańcem, przez którego wymieniali liściki.
Ogier chrapnął i strzygnął uszami ostrzegawczo. Witold zamarł, nasłuchując. Po chwili i jemu udało się dosłyszeć dzwonki i nawoływania kuligu. Serce skoczyło mu żwawiej w piersi, a krew uderzyła do czerwonej od mrozu twarzy.
Przywarł za rozłożystym świerkiem i zaspą śniegu, wypatrując z utęsknieniem ukochanej, jej anielskiego lica i smukłej sylwetki.
Za lasem na rozdrożu stała karczma – duża, ze spadzistym dachem i obszernym dziedzińcem. Obok przycupnęły okryte czapami śniegu ziemianki i szopy gospodarcze, stajnie, kurnik i obórka dla bydląt.
Z zaplecza karczmy na ogród i sad wychodziły dwa wyjścia, jedno od kuchni, drugie z głównej sali do wychodka przy gnojniku. Tam miał się spotkać z Teofilą.
Klacz parsknęła, gdy na nieodległych rozstajach czeladź towarzysząca kuligowi torowała państwu drogę na plac przez karczmą.
Witold odgarnął dłonią obsypane bielą gałązki świerka, obserwując, jak sanie rozsypały się po obszernym podjeździe przy akompaniamencie nawoływań woźniców i strzelaniu z batów.Dostrzegł panią Sobieską całą w sobolach i hetmana obejmującego żonę. Teofila podróżowała w następnych saniach. Otulona futrem, w srebrzystym kołpaczku wydała się mu najcudowniejszą istotą na świecie. W przejażdżce towarzyszył jej jakiś mężczyzna, zszedł pierwszy i dość poufale chwycił Teofilę za kibić, aby pomóc jej stanąć na ubitym śniegu.
Witoldem zatrzęsło z zazdrości.
Zagryzł usta, zacisnął pięści w rękawicach. Czekał, aż paniątka i obskakujący ich dworzanie znikną pod dachem zajazdu. Służba została przy koniach i zaprzęgach, grzejąc się, jak kto mógł, to gorzałką, to miodem, lub zwyczajnie przeskakując z nogi na nogę.
Witold liczył, że wtopi się w tę gromadę. Powstał z kucek i wrócił do koni. Powiódł zwierzęta skrajem lasu między zaspami, w stronę zaplecza karczmy. Stajenni i czeladź prymasa nie zwrócili nań uwagi, a nawet jeśli i zwrócili, to nie interesowali się podróżnym. Co innego pies – wyniuchał obcego, ledwie ten zbliżył się do opłotków. Zaczął szczekać, ale bardziej z obowiązku niż na alarm, a potem skrył się w jamie wykopanej obok kurnika.
Witold wprowadził konie w sad, między pochyłe, oblepione plastrami bieli jabłonie, grusze i śliwy, zarzucił wodze na gałąź i czekał. Teraz już nie czuł szczypania mrozu. Miłość grzała go jak piec, serce biło gorączkowo i niecierpliwie, oczy spragnione widoku ukochanej strzelały w kierunku wąskich drzwiczek na tyłach karczmy.
Czekał, lecz im dłużej się nie pojawiała, tym bardziej Witold nabierał złych przeczuć. Wpadł na desperacki pomysł, by wejść do środka i zobaczyć, co też spowodowało zwłokę u panny. Gotów był już popełnić to szaleństwo, gdy drzwiczki się otwarły i wychyliła się z nich Teofila. Nie widział jej twarzy, ale srebrzyste futro i czapka, wzrost i szczupła kibić nie pozostawiały wątpliwości. To była ona, jego ukochana, z którą miał…Coś zatkało mu usta, szarpnęło i pociągnęło głowę w tył, unieruchamiając go z siłą zaciskającego się imadła. Dłoń. Duża i silna, wyrastająca z mocarnego ramienia, które oplotło go ze straszliwą mocą.
Witold próbował się wyszarpnąć, wywinąć niczym piskorz, ale przeszył go ból pod łopatką, tak okrutny, jakby pękło mu serce. Z zakneblowanych ust wypadło stłumione i krwawe rzężenie. Kolana ugięły się pod nim, a potem załamały jak dwa ścięte drzewka.
Upadłszy w zaspę, nie rozumiejąc, co się stało, Witold zwrócił gasnące oczy na zbliżającą się Teofilę. Drapiąc palcami zmarzlinę, spróbował wstać, ale nie potrafił. Z jakiegoś powodu wszędzie była krew, wsiąkała w śnieg, barwiła go i wypełniała.
Ukochana znalazła się tuż przy nim, uklękła i uniosła mu głowę. Mówiła coś, ale nie słyszał poszczególnych słów. Jej twarz niknęła we mgle.
Pragnął powiedzieć, jak bardzo ją kocha i jak jest mu przykro. Słowa cisnęły mu się na nieme usta, gdy uleciało z nich ostatnie tchnienie.
A wraz z nim imię ukochanej.
Mesire wypuściła z rąk bladą twarz młodzieńca, zgarnęła śnieg i oczyściła dłonie z krwi, by nie poplamić srebrzystego futra, pożyczonego bez wiedzy Teofili. Prostując się, spojrzała na Cichonia, zasępionego, cichego niczym śmierć, co przyszła przedwcześnie zabrać w zaświaty człowieczą duszę.
Wciąż trzymał nóż w spuszczonej luźno ręce, czubkiem ostrza skierowany do ziemi, kapiący krwią. Wlepiał wzrok w ciało, milczał i nie patrzył Charlotcie w oczy.
„Akurat to i lepiej”, pomyślała, bo i jej było wstyd i ciężko na sercu. Niemniej czy mieli wyjście? Polecenie Sobieskich było wyraźne:młodzieniec musiał zniknąć z życia kniahini na zawsze.
Spojrzała znów na młodą twarz, w szkliste oczy zdumione tym nagłym atakiem, usta uchylone do wyszeptania ostatni raz imienia ukochanej, plamę czerwieni rozlewającą się spod ciała, z przebitego ostrzem, zakochanego i głupiego serca.
„Coś ty sobie myślał, biedaku? Tacy jak my zawsze muszą przegrać z takimi jak oni”.
Westchnęła, puszczając obłoczek pary z ust, a potem obejrzała się na drzwi karczmy.
Pani Sobieska zatrzymała Teofilę pod jakimś pretekstem, ale dziewczyna w każdej chwili mogła zechcieć uwolnić się od towarzystwa wujenki.
– Ukryj ciało w lesie – przykazała Cichoniowi Charlotta.
Wachmistrz milczał, wytarł nóż o strój Witolda, schował ostrze, a potem podniósł ciężkie zwłoki, wydając ciche stękanie. Nie bacząc na ściekającą krew, zarzucił ciało młodego porucznika na grzbiet wierzchowca. Zwierzę zarżało, wierzgnęło niespokojnie, wyczuwając śmierć, ale Cichoń obłaskawił je, szepcząc i głaszcząc po chrapach. Przymocował sprawnie linką zwłoki do kulbaki i chwilę potem zniknął za drzewami, prowadząc obciążonego ładunkiem ogiera i klacz.
Charlotta uklękła na śniegu i oburącz zasypała nim plamę krwi, aż w miejscu zbrodni utworzyła się czysta, nieskazitelna zaspa.
Wróciła do karczmy. Zanim zamknęła drzwi przed nawiewanym z dworu śniegiem, zerknęła za siebie.
Wszystko było takie jak zwykle, jakby nic się nie stało.Jako i my winowajcom naszym
Marzec A.D. 1673
Piękne to były piersi – pełne, ale nie za duże, jasne, ale nie blade, strome i gładkie, miękkie w dotyku, acz sprężyste, zwieńczone ciemnymi brodawkami niczym wisienki na lukrze świątecznego ciasta. Kniaź Dymitr przełknął ślinę, sycił oczy i doceniał urodę biustu wznoszącego się nad zwiniętą na brzuchu kołdrą.
Posiadaczka tychże zalet, golusieńka jak biblijna Ewa, budziła w kniaziu uczucia już bardziej mieszane, zabarwione chucią, podziwem, ale i lękiem.
I nie szło tu bynajmniej o szczegół, iż Klara Pac, leżąca obecnie w jego łóżku, jest kobietą zamężną – to akurat kniaziowi w niczym przeszkodą nie było, wręcz przeciwnie, odczuwał dreszczyk emocji, mogąc uszczknąć coś z tego, co należało do innego magnata.
Osobną sprawą było, czy kanclerz litewski miał coś przeciw tym nocnym odwiedzinom. Z pana Krzysztofa był zadeklarowany jebaka, co niejednego senatora Rzeczypospolitej zdążył pięknym porożem obdarzyć. Nie szukając daleko, nawet już podczas obecnego sejmu.
A i żonie pan Krzysztof pozwalał na wiele, nie wiedzieć, czy to przez wyrzuty sumienia spowodowane własną rozpustą, czy przez znajomość charakteru i temperamentu Klary. Jaka była prawda, kniaź nie dociekał, bo też mało go to interesowało.
Dymitr przeczuwał za to, że słodka Klara dała mu to i owo, od przodu i od tyłu, na francuską i turecką modłę, nie bez dokładnie zaplanowanej intencji.
I o tę intencję właśnie zamartwiał się kniaź, świadom, że ładny biuścik
i tyłeczek równie łacno prowadzą mężczyznę ku niebu, jako i w przeciwnymkierunku.
Dymitr poprawił się w pościeli, podniósł wyżej pośladki i oparł plecy o poduszkę, czując pieczenie w miejscach, gdzie podrapały go ostre pazurki kanclerzyny. Znali się od wielu lat, lecz ostatnimi czasy nieczęsto miał okazję gościć ją u siebie w alkowie.
„Może to i lepiej, toć skończyłbym przy niej jak Koniecpolski, co wyzionął ducha, gdy dogadzał młodziutkiej żonie”.
Uniósł wzrok i spostrzegł, że Klara przypatruje mu się bacznie.
– Mniemam, że nie tylko amor przywiódł cię do mnie, pani.
Klara przekręciła się w pościeli i podparła głowę na zgiętej ręce. Duże i lśniące oczy kanclerzyny zmrużyły się po kociemu.
Położyła dłoń na ramieniu kniazia i przeciągnęła po nim opuszką palca. – Dawno cię nie odwiedzałam – rzekła w zadumie. – Uznałam, że może
nadto zaniedbaliśmy naszą przyjaźń.
Dymitr uniósł kpiąco kąciki ust.
– Dostałem, co chciałem, i jesteś w tym niezrównana, nie przeczę, ale oboje wiemy, że nie odwiedziłaś mnie bez konkretnego interesu – powiedział i splótł dłonie na wypukle rysującym się brzuszku.
Klara nie odpowiedziała od razu. Usiadła, podkurczyła kolana i objęła je rękami.
– Doszły mnie wieści tak nieprawdopodobne, że nie daję im wiary – zaczęła niby obojętnie, przewiercając Dymitra oczyma na wskroś. – Pogłoski o szykowanym ślubie twoim z Teofilą Zasławską.
Kniaź zamarł, myśli lotem błyskawicy przeskoczyły mu przez głowę. Ktoś wypaplał, z głupoty czy nieostrożności albo gorzej, celowo, za judaszowy grosz.
„Przyszła tu, wiedząc o wszystkim, czy też chce się wywiedzieć?”Popatrzył koso na Pacową.
Niestety ze sprytnego spojrzenia kanclerzyny nie dało się nic wywnioskować.
– To prawda, zaoferowano mi jej rękę – odezwał się po długiej, pełnej napięcia ciszy. Nie było sensu zaprzeczać, skoro plotka już się rozeszła. – Nic nie jest jeszcze przesądzone – dodał zachowawczo.
Klara skinęła głową, co kniaź mógł zinterpretować dwojako: jako wyraz wiary w jego słowa lub wręcz przeciwnie.
– Czy król wie o twych planach?
– Nie mówiliśmy o tym jeszcze, ale to, z kim stanę przy ołtarzu, to wyłącznie moja rzecz – powiedział Dymitr z naciskiem. – Nikt nie będzie narzucał mi swego zdania.
– Och, jestem pewna, że nikomu nie przyjdzie to do głowy – rzekła Klara, oboje wiedzieli, że fałszywie. – Niemniej znajdą się tacy, co nie zrozumieją tego nagłego wybuchu namiętności do siostrzenicy hetmana Sobieskiego, a co gorsza, podejrzewać cię będą, kniaziu, żeś opuścił swego kuzyna i naszą partię, żeś zdradził przyjaciół dla młodego, apetycznego ciałka.
– Nie takie już rzeczy o mnie mówili, jako i o tobie, pani – odparł Dymitr, lekceważąc ironiczny ton kochanki. – Wierz mi lub nie, rzekłem ci prawdę, nic nie jest przesądzone. To możesz przekazać mężowi i jego bratu – dopowiedział kąśliwie.
Kanclerzyna wydęła ustka, a w jej ciemnych oczach fiknęły diabełki.
– Przekażę mu – wymruczała gardłowo. – Żebyś wiedział, kniaziu, opowiem wszystko i ze szczegółami.
Tyner wjechał do miasta od strony Nalewek, zatłoczonym gościńcem,w środku jasnego, mroźnego dnia. Wokół niego bieliły się domki mieszczan i dworki szlachty ukryte pośród ośnieżonych ogrodów i sadów. Przy murach i ogrodzeniach rezydencji kupiły się marne szopy i warsztaty na podobieństwo proszalnych dziadów chylących się do nóg możnego państwa.
Warszawa żyła sejmem i z sejmu się bogaciła, przez kilka tygodni obrad rozrastając się i wypełniając ludem do cna. Przedmieścia, zwykle dość senne, zwłaszcza zimą, tętniły życiem, a już najbardziej targowisko rozłożone przed samym wjazdem do miasta, w miejscu, gdzie kupcy nie musieli płacić podatków do kasy zachłannego magistratu. Wolny jarmark przyciągał, wabił gwarem jak w ulu i nadzieją na miodny zysk, łączył szlachtę, mieszczan i gołotę, zwabiał żebraków i kuglarzy, Żydów i ladacznice niemające glejtu na uprawianie rzemiosła w mieście. Pieniądz krążył z rąk do rąk, handlowano na potęgę i wszystkim. Sprzedawano i kupowano bydło, drób i dziczyznę, wory ze zbożem i korce kaszy, siano dla koni i drewno na opał, a potem ładowano wszelkie dobro na wozy i wywożono za mostek, za rzeczkę, tam gdzie wedle jurysdykcji zaczynała się Warszawa.
Niżej gościńca, wiodącego groblą przez skuty lodem staw, dzieci i panny z kawalerami swawoliły na ślizgawce.
Tyner przedarł się sprawnie – jak tylko pozwalał na to ścisk – przez targ i mostek. Przekroczył wyrwę w wale miejskim, szeroką i zupełnie niestrzeżoną, i dotarł pod Arsenał. Wielki gmach cekhauzu szczerzył się w kierunku miasta paszczami armat.
Porucznik popędził wierzchowca ulicą Długą, słynną z kościołów i karczem, przez którą przewalała się ciżba jak na odpust. Przepuścił na rogu z Miodową wóz z sianem i drugi, załadowany drewnem, minął rozdzwoniony na mszę kościół Pijarów, wciąż będący w rozbudowie, i obejrzał sobie kilkanaście austerii, gospód, wyszynków i domów zajezdnych. Wszystkie te rozmaite przybytki jedno łączyło w dni sejmowe, a mianowicie tłumykotłujące się wewnątrz i na dworze. Brać szlachecka zwaliła się na miasto licznie jako biblijna szarańcza, hałaśliwa, żarłoczna i spragniona gorzałki, miodów i grzańca.
Tysiące butów, kopyt i racic zmieniło ulice w topiel, grząską od błotnistego śniegu, gówna i odpadków wyrzucanych z okolicznych budynków jak popadło.
Konie były wszędzie, wszelkiej maści i szlachetności. Te, co nie znalazły miejsca w stajniach, stały na dworze okryte derkami, żrąc owies z worków doczepionych im pod smętnie zwieszone pyski. Właściciele zwierząt w tymże czasie wysypywali się z karczem albo dopiero tam zaglądali, głośni, zapalczywi i rozpolitykowani, choć trudno bywało po nieskładnym bełkocie wyznać się, jaką to partię wspiera dany orator.
Jeszcze trudniej przychodziło Tynerowi się rozeznać, czy ichmościowie dopiero zaczynali dzionek od kufelka, czy też właśnie kończyli szumną noc. Bogusław musiał trzymać wierzchowca krótko za wodze, gdyż co rusz jakiś przechodzień fikał orła na śliskim gruncie i walił dupskiem o glebę, ku uciesze rżących wesoło kompanów.
Dopiero przy skręcie na zamek udało się porucznikowi wydostać ze ścisku. Ponaglił konika i wjechał na Podwale, jak się okazało tylko po to, by utknąć na kolejnym targowisku.
Tam otoczył go zapach bijący z kuchni rozstawionych na dworze. Oczy Tynera strzelały w kierunku kotłów z bulgoczącą grochówką, kiełbas piekących się na ruszcie, półtusz i wędzonych szynek zwisających suto z paliczków, golonek soczystych, kapusty z mięsem i pierożków oblanych smakowicie tłustymi skwarkami.
Zaburczało mu w brzuchu, a ślinka naciekła do ust. Korciło go, by spróbować tych specjałów, ale się wstrzymał. Tam, dokąd zmierzał, serwowali nie takie delicje.Przebrnął szybko przez tłum i ruszył wzdłuż fosy skutej lodem i brudnej jak kloaka, mimo mrozu tak też woniejącej. Smród zdawał się nie czynić różnicy dwóm jegomościom, którzy spięci ramionami dla podtrzymania równowagi ryczeli jako lwy teutońskie sprośną piosenkę. A droga wszerz i wzdłuż należała jeno do nich.
Tyner zdołał wyminąć zawalidrogów i zatrzymał się u furty wiodącej do Starego Miasta. Wprowadził wierzchowca pod łukowate sklepienie, schylając głowę, by oszczędzić sobie guza.
Przejściem dostał się między dwa pasma murów chroniące Starą Warszawę jeszcze za czasów, gdy była stolicą nie Rzeczypospolitej, lecz Księstwa Mazowieckiego, dzielnicy ostatnich Piastów. Z biegiem lat i rozwojem sztuki artyleryjskiej kamienne fortyfikacje utraciły funkcje obronne i jak każde miejsce w centrum miasta stały się pożądaną parcelą i okazją na zrobienie dobrego interesu. Jaki to był interes, łacno było poznać po skąpo odzianych na przekór zimie niewiastach. Stały wzdłuż muru ustawione jako na procesję, prężąc się w lubieżnych pozach. Korowód rozpustnic ciągnął się aż do baszty i dostawionego do niej budynku, gdzie pod opieką magistratu mieścił się bordel, lub zamtuz, jak kto woli.
Panowie rajcy, choć katolicy i ludzie pobożni, życie znali i wiedzieli, że walczyć z kurestwem i męską chucią nie ma co, bo to jakby toczyć boje z hydrą stugłową – jeden łeb odetniesz, a na jego miejsce pojawi się dziesięć, i to jeszcze zakażonych francą.
Wykoncypowali więc włodarze, że jak człek ma już grzeszyć – co takoż przydarzało się i szanownym członkom magistratu – to niechaj z tegoż grzeszenia przybędzie jakiś grosz i dochód dla miejskiego skarbczyka.
A że bordel jak każdy interes potrzebuje silnej ręki i porządku, opiekę nad przybytkiem służek Wenery oddano warszawskiemu katu, który zajmował domek służbowy po sąsiedzku.Tyner musiał pochwalić mądrość panów rajców, gdyż przy zamtuzach jak Rzeczpospolita długa i szeroka zwykli kręcić się najgorsze łotry i złodziejstwo, a człek podpiwszy za wiele, mógł utracić nie tylko sakiewkę, ale i życie.
Tymczasem kat to kat i żartów z takim nie masz.
O tym, co się dzieje, gdy jaki rzezimieszek połasi się na nie swoje bądź dokona uszczerbku na czyim zdrowiu, świadczył dobitnie wisielec dyndający na szubienicy postawionej obok zamtuza, by każdy, kto odwiedzał przybytek, mógł sobie na spokojnie obejrzeć i przemyśleć, dokąd to wiodą ścieżki nieprawości.
Powiał wiatr, bujając i kręcąc truposzem, płosząc wielką szarą wronę siedzącą na ramieniu nieboszczyka. Ptak trzepnął skrzydłami i zaskrzeczał w kierunku nadjeżdżającego Tynera, ale ani myślał porzucić ucztowania.
Bogusław podjechał pod samo wejście zamtuza, zsunął się z siodła i umocował wodze do koniowiązu. Niemal od razu zjawił się chłopaczek z owsem i derką. Porucznik nie poskąpił mu drobnej monety i przykazał dobrze zadbać o zwierzę.
Przy baszcie pięły się drewniane schody na szczyt muru i chodnik, gdzie dawniej trzymali straż kusznicy, niżej zaś pod stopniami i balustradą kryło się wejście.
Tyner wkroczył do ciemnej, nisko sklepionej sieni i omiótł wzrokiem zadymioną salę. Ludzi było tyle, że palca nie wetkniesz, zwłaszcza przy stołach i kontuarze, a właściwie wielkiej dębowej desce zamienionej na ladę.
Dłuższą chwilę wypatrywał w ciżbie Lazara. Italczyk zwykł spędzać w zamtuzie większość wolnego czasu, to grał w karty, to szachrował w kości, a jak trafił się grosz, to pociupciał w izdebkach ulokowanych na pięterku. Tyner uniósł wzrok na wiodące tam schody. Na stopniach, podciągając wysoko spódnice, siedziało kilka znudzonych kobiet czekających na okazjędo zarobku. Bogusław zerknął na białe uda i głębiej, ale bardziej z ciekawości niźli potrzeby. Wciąż zbyt świeżo miał w pamięci pocałunki i pieszczoty Anny, by łasić się na płatną miłość z byle latawicą.
Jeden z gości chyżo wskoczył na schody i porwał na górę dziwkę, inny zszedł z pięterka dumny niby turecki basza, drapiąc się ostentacyjnie po kroczu, jakby sprawdzał, czy nie zostawił czego na górze. Żaden z mężczyzn nie był Lazarem.
Tyner, używając łokci, zaczął się przepychać do szynkarza. Przy okazji nasłuchał się opinii rodaków o politykach urzędujących na sejmie. A nie były to frazy przyjazne ani nawet grzeczne. Co rusz przy tym i owym nazwisku posła padała rzucona w złości „kurwa” lub cała grubsza wiązanka obmalowująca nadmienionego reprezentanta narodu – że „kutafon, złodziej i malwersant”, a może nawet, albo i raczej na pewno, „sodomita”.
O ile Tyner pamiętał gęby panów posłów, lud niewiele się mylił w ocenie swych przedstawicieli. Choć akurat z tą sodomią to może była przesadna podejrzliwość, bo jeśli kogo już skłócone partie polityczne dymały, to z całą pewnością był to naród w jego wszystkich stanach.
A to nie podchodziło pod sodomię – miarkował sobie Tyner – ale pod zdradę ojczyzny.
W końcu przepchnął się przez rozpolitykowaną ciżbę i dobił do lady. Szynkarz zwijał się jak w ukropie: jedną ręką lał piwo do kufla, drugą
smarował pajdę chleba grubą warstwą smalcu. A czynił to z wielką wprawą. – Szukam kogoś. – Tyner pochylił się nad kontuarem, aby oberżysta
usłyszał słowa pośród gwaru. Smalec zapachniał mu przepysznie i znów zaburczało mu w kiszkach. – Wołają nań Lazar, Italczyk.
Szynkarz zmrużył podejrzliwie oczy. Odstawił na bok kufel i chleb.
– A kto pyta?
Bogusław się zawahał. Nie paliło się mu zdradzać, kim jest, karczmyznajdowały się pod czujnym okiem służb królewskich, i jedno nieopatrzne słowo fatalnym zrządzeniem losu mogło trafić do ucha królowej lub gorzej, do Klary Pac.
– Przyjaciel z wojska – odrzekł wymijająco i położył talara na ladzie. Mężczyzna zerknął na monetę i uśmiechając się kpiąco, odsunął od siebie
srebro.
– Nie wiem, gdzie jest, nie zaglądał tu od kilku dni – zełgał w żywe oczy, nie kryjąc się z tym specjalnie.
Tyner zdusił w sobie gniew, ten bowiem – jak wiadomo – prowadzi do złego. Zabrał pieniądz, obrócił się plecami od szynkarza i jego fałszywego uśmiechu, potoczył wzrokiem po sylwetkach i twarzach chylących się nad trunkami gości. Dotarło do niego, że nie widzi szulerów tnących w karty i kości. Zwykle gracze tłoczyli się przy stołach za przepierzeniem z plecionej trzciny. Teraz odgrodzenia nie było, zniknęły też stoły szulerskie. Przybyło za to wejście, prostokątny otwór bez drzwi osłonięty kotarą. Zaciekawiony ruszył tam i przedostawszy się przez ciżbę, odchylił płachtę umocowaną u framugi na gwoździach.
Salka była mniejsza, przez co wydała się jeszcze bardziej zatłoczona. Publika skupiała się wokół stołów i graczy, Tyner nie mógł więc dostrzec twarzy szulerów. Wszedł do środka, a gdy opuszczał za sobą kotarę, spostrzegł, że szynkarz spogląda w jego stronę. Nie spodobało mu się to zainteresowanie jego osobą.
Postanowił się rozejrzeć i wracać do konia czekającego przed zamtuzem. Niestety nie znalazł przy stole Lazara.
Miał już wyjść, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Porucznik napiął się i powoli obrócił do brzuchatego, wyłysiałego mężczyzny. Popatrzył tamtemu w oczy.
Coś musiało być w jego spojrzeniu złowieszczego, bo mężczyzna cofnąłrękę, jakby dotknął ognia.
– O co chodzi? – zapytał Tyner.
– Nic złego, jeno miejsce się zwolniło, waćpanie. Zaproponować partyjkę chciałem – odrzekł jegomość, odzyskując rezon.
Bogusław zerknął na dłonie rozmówcy. Białe i delikatne, o smukłych palcach, niepasujące do fizis typa, nie dawały wiele pola do domysłów. Szuler i naganiacz wziął go za frajera łatwego do oskubania.
Miał już posłać natręta do diabła, i to grubym słowem, ale rozmyślił się. – Szukam Lazara. Italczyk, niski, żylasty. – W ręku porucznika błysnął
talar. – Znasz?
Naganiacz oblizał wargę, spojrzał Tynerowi w oczy, potem na srebro i znów uniósł wzrok. Pochylił się do Bogusława.
– Jest na pięterku z czarną Jadźką, siedzi już tam ze dwie godziny. Pewnikiem niedługo zejdzie.
Moneta zmieniła właściciela i porucznik wrócił do głównej sali. Tym razem oberżysta zajęty nalewaniem wina do kufla nie raczył okazać mu zainteresowania.
Bogusław podejrzewał, iż Lazar został już ostrzeżony przez gospodarza, że ktoś go szuka, i że ten ktoś wygląda na takiego, że bez żelaza nie podchodź. Na miejscu Italczyka, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, Tyner poszukałby innego sposobu na opuszczenie zamtuza. Choćby wyjściem od zaplecza.
Wykorzystując fakt, że oberżysta obrócił się plecami do sali, Tyner skoczył w przejście wiodące przez składzik obok kuchni na tyły budynku. Za krótką sienią znalazł drzwi, otworzył je i wypadł na niewielkie podwórze z uchyloną bramą.
Tam też znalazł Lazara. Italczyk gramolił się właśnie oknem na gzyms, dupą do obserwującego go z dołu porucznika.Lazar jeszcze go nie spostrzegł. Posłał całusa do izby niczym Romeo żegnający Julię, kucnął na gzymsie, chwycił się go dłońmi i opuścił na wyciągniętych rękach jak długi. Następnie lekko zakołysał ciałem i skoczył bez patrzenia w dół, z wprawą człowieka, dla którego wymykanie się chyłkiem przez okno nie jest pierwszyzną.
Dopiero wówczas zorientował się, że ma kogoś za plecami. Błyskawicznie sięgnął po nóż i zamarł w pół ruchu, wgapiając się w Tynera, jakby ujrzał ducha.
– Na Boga, żyjesz! – Obłapił Bogusława i uścisnął. – Wszyscy myśleli, że zginąłeś. Król wielce był strapiony. Polecił cię odnaleźć, ale po wojnie nastała zawierucha i było to jak szukać igły w stogu siana.
– Król pytał?
– A jakże, pytał i bardzo się martwił. Tylu dobrych ludzi umarło lub poszło w pogańską niewolę.
Tyner poczuł nadzieję, że fortuna będzie mu łaskawa.
– Muszę pomówić z jego wysokością, ale tak, by nikt na zamku się nie dowiedział – rzekł z naciskiem. – Możliwe to?
Lazar zmarszczył brwi i patrzył na porucznika dłuższą chwilę.
– Znów wpakowałeś się w kłopoty?
– Można tak powiedzieć. Jak będzie, pomożesz?
Italczyk cmoknął z namysłem, a potem, ściszając głos, choć przecież byli sami na placu, rzekł:
– Król co kilka dni opuszcza ukradkiem zamek i wtedy można zorganizować spotkanie.
– Dokąd jeździ?
– Jak by to rzec, by nie ubliżyć naszemu panu. – Lazar powtórzył cmoknięcie. – Pamiętasz pokojowego Miłosza?Tyner pamiętał, i owszem. A reszty się domyślał.
– Został wydalony z zamku po śmierci księżnej Gryzeldy – wspomniał tylko.
– Zgadza się – potwierdził z uśmieszkiem Lazar. – Przez Habsburżankę. Kazała zamknąć go w klasztorze brzeskim. Jakiś czas temu król wydał mi polecenie, bym odnalazł młodzika i sprowadził do Warszawy, a także ukrył go, by nie kłuł królowej w oczy.
– Gdzie go schowałeś?
– Wynająłem dom w osadzie pod skarpą. Król udaje się do niego zwykle dwa razy na tydzień, spędza kilka godzin i wraca.
Tyner przygryzł wargę, pokiwał głową. To mogła być okazja, na którą czekał.
– Kiedy to będzie?
Lazar wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem, król nie opowiada mi się. Zwykle dowiaduję się o wypadzie kilka godzin wcześniej.
– Powiadom mnie tedy – podsumował Tyner.
– Muszę wiedzieć, gdzie się zatrzymasz.
– Jeszcze nie wiem, dopiero co przyjechałem.
– To masz kłopot – stwierdził Lazar. – Wszystkie kwatery zostały pozajmowane na czas sejmu. Obcy ludzie śpią w jednej izbie po trzech czy czterech.
– Mam pieniądze, coś znajdę.
– Nie w trakcie sejmu – zmartwił go Italczyk. – Ale czekaj… – Podrapał się kciukiem przy ustach. – Znam jedną dziewkę, co mieszka na Rybakach. Ochocza to dziołcha i wciąż do rzeczy. – Lazar mrugnął znacząco. – Czasem zaglądam do niej, gdy mąż jest poza domem. Zdaje się, że wczoraj wyjechałz towarem do Różan.
Tyner się zawahał.
Lazar mógł go zdradzić, przez ambicje bądź dla pieniędzy, ale czy porucznik miał wyjście? Odpowiedź była aż nadto oczywista.
– Przyjmie mnie?
– Jak poproszę, to przyjmie, choć troszkę się pewnikiem poboczy. – Lazar uśmiechnął się szelmowsko. – To i będzie okazja ją udobruchać.
Bogusław spojrzał w okno, przez które co dopiero wyskoczył Lazar.
– Mało ci jeszcze?
Italczyk podciągnął pasek na szczupłych biodrach.
– Przerwałeś mi przed eiaculatio – wyznał z cieniem pretensji i zaraz dodał z przekonaniem: – Mus pozbyć się tego ciężaru przed pójściem spać, bo inkuby czyhają tylko, aż człek zaśnie z pełnymi workami. Wtenczas dosiadają go i mamią grzesznymi snami, wyciągając zeń nasienie. Mój spowiednik, człowiek wielce obeznany w temacie, twierdzi, że z tego to płodzą się diabły. Takoż z samogwałtu.
Lazar wykonał znak krzyża, a potem splunął przez ramię na odpędzenie uroku.
Tyner pomyślał, że w takim razie ma już za sobą cały zastęp czarciątek. I nie on jeden, co też każdy mąż młodszy czy starszy we własnym sercu przyznać może.
Westchnienie, jęk z dwóch gardeł, drżenie sklejonych ciał. Spełnienie bez poczucia winy i wstydu.
Wygięte siodło pleców, wzgórza pośladków, oczy zamglone rozkoszą i bólem, usta stworzone, by całować i pieścić.
Michał Korybut opadł na wilgotną, skotłowaną pościel, łapiąc oddechi drżąc na całym ciele. To było coś więcej niż rozkosz, coś więcej niż miłowanie, czuł, jak przez tych kilka chwil stanowili jedność.
– Dobrze ci było, mój panie?
Korybut przechylił głowę i popatrzył w oczy Miłosza, głębokie i lśniące niczym gwiazdy.
– O tak, wspaniale – uniósł głowę i pocałował spoconą łopatkę kochanka. Miłosz uśmiechnął się szczęśliwy i przekręcił się z brzucha na bok.
Smukłą dłoń oparł na piersi Korybuta w miejscu, gdzie z bladego, miękkiego ciała wyrastały nieliczne włoski.
Król przymknął oczy. Marzył, by zasnąć w objęciach Miłosza, grzejąc się jego ciepłem i sycąc zapachem, marzył, by móc obudzić się przy jego boku.
Niestety nie było to możliwe. Jedyne, co mógł zrobić, to wykradać dla nich te kilka godzin parę razy w tygodniu, ukradkiem, w ciągłym lęku przed zdemaskowaniem.
Wiedział, jak bardzo ryzykuje, ale pragnienie było silniejsze od strachu. Po prostu kochał i chciał być kochanym.
Olszowski, Eleonora, Pacowie, kuzyn Dymitr, jego własna nieżyjąca matka – wszyscy czegoś od niego wymagali, przeciągali go w swoją stronę, naciskali, by ulegał ich oczekiwaniom bez względu na to, co sam czuł i myślał.
Miał tego dość, marzył o spokoju i odpoczynku. Z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy nie musiał podejmować decyzji i zmagać się z nienawistnymi i fałszywymi ludźmi.
– Coś trapi mego pana? – zapytał Miłosz.
Kochanek spoglądał na Korybuta z czułością i uwagą. Nie osądzał go za słabości, potrafił też słuchać.
– Będziesz musiał wyjechać z miasta – oznajmił król. – Na krótko, góra dwie niedziele – zastrzegł szybko, gdy twarz młodzieńca przyoblekłabladość.
– Znów trafię do klasztoru? – Oczy Miłosza zabłyszczały od łez.
– Na Boga, nie! – zakrzyknął Korybut, świadom, jak wiele młodzieniec wycierpiał w opactwie w Brzesku, gdzie z zemsty zesłała go Eleonora.
Za każdym razem, gdy przypominał sobie opowieści Miłosza o tym, jak mnisi traktowali go bez miłosierdzia, jak gnębili, głodzili i wykorzystywali do nadludzkiej pracy, za każdym razem, gdy widział w oczach Miłosza wspomnienie tamtego czasu, serce króla ściskał żal i trapiły go wyrzuty sumienia.
– Udasz się na wieś, do królewskiego majątku. Odnajdziesz tam wszelkie wygody i wkrótce się zobaczymy.
Pocałował wilgotną skórę na ramieniu chłopca.
– Jesteś mi bliski jak nigdy dotąd.
Mówił szczerze. Odkąd Miłosz znów pojawił się w jego życiu, dni Korybuta stały się jaśniejsze, a złe humory, wyniszczające wcześniej ciało i osłabiające zdrowie, minęły bez śladu. Bez przesady myślał o sobie jako o nowym, lepszym człowieku.
– Czemu muszę cię znów opuścić, mój panie?
– Chcę, żebyś był bezpieczny, gdy dojdzie do… – Korybut westchnął, świadom, że nie powinien poruszać spraw postanowionych na tajnej radzie. Ufał wszak Miłoszowi i był pewien, że kochanek nigdy by go nie zdradził. – Szykuje się coś groźnego w tę niedzielę, nie możesz być tego dnia w mieście.
– Jesteś w niebezpieczeństwie, mój panie!? – zawołał chłopak z lękiem. – Chronią mnie mury zamku i gwardia – odrzekł król i zacisnął pulchne
piąstki. – Niestety nie możesz być tam ze mną. Dlatego musisz wyjechać. Miłosz pochylił się i wtulił twarz w pierś starszego kochanka.
– Co zamierza wasza wysokość?– To, co winienem uczynić dawno temu. Aresztujemy malkontentów i wymierzymy im sprawiedliwość.
Miłosz poderwał głowę i popatrzył na swego pana z niedowierzaniem.
– Ale ludzie mówią, że hetman Sobieski ma wojsko pod miastem.
– Ja też mam armię, trzy tysiące Litwinów na Pradze i gwardię – odrzekł twardo król. – Reszta wojska litewskiego wyruszyła już ukradkiem spod Grodna i wkrótce się tutaj stawi.
– Boję się o ciebie, mój królu – szepnął Miłosz i pochylił twarz nad leżącym Michałem.
Korybut się wyprężył.
– A ja nie – wyszeptał.
Odkąd sięgał pamięcią, towarzyszył mu lęk przed matką i ukrytymi pragnieniami trawiącymi jego ciało i duszę. Lękał się przyznania przed samym sobą, kim jest, i trwało długo, za długo, nim zrozumiał, że nie musi się już więcej bać. Nie może czekać, aż jego życie zmieni się na lepsze, oczekiwać, że świat zaakceptuje go takim, jaki jest. Doznał objawienia, pojął, że aby być szczęśliwym, wystarczy zmienić się samemu.
Wystarczy tylko uwierzyć w siebie i szczerze kochać.
Na dworze było już ciemno, gdy Korybut opuścił miłosne gniazdko. Mróz szczypał w nos i policzki i król jegomość od razu skrył się w czekającej nań karecie. Zaprzęg ruszył z kopyta, podskakując na nierównej, zbrylonej lodem drodze.
Wiśniowiecki przymknął oczy, zmęczony miłością i brakiem snu. A także troskami związanymi z dopiero co rozpoczętym sejmem. Sejmem, który w jego zamyśle miał skazać malkontentów na infamię, odebrać im urzędy i majątki. Uczynić z syna Jaremy prawdziwego monarchę.Szkopuł w tym, że Korybut nie wierzył, aby udało się to przeprowadzić bez użycia siły. Prażmowski, Sobieski, Morsztyn i inni zdrajcy prędzej utopią państwo we krwi i pożodze, niźli oddadzą władzę i spokornieją przed wybranym przez naród królem. Świadomość tego, co ma się wydarzyć, co wydawało się tak nieuchronne, ciążyła Korybutowi niczym jarzmo.
„Czy istnieje inne wyjście?”
Odpowiedzią na to pytanie stał się nagły krzyk na drodze i szarpnięcie hamującego powozu. Karoca zatrzymała się i król z niepokojem wyjrzał zza zasłonki. Dostrzegł tylko spadziste dachy domków oświetlone przez księżyc. Podczas tajnych eskapad towarzyszyli mu jedynie stangret i dwóch ludzi z bronią. Monarcha wystraszył się, że zdrajcy odkryli jego tajemnicę i zdecydowali się podnieść rękę na majestat. Zdenerwowany sięgnął do przegródki za siedzeniem, gdzie leżał nabity pistolet.
Ktoś zapukał. Król ponownie wyjrzał na zewnątrz. Rozpoznał Lazara, którego oblicze oświetlała od spodu lampa.
Wciąż trzymając w dłoni pistolet, otworzył drzwiczki.
– Wytłumacz się! Co to ma znaczyć? – zażądał i wtedy dostrzegł, że Italczyk nie jest sam. Z mroku wyłoniła się wysoka i barczysta postać Tynera.
Korybut nie mógł uwierzyć własnym oczom, z miejsca zapomniał o gniewie.
– Na Boga, to ty, Bogusławie, nie twa mara! – zawołał przejęty.
– To ja, najjaśniejszy panie, żyw i zdrów – zapewnił oficer. – Wybacz, królu, śmiałość, ale mam do przekazania waszej miłości wieści wymagające wielkiej tajemnicy. Takie, przez które mogę stracić życie.
Wiśniowiecki odłożył pistolet i skinął na Bogusława.
– Siadaj przy mnie i mów.
Porucznik wskoczył do kabiny i zatrzasnął za sobą drzwiczki.Usłyszeli Lazara, gdy ten kazał woźnicy posunąć się na koźle i jechać na zamek okrężną trasą. Koła zaturkotały na zlodowaciałej nawierzchni. Lampka podwieszona u sufitu kabiny kołysała się i migotała.
– Gadaj więc, co się stało? – zażądał król. – Czemu wyjechałeś bez mego zezwolenia?
– Królowa wydała taki rozkaz w imieniu waszej miłości. Musiałem posłuchać.
Korybut się nachmurzył. Jego habsburska żona wszędzie wtykała swój niemiecki nos.
– Jest coś, co wasza miłość musi wiedzieć – ciągnął Tyner. – W najbliższym otoczeniu waszej wysokości są ludzie, którzy tylko udają gorliwych stronników. W rzeczywistości mieli zamiar obarczyć waszą matkę, księżnę Gryzeldę, odpowiedzialnością za straszliwą zbrodnię, a ze mnie uczynić kozła ofiarnego.
– Mówże jaśniej i wszystko, co ci wiadomo. – Głos króla był zimny jak nocne powietrze.
I Tyner mówił, długo, szczerze, to, co wiedział, i to, czego się tylko domyślał. Powóz krążył po uśpionym mieście, przemierzał wyludnione ulice, łamał szklący się pod kołami lód.
Korybut słuchał, mrużył oczy i milczał.
W komnacie zamkowej panowała ponura atmosfera. Działo się tak po części z przyczyny chmurnego i śnieżnego dnia, który gasł za oknem, szarząc wieże kościoła i klasztoru widocznego przez szybę, a po części za sprawą zafrasowanych twarzy milczących członków rady.
