booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 2024-11-27 19:34:22

first
Użytkownik
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 5

POLITYKA 49-2024

P O L I T Y K A . P L
POLITYKA 49-2024
s. 6, 12

USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO

Nawrocki.
Naprawdę?
Na próbę?

© JAKUB ORZECHOWSKI/AGENCJA WYBORCZA.PL

TYGODNIK, nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024     

            Mit Black Friday    Gdzie pracują migranci     Drużyna Sasina     Musk Trumpa           
                 Nosal: naciągany wyciąg    Trutki na dzieci     Powrót Wiedźmina

Cena 12,90 zł  (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195

Nowy cykl:


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 3

COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.

Tematy tygodnia
12 Wojciech Szacki
Karol Nawrocki: bezpartyjny
wynalazek prezesa
16 Cezary Kowanda
Black Friday
po polsku
Polityka
20 Rafał Kalukin
Dawne
kampanie
– przestrogi
na dzisiaj
23 Anna Dąbrowska Jak Jacek Sasin
holuje swoich ludzi
Społeczeństwo
28 Marta Mazuś
Cudzoziemcy w Polsce: 
jaka praca, jaka płaca
32 Rozmowa z ministrą
Marzeną
Okłą-Drewnowicz 
o tym, jak
ucywilizować opiekę
długoterminową nad
starszymi rodzicami
35 Katarzyna Kaczorowska
Jacek Sutryk: 
prezydent z problemami
38 Violetta Krasnowska
Policji się nie spieszy
41 Juliusz Ćwieluch
Trutki zabijają dzieci

82 Dariusz Łukasiewicz
Dzicy i barbarzyńcy – czyli jak
postrzegano i traktowano obcych
85 PROSTO Z KSIĄŻKI
Kultura
90 Marcin Zwierzchowski
Wielki powrót Wiedźmina
94 Michał Klimko
Jak odnaleźć spokój 
w cyfrowym hałasie
97 Rozmowa z reż.
Janem P. Matuszyńskim
o „Minghunie”, religii i śmierci ojca
100 Edwin Bendyk
Plata vs Tokarczuk: 
czy czuły narrator istnieje?
103 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
Ludzie i style
108–113  • Mała Szwajcaria 
• Trolle w boju 
• Womp womp • Styl boho 
• Co do domu 
• Recepta na związek
• Angielskie wina
Stałe rubryki
• 4 Mleczko i Mizerski • 6 Przypisy
• 7 Ludzie i wydarzenia 
• 86 Afisz • 104 Agata Passent 
• 105 Orliński • 106 Chutnik i Plebanek
• 107 Do i od redakcji 
• 114 Polityka i obyczaje

Rynek
44 Adam Grzeszak
City break: dokąd się wyrwać
54 Marcin Piątek Spór o Nosal:
czy Tatry mogą być jak Alpy?

Świat
57 Tomasz Zalewski USA Demokraci
muszą się wymyślić na nowo
60 Mariusz Zawadzki Sojusz Trumpa
z Muskiem: co się za nim kryje
64 Artur Domosławski Czy przymus
głosowania w wyborach ma sens
Nauka/projektpulsar.pl
68 Marta Alicja Trzeciak
Energetyki: pożywka dla mitów
72 Edwin Bendyk Klimat po COP
76 Rozmowa z dr Kamilą
Łabno-Hajduk, laureatką 
Nagrody Naukowej POLITYKI
w kategorii nauki humanistyczne
– o pisaniu biografii kobiet
Historia
78 Stefan Michał Marcinkiewicz
Syn Stalina w obozie
w Boguszach-Prostkach

Donald i Elon
– niezwykła para

Wizowi 60
sezonowi

Zrobieni 28
na czarno

16

w numerze 49 [ 27.11–3.12.2024 ]


4 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ A N D R Z E J M L E C Z K O ]

P

olicja coraz konsekwentniej zwalcza zagrożenia
dla bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Jed-
nym z największych zagrożeń dla bezpieczeń-
stwa – także w ruchu drogowym – jest wiceprezes
PiS Antoni Macierewicz, polityk znany jako „człowiek
katastrofa”. Na nakręconym przez dziennikarzy
filmie Macierewicz gna buspasem, wyprzedza
na przejściu dla pieszych, rozmawia w trakcie jazdy
przez telefon, przecina podwójną ciągłą, przejeżdża
na ukos przez pasy i wjeżdża na pas ruchu dla rowe-
rów. Za te wyczyny otrzymał trzy mandaty i 21 pkt
karnych, co po dodaniu 10 pkt uzyskanych wcześniej
spowoduje zapewne utratę prawa jazdy.
Macierewicz nie przesądza, czy widoczne na filmie
wykroczenia miały miejsce i czy to on je popełnił. „Jeśli
to była prawda, jestem absolutnie do dyspozycji”, deklaruje.
To bardzo piękny i honorowy gest, zwłaszcza że np. spra-
wa rzekomego rozmawiania przez telefon budzi poważne
wątpliwości. „To trzeba będzie sprawdzić”, zastrzega, „moim
zdaniem samochód wtedy stał”.
Stał czy jechał – wszystko jedno, w końcu wiadomo, że Ma-
cierewicz nie łamie przepisów dla przyjemności, tylko dlatego,
że załatwia ważne dla Polski sprawy i mu się spieszy. Może
był na tropie jakiegoś głęboko zakonspirowanego spisku

rosyjsko-niemiecko-platformerskiego? Albo zamierzał pilnie
przekazać Andrzejowi Dudzie pendrive’a z nową porcją do-
wodów na wybuchy w prezydenckim Tupolewie, podrzu-
conego mu w tajemnicy przez kolejną anonimową osobę
podającą się za rosyjskiego dysydenta?
A

może po prostu uciekał, bo wydawało mu się, że ktoś
go ściga? Np. prokuratorzy Bodnara próbujący przejąć
bezcenny pendrive lub niemieccy agenci, rozwścieczeni
ujawnieniem przez Macierewicza, że Niemcy współ-
uczestniczyły w zamordowaniu prezydenta Lecha Ka-
czyńskiego? Ewentualnie od lat prześladujący Macierewicza
pisarz Tomasz Piątek, który w kolejnych książkach demasku-
je jego działalność po to, żeby się na tym nieprzyzwoicie
bogacić. Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby to Macierewicz
gonił uciekającego taksówką Piątka, aby wymierzyć mu
sprawiedliwość, na którą – mimo zatrudnienia za państwo-
we pieniądze wielu prawników – nie może liczyć w sądzie.
Siły stojące za odebraniem Macierewiczowi prawa
jazdy z pewnością liczą na to, że spowolnią jego dzia-
łania. Niestety mogą się przeliczyć; nie zdziwię się, jeśli
wkrótce polityk ten udowodni, że nawet na rowerze
i na hulajnodze potrafi być zabójczo szybki i dla wszyst-
kich niebezpieczny.