Pan Krzysztof Pac, siedzący tuż przy rogu podłużnego stołu, wydymał wargi i w zamyśleniu obracał w palcach ogniwa kanclerskiego łańcucha. Jegobrat Michał Kazimierz moczył wąsiska w pucharze z winem, co raz to rzucając czujne spojrzenia na drugą stronę blatu, gdzie usadowił się podkanclerzy Olszowski. Krzesło obok księdza biskupa przeznaczone dla Dymitra Wiśniowieckiego stało puste, jako że kuzyn króla wymówił się od przybycia na radę chorobą. Klarę, zasiadającą po prawicy męża, blisko królowej, nie dziwiła absencja kniazia, który od kilku dni nie pojawiał się również na obradach senatu.
Fotel jego wysokości, rzeźbiony i wyściełany, także był pusty. Król zwlekał, dając swym doradcom asumpt do namysłu albo też okazując w ten sposób swe niezadowolenie z przebiegu obrad sejmowych.
„A może zwyczajnie gzi się ze swym kochasiem i zapomniał o całym bożym świecie, królestwie i obowiązkach”, wyzłośliwiła się w myślach Klara.
Strzeliła wzrokiem na jej wysokość, wyprostowaną, dumną i świadomą, że mąż wrócił do dawnych zwyczajów. A także, co zadziwiło kanclerzynę, zaskakująco obojętną wobec tej bądź co bądź uwłaczającej i niesmacznej recydywy.
Królowa zerknęła na zegar, zacisnęła usta w grymasie rozdrażnienia i odezwała się, przerywając przydługie milczenie.
– Jego wysokość chyba już się nie zjawi, zacznijmy zatem bez niego – zaproponowała, co zostało przyjęte przez ichmościów z nieskrywanym zadowoleniem. – Jak przygotowania, mości hetmanie? – Eleonora zwróciła się do młodszego z Paców.
Michał Kazimierz wypiął pierś i wysunął bojowo szczękę.
– Na praskim brzegu czekają trzy tysiące Litwinów gotowych bronić waszych wysokości i doprowadzić buntowników przed sąd – oświadczył twardo. – Nie ma co zwlekać, bijmy ich, póki wszyscy są w jednym miejscu.
Krzysztof skrzywił się leciutko, dając znak, że nie podziela opinii bratai raczej nie dowierza jego wojennym talentom. Klara również nie miała najmniejszej wątpliwości, kto jest lepszym wodzem – Michał Pac czy Sobieski. Nie miała wątpliwości królowa, nie miał też ksiądz biskup. Jeden tylko hetman litewski zdawał się wierzyć we własne kompetencje dowódcze.
– Siły obu partii są równe, a wynik starcia niewiadomy – wskazał trzeźwo Krzysztof Pac. – Hetman Sobieski to wytrawny dowódca i ma przy sobie obyte w walkach chorągwie.
– Mamy przewagę w izbie poselskiej! – zawołał jego brat, ani myśląc ustąpić. – Możemy przeprowadzić przez sejm dowolną uchwałę, banicje, wyroki, pozbawienie urzędów i dóbr. Wszystko.
– Z pewnością przy tych nastrojach można przegłosować, co tylko wyobraźnia podpowie. – Olszowski wydął usta, trochę wzgardliwie, troszkę pobłażliwie, nieco smutno. – Tylko kto te uchwały, mości hetmanie, wykona. Wy? – zakończył kąśliwie.
– Ja i moi pułkownicy – zasyczał Pac. Jego wąsiska podskoczyły, gdy obnażył zęby w wilczym grymasie. – Posiekamy zdrajców, wytoczymy z nich krew!
– Prędzej oni z was – rzekł krótko i sucho ksiądz Olszowski, prowokując Litwina do wybuchu.
Michał Pac napiął się i znieruchomiał. Zdało się, że skoczy przez blat i chwyci księdza biskupa za podgardle.
Eleonora uniosła dłoń, gasząc w zarodku protest hetmana, i przeniosła wzrok na starszego z Paców.
– Trzeba skończyć raz na zawsze z buntownikami – oświadczyła bezwzględnie. – To jest wola króla i moja. I nad tym, nie nad ugodą, przyszliśmy tu radzić, kanclerzu.
Pan Krzysztof się nachmurzył.
– Skoro wasze wysokości już postanowiły, nic więcej nie mam dopowiedzenia – odparł chłodno.
Eleonora posłała mu poirytowane spojrzenie, po czym znacznie łaskawiej popatrzyła na młodszego z Paców.
– Przedstaw nam, mości hetmanie, swój plan ataku.
Nim wezwany do zabrania głosu się odezwał, do komnaty niespodzianie wkroczył król, już na pierwszy rzut oka będący w złym nastroju.
Oględnie przywitał się z zebranymi, nie zaszczycając nikogo, łącznie z żoną, miłym słowem, i zasiadł za stołem. Zgarbiony, wsparł się łokciami o blat i przesunął wzrokiem po skierowanych w jego stronę obliczach. Oczy króla dłużej zatrzymały się tylko na Klarze, przez co kanclerzyna poczuła się nieswojo.
Cisza przedłużała się, członkowie rady zerkali po sobie.
Olszowski odchrząknął i jako pierwszy zwrócił się do jego wysokości.
– Najjaśniejszy panie, właśnie obradowaliśmy nad sposobem postępowania z opozycją. Mości hetman miał przedstawić nam swą opinię.
– Opowiadaj, waszmość – burknął Korybut w stronę Litwina.
– Musimy, królu, zadać ostateczny cios malkontenckiej hydrze, ściąć za jednym zamachem wszystkie jej najważniejsze głowy – odezwał się wojowniczo Pac. – Jeszcze tej nocy każę moim żołnierzom przejść po lodzie na lewy brzeg Wisły. Otoczymy zamek i gdy Sobieski, Prażmowski, Morsztyn i reszta stawią się na obrady sejmu, aresztujemy ich i osadzimy w lochu.
– Wtenczas wojsko koronne stojące teraz pod Ujazdowem ruszy uwięzionym z odsieczą. A to tylko pół godziny jazdy koniem od zamku – zauważył Olszowski, wykorzystując milczenie Korybuta.
– A gdyby nie ruszyli? – wtrąciła Eleonora, przyciągając spojrzenia wszystkich ku sobie.
– Skąd takie przepuszczenie u waszej wysokości? – zapytał ksiądz biskupczujnie.
– Posiadam informacje, że to wojewoda ruski obejmie komendę nad wojskiem koronnym, gdy hetman i pozostali buntownicy przybędą na obrady.
Po słowach królowej przy stole zapanowała cisza.
– Jabłonowski, choć cieszy się zaufaniem Sobieskiego, nie jest mu dozgonnie wdzięczny – zauważył po chwili podkanclerzy. – W przeszłości donosił nam na hetmana i jego francuskich popleczników. Zawsze przy tym kazał sobie za tę denuncjację płacić.
– To zapłacimy – stwierdziła królowa. – Damy mu starostwa czy jaki urząd odebrany malkontentom. Przy okazji pokażemy tym mniej znaczącym buntownikom, że zdając się na łaskę królewską, mogą zyskać. – Eleonora popatrzyła na męża wyczekująco. – Wydaj rozkaz. Lepszej okazji od losu nie dostaniemy.
– Nie będzie aresztowań, zemsty ani inszej przemocy wymierzonej w opozycję – odrzekł Korybut, tak spokojnie i zwyczajnie, jakby wspominał o prószącym za oknem śniegu. – Podejmiemy rozmowy i z wolą Bożą pogodzimy się z nieprzyjaciółmi naszymi.
Po słowach króla zapadła cisza, głucha i wypełniona powszechnym niedowierzaniem.
– Słucham? – Eleonora otrząsnęła się pierwsza. – Co masz na myśli?
– To, co powiedziałem. – Monarcha zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. – Jeśli chcesz, pani, przetłumaczę ci to na siedem języków.
W szmaragdowych oczach Eleonory rozbłysły pioruny.
– Muszę pomówić z jego wysokością – zwróciła się do zgromadzonych przy stole magnatów. – Na osobności.
Wezwani podnieśli się z krzeseł, rzucając badawcze spojrzenia między sobą i na parę monarszą.
Klara i Michał Pac opuścili komnatę jako ostatni.– Cóż ci znowu przyszło do głowy? – wycedziła królowa, gdy tylko zostali sami. – Czemu nagle chcesz godzić się z tymi, którzy tobą gardzą, lżą cię publicznie i wyśmiewają? Na Boga, czy nigdy nie staniesz się choć trochę mężczyzną? Zawsze będziesz tchórzem i niedojdą?
Korybut słuchał, milczał, nie drgnęła mu powieka. Pulchna twarz syna Jaremy stała się jakaś inna, złowieszcza i zacięta, w czym zaczął przypominać swego ojca.
Eleonora nie mogła znać starego kniazia Wiśniowieckiego. Zacietrzewiona nie wyczuła przemiany męża.
A powinna.
– Powiedz coś! – wrzasnęła. – Czy do cna straciłeś rozum? Bo charakteru to nigdy nie miałeś!
– A mnie się zdaje, że odzyskałem jedno i drugie – odezwał się zimno Korybut. – Odkryłem też węże kryjące się w mym ogrodzie.
– Węże? W ogrodzie? – Eleonora uniosła brwi. – Mówże z sensem.
– Ty i kanclerzyna, czy nie zamyśliłyście popełnić zbrodni, a potem zrzucić winę na mą matkę? – Zadarł głowę, patrząc na nią bacznie, omal nie przeszywając wzrokiem. – Splamić krwią i hańbą Wiśniowieckich. Moje nazwisko i ród. A także i twoje, póki jesteś moją żoną.
Habsburżanka pociemniała na obliczu, lecz wpojona jej od najmłodszych lat dyscyplina wzięła górę nad zaskoczeniem.
– Nie wiem, o czym mówisz, mój panie – głos jej nie zadrżał, słowa zdumienia gładko przeszły przez krtań. – Ktoś naopowiadał ci kłamstw, by nas poróżnić i osłabić. Kim jest ten człowiek, ten oszczerca? Niechaj powtórzy te podłe oskarżenia w mojej obecności. – Uniosła dumnie podbródek, kierując na męża wyzywające spojrzenie.
Korybut milczał długo, skrzywiwszy wargi.
– Znasz go. To Bogusław Tyner – odezwał się. – Odesłałaś go naUkrainę, gdy zaległem w rozpaczy po śmierci matki. Potem twoja wspólniczka usiłowała go zamordować, by wasze podłości na zawsze pozostały tajemnicą.
Eleonora poderwała się z krzesła.
– I ty mu wierzysz? – krzyknęła oburzona. – Jakiemuś szlachetce, który oskarża twą żonę i własną królową, rzuca potwarz na pierwszą damę na Litwie? Ten człowiek mąci ci w głowie dla własnych niejasnych celów. Być może został kupiony przez naszych nieprzyjaciół. Sobieski i Prażmowski wiedzą, że los ich wisi na włosku, stąd też próbują posiać między nami niezgodę.
Wyciągnęła rękę ku mężowi, ale Korybut odepchnął ją od siebie.
– Wierzę Tynerowi – odrzekł spokojnie. – Znam was obie i wiem, do czego jesteście zdolne. Przeczuwam, że to, co się wówczas zdarzyło, miało wpływ na śmierć mej matki. Przeczuwam to – powtórzył gardłowo – choć nie mam dowodów na waszą winę. Módl się, żono, bym nigdy ich nie zdobył.
Oczy królowej błysnęły złotozieloną błyskawicą.
– Rzeknę tylko, że krzywdzisz mnie tymi posądzeniami. Bóg mi świadkiem, że jestem bez winy – zapewniła z urazą w głosie.
– Tym łatwiej będzie ci negocjować z malkontentami – rzekł zjadliwie Korybut.
– Ja? Czemu miałabym na to przystać?
– Bo tak ci każę jako twój mąż i król – odciął się. – W negocjacjach wspomogą cię biskup Olszowski, kniaź Dymitr i Krzysztof Pac. Ufam, że wspólnie ustalicie z opozycją porozumienie korzystne dla wszystkich stron. Wiedz też, że Tyner zostaje przy mnie na zamku jako kapitan gwardii. Jeśli przytrafi się mu wypadek, dajmy na to wpadnie pod rozpędzony powóz czy trafi go spadająca dachówka, będę winił o to ciebie i Klarę Pac. I wierz mi, potrafię się odpłacić.Eleonora zacisnęła usta w gniewie.
– Coś jeszcze, wasza wysokość? – zapytała ozięble.
– Owszem. Nie życzę sobie widzieć kanclerzyny w Warszawie. Niechaj wraca na Litwę knować z niedźwiedziami i wilkami.
– Powtórzę jej wolę waszej miłości – wycedziła królowa. – Czy to wszystko?
– Wszystko. Przynajmniej na teraz – dodał Korybut złowieszczym tonem. Eleonora zafurczała suknią i opuściła komnatę. Stukając obcasikami
o posadzkę, skierowała się prosto do Klary Pac, źródła swych obecnych kłopotów.
Poranek był słoneczny i rześki. Mróz zelżał. Ciepłe podmuchy wiejące z południa topiły śnieg zalegający w przydrożnych zaspach, a na gościńcu rozlewały się ciemne kałuże brudnej wody. Wiatr nie tylko niósł ciepło tak upragnione po ciężkiej zimie, odsłaniał też przebiśniegi, szumiał w wierzbowych baziach, ale nade wszystko czynił widoki na koniec przednówka i zwyczajnego o tej porze roku głodu szczerzącego trupią gębę po chłopskich chatach.
Klara Pac jadąca karocą zaprzężoną w pół tuzina kasztanów głodu nigdy nie odczuwała, obca była jej niedola biedaków garbiących się nad kłonicą, w chlewie czy w polu, aliści tego słonecznego dnia ściskało ją w trzewiach równie okrutnie i mocno, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach.
Gniew, uraza i żądza zemsty wespół niczym potrójny węzeł zatykały jej przełyk, dusiły serce, sznurowały żołądek i jelita, sprawiając tym kanclerzynie niemal fizyczny ból. Odzierały ją ze wszelkiej pociechy, którą wychowanej na Południu Francuzce dawał koniec srogiej i nielubianej zimy.
Karoca po raz kolejny podskoczyła na niemożebnym wertepie, zakolebałasię, aż zajęczały skórzane pasy podtrzymujące kabinę osadzoną na podwoziu i resorach. Przez moment koła zabuksowały w błocisku. Woźnica zaklął i trzasnął batem – kasztany grzmociły trakt kopytami, parły przed siebie, aż wyciągnęły zaprzęg z nasiąkniętej roztopami ziemi.
Klara odetchnęła z ulgą. Nie uśmiechało się jej czekać w polu przez parę godzin, aż sługi na własnych plecach wydobędą karocę z błocka, jaki to wypadek zdarzył się im przed Łukowem. Zaprzęg udało się wykopać z mazidła, lecz Klara zmuszona była spędzić noc w nędznej karczmie pełnej pcheł i cuchnącej jak obora. W takich warunkach niemal nie zmrużyła oka, nie tylko przez wzgląd na smród i pchły grasujące po wspólnej sali, ale też przez zatruwającą jej serce i umysł gorycz.
„Jak mogli mi to zrobić?” Po raz nie wiedzieć który szarpnęła nią złość, tym gorsza, że podszyta bezradnością.
„Zdradzili mnie, i to po tym wszystkim, co dla nich uczyniłam”.
Nie potrafiła tego pojąć, uzasadnić inaczej jak zdradą najbliższych jej ludzi.
Korybut, Eleonora, a nawet jej mąż Krzysztof odwrócili się od niej, choć wszystko, co uczyniła, miało na celu także ich wyniesienie. Wiśniowiecki, ta niewdzięczna kreatura, mógł zostać niekwestionowanym przez nikogo królem, Eleonora zyskałaby prawdziwą władzę w państwie, a Pacowie, w tym jej mąż, staliby się pierwszymi ministrami z potęgą i wpływami, o jakich od wieków marzyli potężni Radziwiłłowie i Sapiehowie.
Wszystkie jej ambicje i plany przepadły za sprawą jednego człowieka. Tyner, zwykły szlachetka, żołdak – w jej kategoriach zgoła nikt –
zniszczył ją i pognębił.
– Tyner. – Głos królowej drżał złością, gdy trzy dni wcześniej odwiedziła kanclerzynę, zaraz po rozmowie z Korybutem. – Nie posłuchałaś mych rad, postanowiłaś zamordować go wbrew mej woli, a co gorsza, twe zbiry pokpiłysprawę.
Klara milczała, choć przecież gniew rozpierał jej pierś. Wiedziała bez wypominań królowej, jakie popełniła błędy i że zabrakło jej szczęścia, bez którego żadne plany nie mogą się ziścić.
Wytrzymała karcące spojrzenie Habsburżanki, aliści dłużej zmilczeć nie potrafiła.
– Zginie za to, przysięgam – syknęła. – Rozedrę go na strzępy.
– Nic mu nie zrobisz – odrzekła twardo Eleonora. – Tyner będzie od teraz kapitanem gwardii zamkowej. Król przestrzegł mnie, by włos nie spadł mu z głowy. A ja przekazuję to ostrzeżenie tobie i nakazuję ci poniechać zemsty, przynajmniej na jakiś czas, póki wszystko nie przyschnie i się nie uspokoi.
Wściekłość zatkała Klarze Pac krtań.
– Ten gad awansuje, a mnie, żonę najpotężniejszego człowieka na Litwie, wygania się z dworu jak psa – wycedziła ze złością. – Krzysztof nie pozwoli na…
– Nic nie zrobi – przerwała jej królowa bezlitośnie. – Teraz, gdy ma negocjować warunki ugody z malkontentami, nie będzie obruszał się na króla, który obdarza go takim zaufaniem i łaską. Nie z powodu swej żony, zwłaszcza że, jak myślę, wie wszystko o twych sprawkach, co w pewien sposób czyni go współwinnym. – Eleonora przeszyła kanclerzynę ostrym spojrzeniem. – Bo wie, prawda?
Klara zacisnęła usta w grymasie i skinęła głową.
– Na jak długo mam opuścić dwór? – zapytała naburmuszona.
Królowa westchnęła.
– Do odwołania, lecz wiedz, że co dzień będę naciskać na Michała, aby zmienił decyzję. To chwiejny człowiek, z pewnością wymogę na nim, co zechcę.
Klara nie podzielała pewności Eleonory. Korybut zmienił się od śmiercimatki, stał się twardszy i coraz częściej zaskakiwał tych, którzy mieli go za łatwo sterowalną kukiełkę. Cóż tu kryć, ona także popełniła ten błąd.
– Boże, co ja tam będę robić? – rzekła z rezygnacją. – Przecież tam jeno lasy i dziki zwierz, a największa rozrywka to napchać brzuch, nachlać się i jechać w niedzielę do kościoła.
– Przeczekasz, przecierpisz – pocieszyła ją Eleonora. – Wieś wiosną i latem ma swoje uroki. Przyrzekam ci, na Boże Narodzenie znów będziemy razem. Potrzebuję cię, twych rad i silnego charakteru.
Coś ugryzło kanclerzynę w szyję, rozpraszając świeże jeszcze wspomnienie rozmowy z królową. Wzdrygnęła się, czując skaczącego po niej insekta.
To była lokatorka lichej karczemki, pchła, której widać zebrało się na wojaże. Klara otarła dłoń i sięgnęła do kuferka po gąsiorek wina. Upiła kilka łyków bez szukania pucharka. Na wertepach prowadzących na Litwę, miejsce jej zesłania, i tak połowa wyśmienitego trunku splamiłaby jej futro z soboli.
Odstawiła gąsiorek na kolana i westchnęła, przymykając powieki. Przez upiorne warunki w gospodzie zasnęła dopiero nad ranem. Nic dziwnego, że kleiły się jej oczy.
Skrzypiały ośki i turkotały wielkie koła karocy, mieląc z mlaskaniem błoto. Powóz, choć z trudem, mknął przez gościniec, kołysząc się na wertepach. Na wschód za Bug, za Brześć, prosto na nudną, pozbawioną krztyny europejskości i przaśną Białą Ruś.
Gniewny głos księdza prymasa niósł się z holu niczym złowieszczy pogłos nadciągającej nad Ujazdów burzy. Maria Kazimiera przygotowana na tę wizytę podniosła się z sofy i wygładziła dłońmi suknię w kolorze burgunda z niewielką ilością złoceń wszytych w gors i rękawy.
Podwójne drzwi rozwarły się na oścież i do komnaty wparowałrozzłoszczony Prażmowski. Jego twarz była chmurna, oczy iskrzyły niczym armatnie lonty, usta wykrzywiał grymas.
– Cóż to ma znaczyć, przyjaciółko? – wykrzyczał. – Cóż słyszę!? Dogadaliście się za mymi plecami z Korybutem. Zdradziliście mnie i przyjaciół naszych. Prawda to? Odpowiedz!
– Uczyniliśmy tylko to, co konieczne dla naszego przetrwania – odrzekła pani Sobieska, nie tracąc rezonu. – Oferta Paryża okazała się iluzją, a złoto, nawet jeśli jakieś i było, nigdy nie dotarło do rąk naszych – rzuciła uszczypliwie.
Wzmianka o subsydiach obiecanych z Francji zmitygowała nieco księdza prymasa. Jak domyślała się Marysieńka, ekscelencja swoje pieniądze dostał, a może nawet zagarnął w tajemnicy to, co było przeznaczone na utrzymanie całego stronnictwa.
– Subsydia nadejdą. Trzeba być jeno cierpliwym – rzekł Prażmowski łagodniejszym tonem. – Nie możemy tylko dawać królowi Ludwikowi powodów do nieufności wobec naszej partii. Godząc się z Korybutem, odcinamy się od Paryża i nic nie zyskujemy w zamian. Król i Habsburżanka wciąż będą mieli nas za nieprzyjaciół swoich, a stracimy łaski najpotężniejszego pana w Europie.
– Równie potężnego, jak niestałego – dodała zjadliwie Maria Kazimiera. – Takie to już wilcze prawo wielkich ludzi, że dyktują swą wolę innym –
odparował prymas, mając bez wątpienia na myśli głównie siebie.
– To tylko tymczasowe rozwiązanie, ekscelencjo. Wybieg mający skłonić Króla Słońce, by zwrócił swe złote oblicze ku naszym sprawom… Może więcej będzie nas cenił, gdy poluzujemy pasek, na którym wodzi nas od dziesięciu już lat.
Prażmowski wlepił badawcze spojrzenie w panią Sobieską.
– Azali wierzyć mam, że układ z Korybutem to jeno wybieg, gra naprzeczekanie? – odezwał się nieufnie. – Czemu więc nie wtajemniczyliście mnie w swe zamiary? Czemu dowiaduję się wszystkiego od szpiegów, a nie od was, których miałem za oddanych mi przyjaciół?
– Nadal nimi jesteśmy – zapewniła hetmanowa życzliwie i zbliżyła się do stolika, na którym stały karafka z reńskim winem i smukła butelka likieru z wiśni. – Ale powiedz sam, księże prymasie – ciągnęła, napełniając puchary, jeden winem, drugi likierem – czy gdybyś się wcześniej dowiedział, nie oponowałbyś zajadle przeciw ugodzie, jak czynisz to teraz?
– Zatem umyśliliście postawić mnie przed faktem dokonanym – odparł naburmuszony Prażmowski.
– Wyłącznie dla dobra i korzyści nas wszystkich. – Marysieńka wręczyła ekscelencji wino. Ksiądz prymas przyjął poczęstunek, nie pytając o likier. Wiedziała, że nie cierpi smaku wiśni.
– Gdybyście zasięgnęli mej rady, rzekłbym wam, że nie tylko Ludwik XIV jest na świecie – powiedział Prażmowski, już łagodniej, choć nie bez nuty napomnienia w głosie. – Są insi królowie i książęta gotowi szukać w Rzeczypospolitej korony dla swych młodszych synów. Dzięki ich złotu nasza partia znów może urosnąć w siłę.
– Chętnie posłucham o nowych perspektywach – oznajmiła Marysieńka z ciepłym uśmiechem.
Upiła łyczek likieru, obserwując znad krawędzi pucharka, jak ekscelencja wychyla haustem zawartość swego kielicha.
Ksiądz prymas westchnął ciężko i czknął.
– Wybacz, pani, mój żołądek nie domaga ostatnimi czasy. Medyk zaleca mi spokój i podróż do leczniczych wód. – Znów czknął, wykrzywił się z bólu i przyłożył dłoń do piersi. – Powinienem go posłuchać, ale brak mi czasu. Wciąż jest coś do zrobienia.
Kolejną godzinę spędzili na snuciu planów i miraży. Prymasudobruchany ostatecznie śmiał się i żartował, a wychodząc z komnaty, zaprosił panią Sobieską do siebie, do Łowicza. Potem udał się na dziedziniec i wsiadł do karocy otoczonej eskortą nadwornych dragonów.
Gdy wsiadał do powozu, spojrzał na Marysieńkę stojącą w oknie salonu, a ta pomachała mu na pożegnanie.
Szczęknęła poruszona klamka i przez uchylone drzwi do czytelni weszła Charlotta. Zbliżyła się do okna i w milczeniu patrzyła wraz ze swą panią, jak orszak prymasa oddala się i niknie im z oczu.
Dopiero wtedy przerwała ciszę.
– Wypił? – zapytała.
Pani Sobieska zwróciła na przyjaciółkę zimne oczy.
– Do dna, na swą zgubę – odrzekła mściwie. – Za moją krzywdę i śmierć dziecka. Niech zgnije w piekle.
Karoca tłukła się i dygotała na wyboistej drodze. Parskały konie w zaprzęgu, dudniły podkowami ogiery rajtarów z eskorty, nad zwierzętami i ludźmi kłębiły się chmary gryzących muszek, które wylęgały się w ogromnej liczbie w rozlewiskach na łąkach.
Zbliżał się wieczór, a do Łowicza został kawał drogi. Nie było więc rady i orszak ekscelencji skierował się ku widocznej w oddali wsi, gdzie ksiądz prymas zamyślał przenocować w domu miejscowego plebana.
Prażmowski nie pierwszy to raz w drodze między Warszawą a Łowiczem miał spędzić noc w tej gościnie.
Nocleg taki taniej wychodził, niżby przyszło z całą banderią zatrzymać się w karczmie, a i jadło czy trunki podawano u plebana lepsze aniżeli u jakiego Niemca heretyka czy Żyda przybłędy, co to na arendach siedzieli niczym gzy na zadzie tłustego wołu. Także księża gosposia miło się zapisaław pamięci ekscelencji, gdy zimą podążał do stolicy na sejm. Gorąca była dziewka i chętna, tak jak lubił.
Tego wieczoru ksiądz prymas nie miał jednako ochoty na figle i grzeszki. Choć wypił po drodze cztery głębokie puchary wina, nie zdołał ugasić okropnego palenia w przełyku i trzewiach.
Wręcz przeciwnie, z każdą godziną spędzoną w toczącym się po wertepach powozie nawet najsłabszy dygot i kolebanie się podwozia wyrywały z ust księdza prymasa jęk bólu i wyciskały z obolałego ciała siódme poty.
W oddali, za wzbijanym przez orszak kurzem i pyłem podążał siwy koń. Temu, który na nim jechał, na imię było Śmierć, a piekło szło za nim.
Albo też, czego nie można wykluczyć, był to zwykły podróżny w drodze do Sieradza.ROZDZIAŁ VII
Le roi est mort, vive le roi
Łowicz, kwiecień A.D. 1673
Śmierć jest jedna dla każdego człowieka, dla bogacza i ubogiego, nie wynosi króla nad żebraka, nie czyni wyjątków i zabiera wedle swej woli. Niszczy ludzkie plany, niweczy marzenia, depcze ambicje, a także sieje strach przed tym, co czeka po drugiej stronie.
Zwłaszcza u tych, co za nic mieli Słowo Pańskie i Jego przykazania. Mikołaj Prażmowski zakaszlał chrapliwie, dusząco i krwawo, co
odzwierciedliło się na jedwabnej chustce, którą odjął od swych drżących ust. Jego oblicze, zwykle rumiane od dobrego humoru i trunków, przywodziło
teraz na myśl pośmiertny całun. Tylko oczy świecące w zapadniętych oczodołach pozostały jak zwykle czujne, przebiegłe i rozumne, jednako i tam w głębi źrenic słała się mgła, za którą czaiła się zapowiedź nieuniknionego i niechcianego końca.
– Spocznij, przyjacielu – głos księdza prymasa drżał tak jak dłoń, którą ekscelencja wzniósł na powitanie Morsztyna.Podskarbi usiadł na miękko wyściełanym zydlu ustawionym u wezgłowia łóżka chorego. Pochylił się i objął dłońmi zimną rękę księdza prymasa.
– Zdrowiejesz, widzę – skłamał pocieszycielsko, lecz Prażmowski nie uśmiechnął się.
– Umieram – wystękał. – Dusi mnie, pluję i sram krwią.
– Medycy znają przyczynę?
– Nie wiedzą, co mi jest, ale ja wiem – zachrypiał ekscelencja. – Otruli mnie. Byłem dla nich przeszkodą, bali się, że nie dopuszczę do ugody z Korybutem.
– Obwiniasz kogoś z naszych? – Morsztyn zmrużył oczy wyczekująco. Właśnie po tę informację fatygował się przez błotniste gościńce do Łowicza. Gnał ile sił w końskim zaprzęgu, byle tylko zdążyć, nim ksiądz prymas zabierze swą wiedzę, tajemnice i podejrzenia przed Sąd Ostateczny.
– Sobiescy, to ich sprawka – wyjęczał Prażmowski, krzywiąc się z bólu. – To ich sprawka – powtórzył.
Morsztyn zamilkł na chwilę. Umysł ekscelencji okrywał już cień śmierci, który mącił trzeźwość ocen i wypaczał logikę. Podskarbi nie dostrzegał racjonalnych powodów, dla których Sobiescy mieliby mordować swego długoletniego sojusznika, nawet jeśli nie popierał on ugody z partią królewską. Jeśli już była to trucizna, to prędzej widziałby w tym rękę kogoś z otoczenia Korybuta: Paców, Eleonory czy Olszowskiego, który niczym sęp czyhał, by włożyć na swą głowę infułę prymasowską.
– To poważne oskarżenie – przemówił w końcu zachowawczo. – Masz pewność?
– Ta francuska suka to uczyniła – wycharczał Prażmowski. – Podała mi wino tuż przed moim wyjazdem z Warszawy. – Palce ekscelencji zacisnęły się na dłoni Morsztyna. – Strzeż się jej, ta kurwa nie zna granic występku.
„Jak my wszyscy – pomyślał podskarbi. – Jak ty i ja”.Trupio zimna dłoń prymasa zacisnęła się mocniej na ręce Morsztyna. Prażmowski jęknął boleśnie i wyprężył się w łożu. Podskarbi miał już wołać medyka czekającego za drzwiami, lecz ból ustąpił, przynajmniej na tyle, by ekscelencja mógł składnie wypowiedzieć swe myśli.
– Pomścij mnie – wykrztusił z siebie. – Pomścij przez wzgląd na naszą przyjaźń i wspólne sprawy.
– Pomszczę, przyjacielu.
Morsztyn odwrócił wzrok tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by Prażmowski nie uwierzył.
– Pomścij mnie – powtórzył uparcie. – Nie dla przysięgi, albowiem ta jest jeno słowem ulotnym jako liść na wietrze, ale przez swój własny interes, o który zwykłeś dbać z wielką starannością… – Prymas westchnął ochryple. – Sobiescy to nienasycona hydra, jedna ich paszcza zbrojna jest w stal, druga jadowita niczym gęba żmij, nigdy nienażarta. Dlatego błagam! – Prażmowski poderwał głowę z poduszki. – Błagam cię, przyjacielu, nie dopuść, aby Sobiescy urośli jeszcze bardziej, bo gdy nie zdołasz wytrzebić ich do korzeni, oni zniszczą cię, obedrą z urzędów i majętności, a gdy to nie starczy, zamordują, jako uczynili ze mną.
Mięśnie szczęki księdza prymasa drgnęły konwulsyjnie. Ból zamglił mu oczy.
– Pomścij mnie – wystękał, a potem kolejny spazm targnął jego ciałem i wygiął je w łuk.
Prażmowski wykrztusił z ust gęstą, czarną jak smoła krew. Jakby diabły gotowały już piekielną maź w jego wnętrzu. Naraz prymas zawył potępieńczo i zwiotczał, wydając z siebie głośne tchnienie.
Medyk, słysząc krzyk prymasa, wpadł do alkowy i odsunął Morsztyna od pacjenta. Przyłożył ucho do piersi ekscelencji, potem nachylił lusterko przy jego rozwartych ustach, na koniec zaś przymknął dłonią puste, szklące sięoczy.
– Odszedł – zwrócił się podskarbiego. – Niech Bóg będzie dlań łaskaw. Morsztyn oderwał wzrok od krwi na ustach starego przyjaciela.
– Amen – rzekł i w pośpiechu opuścił alkowę, nim kostucha zwróci swe oczy także w jego stronę.
Już w holu wytarł dłonie chusteczką, by pozbyć się wspomnienia po dotyku umierającego, zapomnieć o tym, że i jemu kiedyś przyjdzie stanąć przed obliczem Boga. Miał zbyt wiele spraw, ambicji i pragnień, aby teraz o tym myśleć.
Wyszedł na taras.
Dzionek zapowiadał się cudny, słońce błyszczało na jasnym niebie, a świat w dole zielenił się i rozkwitał na nowo po zimie.
Andrzej Morsztyn objął wzrokiem przepiękny ogród. Wkrótce pałac, otaczająca go posiadłość i cały Łowicz przejdą w ręce następcy Prażmowskiego. To samo stanie się z olbrzymimi dobrami diecezji gnieźnieńskiej, obejmującymi setki wsi i dziesiątki miasteczek, dobrze prosperujące młyny i bogate folwarki.
Podskarbi westchnął z zawiści. Co gorsza, był właściwie pewny, że nowym prymasem zostanie biskup Olszowski.
Ciepły wiosenny wiaterek owiał Morsztynowi twarz i osuszył zroszone potem czoło. Ostudził na chwilę trapiący go lęk.
– Wciąż żyję – szepnął do siebie. Wciągnął w nozdrza woń ziemi, pierwszych kwietniowych roślin i wilgotnej, owianej mgiełką kory drzew. „Wszystko będzie dobrze”, uspokoił się w myślach.
A jednak na przekór własnym zapewnieniom w sercu podskarbiego pozostała drzazga – obawa przed tym, że Prażmowski nie mylił się co do sprawców swej śmierci.
„Co jeśli miał rację?”Ta myśl i wynikające z niej konsekwencje przeszyły go dreszczem. Kto następny może paść ofiarą Sobieskich, ich nienasyconej żądzy władzy? Czy aby nie on, Andrzej Morsztyn?
– Jak zdrowie ekscelencji? – czyjś głos wyrwał go z tyleż ponurych, co bezcelowych roztrząsań.
Podskarbi spojrzał na mężczyznę, który odnalazł go na tarasie. Niski, szczupły, odziany w czarny kaftan, skórzane spodnie i trzewiki, przywodził na myśl buchaltera z kantoru, urzędniczynę gnącego kark nad pulpitem w prymasowskiej kancelarii.
Morsztyn przypomniał sobie tę twarz i szybko odnalazł w pamięci właściwe imię i nazwisko: Ernst Krofft, zaufany człowiek rezydenta brandenburskiego Johanna von Hoverbecka.
– Ksiądz prymas właśnie oddał ducha – podzielił się z nim nowiną. Prusak przyjął wiadomość spokojnie, jakby nie spodziewał się innej
odpowiedzi.
– Boleję nad tą stratą – rzekł. Posługiwał się mową Polaków swobodnie, bez śladu szorstkiego akcentu. – Był to wielki człowiek, rozumny i przewidujący, a przy tym stały w przyjaźniach i poglądach. Wyjątkowa to cecha, przyznasz waszmość, w dzisiejszych czasach.
– Zaiste, wiele miał przymiotów ducha i umysłu. Niemniej opuścił już ten ziemski padół. Mniemam więc, że i nam niedługo przyjdzie wyjechać z Łowicza, nic nie załatwiwszy. – Podskarbi zawiesił głos, ciekaw, co też sprowadziło Kroffta do posiadłości prymasa.
– Rzeczywiście, jeszcze dziś wyjeżdżam – rzekł Prusak – i tak sobie miarkuję, że zlecona mi misja wcale nie jest stracona… Gdybyż tylko wasza wielmożność zechciał udzielić mi wsparcia.
– O jakimż to wsparciu mowa?
– Potrzebuję znaleźć miejsce na przechowanie depozytu. Miałem nadziejęprzekazać skrzynię pod opiekę księdza prymasa, lecz obecnie… – Krofft rozłożył dłonie w jednoznacznym geście, wlepiając jasne, bystre oczy w podskarbiego.
– Skrzynię? – Morsztyn odchrząknął. – Cóż zawiera, jeśli to nie tajemnica?
– Dowód przyjaźni, jaką pan mój, książę elektor, darzył ekscelencję – wyjawił pruski posłaniec. – Teraz, gdy zabrakło prymasa, państwo brandenbursko-pruskie rade byłoby znaleźć w Polsce nowego przyjaciela, który dołoży starań, aby między naszymi krajami panował trwały pokój.
Morsztyn zmrużył oczy. Wcale nie wierzył w dobre intencje Fryderyka Hohenzollerna, zwanego jeszcze za życia Wielkim Elektorem. Przez całe swe długie panowanie ten chytry lis tuczył się na nieszczęściach Rzeczypospolitej. Gdy tylko widział w tym własną niemiecką korzyść, zrywał pakty i łamał najświętsze przysięgi. Korzystając z najazdu szwedzkiego, zmusił Polaków do zrzeczenia się na jego korzyść lenna z Prus Książęcych, a obecnie patrzył chciwym okiem na Elbląg, a może nawet na Gdańsk.
Cóż jednak znaczy interes ojczyzny, gdy ma się na głowie własne problemy. W obliczu załamania się stronnictwa profrancuskiego w Rzeczypospolitej i nikłych nadziei na subsydia z Paryża układ z Fryderykiem Wilhelmem mógł być korzystnym rozwiązaniem.
Morsztyn skalkulował więc szybko i po kupiecku. I wyszło mu jasno, że ze złotem i poparciem elektorskim mógłby zbudować własną partię i stać się postacią pierwszego planu jak Prażmowski, Sobieski czy Pacowie.
– Ksiądz prymas wspomniał mi niedawno o swych zamiarach nawiązania ściślejszej przyjaźni z elektorem – rzekł podskarbi. – Bardzo dobrze też wyrażał się o męskiej latorośli domu brandenburskiego i perspektywie osadzenia któregoś z Hohenzollernów na tronie Rzeczypospolitej.Popierałem te plany całym sercem i może pan przekazać Kurfürstenowi, żem gotów jest pilnować tutaj jego spraw i zastąpić w tym zadaniu księdza prymasa.
– Książę elektor ucieszy się niepomiernie z pozyskania waszej wielmożności jako przyjaciela domu brandenburskiego. – Ernst Krofft uśmiechnął się i wskazał na czarną karocę stojącą u wrót wozowni. – Przybyłem do Łowicza dziś rankiem i jeszcze nie rozładowałem bagażu – wyjaśnił. – Zechcesz, panie, zobaczyć depozyt, o którym wspomniałem?
Morsztyn chciał, nawet bardzo.
Obaj udali się na dziedziniec, gdzie Krofft polecił okrytym w czerń rajtarom odemknąć luk na kufry. Jeden z żołnierzy odwinął płachtę, odsłaniając niedużą skrzynię z grubym wiekiem i solidnym zamkiem.
– Mogę zajrzeć do środka? – zapytał podskarbi. Jako człowiek interesu nie zwykł brać kota w worku.
– Oczywiście. – W dłoni Prusaka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się klucz. – Korzystaj, waćpan, z depozytu do woli i spodziewaj się, że wkrótce otrzymasz od księcia elektora kolejne dary.
Krofft obrócił klucz w zamku i uniósł wieko kufra.
Zalśniły równiutko ułożone guldeny. Morsztyn momentalnie obliczył kwotę. Wyszło mu mniej, niż się spodziewał, ale przyjął, że to jeno zadatek na poczet dobrze rokującej współpracy i cięższych kwot w złocie.
– Przekaż, panie, księciu elektorowi, że ma we mnie przyjaciela. Oczywiście przechowam skrzynię.
Prusak się uśmiechnął i rzucił kilka słów do rajtarów. Ci natychmiast przenieśli kufer do karocy podskarbiego.
Niedługo później Krofft odjechał, pozostawiając Morsztyna na dziedzińcu. Zamyślonego, w nieco melancholijnym nastroju.
Wzrok podskarbiego wzniósł się do okien alkowy, w której spoczywałydoczesne szczątki Prażmowskiego.
Ze wszystkich ludzi w polityce jego mógł uważać za przyjaciela, choć rzecz jasna była to przyjaźń polityczna, a więc warunkowa. Niemniej Morsztyn przyznawał to sam przed sobą, z prymasem łączyło go wiele: trzeźwy stosunek do religii, żądza władzy i sympatia dla płci pięknej, a także nienasycona ambicja, bez której człowiek nie może dostąpić wielkości. Obaj też uważali, że Polacy winni we wszystkim naśladować Zachód, z jego rozwojem i nowoczesnością. Wspólnie widzieli siebie jako apostołów tych zmian w kraju. A także tych, którzy z owych zmian odniosą największe korzyści.
W oknie alkowy prymasa ktoś zawiesił czarne zasłony. Wkrótce pałac i cały Łowicz okryją się żałobą. Morsztyn spojrzał na wielkie drzewo rosnące nieopodal stawu, na którym kilka tygodni wcześniej zabawiali się na ślizgawce.
Dąb był stary, o grubym pniu i rozłożystej, zaczynającej się zielenić koronie. „Ale i on kiedyś upadnie” – dumał podskarbi. Każde drzewo, choćby najpotężniejsze, musi ulec upływowi czasu, chorobom czy niesprzyjającemu losowi. Wtenczas w miejsce powalonego olbrzyma wyrastają drzewka dotąd karlejące w cieniu dominanta. Chwytają wszelkim sposobem dostęp do światła i deszczu, toczą bezwzględną walkę o byt i własny rozwój, aż w końcu jedno z nich osiąga równie potężne rozmiary jak gnijący u ich korzeni poprzednik.
Taka jest natura życia. Drzewa, dzikiego zwierza i człowieka.
„Zatem – konstatował Morsztyn – trzeba piąć się w górę, okrywać swym cieniem inszych, tłamsić konkurentów i mocno zapuścić korzenie w glebie, aby nikt i nic nie zdołało wyrwać nas z niej przed wyznaczonym przez Boga czasem”.