Jeździec apokalipsy

GALERIA ANDRZEJA MLECZKI: KRAKÓW, UL. ŚW. JANA 14

www.mleczko.pl

S Ł A W O M I R M I Z E R S K I Z Ż Y C I A S F E R


[ P R Z Y P I S Y R E D A K T O R A N A C Z E L N E G O ]

J e r z y B a c z y ń s k i

6 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

C

zyli już wiemy: głównymi rywalami w przyszłorocz-
nych wyborach prezydenckich będą Rafał Trzaskowski
i Karol Nawrocki. Są jeszcze i dojdą kandydaci trzeci;
Szymon Hołownia, Sławomir Mentzen, Ktoś z Lewicy,
może Ktoś Znany, medialny celebryta w typie Pawła Kukiza – ale
finał tradycyjnie jest zarezerwowany dla przedstawicieli PO i PiS.
Choć teraz pod niepartyjnymi szyldami: Koalicji Obywatelskiej
i Kandydatury Obywatelskiej, jak PiS nazwał swojego nominata.
Wielotygodniowy proces wyłaniania kandydatów dobiegł końca,
w kompletnie różnej formule i stylu po obu głównych stronach
polskiej polityki. Rafał Trzaskowski, już zrelaksowany po nerwowej
rywalizacji z Radosławem Sikorskim, użył tu zgrabnego zdania:
w PiS liczył się jeden głos, Jarosława Kaczyńskiego – u nas każdy
głos. Oficjalna interpretacja jest taka, że prawybory okazały się
wielkim wizerunkowym sukcesem Koalicji Obywatelskiej: demo-
kratycznie głosowało ponad 22 tys. członków (mało kto podejrze-
wał, że jest ich tylu), jednoznaczny wynik (75:25) bardzo wzmocnił
mandat Trzaskowskiego, obaj konkurenci pokazali klasę, przy-
ciągnęli uwagę opinii publicznej itp. Ale „prawdziwsza prawda”
jest taka, że ledwo uniknięto poważnego kryzysu, kosztownego
falstartu prezydenckiej kampanii.
W PO nikt raczej nie ukrywa, że te prawybory nie były pla-
nowane, wymusiła je determinacja Radosława Sikorskiego, aby
rzucić wyzwanie – oczywistemu od 2020 r. – kandydatowi partii
na urząd prezydenta. Obserwowaliśmy, jak ta krótka kampania
coraz bardziej się zaostrza, jak poplecznicy obu rywali i ich inter-
netowe oddziały podważają nawzajem prezydenckie kompeten-
cje obu panów. Dla PiS to było wymarzone widowisko: tylko wziąć
popcorn, oglądać, jak się partyjni towarzysze sami gryzą, i zapisy-
wać co smaczniejsze przytyki do użycia w swojej kampanii. A gdy-
by jeszcze wynik głosowania był, powiedzmy, 60:40 (jak się zresztą
spodziewano), PiS miałby gotowy argument, że „nawet połowa
własnej partii uważa, że ich kandydat się nie nadaje”.
Tego udało się uniknąć, ale – przy wszystkich deklaracjach
bezwarunkowego poparcia ze strony (cytując Tuska) „wielkie-
go przegranego dla wielkiego zwycięzcy” – taka kampania
pozostawia urazy. Przynajmniej 5 tys. członków KO ma po-
czucie porażki, wielu znanych działaczy jawnie zaangażowało
się po stronie Sikorskiego i będzie im to zapamiętane, czego
pewnie są świadomi; trudno też sobie wyobrazić, aby sfrustro-
wany  Radek Sikorski oraz jego sojusznicy (zwłaszcza wpływo-
wy Roman Giertych) szczerze zaangażowali się w kampanię
Trzaskowskiego. Sikorski nie ma chyba temperamentu ani woli
tworzenia w partii własnej frakcji, lecz ideowy podział się ujaw-
nił. To nie musi być złe, jeśli centrowa formacja pokazuje swoją
rozpiętość od „europejskiego konserwatyzmu” po zdecydowa-
ną lewicowość, ale tym większa teraz rola Tuska, aby uspokoić
emocje, załagodzić pretensje, nie dopuścić do pogłębienia
sporów i biernego sabotażu kampanii.

W

sumie w PO „złe wyszło na dobre”: Sikorski, wbrew własnej
woli, odegrał rolę wyścigowego „zająca”, którego zadaniem
jest rozruszać i zmusić faworyta do szybszego biegu. Trzaskowski
ma więc świetny start w kampanię. Zupełnie inaczej jest po stronie
PiS (artykuł Wojciecha Szackiego s. 12). Prezes przez tygodnie ham-
letyzował, robił castingi, sondaże, był nawet pomysł prawyborów,
faworyci zmieniali się co parę dni: stanęło na prezesie IPN Karolu
Nawrockim, człowieku prawie nieznanym, z trzeciego prawicowego
rzędu (co ma ułatwiać kuriozalną narrację o kandydacie bezpar-
tyjnym), bezbarwnym, bez praktyki politycznej (był tylko radnym),
bez doświadczenia państwowego, nie mówiąc już o międzynaro-
dowym. Słowem, prezes wybrał bezpieczniejszy dla własnej pozycji
wariant „Duda bis”, z nadzieją zapewne na powtórzenie „cudu
2015 r.”. Czy drugi raz uda się ten sam numer?
Teraz już po stronie demokratycznej nikt nie lekceważy nawet
tak egzotycznego kandydata jak Nawrocki. W każdym wcze-
śniejszym sondażu nieznany jeszcze nominat PiS zyskiwał ponad
30 proc. głosów, a w pierwszej turze ów X pokonywał nawet Sikor-
skiego. Nawrocki wywodzi się ze środowiska narodowców, więc
do twardego elektoratu PiS już można mu dopisywać w drugiej
turze 10–15 proc. głosów konfederatów, zapewne także jakąś część
wyborców PSL. Będzie blisko. Ale PiS ma jeszcze rezerwę. Karol Na-
wrocki nie musi być wyborem ostatecznym. Jeśli w ciągu czterech
miesięcy, jakie pozostały do oficjalnej rejestracji kandydatów, nie
uda mu się wyjść na sondażowe 30–35 proc. albo popełni jakieś
gafy lub wyjdą ciemne sprawy z jego (rzeczywiście tajemniczej)
przeszłości, może być podmieniony, najpewniej na Przemysława
Czarnka, faworyta pisowskich wyborców, „polskiego Trumpa”. Być
może Nawrocki też jest „zającem” i ma przede wszystkim wymę-
czyć Trzaskowskiego. Taki rywal znikąd trochę degraduje kampanię
poważnego polityka, jakim od lat jest Trzaskowski, zmusza do od-
powiedzi na zaczepki, do bezpośrednich lub pośrednich polemik,
publicznych tłumaczeń. A potem, cytując znane powiedzonko, „wy-
chodzi Czarnek cały na biało” (albo inny „niezależny kandydat”) i za-
czyna się bój ostatni. Bo niepowodzenie „projektu obywatelskiego”
nie obciąża partii: ta może przecież w każdej chwili wystawić swoje-
go reprezentanta. Czy da się taki scenariusz wykluczyć? Przeciwnie:
Nawrocki ma wszelkie cechy kandydata na próbę.
Z

atem kampania rusza, choć niekoniecznie naprawdę. Po au-
toprezentacji Nawrockiego na wiecu partyjnym, nazwanym
Kongresem Obywatelskim, mniej więcej wiadomo, jaki będzie tzw.
propagandowy spin. Prezes IPN przedstawia się jako prosty chłopak
z robotniczej rodziny (w odróżnieniu od elitarnego Trzaskowskiego),
dobry katolik (podczas gdy Trzaskowski ściąga krzyże ze ścian), bez-
partyjny (w odróżnieniu od wiadomo kogo…), orędownik rozwoju
Polski (która pod obecnymi rządami – jak mówił na wiecu Kaczyński
– „cofa się w tył”) i jej powrotu do wielkości (Make Poland etc.). Tyle
teorii, w praktyce podstawową zaletą Nawrockiego jest – z punktu
widzenia Nowogrodzkiej – że nie zagraża przywództwu prezesa, nie
wzmacnia żadnej ze skłóconych frakcji, a w kampanii nie będzie mu-
siał się tłumaczyć (jako teoretycznie bezpartyjny) z afer i złodziejstw
PiS, łamania prawa ani w ogóle ośmiu lat tamtych rządów. Praw-
dopodobnie to przeważyło: „Trzaskowski i PO wciąż o przeszłości,
a nasz kandydat wybiera przyszłość”. Na początek kampanii tego
świeżego i „niepolitycznego” kandydata dostaliśmy więc cały pęk
oczywistych i ogranych marketingowych chwytów (o dawnych kam-
paniach prezydenckich ciekawie opowiada Rafał Kalukin na s. 20).
Rafał Trzaskowski startuje do tych wyborów jako faworyt, 
ale do głosowania jeszcze pół roku, a PiS jest dobry w kampanij-
nych mistyfikacjach, co już wiele razy udowodnił. Namieszać mogą
też trzeci kandydaci. Zapewne dla Trzaskowskiego Czarnek byłby
groźniejszym przeciwnikiem, ale po stronie demokratów chyba
każdy ma wbite w pamięć, że jeśli taki człowiek jak Andrzej Duda
mógł wygrać wybory prezydenckie, i to dwukrotnie, to obywatelski
Nawrocki też może.