A zatem.Umarł król, niech żyje król.
Król niemalowany Kwiecień A.D. 1673
– Szantaż to był, powiadam. Szantaż i hańba, inaczej tego nazwać nie sposób – grzmiał Olszowski, unosząc się w sprawiedliwym gniewie. – Litwini zagrozili zerwaniem obrad i odmówili Polsce swego wsparcia w wojnie z Turcją, jeśli izba nie przystanie na ich ultimatum, by co trzeci sejm odbywał się w Grodnie. A wiedz też, wasza miłość, że całą intrygą Litwinów kierowali Pacowie. Kanclerz i hetman wielki litewski szli w tej sprawie ręka w rękę, co dowodzi, że ci dwaj pogodzili się i nie nastają jeden przeciw drugiemu.
Podkanclerzy koronny urwał, zerkając na króla, lecz Korybut siedział nieruchomo za stołem, oparty łokciami o blat, i najmniejszym grymasem nie dawał po sobie poznać, co myśli o przeniewierstwie swych najpotężniejszych sojuszników.
– Pacowie przez to wymuszenie na prawie wielkie zyskają na Litwie poważanie, a i finansowo się wzmocnią – ciągnął biskup. – Ekonomia grodzieńska należy bowiem do Krzysztofa Paca, a wiadomo, że każdy sejm to zysk dla miasta, w którym się odbywa, i koło zamachowe tamtejszej gospodarki.
Olszowski kichnął w rękaw i podjął urwany temat.
– W zamian Litwini wprowadzą u siebie nowe cła, czopowe i podatek odkupców, wezmą pogłówne od Tatarów litewskich, Żydów i ludzi luźnych. Za te pieniądze zobowiązują się uchwalić zaciąg dwunastu tysięcy regularnego żołnierza, który wesprze Polaków w wojnie z mahometanami – przedstawił cięgiem podkanclerzy. – Ale i tak jest to przecież niewielka część tego, co wyłoży Polska na wyprawę. – Odkasłał i otarł usta. – Wybacz, wasza miłość, zawsze w porze pylenia topoli i wierzb łapią mnie duszności i trapi suchość w gardle.
– A zaradzimy, zaradzimy temu, księże biskupie – rzekł Korybut, podniósł się z krzesła i wyciągnął z kredensu karafkę z nalewką. Napełnił pucharek i wręczył trunek Olszowskiemu.
Podkanclerzy przyjął napitek i podziękował. Przepłukawszy swędzące gardło, wrócił do relacji z postanowień komisji sejmowych.
– Wojsko koronne zwiększy się na czas kampanii do trzydziestu jeden tysięcy stawek żołdu. Ustanowiono też specjalne podatki pogłówne i podymne, cła i akcyzę, a także zezwolono waszej wysokości zastawić u bankierów klejnoty koronne i arrasy wawelskie.
Król skinął głową.
– A co z Zamościem? – Wiśniowiecki przeszedł do prywatnych spraw.
– Pani Sobieska przystała na ugodę. Wieczyście zrzeknie się wszelkich pretensji do miasta i ordynacji, choć uszczknie waszej wysokości kilka kluczy wsi z inszych majątków należących do Zamoyskich i jakąś gotowiznę, ale nic, co by kosztowało za wiele – dodał Olszowski, gdy czoło Korybuta przecięła zmarszczka niezadowolenia. – W zamian wasza wysokość cofnie wszelkie szykany wobec Sobieskiego i zrezygnuje z pomysłu odebrania mu władzy nad wojskiem koronnym. Odpuszczenie win obejmie wszystkich malkontentów, także tych, wobec których obywatele domagali się najsroższych kar.
– Należy zatem dziękować Bogu, że Prażmowski przestał być przeszkodąw zawarciu ugody, albowiem szlachta litewska diabelnie zawzięta była na prymasa – stwierdził Korybut. – Teraz niebiosa będą mu sędzią za popełnione przezeń niegodziwości.
Król zamilkł, dostrzegając niewyraźną minę u Olszowskiego. Odchrząknął zakłopotany, świadom, że temat schedy po Prażmowskim może być przykry dla księdza biskupa.
Podkanclerzy, choć z dużymi oporami, zrezygnował z ubiegania się o urząd po zmarłym Prażmowskim. Sobiescy i reszta malkontentów wręcz chorobliwie obawiali się wyniesienia Olszowskiego do godności zwierzchnika polskiego Kościoła. Zbyt wielka władza i za olbrzymi majątek niosła ze sobą ta zaszczytna funkcja, aby w dobie powszechnej nieufności między skłóconymi partiami objęła ją postać tak bliska królowi. Dla ratowania ugody z opozycją ksiądz biskup z bólem zrezygnował z własnych pragnień i ambicji, skutkiem czego najważniejszy urząd kościelny w Polsce przypadł na podstawie konsensusu biskupowi Kazimierzowi Czartoryskiemu, który miał w Kościele opinię reformatora. Niektórzy uważali go wręcz za człowieka nadmiernie nowoczesnego. Opinia wzięła się stąd mianowicie, że jeszcze jako biskup kujawski zabronił pod karą klątwy poddawania torturom podejrzanych, jeśli podczas procesu oskarżyciel nie przedstawił dowodów winy. O zgrozo, potępił również surowo zwyczaj powtórnego brania na męki człowieka, który odwołał zeznania, gdy za pierwszym razem przypalono go żelazem albo rozciągnięto na desce. A nawet ku zgorszeniu prokuratorów i sędziów zakazał im podpowiadania oskarżonym nazwisk rzekomych wspólników.
Taka nowoczesność szczypała w oczy nawet najświatlejszych przedstawicieli palestry i kurii, zaś pomysł biskupa Czartoryskiego, aby nie pławić czarownic, wywołał istną burzę dyskusji we wszystkich niemal diecezjach. W rezultacie okrzyknięto reskrypt księdza biskupa za zwiastunrozpasania obyczajów, utraty polskiej tożsamości i uleganie obcym wzorcom. Niektórzy bardziej dociekliwi publicyści widzieli w reskrypcie jawny dowód na spisek Żydów w Kościele, bo przecie wiadomo – Żydzi wszędzie się wcisną. Inni wieszczyli, że to tylko początek złego, za którym już zmierza do polskich zaścianków rozpusta i dzikie rozpasanie. Krzyczeli gromko, że chłop będzie babę udawał, a baba zapomni, po co Bóg ją stworzył, i do pracy pójdzie, spodnie włoży i – o zgrozo – chłopami rządzić będzie w robocie niczym jaki przeklęty król babiloński. Że zapomni niewiasta, po co jest i co ma chłopu dawać, do sądów będzie łazić i sprawiedliwości się domagać, gdy mąż skarci taką ręką czy kijkiem, jako zwyczaj i przyzwoitość nakazują czynić. A byli i tacy, nieliczni, trzeba przyznać, co proroczo twierdzili, że jeśli przestanie się pławić wiedźmy, stosować tortury i podtykać oskarżonym gotowe zeznania, to na końcu tego procesu za lat kilkaset jawni sodomici będą posłami na sejm i rajcami miejskimi, a mahometańskich meczetów w Europie będzie więcej niż kościołów.
Ale tych akurat proroków wyśmiano, zwyzywano od fantastów, lebiegów i kutafonów, bo też są jakieś granice ludzkiej wyobraźni. I jak nikt prócz pana Twardowskiego na Księżycu nigdy nie stanie, tak w Paryżu, Sztokholmie czy Berlinie żadnych mahometan nie będzie, bo też my, Polacy, na przedmurzu chrześcijaństwa naszą piersią mężną tychże pogan powstrzymamy. A zachodnie narody, Niemce, Francuzy i insze Angliki, błogosławić nas będą po wsze czasy i po piętach całować albo i nawet wyżej.
Wszystkie te kontrowersje, nowinki i wynikłe z nich implikacje błysnęły w głowie króla ulotnie i po paru sekundach Korybut ponownie skierował myśli ku wyrzeczeniom księdza Olszowskiego.
Ze strony podkanclerza był to bez wątpienia gest szlachetny, godzien najwyższych pochwał, choć przecież nie do końca wyzuty z kalkulacji. Nowy prymas bowiem był człowiekiem wielce schorowanym, jak powiadano,z trudem poruszał się o własnych siłach, a czas żywota, jaki mu pozostał, liczono nie w latach, lecz w miesiącach.
Co, nawiasem mówiąc, dało niektórym stronnictwom asumpt do wzajemnego obrzucania się gównem i snucia kolejnych teorii spiskowych.
– Przykro mi, że infuła prymasa ominie cię tym razem, księże biskupie – rzekł król ze szczerym ubolewaniem. – Wiedz, przyjacielu, że zrekompensuję ci tę stratę, jak tylko pozwolą mi na to posiadane środki, a da Bóg, w rychłej przyszłości znów będziesz mógł się starać o urząd – zapewnił.
Olszowski skinął skromnie głową i przeszedł do spraw tureckich.
– Mahometanie domagają się wypłat haraczu i okupu za odejście spod Lwowa zeszłej jesieni – oznajmił posępnym tonem. – Poseł sułtański wprost grozi nam uderzeniem na Lwów i Kraków. Oczywiście teraz, gdy postanowiliśmy wojnę z poganami, sejm nie zgodzi się na przekazanie sułtanowi złamanego grosza.
– Co więc radzisz?
– Pertraktować, zwodzić Turka nadzieją na haracz, a przy tym domagać się stanowczo uwolnienia zakładników ze Lwowa, zwrotu szlachcie majątków na Podolu i oddania chrześcijanom zagarniętych kościołów.
– A zatem dobrze. – Korybut przechylił głowę. – Poślemy posła do wielkiego wezyra. Przy okazji pertraktacji niechaj wybada, na kogo mahometanie uderzą w tym sezonie wojennym, by uczynić swemi niewolnikami.
– Trzeba by też, wasza miłość, posłać posła do chana na Krym ze zwyczajowym upominkiem i prośbą, aby prowadził w naszym imieniu mediacje w Stambule – podpowiedział ksiądz biskup.
– Zgodzi się chan na takie coś?
– Dla własnej korzyści – odparł pewnie podkanclerzy. – Selim Girej zdaje sobie sprawę, że gdy Turek opanuje Podole i całą Ukrainę, ordytatarskie zostaną pozbawione wszelkiej możliwości wyprawiania się po jasyr, chyba że za Kaukaz, na Persów. Ruina to byłaby i zguba dla gospodarki Krymu i wolności tatarskiej.
– Ile chcesz dać chanowi? – zapytał Korybut.
– Trzy tysiące czerwonych złotych.
Jego wysokość aż się wykrzywił.
– Ładny to grosz – rzekł bez entuzjazmu. – Mało to nas nagrabili ordyńcy zeszłego roku? Wiesz, księże biskupie, jaki rwetes podniesie się w sejmie, gdy posłowie usłyszą, ile ma nas kosztować mediacja chana?
– Pokrzyczą, pokrzyczą i przestaną, jako zwykle się to dzieje – odparł Olszowski zgryźliwie. – Chan zresztą to niejedyny wydatek, trzeba nam wysłać gońca do Kałmuków i Kozaków dońskich, aby dołączyli do wiernych Chanence oddziałów na Siczy. Obiecać im gotowiznę i aprowizację.
– Moskalom nie spodoba się, że mieszamy w ich garnku. Toć car uważa wszystko nad Donem za swoje – wskazał Korybut z rezerwą.
– Nie spodoba się, a jakże – zgodził się ksiądz biskup z chytrym uśmieszkiem. – Wiem jednako, że car mami nas obietnicami sojuszu, a jednocześnie negocjuje z Turkami, prowadząc podwójną grę. Moskal zdradliwy jest ze swej natury, honoru nie ma. Trzeba zatem przypomnieć tym, co na Kremlu siedzą, że i my, Polacy, potrafimy skutecznie naszym nieprzyjaciołom w szkodę wejść.
Korybut pogładził w zamyśleniu mięsisty podbródek.
– Przystaję na wysłanie poselstwa do Dońców i Kałmuków. Niechaj sobie Moskal nie myśli, żeśmy ślepi na jego fałszywe gierki. – Wychylił się ku Olszowskiemu. – A jak tam Austria i nasze negocjacje z mym drogim szwagrem?
– Niesatysfakcjonujące, panie – odrzekł podkanclerzy, lecz nim zdołał wyjaśnić, co ma na myśli, w drzwiach pojawił się lokaj i zaanonsowałprzybycie królowej.
Korybut wlepił wzrok w swą młodziutką żonę. Wyglądała przecudnie, trudno było zaprzeczyć. Jasna twarz Eleonory promieniała uśmiechem, złociste włosy lśniły w słońcu przenikającym przez wysokie okna, oczy błyszczały niby szmaragdy, w których zatopiono iskierki złota.
„Zaiste czarodziejska jest różdżka kapitana Reinharda”, pomyślał zawistnie.
Królowa ukłoniła się przed mężem i obdarzyła skinieniem Olszowskiego. – Obradujecie, widzę – powiedziała, rozsiadając się na krześle, zwrócona
twarzą do obu mężczyzn. – Rada bym wiedzieć, na jakie tematy, jeśli to nie tajemnica.
Podkanclerzy zerknął na króla i zmieszany opuścił lekko głowę.
– Żadne tam tajemnice – odparł Korybut bez krztyny zakłopotania, które jeszcze rok temu zatkałoby mu gardło, odebrało zdolność wypowiedzi i odwagę stawienia czoła żonie czy matce. – Ksiądz biskup zaczął właśnie relacjonować stan negocjacji z cesarzem. – W głosie króla zabrzmiała urągliwa nuta.
Usta Eleonory zacisnęły się, przez co jej oblicze straciło pozór zrelaksowanej łagodności. Iskierki w oczach zmieniły się w pioruny, a te rozbłysły i strzeliły w stronę Olszowskiego.
– Doprawdy? Z ochotą posłucham – zdecydowała.
– Cóż… – Podkanclerzy odchrząknął. – Cesarz wstrzymuje się z przysłaniem do Polski kontyngentu pięciu tysięcy piechoty, ociąga się też z dostarczeniem talarów.
– Brat mój pomaga nam w miarę możności i zasobów – obruszyła się Eleonora gotowa zawsze i wszędzie bronić swej habsburskiej rodziny. – Cesarz wszelako musi strzec granic na Renie przed Francuzami i dokończyć pacyfikację Górnych Węgier. Wszystko to pochłania ogromne środki,absorbuje siły dworu wiedeńskiego.
– Tak więc Polacy mają toczyć wojnę z mahometanami, a cesarz bezpieczny od ich ataku będzie rozgrywać własne interesy w Europie – rzekł zimno Korybut.
Eleonora prześwidrowała męża wzrokiem. Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale król powstrzymał ją stanowczym gestem dłoni. – Milcz i nie broń go, bo też tej cynicznej postawy obronić się nie da. Miejmy nadzieję, że przyjdzie czas, gdy Turek podejdzie pod Wiedeń, a wtedy Polacy, da Bóg, będą mieli na tyle rozumu, aby stać u siebie z bronią u nogi i patrzeć, jak Austria ginie pod mahometańską nawałą.
– Jesteś niesprawiedliwy, mężu. Brat mój…
– A zatem któż nam pozostał w Europie, księże biskupie? – wszedł jej w słowo Korybut, całą uwagę skupiając na Olszowskim.
– Jak zawsze możemy liczyć na Rzym – odparł biskup, udając, że nie dostrzega rumieńca na policzkach królowej. – Ojciec Święty wspomoże nas złotem w wojnie z niewiernymi, ale to jedyna realna pomoc, na jaką możemy liczyć ze strony Europy. Królestwa Zachodu, Anglicy, Frankowie, Germanie czy Wenecjanie, mienią się sojusznikami Polaków i wiele obiecują, lecz gdy przychodzi godzina próby, wystawiają nas do wiatru. Myślą wyłącznie o własnych interesach. Za nic mając traktaty i honor, ochoczo dogadują się z nieprzyjaciółmi naszymi. Tak było w przeszłości, jest obecnie i obawiam się, miłościwy panie, że będzie za trzysta lat i więcej.
Na tym dość smutnym, lecz prawdziwym spostrzeżeniu księdza biskupa zakończyli naradę. Olszowski pożegnał się z ich wysokościami. Po jego wyjściu długo panowała cisza.
– Nie musiałeś mnie poniżać w obecności biskupa – odezwała się w końcu Eleonora z wyrzutem.
– Rzeczywiście, nie powinienem – przyznał Korybut. – Jednako twójupór w bronieniu Habsburgów jest… – westchnął – łagodnie ujmując, męczący.
– To moja rodzina.
– Teraz twoją rodziną jestem ja.
Pioruny w oczach królowej rozbłysły na nowo.
– Czyżby? Wnioskując, z kim więcej spędzasz czasu, można by stwierdzić, że najbliższą rodziną nie jestem ci ja, twa żona przed ludźmi i Bogiem, lecz twój kochaś.
– Z tego, co wiem, kapitan Reinhard doskonale wyręcza mnie w twym łożu – odparował Korybut.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem niczym szermierze gotowi do ostatecznego starcia.
– Wybacz. – Pierwszy zreflektował się Korybut. – Nie powinienem cię osądzać, jesteś taka młoda i piękna… Ale ty też mnie nie osądzaj i już więcej nie pouczaj. Nie potrzebuję tego ani nie chcę. Zrozumiałaś?
Eleonora zacisnęła usta.
– Jak sobie życzysz, wasza wysokość – wycedziła.
Sakrament małżeński i lęk przed śmiesznością nie pozwalały jej porzucić męża, pętały skuteczniej niźli łańcuchy nałożone na kark najpodlejszego niewolnika z południowych krain.
Poza tym tutaj, w Rzeczypospolitej, mimo złamanego serca była królową. – Kto będzie dowodził armią, gdy ta wyruszy w pole? – zmieniła temat
rozmowy.
– Myślę, że Sobieski, oczywiście. W końcu jest hetmanem wielkim i cokolwiek by mówić, dobrze zna się na swym rzemiośle.
– Jako król sprawujesz najwyższą władzę nad armiami Korony i Litwy – wytknęła mu.– A czy ja ci wyglądam, kobieto, na Hannibala? – Na twarzy króla pojawił się grymas. – Niech każdy robi, co do niego należy, a z pomocą Boga zachowamy w kraju odrobinę spokoju.
– Nie musisz podejmować decyzji taktycznych. Wystarczy, że będziesz przebywał w obozie. Sama obecność majestatu zwiąże ręce spiskowcom. – Eleonora wychyliła się lekko ku mężowi. – Chyba nie sądzisz, że buntownicy na stałe poniechali swych knowań?
– Rozważę to. – Korybut spojrzał na zegar. Za kilka godzin znajdzie się w ramionach Miłosza, wolny od ciążących na nim obowiązków i fałszu, który wypełniał mu dni. Westchnął. – Coś jeszcze?
– Prośba – odparła królowa, mrużąc szmaragdowe oczy. – Zezwól Klarze powrócić na zamek, jej towarzystwo wiele dla mnie znaczy.
Eleonora tym razem naprawdę starała się, by zabrzmiało to jak prośba. Korybut docenił tę zmianę u dumnej żony, ale akurat w tej sprawie nie zamierzał jej ustąpić, choćby padła mu do nóg.
– Nie chcę jej tu widzieć – odrzekł stanowczo. – Proszę cię po raz wtóry, nie wracajmy do tego tematu.
Królowa wyprostowała się w krześle, łatwo zrzucając z siebie uwierający ją pozór uległości.
– Swym uporem zrażasz sobie Paców – syknęła. – Kanclerza dotknęło to, w jaki sposób potraktowałeś jego małżonkę. Klara przez lata była na dworze jego oczyma i uszami.
„A także niewidzialną ręką”, dodał w myślach Korybut.
– Krzysztof Pac zasługuje na tę nagrodę – przekonywała jej wysokość. – Wynegocjował dla ciebie ugodę z malkontentami, wpłynął na hetmana litewskiego, aby podpisał się pod obligacją i zaprzysiągł kompromis przed świętym obrazem. Niemała zasługa Krzysztofa i w tym, że Olszowski zrezygnował tymczasowo ze swych apetytów na infułę prymasa. – Królowaprzeszyła męża wzrokiem. – Tak więc kanclerza nie powinna ominąć nagroda – powtórzyła z naciskiem. – Lekceważąc jego zasługi, zrazisz go sobie.
– Kanclerz swoje już dostał – odpowiedział oschle król. – Sejm w Grodnie i sowity grosz, który regularnie będzie mu wpływał do kiesy. Zapewniam cię, pani, że więcej to warte dla Krzysztofa Paca niż trzymanie Klary na zamku. Odnoszę wrażenie, że nie ufa on żonie jako dawniej. – Uśmiechnął się drwiąco – Miarkuję sobie, że nie bez przyczyny.
Eleonorę zamurowało. Próbowała usilnie znaleźć inne argumenty, lecz nic mądrego nie przyszło jej na myśl. Pożegnała chłodno męża i opuściła komnatę. W holu chwyciły ją duszności. Postanowiła się udać do ogrodów nad Wisłę, przewietrzyć się i odetchnąć zapachami rozkwitającej przyrody.
Zmierzając w kierunku wyjścia na taras, myślała o kanclerzynie. O tym, jak biedaczka cierpi na prowincji, jak bolesne musi być dla niej wygnanie.
– Ach… Aaach! – Głęboki jęk wyleciał z krtani i ust Klary Pac niczym motyl i pomknął na niewidzialnych skrzydłach ku upstrzonej pajęczynami powale stajni. – … Uuch! – krzyknęła, prężąc się pod leżącym na niej mężczyzną, przywierając do jego lędźwi, oplatając łydkami nagie, mocne i silnie pracujące pośladki.
Kochanek także się wyprężył i wykrztusił przez zaciśnięte zęby imię Boże. Westchnął gardłowo, opuścił głowę jak znużony wędrowiec i musnął wargami usta Klary.
Kanclerzyna odchyliła głowę w bok, unikając pocałunku. Uprzejmie, lecz stanowczo zepchnęła z siebie postawnego miłośnika.
Podniosła się z siana i otrzepała ze źdźbeł uczepionych sukni. – Czy zrobiłem coś nie tak?Klara popatrzyła na mężczyznę siedzącego u jej stóp. Służył w majątku Paców jako koniuszy. Miał na imię… zresztą to nieistotne. Grunt, że był pod ręką, gdy naszła ją chęć.
Opuściła wzrok niżej, na przyrodzenie dyndające między udami sługi. Nawet teraz, lekko sflaczały, był to okaz o rozmiarze bliskim tych, jakie widywała u podopiecznych koniuszego trzymanych w tej stajni.
Skarb, który wyrósł dorodnie w litewskiej głuszy.
– Spisałeś się znakomicie. – Uśmiechnęła się ciepło. – Rada będę jutro odbyć przejażdżkę w twym towarzystwie.
Zostawiła stajennego tam, gdzie jego miejsce, i wróciła do dworu. Właśnie trwały przygotowania do obiadu. Służba uwijała się szparko, dzwoniły srebrne półmiski i talerze, pobrzękiwały łyżki, noże i widelczyki, dźwięczała kosztowna porcelana, chlupotały barszcze i zupy, tłuściło się mięsiwo, krzepły sosy uwarzone z zeszłorocznych grzybów. Pachniało dziczyzną pieczoną na rożnie, gęśmi i kapłonami smażącymi się na kuchni.
Wszystko to działo się pod surowym nadzorem ochmistrzyni, kobiety zażywnej, tęgiej w biodrach i w pasie, z biustem tak pokaźnym, że dorównywał pośladkom Klary.
Kanclerzyna wkroczyła do jadalni i odebrała od ochmistrzyni sprawozdanie, co też przygotowała kuchnia na przyjazd hetmana wielkiego litewskiego.
Michał Kazimierz wyjechał z Warszawy kilkanaście dni po niej, zostawiwszy na straży interesów rodzinnych brata Krzysztofa. Od razu po przybyciu na ziemie Wielkiego Księstwa udał się do wojska, aby rozpocząć przygotowania do wojny i przewodniczyć sejmikowi mającemu zatwierdzić uchwały podjęte w Warszawie.
Tym większym zaskoczeniem dla Klary było przybycie posłańca z zapowiedzią wizyty Michała, który miał na dniach polować w okolicznychpuszczach z kompanią swych oficerów.
Klara umyła się i przyodziała złotokremową suknię z dużym dekoltem, chwilę potem od strony traktu grodzieńskiego nadciągnęła kawalkada jeźdźców.
Na czele cwałował Michał Kazimierz. U boku hetmana na ładnym gniadoszu jechał nieznany kanclerzynie mężczyzna w długim skórzanym płaszczu. Jasne oczy, charakterystyczny bulwiasty nos i szopa słomianych włosów powiewająca na wietrzyku nie pozostawiały wątpliwości, z jakiej to nacji wywodzi się towarzysz młodszego z Paców.
„Moskal jak malowany”, pomyślała Klara, przypatrując się ciekawie gościom.
Dragoni wstrzymali zgrzane wierzchowce na dziedzińcu przed dworem, a Michał Kazimierz, zeskoczywszy z siodła, ukłonił się bratowej witającej go przed drzwiami.
– Pięknie wyglądasz, Klaro, jak zwykle zresztą.
Kanclerzyna przeniosła wzrok na mężczyznę towarzyszącego hetmanowi. Ten bez zmieszania sycił oczy walorami atrakcyjnej Francuzki.
Klara nie gniewała się na taką śmiałość. Sama przecież wybrała suknię i widziała się w lustrze, nim wyszła do ludzi. Nie była jedną z tych głupich gąsek, co to niby nie wiedzą, że błyszcząc odsłoniętymi cyckami przyciągają wzrok mężczyzn, nie tylko tych pięknych i młodych, lecz wszystkich bez wyjątku, starych, brzydkich i grubych. A potem stroją grymasy jakby zdziwione, że każden chłop obmacuje je oczyma.
Doprawdy Klara Pac nie cierpiała idiotek.
– Kim jest ten człowiek? – zapytała hetmana, zerkając na mężczyznę w płaszczu.
– Goniec carski, poddajczy Burcow – odparł Michał Kazimierz, potwierdzając domysły Klary co do narodowości swego towarzysza. –Przywiozłem go tu, byśmy spokojnie omówili nasze perspektywy z Moskalami.
Klara obdarzyła Burcowa uprzejmym uśmiechem. Podała mu dłoń do pocałunku.
– Opowieści o waszej urodzie, pani, nie są ani odrobinę przekoloryzowane – skomplementował ją Moskal, prostując kark.
– Któż mnie tak chwalił, panie Burcow?
– Kniaź Wołyński, z którym rozmawiałaś, pani, zeszłego roku w Janowcu.
– Cóż u niego słychać?
– Cieszy się zdrowiem i łaską cara Aleksego. U nas w Rosji bez jednego ani drugiego nie da się żyć. – Pozwolił sobie na ironię.
Klara roześmiała się i objęła ramieniem rękę posła.
– Chętnie posłucham nowinek z Moskwy, z pewnością znasz, panie, jakieś pikantne szczegóły.
W sali jadalnej wszystko już było gotowe. Przy stole biesiadnicy ograniczyli się do żartów i niezobowiązującej pogawędki, przez wzgląd na służbę, która uwijała się w pobliżu.
Gdy mężczyźni najedli się do syta, Klara zaproponowała, by na czas dalszej rozmowy przenieść się do gabinetu za jej alkową.
Burcow już w sieni zapytał o ustronne miejsce, takie, do którego nawet car chodzi piechotą.
Klara i Michał Pac zaczekali na poddajczego w gabinecie.
– Nie połączę się z Polakami ani w tym miesiącu, ani też w następnym – wyznał hetman, gdy zasiedli w fotelach. – Nie ufam malkontentom i mam przekonanie, że mimo zawartej pomiędzy partiami ugody chcą oni nadal króla i ojczyznę zgubić – urwał i łypnął na bratową. – Miarkuję sobie, że tytakże nie wierzysz w szczerość intencji Sobieskiego?
– Nie wierzę – przyznała Klara. – I myślę, że tym razem Krzysztof pomylił się w swych rachubach. Niestety, gdy wszyscy zapragnęli zostać gołębiami, nam nie wypada odgrywać jastrzębi. Poczekajmy zatem, co przyniesie wojna. Na mój rozum ani król, ani też Sobieski długo nie wytrzymają w zgodzie.
Młodszy z Paców potarł koniuszki sumiastych wąsisk.
– No nie wiem, Klaro. Oby ta ugoda nie przerodziła się w co groźnego dla naszej rodziny.
– Co masz na myśli?
– Korybut ostatnimi czasy się zmienił – powiedział wolno Michał Kazimierz. – Na własnej skórze doświadczyłaś tej przemiany. Nie do pomyślenia było jeszcze rok temu, by zrugał królową, postawił na swoim i przegnał cię jak pierwszą lepszą dziewkę.
– Może gdybyście ty i Krzysztof mnie poparli, nie doszłoby do tego – odrzekła twardo, z wyrzutem.
– Sejm w Grodnie i rozwój ekonomii więcej przyniosą zysku naszej rodzinie niźli płocha duma i upieranie się przy z góry straconej sprawie – odparł hetman, nie okazując skruchy. – Jak wspomniałem, król nasz zmienił się, zmężniał i charakteru nabrał, gdy nie okrywa go cień nadopiekuńczej matki.
– A ty obawiasz się, że Eleonora nie jest w stanie kontrolować Korybuta, jak czyniła to kniahini Gryzelda – odgadła Klara.
– I mam ku temu dobre powody. Zastanawiam się, czy król nie planuje zbratać się z Sobieskim, a nas, Paców, nie odstawi od swych łask, nadań, starostw i arend. Przez ślub Teofili z kniaziem Dymitrem będą wkrótce rodziną.
– Daleką, a i w rodzinie bywa zazwyczaj więcej zawiści i swarów niźlimiędzy obcymi sobie ludźmi. – Kanclerzyna zlekceważyła temat.
– Prawda to – mruknął hetman, ale widać było, że bił się z myślami. Milczeli aż do nadejścia posła carskiego.
– Jak tam carewicz Fiodor? Zdrów? – zagaił Michał Pac.
– A dalibóg zdrów i w pełni sił witalnych – zapewnił Burcow. – Udały to młodzieniec, a przy tym rozumny ponad swój wiek. Byłby on doskonałym władcą dla każdego kraju.
– Zatem należy żałować, że mamy już króla – oświadczyła Klara zjadliwie.
Michał Pac obrzucił szwagierkę karcącym wzrokiem.
– Pan nasz to dobry człowiek – załagodził. – Tylko nazbyt ufny wobec przeciwników swoich. Miast zgnieść buntowników, porozumienia z nimi szuka.
– Władca nie może mieć miękkiego serca – zgodził się Burcow. – Musi być jak ojciec, sprawiedliwy, ale gdy trzeba surowy. Potrafić męża nagrodzić, ale gdy zawinił, i na pal wbić.
Zestawienie Korybuta z wbijaniem na pal wzbudziło w Klarze szyderczą, choć skrzętnie maskowaną wesołość.
– Czy car Aleksy rozważa przymierze z Polakami, by wespół uderzyć na Turków i ich lenników? – zapytał Pac.
– Wciąż się ta sprawa waży – odparł poddajczy otwarcie. – Nie wiem, jaka będzie wola batiuszki. Na dworze carskim nie ufa się Polakom, wielu tam widzi w Lachach większego nieprzyjaciela niż w bisurmanach. A nie bez przyczyny tak Lachów widzą – dodał carski goniec. – Tatar złupi pogranicze do cna, lud uprowadzi w niewolę i odejdzie na stepy. Turek wprawdzie krainy podbije, muzułmanów w nich osadzi, ale ziemi na Rusi bezmiar, niewielka to strata. A Polak, o… – Burców uniósł palec ku sufitowi – Polak to co innego. Bardziej podstępny jest w swych działaniach, a przetogroźniejszy.
Poddajczy potoczył wzrokiem od hetmana do kanclerzyny.
– Lachy wolnością ruski lud mamią. Wkładają do bojarskich łbów, że i u nas możemy sobie cara obierać, pokazują, że bojar jako wasz szlachcic nie powinien być do lochu wtrącany bez udowodnienia mu winy przez sąd, że demokracja lepsza jest niż carska absolutna wola… Polak w końcu – ciągnął po krótkiej pauzie – na ruską wiarę nastaje. Ileż to kniaziów w Wielkim Księstwie i na Ukrainie porzuciło wiarę ojców i na katolicyzm przeszło. Daleko nie szukając przykładu, dziad waszego pana Michała Korybuta prawosławny był. Kniaź ruski z krwi i kości, a jego syn Jarema to już Polak, katolik. Ogniem i mieczem pustoszył ruską ziemię, tępił ukraiński lud za to, że zechciał połączyć się z Moskwą, z macierzą.
– Prawda to, Lachom nie można ufać – skwitował oględnie Pac.
– Święte słowa, mości hetmanie – podchwycił poseł. – Lachy gardzą Rusinami i Litwinami, za nie wiedzieć jakich Europejczyków się mają, gdy w rzeczywistości krzykacze to są i swawolnicy, żadnej władzy nieuznający, a przecież władza cara czy królewska od Boga jest dana.
Klara zerkała na szwagra, który słuchał i milczał, unosząc brew. Mogła się tylko domyślać, co też Michał Kazimierz Pac, jeden z największych pieniaczy i swawolników w Rzeczypospolitej, myślał o gadaniu Moskala i gdzie miał uświęconą przez niebiosa władzę batiuszki Romanowa. Cokolwiek jednak myślał, zachował to dla siebie.
– W razie knowań Polaków gotów jestem oddać Wielkie Księstwo pod protekcję Carstwa Rosyjskiego – oznajmił mości hetman litewski. – Toć to z braćmi Moskalami bliżej nam niźli z tymi zadufańcami. Choć nie wszyscy tak myślą. Wielu panów nie ufa w intencje cara Aleksego – skonstatował, kręcąc głową.
– Myślę, że car Wszechrusi z radością prześle podarki owym panomlitewskim, którzy żywią tę nieufność – zapewnił Burcow. – Złoto i sobole z pewnością pomogą waszej wielmożności przekonać niedowiarków.
– Z ust mi to wyjąłeś, waszmość – rzekł Pac, jaśniejąc na twarzy.
– Carewicz Fiodor niedługo w wiek dorosły wejdzie. – Zachęcał dalej carski dyplomata, czując, że ma w Pacach wdzięcznych słuchaczy. – Gdyby został kniaziem w Wielkim Księstwie, dużo pożytku przyniosłoby to naszym krajom. Unia z Polakami to tylko dla Litwy obciążenie, po cóż wam walczyć i krew przelewać na Ukrainie? Wasz i nasz interes jest w odebraniu Szwedom Inflant. To przecież bliskie sąsiedztwo nasze. Musimy wspólnymi siłami odzyskać Rygę, Tallin i Narwę, ku morzu nasze państwa szeroko wystawić. Wyjść w końcu z zaścianka, w który zepchnęli nas Polacy, na Europę, na świat cały! – zawołał entuzjastycznie Burcow.
Hetman przyłożył dłonie do warg, uprzejmie kiwnął głową, dając wyraz akceptacji dla słów poddajczego. Znać i jemu roiły się Inflanty oraz wojenna sława, którą mógłby dorównać Sobieskiemu.
– Lachy jednako nie dadzą nam zerwać unii bez walki – wskazał po chwili. – A siła ich! Gdy mają u siebie wewnętrzną zgodę, niemal nie sposób ich pokonać.
– Car Aleksy zapewnia, że gdy zajdzie potrzeba, przybędzie wam z bratnią pomocą – potwierdził Burcow stanowczo, po czym przez dwa kwadranse rozpościerał przed rozmówcami kobierzec obietnic i wspaniałości, jaki czeka Wielkie Księstwo i ród Paców, gdy uznają cara za swego opiekuna.
Gdy w końcu poddajczy opuścił gabinet, pewien, że wypełnił powierzoną mu misję, Klara wymownie popatrzyła na szwagra.
– Ładna opowieść – stwierdziła kąśliwie. – Pomyśleć by można, że z Moskwy samo dobro płynie.
– Szkoda, że nieprawdziwa – ocenił hetman, drapiąc się za uchem. –Fiodor może i nadałby się na kniazia, młodziutki jest i język polski sobie upodobał, ale cóż z tego…
– Car nigdy na to nie zezwoli – oceniła kanclerzyna.
Michał Pac przytaknął.
– Carewicz musiałby porzucić prawosławie i przejść na katolicyzm. A przecież to najstarszy z żyjących synów Aleksego. Tron na Kremlu jemu przypisany z urodzenia, czapka Monomacha i następstwo po cesarzach bizantyjskich, ów trzeci Rzym, z którym obnoszą się Moskale. – Michał Pac pokręcił głową. – Popi i bojarzy nigdy nie przystaną, aby na Kremlu zasiadł katolik, prędzej bunt wzniosą, lud i strzelców carskich podburzą, krwawą rewoltę rozpętają. Car Aleksy to wie. Nie po to przez lata potęgę Moskwy odnawiał, wydarł nam Smoleńsk, a Lachom wszystko, co za Dnieprem, odebrał, aby teraz ryzykować dzieło swego żywota. I po co? Dla diademu samego jeno Wielkiego Księcia, o który by z Polakami musiał stoczyć ciężką walkę?
– Car ma jeszcze dwóch młodszych synów – zauważyła kanclerzyna.
– Ale maluśkich. Iwan liczy sobie siedem lat i jak mówi się w Moskwie, nietęgą ma głowę, do ksiąg nie ma rozumu, ledwo co mówi. Drugi Piotr ma rok jeno i nie wiedzieć, co z niego będzie. Może Piotr Wielki, a może nikt.
– Po co zatem przyjmujemy Burcowa?
– Dla złota i soboli, przecież słyszałaś – rzekł łagodnie hetman. – A także, by zabezpieczyć się na przyszłość, gdyby Korybutowi zmarło się równie wcześnie jak jego ojcu. Nad tą rodziną ciąży jakieś fatum, powiadam ci. A wtedy carewicz Fiodor to kandydat na elekcję jak znalazł.
Klara zmarszczyła czoło.
– Przecież dopiero co wspomniałeś, że Fiodor nie może zmienić wiary, a to konieczny warunek, by mógł zostać wybrany przez szlachtę na króla.
– Być królem całej Rzeczypospolitej a kniaziem samej tylko Litwy tojakby przyrównać galeon do szalupy. Burcow trafił w sedno, mówiąc, że w głębi serca Polacy pogardzają ludami ze Wschodu, za gorszych od siebie ich mają, ale dzieje się tak nie bez przyczyny. – Pac zerknął na gęsty las widoczny za oknem dworu. – Rolnictwo u Lachów rozkwitło i rzemiosło, z jednego kłosa i tuzin ziaren się rodzi, a nie jak u nas połowa tego. A tam, gdzie między Lachami Niemcy, Szkoci czy Flamandowie osiedlili się za chlebem… ho, ho… kraj kwitnie.
Łypnął ponuro przez szybę sprowadzoną z Olkusza, potem zerknął na szafę wykonaną w Gdańsku i rozparł się wygodniej na krześle opatrzonym znakiem cechu stolarzy lubelskich.
Westchnął z niezadowoleniem.
– A u Moskala – podjął – jeszcze większa ciemnota i bieda niż u nas, na Litwie i Białej Rusi. Koniec świata, można powiedzieć i nie przesadzi się zbytnio. Azja bezkresna i dzika. Na Kremlu to wiedzą i dlatego Burcow tak się zapalił, gdy wspomniał o Inflantach i dostępie do morza. Dla nich to warunek do rozwoju i postępu, inaczej bez łączności z Europą na stałe pozostaną tam, w Azji, ledwo co liznąwszy cywilizacji. Dlatego by zostać królem całej Rzeczypospolitej, carewicz Fiodor może i religię zmienić, Cerkiew i bojarów nagiąć do swej woli, w krwi bunt utopić z Lachów pomocą – mówił Pac. – Tu być katolikiem, a tam, w Moskwie, prawosławnym. Albo też któregoś ze swych maleńkich braciszków carem na pokaz uczynić i w jego imieniu prawdziwą władzę na Kremlu sprawować. Choćby tego Iwana niemotę. A kto mu tam czego w Moskwie zabroni?
Klara nie odpowiedziała, uznawszy słusznie, że pytanie zaliczało się do tych retorycznych.
Na zegarze dochodziła czwarta po południu. O pełnej godzinie zagrały ślicznie kuranty. Nawiasem mówiąc, jak i cały zegar sprowadzone z Torunia.Zebrali się w sześcioro w sali beżowej dworu Sobieskich. Zebrali się, aby omówić ważkie sprawy, ugodę z królem jegomościem, wojnę z mahometanami i śmierć prymasa Prażmowskiego, która sprawiła, że całe stronnictwo malkontentów znalazło się w trudnym położeniu.
Śmierć, należy dodać, niespodziewana dla wszystkich prócz Marysieńki, która sprokurowała ją własnymi rękami.
Prażmowski zasłużył na swój przedwczesny i marny koniec, zapłacił za śmierć dziecka, które nosiła pod sercem. Miast przyjacielem okazał się tchórzliwym mordercą, a przynajmniej takim widziała go pani Sobieska, nieświadoma, że prawdziwy winowajca siedzi obok niej.
Podskarbi Morsztyn, bezkarny i zdrów, kończył opowiadać o ostatnich chwilach żywota księdza prymasa, wspominał rozrzewniony, jak to Prażmowski w pożegnalnych słowach pozdrawiał swych przyjaciół, błogosławił im i życzył wszystkiego najlepszego. A już najwięcej Sobieskim.
– Tak to było, mości hetmanie – zakończył Morsztyn wzruszonym głosem. – Można powiedzieć, że prymas odszedł na mych rękach.
Maria Kazimiera otarła z kącika oka fałszywą łezkę i zerknęła na męża. Jan opierał się łokciami o szczyt stołu, marszczył brwi i spoglądał na
podskarbiego jak stary wilk, który wyczuł w watasze młodszego konkurenta. Morsztyn już na początku rady bezceremonialnie zajął krzesło naprzeciw
gospodarza, zwykle zarezerwowane dla prymasa. Zademonstrował w ten sposób, że teraz równy jest hetmanowi we władzy nad partią.
– Żal człowieka – rzekł Wielopolski siedzący tyłem do okna. – Niestary był przecież, mógł jeszcze pożyć.
Sieniawski i Jabłonowski, zwróceni twarzami do stolnika, pokiwali głowami smętnie. Obaj nie przepadali za Prażmowskim, ale umieli docenić tak znaczącą postać.
Zapadła długa cisza.– Swoją drogą nie sądziłem, że Olszowski powstrzyma swój apetyt na infułę prymasowską – odezwał się wreszcie Wielopolski, przechodząc do trosk, jakie zostawił żyjącym nieboszczyk.
– Niełatwo odpuścił – parsknął wojewoda ruski. Dopiero gdy zagroziliśmy zerwaniem ugody.
– Nie ma się co dziwić, że nie chciał zrezygnować – zauważył Sieniawski. – Od lat ostrzył sobie ząbki na prymasostwo. To właśnie było przyczyną nienawiści między nim a Prażmowskim.
– Były też inne rzeczy między nimi – wtrącił Sobieski. – Ale mniejsza z tym. Czartoryski długo nie pożyje, wtedy temat wróci i będziemy radzić. Dziś sprawy wojenne najpilniejsze: w którym miejscu na Turka uderzyć, jakich sojuszy szukać.
– Jak sojusz, to tylko z Moskwą – ocenił Wielopolski. – Wyłącznie z tamtej strony możemy spodziewać się pomocy.
– Kiedy słyszę, że Moskale chcą spieszyć nam z pomocą, to szabla sama mi w dłoń wskakuje – skwitował Sieniawski. – Na wszelki wypadek, gdyby potem wycofać się do siebie nie chcieli.
– Korybut przyjął wczoraj u siebie Siemiona Protopopowa, gońca carskiego – odezwał się Morsztyn, jak zawsze mający najświeższe informacje. – Moskal wiele obiecywał, w tym współpracę wojskową w pokonaniu Doroszenki.
– Ha, nie mówiłem!? – krzyknął Sieniawski. – Zajmą Ukrainę pod pozorem niesienia bratniej pomocy, a potem już nie ustąpią. Jak nic powołają marionetkową radę z miejscowych atamanów albo i lepiej, przyślą jakichś przebierańców z Moskwy, a ci będą błagać cara na kolanach, by otoczył ich swą ojcowską pieczą.
– Kreml rozgrywać będzie Kozaków, bo to jego sprawdzona metoda. – Hetman potarł kciukiem wąsa. – A na Ukrainie nie kończy się apetytMoskali. Pewnikiem już teraz podjudzają Litwinów i ruskie książęta przeciw Koronie, szczują przeciwko Polakom, opowiadają, żeśmy tacy i owacy. Złote góry obiecują, ale gdy już wejdą na nasze wschodnie ziemie, jeno śmierć, biedę i niewolę przyniosą.
– Nienawidzą nas Moskale za wolności nasze – zaznaczył Jabłonowski i wyprostował się w krześle. – Przypominamy im swym istnieniem, że są carskimi rabami. Choćby i który bojarem się urodził czy wielki majątek zdobył, to na jeden rozkaz z Kremla w łańcuchy pójdzie i wszystko straci. – Wojewoda wykrzywił usta. – Co to za życie, psia mać.
– Prawda to – mruknął chorąży. – Dlatego trwałej zgody z Moskwą nigdy nie będzie. Kto mniema inaczej, ten tkwi w poważnym błędzie. Kto obściskuje się z Moskalem, ten kiep.
– Ale jakieś porozumienie z carem należy zawrzeć, choćby taktyczne – suponował Wielopolski. – Mamy wspólnego wroga, mahometan, i całą potęgę kalifa osmańskiego zwróconą przeciw naszym krajom.
– Dla mnie to jeden pies, Moskal czy Turek – odparował Sieniawski. – Jeden i drugi chce Europę na swą dziką, barbarzyńską modłę zmienić. A my, Polacy, jesteśmy przedmurzem, o które ta fala rozbić się musi, inaczej biada wszystkim krainom Zachodu.
Hetman skinął głową, jakby zgadzał się ze swym oficerem.
– Jednako teraz Turek groźniejszy – rzekł powoli. – To lewiatan, co chce pożreć chrześcijaństwo i na cały krąg świata rozszerzyć bisurmańską wiarę. Z Moskalami mamy konflikt o miedzę, jak to bywa z sąsiadami, raz jeden, raz drugi zyskuje przewagę, ale mahometanie… – Sobieski pokręcił głową z frasunkiem – Oni chcą zniszczyć wszystko, czym jesteśmy od wieków, wytrzebić tradycję i wiarę przodków, zniewolić nasze żony i córki.
Wszyscy zebrani milcząco zgodzili się ze zdaniem hetmana koronnego. Sieniawski wyciągnął mapy wojenne i wespół z Jabłonowskim rozpostarli jena stole.
Marysieńka, korzystając z okazji, wymknęła się do sieni. Domostwo dusiło się od nadmiaru sług i zbrojnych towarzyszących państwu Sobieskim. Z kuchni roznosiła się woń zup i mięsiw gotowanych na obiad, ktoś kichnął na zewnątrz, jakiś oficer rugał w grubych słowach podwładnego przy wychodku za domem.
Hetmanowa westchnęła.
Czuła, że czas najwyższy poszukać dla rodziny czegoś większego, bardziej odpowiadającego ich pozycji. Marzyła się jej rezydencja w stylu francuskim, z dużym ogrodem, oddalona nieco od miasta, ale nie za bardzo. Nawet miała już ładny teren na oku, we wsi Wilanów, ale jak dotychczas kwestia budowy nowego dworu ustępowała pilniejszym przedsięwzięciom i kosztom.
Wracając do swej alkowy, Maria Kazimiera postanowiła odwiedzić Charlottę. Mesire nie czuła się ostatnio zdrowa, chyba się czymś zatruła, a do tego znów odezwały się u niej dolegliwości przydatków. W końcu przyznała się, że od dwóch miesięcy nie miała krwawienia.
Marysieńka zaniepokojona problemami przyjaciółki posłała po doktora. O ile dotrzymał słowa, powinien był już przebadać Charlottę.
Bez pukania wkroczyła do alkowy zaufanej damy i od razu dostrzegła, że stało się coś poważnego.
Mesire siedziała zgarbiona na krześle z dłońmi złożonymi na udach, widocznie oszołomiona.
Pani Sobieska pomyślała o najgorszej diagnozie. Zatrzasnęła za sobą drzwi i podeszła do dziewczyny.
– Co się stało? Doktor był? Charlotta skinęła sztywno głową. – Już poszedł – odrzekła.– Ale dlaczego tak prędko? – zdenerwowała się Marysieńka. – Na Boga, nie trzymaj mnie w niepewności, czy to coś poważnego?
– To nie choroba… – Głos Mesire się załamał. – Jestem brzemienna.
– Jak to się stało? – wydusiła z siebie niezbyt mądrze pani Sobieska. – To znaczy… Mówiłaś, że nie możesz mieć dzieci.
– Bo tak myślałam.
Pani Sobieska poczuła, że musi usiąść. Opadła na stojące obok krzesło. – Kiedy to się stało i z kim? – zapytała, wcześniej głęboko
zaczerpnąwszy powietrza.
Charlotta splotła kurczowo palce dłoni.
– To był szlachcic, uratował mi życie. Jakoś samo tak wyszło.
– To zawsze jakoś samo wychodzi, a potem my zostajemy z rosnącym brzuchem.
Maria Kazimiera odchrząknęła, orientując się poniewczasie, że zachowała się obcesowo. Charlotta zawsze marzyła o dziecku.
– Wybacz, jestem niepomiernie zdziwiona. – Zdobyła się na przeprosiny. Pochyliła się ku przyjaciółce i objęła dłońmi jej dłonie. – To wspaniała nowina, nawet nie wiesz, jak się cieszę. Będziesz mamą, to cudowne uczucie.
Charlotta ledwo uniosła kąciki ust. Niemal nie słuchała tego, co mówi do niej Marysieńka. Myślała o Bogusławie i ostatniej nocy, którą ze sobą spędzili przed rozstaniem, o kamyku podarowanym jej przez Zlatę. O tym, jak wbrew rozsądkowi umieściła go w sobie po tym, jak się kochali.
Rano zapomniała o tej niedorzeczności. Wyrzuciła ją z pamięci, tak samo jak starała się nie pamiętać o Bogusławie. Teraz, gdy okazało się, że nosi jego dziecko, wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą.
Przymknęła powieki, ale i tak po twarzy spłynęły jej łzy.ROZDZIAŁ VIII
To, co naprawdę ważne
Lipiec A.D. 1673
Lato uraczyło Warszawę niemożebnymi upałami. Kto mógł, szukał cienia, uciekał nad liczne stawy i rzeczułki toczące wody na terenie miasta. Nie mniej gorąca atmosfera panowała na zamku królewskim, gdzie od paru dni toczyły się obrady posłów i senatorów. I choć podczas tych sesji zapadały ważkie decyzje, to o państwie i wojnie najwięcej do powiedzenia miało kilka osób, które pod wieczór zebrały się w gabinecie króla.
– Niechaj wpierw pan hetman koronny zabierze głos, jako najbardziej spośród nas obeznany w tematach wojennych – zaproponował łaskawie Michał Korybut, przekierowując temat narady ze spraw krajowych poruszanych wcześniej na meandry i mielizny spraw zagranicznych.
Jan Sobieski siedzący wraz z biskupem Olszowskim naprzeciw króla skłonił się ukontentowany przed człowiekiem, którego niedawno jeszcze publicznie wyszydzał i zamierzał pozbawić władzy.
Podkanclerzy Olszowski pozostał niewzruszony wobec kolejnejuprzejmości czynionej przez miłościwego pana swemu do niedawana zagorzałemu adwersarzowi. Równie beznamiętną minę zachowała królowa, obecna u boku męża, choć żaden ze zgromadzonych w komnacie mężczyzn nie miał cienia wątpliwości, że Habsburżankę uwiera ta ostentacyjnie podkreślana zgoda między rodami Wiśniowieckich i Sobieskich.
– Nasz wywiad donosi, że mahometanie przygotowują się do wzmocnienia załogi Kamieńca – zrelacjonował hetman. – Budują przeprawy na Dniestrze pod Chocimiem i Raszkowem, stawiają magazyny prowiantowe, co zwiastuje wielką kampanię wojenną wymierzoną w Rzeczpospolitą tej jesieni lub przyszłej wiosny.
– Da Bóg, nie dojdzie do tego – odezwał się Olszowski. – Poseł Iwan Woźnicyn zapewnił nas, że armia moskiewska uderzy przez Perekop na Krym.
– Wedle doniesień już tak się stało – potwierdził Sobieski. – Aliści obawiam się, że ksiądz biskup nadto przecenia potęgę Rosjan. Prawda to, liczebną mają armię i dwieście tysięcy żołnierza mogą zgromadzić, ale wojsko to liche i źle dowodzone przez carskich faworytów. Przedstawiam sobie, że szturm na Przesmyk Perekopski zakończy się dla Moskali gorzej niż miesiąc wcześniej, gdy dostali tęgie baty od mołojców Doroszenki na Prawobrzeżu.
– Niewesołe to prognozy, mości hetmanie – rzekł z frasunkiem Korybut, po czym zwrócił się do podkanclerzego: – A jak z odpowiedziami na nasze monity do postronnych krajów?
– I ja nie mam do przekazania pomyślnych wieści. – Twarz księdza biskupa wykrzywił grymas. – Berlin, Londyn i Sztokholm jak zwykle zostawiły nas samych wobec nieprzyjacielskiej nawały. Prędzej myślą, jak się dogadać ze zwycięskim bisurmanem, niźli wspomóc nas w obronie chrześcijańskiej wiary. – Biskup westchnął zafrasowany. – Ślepe to działaniei głupota zachodnich krajów, która doprowadzi do tego, że w tamtejszych stolicach mahometanie w końcu obejmą rządy.
– A cesarz odpisał na mój kolejny już list? – Korybut wykrzesał z siebie resztkę nadziei.
Olszowski zerknął na królową.
– Z Wiednia nie nadeszła jeszcze odpowiedź – odparł.
– Mój brat zna swe zobowiązania – nie wytrzymała Eleonora, gromiąc księdza biskupa wzrokiem.
– Że zna, w to nikt nie powątpiewa, tylko czy zechce ich dotrzymać – zadrwił Korybut.
Eleonora posłała mu spojrzenie godne Gorgony, lecz król skupił już całą uwagę na Sobieskim.
– Jak zatem, mości hetmanie, bronić się mamy? – zapytał.
– Nie bronić się proponuję, wasza miłość, lecz atakować – zaskoczył wszystkich Sobieski. – W miarę sił i możliwości naszych przenieśmy wojnę za Dniestr, na mołdawską stronę granicy. W ten sposób odetniemy Turków w Kamieńcu od zaopatrzenia i zmusimy w końcu załogę twierdzy do kapitulacji. Ciężar tego zadania wezmę na siebie, gdy drugi korpus przyblokuje Kamieniec, a kolejny pod komendą kniazia Dymitra uderzy na Ukrainę, na Kozaków Doroszenki i wspomagających ich Tatarów.
– Ryzykowna to taktyka, aby większą część naszych sił przeprawić na nieprzyjacielskie ziemie – zauważył król. – W razie porażki znajdziecie się w pułapce, niemal na pewno skazani na wygubienie.
– Prawda to, najjaśniejszy panie – zgodził się spokojnie Sobieski. – Jednako wojna ze swej natury kapryśna jest, hołubi tych, co grają z fortuną.
– A mnie się wydaje, że wojna sprzyja tym, którzy są na nią przygotowani – wtrąciła Eleonora z przekąsem. – Tym, co mają gotowe wojsko, muszkiety, armaty, kule i proch do nich. Ja tej gotowości, hetmanie,u was w wojsku koronnym nie dostrzegam. Raczej rozprężenie tam jest miast dyscypliny, samowola i zbytek oficerskiej fantazji.
Sobieski spojrzał królowej w oczy i uśmiechnął się pozornie nieczuły na osobisty przytyk.
– Właśnie przez słabość sił naszych, a zwłaszcza przez niedostatek dobrej piechoty nie winniśmy oblegać Kamieńca, lecz próbować zagłodzić Turka blokadą – wyjaśnił. – Oczywiście gdyby cesarz przysłał jednak obiecany korpus piechoty i armaty, i ja będę za bezpośrednim atakiem na twierdzę kamieniecką.
Królowa popatrzyła na hetmana wyniośle.
– Zatem radzę się wstrzymać z decyzją do uzyskania potwierdzenia z Wiednia – oznajmiła.
– Przychylam się do rady najjaśniejszej pani – rzekł Olszowski.
Skinął głową król, choć z wahaniem, przystał na to i Sobieski, wiedząc, że armia nie jest gotowa do wyruszenia w pole.
Wszyscy zgodzili się, że trzeba decyzję odłożyć na potem, gdy okoliczności staną się dogodniejsze. A przecież żaden z uczestniczących w naradzie mężów nie był naiwny i każdy w sercu wiedział, że Niemcy, gdy przychodzi im okazać wobec Polaków solidarność, obracają się do nich plecami i wypinają zadek.
Co też, rzecz dziwaczna i niezwykła, podoba się niektórym w Rzeczypospolitej, bo też łatwiej im wtedy, na kolanach będąc, germańską nację w domyślną część ciała całować.
Powinnością żołnierza jest wykonywać rozkazy, mądre lub głupie, czasem też zupełnie niezrozumiałe. Dlatego Tyner, teraz już dzięki łasce królewskiej kapitan gwardii, nie ośmielił się zapytać jego wysokości, czemuto ma przysłuchiwać się radzie wielkich panów.
Przez odgradzającą gabinet od czytelni cienką ściankę, za którą stał Bogusław, słychać było każde słowo wypowiadane w sąsiednim pomieszczeniu: zdecydowany ton głosu hetmana, cierpkie uwagi królowej czy wyważone osądy księdza biskupa, który starał się usilnie znaleźć złoty środek między nieprzyjaznymi sobie dyskutantami.
Korybut odzywał się sporadycznie, głównie zadawał pytania. Nie ingerował w słowne przepychanki, nic też nie postanowił odnośnie do planów wojennych, co jak wyczuł kapitan, spotkało się z milczącą aprobatą pozostałych członków rady.
Król podziękował za przybycie wielmożom i królowej, po czym cicho trzasnęły zamykane drzwi.
– Już poszli, możesz wejść – zawołał Wiśniowiecki.
Tyner wszedł do gabinetu i spojrzał na swego pana. Jego miłość trzymał w dłoni perukę i ocierał chusteczką krople potu na czole.
– Na Boga, jaki gorąc – wysapał i wychylił duszkiem pucharek wina podany mu przez lokaja. Oszczędnym ruchem ręki odprawił dworaka.
– Co sądzisz o propozycji hetmana? – zapytał Bogusława, gdy zostali sami.
– Ja? – bąknął Tyner zakłopotany. – Cóż ja mogę wiedzieć, panie. Korybut skrzywił się, zniecierpliwiony.
– Służyłeś w wojsku, swoje widziałeś, więc pytam przeto, co myślisz o koncepcji Sobieskiego.
– Sporo racji jest w tym, co przedstawia hetman – odrzekł kapitan z lekkim ociąganiem. – I na moje rozeznanie Kamieńca zdobyć nie podołamy, nie bez pomocy korpusu austriackiego. Z jazdą, która stanowi większość sił naszych, nawet nie ma co myśleć o prawdziwym oblężeniu twierdzy.Korybut spojrzał na kotary powiewające w rozwartych na oścież oknach. Długo milczał.
– Tedy, jako się rzekło, poczekamy z decyzją do czasu powrotu posła z Wiednia – rzekł w końcu. – A przy okazji zobaczymy, jak pójdzie Rosjanom na Krymie.
Tyner zawahał się.
– Czy dziś będę jeszcze potrzebny waszej miłości?
– Nigdzie nie jadę, masz wolne.
Bogusław ukłonił się i opuścił gabinet. Gwardziści strzegący komnat monarchy wyprężyli się przed nowym kapitanem. Wrócił do swej kwatery: pojedynczego, lecz obszernego pokoju mieszczącego się na piętrze zamku.
Szczęściło mu się, bez dwóch zdań. Miał dobry żołd, zapewnione lokum i wyżywienie. Dostał nawet sługę, który mu prał i cerował strój.
Czasem też myślał o Francuzce, szczególnie gdy zasypiał i się budził, pojawiała mu się pod powiekami naga i ciepła, spleciona z jego ciałem. Zwykle po tym wspomnieniu nachodził go smutek i żałość, poczucie, że stracił coś dobrego.
Tak, od razu ją rozpoznał, tam, na trakcie, gdy uciekała przed nagonką. Zalękniona i słaba. Z początku zamierzał wziąć ją w areszt. Odwieźć do Warszawy, by przed sądem królewskim odpowiedziała za swe występki. A potem zobaczył jej plecy i zrozumiał, jak została potraktowana przez Krzeczowskiego. Zrobiło mu się jej żal, więc dbał o nią i pielęgnował, kiedy gorączkowała. I wtedy coś się stało, zmieniło w jego sercu.
A może zwyczajnie miał już dość samotności i pragnął doznać kobiecego ciepła, a ona odczytała to pragnienie i odwdzięczyła mu się za ratunek. Lub po prostu uwiodła go, licząc, że w ten sposób ocali skórę.
Jeśli taki miała plan, powiódł się w pełni.
Westchnął. Wciąż, nawet za dnia, nie mógł się uwolnić od myśli o niej.Wtedy wmawiał sobie, że to, co ich spotkało zimą, było tylko przygodą, zrządzeniem losu, po którym zostaje jeno miłe wspomnienie. Zbyt wiele ich dzieliło, aby mogli zostać razem.
Postanowił odwiedzić gospodę na Podwalu. Utopić smutek w piwie trzymanym w zimnej piwniczce, zagrać w kości bądź karty, a może nawet, gdy trunek roznieci ogień w żyłach, pójść na pięterko z którąś z podopiecznych warszawskiego kata.
Wyjrzał przez okno na pozbawione jednej chmurki niebo, a potem zmienił mundur na koszulę z kołnierzem i lekką pelerynę noszoną przez ramię. Schodząc na dół, skorzystał ze schodów dla służby i wyszedł na zalany słońcem dziedziniec. Szybkim krokiem opuścił mury zamku i znalazł się na przedbramiu. Mieszkańcy Starej Warszawy chłodzili się nad Wisłą bądź szukali orzeźwienia w piwnicach wyszynków przy pienistym piwie. Kto nie musiał, nie szwendał się po mieście, chyba że miał jaką pilną potrzebę.
Tylko w cieniu Bramy Krakowskiej i wzdłuż muru miejskiego otwarto stragany i budy handlarzy. Pomimo skwaru na ladach leżały połcie mięsiwa, jajka, sery, kusiły barwne owoce i warzywa, lśniły kasze kilkunastu rodzajów. Pachniało chlebem z pobliskiej piekarni i końskim łajnem gęsto suszącym się na bruku. Wesoło bzykały muchy, siadając po równo na mięsie i gównie.
Tyner poprawił pelerynę na ramieniu i ruszył raźnym krokiem w stronę ulicy Świętego Marcina, gdzie wysokie na kilka pięter kamienice staromiejskie zapewniały cień spacerowiczom i zatrzymywały cuchnący wiaterek zawiewający od fosy.
Minął szybko sklep ze świecami i słysząc, jak ktoś otwiera okno na piętrze domu, uskoczył z obawy, że z góry chluśnie na niego zawartość czyjegoś nocnika.
Zadarł głowę i zobaczył jejmościankę z dzieciątkiem na ramieniu. Obojewyglądali ślicznie. Po chwili dołączył do nich mężczyzna, zapewne mąż i ojciec. Bogusław zauroczony czyimś szczęściem omal nie przegapił znanej sobie twarzy.
Kobieta opuściła narożną aptekę po schodkach i zwrócona do niego plecami skierowała się do wrót kościoła. Tyner zamarł, nie dowierzając własnym oczom. Nie był pewny, czy nie padł ofiarą omamów i swoich pragnień. Nim przekonał samego siebie, że to nie pomyłka, niewiasta zniknęła we wnętrzu świątyni.
Kapitan, otrząsnąwszy się z zaskoczenia, wpadł za nią do chłodnej kruchty, przeżegnał się zamaszyście i już spokojniej wkroczył między rzędy ławek. W niemal pustym kościele odszukał ją bez trudu. Usiadła z boku, twarzą w stronę obrazu Najświętszej Panienki z dzieciątkiem. Smutna i zamyślona. Piękna.
Dopiero teraz, gdy dotarło do niego, co zamierza uczynić, zawahał się. Zatrzymał się i przez krótką chwilę walczył z rozsądkiem, który nakazywał mu zawrócić i odejść.
Pogrążona w modlitwie, dopiero po chwili uniosła wzrok i rozwarła szeroko oczy. Jej dłoń osunęła się na wypukły brzuch.
Tyner zamarł. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zaznaczającą się pod suknią wypukłość. Otworzył usta, chcąc zapytać, ale nie potrzebował słów, by dostrzec prawdę na jej twarzy.
Ugięły się pod nim kolana, chwycił się oparcia ławeczki i usiadł obok niej.
Długo milczeli.
– Nie wiedziałem – wydukał w końcu i znów zerknął na krągłość pod jej sercem. – Gdybym tylko…
– Niby skąd miałeś wiedzieć – przerwała mu. Czule pogładziła brzuch.– Kłamałam o cioteczce w klasztorze, o tym, kim jestem, nawet imię zmyśliłam… – Jej oczy błysnęły niebezpiecznie. – Ale przecież ty to wszystko wiedziałeś już wtedy, prawda?
Nie zaprzeczył, bo też nie było czemu zaprzeczać.
– Milczysz. – Przeszyła go spojrzeniem. – Więc po co za mną szedłeś? Teraz też możesz odejść. Nie obawiaj się, nie zatrzymam cię, nie będę robiła scen – zadrwiła.
Poczuł, jak krew uderza mu do twarzy.
A więc dostrzegła go przy aptece i zwabiła na spotkanie do kościoła. Chciała sprawdzić, czy mu zależy, zobaczyć, czy za nią pójdzie.
Znów zerknął na krągłość rysującą się pod suknią.
– Mogę dotknąć?
Skinęła leciuteńko głową.
Ostrożnie położył dłoń na jej brzuchu. Czuł ciepło skóry przenikające przez tkaninę i być może poruszenie się dziecka.
Spojrzał jej w oczy. Obserwowała go spod rzęs.
– Co teraz będzie? – zapytała.
– Zadbam o nie, oboje zadbamy.
Zacisnęła wargi.
– Tylko tyle? Chodzi tylko o dziecko?
W jej głosie zabrzmiało rozczarowanie. Czuł, że oczekuje od niego czegoś więcej, czegoś… czego tak dawno już nikomu nie wyznał.
– Miłuję cię – wydusił z siebie i zrozumiał, nagle i dobitnie, że to najświętsza prawda. – Chcę, byśmy je wychowali razem… Jeśli i ty tego chcesz…
Uśmiechnęła się. – Chcę.Bo żeby cokolwiek zmienić na lepsze w sobie i w otaczającym nas świecie, trzeba zacząć od tego, co jest naprawdę ważne.
Kawalkada zbrojnych zajechała pod dwór z wieczora, tuż nim słońce skryło się za wierzchołkami drzew, nim cienie zgęstniały i stopiły się w szarówkę. Karoca z umieszczonym na boku herbem Paców, wielka i zaprzężona w osiem jednakich koni, zatoczyła krąg na podwórcu i zatrzymała się przed Klarą witającą męża.
Przybycie Krzysztofa ją zaskoczyło. Była ubrana w zwykłą letnią sukienkę, miała fryzurę w nieładzie i lekko zbrązowiałą od słońca skórę bez grama pudru.
Gdy ujrzała męża wychodzącego z powozu, odruchowo poprawiła włosy, mając świadomość, jak daleko jej do wyglądu damy.
Krzysztof wręcz przeciwnie, prezentował się godnie, jak przystało na magnata. Miał na sobie kaftan i spodnie w barwach czerni i srebra – w których to kolorach zawsze było mu do twarzy – oraz wysokie buty i niderlandzki kapelusz z sokolim piórem.
Widok wspaniale prezentującego się Krzysztofa wywołał w Klarze zawiść, pogłębił dręczące ją codziennie poczucie, że gdy ona z przymusu wtapia się w prowincjonalne otoczenie, traci blask i świetność, mąż korzysta ze świata i jego uroków.
Powściągnęła zazdrość z nadzieją, że przyjechał z dobrymi nowinami, że uwolni ją od nudy wiejskiej egzystencji, zabierze do świata przyjęć, balów i szlachetnie urodzonych ludzi, z którymi jest o czym rozmawiać. Miała już dość pogawędek o tym, które to bydlę się ocieliło i ile kur utopiło się w gnojówce.
– Witaj, mężu, akurat szykują wieczerzę – powiedziała z uśmiechem. – Pięknie wyglądasz, Klaro. – Powitał ją pocałunkiem w usta.Nawet jeśli naprawdę tak uważał, ona wcale nie czuła się atrakcyjna. Stłumiła to przykre przekonanie i zaprowadziła Krzysztofa do sali jadalnej.
Nie przygotowano tego dnia wielkich specjałów, bo też nikt we dworze nie spodziewał się powrotu gospodarza. Pan kanclerz kilka minionych tygodni bawił w Wilnie, gdzie cieszył się wdziękami młodziutkiej italskiej tancerki, która dawała pokazy w mieście, a kończyła je w jego alkowie.
Gdy służba uganiała się wokół stołu, dostawiając półmiski z dziczyzną, kiełbasy w chrzanie, szynki wieprzowe, sandacza i węgorza zatopionego w ostrym sosie, Krzysztof gasił pragnienie winem dobytym z chłodnej piwniczki.
– Michał cię pozdrawia – rzekł do żony i umył dłonie w misce z wodą podstawioną mu przez sługę. – Oddawszy komendę nad wojskiem Radziwiłłowi, wciąż siedzi w Wilnie, pod pretekstem, że nie jest zdrów. – Wytarł ręce o atłasowy ręczniczek i sięgnął po udziec cielęcy przyprawiony szafranem i kminkiem. – Zresztą nie tylko jemu jakoś niespieszno do wojaczki. Z tego, com słyszał, król jegomość i hetman wielki koronny takoż przebywają w Warszawie, trawiąc czas na zabawach i godzeniu się.
Kanclerz wgryzł się w soczyste mięso i zamruczał ukontentowany.
– Przeto jadę do stolicy – ciągnął z pełnymi ustami – wywiedzieć się, czy jeszcze w tym roku armia wyruszy w pole.
– Jadę z tobą – powiedziała Klara stanowczo. – Pakuję kufry i jadę. Krzysztof uniósł wzrok znad talerza.
– Ciebie, duszko, zabrać ze sobą na zamek nie mogę. – Zagryzł wargę. – Ciągle jesteś w niełasce u króla, widzieć cię nie chce przy sobie.
– To po co przyjechałeś? – Kanclerzyna rozzłościła się nie na żarty.
– Jak to po co? – bąknął. – Dla ciebie.
– To znudziła ci się już twoja włoska latawica? Kosztowała za dużo sił
i pieniędzy? Za temperamentna była dla takiego starego? – wybuchła Klaraszyderstwem. – Więc przypomniałeś sobie o żonie, zamyśliłeś na jedną noc przyjechać, łaskawie mnie swymi lędźwiami zaszczycić?
Krzysztof odłożył udziec na talerz.
– Sama sobie na niełaskę Korybuta zasłużyłaś. – Całkowicie zlekceważył drwinę z ust żony. – Pogódź się z tym, odczekaj, aż królowi złość przejdzie. Pojedź gdzieś, skoro tu się nudzisz. Nad morze do Królewca czy do Rygi.
– Daj mi spokój z tym waszym Bałtykiem – zaburczała. – Ziąb tam nawet latem.
– To udaj się na południe. – W głosie Krzysztofa zagrała pierwsza nuta irytacji. – Wiedeń, może Italia, zostań tam na jesień i zimę, zobacz karnawał w Wenecji – zaproponował. – Pakuj kufry i jedź. O pieniądze się nie martw, niczego ci nie pożałuję.
Gdybyż tylko myślała racjonalnie, przyjęłaby ofertę męża z wdzięcznością. Próżno jednak oczekiwać trzeźwego myślenia u kobiety, która do głębi czuje się pokrzywdzona i niekochana.
– A ty w tym czasie będziesz sprowadzał sobie nowe miłośnice, może jeszcze płodził bękarty!? – zakrzyknęła, nie zwracając uwagi na służącą, która akurat wniosła wazę z barszczem.
Spojrzenie Krzysztofa zrobiło się lodowate.
– A czy ja ci czego zabraniam? – rzekł wolno. – Wypominam ci co?
– Może, do ciężkiej cholery, powinieneś! – Kanclerzyna walnęła dłonią w stół, aż zabrzęczała zastawa.
Nim Pac zdołał cokolwiek powiedzieć, Klara zerwała się z miejsca i wybiegła z jadalni na sień, a potem prosto do alkowy.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Choć do oczu cisnęły się jej łzy, zamiast płakać, waliła pięściami w poduszki tak długo, aż rozbolały ją ramiona. W końcu przestała się szamotać w bezsilnej złości. Przekręciła się na plecy i wzięła głęboki wdech.Stopniowo odzyskała trzeźwy osąd. Dopiero wtedy podniosła się z łóżka i wyprostowała przed zwierciadłem. Poprawiła niesfornie rozwichrzone włosy i wygładziła zmarszczkę materiału na biodrach. Wpatrywała się w pokrytą rumieńcem twarz. Swoje odbicie.
Lustro nie kłamało. Ile zostało jej czasu, nim mężczyźni przestaną zatrzymywać na niej wzrok? Co przetrwa, gdy przemijanie zmaże z jej rysów urodę i wdzięk? Bez dzieci, bez prawdziwej miłości męża kim będzie? Co zostanie z jej życia i marzeń?
Odrzuciła z gniewem ten lęk. Wciąż ma czas – na wszystko.
Nie pozwoli pogrzebać się żywcem w tej głuszy, nie da się odepchnąć od władzy, o którą zabiegała przez całe życie, nie odda też nikomu Krzysztofa, bo należy do niej. Zbyt wiele poświęciła dla tego związku i szczęścia ich obojga.
Zagryzła wargi, po czym wyszczerzyła swe białe zęby.
Będzie walczyć, odzyska splendor, będzie żyć pełnią życia. Nawet jeśli miałaby w tym celu sprzedać duszę diabłu.
Wraz ze świtem zbudziło ich rozbrzmiewające za oknem, szarpiące nerwy beczenie kozy, która z upartością godną swej natury nie dawała przyzwoitym ludziom wyspać się jak należy.
Po kolejnym irytującym beku Tyner zmełł przekleństwo w ustach, wygramolił się z pościeli i poczłapał do okna sprawdzić, czemuż to bydlę tak się zawzięło uprzykrzyć mu poranek. Spojrzał w dół i już wiedział. Na uliczce łączącej się z ryneczkiem Nowego Miasta ruch był taki, jakby kto właśnie rozładował arkę Noego. W mig pojął, że dziś wypada targ zwierzęcy i ciszy już nie będzie.
Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po izdebce na poddaszu, szukając poszczególnych części swej garderoby. Znalazł spodnie i domyślał się, gdziewylądowała po ciemku koszula, ale nim schylił się za łóżko, usłyszał głos Charlotty.
– Czemu już wstałeś? – Mrużąc oczy, przeciągnęła się w pościeli, odsłaniając przy tym kształtny, rozrośnięty brzuch.
– Jest targ zwierzęcy, dziś nie pośpisz – odparł. Na potwierdzenie tych słów za oknem rozbrzmiało kolejne jazgotliwe i przeciągłe beknięcie.
Tyner spojrzał na muszkiet oparty o kufer.
– Zaraz ją ubiję – warknął.
Charlotta uśmiechnęła się do niego niczym bogini Diana.
– Zostaw ją i chodź do mnie.
Bogusława nie trzeba było prosić dwa razy. Zarzucił szukanie ubrania i wrócił do łóżka. Przyłożył policzek do brzucha ukochanej. Po chwili poczuł, jak dziecko się poruszyło.
Charlotta westchnęła i zmierzwiła mu dłonią włosy. Leżeli tak przytuleni do siebie, milcząc i ciesząc się swoją bliskością.
Izdebkę wynajął Tyner niedługo po tym, jak odnaleźli się w kościele Świętego Marcina. To było ich miłosne gniazdko, ich sekret, który skrzętnie skrywali przed światem i swymi mocodawcami.
Spotykali się tu dwa, trzy razy w tygodniu, gdy tylko kapitanowi pozwalały na to obowiązki dowódcy gwardii. Charlotta była w lepszej sytuacji. Ze względu na swój błogosławiony stan miała wolne od wszelkich zadań zlecanych przez panią Sobieską.
Bogusław pocałował ją w brzuch, a potem w usta.
– Muszę iść na zamek – powiedział. – Dziś znów mamy musztrę. Król zarządził, że pułk ma uświetnić zaślubiny Teofili i Dymitra. To ma być uroczystość, o której będzie mówiła cała Rzeczpospolita. Na tę okazję sprowadzili nawet cytrusy z Italii.– Ach tak, ślub… Jutro – rzekła Charlotta dziwnym głosem.
Tyner wyczuł w nim odrobinę smutku i coś, czego nie potrafił określić. Być może zawiść, że inna dostąpi szczęścia, które jej nie jest dane.
Odegnał od siebie poczucie winy. Wspólnie ustalili, że tymczasowo zachowają ich związek w tajemnicy.
Pochwycił jej wzrok i znów ugryzło go sumienie.
– Może powinniśmy skorzystać z okazji i wyjawić nasz sekret, skoro Sobiescy i Wiśniowieccy godzą się i łączą w rodzinę?
– Nie bądź niemądry – rzekła, odwracając głowę. – Ten ślub niewiele zmieni. Korybut i Sobieski, gdyby ich pozostawić samych sobie, może na stałe dogadaliby się po męsku, podzielili władzą. Król dobry jest w ekonomii i w dyplomacji całkiem nieźle się odnajduje, żaden jednak z niego wódz armii i doskonale o tym wie. Za to hetman to wybitny wojskowy i wedle mej oceny na tym jego przymioty się kończą…
– Byłby z nich dobry duet do rządzenia, gdyby tylko pozbyli się swych ambicji i pychy – przytaknął Tyner.
– Raczej żon – odparła kąśliwie Charlotta. – Marysieńka zawsze będzie ciągnąć męża w stronę Francji, to jest część jej natury, nie zmieni tego. To samo Eleonora, utrzyma króla przy Austrii wszelkim możliwym sposobem.
Znów posmutniała.
– A może… – przerwała milczenie – zostawmy to wszystko? Zostawmy ich własnym kłótniom i intrygom. Odłożyłam pieniądze, ty też coś masz w kufrze. Starczy nam i dziecku. Ucieknijmy, osiądźmy tam, gdzie nikt nas nie zna.
Bogusław oniemiał na chwilę.
„I co bym robił, kim był został?”, pomyślał z niepokojem, lecz nie wypowiedział tego na głos, widząc spojrzenie Charlotty.
– Nie mogę zostawić Korybuta – rzekł, tłumacząc się bezpieczniehonorem i obowiązkiem. – Przysięgłem na Pismo Święte przed księżną Gryzeldą, że go nie opuszczę. Nie z własnej woli i dla korzyści.
Charlotta zagryzła wargę.
– Idź już, czekają na ciebie na zamku – odezwała się wreszcie. Pocałował ją w policzek. Włożył strój i przypasał szablę.
– Widzimy się jutro – powiedział na odchodnym.
Nie spojrzała na niego, jedynie leciusieńko skinęła głową.
Wyszedł z izdebki z przykrym uczuciem, że nie powiedział tego, co chciała usłyszeć. Że lepiej byłoby już dać jej nadzieję, choćby miał skłamać.
Ostatni promień zachodzącego słońca zagrał odblaskiem na szybie, rozświetlił izdebkę i zniknął.
– To był piękny ślub, tylko panna młoda była jakaś smutna. – Tyner relacjonował wczorajszą uroczystość zaślubin Teofili i Dymitra. – Wciąż nie pojmuję, czemu nie chciałaś tam iść.
Charlotta spuściła wzrok, by nie dostrzegł w jej oczach poczucia winy i wstydu.
Zamilkli.
Czuła, jak korci go, by zapytać i dowiedzieć się, czemu jest w niej opór przed spojrzeniem w twarz Teofili. Myślał pewnie, że to kobieca zazdrość o suknię czy o welon.
„Niech tak myśli, niechaj uważa mnie za zawistną”.
Lepsze to, niżby miała mu powiedzieć prawdę. Wyznać, że z rozkazu pani Sobieskiej odebrała młodej kniahini prawdziwą miłość.
Nie zapytał jednak, uszanował jej sekret, a może czegoś się tam domyślał…
– Kocham cię – powiedziała drżącym głosem.– Ja ciebie też.
Westchnęła, trochę jakby z ulgą.
Noce i dnie
Wrzesień A.D. 1673
Król i królowa opuścili Warszawę drugiego września, kierując się na Górę Kalwarię i Janowiec, lecz dopiero po dziewięciu dniach, przez żółwie tempo jazdy, orszak monarszy przeprawił się przez Wisłę i stanął w Kazimierzu. Choć wszyscy wojażujący z ich wysokościami spodziewali się, że teraz podróż nabierze tempa, to Korybut oświadczył dworzanom i senatorom, że zostawia żonę w Kazimierzu, a sam udaje się do Lublina z nieliczną eskortą, by swym królewskim majestatem zaszczycić miasto i jego mieszkańców.
Pobożni mieszczanie lubelscy nie mogli wiedzieć, że głównym powodem łaskawej wizyty króla był pewien młody i udały panicz, który dzień wcześniej przybył ze stolicy i zatrzymał się w niewielkim dworku przy zamkowych stawach.
Młodzieniec ów nie przedstawił się ni z imienia, ni z rodu dwóm starym sługom strzegącym domostwa. Ci zresztą nie byli ciekawi, skąd królewski gość przybył i w jakim celu, uznawszy słusznie, że pańska to rzecz pytać, a sługi rozkaz wykonywać. Obu stróżom szło już na siódmy krzyżyk i co niebłahe dla ciemnookiego młodziana, noc spędzali w chatce za ogrodem, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy.Przybysz zmienił strój z podróżnego na wygodniejszy i udał się do sadu, by pozbierać owoce opadłe z przysadzistych grusz. Schylając się, wybierał jedynie te twarde – jako że tylko takie smakowały mężczyźnie, który wkrótce miał zawitać do tego sielskiego gniazdka.
Niebo na wschodzie jaśniało, wieszcząc świt. Korybut zmierzwił czuprynę Miłosza, podpierającego się podbródkiem na wydatnym brzuchu starszego kochanka. Oczy młodzieńca uniosły się, ciemne, piękne i lśniące w blasku dogasających świec.
Król spod półprzymkniętych powiek obserwował krągłość pośladków chłopaka, smukły łuk pleców i kark, który tak lubił całować.
– O czym myślisz, mój panie?
– O tobie, mój aniele.
Miłosz uśmiechnął się smutno.
– Na pewno musisz już wracać do Kazimierza?
– Muszę, czekają tam na mnie. – Korybut westchnął spod serca, znów popatrzył w okno.
„Gdybym mógł zatrzymać czas”.
Trzy noce, które spędził w tym dworku, minęły jak jedna chwila. Ale czy nie jest tak ze wszystkim, co dobre w życiu?
– Muszę wracać – podjął. – Senatorowie z pewnością się niecierpliwią, intrygują, planują, jak wodzić mnie za nos. – Król dotknął wierzchem dłoni policzka Miłosza. – Tylko ty jeden jesteś mi wierny.
Młodzieniec musnął wargami głaszczące go palce.
– A mi cóż czynić? Wrócić do Warszawy, do tęsknoty za waszą miłością? – Myślałem o tym – uspokoił go Korybut. – Udasz się do Lwowa,
zapewnię ci tam złoto i kwaterę. Gdy stanę w mieście na czas kampaniiwojennej, będę mógł cię odwiedzać.
Miłosz uśmiechnął się i wyprężył jak wąż, owijając się wokół bioder kochanka.
Monarcha stęknął z rozkoszy, zapominając o perspektywie czekającego ich rozstania i gorzkich refleksjach związanych z Eleonorą. O tym, jak męcząca będzie dalsza podróż w jej towarzystwie.
Rozstał się z ukochanym przed świtem, przysięgając mu miłość i rychłe ponowne spotkanie. Tego samego dnia wyjechał z Lublina żegnany tłumnie, wywożąc z miasta nie tylko dobre wspomnienia, ale i kuferek ze złotem podarowany mu przez miejscowy kahał.