Obywatel Nawrocki


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 7

[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J

© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, KUBA ATYS/AGENCJA WYBORCZA.PL

Wybory: czas na start
Z

namy już nazwiska najważniejszych
kandydatów, którzy wiosną przyszłego
roku będą walczyć o prezydenturę Pol-
ski. Kampania wyborcza de facto już ruszyła,
choć formalnie jej start usankcjonuje ogło-
szenie przez marszałka Sejmu – zarazem
jednego z pretendentów do fotela prezyden-
ta – daty wyborów. Jak zapowiedział Szymon
Hołownia, nastąpi to 8 stycznia. Wcześniej z dużych wydarzeń
kampanijnych czeka nas oficjalna prezentacja kandydata Koalicji
Obywatelskiej Rafała Trzaskowskiego i jego programu. „Widzimy się
7 grudnia w Gliwicach i zaczynamy” – ogłosił w weekend prezy-
dent Warszawy, który, jak słychać w KO, zbiera teraz siły po dwuty-
godniowym prawyborczym sparingu z Radosławem Sikorskim.
Z przepisów wynika, że przyszłoroczne wybory prezydenckie
powinny się odbyć w jedną z czterech majowych niedziel. Tym sa-
mym pierwsza tura mogłaby być 4, 11, 18 lub 25 maja, druga – dwa
tygodnie później. Wiele wskazuje na to, że marszałek Hołownia zde-
cyduje się na 11 lub 18 maja – jeśli jednak wskazałby na niedzie-
lę 4 maja, mogłoby się to odbić na frekwencji, ponieważ wybory
krzyżowałyby się z majówką i długim weekendem (1 maja to czwar-
tek). Z kolei wybór ostatniej niedzieli maja powodowałby, że druga
tura wypadałaby w Zielone Świątki – co raczej mniej by rzutowało
na frekwencję. Niektórzy zwracają uwagę, że także 18 maja nie
jest optymalną datą, ponieważ druga tura musiałaby wówczas być
1 czerwca, a wielu rodziców może świętować Dzień Dziecka poza
miejscem zamieszkania. Stąd podpowiadają marszałkowi 11 maja.
W gestii marszałka pozostaje też rozpisanie szczegółowego
kalendarza wyborczego. Kodeks wyborczy mówi, że kandydata
na prezydenta należy zgłosić do godz. 16 w 44. dniu przed datą
wyborów. Przyjmując, że wybory byłyby 11 maja, komitety miałyby
czas do 28 marca (jeśli Hołownia wybrałby jednak datę 18 maja,

wówczas kandydatów trzeba byłoby zgłosić
do 4 kwietnia). Z kolei o utworzeniu samych
komitetów wyborczych PKW powinna zostać
powiadomiona najpóźniej w 55. dniu przed
dniem wyborów, czyli 17 marca (w drugim
przypadku – 24 marca).
Kadencja Andrzeja Dudy kończy się
6 sierpnia 2025 r.
W

yborcze plany kandydatów, szcze-
gólnie prezydenta Warszawy oraz
prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, powodują, że coraz częściej
powtarza się pytanie, czy na czas kampanii nie powinni wziąć
urlopów od swoich obowiązków bądź też – jak w przypadku szefa
IPN – w ogóle zrezygnować z pełnionych funkcji? – Jeżeli zajdzie
taka konieczność, to tak, przewidujemy, że Rafał weźmie urlop, ale
generalnie idziemy w tym samym kierunku, co poprzednio – słyszymy
od współpracownika Trzaskowskiego. Jak wyglądało to podczas
kampanii w 2020 r., kiedy kandydat KO równolegle także piasto-
wał urząd prezydenta stolicy? – Brał wolne w poszczególne dni,
a na ostatniej prostej był na urlopie, ale tak, aby nie sparaliżować pracy
miasta – mówi nasz rozmówca. I dodaje: – Pewnie bliżej wyborów
urlop będzie nieunikniony, ale na razie łączymy obie aktywności. Nie
da się przecież zostawić miasta ot tak.
Z kolei rzecznik IPN dr Rafał Leśkiewicz podkreśla: – Prezes IPN
nie będzie łączył aktywności związanych z kierowaniem IPN z udziałem
w kampanii wyborczej, gdy ta wystartuje. Z tego, co mi wiadomo, weź-
mie wówczas urlop.
Według prawa szef IPN „nie może należeć do partii politycznej
(…) ani prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić
z godnością jego urzędu”. Może stąd właśnie te hasła depolaryzacji,
z którymi na sztandarach chce teraz iść PiS i namaszczony przez
prezesa tej partii „kandydat obywatelski”? Choć wiara w to, że for-
macja, która najmocniej podzieliła polskie społeczeństwo, obniży
temperaturę politycznego sporu, jest mocno naiwna. (MLV)

Co ma PiS
P

aństwowa Komisja Wyborcza odrzuciła
sprawozdanie partyjne PiS za 2023 r.,
czego konsekwencją może być ode-
branie trzyletniej subwencji – wynoszącej
75 mln zł. Partia na dniach złoży odwołanie
do Sądu Najwyższego, ale straci prawo
do subwencji dopiero, gdy SN oddali jej
skargę na decyzję PKW. Teoretycznie SN
ma na to 60 dni, ale doświadczenie poka-
zuje, że sprawa może się przeciągać, nawet
do końca kadencji Sejmu. Status Izby wła-
ściwej do rozpatrywania skargi PiS jest kwe-
stionowany przez rząd oraz część członków
PKW, gdyż dominują w niej neosędziowie.
Do dziś Izba nie zajęła się rozpoznaniem
skargi na sierpniową uchwałę PKW, która od-
rzuciła sprawozdanie wyborcze komitetu PiS.
Kilka dni temu Jarosław Kaczyński znów
prosił sympatyków o wpłaty. Dziennikarze
dopytywali, czy jeśli zbiórka nie przyniesie
rezultatu, to rozważa sprzedaż majątku.
Prezes odpowiedział: „Partia nie ma już
żadnego majątku, to wszystko tutaj to jest
wynajęte, poza może jakimiś biurkami”. Fak-
tycznie PiS nie posiada żadnego majątku czy
nieruchomości, które można by sprzedać