Przez całą drogę powrotną toczyły Wiśniowieckiego smutek i tęsknota, czyniąc go zgryźliwym i nieuprzejmym dla służby.
Jakby dopasowując się do nastroju króla, Kazimierz nad Wisłą powitał go pochmurnym niebem i mżawką nawiewaną od strony rzeki. Królowa przyjęła zaś męża pełnym urazy spojrzeniem i nużącymi wyrzutami.
– W końcu jesteś. – Głos Eleonory uderzał weń niczym kamienie ciskane przez tłum w jawnogrzesznicę. – Jesteś królem, najwyższym dowódcą wojsk unii! Masz dawać przykład, a ty co robisz? Uciekasz, by gzić się z tym młokosem, marnotrawisz czas i narażasz się na wykrycie! – Z furią zakończyła długą tyradę, którą go uraczyła, gdy nieopatrznie przekroczył drzwi jej alkowy.
Korybut przeszył ją złym wzrokiem.
– Znów mnie szpiegujesz? – zapytał szorstko. – Ostrzegałem cię przecież. – Ktoś musi dbać, byś nie narażał nas na śmieszność i ludzką wzgardę.
Czuwać, by nie rozniosły się plotki. Na Boga, gdyby tylko nasi wrogowie zdobyli dowód twojego ohydztwa…
Wiśniowiecki westchnął.
Nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, wysłuchiwać w kółko tychsamych wyrzutów i argumentów. Zresztą zawsze kończyło się tak samo. Każde z nich zostawało przy swym zdaniu.
– Dobrze wiesz, że nie chciałem wyruszać z Warszawy – rzekł zniechęcony. – Tylko obiecane przez nuncjusza papieskiego pięćdziesiąt tysięcy dukatów skłoniło mnie do odgrywania tej farsy.
– Wstydem jest dla ciebie i dla mnie, że Ojciec Święty musiał pieniędzmi przekonywać cię, byś osobiście stanął na czele wyprawy. – Królowa cedziła słowa, jakby każde kosztowało ją złotą monetę.
– A czy papież lub twój brat cesarz stają na czele wojsk? – zbił jej argument. – Czy nie powierzają prowadzenia kampanii generałom?
– Obaj dzierżą władzę absolutną w swych państwach – odparła Eleonora zimno. – Twoje panowanie zaś wciąż podważane jest przez człowieka, któremu tak ochoczo oddajesz ster nad armią.
– Może nie potrzebowałbym tak bardzo Sobieskiego, gdyby twój brat przysłał mi obiecaną piechotę i armaty – wypalił Korybut cierpko.
Królowa zbyła milczeniem trafny przytyk.
– Masz Paca i swego kuzyna, hetmana polnego – wskazała. – Aż rwą się do…
– Obaj nadają się co najwyżej na dowódców pułku, a nie całej armii – przerwał jej Michał. – Tylko Sobieski ma dość talentu, doświadczenia i szczęścia, aby nie poprowadzić wszystkich naszych sił na zatracenie.
– A zatem poddasz się jak zwykle!? – Z oczu królowej posypały się iskry. – Ustąpisz władzy i sławy człowiekowi, który jeszcze niedawno naśmiewał się z ciebie i ze mnie? Jesteś tchórzem!
– A ty jesteś męcząca – westchnął Korybut ciężko. – Już nawet mnie nie złościsz, a gdy pomyślę, że jeszcze niedawno bałem się ciebie, ogarnia mnie śmiech. Dlatego dalej nie będziesz mi towarzyszyć w podróży – dodał po męsku. – Wracaj do Warszawy albo udaj się do Krakowa, weź ze sobąkapitana Reinharda. Jest mi to obojętne.
Eleonora poczerwieniała na twarzy. Była u kresu wytrzymałości, miała dość tej udręki bez względu na to, co powiedzą ludzie. Gdyby tylko Stwórca dał jej szansę wyrwać się z tego małżeństwa, chwyciłaby się jej bez wahania.
– Jesteś potworem i wybrykiem natury! – wybuchła od rozpierającej ją złości. – Nie masz prawa mnie tak traktować, nie pozwolę ci na to! – Zagryzła wargi i szybko, by nie zobaczył łez w jej oczach, wybiegła z sali.
Trzasnęły pchnięte z furią drzwi.
Ledwo król został sam, chwycił go potworny skurcz serca. Opadł na krzesło i zgarbił ramiona pod przygniatającym bólem w piersi. Te ataki powtarzały cię coraz częściej, gdy się zdenerwował lub przemęczył. Upłynęła chwila, nim mógł zaczerpnąć swobodnie oddechu. Otarł pot z czoła i podszedł do uchylonego okna.
W powietrzu czuło się nadciągającą jesień. Niektóre liście szumiące w koronach drzew zamieniły już soczystą zieleń na brąz i żółć. Wirowało babie lato, słońce grzało słabiej, zmęczone widać upalnym latem.
Przemijał rok, a wraz z nim powoli, lecz nieuchronnie kończyła się pewna opowieść.
Następnego ranka podczas pożegnania na dziedzińcu domostwa król milczał, czekając z kamiennym wyrazem twarzy, aż Eleonora zasiądzie w karocy. Królowa, nadąsana i chmurna, ostentacyjnie omijała męża spojrzeniem, demonstrując wszem wobec, że spotkał ją afront.
Żadne nie odezwało się pierwsze, nie przemogło zapiekłej dumy i złości. Rozjechali się w gniewie i zwadzie, nie przeczuwając, że nigdy więcej się nie zobaczą.Trzy dni po opuszczeniu przez Michała Korybuta Lublina pożegnał się z tym miastem także jego kochanek. Wynagrodził oboje starych sług, ofiarowując im po talarze, i wyszedł z dworku na podwórze, gdzie oczekiwał nań powóz. Zabierał ze sobą jedynie niewielki kufer, który wcześniej przyjechał wraz z nim z Warszawy, i budzące miły dreszczyk wspomnienia.
Dzień był piękny i suchy, choć nie upalny. Doskonały na podróż. Młodzian dostrzegł na mankiecie rękawa koszuli rdzawą plamkę,
wyglądającą na zakrzepłą krew. Potarł kciukiem zabrudzenie i zamyślony wsłuchał się w dzwony bijące na wzgórzu. A te, musiał przyznać, dzwoniły gromko jak na trwogę. Jakby wzywając mieszczan do czujności, przestrzegając dobrych ludzi, że nocą w ich sąsiedztwie objawił się diabeł.
Chłopak nie zwlekał z odjazdem. Wsiadł do powozu, a ten szparko, z turkotem kół pomknął groblą ogrodzoną przez strzeliste olchy, minął suszące się na brzegu sieci i wyciągnięte łódki, pomknął przez mostek obok młyna, po czym wpadł na prowadzący na Lwów i Ruś Czerwoną trakt, jak zwykle tłoczny od wozów i jezdnych.
Gdy tylko kareta wtoczyła się na gościniec, zza olszyn na grobli wyłonił się szlachcic na karym ogierze. Mężczyznę wyróżniały słuszny wzrost i szerokie ramiona. Twarz miał ciemnawą, porośniętą zarostem, w którym lśniły pasemka rdzy. Bystre, czarne jak węgle oczy okolone siateczką zmarszczek patrzyły za umykającym powozem.
Nim zaprzęg zniknął w kurzawie, szlachcic szturchnął piętami wierzchowca i skierował go za oddalającym się młodzianem.ROZDZIAŁ IX
Diabelskie sprawki
Lublin, październik A.D. 1673
Drzwi zamknęły się za Mikołajem Raczkiem z głuchym, złowieszczym trzaskiem. Zasłony w zakratowanych oknach wydęły się na moment od przeciągu i opadły sflaczałe, dotykając bezgłośnie posadzki. Pierwszym wrażeniem, jakiego doświadczył sierżant, była cisza. Zdawała się wypełniać obszerną salę obrad lubelskiego magistratu, niemal ją rozsadzając.
Słabe październikowe słońce prześwitywało przez wielkie okna i rozrzucało blask po długiej i wysokiej ławie, za którą zwykle zasiadali miejscy rajcowie. Tego dnia większość wysokich krzeseł była wolna, prócz trzech środkowych, zajętych przez przypatrujących się sierżantowi patrycjuszy.
Było cicho. I chłodno.
A jednak Raczek pocił się jak diabli. Pocił się przez całą noc, nie mogąc zasnąć, i przez dzisiejszy ranek. Był mokry z lęku przed tym, co miał tu i teraz powiedzieć.Ruszył spode drzwi w kierunku podwyższenia, ze spuszczonym wzrokiem, schyloną głową, człapiąc jak skazaniec prowadzony na szafot. Przystanął przy zydlu ustawionym naprzeciw ławy. Uniósł wzrok i jak się tego obawiał, napotkał czujne, nieprzyjazne spojrzenia.
– Spocznijcie, sierżancie – rzekł sucho burmistrz. Minę miał ponurą i bardzo poważną. – Siadajcie i mówcie, do czego doprowadziło was śledztwo.
Raczek, od dziesięciu lat dowódca straży miejskiej, okazyjnie też na posługach Trybunału Koronnego, oblizał suche wargi. Usiadł na karle i podkurczył długie nogi o guzowatych kolanach.
Wiercąc się, obiegł spojrzeniem członków rady.
Po lewej ręce burmistrza garbił się pan Lewik, człowiek szanowany i bogaty, właściciel kilku kamienic, apteki i farbiarni, co smrodem uprzykrzała ludziom życie i nijak nie szło przenieść jej za mury. Bo pan Lewik, jak tylko Raczek sięgał pamięcią, zasiadał w radzie i żadnej krzywdy zrobić sobie ani swym interesom nie pozwalał. A zresztą, jak sam mawiał, jemu wonienie z farbiarni nie przeszkadza. Pewnie dlatego że mieszkał na przeciwległym krańcu miasta, dodawali lublinianie. Zaraz obok kamienicy burmistrza, nawiasem mówiąc, też mającego udziały w smrodzącej manufakturze.
Sierżant zerknął na prawo, na dostojną postać Jana Platera, kanonika od świętego Jana Chrzciciela. Mężczyznę niemłodego już, lecz pełnego dostojeństwa, o jasnej cerze i surowych rysach. Oczy księdza, lekko zmrużone i rozumne, wpatrywały się w strażnika z zaciekawieniem.
Czemu kanonik został dziś zaproszony, Raczek pytać nie musiał.
Bo po pierwsze zbrodnia tyczyła się osoby duchownej, przez swą posługę w domu dla sierot formalnie podległej zwierzchności kanonika. Po drugie zaś Jan Plater wielce wpływowy był w mieście – bez jego przychylnościi napomknienia na nabożeństwie nie sposób było, choćby i kto bardzo chciał, wybranym zostać do magistratu.
Burmistrz wypiął chudą pierś.
– Słuchamy, sierżancie, nie dajcie nam czekać – ponaglił nieprzyjaźnie. Raczek odchrząknął. Kolejna kropla potu spłynęła mu po karku za
kołnierz kaftana.
– Winnych zbrodni na księdzu Grzybku wciąż nie ustalono – wychrypiał. – Choć udało mi się ustalić nowe poszlaki, które…
– Poszlaki! – Burmistrz prześwidrował sierżanta karcącym wzrokiem. – Upływa miesiąc od popełnienia w naszym dobrym mieście ohydnego mordu na duchownym. A wy przychodzicie nam tu z poszlakami – zabuczał z pretensją, pod którą ukrywała się groźba.
– Śledztwo jest trudne i delikatnej natury… – Raczek oblizał spierzchnięte wargi i przypomniał zebranym fakty: – Księdza Grzybka znaleziono martwym, nagiego w łożu w pozycji na brzuchu, przywiązanego do poręczy skórzanymi paskami, a na jego pośladkach…
– Wiemy, co tam było – warknął pan Lewik. – Nie ma potrzeby, sierżancie, powtarzać tego ohydztwa przy księdzu Janie. – Nie trzeba nam tu retrospekcji, tylko wskazania winnego tego ohydnego gwałtu.
Sierżant Raczek, choć wiedział, że stąpa po kruchym lodzie, nie cofnął się na pewniejszy grunt.
– Nie bez przyczyny przypominam waszym wielmożnościom fakty, o których, jak widzę i słyszę, raczylibyście zapomnieć – odpowiedział, czując, jak wzbiera w nim gniew. – Przepytałem pacholęta z przytułku dla sierot prowadzonego przez ojca Grzybka i działy się tam sprawy, o jakich nie można mówić bez wstydu.
– Dość! – wycedził burmistrz. – Zeznania tych młodzików to ohyda
i potwarz rzucona na autorytet Kościoła, diabelski wymysł, za który rózgi imsię należą, dyby i pokuta.
– Rózgi i wiązanie ksiądz Grzybek przedkładał nad insze zabawy. – Raczek wykrzywił się, świadom boleśnie, że właśnie zaprzepaszcza sobie karierę. – Wszystkie pacholęta zgodnie potwierdziły to na przesłuchaniu.
Burmistrz zbladł i zadygotał. Spojrzał błagalnie w stronę Lewika, szukając u niego pomocy.
Farbiarz nie odezwał się, jeno pokręcił głową, jakby zdziwiony uporem sierżanta.
– Ojciec Grzybek nakłaniał ich do całowania siebie i do inszych przeciwnych naturze rzeczy – ciągnął nieugięty Raczek. – Który młodzik poddał się opresji, dostawał lepszą strawę i ubranie.
– Zatem uważacie, sierżancie, że to któryś z wychowanków popełnił zbrodnię, kierując się zemstą bądź zazdrością? – Głos kanonika, dźwięczny i ostry, przeciął gęstą ciszę, jak nóż tnie masło.
Raczek z wysiłkiem wytrzymał spojrzenie księdza.
– To nie mógł być nikt z sierocińca – oświadczył. – Tamtego wieczoru tylko jedna osoba opuściła przytułek i był nią ojciec Grzybek.
– Jesteś tego pewien, sierżancie? – Jan Plater wychylił się nad ławą.
– Przepytałem wszystkich opiekunów i sieroty, nikt nie opuszczał wspólnej sali przez całą noc.
Kanonik milczał przez chwilę. W tym czasie ani burmistrz, ani pan Lewik nie ośmielili się wtrącić słowa.
– Dokąd udał się ojciec Grzybek po opuszczeniu przytułku? – zapytał Plater. – Ustaliliście to, sierżancie, prawda?
– Wrócił do swej kamieniczki. Po drodze wstąpił do wyszynku i zakupił gąsior kosztownego wina, który znaleźliśmy napoczęty na miejscu, jako
i dwa pucharki.– Rozmawiał o czymś z oberżystą, gdy kupował trunek?
– O niczym ważnym, ale właściciel gospody twierdzi, że Grzybek wesół był, jak wychodził, nawet podśpiewywał pod nosem.
– Wesół był… – powtórzył kanonik z namysłem.
– Jak na jasełka. Wedle mej opinii spodziewał się gościa. I nie chciał, aby ktokolwiek o tej wizycie wiedział, dlatego na ten wieczór dał gospodyni wolne.
– Tedy nikt nie widział, aby kto odwiedzał ojca Grzybka? – upewnił się Jan Plater.
– Tegom nie rzekł, wielebny ojcze – odparł pospiesznie sierżant. – Żebrak śpiący pod murem opodal kościoła twierdzi, że po zmroku ktoś wszedł do kamienicy tylnym wejściem.
– Powiedział ów dobry człowiek coś więcej o tym wieczornym gościu? – Tyle, że był to mężczyzna, być może młody.
– To wszystko? – W głosie kanonika wyczuwało się rozczarowanie.
– Nie wszystko, wasza wielebność, jeno dalej to rojenia jakoweś, niegodne uszu waszych wielmożności. Muszę nadmienić, że świadek to pijaczyna, taki, co dnia bez zaglądania do dzbana nie wytrzyma.
– Rojenia. – Kanonik uniósł brwi, dając wyraz zaciekawieniu. – Jakiego rodzaju?
Sierżant odchrząknął.
– Dziwne, wasza wielebność… Nadprzyrodzone.
– Nadprzyrodzone? – powtórzył Jan Plater, przypatrując się strażnikowi tak intensywnie, jakby w samą duszę chciał mu zajrzeć. – A dokładniej, sierżancie, jeśli można prosić? Dokładniej.
Raczek zerknął na burmistrza, który zastygł z grymasem niechęci na ustach, i na pana Lewika obserwującego go z wyrazem twarzy sugerującym,że ma sierżanta za głupca, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty.
– Żebrak przysięgał, że nad ranem z kamienicy Grzybka wypełzł wąż – wydusił półgłosem Raczek.
– A białe myszy też widział? – zadrwił burmistrz, nie wytrzymawszy. – A szarańcze i pająki? Mielibyśmy wówczas komplet objawów pijaczego delirium.
– Wspomniał tylko węża – odpowiedział sierżant. – Gad, bardzo dużych rozmiarów, jak twierdzi świadek, wypełzł oknem z sypialni księdza Grzybka, a potem rynną zsunął się na ziemię.
– I wszystko to widział jakiś moczygęba w ciemnym zaułku? – dopytywał burmistrz, lecz napotkawszy karcący wzrok kanonika, zmełł dalsze drwiny w ustach i zwiesił głowę.
Jan Plater skupił wzrok na sierżancie.
– A ten wasz świadek to ktoś tutejszy?
– Tutejszy, lecz nie do końca swój – orzekł Raczek. – Żyd to, ale na naszą chrześcijańską wiarę jako dziecko został nawrócony. Zresztą wychował się w sierocińcu pod opieką ojca Grzybka, póki nie dorósł. Cieślą miał zostać i coś tam nawet dłubał w drewnie poza cechem, bo nikt takiego do siebie na ucznia przyjąć nie chciał. Ale potem rozpił się dokumentnie i skończył na żebractwie. – Sierżant zmarszczył czoło w zadumie. – Widać żydowska dusza w nim została i ścierpieć nie mogła, że na prawdziwą wiarę go przechrzczono.
Kanonik pokiwał głową dostojnie i poważnie, zgadzając się, widać, z poglądem wyrażonym przez Raczka.
Długo milczeli.
– Niechybnie Żydzi dopuścili się tej zbrodni – przerwał ciszę pan Lewik, słusznie mniemając, że wielebny skończył przesłuchiwać sierżanta. – Dyć wszystko, co niegodziwe, to od Żydów. Pana naszego na śmierć wydali,skazując się na wieczne potępienie. Przed oblicze Kajfasza zawlekli i powzięli uchwałę, że trzeba go zabić. Sprawiedliwe więc będzie nałożenie Żydom opłaty na handel, a jak nie zapłacą, to młodzież podesłać, niechaj kilku mośków obiją, parę chałup splądrują – podsunął farbiarz, któremu, o czym wszyscy w mieście wiedzieli, mojżeszowi ze swą tandetą i wyrobami włókienniczymi w paradę wchodzili.
Jan Plater zmrużył oczy z namysłem.
– Nie na dziś ten pomysł, panie Lewik – odrzekł jakby z żalem. – Nie na dziś ani na jutro, jeśli o tym mowa. Będzie miesiąc ledwie, jak król gościł w mieście i Żydom opiekę obiecał, za co kahał pełny kuferek złota mu sprezentował. Nie należy ruchawek wzniecać, gdy król jegomość we Lwowie stanie na kilka tygodni, może dłużej. Zaraz by Żydy pognały tam ze skargą, kłopotu nam narobiły i jakich komisji. Po co nam to potrzebne? A co rok następny przyniesie, obaczymy. – Kanonik splótł palce dłoni. – I chwali się wam, panie Lewik, że pamiętacie z kazań, co napisano u Mateusza, jak lud żydowski przyjął na siebie winę za gehennę Pana naszego, jak wołał: „Krew jego na nas i na syny nasze”.
Wielebny zagryzł wargi, a oczy zalśniły mu jak ogniki.
– Chwali się wam – powtórzył – i zostanie zapamiętane tutaj, przez Kościół na ziemi, a potem w niebie. Wielu dobrych chrześcijan dziś nie chce o tym pamiętać i pojednania z Żydami szuka, a przecież Pisma i tego, co w nim jest, podważać ani zmieniać nie można, bo przez natchnionych Duchem Świętym jest spisane.
Zapadła cisza.
Każden z mężczyzn we własnym duchu ważył, co i jak tam rozegrało się przed Ponckim Piłatem.
– Tedy kto winien zbrodni? – dopytał z ciekawością burmistrz, wracając do meritum sprawy. – Toć bez winnego ani rusz, musi się znaleźći przykładnie zostać osądzony.
– Winny zbrodni jest oczywisty – oświadczył ksiądz kanonik. – To diabeł. Owładnął umysłem i ciałem ojca Grzybka i przywiódł go do grzechu.
Słowa wielebnego wywołały zakłopotanie u panów rajców. Jan Plater udał, że tego nie dostrzega.
– Tak stanie w raporcie, a ja potwierdzę to autorytetem Kościoła – powiedział i skupił wzrok na sierżancie. – Oczywiście szczegóły dochodzenia nigdy nie mogą wyjść na jaw, dla dobra miasta i wiary. Zeznania sierot należy spalić, czym zajmę się osobiście – dodał. – Wy zaś, Raczek, dobrze się spisaliście i rychłej nagrody za swą posługę wyglądajcie. Zgadza się, burmistrzu?
Zapytany łypnął niezbyt łaskawie na sierżanta, ale mus było przytaknąć, to przytaknął.
– To już wszystko, możecie odejść – wymamrotał burmistrz i ponurym spojrzeniem odprowadził sierżanta do drzwi.
Raczek wyszedł do holu, a potem schodami na parter i do drzwi, na słońce i wiatr, który osuszył mu mokre skronie i szyję.
Objął wzrokiem rynek. Tenże tętnił gwarem i handlem, ludzie już zapomnieli o zbrodni i nie było do czego wracać. Kanonik nie mógł się mylić. Znał się przecież na rzeczy. Mówi, że diabła sprawka, znaczy się tak jest. I basta.
Sierżant poprawił wilgotny kołnierz ocierający mu boleśnie skórę.
A i sprawiedliwość, choć pokrętnie, zatryumfowała. Dręczyciel pacholąt poniósł zasłużoną karę, a Kościół zachowa nieskalaną opinię. Co zaś ważniejsze, kanonik będzie miał u niego, Raczka, dług, a to wróży udaną karierę.
Strażnik uniósł rozmarzone spojrzenie na okna sali magistrackiej. Kto wie, może z poparciem Platera i on zasiądzie kiedy przy ławie międzyrajcami?
A diabeł, jak to diabeł, już gdzie indziej szkodę czyni. Dyć taka to już czarcia natura.
Wąż i Ewa
Lwów, październik A.D. 1673
Czarna karoca ciągnięta przez kare konie, strzeżona przez ciemne postacie dragonów jadących przed zaprzęgiem i za nim, przetoczyła się uliczkami Lwowa jak fatum mające zawładnąć miastem. Turkot kół i łomotanie podków o bruk urwały się dopiero w zniszczonej przez turecką artylerię uliczce, odgradzającej spalony konwent jezuitów od zgruzowanych przez kule armatnie kamieniczek. Większość wznoszących się tu dawniej budynków wciąż stała nieodbudowana, a te, co oparły się islamskiej nawale, chyliły się ku ziemi, krzywe i opuszczone, łypiąc dziurami po oknach i drzwiach, świszcząc złowróżbnie od hulającego w ich wnętrzach wiatru.
Miasto jakoś nie mogło dojść do siebie po oblężeniu, które pozostawiło w gruzie i popiele całe kwartały ulic. Olbrzymi okup zebrany dla mahometan i zamknięcie z powodu wojny szlaków handlowych z Mołdawią i Turcją nadwyrężyły kiesę mieszczan. A nowa wojna czająca się na horyzoncie nie dawała wielkiej nadziei na to, że sławna Leopolis – perła w koronie Królestwa Polskiego – prędko powróci do dawnego bogactwa, znaczenia i blasku.
Woźnica wstrzymał chrapiące konie, te zaś, szarpiąc powozem,wyhamowały przy murze, za którym wznosiły się wypalone kikuty drzew z klasztornego ogrójca.
Zapadła cisza, zakłócana jedynie prychaniem wierzchowców i przeciągłymi smarknięciami dragonów, którzy wydmuchiwali kurz zatykający nozdrza. Poza tym zaułek zdawał się całkiem wymarły, nawet żebraków nie było widać ani nie przebiegł żaden bezdomny pies, choć akurat to może i nie winno budzić zadziwienia. Psów i kotów w ogóle jakby mniej wałęsało się po Lwowie od czasów oblężenia, gdy każdy gram mięsiwa był na wagę złota.
Z jednej z wypalonych, pochyło stojących kamieniczek wychynął wysoki szlachcic, długim krokiem przemknął do drzwiczek karocy, otworzył je i wsiadł do jej wnętrza.
Umościł się na kanapie. W środku pachniało jaśminem i piżmem, wonią kosztownych francuskich perfum. Zapach, miły zresztą i budzący dreszcz, roztaczał się od kobiety w woalce, zasiadającej przodem do woźnicy.
Mężczyzna wciągnął woń w nozdrza, jego ciemne oczy zalśniły, zagrały węzełki mięśni na okolonej zarostem krtani. W wyobraźni przemknął mu sprośny obraz tyczący jego i damy.
– Co masz dla mnie? – zapytała kobieta, nie odsłaniając oblicza.
– Młodzieniec, którego zlecono mi śledzić, jest we Lwowie od trzech tygodni – zaczął szlachcic. – To ciekawy przypadek, doprawdy ciekawy. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że przez całą mą karierę nie spotkałem się z czymś podobnym.
Dama w woalce pochyliła się ku rozmówcy.
– Lepiej niech to będzie coś wartego mojej podróży – przestrzegła z napięciem w głosie.
Mężczyzna uśmiechnął się leciuteńko, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły.– Och, z pewnością panią zainteresuję. Najlepiej będzie, gdy zacznę relację od tamtego klasztoru w Brzesku, gdzie dzień po zabraniu młodzika do króla zmarło na skutek zatrucia grzybami dwunastu mnichów z onego zgromadzenia. Zmarło, dodam, w męczarniach, jak przedstawił mi to jedyny ocalały braciszek. Mnich ten szczęściem dla siebie odprawiał tego dnia pokutę o chlebie i wodzie z wyroku przeora za, przedstaw to sobie, waćpani, złamanie ślubów czystości z naszym piekielnym chłopaczkiem.
Łowca mówił dalej, opowiadał, co wydarzyło się w Lublinie. Nie szczędził damie krwawych i okrutnych szczegółów przekazanych mu za kwotę dziesięciu talarów przez niejakiego Raczka, strażnika miejskiego.
Dama w woalce wysłuchała relacji w milczeniu, lecz mężczyzna, nawet nie widząc jej twarzy, nabył przekonania, że fakty, które podał, zmroziły słuchaczce krew w żyłach.
– Jeśli to prawda, co mówisz, waszmość… – Głos jej zadrżał. – Jeśli się nie mylisz…
– Nie mylę się, pani – zapewnił szlachcic. – Zajmuję się tą profesją od długiego czasu.
– Wiem, wiem. – Machnęła dłonią. – Jesteś najlepszy, dlatego też cię wynajęłam. Aczkolwiek niezwykle trudno mi uwierzyć w tę historię.
– Dziwniejsze rzeczy widywałem. – Twarz mężczyzny nabrała mrocznego wyrazu. – Choć nie przeczę, w tym młodzieńcu jest coś przerażającego. Spotkałem niewielu ludzi o tak wypaczonej duszy.
– Wspomniałeś, że prócz tych dwóch przypadków z Brzeska i Lublina mogły być inne, wcześniej? – dopytywała kobieta.
– Podejrzewam, że musiał zacząć swój proceder znacznie wcześniej – odrzekł spokojnie łowca. – Zbyt wielką ma wprawę zarówno w samym zabijaniu, jak i w zacieraniu dowodów swej winy.
Długo milczeli. W końcu dama zapytała:– Kiedy będę mogła z nim pomówić?
– Jutro, tutaj, o tej samej porze – zdecydował szlachcic. – Odkąd wiadoma osoba opuściła Lwów i udała się do obozu wojsk królewskich, młodzik swawoli po karczmach, szulerniach i zamtuzach. Moi ludzie obserwują go na okrągło. – Mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Co zapewne zadziwi waszmość panią, widywano go w towarzystwie niewiast.
Kobieta uniosła brwi pod woalką.
– Doprawdy kameleon z niego – mruknęła z lekką konsternacją. Szlachcic zmierzył swą rozmówczynię zdziwionym spojrzeniem.
– To takie zwierzę żyjące w zamorskich koloniach – objaśniła. – Podobne do małego smoka. Widziałam je w Paryżu u księcia… Nieważne jakiego. Grunt, że stworzenie to zmienia barwę swego ciała i dostosowuje ją do otoczenia. Ma też bardzo długi język, którym chwyta owady jak nasza żaba, a oczy… te najbardziej zadziwiają. Poruszają się osobno we wszystkich kierunkach. Dlatego bardzo trudno go schwytać – dodała z naciskiem.
– Rzeczywiście ciekawe musi być to stworzenie. I nawet jakoś pasuje do naszego chłopaka – odrzekł z namysłem szlachcic. – Tyle że choćby był on jako ten kameleon, nic mu to nie pomoże. Jutro tu go dostarczę, wedle zamówienia. A jego dalszy los będzie już w gestii waćpani.
Konie w zaprzęgu chrapały niespokojnie, tak samo jak poprzedniej nocy, zaułek był tak samo pusty i złowieszczo mroczny, nawet dragoni podobnie smarkali w rękawy. Wszystko zdawało się takie samo, ale przecie takie nie było. Świat się bowiem cały czas zmienia i nikt dwa razy nie wchodzi do tej samej rzeki.
Tym razem wysoki szlachcic wychynął z mroku nie sam, lecz w towarzystwie dwóch drabów dorównujących mu wzrostem i szerokością ramion, dźwigających bagaż. Pakunek ów, należy dodać, wierzgałi postękiwał, co nie robiło na mężczyznach najmniejszego wrażenia. Widać nie pierwszy to raz przychodziło im dostarczać podobny pakunek.
Szlachcic idący na przedzie zapukał w drzwiczki karocy, te rozwarły się szeroko i ukazała się w nich jasna kobieca dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu. Skinęła zapraszająco.
Para drabów sprawnie umieściła szamoczący się tobół we wnętrzu pojazdu.
– Jest związany – oświadczył szlachcic. – Zaskoczyliśmy go, ale i tak jeden z moich ludzi oberwał. Jak na takiego wymoczka chłopak dobrze radzi sobie z nożem.
– Twoja zapłata. – Dama wręczyła mu pękatą kaletę pobrzękującą złotem. Mężczyzna ukłonił się nisko i zamknął drzwiczki karocy.
Chłopak przestał się miotać. Wyprostował swą szczupłą sylwetkę i położył skrępowane dłonie na kolanach. Kobieta powoli ściągnęła worek z głowy swego więźnia. Miłosz zakaszlał i głęboko odetchnął. Zamrugał i skupił wzrok na zakrytej woalką twarzy.
Milczeli, przypatrując się sobie w mdłym światełku lampki uwieszonej u sufitu.
– Czemu zawdzięczam to niepohamowane pragnienie rozmowy ze mną, mości kanclerzyno? – zapytał młokos z nutką drwiny. – Znacznie uprzejmiej byłoby poprosić.
Klara Pac na chwilę straciła pewność siebie.
– Skąd wiesz, kim jestem?
– Poznałem po głosie – wyjaśnił. – Kilka razy słyszałem waćpanią na zamku.
– To musiało być ponad rok temu? – Uniosła woalkę i odsłoniła twarz. Młodzieniec lekko się uśmiechnął i wciągnął powietrze w nozdrza.– I te perfumy, zmysłowe jak kobieta, która ich używa. Trudno pomylić waszmość panią z kimkolwiek innym.
Przygryzła wargi, wyczuwając, że staje się przedmiotem jego gierek.
– Właśnie w ten sposób wabisz do siebie mężczyzn? Swoje ofiary? Wychwyciła, jak drgnął. Odrobinę, niemal niedostrzegalnie.
– Każdy z nich szuka ucieczki przed samym sobą i kłamstwem, do którego zmusza go świat. – Chłopak spochmurniał. – Ja tylko uwalniam ich od tego brzemienia.
Klara zerknęła na sztylet. Pięknie wykonany, o długim, wąskim ostrzu, leżący przy jej udzie. Na wszelki wypadek.
Pochwycił ją hipnotyzującym spojrzeniem głodnego węża.
Zadrżała.
Nagle twarz młodzika wydała się jej bardziej złowroga niż piękna, jakby naznaczona starym złem, które spoglądało na nią z głębi ciemnych oczu.
Odepchnęła irracjonalny niepokój, diabeł ma z pewnością ważniejsze sprawy niż przebywanie z nią w powozie.
Chwilę milczeli.
– Żadnego zaprzeczania? – Kanclerzyna przerwała w końcu ciszę. – Żadnych błagań, zapewnień o niewinności, wmawiania mi, że się mylę? Poczytuję to niemal za lekceważenie, a do tego nie przywykłam – oznajmiła z groźbą.
– Prawda to trudna rzecz do zdefiniowania – odezwał się spokojnym głosem Miłosz. – Zwykle nie jest nią to, co się wydarzyło w rzeczywistości, lecz to, co przyjmuje za taką ogół. – Wydął usta w namyśle. – Czy w raju wąż skusił Ewę, czy może to ona przyszła do niego z gotową ofertą?
Klara uśmiechnęła się mimowolnie.
– Rzeczywiście trudno powiedzieć, jak było. A wracając na ziemię, jużw zeszłym roku kazałam sługom popytać o ciebie. Spadłeś jak meteor nie wiedzieć skąd i od razu trafiłeś do łoża Korybuta. Doszłam do wniosku, że ktoś cię wystawił królowi tam, na wielickim trakcie, jako przynętę. Wyszło mi, że tym kimś był niejaki Pieniążek, wtenczas starszy nad wozami, człek dotknięty nałogiem hazardu, mający wielkie długi. Które, nawiasem mówiąc, spłacił w tym czasie, gdy wskoczyłeś na kuśkę naszego monarchy. Niestety wkrótce potem Pieniążek został zamordowany w kościelnej krypcie. Niezwykły zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Miłosz, nawet jeśli coś sądził, zachował to dla siebie.
– Nic nie odpowiesz? – Uniosła brew. – Nie zdradzisz swych mocodawców, czy to ze strachu przed nimi, czy też kierując się lojalnością… A przecież, miarkuj to sobie, mogę zmusić cię do mówienia, uwięzić i torturami wydrzeć z tych pięknych warg wszelkie tajemnice.
– Owszem, możesz to uczynić, pani, i sprowadzić na siebie gniew króla – oświadczył młodzieniec. – A przecież zawzięty on jest na ciebie za tamtą historię z Warszawy. Nie wspominając, że podejrzewa cię o udział w śmierci swej matki.
– Gdyby naprawdę mnie podejrzewał, już by się mścił.
– Jest w nim cała gama sprzeczności, jak choćby to, że kochał matkę, lecz jednocześnie bał się jej i skrycie ją nienawidził. – Na ustach chłopaka zagościł wątły uśmiech. – Może w głębi serca czuje ulgę, że ktoś uwolnił go od tego ciężaru. Co nie znaczy, że kiedykolwiek przyzna się do tego uczucia. Ma wielką wprawę w oszukiwaniu samego siebie.
– To dość powszechna cecha – mruknęła Klara. – A ty czym tłumaczysz siebie za popełnione występki? Krzywdą doznaną w dzieciństwie od jakiegoś mężczyzny? A może zabijanie zwyczajnie sprawia ci przyjemność? – Przyszpiliła go wzrokiem. – Czujesz się wtedy lepszy, gdy obserwujesz, jak wypływa z nich krew i gasną? Przez chwilę należą wyłącznie do ciebie?Miłosz przestał się uśmiechać.
– Pięknie opisane – rzekł z czujną miną. – Choć nie pojmuję, jakie to zbrodnie niby popełniłem.
– Choćby tę w Lublinie kilka tygodni temu, a wcześniej otrucie mnichów w klasztorze. – Odświeżyła mu pamięć drwiącym tonem. – Wszędzie, gdzie się zjawisz, prędzej czy później ktoś ginie. To wystarczy, byś skończył na szubienicy albo na stosie.
Twarz młodziana zmieniła się nieznacznie.
– Jak myślisz – ciągnęła Klara, napawając się tą zmianą – jak postąpi Korybut? Weźmie cię w obronę czy raczej poświęci? Jesteś dla niego wart więcej niźli reputacja i korona?
– Król mnie nie skrzywdzi.
– Korybut może i nie – przyznała z wystudiowanym uśmiechem kanclerzyna. – Ale królowa, by uchronić swój honor, z pewnością. Zdejmie z męża ciężar podjęcia decyzji. A on w skrytości ducha będzie zadowolony, że ktoś wyręczył go w trudnym wyborze. Sam wiesz najlepiej, jak słaby i chwiejny jest to człowiek.
Po niepokoju w oczach chłopaka poznała, że trafiła w czuły punkt.
– Powiesisz się w lochu, nim zdążysz złożyć zeznania. Tak to będzie wyglądać. – Musnęła opuszkami palców jego policzek. – Jesteś mój, piękny Adonisie. Od teraz będziesz mi służył i wykonasz…
– Dziesięć tysięcy talarów – przerwał jej.
Klara zamrugała zbita z pantałyku.
– Słucham? – burknęła.
– Tyle chcę za jego śmierć. Po to tu przecież przyjechałaś – powiedział kąśliwym tonem. – Oszczędźmy sobie czasu.
– Ta kwota jest wielka, nawet dla mnie – odrzekła niespiesznie. – Czemumam ci płacić, skoro mogę kazać?
– Jeśli mi rozkażesz bez zapłaty, to ja przysięgnę ci posłuszeństwo, lecz jeszcze dziś napiszę do króla list z ostrzeżeniem o zamachu. A potem – Miłosz przyłożył złączone palce do ust i w nie dmuchnął – … zniknę.
– Wysoko grasz – wycedziła kanclerzyna przez zęby.
– Tylko tak potrafię.
Klara przełknęła ślinę. Długo milczała. Teraz, gdy przyszło jej zdecydować, powiedzieć ostatnie słowo, przeszył ją lęk.
– Zgoda – szepnęła.
Miłosz popatrzył jej w oczy, jakby oferując szansę na cofnięcie decyzji. Nie skorzystała.
– Kiedy to ma się stać? – zapytał.
Drgnęła, słysząc, jak obojętnie to powiedział.
– Przed zimą – odrzekła. – Karnawał chcę spędzić w Warszawie. – A zatem nie marnujmy czasu. Ustalmy, jak i kiedy dostanę zapłatę.ROZDZIAŁ X
My, Polacy
Październik A.D. 1673
To, że zbliżali się do wojsk koronnych pod Skwarzawą, czuć było w powietrzu na staje przed pierwszymi latrynami wykopanymi na obrzeżach obozu. Niemal trzydzieści tysięcy żołnierzy i kilka razy tyle koni musiało zostawiać po sobie cuchnący ślad, nie było na to rady.
Korybut zatrzasnął okienko karocy i odjął od nozdrzy perfumowaną chusteczkę. Jego wzrok spoczął na biskupie Olszowskim siedzącym naprzeciw. Ekscelencja towarzyszył mu od wyjazdu ze Lwowa do obozu armii, gdzie mieli się spotkać z oboma hetmanami wielkimi: polskim i litewskim.
Wiśniowiecki powrócił myślami do krótkiego, ledwie kilkudniowego pobytu w stolicy województwa ruskiego, gdzie nocą udało mu się uciec na parę godzin w objęcia Miłosza. Chłopak przybył do Lwowa kilka dni przed swym panem i zadomowił się w kamieniczce przy furcie żydowskiej, mającej osobny podjazd na tyłach i dyskretne wejście.Z warg Korybuta uleciało ciepłe westchnienie tęsknoty, zastąpione grymasem w chwili, gdy ponownie szarpnął nim ból trzewi.
– Znów wrzód? – zapytał z troską Olszowski.
– Niestety, psia mać – przyznał król, ocierając pot z czoła.
Rano, w południe i wieczorem musiał pić ohydną miksturę sporządzoną przez medyka i przestrzegać diety. Aliści wrzód na trzewiach miał za nic serwowane mu leczenie, rwał i męczył okrutnie. Jedynym lekarstwem dającym ulgę było mocne wino, akurat zabronione mu surowo przez konowała. Monarcha po cichu radził sobie z tym zakazem, lecz teraz, w obecności Olszowskiego, nie odważył się sięgnąć po ukrytą w skrzyneczce butelkę. Wiedział, że biskup do cna obrzydziłby mu podróż wyrzutami.
Na szczęście udręka miała się ku końcowi i wkrótce – Korybut przełknął głośno ślinę – będzie mógł się wreszcie napić.
– Zażyję miksturę, gdy staniemy w obozie – obiecał, dostrzegając strapienie malujące się na obliczu towarzysza.
Niedługo później przywitały ich wiwaty żołnierzy zgromadzonych wzdłuż trasy przejazdu królewskiego orszaku. Najgłośniej krzyczeli nowo zaciężni, najliczniejsi w obozie. Weterani z zeszłorocznej kampanii przeciw Tatarom byli mniej wylewni, mając w sercach więcej lojalności dla Jana Sobieskiego niźli królewskiego majestatu.
Namiot monarszy rozstawiono w centrum obozu, tuż obok kwater obu hetmanów. Co od razu rzucało się w oczy, Michał Pac przybył na naradę bez swej armii, ale za to z silną eskortą strzelców i husarzy. Reszta wojska Wielkiego Księstwa została we własnym obozie, kilka mil od miejsca rozłożenia się koroniarzy. Co – jak suponował Olszowski, jeszcze gdy siedzieli w karocy – nie wróżyło dobrze nadchodzącej kampanii.
Pac i Sobieski w gronie oficerów wyszli powitać swego pana. Korybut nie szczędził obu hetmanom uprzejmości, serwując je po równo międzyzwaśnionych ze sobą a hardych magnatów.
Ustawiwszy zebranie rady wojennej na późniejszą godzinę, król jegomość udał się do swego namiotu, by wypocząć po podróży.
Gdy tylko opadły za nim płachty przy wejściu, oddzielając majestat od oczu poddanych, władca napoczął butelkę wina. Osuszył dwa puchary jeden za drugim, lecząc trunkiem boleści w brzuchu, po czym spoczął wygodnie na przygotowanym zawczasu przez dworaków łożu.