i – zgodnie z ustawą o partiach politycz-
nych – przeznaczyć na fundusz wyborczy
lub na bieżącą działalność. Za to ludzie po-
wiązani z PiS (m.in. asystent Kaczyńskiego,
radny PiS, żona Adama Lipińskiego – byłego
wiceprezesa PiS, dziś wiceprezesa NBP) za-
rządzają spółką Srebrna, która ma ogromny
majątek w centrum Warszawy.
To spadek po Fundacji Prasowej Solidar-
ność, przemianowanej na fundację Instytut
Lecha Kaczyńskiego. Szefem Rady Instytutu
jest Jarosław Kaczyński. Fundację założyli
ludzie PC na początku lat 90. Kupiła ona
„Express Wieczorny” i wzięła w użytkowa-
nie wieczyste trzy nieruchomości w cen-
trum stolicy, łącznie 8534 m kw. To z ich

wynajmu ma dochody. Na polecenie Ka-
czyńskiego prezes Srebrnej złożył niedawno
do warszawskiego ratusza wnioski o wykup
działek przy ul. Srebrnej i Alejach
Jerozolimskich. Za kilkadziesiąt milionów
mogą stać się własnością spółki. To przy
Srebrnej miały stanąć słynne dwie wieże
braci Kaczyńskich. Przy okazji „taśm Kaczyń-
skiego” wyszło, że to on nieformalnie zarzą-
dza spółką. W 2023 r. Srebrna odnotowała 
7 mln 849 tys. przychodów netto 
i 1 mln 705 tys. 349 zł czystego zysku.
N

ie ma takiej prawnej możliwości, aby
spółka finansowała partię polityczną czy
przekazała jej jakieś nieruchomości. Partia
polityczna może przyjmować pieniądze
tylko od osób fizycznych, obywateli pol-
skich, mających stałe miejsce zamieszkania
w Polsce. Wpłaty są ograniczone limitami.
W 2024 r. limit (na konto wyborcze i partyj-
ne) wynosił 172 tys. zł, a w 2025 r. – 129 tys.
zł. Osoba niegdyś związana z Nowogrodzką
uważa, że Srebrna służy Kaczyńskiemu jako
zabezpieczenie ludzi PiS na czas chudych lat
w opozycji. Na partię mają się złożyć wybor-
cy, a sam prezes wpłacił we wrześniu 5 tys. zł,
dużo mniej niżby mógł. (DĄB)


8 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J
T Y D Z I E Ń W P O L I T Y C E

J a r o s ł a w K u ź n i a r
Dziennikarz, twórca platformy podkastowej Voice House.

E

lon Musk okazał się skuteczniejszy od Władimira
Putina. Nie mam pewności, czy to świadomi
obywatele wybierają dzisiaj prezydentów. Pro-
ces wygląda wciąż na demokratyczny, ale jest podda-
wany manipulacjom silniejszym niż kiedykolwiek.
Podsumowując na gorąco wynik wyborów w USA,
Jon Stewart w „The Daily Show” wygłosił orędzie do wszystkich in-
stytutów badawczych, które sugerowały, że Kamala Harris i Donald
Trump idą łeb w łeb, że o wygranej zadecydują milimetry. To było
wyjątkowo krótkie przesłanie: „F…k off”. Trudno się z jego czułością
nie zgodzić. Kiedy Trump wygrał Biały Dom za pierwszym razem,
dyskutowaliśmy o aferze Cambridge Analytica, czyli mikrotarge-
townaiu wyborców. Firma zamieszana w skandal oceniała ludzi pod
kątem kilku cech: otwartości, ekstrawersji czy ugodowości. Te wyniki
zostały potem połączone z sondażami, rejestrami wyborców i ak-
tywnością online. Tak powstały modele osobowości wyborców.
Wykorzystano algorytm, który przed laty opracował polski
naukowiec, dr Michał Kosiński z Uniwersytetu Stanforda. Ten na pod-
stawie naszej aktywności w mediach społecznościowych tworzył
kompletny obraz, który mówił o nas dużo. Za dużo. Sztabowcy
Trumpa użyli tego dynamitu, nie licząc się z naukową intencją. Swe-
go czasu w rozmowie ze mną w Onet Rano dr Kosiński mówił, że:
„Zaletą internetu jest to, że wyrównuje szanse społeczne”. To wciąż
prawda – każdy może nadawać, ale tylko najbogatszych słychać.
W swoim zwycięskim przemówieniu Donald Trump niby dzięko-
wał swojemu sztabowi, wyborcom, rodzinie, ale najwięcej czułości
zostawił dla Elona. Nazywany po wyborach first buddy Musk to nie
tylko jeden z najbogatszych ludzi świata, ale i najpotężniejszych.
Nie dość, że niczym gigantyczna farma trolli manipuluje milionami

Amerykańska lekcja ludzi na całym świecie przez swoją platformę X,
to jeszcze może liczyć na oficjalne stanowisko w no-
wym amerykańskim rządzie. Podobnie jak Joe Rogan.
Najpopularniejszy podkaster świata mówi do Zełen-
skiego „pie…l się, nie chcemy przez ciebie trzeciej woj-
ny światowej”. Tuż przed wyborami dał Trumpowi głos
i 50 mln widzów tylko na samym YouTube. Takiego
zasięgu nie ma żadna tradycyjna telewizja.
A

będzie jeszcze ciekawiej. Właściwie co wybory
mamy jakieś nowe pokolenie i nowe media. Widzia-
łem badania pokazujące, jak przez ostatnie 10 lat niejaki
Howard Stern, „King of All Media”, traci moc na rzecz kosmicznego
przyspieszenia Rogana. To jak dystans między Wenus i Marsem. Sym-
bol zmian, które wpływają na wybory.
Algorytmy nie śpią. Stare przyzwyczajenia tracą moc. Prōpāgāre,
czyli stara dobra propaganda, ma się czym dzisiaj karmić. Słyszę
łkania Demokratów, że muszą poszukać własnego Rogana, żeby
w przyszłości móc wygrać. Tyle że to zbyt proste, żeby było skutecz-
ne. Na końcu liczy się suma sączeń z różnych strumieni.
Świetny standuper Dave Chappelle podsumowuje to tak
(trawestuję na potrzeby felietonu): „Głosuję w Ohio. To ważny stan.
Przy Obamie mieliśmy tam sceny niezwykłe. Teraz przyjeżdżam
do lokalu nowym Porsche. Dobrze mi się od tamtego czasu powodzi.
Jest środek dnia, na parkingu już nie ma miejsca. Wszędzie traktory
i pick-upy. Już wiem, kto wygra. Stają karnie w kolejce do głosowa-
nia. Słucham tych wszystkich farmerów: »Tylko Trump. Pogoni kogo
trzeba, zadba o nasze interesy«. I myślę sobie, patrząc na moje nowe
Porsche: panowie, pomyłka – wy jesteście biedni! On zadba o moje
interesy”.
Przekładając na polski grunt: wybory trudno dziś wygrywać
w białych rękawiczkach. Miał rację Radosław Sikorski, że czasy się
zmieniły. Ma rację Donald Tusk, że lekceważenie konkurenta to prze-
grana. Tajemnica kryje się w sprycie i odwadze. W Porsche nie będzie
wygranej.

Więcej legalnych 
aborcji
Z

danych Narodowego Funduszu Zdro-
wia przekazanych POLITYCE wynika,
że do końca sierpnia tego roku szpitale
przeprowadziły więcej terminacji ciąży niż
w całym 2023 r. Dokładnie 530, podczas gdy
poprzedniego roku rozliczono 509 takich
zabiegów, a w 2022 r. jeszcze mniej, bo 453.
Jeśli ta tendencja się utrzyma, liczba wyko-
nanych legalnie w tym roku aborcji zbliży się
do tej sprzed wyroku Trybunału Julii Przy-
łębskiej, kiedy wykonywano ich nieco ponad
tysiąc rocznie. (Przypomnijmy: po wyroku
z 22 października 2020 r. wykreślono trzecią
przesłankę do aborcji: ciężką, nieodwracalną
wadę płodu, która była najczęstszą przyczyną
przerywania ciąży w polskich szpitalach).
To suma kilku czynników. Przede
wszystkim politycznej zmiany, dzięki której
coraz szerzej stosowana jest przesłanka
do aborcji mówiąca o zagrożeniu dla ży-
cia i zdrowia kobiety, a więc obejmująca
także zdrowie psychiczne. Poza tym resort

zdrowia wydał w sierpniu wytyczne dla za-
rządzających szpitalami i lekarzy w sprawie
terminacji ciąży, wskazujące, że jedno orze-
czenie lekarskie o zagrożeniu zdrowia ko-
biety wystarczy, by przeprowadzić zabieg.
Nastroje studzą jednak obrończynie
praw kobiet, podkreślając, że wciąż daleko
do oczekiwanego przełomu. – Zorganizo-
wanie aborcji w polskim szpitalu jest wciąż

trudniejsze niż za granicą. Zanim zabieg się
w ogóle odbędzie, trzeba przejść przez długą
drogę uzyskania zaświadczenia od psychiatry.
Następnie trzeba poszukać sobie odpowied-
niego szpitala, a to nie jest łatwe. W szpitalu
kobiety spotykają się z lekarzami, którzy kwe-
stionują ich zaświadczenia, padają pomysły,
by potrzebujące aborcji wysyłać na dwutygo-
dniowe obserwacje na oddziale psychiatrycz-
nym. Oddzielną sprawą jest to, jak odbywa się
ten zabieg. Nie stosuje się najnowszych metod
rekomendowanych przez WHO – mówi Justy-
na Wydrzyńska, aktywistka z Aborcyjnego
Dream Teamu.
F

undacja na rzecz Kobiet i Planowania Ro-
dziny FEDERA szacuje, że Polki wykonują
rocznie od 80 do 200 tys. aborcji (farmako-
logicznie i w zagranicznych klinikach), choć
rzeczywista liczba jest trudna do ustalenia.
Z kolei Aborcja bez Granic pomaga rocznie
ponad 46 tys. kobiet. Dodatkowo w ciągu
ostatnich 12 miesięcy ponad 21 tys. Polek
skorzystało z pomocy Women Help Women,
zamawiając tabletki do domowego zabiegu.
(AGSZCZ)


© SHUTTERSTOC, INSTYTUT BADAŃ EDUKACYJNYCH, MATEUSZ SKWARCZEK/AGENCJA WYBORCZA.PL

REKLAMA

‚‚P

owinni kierować się wartościami,
takimi jak odpowiedzialność, szacu-
nek i prawda. Mieć poczucie spraw-
czości oraz dbać o dobrostan swój i innych
ludzi. Umieć budować relacje i troszczyć się
o dobro wspólne”. To część opisu profilu ab-
solwenta, czyli stworzonego przez podległy
MEN Instytut Badań Edukacyjnych pożąda-
nego portretu osób kończących w przyszło-
ści polską szkołę. Ma on być punktem startu
do reformy oświaty w 2026 r. W ostatnich ty-
godniach Fundacja Stocznia na zlecenie IBE
przeprowadziła na temat profilu konsultacje
pomyślane jako otwarta publiczna dyskusja
o tym, co edukacja powinna dawać dzie-
ciom i nastolatkom. Wstępne wnioski z tego
procesu przedstawia ekspertka IBE.
JOANNA CIEŚLA: – Ile osób wzięło udział
w dyskusji o przyszłości polskiej
szkoły?
ELŻBIETA STRZEMIECZNA: – W konsulta-
cjach prowadzonych przez Stocznię w for-
mie stacjonarnej lub online wzięło udział
2,5 tys. osób. Kolejne 1,4 tys. uczestniczyło
w dyskusjach organizowanych głównie
przez szkoły. W tym gronie było niewielu
uczniów. Zdecydowanie większą grupę
stanowili nauczyciele oraz przedstawiciele
stowarzyszeń i fundacji, które pracują w ob-
szarze oświaty. Oprócz tego otrzymaliśmy
ok. 40 stanowisk różnych organizacji. Mie-
liśmy nadzieję na większe zaangażowanie,
ale zdajemy sobie sprawę, że mógł je utrud-
niać krótki czas trwania tych konsultacji.
Przedyskutowany społecznie profil
absolwenta ma służyć do opracowa-
nia nowej podstawy programowej.
Wiele osób uważa, że to błędna
kolejność, że zmiany należałoby
zacząć od sytuacji nauczycieli.
Rozumiem te głosy, zwłaszcza że fak-
tycznie to nauczyciele będą wdrażać re-
formę, podobnie jak wdrażali poprzednie,
i zawsze od nich wymaga to największego
wysiłku. Rozmawiamy z MEN o tym, w jaki
sposób na bieżąco ich wspierać. Jedno-
cześnie jednak uważamy, że w centrum
edukacji jest uczeń, to on jest jej celem
i podmiotem.

Co zmienią te konsultacje?
Na pewno będziemy doprecyzowywać
część użytych w profilu pojęć. Zmianom
ulegnie też definicja sprawczości – to, co ma
się na nią składać, na razie opisane jako
„aspiracje, przekonanie o własnej skutecz-
ności, tożsamość i odporność psychiczna”.
Sprawczość jawi się jako jedno z najpoważ-
niejszych wyzwań dla młodych ludzi w Pol-
sce. I oni sami, i pracodawcy, i wyniki badań

potwierdzają, że młodzież ani dzieci nie
czują, że mają wpływ na rzeczywistość. Ani
na swoją najbliższą, w szkole, ani na to, cze-
go się uczą. Nie wiedzą też, co z tym robić
w przyszłości. I to poczucie ukształtowane
w dzieciństwie utrzymuje się w dorosłości.
Musimy wnikliwie przemyśleć, w jaki spo-
sób to zmienić. Ten wniosek sformułowano
w trakcie konsultacji. Dość niski poziom za-
angażowania w dyskusję o przyszłości szko-
ły dodatkowo tę konieczność potwierdza.
Cała rozmowa na Polityka.pl.

Jaki ma być absolwent polskiej szkoły


10 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] Ś W I A T
N

ajnowsza eskalacja rosyjsko-ukraińskiej
wojny to dialog, w którym słychać coraz
dalsze wybuchy i coraz groźniejsze po-
mruki, że będzie z tego wojna światowa. Ukra-
ina, świadoma upływającego czasu prezydentu-
ry przychylnego Joe Bidena, chce wykorzystać
nowe możliwości, jakie dała jego spóźniona
o lata zgoda na rakietowy ostrzał głębokiego
zaplecza frontu po rosyjskiej stronie. W ruch
poszły naziemne ATACMS-y i lotnicze Storm Shadowy, bo brytyjscy
sojusznicy też czekali na Amerykanów. Wybuchają więc kolejne składy
amunicji i magazyny paliw, ale część zachodnich pocisków strąca ro-
syjska obrona powietrzna. Kremlowi to nie wystarcza, Władimir Putin
zdecydował się na rzecz niespotykaną nie tylko w tej wojnie.
Na żywym ciele ukraińskiego miasta Dniepr przetestował
nowy pocisk balistyczny średniego zasięgu (na fot. znalezione
szczątki). Rakietę wystrzelono z poligonu testów broni jądrowej, a jej
start, jak się później okazało, został notyfikowany Amerykanom w ra-
mach mechanizmu zapobiegania przypadkowej wojnie. Ale szok nie
był wcale mniejszy. Świetlne ślady na ciemnym niebie nad Dnieprem
znaczyły nowy etap walki, w którym w użyciu są już narzędzia osta-
tecznej zagłady.
Od

czwartkowego świtu trwały dywagacje, co to za rakieta: ro-
syjska Rubież, jej irański lub północnokoreański „analog” czy
coś innego. Putin trzymał widzów w napięciu cały dzień, dopiero
w wieczornym orędziu przyznał, że użył nowego pocisku o pozor-
nie niegroźnej nazwie Oriesznik, czyli leszczyna (ukraiński wywiad
używa innego drzewnego kryptonimu – Cedr). Celem były tereny
fabryki zbrojeniowej Piwdenmasz, wyspecjalizowanej w techno-
logiach rakietowych, na którą spadło sześć konwencjonalnych, ale
niezwykle szybkich – hipersonicznych głowic nowego typu. Wielkich
zniszczeń nie wywołały, ale nie o to chodziło. To była jednocześnie
demonstracja, eskalacja, ostrzeżenie, być może desperacja dyktatora,