Wino zaszumiało mu w głowie, przywołując ciepłe wspomnienia o Miłoszu. A także rozterki znane wszystkim kochankom, bez względu na czas, miejsce i płeć.
„Co teraz robi, z kim rozmawia?”
„Czy tęskni za mną tak dojmująco, jak ja tęsknię za nim?”
„Z pewnością tak”, odpowiedział sam sobie. Byli przecież dla siebie stworzeni. Młodość i doświadczenie, żarliwość i opanowanie, uczeń i mistrz – kilka skojarzeń, w których, rzecz oczywista, siebie widział jako mentora, Miłosza zaś w roli pięknego efeba.
Mocne wino sklejało powieki, tłumiło odgłosy krzątającej się służby i podsycało mrzonki. Aż w końcu Korybut zapadł w drzemkę.
Osobą, która odważyła się przerwać odpoczynek króla, był biskup Olszowski.
– Narada, wasza miłość – przypomniał stanowczym głosem. – Już czas. Wiśniowiecki zerknął na plik papierzysk trzymanych przez ekscelencję
i skinął głową.
– Na Boga, nie wiem, co zrobiłbym bez ciebie i twej pomocy, księże biskupie – powiedział szczerze i zwlekł się z łoża. – Daj mi chwilę, zaraz będę gotów.
Wspomniana chwila trwała równo godzinę, nim wystrojony
i wypudrowany Korybut, w pełnym blasku swej królewskiej godności,przyjął obu hetmanów, mając u swego boku podkanclerzego Olszowskiego. Debatowali w wąskim gronie, siedząc zwróceni ku sobie twarzami. Obaj
hetmani przyjęli poczęstunek winem, co uwolniło monarchę od uciążliwej wstrzemięźliwości. Ksiądz biskup jako jedyny odmówił trunku, nie ośmielił się też przy dowódcach przypominać jego wysokości o zaleceniach medyka. Ograniczył się do pełnych wyrzutów spojrzeń.
Korybut udawał, że nie widzi dezaprobaty w oczach podkanclerzego. Liczył, że dobry alkohol rozładuje iskrzącą atmosferę między hetmanami, ale jak szybko pojął, nawet beczka okowity nie pogodziłaby obydwu nadętych wodzów.
– Dziękuję waszmość panom za trud włożony w przygotowanie armii – zaczął rozważnie, patrząc to na Paca, to na Sobieskiego, nie wyróżniając żadnego z nich. – Jak przedstawił mi ksiądz biskup, wojsko nasze jest porządne, konne i dobrze wyposażone. Trzeba radzić zatem, jak należycie wykorzystać tę siłę.
– Oręż koronny gotowy jest do wymarszu na nieprzyjaciela – zapewnił Sobieski. – Czekamy tylko, aż Litwini dotrą do obozu. – Przytyk w jego głosie zabrzmiał aż nadto czytelnie.
Pac skrzywił usta, jakby poczuł w nich coś zgniłego.
– Idziemy, jak nam armaty pozwalają – zełgał w żywe oczy. Bo choć Litwini ciągnęli ze sobą moździerz, cztery działka sześciofuntowe i sześć czterofuntówek, kolubrynę przydatną przy oblężeniach i armatki regimentowe, to ślimaczego tempa marszu nie sposób było wytłumaczyć inaczej jak niechęcią do łączenia się z koroniarzami.
Wiedzieli to Korybut i Sobieski, wiedział również ksiądz biskup, lecz żaden z nich nie zadał kłamu słowom Michała Kazimierza, by nie podsycać niechęci między obydwoma nacjami.
Olszowski odchrząknął, przerywając milczenie.– Hospodar mołdawski doniósł mi listownie, że pod Chocimiem stoi korpus Husajna paszy liczący dwadzieścia tysięcy ludzi. Bisurmanom towarzyszy osiem tysięcy Mołdawian i Wołochów gotowych przejść na naszą stronę, gdy nadarzy się po temu sposobność.
– A sułtan? – zapytał Pac. – Osobiście prowadzi główne siły jako zeszłego roku?
– Kalif nie weźmie udziału w tegorocznym najeździe, zatrzyma się w Iskaczy nad Dunajem – odpowiedział podkanclerzy. – Wysłał jednak w stronę granic Polski cztery tysiące Syryjczyków pod komendą bejlerbeja Aleppo Kapłana paszy.
– Jakby było nam inszych wrogów mało – mruknął Sobieski. – Na razie jest ich kilka tysięcy, ale Bóg raczy wiedzieć, ile ich jeszcze przybędzie z trzewi Azji, by zalać nas i zniewolić swą olbrzymią liczbą.
– Tego nie wiemy, mości hetmanie – zgodził się Olszowski. – Tymczasem siły nasze i mahometan są wyrównane. Sądzę zatem, że bez dalszego zwlekania musimy przejść z wojskiem na mołdawską stronę granicy i uderzeniem zmiażdżyć nieprzyjaciela.
Obaj hetmani przytaknęli, choć Pac jakby mniej entuzjastycznie.
– Siły litewskie winny jak najszybciej połączyć się z Polakami – rzekł z naciskiem król. – Nawet jeśli armaty miałyby jechać nocą.
Pac łypnął na Korybuta buntowniczo, ale nie ważył się sprzeciwić otwarcie.
– Ufam przeto, wasza miłość, że zostaniesz w obozie i obejmiesz komendę nad połączoną armią? – zapytał Litwin, zawieszając ciężkie spojrzenie na synu Jaremy.
– Pragnę z całego serca zostać z wojskiem, mości hetmanie, ale zdrowie mi nie pozwala – odrzekł król. – Wrzody, rozumiesz waszmość, krwawią
i ból sprawiają mi okrutny. Medyk przeto zakazał mi forsowania się i zaleciłjak najrychlejszy powrót do Lwowa.
Twarz Paca posiniała z gniewu. Następny do objęcia komendy nad armią był hetman wielki koronny i Pac nie potrafił tego ścierpieć. Korybut odniósł wrażenie, że Litwin niemal dławił się z zawiści.
– Jeśli taka twa wola, miłościwy panie… – Michał Kazimierz wydusił te słowa, jakby pozbywał się z gardła ości. – Przypomnę wobec tego, że armia litewska wedle zwyczaju stanowi osobne skrzydło i musi zachować konsystencję i własne dowództwo.
– Za przypomnienie dziękuję, waszmość – powiedział dość uprzejmie król. – Nikt z tu obecnych nie ma zamiaru łamać ani praw, ani zwyczajów Rzeczypospolitej, które są kręgosłupem wolności naszych. – Dodał, kierując wymowne spojrzenie na Sobieskiego.
Przez następną godzinę debatowali, kędy przeprawić się przez Dniestr i gdzie zaatakować Turków, nim ci zaleją Polskę swą nawałą. Ustaliwszy, co należy i co można, hetmani i biskup pozostawili Korybuta z poczuciem, że to nie koniec napięć między Pacem a Sobieskim.
Król wychylił kolejny puchar z winem i zaległ w pościeli. Ból nie dawał mu jednak zasnąć, kręcił się więc i wpatrywał w płomyczki migoczące w tyglu obozowego piecyka.
Po jakiejś godzinie zniechęcony tą szarpaniną z Morfeuszem podniósł się z łoża, narzucił na ramiona podbity futrem płaszcz i wyszedł przed namiot.
Gwardziści strzegący spokoju majestatu spojrzeli na króla, oczekując rozkazów, lecz Korybut pokazał im gestem, aby zostali na miejscu. Chciał się po prostu przewietrzyć, ochłodzić rozgrzane czoło. Nie spodziewał się, że napotka Tynera, który akurat obchodził warty.
– Przejdźmy się – zaproponował kapitanowi.
Skierowali się alejką wytyczoną przez okazałe namioty senatorów
i wyższych oficerów do miejsca, gdzie stały wbite w ziemię sztandary.Chłodny wiatr owiewał im twarze, gdy w milczeniu patrzyli w stronę stepu, słuchając łopoczących chorągwi Orła Białego i Pogoni.
– Wracam do Lwowa – odezwał się król. – Nic tu po mnie. Jestem chory i obaj wiemy, że żaden ze mnie dowódca.
Tyner zerknął na wymęczoną cierpieniem twarz Korybuta.
– Pac musiał źle przyjąć tę nowinę – odgadł.
– Owszem. – Kąciki ust monarchy uniosły się delikatnie. – Choć hetman usilnie starał się ukryć zawiść i niezadowolenie.
Znów chwilę milczeli. Orzeł i Pogoń wybrzuszały się i zwijały, nie mogąc ni razu zatrzepotać w zgodnym rytmie. Jak dwa państwa i nacje, które reprezentowały.
– Czy to rozsądne, wasza miłość, zrażać do siebie Paców?
– Pacowie zanadto obrośli w pychę, mości kapitanie. Wydaje się im, że wszystko w królestwie zależy od nich – skomentował chłodno król. – Właściwe jest wobec tego zrównoważenie szalek władzy.
– Divide et impera. – Tyner odgadł intencję kryjącą się za słowami Wiśniowieckiego.
– Dziel i rządź – powtórzył po polsku Korybut i przechylił głowę w stronę kapitana.
– Ostatnio zajmują mnie Żywoty cezarów. Miałeś okazję kiedyś przeczytać?
– Jeszcze nie, panie.
– To polecam, bardzo pouczająca lektura. – Król zamilkł, unosząc wzrok na zachmurzone niebo.
– Juliusza Cezara zabił jego przyjaciel Brutus – podjął strapionym głosem. – Augusta zapewne otruła żona, by zapewnić tron swemu synowi Tyberiuszowi, a tenże z kolei został uduszony we śnie przez swego bratankaKaligulę… A potem – monarcha opuścił wzrok na łopoczące dumnie sztandary – Klaudiusz, Neron, Tytus i Domicjan, wszyscy, którzy zasiedli na tronie, zostali pozbawieni życia przez swych najbliższych sprzymierzeńców bądź krewnych.
Korybut wydął usta w zadumie.
– Wiesz, że Pacowie z początku nie chcieli wyboru mojej osoby na elekcji? Najpierw popierali Kondeusza, licząc, że Ludwik XIV obsypie ich złotem. Później wraz ze swymi poplecznikami przerzucili się na carewicza Fiodora, potem zaś Karola Lotaryńczyka. Z takiego męża Eleonora byłaby z pewnością dumna – dodał ze smutną autoironią.
Tyner opuścił wzrok i milczał.
Domyślał się powodu, dla którego Korybut chce jak najszybciej stanąć we Lwowie. Domyślał się, że to nie wrzody są główną przyczyną jego planu odjazdu. Nie potrafił też, pomimo całej sympatii dla władcy, nie współczuć Habsburżance jej trudnego losu.
– Zdradzą i mnie Pacowie – przepowiedział król. – Gdy tylko znajdzie się ktoś, kto lepiej zapłaci im za służbę. Wolę już Sobieskiego, który trwa przy jednej i tej samej polityce, choć przez ostatnie lata nie przyniosło mu to ni korzyści, ni uznania wśród obywateli. Co nie znaczy, że jestem naiwny i mu ufam. – Wiśniowiecki popatrzył na oficera. – Dlatego będziesz towarzyszył hetmanom w wyprawie jako moje uszy i oczy.
Tyner poczuł, jak ściska go w żołądku. Znów nawiedził go obraz wiedźmy i jej ponura przepowiednia.
„Śmierć przyjdzie po ciebie, gdy znów pokochasz kobietę” – powiedziała mu lata temu, po śmierci Marii. Tak przynajmniej zapamiętał słowa staruchy.
– Jestem na twe rozkazy, panie – wychrypiał.
Było ciemno, więc Korybut nie spostrzegł bladości na twarzy kapitana.
– Chcę otrzymywać od ciebie regularne raporty o przebiegu kampaniii nastrojach w wojsku – ciągnął król. – Jeśli będziesz miał w jakiejś sprawie własną opinię, nie wzbraniaj się jej przedstawić.
– Kto mnie zastąpi przy osobie waszej miłości?
– Lazar, wielokroć dowiódł swej wartości.
Bogusławowi pozostawało tylko skinąć głową. Italczyk znał się na swej profesji.
Długo milczeli. Trzepotały chorągwie, dął wiatr od stepu, niosąc zapach ziemi i traw.
Gdzieś w oddali rozległo się wycie wilczego stada. Było w tym nawoływaniu watahy coś smutnego, jakaś żałość. Tyner zadrżał, biorąc to zdarzenie za zły omen.
Korybut, jeśli coś sobie pomyślał na ten temat, zostawił refleksję dla siebie. Poprawił kołnierz płaszcza.
– Położę się – oznajmił i klepnął oficera w ramię. – Ty też odpocznij. Odszedł przygarbiony w kierunku namiotu. Bogusław odprowadził go
wzrokiem, a potem zaczął rozmyślać o dziecku i Charlotcie. O tym, jakim będzie ojcem i mężem.
„O ile wrócę żyw”.
Znów dał się słyszeć żałobny wilczy zew, tym razem głośniej i bliżej.
Z obozu wyruszyli parę dni po wyjeździe króla, doczekawszy się w końcu przybycia Litwinów. Z początku pogoda dopisywała, sprzyjając wyprawie. Złota polska jesień malowała lasy w złoto, czerwień i brązy, słońce grzało przyjemnie, a wiatr chłodził zroszoną wysiłkiem skórę. Nie dziwota, że przy takiej aurze wojsko poruszało się prędko. W czasie marszu rozsyłane na patrole chorągwie przechwyciły konwój z żywnością podążający do Kamieńca pod eskortą Tatarów, inne odparły ataki Lipkówi odbiły kilka małych fortec z rąk nieprzyjaciela.
Ryczało bydło prowadzone na zarżnięcie, kwiczały wieprzki w klatkach, gęgało i gdakało ptactwo, chrapały konie, ciągnąc wozy wypchane spyżą, prochem i bronią. Pomiędzy okrytymi plandeką wozami toczyły się karoce panów senatorów i wyższych dowódców, chowając w swych wnętrzach markietanki, zawsze gotowe usłużyć dzielnym obrońcom ojczyzny. Kroczyli piechurzy, łykając kurz i wąchając smród bijący od jeźdźców i zwierząt.
Cały ten wąż trząsł się i chybotał rozciągnięty na prawie pół mili. Poruszał się traktem przez Kurowice, Przemyślany, Brzeżany i Podhajce. I tak aż do Dniestru.
Nad rzeką zastali pułkownika Motowidłę z dwoma tysiącami semenów i dragonów, gromadzących promy na przeprawę.
Jeszcze tego samego dnia zwołano naradę wojenną, na której panowie hetmani po raz kolejny okrutnie skłócili się ze sobą i znów Polacy i Litwini rozdzieli się i obozowali osobno. Te wstydliwe niesnaski musiały jak nic rozgniewać niebiosa, bo pod wieczór zaczęło padać. Z początku tylko siąpiło, potem deszcz wzmógł się, aż na koniec chlusnęło ulewą jakby na powtórkę biblijnego potopu.
I lało tak przez równy tydzień, topiąc armię w błocie, aż panowie hetmani, zrugani ostro przez swych spowiedników, przed gniewem Bożym skruchę okazali za pychę i publicznie zgodę sobie przyrzekli.
Wtenczas lać przestało jak ręką odjął, chmury się rozstąpiły i wyszło na nieboskłon piękne słońce, co powszechnie uznano za dobry znak i Boże błogosławieństwo.
Niestety na tym cuda się skończyły – Dniestr nie rozstąpił się przed wojskiem jak Morze Czerwone przed narodem wybranym, a w obozie zaczęło brakować chleba i wina. Do tego znów opóźnił się żołd, a dziewki z taboru darmo dawać nie chciały.Przeto morale wojska smutno zwisało.
Ludzie sarkali i kichali na zmianę, coraz częściej oglądając się za siebie, tam skąd przyszli. Tedy zaraz hetmani, przeczuwając kłopoty, zarządzili przeprawę, choć gotów był tylko jeden most, a i to licho postawiony.
Że most był kiepski, okazało się, kiedy wjechały nań najcięższe wozy z działami. O złym wyważeniu konstrukcji zaświadczyły trzask, kwik koni i ciężkie przekleństwa woźniców, gdy wóz taszczący lufy armatnie przechylił się i z hukiem zwalił na burtę, tarasując przejazd.
Kilkaset metrów dalej, tam gdzie północny brzeg łagodnie opadał do rzeki, przeprawiały się z kolei wpław chorągwie jazdy. Jeźdźcy rozebrani do rosołu wjeżdżali w zimny, rwący i ciemny od mułu nurt, wiodąc za sobą luzaki. Przez ulewy Dniestr wezbrał niebezpiecznie, tworząc wiry i osuwiska na dnie. Co rusz któryś z jeźdźców znikał na moment przykryty wodą lub zostawał porwany przez silny prąd. Niektórych wyławiano na czas z pomocą długich tyczek, inni, martwi i sini, kończyli w mogiłach wykopanych opodal obozu, jeśli w ogóle znaleziono ich ciała.
Tyner obserwował przeprawę jazdy bezpiecznie, z grzbietu wierzchowca. Miał też niezgorszy widok na most pontonowy i wywrócony wóz. Kilkunastu żołnierzy wciąż bezskutecznie usiłowało postawić pojazd na kołach, inni ratowali lufy armat, które wydostały się spod plandeki i omal nie zniknęły w wodnych odmętach.
– Do rzyci z taką robotą – skomentował zajście Grot, zgarbiony w siodle tuż obok kapitana. – O, znów jakiegoś wyłowili.
Rzeczywiście niedaleko miejsca, w którym stali, paru piechurów wyciągnęło z nurtu człowieka. Jak szybko ocenił Bogusław, nie do odratowania.
Wachmistrz wychylił się w siodle i splunął w błoto.– Jak zwykle u nas prowizorka, porządku żadnego – mruknął rozeźlony. – Jakby, kurwa, dwóch mostów albo jednego szerokiego nie można było postawić.
Tyner skinął głową. Jemu również to wszystko się nie podobało. Obejrzał się na długi korowód wozów, karet i lawet czekających na przejazd na drugi brzeg.
Ludzie nudzili się, zwierzęta srały, wszyscy cuchnęli, co bardzo odpowiadało chmarom owadów krążącym nad długą kolumną.
Na szczęście zjawił się jakiś oficer z regimentu piechoty zaciężnej imć pana Potockiego. W płaszczu i kaftanie, z muszkieterskim kapeluszem na głowie prowadził grupkę żołnierzy z drągami. Dotarłszy na miejsce, oficer zaczął rugać woźnicę po niemiecku, na koniec lejąc nieboraka w pysk, coby cham popamiętał na dłużej.
Potem drąc się na całe gardło i złorzecząc, poczynił względny porządek wśród żołnierzy i pokierował ustawieniem zaprzęgu na koła.
Dragoni załadowali armaty pod plandekę i wóz zaturkotał na balach. Zwierzęta i ludzie czekający na przejazd ożywili się. Woły zaczęły ryczeć, konie chrapać, woźnice kląć. Tabor zadrgał, zatrzeszczał ośkami kół, zaskrzypiał spojeniami dyszli i skórzaną uprzężą. Ospale niby nażarta gąsienica ruszył na przeciwległy brzeg.
Tyner jako oficer łącznikowy króla nie musiał się przeprawiać wpław. Jak wszyscy wyżsi oficerowie skorzystał z mostu. Grot, służący tak znacznej osobistości, też nie musiał moczyć tyłka w zimnej rzece.
Jeszcze przed zmrokiem obaj znaleźli się po drugiej stronie Dniestru.
Mołdawia tym różniła się od Polski, że więcej tam było błota, drzew i kłujących chaszczy, przez co trzeba było straszliwie uważać, udając się za potrzebą, by nie podrapać zadka.A w krzaki biegali wszyscy i na potęgę, łącznie z panami oficerami, gdyż żarcie serwowane przez kuchnię było fatalne, spleśniałe od wilgoci i co tu kryć, niejadalne, choć pan hetman Sobieski twierdził, że jest dobre i zdrowe. Pewnikiem dlatego, że wraz z innymi magnatami stołował się osobno.
U Tynera także kotłowało się w żołądku. Przemoczony i smętny siedział wraz z Grotem pod rozpiętym na palikach płótnem, z którego ściekała deszczówka.
– Znów dziś trzech powiesili – oznajmił Grot. – Dwóch zaciężnych i kogoś z lekkiej jazdy.
Bogusław zerknął niechętnie na stary dąb rosnący na skraju obozu. Na grubych konarach drzewa dyndały ciała wspomnianych przez wachmistrza dezerterów. Wiatr szarpał zwłokami i roznosił po obozie skrzek gotowych na ucztę wron.
Niżej, przy korzeniach drzewa wybrzuszało się z ziemi trzydzieści bądź więcej mogił, w których spoczęły ofiary hetmańskiej surowości.
– Powinni ich zdjąć ze sznura – stwierdził smętnie Grot. – Przecie to chrześcijanie, nie godzi się tak.
Tyner skinął głową, zerkając w niemal pusty kubek. I jemu nie podobały się te egzekucje, niemniej rozumiał, że bez nich nie sposób było dłużej utrzymać dyscypliny.
– Odetną ich po zmroku, jak się ludzie napatrzą – powiedział i zadarł głowę, patrząc w niebo, rozpłakane niczym młoda wdowa.
Pogoda znów się zepsuła kilka dni po tym, jak przebyli Dniestr. Z powodu panującej wilgoci żołnierze cały czas chodzili w przemoczonych ubraniach. Wielu dostało kaszlu i gorączki. Przez wszechobecne błoto żołnierzom parciały i pękały buty. Sienniki nasiąkały, gdy tylko kładziono się na nich do snu. Brakowało wszystkiego, począwszy od spyży czy trunków, a skończywszy na paszy dla zwierząt. Zrobiło się też zimno, co samo w sobienie dziwiło w pierwszych dniach listopada, ale świadomość praw natury nijak nie mogła umniejszyć odczuwanych przez wojsko trudów i niewygód.
Tyner marzł i cierpiał jak inni, kuląc się przy dymiącym ognisku i żując suszoną baraninę. Brudny, okutany w przemoknięty płaszcz, nie zwracał już nawet uwagi na wciskającą się wszędzie wilgoć. Jedyną pociechą w tym mizernym położeniu był bukłaczek wina wygrany przez Grota w grze karcianej z pancernymi kniazia Wiśniowieckiego.
Wino było miejscowe, zdobyte przez podjazd wysłany przez hetmana pod Suczawę, gdzie schronił się przed Turkami hospodar Petryczejko. Choć Mołdawianie mieli być sojusznikami przeciw bisurmanom, to Polacy i Litwini bez pardonu rabowali chłopów, bojarów i cerkwie, byle tylko zdobyć furaż, odzienie, strawę i napitek. Wojna bowiem starym i niezmiennym zwyczajem musi żywić się sama.
Hetman Sobieski politycznie przeciwny był tym łupiestwom, starał się egzekwować dyscyplinę i karać winnych przestępstw, lecz wojsko wrzało niezadowoleniem, zaczęły się dezercje i bijatyki o żywność, gdyż w obozie panowała okropna drożyzna.
Na tym polegał paradoks wojaczki: duże armie łatwo zdobywały teren i były dość potężne, by toczyć bitwy i zdobywać twierdze, lecz po kilku tygodniach marszu zaczynało brakować wszystkiego, pojawiały się choroby i rozruchy, co groziło wybuchem buntu. O ludność cywilną nikt nie dbał, ta była niczym jagnię wydane na pastwę wilków.
Grot obgryzł ułamany paznokieć i splunął.
– Tak sobie myślę, czy Litwini nie wystawią nas do wiatru, gdy przyjdzie do walki? Żołd, który mieli otrzymać, nie dotarł. Ludzie gadają, że wcale pieniędzy nie będzie, że starszyzna i senatorowie wszystko rozkradli.
Tyner znał te pogłoski pleniące się wśród żołnierzy, gdy dola stawała się zła, a nastroje paskudne. Było dlań oczywiste, że jeśli prędko nie zetrą sięz nieprzyjacielem, armię czeka rozpad.
Usłyszeli człapanie przez błocko kogoś zbliżającego się do namiotu. Był to posłaniec od hetmana koronnego. Sobieski zapraszał kapitana do swej kwatery.
Bogusław nie zdziwił się wezwaniu – odkąd został mianowany przez króla oficerem łącznikowym, regularnie uczestniczył w odprawach sztabu. Narzucił na głowę płaszcz i ruszył przez szarobury obóz. Minął dymiącą kuchnię, w której serwowano dziś rzepę i podłą kaszę, przeszedł obok skulonych, ciemnych od błota piechurów i jezdnych okutanych w ubrania i szmaty zrabowane okolicznej ludności, zwolnił kroku przy pieńku, na którym ubiegłego dnia położyło głowy dwóch oficerów osądzonych za kradzież żywności.
Zameldował się u straży strzegących hetmana i w końcu znalazł się w ciepłym i suchym namiocie magnata.
Choć spodziewał się odprawy oficerów, Jan Sobieski przyjął go sam, stojąc pochylony nad mapą rozpostartą na stole. Kapitan zasalutował.
– Bywałeś dość często w Mołdawii – odezwał się dowódca. – Dobrze mówię?
Po błysku w oczach Sobieskiego Tyner poznał, że hetman doskonale pamięta ich spotkanie sprzed dwóch lat, gdy wstawiennictwo kniahini Gryzeldy uchroniło Bogusława przed egzekucją za dezercję i rozbój, nawiasem mówiąc, dokonany właśnie w Mołdawii.
– Dobrze, wasza wielmożność. Bywało się tu i tam.
– No to pozwól, waszmość, i spojrzyj na mapę. Którędy to ruszyłbyś na nieprzyjaciela?
Tyner zbliżył się do stołu i pochylił nad rozrysowaną dość szczegółowo krainą. Mapa obejmowała teren od niebosiężnych szczytów Karpat na granicy z Siedmiogrodem aż po Budziak i Dzikie Pola, gdzie Dniestr wpadałdo Morza Czarnego.
Kapitan podziwiał zręcznie naszkicowane obrazki miast, dużych osad czy sławnych klasztorów, zdatnych, aby zamienić je w twierdze. Patrzył na malowane kunsztownie wzgórza i lasy, na przecinające je rzeki płynące ku Dunajowi, za którym mahometanie twardą ręką gnębili chrześcijańskie ludy.
W miejscach, gdzie zatrzymały się wojska bisurmanów, stały drewniane figurki, podobne do szachowych. Jak wyliczył sobie prędko Tyner, obie armie dzieliło siedem, może osiem dni marszu przez trudny teren.
– Tu bym przeszedł Prut. – Wskazał palcem przeprawę znaną mu z wcześniejszych pobytów w Mołdawii. – W dwa dni staniemy pod Chocimiem i odetniemy Turków od Syryjczyków Kapłana paszy, który z pewnością ruszy na nas spod Cecory.
Sobieski słuchał, marszcząc brwi, nie zdradzając się, co myśli o propozycji kapitana gwardii królewskiej.
– To oznacza bitwę – rzekł po długim namyśle. – Postawienie wszystkiego na jedną kartę. Jeśli poniesiemy porażkę, będziemy zgubieni, jako i cała Rzeczpospolita.
– Innej rady nie mam, dowódco, przy tym stanie wojska. Natychmiastowa bitwa lub odwrót, inaczej wszystko się rozlezie.
Hetman koronny zawiesił baczne spojrzenie na oficerze.
– Tak to przedstawiasz, waszmość, królowi w raportach? – zapytał cierpko.
Tyner wyprostował ramiona.
– Przekazuję to, co widzę i słyszę. Taki dostałem rozkaz – odparł, zachowując spokój. – Nie ma też w tym żadnej tajemnicy.
Sobieski potarł wąsa.
– Nie podejrzewam cię o złą wolę – załagodził. – Przynajmniej stale trzymasz się jednej strony, nie przeskakujesz z partii do partii niczym wszyspod spódnicy ladacznicy. – Hetman zamilkł i popatrzył na mapę.
– Obejmiesz, waszmość, komendę nad regimentem dragonów królewskich – oznajmił, unosząc wzrok na Tynera. – Szkoda, by tak obeznany z wojaczką oficer marnował się w sztabie.
Bogusław podziękował, robiąc dobrą minę do złej gry, ale opuścił namiot magnata w podłym nastroju.
Myślał o Charlotcie i dziecku.
Teraz, gdy miał dla kogo żyć, nie uśmiechało mu się zgrywać bohatera i ryzykować życia.
Problem w tym, że gdy wybucha wojna, mężczyzna nie ma wielkiego wyboru.
Wyruszyli o świcie, wpierw jazda, potem tabory i piechota. Podążali pośród krzyków czeladzi i rżenia koni przez bukowińskie lasy porastające wzgórza i doliny, przez jary, cieśniny i wykroty. Drogi, jeśli takie były, zostały zalane przez występujące z koryt strumienie. Tam, gdzie błoto było najgorsze, kładziono faszynę i ścięte pnie drzew.
Jazda w tych warunkach jak zwykle radziła sobie lepiej, gdy piesi i tabór grzęźli w szlamie, a wozy zapadały się pod własnym ciężarem. A jednak wbrew pogodzie i trudnemu terenowi wysłane przez hetmanów podjazdy już rankiem następnego dnia ujrzały z zalesionych wzniesień Chocim.
Tyner postanowił obejrzeć mahometańskie umocnienia i w tym celu wspiął się wraz z Grotem na jedno ze wzgórz. Poganie rozłożyli się warownie na rozległym płaskowyżu, od północy i południa chronieni przez jary i wąwozy, a także przez zamek połączony mostem z nieprzyjacielskim obozem.
Stojąc pod rozłożystym bukiem, kapitan obserwował przez lunetę paszczearmat ustawionych na zygzakowatym wale, wzmocnionym fosą i palisadą. Podziwiał wielkie stada koni, mułów i wielbłądów pasące się nad Dniestrem, opodal mostu, który łączył obóz turecki z północnym brzegiem i rozłożoną tam wsią. Za fortyfikacjami tłoczno było od namiotów, wozów i pobudowanych przez bisurmanów stajni i warsztatów.
Widział janczarów w charakterystycznych nakryciach głowy, obsadzających bramy wiodące do wnętrza obozu, formującą się kawalerię spahisów, niewolników z koszami wypełnionymi ziemią, którzy pod nadzorem majstrów umacniali wały podmyte przez ulewy.
– Dobrze się przygotowali, psie syny – mruknął kwaśno Grot, opierając się ramieniem o buk. – Jedyny sposób to przebić się przez bramy.
Kapitan skinął głową. Obaj wiedzieli, że taki atak, nawet jeśli się powiedzie, będzie oznaczał duże straty.
Obejrzawszy sobie, co trzeba, wrócili do obozu, gdzie do zmierzchu nadciągnęły także regimenty piechoty, wozy i armaty.
Wojska polsko-litewskie stanęły dość blisko twierdzy, lecz pan hetman koronny nie kazał żołnierzom brać łopat i kilofów, by sypać wały. Tyner domyślił się, że następnego dnia czeka ich szturm. Potwierdziło się to podczas odprawy dla oficerów zarządzonej w namiocie dowódcy. Sobieski wraz z Pacem wyznaczyli poszczególnym pułkom i regimentom cele ataku i przykazali, by wojsko rankiem zajęło wyznaczone pozycje.
Wracając od hetmana, Bogusław przeszedł się między ogniskami swych podkomendnych, sprawdzając broń i ilość amunicji. Okazało się, że Grot dopilnował wszystkiego w regimencie pod jego nieobecność i kapitan mógł być kontent.
Wrócił pod namiot, który dzielił z wachmistrzem. Tomasz siedział zgarbiony nad ogniem i wyjadał z kociołka resztkę kaszy jaglanej. Na widok Tynera podniósł wyżej naczynie, wykazując godną pochwały chęćpodzielenia się strawą.
Ten pokręcił przecząco głową, obawiając się, że kolejna porcja tego paskudztwa zwyczajnie nie przejdzie mu przez gardło.
Zwalił się ze stęknięciem obok wachmistrza, ściągnął buty i odwinął przemoczone onuce. Przez dłuższą chwilę wygrzewał stopy w cieple ogniska.
– Co postanowił hetman? – Grot nie powstrzymał ciekawości. – Będzie szturm?
– Będzie, a my idziemy w pierwszej linii.
Na twarz wachmistrza wypłynął nieładny grymas. Tyner nie dziwił mu się. Atakujący na przedzie zawsze giną częściej niż ich towarzysze broni kroczący z tyłu. Niestety rozkaz był jednoznaczny – mieli wraz z większą częścią piechoty i dragonii przypuścić atak na Bramę Jaską.
Położyli się do snu. Grot wkrótce chrapał w najlepsze, ale Bogusław przez długie godziny kręcił się z boku na bok. Rozmyślał o Charlotcie i o tym, co się stanie, gdy nie wróci do niej i do dziecka. Być może jutro polegnie, zastrzelony bądź zadźgany. Od tego myślenia ściskało go w piersi i żołądku, a strach podgryzał go niczym wygłodzone pluskwy.
W końcu zmogło go zmęczenie.ROZDZIAŁ XI
Ulotne chwile
Znów był szczęśliwy, że choć przez chwilę może być w ramionach Miłosza, spędzić z ukochanym trochę czasu, cieszyć się jego obecnością, rozmową i młodym ciałem.
Korybut westchnął spocony i zdyszany, mając świadomość, że idylla nie będzie trwać w nieskończoność. Zbyt często widywano go wchodzącego do tej kamieniczki po zmroku, by nie wywoływało to plotek.
– Czym martwi się mój pan? – Kochanek wydostał się spomiędzy ud Michała Wiśniowieckiego i wyciągnął się u jego boku, podparłszy głowę na zgiętej ręce.
– Wojną – skłamał król. – Wieści z Mołdawii nie brzmią optymistycznie. – Czy coś nam grozi?
Korybut uśmiechnął się, uspokajając chłopaka. Miłosz był taki bezbronny i wrażliwy, potrzebował opieki kogoś silnego i starszego. Tak go postrzegał król, albowiem miłość i władza sprawiają, że człowiek odrywa się od rzeczywistości.
– We Lwowie jesteśmy bezpieczni, kochany. Nawet jeśli nasza armiaponiesie klęskę, będzie czas na podjęcie rozmów pokojowych z sułtanem i wycofanie się do Warszawy.
Monarcha brał pod uwagę, że śmiały plan Sobieskiego nie powiedzie się i spotka go ten sam los, co jego pradziada Stanisława Żółkiewskiego, też hetmana wielkiego koronnego, który poległ pięćdziesiąt lat wcześniej na polach Mołdawii w wojnie przeciw mahometanom.
„Znaków było wiele, jako i przyszłych korzyści, gdyby tylko hetman Sobieski, a może i Pac zginęli od tureckiego oręża”, pomyślał rozmarzony. Klęska militarna mogła się zmienić w polityczne zwycięstwo. Ileż starostw i urzędów zostałoby zwolnionych. Rozdając je lojalnym magnatom, Michał Korybut mógłby utworzyć od nowa zwarte stronnictwo królewskie i tym razem to on stanąłby realnie na czele partii.
„Jestem młody. Mam czas, by pozostawić po sobie coś wielkiego, zadbać o porządek i zgodę w ojczyźnie”.
Z marzeń wydarło go szarpnięcie bólu w żołądku. Skrzywił się, co nie umknęło uwadze Miłosza.
– Znów wrzody? – zapytał chłopak z troską.
– Tak, lekarstwa nie pomagają.
– Przyniosę wino – zaproponował młodzieniec i zsunął się z łóżka. Korybut zawiesił wzrok na linii kręgosłupa zagłębiającej się między
pośladki ukochanego. Miłosz obrócił się, czując na sobie wzrok starszego kochanka, i spuścił zawstydzony wzrok.
Wręczył królowi puchar.
– Mocne i korzenne. Ormianin, od którego je nabyłem, twierdzi, że leczy wszelkie dolegliwości.
Korybut powąchał trunek – pachniał wyśmienicie. Wypił od razu cały puchar.
– Dziwny smak. – Oblizał wargi i oddał naczynie chłopakowi.– Wkrótce cały ból ustąpi, mój panie. – W oczach Miłosza był jakiś smutek. – Nic nie będzie cię trapiło.
Wiśniowiecki pogładził go z wdzięcznością po policzku.
– Tylko ty o mnie prawdziwie dbasz.
Zakręciło mu się w głowie. Ułożył się na poduszce.
Szczęśliwy choć przez chwilę.
W imię Boże
11 listopada A.D. 1673
Chatka była niska i spadziście zadaszona, porosła mchem i koloniami jasnych grzybów.
Tyner wlepił wzrok w siedzibę wiedźmy i potarł dłonią szramę na szyi pozostawioną przez sznur, gdy bez powodzenia wieszał się po śmierci żony.
Zgarbiwszy ramiona, podreptał do drzwi. Te uchyliły się, jeszcze nim zapukał, i zobaczył nad sobą brodatą, nieco tępawą twarz wielkoluda, który mieszkał z czarownicą.
– Wpuść waszmość pana – rozległ się głos z wnętrza.
Brodacz odsunął się, robiąc gościowi przejście. Tyner schylił głowę, aby nie walnąć o powałę, i wkroczył do ciemnej izdebki.
Starucha siedziała na zydlu przy palenisku, grzejąc dłonie. Nawet nie spojrzała na przybysza.
Bogusław omiótł wzrokiem wypchane zwierzęta stojące na kufrach. Były tam lisy, borsuk, ryś, a nawet wilk. Z ptaków – sokoły, pustułki, wszelkie rodzaje sów i puchacze. Jeden z futrzaków okazał się żyw: wielki czarny kotzamrugał zielonymi oczyma i zeskoczył na klepisko.
Zbliżył się do Tynera i zaczął ocierać mu się o nogi.
– Poznał swego – odezwała się stara.
Co to miało niby znaczyć, nie wyjaśniła. Zwróciła pomarszczoną twarz ku gościowi i chwyciła laskę opartą o kolano. Wspomagając się nią, wstała z zydla i podeszła do cebrzyka z wodą.
– Podejdź no tutaj i daj rękę – powiedziała.
Bogusław zawahał się, ale postąpił w przód.
Znalazłszy się nad cebrzykiem, ujrzał swoje odbicie – młodą i wąsatą twarz o zapadniętych policzkach i przekrwionych od wódki oczach.
W ręku starej błysnął kozik. Ostrze nacięło skórę na palcu Tynera i do tafli jasnej wody skapnęło kilka kropel.
– Przesuń się. – Szturchnęła go końcówką laski i pochyliła się nad cebrzykiem.
Wymamrotała coś, czego Bogusław nie rozumiał. Woda w naczyniu zmarszczyła się i rozlała w kręgi, lecz poza tym nie wydarzyło się nic nadprzyrodzonego.
Wiedźma skończyła szeptać i uniosła wzrok na twarz przybysza. Przez chwilę wpatrywała się w nią z uwagą, jak na ciekawy okaz do swej kolekcji wypchanych stworzeń.
– Nie próbuj drugi raz targać się na swe życie – zabuczała. – Kostucha cię nie chce, poszła sobie gdzie indziej.
Spojrzała ponad ramię Tynera, jakby spodziewała się coś tam zobaczyć. – Ale cień śmierci wisi nad tobą – podjęła. – Mroczny i silny, obarczać
będzie każdego, kto znajdzie się przy tobie. Zostaniesz sam, gdyż nikt nie będzie chciał przystawać z przeklętnikiem.
Bogusław skrzywił się, słysząc złą przepowiednię. Uleciała zeń nadziejana lepsze życie.
– Nie zginiesz jeszcze długo, kochanku śmierci – powtórzyła stara. – Minie wiele lat, nim kostucha znów pochyli się nad tobą i cię zabierze.
Tyner przełknął gulę zatykającą mu gardło.
– Kiedy to się wydarzy?
– Kiedy przyjdzie na ciebie czas. Gdy twe serce się zagoi i znów pokochasz kobietę.
– Kochałem i zawsze będę kochał Marię – wychrypiał.
Wydęła usta w pobłażliwym grymasie.
– Żadna miłość nie jest ostateczna, w przeciwieństwie do śmierci – rzekła. – Idź w pokoju i nie próbuj się zabić. Skończ z rozpaczą i piciem, bo twój los nie leży na dnie butelki.
Przez chwilę czekał, aby coś dodała, ale wiedźma tylko pokazała mu laską wyjście.
Tyner wręczył jej monetę i opuścił chatę.
Na dworze słońce czerwieniło się nisko nad horyzontem, po niebie krążyły stada ptaków. Wiatr przywiał od stepu zapach trawy i kwiecia.
Bogusław otrząsnął się i zrobił pierwszy krok ku nowemu życiu.
Zlata patrzyła przez okienko na oddalającego się mężczyznę, jego zgarbione ramiona i szerokie plecy.
– Opróżnij cebrzyk – zwróciła się do Iwajły.
Olbrzym wyniósł naczynie na dwór i chlusnął wodą na trawę.
Stara przez chwilę obserwowała ziemię, po czym schyliła się i podniosła kamyk. Z nikłym uśmiechem wróciła do izby i wrzuciła skalistą grudkę do dzbana. Na później.
Patrząc w cebrzyk, widziała, że kamyk przyda się jeszcze w dalekiejprzyszłości, gdy odwiedzi ją młoda kobieta uciekająca przed samą sobą.
Przyśniła mu się starucha i to, jak przepowiedziała mu życie i śmierć. Bogusław ocknął się z tłukącym sercem i głową wypełnioną wspomnieniami.
Pamiętał, że gdy kilka lat później odwiedził wiedźmę, w miejscu jej chaty zastał pogorzelisko. Dowiedział się w mieście, że księża dopięli swego i na kobietę został nałożony areszt.
Ostrzeżona przez diabła czy wdzięcznych jej ludzi zbiegła, nim nadeszły straże. Umknęła w nieznane wraz ze swym brodatym pomocnikiem.
Gdzieś w gąszczu drzew zahuczał puchacz, zwiastując bielący się świt. Wokół Tynera budzili się zziębnięci ludzie, zewsząd dochodziły odgłosy smarkania i kaszlu. Bogusław pocieszał się jedynie, że mahometanie nawykli do mocnego słońca cierpią na zimnie o wiele bardziej.
Popatrzył na wschód. Jaśniało już i wkrótce należało się spodziewać pierwszych rozkazów tyczących formowania szyków.