Rz

ądzący Nikaraguą 79-letni
Daniel Ortega wniósł wkład
w autorytarną formułę sprawowa-
nia władzy. Zapowiedział, że jego żona
Rosario Murillo, obecna wiceprezydent-
ka, co już jest oryginalne, zostanie współ-
prezydentem o identycznych kompeten-
cjach. Przy okazji wydłużają sobie kadencję
do sześciu lat, choć to nie było niezbędne.

Państwo Satrapowie

Dyplomacja rakietowa

To już czwarta kadencja Ortegi, dawno
zniósł limit i dobrze opanował sztukę wy-
grywania wyborów, maltretując konkuren-
tów i zmuszając ich do opuszczenia kraju.
Przy okazji legalizuje się to, co już było
praktyką: „zdrajców ojczyzny” pozbawia
się obywatelstwa i mienia, mediom za pu-
blikowanie „fałszywych informacji” i „słu-
żenie obcym interesom” grożą wieloletnie
wyroki, a żadna organizacja nie może być
finansowana przez zagranicę. Powołano
też „ochotniczą policję”, która ma wspierać
bezpieczeństwo kraju (a już wcześniej bar-
dzo się przydała do walki z przeciwnikami).
Ortega po raz pierwszy zdobył władzę
w 1979 r., na fali sandinowskiej rewolucji,
która po latach walk zmiotła 40-letnią dyk-
taturę klanu Somozów. Niebanalny refor-
mator, który obiecał unikać błędów innych
rewolucji, przeprowadził reformę rolną
i nacjonalizację, ale zmagał się z oporem
materii i amerykańską interwencją. W 1990 r.
po przegranych wyborach oddał władzę.
Powrócił w 2007 r.  z nowym pomysłem
na rządzenie; żar rewolucji wygasł, zastąpio-
ny sojuszem z Kościołem i biznesem oraz

z programami społecznymi dla biednych
za wenezuelskie petrodolary. Jak to się stało,
że Ortega stoczył się w satrapię i kleptoma-
nię jak za Somozów, to temat na odrębną
opowieść (POLITYKA 45/21). Osoba małżon-
ki, ekscentrycznej poetki poznanej w cza-
sach walki, to motyw literacki sam w sobie.
Schorowany Ortega rzadko pokazuje się
publicznie, za to Rosario co rano gości we
wszystkich domach ze swoimi pogadanka-
mi w radiu i telewizji, i to ona praktycznie
sprawuje władzę, nazywana jest przez lud 
la chamuca (czarownica).
S

zanse na demokratyczną zmianę warty
pękły w 2018 r., po krwawo stłumio-
nych rozruchach społecznych, w których
wyniku straciło życie 355 osób, a tysiące
trafiły do więzienia. W sumie wyjecha-
ło z kraju ponad 100 tys. ludzi. Licząca
7 mln mieszkańców Nikaragua, najbiedniej-
sze państwo regionu, ma już za sojuszników
tylko Kubę, Wenezuelę (której dziś nie stać
na pomaganie innym) oraz… Rosję Putina,
która wysyła tu doradców. Co i jak doradza-
ją, można się domyślać.

którego wcześniejsze groźby nie złamały
oporu Ukrainy ani zachodniej determinacji,
by ją wspierać.
Dramatycznemu gestowi towarzyszyła
mroczna oprawa: Putin wygłaszał kolejną
antyzachodnią tyradę przy tym samym biurku
i w tym samym anturażu, w jakim ogłaszał
początek wojny z Ukrainą. Chodziło o prze-
konanie widzów, że tym razem to już na serio
nie blefuje i jest gotów iść dalej. Analitycy
konfliktów rozróżniają eskalację wertykalną
i horyzontalną. Ta pierwsza to „drabina”, której
szczeble prowadzące w górę oznaczają zwiększanie presji militarnej
głównie poprzez użycie większych sił lub potężniejszego uzbrojenia.
Tę wersję zastosował Putin, który – na szczęście – ma problem z ho-
ryzontalnym rozszerzaniem wojny na inne fronty. Choć nie wiadomo,
czy nie spełni groźby udostępnienia rosyjskich systemów rakieto-
wych jemeńskim Huti, by skuteczniej strzelali do zachodnich statków
i okrętów. Pytanie też, czy rosyjskiej ręki nie było w przecięciu pod-
morskich kabli na Bałtyku (patrz obok). Ale przede wszystkim Rosja
pokazała, że ma nową broń podwójnego zastosowania, stworzoną
dla arsenału nuklearnego, ale przydatną w konfrontacji konwencjo-
nalnej. Czy – jak twierdzi Putin – jest nie do pokonania przez systemy
obronne?
O

biekty w Dnieprze raczej nie miały antyrakietowej osłony. Patrio-
ty radzą sobie z pojedynczymi hipersonicznymi Kindżałami, ale
Ukraina ma ich za mało, a salwa sześciu głowic spadających jedno-
cześnie może być nie do zatrzymania. Jeśli eksperymentalnych rakiet
Rosja ma więcej, bojowy test zachodniej tarczy może nadejść szybko.
Pierwszy pokaz musiał się udać, fiasko ataku byłoby wizerunkową
porażką. Jednak Putin na drabinie eskalacji zostawił wolny szczebel.
Wbrew wcześniejszym obawom kilku państw zachodnich, w tym Sta-
nów Zjednoczonych, które czasowo zamknęły nawet swoje ambasa-
dy, nie zaatakował Kijowa, lecz wybrał cel łatwiejszy, słabiej broniony.
Zasięg rakiety gwarantuje, że uderzyć może w każde miejsce Ukrainy
z bezpiecznej głębi rosyjskiego interioru.

© EVGENIY MALOLETKA/AP/EAST NEWS, ALFREDO ZUNIGA/AP/EAST NEWS, NARCISO CONTRERAS/ANADOLU/GETTY IMAGES, MIKKEL BERG PEDERSEN/AFP/EAST NEWS


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 11

Z

godnie z wiosennymi zapo-
wiedziami Międzynarodowy
Trybunał Karny (MTK), ścigający
już m.in. Władimira Putina, wystawił
nakazy aresztowania premiera Izraela
Beniamina Netanjahu, byłego ministra
obrony tego kraju Joawa Gallanta oraz Mohameda
Deifa, prawdopodobnie nieżyjącego już szefa struktur wojskowych
Hamasu. Wszyscy są podejrzani o zbrodnie wojenne w Strefie Gazy.
Po raz pierwszy w 22-letniej historii Trybunału nakazami objęto lide-
rów demokratycznego państwa. Jeśli pojawią się na terytorium jedne-
go ze 124 państw sygnatariuszy traktatu rzymskiego, ustanawiające-
go MTK, lokalne władze mają obowiązek ich aresztować. W przypadku
Izraelczyków – według Trybunału – są podstawy, żeby obarczyć ich
odpowiedzialnością za zbrodnię wojenną polegającą „na świadomym
głodzeniu mieszkańców Strefy Gazy” (blokowanie dostaw żywności)
oraz za „zbrodnie przeciwko ludzkości, w tym morderstwa, prześla-
dowanie i inne nieludzkie akty”. Deifowi MTK dorzuca jeszcze tortury
na izraelskich zakładnikach porwanych 7 października 2023 r., ale
w jego przypadku oskarżyciele muszą najpierw sprawdzić, czy żyje.
Decyzja Trybunału spotkała się z ostrą reakcją izraelskiego rządu,
sam Netanjahu nazwał ją „antysemicką” i zwrócił uwagę na wybiór-
czą aktywność MTK, który nie jest tak energiczny w ściganiu krwa-
wego prezydenta Syrii Baszara Asada czy sudańskich przywódców
za zbrodnie w Darfurze. W Izraelu murem za premierem stanęli
nawet jego twardzi krytycy. W obronie izraelskiego premiera wy-
powiedział się też prezydent Joe Biden. Stany Zjednoczone nie są
stroną traktatu rzymskiego, nie aresztują więc Netanjahu na swojej
ziemi, podobnie jak m.in. Chiny, Rosja czy Indie. Największy problem
premier Izraela będzie mieć z Europą – wszystkie państwa Unii uzna-
ją jurysdykcję MTK. Choć i tu może się szykować prowokacja, która
pokiereszuje reputację Trybunału. Otóż w węgierskich kręgach rzą-
dowych pojawił się pomysł, żeby jak najszybciej zaprosić Netanjahu
do Budapesztu. I oczywiście puścić wolno.

C

hiński masowiec „Yi Peng 3” miał
się przyczynić do zerwania dwóch ka-
bli telekomunikacyjnych biegnących
po dnie Morza Bałtyckiego. Chodzi konkret-
nie o Arelion, łączący szwedzką Gotlandię
z Litwą, i C-Lion, między Rostockiem a Hel-
sinkami. Oba zostały przecięte w połowie
listopada w odstępie godzin. 
„Yi Peng 3” nie tylko był w pobliżu, ale
jeszcze niestandardowo zmieniał kurs

Ścigany

Incydenty na dnie

Oriesznik to pocisk balistyczny o zasięgu kontynentalnym, mniej
więcej takim, jaki w czasie zimnej wojny stanowił największe zagroże-
nie dla zachodniej Europy. Dziś jest narzędziem międzynarodowego
szantażu, skierowanym głównie do tych stolic, które przed wielką
niewiadomą prezydentury Donalda Trumpa muszą zdecydować, czy
wziąć na siebie większe wsparcie Ukrainy i związane z nim większe
ryzyko, czy pójść Putinowi na rękę. W tym sensie użycie Oriesznika
to dyplomacja z pozycji siły, czyli coś, o czym Zachód mówi, ale czego
waha się zastosować. Rosja od początku wojny stosowała siłę nad-
mierną i brutalną. W odpowiedzi na taktyczne ATACMS-y sięgnęła
po broń dużo groźniejszą. Ale odpowiedziała nie tylko Amerykanom.
Pocisk miał powstrzymać zapędy Kijowa, skąd dochodziły pogłoski
o apetycie na własną broń jądrową.
W

połączeniu z podpisaniem wcześniej zapowiadanych zmian
doktryny nuklearnej, które obniżają próg odpowiedzi jądrowej
nawet na konwencjonalny atak na Rosję, ta rakietowa dyplomacja
ma przynieść jeden skutek – strach. Widmo wojny jądrowej na konty-
nencie europejskim ma się stać jeszcze bardziej realne, a chęć unik-
nięcia najgorszego przeważyć nad strategicznymi celami wspierania
Ukrainy, by przyspieszyć ustępstwa Zachodu. Tyle że – przynajmniej
na razie – wielkiego strachu nie czuć, a o ustępstwach nikt nie mówi.
Na Kremlu nie dzwonią panicznie telefony, nikt się nie zrywa, by „ra-
tować pokój za wszelką cenę”. Ukraina trwa w obronie, a Zachód w jej
wsparciu, choć rzecz jasna Kijów, Paryż, Bruksela i Waszyngton odno-
towują bezprecedensową eskalację.
Co ciekawe, nawet straszący w kampanii trzecią wojną światową
Trump milczy w sprawie rosyjskiej rakiety. Milczy też jego syn Donald
junior, wcześniej przerażony zgodą Bidena na rakietowy ostrzał Rosji.
Kilka dni po kremlowskiej demonstracji pojawił się za to w Mar-a-La-
go na Florydzie sekretarz generalny NATO Mark Rutte, znany z tego,
że z Trumpem umie rozmawiać, a nawet przekonywać go do sojuszni-
czych racji. Jeśli prawdą jest – bo na sto procent nadal tego nie wiemy
– że w pierwszej rozmowie z Putinem Trump wzywał go do umiaru,
to dostał coś odwrotnego. To się nie musi spodobać człowiekowi, któ-
ry może i chce pokoju, ale na swoich warunkach.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI

i zmniejszał prędkość. Masowiec nie zdołał
opuścić Bałtyku, zakotwiczył w cieśninie
Kattegat, po przechwyceniu przez duńską
straż przybrzeżną, wspieraną przez straże
szwedzką i niemiecką.
Statek schronił się na wodach między-
narodowych, co ograniczyło możliwość
interwencji. Do ewentualnego wejścia
na pokład potrzebne były dowody, które
uprawdopodobniłyby podejrzenie, że załoga
uczestniczyła w łamaniu prawa. W przypad-
ku „Yi Peng 3” dziwnych zbiegów okoliczno-
ści jest więcej. Podobno dowodzi nim oficer
rosyjskiej marynarki. Płynął z Rosji, z portu
Ust-Ługa pod Petersburgiem. Ma też uszko-
dzoną jedną z kotwic. Jej ramiona są mocno
powyginane, co wskazuje, że włócząc, mu-
siała o coś zahaczyć. To mogły być np. pod-
wodne skały zaczepiane przy rwaniu kabli.
O możliwym rosyjskim sabotażu mówi m.in.
niemiecki minister obrony Boris Pistorius.
T

akie ataki zazwyczaj nie noszą podpisu,
ale wprowadzają sporo zamieszania.
Tym bardziej że nie pierwszy raz bałtycka
infrastruktura uległa tajemniczej dewastacji,

stając się frontem hybrydowego konfliktu
NATO z Rosją. W ostatnich latach eksplo-
zje unieruchomiły rurociąg Nord Stream.
W 2023 r. najpewniej chiński kontenerowiec
– fragment jego kotwicy został odnaleziony
na dnie – uszkodził gazociąg Balticconnector
między Finlandią a Estonią. Podobne zdarze-
nia notowane są też na Oceanie Atlantyckim,
gdzie ofiarą był kabel między Norwegią i jej
wyspiarską prowincją Svalbard.
Łączna długość podmorskich światło-
wodów, obsługujących 99 proc. globalne-
go ruchu internetowego, to 1,3 mln km.
Odgrywają kluczową rolę w gospodarce
i są bardzo podatne na zakłócenia, a tym
samym atrakcyjne dla każdego, kto chce
innych wpędzić w kłopoty. Kładziono je
w spokojniejszych czasach, gdy nie inwesto-
wano w systemy zabezpieczeń. Większość
z usterek kabli – na całym świecie około
setki rocznie – wynika z przypadkowej
działalności statków cywilnych lub rybac-
kich, zaczepienia sieci lub kotwic. Swoje,
choć to bardzo rzadkie, dokładają wybuchy
wulkanów. Możliwe są także przegryzienia
przez rekiny.