Kapitan otrząsnął się z ponurych przeczuć i skupił na dopilnowaniu podległych mu żołnierzy. Wydatnie wspomógł go w tym Grot, rzucając przekleństwa na maruderów. Jeszcze nim zagrały obozowe trąbki, jego regiment był już na nogach, ludzie jedli chleb i solone mięso, po raz kolejny sprawdzali broń. W większości milczeli niczym żałobnicy skupieni nad grobem kogoś bliskiego.
Tyner wiedział, że czują strach, on także się bał. A na strach najlepiej pomaga wiara w Boga i modlitwa. Pociechę duchową zapewnił żołnierzom kapelan towarzyszący wyprawie. W krótkim kazaniu nie było słowa o miłosierdziu ani przebaczaniu win nieprzyjaciołom naszym, nie było słowa zachęty, by przyjmować ich pod strzechy i do stołu. Było za to wiele o zabijaniu w imię Boże i obietnica, że ten, kto polegnie w obronie chrześcijańskiej wiary i Kościoła, dostąpi zbawienia.Ludzie słuchali w milczeniu, poważni i skupieni, garbiąc się pod ciężarem niewidocznej, lecz bliskiej i wyczuwanej przez każdego śmierci.
Od obozu Turków wiatr niósł śpiew muezina i głosy mułłów, którzy recytowali z pamięci sury Koranu wzywające do męczeńskiej śmierci w imię islamu. Modlitwy obu wyznań spotkały się pośrodku pustego przedpola szańców, na którym wkrótce miała rozegrać się rzeź.
Gdy słońce wzeszło nad czubki drzewek, modły urwały się, zastąpione przez rżenie koni, parskanie wielbłądów, zgrzytnięcia osiek kół ciągniętych na lawetach armat, szczęk niesionej broni i skrzypienie skórzanych pasków do ładownic na kule i proch.
Ludzie przekrzykiwali się i klęli po arabsku, turecku, asyryjsku, zwoływali się po bośniacku i po albańsku, bejowie i dowódcy mniejszych oddziałów nie żałowali żołnierzom szturchańców i batów, by zapędzić wieloetniczny tłum na wały, pod które podeszły Lachy.
Kasim, syn Musy, szedł w tym gęstym tłumie, dźwigając ciężki muszkiet i bułat, drżąc z zimna i wystawiając smagłą twarz ku blademu słońcu. Tak jak inni mężczyźni z jego oddziału urodził się nad brzegami Tygrysu, w wiosce odległej o dzień drogi od Mosulu, i nie nawykł do takiego chłodu.
Jego ojciec był garncarzem jak wszyscy w rodzinie od pokoleń. Dzierżawił też spłachetek ziemi obejmujący wzgórze nad rzeką, odpowiedni do wypasu kóz i owiec.
Musa był dobrym, choć surowym człowiekiem. Krótko trzymał swych dziewięciu synów i osiem córek, nie rozpieszczał swych trzech żon i gdy trzeba było, nie żałował im rózg. Potrafił też zapewnić byt licznej rodzinie. Kasim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek cierpieli głód.
W domu rodzinnym Kasim spędził szczęśliwe dzieciństwo i młodość. Wszystko, co potrzebował wiedzieć o świecie, wpoili mu ojciec i wioskowymułła. Zapewne zostałby garncarzem, przez całe życie wybierał glinę z rzeki, by formować z niej naczynia i sprzedawać je w Mosulu przy targu niewolników, gdyby nie pożar spowodowany przez świeżo poślubioną, czwartą żonę ojca.
Jasmin miała dwanaście lat, była radosna i niefrasobliwa. Którejś nocy zbiła lampkę z olejem skalnym tryskającym ze szczelin w ziemi na pobliskich wzgórzach. W kilka chwil żarłoczne płomienie rozprzestrzeniły się i pochłonęły dom i warsztat, pozbawiając rodzinę dobytku i części stada. Ojciec opłakiwał tę stratę bardziej niż młodziutką żonę, sprawczynię ich nieszczęścia, która zginęła w pożarze.
Zostali z niczym, zdani na łaskę mieszkańców wioski i pomoc dalszej rodziny. Każdy syn musiał zacząć szukać zajęcia dla siebie. Kasim zdołał się zatrudnić jako poganiacz wielbłądów. Praca była ciężka, choć w młodości parał się nią nawet prorok Mahomet, a zapłata starczała tylko na to, aby raz dziennie kupić sobie jęczmienny placek i garść daktyli. Nauczył się też, że wielbłądy to wredne stworzenia, plują i gryzą znienacka, gdy tylko człowiek na moment utraci czujność.
Los na powrót uśmiechnął się do chłopaka w mieście Sivas, gdy na jego drodze stanęli werbownicy wysłani przez wielmożnego Jahaya-beja, wojskowego zarządcę prowincji. Byli to weterani wielu bitew, ubrani dostatnio i obuci. Kasim z otwartymi ustami wysłuchiwał ich opowieści o rozległych krainach podległych kalifowi panującemu w Stambule, o zwycięstwach armii islamu i wielkich łupach, jakie przypadały każdemu żołnierzowi. Chłonął opisy jasnowłosych niewolnic, domów i stad bydła czekających tylko, by odebrać je słabym, sytym i miękkim chrześcijanom.
Obietnice werbowników rozpłomieniły wyobraźnię Kasima. Pełen nadziei na lepsze życie opuścił karawanę i wredne wielbłądy, by zaciągnąć się do armii.Szybko też się przekonał, że nie należy wierzyć opowieściom. Werbownicy nie wspomnieli słowem o czekającej go wędrówce przez Anatolię i Bałkany, nie ostrzegli przed biciem i gwałtami, których dopuszczali się na rekrutach oficerowie. Zapomnieli też nadmienić o głodzie towarzyszącym źle zaopatrzonym żołnierzom, jaki musieli znieść, póki po trzydziestu dniach marszu nie dotarli do Stambułu.
Wielkie miasto mógł podziwiać wyłącznie z daleka, rekrutów trzymano bowiem pod strażą, aby zapobiec dezercjom. Nocą Stambuł lśnił z daleka dziesiątkami tysięcy światełek i Kasim przysiągł sobie, że kiedyś powróci tu jako bogacz, prowadząc ze sobą niewolników i łupy.
Do Europy dostali się łodziami, po czym zgrupowano ich w wielkim obozie wraz z przybyszami z Rumelii, Macedonii, Bośni czy Albanii. Kasim nigdy nie widział tylu młodych mężczyzn w jednym miejscu, nigdy wcześniej też nie czuł się tak zagubiony. Często zastanawiał się, czy dobrze zrobił, porzucając dawne biedne, lecz spokojne życie.
Zagrały trąbki i werble osmańskiej orkiestry, wyrywając chłopaka ze wspomnień. Smagli mężczyźni zaczęli się wdrapywać na wały, za którymi czekali niewierni.
Gdy Kasim dotarł na szczyt fortyfikacji, z przerażeniem wlepił wzrok w paszcze armat przytoczonych nocą przez Lachów w pobliże obozu, objął spanikowanym spojrzeniem szeregi piechoty i czekającej za jej plecami jazdy lśniącej metalem pancerzy i ostrzy lanc. Nie wyglądali mu na tchórzliwych i sytych, skłonnych oddać bez walki swój dobytek, żony i córki. Wręcz przeciwnie, zdawali się zdyscyplinowani, twardzi i zaprawieni w walce i mordowaniu.
Zaparło mu dech w piersi na myśl o tym, że za moment wszyscy ci ludzie ruszą w ich kierunku, by siec, kłuć i zabijać. Zacisnął kurczowo dłonie na muszkiecie. Wstydził się swojego strachu, ale nie potrafił nad nimzapanować.
Zagrzmiały armaty, szary dym okrył całunem wąską przestrzeń oddzielającą od siebie nieprzyjacielskie armie.
Zaczęło się.
Kasim przestał strzelać, gdy kula trafiła w głowę klęczącego przy nim chłopaka – zdaje się, że miał na imię Achmet i pochodził z Tikritu. Teraz jego mózg i krew ochlapały twarz i szyję Kasima, który rozpłaszczył się na ziemi, szukając osłony przed ostrzałem z armat przeciwnika.
Wróg zbliżał się do fortyfikacji na całej ich długości, szczególnie silnie szturmując Bramę Jaską i jej okolice bronione przez janczarów i oddziały z Sivasu. Zamarły z lęku Kasim obserwował, jak pociski armatnie druzgoczą zapory postawione przez wojskowych specjalistów, wyrywają dziury w szeregach janczarów, wyrzucając w górę ich oderwane nogi, ręce i głowy.
Elitarne oddziały sułtańskich wojowników zachwiały się pod zmasowanym ogniem, lecz utrzymały szyk, strzelając z janczarek do nadbiegających Polaków. W redutach po obu stronach bramy, obsadzonych przez rekrutów z Kapadocji i Asyrii, opór był znacznie słabszy. Wyczuwając to, rozproszone grupki nieprzyjaciół kierowały się na ich pozycje.
Kasim przełknął ślinę i oparł muszkiet o usypaną podpórkę pod lufę. Lachy przedarły się przez ostrzał z dział i przekraczały fosę. Widział już wyraźnie poszczególne wąsate twarze, blade i zacięte, mroczne i zajadłe w grymasie nienawiści.
Wszyscy wokół niego strzelali w kierunku zbliżających się nieprzyjaciół. Zdenerwowany szarpnął za spust i kolba boleśnie uderzyła go w bark. Nie wiedział, czy kogokolwiek trafił, nie obchodziło go to. Allah z pewnością zadba o to, by kula dosięgła niewiernego.
Kasim natychmiast zabrał się do ładowania muszkietu, lecz trzęsącymisię dłońmi trudno jest nabić lufę. Szczękał zębami, próbując opanować drganie rąk, ale głowę wypełniał mu huk wystrzałów, wrzask ginących towarzyszy broni, skomlenie rannych wzywających pomocy.
W końcu udało mu się umieścić pocisk w lufie i dopchać go wyciorem. Rozpaczliwie podmuchał w ledwo tlący się lont i przełamując sztywnienie mięśni i stawów, ukląkł, aby oddać strzał.
Wtedy usłyszał ten dźwięk – złowrogi świst nadlatującego pocisku z armaty – na sekundę przed tym, jak ogromna siła wyrwała mu podłoże spod stóp i cisnęła o nasyp. Rozległ się potworny huk eksplozji, osypującej się ziemi i drobnych kamieni.
Kasim, choć zamroczony, odruchowo zasłonił rękami głowę, by ochronić się przed odłamkami gruzu.
Cisza, która nastąpiła po wybuchu, niemal dźwięczała w uszach. Wszędzie unosił się gęsty, drażniący gardło pył. Chłopakowi łzawiły oczy. Zakaszlał i ostrożnie rozejrzał się wokół. Wszędzie leżeli zabici i ranni, niektórzy nie mieli rąk czy nóg. Oficer, który wcześniej wykrzykiwał rozkazy, leżał z rozprutym brzuchem i wywalonymi na wierzch jelitami. Co gorsza, wciąż żył – miał otwarte oczy i poruszał ustami.
Przerażony Kasim zaczął się obmacywać dłońmi, szukając krwi, na szczęście nie odniósł większych obrażeń. Cała ulga wyparowała z niego, gdy zobaczył naprzeciw siebie wąsatą twarz. Olbrzymi Lach przesadził szczyt wałów i ciął toporem stojącego mu na drodze ciemnolicego mężczyznę.
Tuż za nim pojawił się następny równie wielki giaur, z szablą i pistoletem w dłoniach. Któryś z obrońców zaatakował go bułatem, lecz Lach wypalił mu w pierś, a potem jeszcze rozpłatał szablą twarz. Za plecami tych dwóch chrześcijańskich diabłów wyrastali z dymu na całej długości wałów następni, rąbiąc, tnąc i siekąc obrońców twierdzy z wprawą rolników ścinających sierpami zboże nad Tygrysem. Krok po kroku spychali prawowiernych nawewnętrzną krawędź nasypu.
Kasim wytrzeszczył oczy, gdy wielkolud z toporem rozpłatał młodzieńca, z którym chłopak zaciągnął się w Sivasie, i zaraz potem obalił innego, łamiąc mu kolana i potężnym ciosem rozłupując głowę.
Kasim wydał z siebie skomlący jęk. Nie myślał już o walce ani nabitym muszkiecie leżącym na ziemi, nie marzył o jasnookich dziewicach, domu z chrześcijańskimi niewolnikami czy stadach bydła. Chciał tylko uciec przed idącym na niego diabłem i jego wielkim toporem.
Na czworakach dopadł do wewnętrznej krawędzi wału i skoczył w dół. Sturlał się po wewnętrznej stronie nasypu, tłukąc sobie boleśnie ramiona, biodra i nogi, i zatrzymał się na zwłokach swych towarzyszy z oddziału. Inni – ci, którzy także zdołali ujść z życiem – zbiegali teraz z wałów, tratując rannych leżących na dole. Kasim chciał się podnieść, ale ktoś kopnął go w bok, ktoś inny przydeptał mu dłoń, oberwał też kolanem w usta i krew zalała mu brodę.
Jakoś udało mu się wstać. Zaczął biec przed siebie, na oślep, trącając, wywracając i depcząc innych uciekających, myśląc tylko o tym, by nie upaść, nie zostać w błocie. Jedyne, czego chciał, to żyć, miał przecież tyle planów i marzeń. Zaprzątnięty ucieczką i własnym strachem nie dostrzegł na czas jeźdźca, który przed nim wyrósł.
Spahis dosiadał wspaniałego arabskiego ogiera. Spojrzał na puste dłonie Kasima, wykrzywił usta w wyrazie pogardy i machnął szablą, dziurawiąc szyję młodzieńca.
Chłopak padł, dławiąc się krwią. Umierał w błocie, w zimnie i samotności, mając przed oczyma wspomnienie błękitnej wstęgi Tygrysu toczącego swe wody wśród rodzinnych wzgórz.
Tyner, waląc kolbą pistoletu jak młotkiem, trafił i zmiażdżył śniadątwarz, wbił w kogoś szablę i wyszarpując ostrze z upadającego wroga, omal sam się nie wywrócił. Zatrzymał się i wlepiając wzrok w ścielący się dym, próbował ocenić sytuację.
Ten odcinek wału należał już do nich, choć nie obeszło się bez strat własnych. Poległo kilkunastu ludzi, drugie tyle zostało ciężej rannych, ale reszta żołnierzy wyglądała niczym stado wilków gotowych zakosztować więcej krwi. Gdzie okiem sięgnąć, żołnierze dobijali rannych obrońców twierdzy i przeszukiwali zwłoki.
Poszukał spojrzeniem Grota. Wachmistrz, stojąc na krawędzi nasypu, rozłupywał berdyszem głowę czołgającego się mahometanina.
W dole po wewnętrznej stronie fortyfikacji kłębili się uciekający poganie, gubiąc broń i tratując się nawzajem. Było jednak za wcześnie, by świętować zwycięstwo, z głębi obozu janczarzy i spahisi rozpoczęli uciążliwy ostrzał, zdobytych przez Polaków pozycji.
Tyner wydał rozkazy i dragoni chwycili za kilofy i łopaty w pośpiechu dostarczone im z taboru. Wszystkie plutony łącznie z oficerami zaczęły przekopywać wały, zasypywać fosę i kłaść drewniane pomosty na przeprawę jazdy.
Wytężona praca trwała dwie godziny, w końcu jeźdźcy mogli przecisnąć się na drugą stronę. Zaraz potem Tyner zobaczył hetmana Sobieskiego w zbroi jadącego na czele husarii. Żołnierze zaczęli wiwatować, widok wodza podniósł ich morale.
– Na jego miejscu nie wychylałbym się zza ostatniego szeregu – skomentował Grot, garbiąc się nad kilofem, jak zwykle praktyczny, gdy szło dbać o własną skórę.
Nad ich głowami złowróżbnie świsnęły pociski wystrzelone przez janczarów. Obaj pochylili się, przerywając kopanie rowu i obserwując w milczeniu, jak po osuwisku stoczyło się ciało kolejnego trafionego kuląpiechura. Dwóch dragonów rzuciło mu się z pomocą, ale mężczyzna już nie żył.
Tyner zadrżał, pomyślał o swojej nowej rodzinie. O tym, że powinien być teraz z nimi.
– Husarze nacierają – rzekł Grot.
Tyner popatrzył na przedpole mahometańskiego obozu, gdzie osiem chorągwi pod sztandarem wojewody ruskiego wdarło się w Bramę Jaską, tnąc, rąbiąc i tratując broniących przejścia janczarów. Tureccy wojownicy zachwiali się pod naporem pancernej jazdy i cofnęli o kilkanaście kroków, po czym wsparci przez strzelców ustawionych wysoko na bastionach, zatrzymali nacierającą w wąskiej kolumnie husarię.
Opancerzeni Polacy i ich konie znaleźli się pod morderczym ostrzałem. Grad pocisków dokonywał wyrw w zwartym szyku przeciskającym się przez przejście bramy. Nie mogąc rozwinąć szarży na bardzo ciasnej przestrzeni, skrzydlaci jeźdźcy utknęli w tłumie obrońców. Janczarzy walczyli jak czarty, ginęli tam, gdzie stali, nie cofając się, nie prosząc o pardon. Wyszczerzając zęby, kłuli nogi wierzchowców i doskakiwali z kindżałami do husarzy, pod którymi padły zwierzęta.
Husaria cięła i rąbała w ciżbie, lecz wielokroć liczniejszy nieprzyjaciel osaczał jeźdźców stalą i salwami z janczarek.
Mężczyźni ścierali się ze sobą, huk wystrzałów, szczęk oręża i chrzęst pancerzy niósł się równie głośno jak odgłos tureckich bębnów, trąbek i piszczałek. Ziemię pokrywały ciała zabitych i rannych, konie ślizgały się na krwawym błocie, deptały odrąbane ramiona i dłonie, kopały głowy odcięte od korpusów, chrapały z wysiłku i kwiczały ranione przez kule, piki i szable.
Husarze cofali się, walcząc już nie o zwycięstwo, lecz o przetrwanie pod naporem bisurmanów. Wraz z odparciem Lachów przez szeregi mahometan przebiegł wrzask tryumfu. Zza pasm dymu wyłoniły się hurmy spahisówpowiewające czarnymi chorągwiami.
Armia islamu ruszyła do rozstrzygającego ataku.
Mehmed pasza, dowodzący oddziałem spahisów z Rumelii, nienawidził tchórzy, takich jak ten smagłolicy młodzik, którego zabił przed momentem.
Pasza był pewien, że musiał być to Irakijczyk albo najpewniej Kurd, bo żaden czystej krwi Turek z rodu sławnych Osmanów nie uciekłby z pola walki, porzucając broń. Tacy jak ten chłopak byli zakałą islamu, obrazą dla kogoś takiego jak on, potomka zwycięzców spod Mohacza i Warny.
Kilka pocisków świsnęło tuż nad głową paszy, lecz ten nawet nie drgnął. Wierzył bowiem w Allaha, a Bóg obdarzał łaską tych, którzy pokładają w nim nadzieję i nie lękają się śmierci. Żaden człowiek nie zna swego początku ani końca.
Mehmed wstrzymał silną ręką ogiera arabskiej krwi. Wspaniałe zwierzę, lecz choć szkolono je do walki, wykazywało zdenerwowanie z powodu huku wystrzałów i skomlenia umierających. Lachy walczyły dzielnie, Mehmed musiał im to przyznać, nie tak jak zeszłego roku, gdy wraz z armią sułtana jego spahisi zdobyli Kamieniec i podeszli pod Lwów. Dziś chrześcijanie bili się jak mężczyźni, choć pasza nie miał wątpliwości, która armia zwycięży w bitwie i po czyjej stronie jest wola Boża.
Piechota Polaków skupiona na wałach znów zaczęła ostrzał. Żołnierz stojący tuż obok paszy runął na ziemię z przestrzeloną szyją. Mehmed wciągnął w nozdrza zapach krwi męczennika i zadrżał z euforii.
Wzniósł szablę, pokazując kierunek natarcia wprost na skrzydlatych jeźdźców wycofujących się pod gradem ostrzału z janczarek. Przyszedł czas, by zmiażdżyć te niewierne psy w imię prawdziwego Boga.
– Niech Allah nas prowadzi! – wykrzyknął na cały głos, tak by usłyszały go niebiosa.Arabski ogier szarpnął głową i zachrapał, ruszył z miejsca, dając sygnał do ataku czterem tysiącom wojowników stojących karnie za plecami bejlerbeja Rumelii.
Uderzenie prawowiernych zmieszało do reszty szyki husarzy i wyparło ich z bramy. Ciżba kotłujących się w walce koni i ludzi przeniosła się na przedpole wałów.
Żołnierze wymieszali się ze sobą, ścierając się w kłębach dymu i pyłu. Mehmed natarł na skrzydlatego rycerza, tnąc szablą tuż nad naramiennikiem Lacha. Pancerz osłaniający husarza wygiął się od ciosu, lecz wytrzymał. Giaur zachwiał się i zasłonił opancerzonym ramieniem, wtedy pasza wyprowadził drugi, silny cios, trafiając jasnookiego mężczyznę w dłoń i odrąbując mu palce u lewej ręki. Trysnęła krew i Polak wychylił się w siodle.
Nim Mehmed zadał decydujące uderzenie, ktoś z ogromną siłą zdzielił go w bok, omal nie zrzucając pod kopyta ogiera. Ocaliła go okrągła tarcza z metalowym umbem, jednak cios był tak potężny, że na chwilkę zdrętwiało mu ramię. Skręcając tułów w biodrach, zamaszyście odwinął się szablą i trafił w hełm atakującego go z boku husarza. Zakrzywione ostrze ze zgrzytem ześlizgnęło się po gładkim metalu i trafiło w szyję chrześcijanina. Wyrwane łuski kolczugi wytrysnęły w górę razem z krwią. Lach wrzasnął, zachwiał się i spadł z grzbietu konia.
Mehmed obrócił się, szukając wzrokiem mężczyzny, któremu obciął palce, ale raniony husarz został wraz z wierzchowcem przepchnięty przez kotłującą się plątaninę ramion, ostrzy, włóczni i koni. Pasza wyszczerzył zęby w grymasie frustracji i rozejrzał się, szukając nieprzyjaciela.
W smugach ciemnego dymu ujrzał powiewający sztandar z kobietą w aureoli. Znał ten wizerunek, to była matka proroka Jezusa, którą częśćchrześcijan czciła więcej niż samego Boga. Jego żona Laszka, gdy kupił ją na targu w Stambule od krymskiego kupca, nosiła na szyi medalion z takim samym wizerunkiem i co dzień modliła się do tej pani, nim otrzymała oświecenie, zmieniła imię i przeszła na islam. To była wspaniała kobieta, kochanka i matka, która dała mu sześciu synów, najwięcej ze wszystkich czterech żon i sześciu nałożnic. Mehmed bardzo żałował, że umarła na zarazę zeszłego roku. Żywił nadzieję, że podczas nowej wyprawy sprowadzi do swego pałacu kilka nowych Laszek, które osłodzą mu tę stratę.
Pasza skierował ogiera przez snujący się dym wprost na powiewający sztandar z Madonną. Prorok Mahomet surowo zabronił tworzenia wizerunków ludzi i oddawania im pokłonów, a już czczenie obrazu kobiety było podwójnym bałwochwalstwem.
Grzechem, który należy wyplenić w imię Allaha.
Z wrzaskiem pognał w stronę chorągwi, ciągnąc za sobą kilkudziesięciu spahisów z przybocznej straży.
Gnając w stronę świętego dla Lachów sztandaru, ugodził w pierś jakiegoś niewiernego, innemu rozpłatał twarz. Upojony walką uderzył w chorążego i ciął ramię dzierżące bałwochwalczą chorągiew. Polak zasłonił się przed ciosem drzewcem sztandaru, lecz stal Mehmeda była twardsza niż drewno. Drąg złamał się, zostawiając w ręku rycerza jedynie upstrzony białymi drzazgami trzon. Drugie uderzenie Turka trafiło chorążego w krawędź hełmu i ześlizgnęło się po napleczniku.
Płótno z obrazem Matki Boskiej wpadło pod kopyta arabskiego ogiera. Pasza pochylił się w siodle, chwycił sztandar i wzniósł go z tryumfem. Ze
wszystkich stron wybił się ku niebu ryk mahometan będących świadkiem upadku bogini czczonej przez Lachów.
Wrzask z ust Mehmeda urwał się i zmienił w charkot, gdy husarz wbił mu w szyję złamane, krótsze drzewce chorągwi.Pasza wybałuszył oczy na wykrzywioną nienawiścią wąsatą twarz Lacha, wrzeszczącego coś, czego nie rozumiał. Niemal w tym samym momencie ujrzał szeroko rozwarte bramy raju, złoty pałac i siedemdziesiąt dwie hurysy czekające na niego w cienistych, szemrzących fontannami komnatach. Tam, w niebie.
Tu, na ziemi, spadł z konia, dławiąc się krwią, prosto w zimne, stratowane przez kopyta błoto.
– Matko Boża, prowadź nas do zwycięstwa! – Krzyk z tysięcy gardeł przebił się ponad dym ścielący się na przedpolu wałów i przetoczył się wraz z szarżą husarii, która zmiażdżyła spahisów, mieszając ich oddziały i łamiąc szyki.
Tyner obserwował z wałów rozgrywającą się tam walkę. Nie miał wątpliwości, że kontrnatarcie mahometan załamało się na całej linii.
Pierwsze zaczęły umykać grupki jeźdźców, pociągając za sobą oddziały złożone ze smagłych piechurów. W należytym porządku wytrwali jedynie janczarzy. Trzymając szyk, cofali się krok za krokiem w stronę dopiero co odbitej przez siebie bramy, pomimo że Polacy bili ich ze wszystkich stron, kłując, siekąc i tratując masą wierzchowców.
Stłoczeni w Bramie Jaskiej Turcy musieli pęknąć, tak jak gliniane naczynie rozpada się pod uderzeniem młota.
Klin husarzy przebił się przez janczarów i tysiące żołnierzy zaczęło się wlewać do wnętrza obozu jak niepowstrzymana fala.
Mordercza walka wręcz przeniosła się między plątaninę namiotów, wozów i drewnianych zabudowań. Zaczęły się pożary, płomienie biły w niebo i rozprzestrzeniały się, trawiąc wszystko na swojej drodze, paląc żywcem zwierzęta i ludzi.
Dym zrobił się tak gęsty, że dało się cokolwiek wiedzieć tylko na kilkakroków.
Tyner uznał, że czas opuścić wały. Padły rozkazy i dragoni zaczęli schodzić po wewnętrznej stronie nasypu, depcząc leżących u jego podstawy martwych pogan.
Żołnierze kapitana zagłębili się w szeroką, zasłaną dymem uliczkę. Na jej końcu płonęło parę wozów z sianem, konie, muły i wielbłądy biegały na oślep, umykając przed żarem.
Jeden z dwugarbnych zawadził w panice o palący się namiot i jego gęsta sierść pokryła się płomieniami – zwierzę ryknęło z bólu i kierowane instynktem, rzuciło się pędem w kierunku rzeki. Bogusław popatrzył w tamtą stronę i to gapiostwo omal nie kosztowało go życia.
Śniady mężczyzna, który nagle wyłonił się z wąskiego prześwitu między budą a jasnozielonym namiotem, zamierzył się na niego piką. Tyner poderwał szablę, wiedząc, że nie zdoła już odeprzeć szpiczastego grotu. Na szczęście, nim ten ugodził go w pierś, głowa bisurmana rozpadła się od ciosu berdysza trzymanego przez Grota.
Ciepła krew ochlapała twarz kapitana, lecz nie miał czasu się wytrzeć. Z dymu wyłonili się kolejni uzbrojeni nieprzyjaciele.
Tyner chlasnął szablą krzyczące coś po arabsku usta, wyrzucając w górę połamane zęby i strugę krwi. Złapał osuwające się ciało wroga za kaftan i pchnął na biegnącego z tyłu mężczyznę z bułatem. Poganin potknął się o padające zwłoki i nim zdołał odzyskać równowagę, został dźgnięty ostrzem pod pachę.
Dragoni rzucili się bić kolejnych nadciągających mahometan, walczący ze sobą ludzie wpadali na siebie, uderzali rękami i bronią, kopali się w krocza i po nogach, deptali się i gryźli.
Tuż przed Grotem wyrósł olbrzymi, brzuchaty mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich oczach. Rycząc jak wół, zamachnął się na wachmistrzatoporkiem o podwójnym ostrzu. Tomasz zasłonił się berdyszem, lecz tak niefartownie, że jedno z pary ostrzy przeciwnika zjechało po jego drzewcu, omal nie ucinając wachmistrzowi palców. Zdążył wypuścić z ręki broń i wpadł na drewnianą budę. Wielkolud sapnął wściekle i niczym dobry rzeźnik wziął rozmach, traktując Grota jak baranią tuszę. Zanim toporek opadł, wachmistrz bez namysłu kopnął mężczyznę w kolano, po czym złapał grube, powolne ramię i sięgnął po nóż przy pasie. Krzyknął chrapliwie i dźgając raz za razem, podziurawił ostrzem brzuszysko mężczyzny, aż u stóp tamtego zebrała się kałuża krwi.
Mahometanin skurczył się i grzmotnął o ziemię. Grot podniósł berdysz i rozejrzał się, szukając wroga, lecz starcie dobiegło końca. Żołnierze zbierali łupy, dwóch czy trzech musiało zostać na miejscu z powodu ran, nikt nie zginął.
Tyner dał im chwilę na schowanie zdobyczy, po czym dysząc z wysiłku, ruszyli w stronę rzeki, skąd z gęstego dymu wylewały się odgłosy walki i wielojęzyczne krzyki ginących ludzi. Dopiero blisko wody, gdy wiatr rozwiał gryzący oczy pył, ujrzeli tłum pogan usiłujących desperacko dostać się na zapchany i przeciążony most.
Polacy i Litwini rąbali plecy uciekających, mało kto z nieprzyjaciół Chrystusa stawiał jeszcze jakiś zorganizowany opór. Przed wejściem na most piętrzyła się olbrzymia sterta ciał spahisów i janczarów, zepchniętych do rzeki przez oddziały Paca i Michała Radziwiłła. Hetman litewski osobiście parł na czele husarzy Wielkiego Księstwa, tnących nieprzyjaciela niby dojrzałe zboże. Ci mahometanie, którzy nie mogli się dostać na przeprawę, porzucali broń i skakali do Dniestru, gdzie licznie tonęli w wezbranym, rwącym nurcie.
Głośny zgrzyt i huk łamiącego się mostu przytłumił na dłuższą chwilę inne odgłosy towarzyszące rzezi. Obciążone ponad miarę przęsła zachwiałysię i drewniana konstrukcja zwaliła się z łoskotem do rzeki, pociągając za sobą olbrzymią ciżbę uciekinierów z pola bitwy.
Ludzie i konie szamotali się w okrutnym ścisku, miażdżeni przez opadające belki i podpory, burząc i pieniąc nurt, w panice wciągając jeden drugiego pod wodę, i w rezultacie idąc na dno setkami i tysiącami.
Część pogan zaczęła porzucać oręż i błagać o łaskę. Nie wszystkim udało się ją uzyskać ze strony zachłyśniętych krwią i zwycięstwem żołnierzy unii.
Tyner nie miał ochoty ani zamiaru prowadzić w tę jatkę swych ludzi. Wziął głęboki wdech.
„Pomyliła się wiedźma, nie dojrzała przyszłości”.
Wciąż żył, stwierdzał to z ulgą i z zaskoczeniem.
Widać Stwórca i tym razem uznał, że ma coś jeszcze do zrobienia w tej opowieści.
Uśmiechnął się na myśl, że niedługo zobaczy Charlottę i ich dziecko ssące jej jasną pierś. Spodziewał się, że będzie to dla niego najcudowniejszy widok na świecie.
– Trzeba zadbać o swoje, póki wszyscy nie rozlezą się po obozie. – Z marzeń wydobył go szorstki, trzeźwy głos Grota.
Tyner rozejrzał się – wiele namiotów i bud wciąż stało nietkniętych przez ogień. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby pojąć, jak bogate kryją się tam łupy. Musieli kilka z nich zabezpieczyć, nim uprzedzą ich w tym husarze i jazda, nim o swoją dolę upomną się magnaci, wyżsi dowódcy i hetmani.
Czas było zadbać o swoje, jak powiedział Grot. Wkrótce Bogusław zamierzał rzucić to wszystko w diabły i nie oglądając się na zdanie Korybuta ani Sobieskich, poprosić Charlottę o rękę.ROZDZIAŁ XII
Dziecię, młodzian i śmierć
Listopad A.D. 1673
Król umarł wieczorem po trwającym kilka godzin ataku krwawiących wrzodów, choć właściwą przyczyną śmierci mogło być też jego słabe serce, które nie wytrzymało okropnego bólu.
Ksiądz Olszowski zdążył jeszcze udzielić miłościwemu panu ostatniego namaszczenia. A także odpuścić grzechy, wszystkie bez wyjątku, aby król miał przed sobą prostą drogę do lepszego świata. Śmierć Michała Korybuta Wiśniowieckiego była dla niego ciosem. Monarcha był młody i choć ostatnimi miesiącami słabował na zdrowiu, nic nie wskazywało, że tak rychło pozostawi swych poddanych w żałobie.
Podkanclerzy przechylił butelkę z winem i stukając szyjką o krawędź pucharu, napełnił go trunkiem. To był już trzeci czy nawet czwarty raz, gdy sięgał w tym ciężkim dniu po alkohol. Wino pomagało mu opanować żal i niepokój wywołany śmiercią władcy.
Znów wspomniał swą przyjaciółkę, kniahinię Gryzeldę, matkę króla.Przyrzekł jej, że będzie miał w opiece jej syna. Niestety wyroki boskie nie dały Korybutowi długiego i szczęśliwego życia. Zaznał raczej trudów i ludzkiej niewdzięczności. W czym ksiądz biskup upatrywał również własnej winy, gdyż to nikt inny, tylko on, Olszowski, był akuszerem i sprawcą tego nieudanego panowania.
„Starałem się, Bóg mi świadkiem, czyniłem, co mogłem”, usprawiedliwił się w myślach, choć raczej z mizernym skutkiem.
Martwił się też o siebie, o swe plany i ambicje. Tak nagłe odejście króla mogło zamknąć mu drogę do upragnionej infuły prymasowskiej. Niemal pewny awans po bardzo chorym Czartoryskim oddalał się i rozpływał w niepewnej przyszłości.
Do tego dochodziły troski o ojczyznę, której mimo własnych ambicji był szczerze oddany. Obawiał się, że śmierć władcy i możliwa przecież klęska armii w Mołdawii mogą oznaczać gwóźdź do trumny osłabionej Rzeczypospolitej. Car, elektor brandenburski i Szwedzi tylko wyczekiwali na okazję, by dokończyć rozbiór kraju, który nie udał im się w latach potopu i wojen z Moskwą dwadzieścia kilka lat wcześniej. Olszowski nie zamierzał do tego dopuścić.
Musiał uprzedzić innych polityków i tak jak podczas elekcji Korybuta przedstawić obywatelom szlachcicom kandydata do tronu, który zyska powszechną akceptację i da Polsce nadzieję na dobrą zmianę.
Carewicz Fiodor, książę lotaryński, książę neuburski Filip Wilhelm albo de Condé – każdy z nich cieszył się poparciem ościennych państw i mógł z sukcesem pretendować do tronu. „Każdy z nich jest też wielką niewiadomą”, pomyślał strapiony podkanclerzy.
Snucie planów i siorbanie wina przerwało ekscelencji pukanie do drzwi. Natrętem okazał się Lazar, godzinę wcześniej wysłany przez Olszowskiego z ważną misją.– Pochwyciłeś go? – zapytał z napięciem w głosie ksiądz biskup.
– Młodzik zniknął – oznajmił Italczyk. – Udało mi się ustalić, że opuścił Lwów przez Bramę Krakowską wczesnym rankiem w czarnej, nieoznakowanej karecie. Posłałem jezdnych traktem w pościg, ale moi ludzie wrócili z niczym. Chłopak jakby zapadł się pod ziemię.
Olszowski zacisnął usta zawiedziony.
Chwilę milczeli.
– Znalazłeś w kamienicy listy, które mogłyby skompromitować pamięć o królu?
– Nie. Jeśli nawet coś tam było, młodzik zabrał je ze sobą.
– Szukaj go więc i znajdź – zarządził rozdrażniony podkanclerzy. – Nie żałuj środków ani ludzi. Wszystko, co wiąże się z tym chłystkiem, musi zostać w tajemnicy na zawsze.
– A jeśli go odnajdę, czy mam dostarczyć do waszej ekscelencji? Czy też…
– Pozbądź się go – uciął ostro biskup.
Lazar oszczędnie skinął głową. I wyszedł, zostawiając Olszowskiego z jego rozterkami.
„Carewicz Fiodor, książę lotaryński, Neuburczyk czy Burbon? Który z nich będzie lepszym królem i gotów zapłacić najwięcej za koronę? Który z nich doceni najbardziej moje starania i obdarzy infułą prymasa?”
Ważył argumenty za i przeciw, roztrząsał i spekulował. Snuł plany i politykował na korzyść własną, Kościoła i ojczyzny, bo też w oczach i mniemaniu biskupa wszystko to łączyło się w jedną, nierozerwalną całość.
Bóle zaczęły się u Charlotty o czwartej nad ranem. Wezwana przez panią Sobieską akuszerka orzekła, że dziecko dopiero układa się ku wyjściu przezłono. To był początek bardzo trudnego dnia.
Charlotta spędziła dwanaście godzin przy framudze drzwi. Tylko w takiej pozycji, stojąc z szeroko rozwartymi nogami, mogła wytrzymać coraz silniejsze rwanie w podbrzuszu.
– Pierwszy raz zawsze jest najgorszy – pocieszała ją położna.
Starsza kobieta co jakiś czas podwijała długą koszulę dziewczyny i sprawdzała, czy pojawiło się rozwarcie.
Za każdym razem Mesire patrzyła na nią z nadzieją, ale położna tylko kręciła przecząco głową.
Ból był większy, niż Charlotta się spodziewała. Do tego dochodził strach przed powikłaniami. Zerknęła z lękiem na okropne przyrządy spoczywające na stoliku. Woskowaną nić do obwiązywania pępowiny, szczypce służące do obracania źle ułożonego płodu i drugie kleszcze, używane, gdy niemowlę obumrze wewnątrz i trzeba je usunąć, aby ocalić matkę.
Kobiety niezmiernie często umierały przy narodzinach dziecka. Poród był wydarzeniem niebezpiecznym, nawet gdy miało się do pomocy najlepszą akuszerkę w mieście.
Skończył się dzień i za oknem zapadł zmierzch, gdy położna wsadziła palce między uda Charlotty i pokiwała głową z zadowoleniem.
– Zaczęło się – oznajmiła, trąc kciukiem perkaty nos. – Rozwarcie jest na dwa palce. Teraz, pani, musisz usiąść i pójdzie raz-dwa.
Mesire puściła framugę i trzymając się za brzuch, dokuśtykała do krzesła położniczego pozbawionego siedziska. Stękając, usiadła w dziurze, tak by można było od spodu odebrać wychodzące na świat maleństwo.
Zacisnęła dłonie na drewnianej ramie.
Akuszerka zażądała misy z ciepłą wodą mającą służyć do obmywania z krwi i nieczystości.
Gdy ją wnoszono, Charlotta dostrzegła księdza czekającego w korytarzu,na wypadek gdyby przyszło udzielić umierającemu dziecku chrztu lub ofiarować ostatnie namaszczenie matce. Warunek niezbędny, aby dusze trafiły do nieba.
Kobieta wręczyła Charlotcie puchar z winem. Smakowało okropnie, tyle było w nim ziół. Wypiła trunek duszkiem, licząc, że choć troszkę złagodzi jej cierpienie.
Strofowana przez położną, zaczęła przeć z całej mocy.
Czuła, jak cal po calu główka dziecka rozpycha ją i rozrywa. Ból stawał się nie do zniesienia. Zjawiła się Marysieńka, aby trzymać ją za rękę. Cały świat Mesire zastygł w cierpieniu, które zwykle towarzyszy narodzinom i śmierci. Chyba omdlała.
Otrzeźwił ją płacz, dźwięczny i mocny. Położna wyprostowała się i podała jej dziecko, cudownie ciepłe i śliskie.
Charlotta przytuliła je do siebie, dziękując Matce Bożej za swoją małą, piękną córeczkę.
Igraszki z diabłem
Zmierzchało, gdy czarny powóz zjechał z pustego gościńca w leśną ścieżynę przecinającą jesionowy las. Ukrywszy się pośród strzelistych drzew, woźnica zwolnił, dając odpocząć szóstce karych koni. Zwierzęta dawały z siebie wszystko przez wiele mil, od samego opuszczenia Lwowa, co miało miejsce o świcie, zaraz po otwarciu bram.
Zaprzęg wtoczył się na cienistą polanę i zrównał z czekającą tam jużkarocą.
Z dopiero co przybyłego pojazdu wysiadł młodzieniec, smukły i piękny, odziany w długi, czarny skórzany płaszcz. Nie zwracając uwagi na żołnierzy stojących mu na drodze, ruszył w stronę Klary Pac, która wyłoniła się z sąsiedniego powozu.
Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.
– Stało się – przerwał ciszę Miłosz.
Kanclerzyna skinęła głową, przed godziną rozmawiała z jezdnym, który przygnał ze Lwowa. W całym mieście biły żałobne dzwony.
– Spisałeś się – przyznała. – Zatem nie może cię ominąć nagroda. – Spojrzała na stojącego obok niej oficera. Na jego znak dwóch żołnierzy chwyciło chłopaka za ramiona. Dowódca wyciągnął ostrze.
Klara spojrzała na młodzika. Ten, co dziwne, nie wydawał się wystraszony.
– Nie jesteś ciekawa, pani, jak zabezpieczyłem się przed twą zdradą? – zapytał, zachowując spokój.
Pacowa powstrzymała gestem oficera, nim ten zrobi użytek ze sztyletu. – Oświeć mnie, masz niewiele czasu – rzekła, siląc się na obojętność.
– Za otrzymaną od waszmość pani zaliczkę opłaciłem depozyt w szanowanym domu bankierskim. Umieściłem tam kilka kopii listu, w którym opisałem z detalami nasze niecne sprawki. Zamieściłem również wykaz nazwisk ludzi, którzy mogą świadczyć przeciw tobie. – Miłosz się uśmiechnął. – Jeżeli za dwa tygodnie nie stawię się w Gdańsku, listy zostaną dostarczone senatorom i biskupom.
Kanclerzyna ściągnęła brwi i podeszła bliżej młodzika.
– Ty mały gadzie! – syknęła. – Myślisz, że to cię uratuje?
– Być może nie, ale tobie, pani, z pewnością niezwykle zaszkodzi.Wrogowie Paców wykorzystają to przeciw wam. Nawet jeśli niczego ci nie udowodnią, zostaniesz okryta niesławą i spotka cię ostracyzm.
Klara zastygła w gniewie. Starczyło jedno jej spojrzenie, aby chłopak jeszcze tej nocy stał się pokarmem dla lisów i borsuków.
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
Wyglądało na to, że była zmuszona zmienić plany.
– Opuścisz Rzeczpospolitą i nigdy tu nie wrócisz – rzekła stanowczo. – Udasz się gdzieś daleko… czy ja wiem, może do kolonii zamorskich. Uzgodnioną zapłatę otrzymasz w Gdańsku, gdy udowodnisz memu faktorowi, że dostałeś miejsce na okręcie płynącym do Amsterdamu. Poinformujesz go, w którym domu bankowym złożyłeś listy, i dasz mu plenipotencję do ich zniszczenia.
Klara podeszła tak blisko, że niemal stykali się twarzami.
– Nigdy więcej cię nie zobaczę ani o tobie nie usłyszę – oświadczyła zimno.
Młodzieniec pochylił się i pocałował ją w usta.
Nie odsunęła się, a nawet rozchyliła leciutko wargi, czując przeszywający ją dreszcz.
– Jesteś diablątkiem – szepnęła, gdy odchylił głowę, patrząc jej w oczy. Miłosz lekko się uśmiechnął. Obrócił się na pięcie i minąwszy obojętnie
żołnierzy, wsiadł do czarnej karocy.
Zmrok zarzucił swój płaszcz na polanę i otaczające ją jesiony.
Klara Pac otuliła się szczelniej szalem, obserwując oddalający się duktem zaprzęg wiozący młodzika. Odjeżdżał żyw, choć nie brała tego wcześniej pod uwagę.
Wspomniała smak jego warg i zadrżała.Nigdy nie była specjalnie religijna, lekko traktowała opowieści o niebie i piekle. I nagle ta trzeźwość osądu opuściła ją pod wpływem spotkania z tym młodzieńcem.
Czyż największą sztuczką diabła nie jest to, że przekonał nas, iż nie istnieje?
Czarny powóz zaprzężony w kare konie rozpłynął się w mroku. Zniknął, jakby nigdy nie istniał.
Demokracja po polsku Warszawa, maj A.D. 1674
Królowa ciągle nosiła żałobę, choć od śmierci męża upłynęło niemal pół roku. Taka postawa wciąż aktualnej monarchini zjednywała Eleonorze serca i przychylność obywateli, którzy tłumnie zjechali na podwarszawską Wolę, by wybrać sobie nowego władcę.
Habsburżanka, świadoma nastrojów Polaków, publicznie okazywała swój żal, jak przystało wdowie, która straciła ukochanego, wspaniałego mężczyznę. Cała ta maskarada kończyła się za drzwiami jej alkowy. Grube ściany sypialni, a także straże i dwórki sprowadzone z Wiednia, skutecznie chroniły Eleonorę przed senatorami, posłami i panami szlachtą.
Dopiero wśród swych rodaków królowa mogła się uwolnić od okazywania fałszywego smutku, zrzucała nienawistną czerń i śmiała się tak, jak powinna to czynić młoda i piękna kobieta. Los uwolnił ją od okrutnego brzemienia i ofiarował nową szansę na miłość i normalne życie.Eleonora skończyła czytać list od księcia Karola Lotaryńskiego, przyłożyła papier do nosa i wciągnęła zapach perfum, którymi jej ukochany skropił korespondencję.
Karol, jej jedyna miłość i pan serca, wciąż ją kochał, pamiętał o swej złotowłosej księżniczce i tęsknił za nią. Odłożyła dwukrotnie przeczytany list na łoże, wiedząc, że wróci do niego wieczorem, i udała się do salonu, gdzie oczekiwał na nią Peter Ignaz von Stom.
Hrabia dopiero co przybył z Austrii, przywożąc instrukcje dla królowej od jej brata cesarza dotyczące rozpoczynającej się pod miastem elekcji. Ambasador podniósł się z krzesła, ale Eleonora pokazała mu gestem, by się nie fatygował. Usiadła na sofie, tak by mogli swobodnie pomówić.
– Jestem gotowa uczynić wszystko to, czego życzy sobie mój brat – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Byleby Karol został tu królem i mym mężem.
– Musimy, najjaśniejsza pani, zacząć działać od razu, nim pozostali kandydaci opłacą swoje koterie – oznajmił Peter von Stom. – Trzeba podliczyć przychylnych nam senatorów wraz z ich klientelą, wybrać posłów, którzy w naszym imieniu rozdadzą łapówki elektorom z poszczególnych województw, zadbać o poparcie kleru, bez którego tu, w Polsce, żadne zwycięstwo polityczne nie jest możliwe – wyliczał ambasador, dla którego nie była to pierwsza elekcja w trakcie wieloletniej służby dyplomatycznej. – Wszystko to będzie kosztować dziesiątki tysięcy talarów, i to w sytuacji, gdy wielkie kwoty potrzebne są na wojnę z Francuzami. Ten wydatek musi się opłacić – zakończył stanowczo.
– A zatem zróbmy rachubę, na kogo możemy liczyć – zaproponowała królowa. – Którzy senatorowie i biskupi są nam przychylni, a którzy liczą na zapłatę.
Hrabia von Stom wydął usta.– Proponuję zacząć od najpewniejszych stronników, dla których przegrana księcia Karola oznaczać może utratę wpływów w kraju – rzekł z namysłem. – Są to: prymas Czartoryski, biskup Trzebicki, część Lubomirskich i Lanckorońscy, a przede wszystkim podkanclerzy Olszowski i Pacowie. – Austriak pozwolił sobie na uśmiech. – A skoro Pacowie przy nas, to i cała Litwa.
– … Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jako zdrowie…
– Nie! Nie! – Krzysztof Pac obcesowo przerwał sekretarzowi czytanie odezwy, którą tenże przygotował do szlachty przybyłej z Litwy i Rusi Białej na wolną elekcję. – Takie coś się nie przyjmie – orzekł stanowczo. – Nasi wyborcy nie chcą wierszy ani wzniosłych słów, ale konkretów życiowych, mięsiwa, kiełbasy, piwa i kaszanki prosto z ogniska. Żadnego tam „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. – Pac wymyślił wers na poczekaniu. – Powtarzam: kaszanka i piwo, a do tego obietnica większych swobód i niższych podatków. I że drogi będą lepsze, to koniecznie, a i o mostach należy wspomnieć, no, że w ogóle jakieś będą – uzupełnił kanclerz, mitygując się w wyborczej licytacji.
Wychylił się w fotelu i pokiwał po ojcowsku palcem na sekretarza.
– Widzisz, młodzieńcze, obietnice to klucz do serc mości panów głosujących, a nie gadka o ojczyźnie i jak to drzewiej bywało, mymlenie o złotym wieku. Było, minęło i nie wróci.
Młodzian, mający widać zadatki na poetę, spłonił się i opuścił głowę.
– Poprawię, wasza wielmożność – obiecał.
– Byle szybko, bo szlachta wali na elekcję tłumnie jak do karczmy w sobotni wieczór. I pamiętaj, kaszanka, piwo i niższe podatki dla każdego – poinstruował z naciskiem wycofującego się z gabinetu kancelistę.
Klara rozparta na sofie z pucharem wina w dłoni przysłuchiwała sięrozmowie z rozbawieniem. Co też nie uszło uwadze męża.
– A ty co taka wesoła? – burknął. – Pomogłabyś, doradziła coś, niechaj będzie jaki pożytek z tego twojego czytania, skoro co dzień widuję cię z książką w ręku.
Kanclerzyna dopiła wino chlupoczące na dnie kielicha.
– Dodałabym coś o mahometanach, o przedmurzu chrześcijaństwa i że zatrzymamy w naszych granicach najazd islamu, uratujemy Europę przed bisurmańskim zalewem. Polacy lubią, gdy połechta się ich dumę, gdy mogą poczuć się wyjątkowi.
– A kto nie lubi – mruknął Krzysztof. – Ale sam koncept dobry, muszę przyznać. – Cmoknął z namysłem. – Mahometanie… Na tym można ugrać sporo głosów.
– Z drugiej strony, może lepiej o nich nie wspominać – podjął po chwili namysłu. – Udawać, że nie ma tematu, że Osmanie uderzą gdzie indziej, na ościenne kraje, że inszym nacjom będą domy zajmować i z garnków wyjadać. Sobieski przecież najtwardsze zdanie prezentuje w tej kwestii i trudno będzie go przelicytować jako zwycięzcę spod Chocimia. Może być, że to on zyska nowe głosy na tej sprawie, a my stracimy.
Krzysztof się zamyślił.
– Michał Kazimierz również odznaczył się w bitwie – przypomniała mu Klara. – Wszyscy, którzy tam byli, widzieli, jak twój brat osobiście poprowadził szarżę husarzy i walnie przyczynił się do zwycięstwa.
– A potem zrejterował do domu wraz z niemal całym wojskiem litewskim, zostawiając Polaków samych, przez co zaprzepaszczono wszelkie zdobycze w Mołdawii – rzekł z przytykiem kanclerz. – Brat mój prędzej czasem coś zrobi, niż pomyśli.
– Ja uważam, że Michał postąpił właściwie i z rozsądkiem. Nie należało narażać sił naszych, gdy elekcję może rozstrzygnąć zbrojne starciez Polakami.
– Da Bóg, do tego nie dojdzie i wybierzemy sobie nowego króla w pokoju.
– Wiesz już, na kogo postawisz?
– Tak. Car Aleksy nie godzi się przysłać syna i sam proponuje się na króla. Nie zamierza jednak sypnąć złotem ani przejść na katolicyzm, więc ta kandydatura nie wchodzi w rachubę. Pozostaje nam przeto książę lotaryński i syn elektora brandenburskiego.
– Lotaryńczyk miły jest sercu królowej. Jeśli się za nim opowiesz, zyskasz jej wdzięczność.
– I ja tak myślę – przyznał kanclerz. – Księcia Karola wspiera cesarz, a ten zapłaci nam najwięcej za koronę, jeśli tylko go dobrze dociśniemy.
Klara odstawiła puchar na stolik.
– A co z klerem? Na kogo możemy liczyć?
– Biskup krakowski jest naszym zwolennikiem, jak i prymas Czartoryski, o ile dożyje do wyborów, bo ledwie dycha.
– A Olszowski?
Krzysztof wydął wargi.
– Wiesz, jak serdecznie nienawidzi naszej rodziny. Ma nam za złe, że odsunęliśmy go od Eleonory i Korybuta, ale wątpię, by porzucił Habsburgów. Jeśli kryguje się i waha, to przez wzgląd na zbyt niską cenę, za jaką chcą go kupić. – Pac wykrzywił usta. – Wkrótce więcej wyjaśni nam ambasador von Stom, który ma się z nim spotkać. Do tego czasu ksiądz biskup pozostanie dla mnie zagadką.
– Nie wiem, jak postąpi Sobieski – przyznał Andrzej Olszowski, zwracając się do hrabiego von Stoma zasiadającego w fotelu naprzeciwekscelencji. Dłonie księdza biskupa, ozdobione drogocennymi pierścieniami, spoczywały miękko na wydatnym brzuszku rysującym się pod sutanną.
– Oficjalnie popiera kandydaturę księcia de Condé – wskazał Austriak. – Ale obaj wiemy, że Francuz nie ma szans być wybranym na polu elekcyjnym, nawet gdyby przypłynął tu Wisłą na galeonie pełnym złota.
– Dlatego ambasador Francji zrezygnował z wystawienia własnego kandydata i wspiera księcia neuburskiego.
Peter von Stom wykonał lekceważący gest.
– Neuburczyk tylko dlatego zdobywa głosy, że jest względnie słaby i nieszkodliwy dla wszystkich zainteresowanych. Jego księstwo w Rzeszy nie większe jest od włości Paców, Radziwiłłów czy Sobieskich. Ten wybór nie przyniesie Rzeczypospolitej ani pieniędzy, ani trwałych sojuszy.
– Z powodu słabości kandydata nie będzie też zagrożeniem dla naszych wolności – odrzekł Olszowski z przekąsem. – Dla wielu magnatów i elektorów to dostateczny argument. U nas, panie ambasadorze, zwykle nie głosuje się za czymś, lecz przeciw czemuś – westchnął ksiądz biskup.
– Dlatego tak ważne jest, by ludzie światli i wpływowi wskazali masom obywateli drogę, którą należy podążać – rzekł von Stom, przypatrując się znacząco rozmówcy. – Królowa Eleonora wyraziła swe poparcie dla wyniesienia księcia lotaryńskiego na tron i rada jest zostać jego żoną, co na lata ustabilizuje politykę Rzeczypospolitej i zakotwiczy was u boku potężnego zachodniego sąsiada.
Rzecz oczywista wiedeński dyplomata nie napomknął, że to Habsburgom będzie przysługiwać pierwszeństwo w tym sojuszu. Cesarz, dziedziczny książę Austrii, Styrii, Karyntii i Tyrolu, przez wybór elektorów Rzeszy władca Niemiec nie mógł traktować równorzędnie jakiegoś tam wybranego przez Polaków króla, a już na pewno nie takiego jak Lotaryńczyk, jego lennik
i generał.Biskup Olszowski także to wiedział i zachował nieprzenikniony wyraz oblicza. Ambasador uznał więc, że należy uderzyć w bardziej osobistą nutę.
– Królowa poleciła mi przekazać ekscelencji, że poprze twą kandydaturę do infuły prymasa – oznajmił. – Jestem pewien, że po zwycięstwie księcia Karola nominacja waszej dostojności nie napotka żadnych przeszkód.
Olszowski przybrał zbolałą minę. Już wczoraj po stolicy rozniosły się wieści, że prymas Czartoryski wyzionął ducha, nie doczekawszy wyboru nowego króla.
– Trzeba szybko pomyśleć o osobie, która na czas elekcji przyjmie na siebie obowiązki interreksa – rzekł oględnie ksiądz biskup, świadom, że lepsza fałszywa skromność niż żadna.
– Osoba ekscelencji jest w tej sytuacji jedynym i najodpowiedniejszym wyborem – przypochlebił się von Stom. – Cesarz polecił mi również wspomóc cię, księże biskupie, funduszami potrzebnymi do opłacenia elektorów.
Podkanclerzy skwitował tę deklarację łaskawym uśmiechem.
– Jakie rady masz dla mnie, hrabio?
– Pierwszym zadaniem, jakie winien ekscelencja wykonać, jest zablokowanie prawne wyboru Polaka na tron, co na dobre pogrzebie nadzieje Sobieskiego i zmusi go do otwartego poparcia księcia lotaryńskiego lub Neuburczyka.
– A jeśli Sobieski postawi swój głos przeciw Lotaryńczykowi i królowej? – spytał trzeźwo Olszowski.
– Gdyby miał zamiar poprzeć Neuburczyka, już by to zrobił, miast tego publicznie nazywa go chłystkiem. Zresztą książę Karol ma dużą przewagę w głosach województw, niewiele brakuje nam do osiągnięcia większości wśród elektorów. I tu widzę dużą rolę do odegrania przez waszą ekscelencję.
Olszowski uniósł brew.– Jakaż to rola?
– Ułożenia się z Sobieskim w naszym imieniu – oświadczył zdecydowanie ambasador. – Proszę ekscelencję o pośrednictwo w negocjacjach, jako że twe relacje z hetmanem nie są nacechowane osobistą wrogością. Jeśli przekonamy Sobieskiego, jego słowo przeważy szalę i wyniesie księcia lotaryńskiego do korony.
Biskup skinął powoli głową.
– Różnimy się politycznie z hetmanem, ale zdarzało nam się wspólnie działać dla dobra ojczyzny – potwierdził. – Mogę się z nim spotkać i postarać się nakłonić go, by puścił w niepamięć zaszłości i dołączył do naszej partii. Ostatecznie nie takie wolty zdarzały się w sejmie.
Peter von Stom uśmiechnął się szeroko.
– Rad wielce przekażę te wieści królowej – oznajmił zadowolony ze spotkania.
Jako wieloletni dyplomata hrabia święcie wierzył w moc słowa, w to, że jest ono równie potężnym narzędziem władzy jak miecz. Mowa odpowiednio użyta bywa najskuteczniejszym ze środków perswazji.
– Nigdy nie zgodzę się na coś takiego! – Wzburzony głos pani Sobieskiej niósł się daleko poza alkowę, w której zamknęła się z mężem. – Słyszysz!? Nigdy się nie zgodzę! – Dla podkreślenia swojego oporu tupnęła nóżką.
Jan nie odpowiedział od razu, obserwował żonę spod ściągniętych brwi. – Przecież obiecałem Olszowskiemu tylko to, że przemyślę ofertę
z Wiednia, wiele hojniejszą, niźli oferują nam obecnie książę neuburski i Francuzi, którzy go popierają.
– Austriakom nie można ufać – ofuknęła go Maria Kazimiera. – Raz proponują dotacje, ale gdy coś idzie nie po ich myśli, zaraz grożą ichodebraniem. Zresztą po cóż nam ich pieniądze, skoro możemy mieć prawdziwą władzę tu, w kraju, i oboje dostąpić najwyższej godności?
Hetman koronny wahał się. Uciekł wzrokiem na bok, jak zwykle gdy Marysieńka przymuszała go do realizacji swych wybujałych ambicji. Można by pomyśleć, że wystraszył się ciężaru, który chciała mu nałożyć na barki.
Sobieska wiedziała, jak przełamać niezdecydowanie męża, jak sprawić, by w jej dłoniach stał się podatną na formowanie gliną.
Zbliżyła się i uklękła między jego rozchylonymi nogami, unosząc twarz i patrząc mu w oczy.
– Będziesz królem, a ja twoją królową – powiedziała stanowczo. – Musimy tylko dobrze to rozegrać.
Przełknął ślinę, myśląc mniej o polityce niż o rozchylonych ustach Marii. – Co proponujesz? – zamruczał gardłowo.
– Pozwól mi pomówić z posłem francuskim, przekonać go, że tylko my przyniesiemy korzyść Paryżowi tu, w Rzeczypospolitej.
– Jak chcesz tego dokonać? – zapytał nieufnie.
Uniosła kąciki ust.
– Mam swoje sposoby. Wiem, jak myślą Francuzi, ostatecznie jestem jedną z nich.
Poczuł ukłucie zazdrości. Tyle słyszało się plotek na temat Marysieńki, z pewnością fałszywych. Czasem Jan miewał wrażenie, że coś w ich związku dzieje się poza nim.
Nim zdołał uformować to podejrzenie w konkretną myśl, Marysieńka pochyliła ku niemu swe usta.
Wszelkie niepokoje Jana pierzchły niczym stado szpaków spłoszonych klaśnięciem. Jęknął przeciągle, poddając się miłej perswazji.Matematyka, jak mawiają, jest królową nauk. Andrzej Morsztyn, skromny wyznawca wspomnianej tezy, od kilku dni przeliczał i kalkulował na wszelkie sposoby szanse kandydatów na zwycięstwo w elekcji.
Z tychże obliczeń wychodziło mu jasno, że książę neuburski przepadał, a Lotaryńczyk rósł w siłę. Sprawę austriacką poparło już dziewięć województw, pozostałe zaś były bliskie pójścia za silniejszym kandydatem. Co to znaczyło dla niego, Morsztyna, wolał nie myśleć.
Był pewien, że Eleonora nie daruje mu dawnych zniewag, czekają go szykany i odsunięcie od nadań, zapewne też spróbują odebrać mu urząd podskarbiego.
Od niespokojnych rozmyślań oderwała go wizyta Toussainta de Forbin Jansona, posła jego królewskiej wysokości Ludwika XIV. Francuz był postawnym mężczyzną o ciemnych włosach i bladej cerze. Był uprzejmy, wymowny i inteligentny, choć największe zalety markiza kryły się w przepastnych kufrach przywiezionych przez niego z Paryża.
Kufrach, z których, nadmienić należy, poseł korzystał jak do tej pory bardzo oszczędnie.
– Jeśli nic nie zrobimy, to jutro, najpóźniej pojutrze Lotaryńczyk zdobędzie przewagę wśród niezdecydowanych elektorów – przestrzegł go Morsztyn. – Hrabia von Stom nie skąpi bowiem obietnic ni pieniędzy. – W głosie podskarbiego wybrzmiał wyrzut skierowany w stronę skąpego Francuza.
– Król Ludwik nałożył na mnie limity wydatków i muszę się ich trzymać – usprawiedliwił się ambasador. – Wybór księcia neuburskiego nie jest dla nas tak ważny, bym szastał złotem na prawo i lewo.
– Zatem przegramy elekcję, a Rzeczpospolita na długie lata wpadnie w orbitę wpływów cesarza – zauważył cierpko Morsztyn. – Czy tego chce Francja?– Francja ma wiele interesów w Europie i na świecie – odrzekł spokojnie markiz. – Rzeczpospolita nie jest dla nas głównym teatrem działań, nie w czasie, gdy od Pirenejów przez Niderlandy po całą linię Renu zagrażają nam armie wrogich państw. Wolimy wydać pieniądze na Szwedów, którzy mają siłę i mogą udzielić nam wsparcia, atakując Brandenburczyków od tyłu.
Morsztyn zacisnął usta poirytowany, nie mógł jednak odmówić posłowi rozsądku. Co tym bardziej wpędzało podskarbiego koronnego we frustrację.
– De Condé i Neuburczyk to nie są postacie, które mogą porwać za sobą tłumy na polu elekcyjnym – podjął de Forbin Janson. – Jeśli mam wydać fundusze mego pana, muszę mieć pewność, że wspierany przez nas człowiek przeważa nad księciem Karolem sławą wojenną i uznaniem wśród obywateli.
Morsztyn się zachmurzył.
– Masz na myśli Sobieskiego?
– Owszem – przyznał dość swobodnie Francuz. – Rozmawiałem nawet już w tej sprawie z markizą d’Arquien. – Użył panieńskiego nazwiska Marii Kazimiery. – Jej argumenty mnie przekonały.
– Domyślam się, że wiele mówiła o swej wierności wobec Francji i jej króla. – Podskarbi nie krył zjadliwej ironii. – Zapewniała, jak to będzie przydatna i posłuszna zaleceniom Paryża jako władczyni Rzeczypospolitej?
– Jakbyś był przy naszej rozmowie, panie – przyznał z nikłym uśmiechem poseł. – Można śmiało przyjąć, że wielka część z tych obietnic zostanie spełniona. Hetman Sobieski jak żaden inny kandydat biorący udział w elekcji będzie w razie zwycięstwa zależny od naszych pieniędzy i poparcia.
Morsztyn w pierwszym odruchu się najeżył. Jako przywódca części malkontentów popierających Neuburczyka mógł zablokować pomysł Sobieskiej i de Forbin Jansona, tu i teraz pogrzebać nadzieje i ambicje hetmana. Powinien tak uczynić, pomny przestróg udzielonych mu przez umierającego Prażmowskiego.Mógł to zrobić i miał na to wielką chęć, ale widmo Karola i Eleonory na tronie okazało się silniejsze niż niechęć wobec wyniesienia Sobieskich, mocniejsze niż zawiść tląca się w sercu podskarbiego.
Im dłużej o tym myślał, tym rozsądniejsza wydawała się mu oferta ambasadora.
„Wybór mniejszego zła. Przekleństwo polskiej demokracji”.
Westchnął zrezygnowany.
– Poprę Sobieskich i do tego samego namówię przyjaciół – rzekł. – Będę też miał baczenie na hetmana, gdy wybrany zostanie na króla, czy dochowuje on wierności swym przedwyborczym obietnicom złożonym Ludwikowi.
– Co też zostanie właściwie odebrane i docenione przez mego pana – zapewnił poseł. Z każdym jego słowem podskarbi słyszał coraz głośniejszy brzęk monet z burbońskiego kufra.
Ściągnął brwi. Raz podjąwszy decyzję, zaczął kalkulować dostępne mu ruchy na politycznej szachownicy. Nie potrzebował też wielkiej przenikliwości, aby dostrzec słabe strony planów markiza.
– Olszowski, jeśli zostanie wybrany na prymasa, może zablokować przez formalne kruczki możliwość wyboru Polaka – wskazał trzeźwo. – Z pewnością hrabia von Stom i królowa wywrą na niego stosowny nacisk.
– Należy więc pokładać ufność w charakterze i uczciwości księdza biskupa. – Toussaint de Forbin Janson uśmiechnął się tajemniczo. – I w to, że rozumie on, gdzie leży interes jego samego i Rzeczypospolitej.
– Interes ojczyzny wymaga, aby obywatele sami mogli zdecydować, czy chcą za króla Polaka, czy obcego księcia – powiedział donośnie i twardo biskup Olszowski, rozpętując wrzawę między zgromadzonymi w sali senatu magnatami.Ogłosiwszy swą decyzję, podkanclerzy zszedł z podwyższenia i nie zwracając uwagi na oklaski jednych, a głosy protestu drugich, ruszył przejściem wiodącym między rzędami krzeseł w stronę drzwi do holu.
Drogę zastąpił mu jakiś Litwin wykrzykujący obelgi. Olszowski bezceremonialnie odepchnął natręta. Zakotłowało się i wokół osoby ekscelencji doszło do szarpaniny wrogich sobie oponentów. Wnet też pojawili się posłowie wojskowi spod znaku wojewody Jabłonowskiego i chroniąc księdza biskupa przed gwałtem, odprowadzili go do wyjścia.
Już przy drzwiach Andrzej Olszowski zwolnił kroku, obejrzał się na Paców i uśmiechnął mściwie.
Widok ich niewesołych min był niczym balsam dla jego duszy.
Krzysztof Pac jako pierwszy otrząsnął się z przykrego zaskoczenia. Napotkał zdumiony wzrok von Stoma i na moment zawiesił spojrzenie na zaszokowanej twarzy królowej Eleonory.
– To skurwysyn – warknął Michał Pac, przeciskając się przez tłumek wzburzonych Litwinów otaczających kanclerza. – Musimy to zablokować, nim Sobieski wystawi oficjalnie swą kandydaturę.
Krzysztof niemal nie zwrócił uwagi na brata.
Obserwował, kto przyjął z aplauzem słowa Olszowskiego, a kto podąża do wyjścia jego śladem. Wśród popierających biskupa byli: Morsztyn, wojewodowie Potocki i Lubomirski, Dymitr Wiśniowiecki i kniaź Ostrogocki, dając przykład bardzo wielu innym panom z Korony. Z Litwinów poparli podkanclerzego Sapiehowie i Michał Radziwiłł, choć większość elektorów Wielkiego Księstwa pozostała przy Pacach. Zbyt mało jednak, aby zapobiec nadciągającej katastrofie.
Kanclerz zagryzł wargę i popatrzył na lożę, w której zasiadał Toussaint de Forbin Janson. Francuz sprawiał wrażenie impresaria teatru, który oglądadobrze napisaną i opłaconą przez siebie komedię. Ambasador wychwycił spojrzenie Paca i ukłonił się mu z szyderczym uśmieszkiem.
Kanclerz litewski odkłonił się Francuzowi, zastanawiając się, ile go kosztowało wystawienie takiej sztuki.
– Czterysta tysięcy liwrów. – Głos hrabiego von Stoma drżał z podziwu i niedowierzania. – Na Boga, nie spodziewałem się, że Paryż jest gotów tyle wydać.
Krzysztof Pac nie winił ambasadora za brak przenikliwości. Nikt z obecnych w komnacie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Na pewno nie Klara siedząca z ponurą miną na sofie, z pewnością nie Michał stojący przy kominku z pucharem wina.
– Do kufra de Forbin Jansona ustawiła się kolejka elektorów ze wszystkich województw – oświadczył gorzko kanclerz litewski. – W kilka godzin utraciliśmy połowę głosów. Jeśli nie przelicytujemy Francuzów, do rana będzie po wszystkim.
Ignaz von Stom, słysząc wyrzut w głosie Litwina, uciekł wzrokiem w bok.
– Nie jestem w stanie przebić burbońskiej oferty – wyznał przygnębiony. – Nie gdy Sobieski cieszy się tak dużą popularnością. Trzeba by mieć i milion talarów.
– Skoro nie złoto ich powstrzyma, uczynię to szablą – wysyczał Michał Pac. – Nie pozwolę, kurwa, na wybór Sobieskiego, prędzej zbiorę oddziały i uderzę na koroniarzy!
– Nie bądź głupcem – zrugał go ostro Krzysztof. – Mamy za mało sił na orężne rozstrzygnięcie tych wyborów. Sobieski i Jabłonowski przyprowadzili własne chorągwie, Morsztyn ma regiment piechoty, Potocki, Lubomirski, Wiśniowiecki i reszta też mają po kilkuset zbrojnych. Nie wspomnę jużo tysiącach szlachty, głównie Mazurów, którym Francuz opłaca właśnie darmowe picie i wyżerkę. Roznieśliby nas w pył i być może wyrżnęli z błogosławieństwem naszych wrogów.
Hetman litewski łypnął gniewnie na starszego brata. Przez chwilę zdawało się, że coś odburknie, ale tylko umoczył wąsiska w winie.
– Co zatem mamy czynić? – wtrąciła się Klara. – Uznać się za pokonanych? Przystać na to poniżenie?
Mąż i żona zmierzyli się wzrokiem.
– Tego nie powiedziałem – odrzekł Krzysztof spokojnie. – Uznamy wyniki wyborów, co nie znaczy, że nie będziemy w przyszłości ich podważać. Władzę Sobieskiego należy ograniczyć jak to tylko możliwe w pacta conventa, trzeba też zabezpieczyć utrzymanie dla królowej, która wciąż pozostaje naszą panią. Czynić małe kroki i przygotowania do obalenia szkodliwego narowu demokracji.
– I zablokować Marii Kazimierze prawo do korony – dorzuciła Klara mściwie. – To zaboli tę sukę najbardziej.
Kanclerz skinął głową, pokazując, że przychyla się do poglądu żony, i skierował wzrok na von Stoma.
– Nim zdecydujemy się na zbrojny opór i podważenie wyników elekcji, muszę wiedzieć, hrabio, czy i jaką pomoc zaoferuje nam cesarz narodu niemieckiego.
– Jeszcze dziś ruszam do Wiednia, najkrótszą drogą przez Śląsk i Czechy – odparł ambasador. – Przedstawię swą opinię przed radą nadworną, lecz powiem to szczerze… nie sądzę, aby cesarz wysłał szybko wojsko do Rzeczypospolitej. Na razie trwa wojna na zachodzie. Dla Habsburgów konflikt na dwa fronty może skończyć się klęską.
Wygłosiwszy tę proroczą wizję, ambasador wyszedł z komnaty. Zostawił Paców samych sobie, w ciszy, złości i co tu kryć – w żałobnym nastroju.Te Deum laudamus i salwy działowe rozgrzmiały nad polem elekcyjnym niczym letnia burza, jednym zwiastując obfite plony, a drugim zapowiadając niszczycielskie gromy i nawałnice.
Wygrani skupili się na podium przy nowo wybranym monarsze. Wokół nich falowało tysiące obnażonych szabel trzymanych przez obywateli wiwatujących na cześć króla. Dodać należy, głośnych i podchmielonych za przyczyną beczek z trunkami opłaconych przez de Forbin Jansona i dostarczonych wozami na miejsce elekcji.
– To najszczęśliwszy dzień w mym życiu – szepnęła Maria Kazimiera do Jana, a on objął ją i pocałował w usta. Zerknęła ponad ramieniem męża na francuskiego ambasadora. Wysłannik Króla Słońce przypatrywał się Sobieskim z zamyślonym wyrazem twarzy, niczym kupiec, który dokonawszy kosztownego zakupu, rozważa, czy aby nie przepłacił. Wychwyciwszy spojrzenie pani Sobieskiej, markiz uśmiechnął się sztucznie i zagadnął stojącego obok biskupa Olszowskiego.
Ekscelencja, za niedługi czas prymas Polski i arcybiskup gnieźnieński, jaśniał zrozumiałym zadowoleniem. Zmieniając partię, zrobił podwójnie dobry interes, prócz infuły zyskując dostęp do zasobnych i głębokich skrzyń ze złotem będących w posiadaniu de Forbin Jansona.
Dalej stał Jabłonowski, trzymając w dłoni buławę hetmana wielkiego, którą Jan oddał mu do potrzymania, chcąc pozdrowić zebranych wokół podium wyborców. Sposób, w jaki wojewoda ruski ściskał buławę, jasno wskazywał, że najchętniej nie wypuściłby już z rąk symbolu władzy nad wojskiem koronnym. Kniaź Dymitr także spozierał na nią zachłannie, jako hetman polny miał przecież do niej pierwszeństwo po zwolnieniu urzędu przez nowo obranego króla. Towarzysząca mężowi Teofila, ostentacyjnie odziana w czerń, nie przywitała się z wujenką, zachowując chłodny dystans, za którym łatwo było wyczuć złość i podejrzliwość.Marysieńka czuła, że kniahini obarcza ją winą za nagłe zniknięcie Witolda. Nie mając dowodów, dziewczyna mogła co najwyżej dąsać się i ciskać w jej stronę – swej dawnej przyjaciółki – zimne spojrzenia.
Maria Kazimiera zbyt jednak była szczęśliwa i przepełniona euforią, by przejmować się nastrojami siostrzenicy męża. Liczyło się, że dopięła celu i Dymitr Wiśniowiecki dołączył do ich stronnictwa, przyczyniając się walnie do wyboru Jana na tron.
Dalej tłoczyli się senatorowie i posłowie: Morsztyn i Wielopolski, trzymając się blisko siebie, Potoccy, Lubomirscy, Leszczyńscy. Z Litwinów obecni byli Sapiehowie i Radziwiłłowie. Każdy z magnatów łasy wzbogacić się na łasce majestatu. Każdy dumny i hardy, przekonany o wielkości swej osoby i słuszności wygłaszanych poglądów. Pewny należącej się mu nagrody, a innym furdy.
Marysieńka nie miała złudzeń, już wkrótce zaczną się kąsać i żreć, judzić i spiskować także przeciw swemu władcy, kwestionować wyniki wyborów i zwyczajnie po polsku kipieć z zawiści, gdy komu innemu się powiedzie.
Wiedziała, że od jutra czeka ją nowa gra, lecz z tymi samymi figurami. Kończy się bowiem gambit hetmański, a zaczyna królewski.
Kto raz wzniósł się na szczyty Olimpu, nigdy nie odnajdzie się między śmiertelnikami. Klara Pac, kołysząc się w podskakującej na wybojach karocy, widziała się we własnej imaginacji jako strącona z wyżyn bogini. A te, gdy działo się nie po ich myśli, stawały się okrutne i mściwe.
Tymczasem jednak wracała na Litwę. Wolała już to, niż znosić widok Sobieskich pyszniących się własnym wyniesieniem.
Krzysztof i Michał pozostali na sejmie elekcyjnym, by czuwać nad interesem rodziny, lecz ona nie musiała brać udziału w tej farsie. W pierwszym odruchu buntu myślała nawet o wyjeździe do Wiednia czy Italii,co jeszcze niedawno zalecał jej mąż. Rzucić się w wir balów i ramiona gorącokrwistych kochanków.
Zrezygnowała z tych planów, oznaczałyby bowiem ucieczkę i przyznanie się do poniesionej porażki.
Władza jest jak narkotyk, upaja i uzależnia, wprowadza w podniecenie, unosi ponad tłum zwykłych ludzi.
Kanclerzyna przysięgła sobie, że to jeszcze nie koniec rozgrywki. Ostatecznie na szachownicy zmienił się tylko król, a jak wiadomo, ten ma ograniczoną możliwość ruchu. Po stronie Paców wciąż pozostawali królowa, dama i hetman – figury, które odpowiednio użyte mogą osaczyć władcę i doprowadzić go do klęski.
Wielka gra toczyła się dalej.EPILOG
Uderzenie młotkiem w palec wyrwało okrzyk z ust Tynera, gdy zbijając stół, miast trafić w gwóźdź, walnął się we własną dłoń.
– Niech to cholera – mruknął, pocierając bolące miejsce. Chwilę zastanawiał się, czy zejdzie mu paznokieć.
Zza ściany dobiegł go płacz ich ukochanej córeczki. Uśmiechnął się, myśląc o swej małej księżniczce. Marysia rosła zdrowo, czyniąc rodziców szczęśliwymi.
Odłożył młotek i wyszedł na podwórze. Lipcowy dzień był słoneczny i piękny, choć za sprawą wiaterku kołyszącego listkami w koronach drzew nie upalny.
W oddali przy rzeczce, między olszynami i pochyłymi wierzbami, kilku czeladnych prowadziło konie do wodopoju. Od strony nowo stawianej stajni i ogrodzenia na wybieg dla źrebiąt dobiegał stukot młotków i odgłos piłowanego drewna. W powietrzu unosił się miły zapach strużyn ze świeżo heblowanych desek i ciosanego drewna. Wszędzie, gdzie spojrzał, ziszczało się jego marzenie o własnej stadninie.Pochylił się nad cebrzykiem, obmył dłonie i twarz wodą nagrzaną przez słońce.
Ochłodziwszy się, wrócił do domu. Dworek nie imponował wielkością, ale był solidnie postawiony i akuratny dla niezbyt jeszcze licznej rodziny.
Przez chłodną sień wkroczył do alkowy. Charlotta, kołysząc się w bujanym fotelu, karmiła córeczkę. Marysia ssała pierś z błogą minką. Widok dwóch cudownych kobiet roztopił serce Bogusława.
Mesire przywitała go uśmiechem, choć widać było, że jest zmęczona po nocy, gdyż dziewczynkę bolał brzuszek i zasnęła dopiero nad ranem. Choć namawiał ją na najęcie niańki, żona nie skorzystała z tego pomysłu wzorem możnych pań. Jak twierdziła, zbyt długo czekała na dziecko, aby teraz odmawiać mu matczynej czułości.
Z rozanielenia wydobył Tynera tętent kopyt i okrzyki z dziedzińca, świadczące, że ktoś przyjechał.
Wyjrzał przez okno i zamarł na widok nieznanego mu mężczyzny, który siedząc w siodle, zapytał czeladnych o panią domu.
Uzyskawszy odpowiedź, przybysz noszący torbę kurierską przewieszoną przez tułów i ramię zsunął się z gniadosza i skierował ku wejściu do dworu.
– Kto nas odwiedził? Sąsiad? – zapytała Charlotta.
– Nie znam człowieka – odparł Bogusław oględnie. – Zobaczę, czego chce.
Wyszedł do sieni i tam przywitał mężczyznę. Umyślny skłonił się przed nim z szacunkiem i wyciągnął z torby list.
Kapitan dostrzegł lak z odciśniętą pieczęcią pani Sobieskiej, a także imię i panieńskie nazwisko swojej żony.
– Mam oddać do rąk własnych waszmość pani – oznajmił posłaniec stanowczym tonem, czym zirytował Tynera.
Bogusław miał już zrugać typa, gdy w otwartych drzwiach alkowystanęła Charlotta z maleństwem na rękach.
– Proszę oddać list mężowi – zdecydowała.
Kurier spełnił to życzenie bez wahania.
– Przykazano mi poczekać na odpowiedź – dodał.
– Zatem zapraszamy w gościnę – odrzekła Charlotta i skinęła na kucharkę, która ciekawa gościa podsłuchiwała za komórką na miody. – Daj człowiekowi obiad i coś do picia – poleciła siwej kobiecinie, po czym wróciła do alkowy.
Tyner zerknął smętnie na lak i poczłapał za żoną.
Z tego, co opowiedziała mu Charlotta, ona i Sobieska nie rozstały się w zgodzie. Pani hetmanowa nie szczędziła jej wyrzutów za pomysł porzucenia służby ani uszczypliwości na temat wybranka i ojca dziecka. W złości posunęła się nawet do oskarżenia Charlotty o zdradę i współpracę z ich wrogami.
Krótko mówiąc, dawna przyjaźń się rozpadła i sczezła, jak to bywa często u kobiet, zwłaszcza gdy jedna ma się za lepszą od drugiej.
Charlotta ułożyła śpiącą córeczkę w kołysce i odebrała list z rąk męża. Przełamała pieczęć i zaczęła czytać w skupieniu, a gdy skończyła, wręczyła kartę Bogusławowi.
Tyner czując niepokój w brzuchu, rzucił się zachłannie na słowa, lecz list napisany był po francusku.
– Wiesz, że słabo znam twój język – rzekł poirytowany. – Czego ona od nas chce?
Charlotta zagryzła usta z namysłem i podeszła bliżej męża, wtuliła się w jego szeroką pierś i objęła go ramionami w tali.
– Chce, bym wróciła na zamek jako dama dworu. Nie będzie już niebezpiecznych misji ani ryzykowania życia, mam po prostu służyć jej radą
i towarzystwem, a nasza córka będzie wychowywać się wśród najlepszychpanien w kraju.
Bogusław poczuł, jak gula staje mu w krtani.
– A ja, co ze mną? – wyburczał.
– Ty dostaniesz swój patent kapitański i żołd jak za Korybuta. Z czasem, jak się zasłużysz, otworzy się przed tobą szansa na karierę wojskową i polityczną.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
– Musimy zdecydować. Jak ją znam, drugi raz nie otrzymamy takiej oferty.
Tyner zerknął na córeczkę w kołysce i westchnął z zasępioną miną.
– A ty czego chcesz? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, muszę pomyśleć – odparła szczerze. – Niech posłaniec zostanie do jutra, zyskamy cały dzień i noc na zastanowienie się.
– Chodźmy na dwór, jest pięknie, szkoda dnia – zaproponował.
Objęci wyszli na ganek. Stali i patrzyli w milczeniu na odległy las i kołyszące się złote łany, na konie pławiące się w rzeczce. Wsłuchiwali się w szum wiatru buszującego w koronach lipy, ćwierkot szpaków rozrabiających przy czereśni, w stukot młotków i szurgot hebli formujących drewno na budowę ich nowego domu.
Znów za sprawą losu znaleźli się na rozstajach, lecz Charlotta była pewna, że cokolwiek postanowią, zrobią to razem, jako mąż i żona.
Offline
Strony: 1