[ T E M A T T Y G O D N I A ]

12 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

K

Czy Karol Nawrocki to ostatnie słowo partii Kaczyńskiego w sprawie prezydentury,
czy tylko pierwsza zagrywka? Zdecydują grudniowe i styczniowe sondaże.

Mojej osobie się uda
WOJCIECH SZACKI

andydatem PiS opisanym jakiś czas temu
przez Jarosława Kaczyńskiego – młodym,
wysokim, okazałym, przystojnym – okazał
się 41-letni prezes IPN, doktor historii i ama-
torski bokser Karol Nawrocki. W niedzielę
24 listopada w hali Sokoła w Krakowie odbył
się „kongres obywatelski”, na którym prezes
PiS namaścił „bezpartyjnego i niezależnego” kandydata, który
w maju przyszłego roku ma zmierzyć się z pretendentami z in-
nych partii, w tym przede wszystkim z Rafałem Trzaskowskim.
Trema i trauma
Nawrockiego zapowiadali prof. Andrzej Nowak, który mówił
o już istniejącym „obywatelskim komitecie poparcia” i nama-
wiał do zakładania następnych, prezydent Stalowej Woli Lucjusz
Nadbereżny, który nawiązał do Biblii (Nawrocki ma być Dawidem
„z kamieniem uformowanym z wiary i patriotyzmu”, który poko-
na platformerskiego olbrzyma), oraz Kaczyński.
Prezes PiS wymienił „wielu znakomitych kandydatów”, których
miała partia, ale tłumaczył, że wojnę polsko-polską może zakoń-
czyć tylko ktoś „bezpartyjny i niezależny”: „Wiarygodny, niezależny
od formacji politycznej, który będzie miał wolę i możliwość tę woj-
nę zakończyć nie w imię interesu jakiejś partii, a w imię interesu
Polski”. Nazwał Nawrockiego patriotą, człowiekiem przenikliwym
i obdarzonym zdrowym rozsądkiem oraz dodał, że jego zwycięstwo
otworzyłoby drogę do nowego etapu rozwoju Polski.
Nawrockiego na mównicy witał 21-letni syn Daniel, kandydat
PiS na radnego Gdańska w ostatnich wyborach samorządowych.
Prezes IPN w najlepszym fragmencie wystąpienia mówił o sobie
i swojej rodzinie; wspominał młodość i treningi w zapuszczonej
hali Stoczniowca oraz podróże tramwajem z robotniczej dziel-
nicy Siedlce na Uniwersytet Gdański, co miało pokazać kontrast
między nim a elitarnym Trzaskowskim. Powiedział, że jest gotów
zostać prezydentem, bo Polska to jego wielka miłość, „jedyna
miłość, o którą nie pogniewa się jego żona”.
Konkretów w przemówieniu było mało. Pierwszą obietnicą
Nawrockiego jest wygaszenie wojny polsko-polskiej, choć nie
zdradził, jak chciałby to zrobić. Przemawiał językiem bardzo
zbliżonym do języka PiS, a w sprawie Unii Europejskiej wręcz
identycznym – przekonywał m.in., że „trzeba bronić Polski, bro-
nić naszych wartości, nie pozwolić na zabranie nam symboli
i ograniczenie naszej suwerenności”. Opowiedział się za obec-
nością krzyża w miejscach publicznych. Wystąpił też jako zwolen-
nik budowy CPK. Obiecał, że zgłosi projekt ustawy zwalniającej
z podatku za nadgodziny. Cytował zarówno Józefa Piłsudskiego
(„Polska, aby była, musi być wielka”), jak i Romana Dmowskiego
(„Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”).
Całe przemówienie raczej przeczytał, niż wygłosił, co szybko sta-
ło się przedmiotem krytyki i kpin w mediach społecznościowych.

Krytyka spadła też na IPN, którego oficjalny profil na platformie
X promował krakowską imprezę.
„Mam parę uwag. Uwag sprowadzających się w zasadzie
do tego, że tego człowieka zostawiono samemu sobie i po-
zwolono, by mówił z kartki to, co mu napisano, a co było wy-
plute przez generator pisowskich wystąpień, nieprzećwiczo-
ne i przygotowane na odwal się. Karol Nawrocki powinien
po wszystkim te kartki, z których czytał, wepchnąć do gardła
osobie, która mu je dała. Zresztą – sam bym to zrobił, bo gdy
słyszałem, jak ze słów i zakłopotania Kandydata śmiał się
stojący w końcu korytarza pisowski aktyw, to ręce zaciskały
mi się w pięść” – ocenił sympatyzujący z PiS publicysta Woj-
ciech Mucha.
– Mariusz Błaszczak przy nim to Obama – kpił poseł PiS.
Od innego rozmówcy usłyszeliśmy: – Leadership: zero. Emocje:
zero. Wizja: zero. Co nie oznacza, że się nie poprawi. Ale sam
start fatalny.


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 13

– Widać, że na początku był stremowany, ale to może być jego
atut, bo jest autentyczny – broni Nawrockiego posłanka PiS Jo-
anna Lichocka.
Kandydat na kandydacie
Niedzielną imprezę poprzedziły miesiące chaosu. W drzwiach
gabinetu prezesa mijali się politycy, każdy z własnymi pomysła-
mi i badaniami, a Kaczyński długo niczego nie przesądzał. Nie
zebrał się komitet polityczny, by uniknąć przecieków. Prezydium
komitetu politycznego (tzw. pkp), ciało powołane dlatego, że ko-
mitet polityczny był zbyt liczny, też okazało się zbyt liczne; nasz
rozmówca żartował, że o nominacji decyduje w związku z tym
„wg”, czyli wąskie grono złożone z najbardziej zaufanych.
Prezydencka giełda w PiS była bogata jak nigdy; nazwiska
jednych kandydatów suflowała Nowogrodzka, inni suflowali się
sami. Kogóż na niej nie było? Tobiasz Bocheński, Zbigniew Bo-
gucki, Mariusz Błaszczak i oczywiście Nawrocki, a pod koniec
Przemysław Czarnek – to byli ci w miarę oficjalni kandydaci
na kandydata. A poza nimi? Dominik Tarczyński, Patryk Jaki, Be-
ata Szydło, Mateusz Morawiecki, Witold Bańka, Michał Rachoń,
Daniel Obajtek, Marek Magierowski, Marcin Przydacz, Kacper
Płażyński czy prezes PKOl Radosław Piesiewicz lansowali się sami
albo byli lansowani; przecieki o naradach i kolejnych badaniach
się mnożyły, a sprawy stały.
Wydawało się pod koniec października, że rzecz rozstrzygną
prawybory. Był to pomysł frakcji Jacka Sasina wymyślony chyba
po to, by obejść Kaczyńskiego i doprowadzić do nominacji Czarn-
ka, który dopiero wtedy ujawnił swe aspiracje. Ideę tę utrącili
Joachim Brudziński, Adam Bielan i Morawiecki, argumentując,
że może to zbytnio rozhuśtać partię. Upadek koncepcji prawybo-
rów osłabił Czarnka, coraz więcej wskazywało na Nawrockiego.

Ale politycy PiS jeszcze w ostatnich dniach plątali się w wypo-
wiedziach – ktoś ogłaszał, że kandydatów zostało dwóch, ktoś
– że czterech, a jeszcze ktoś inny wspomniał, że jest ich nawet
więcej. Błaszczak po którejś naradzie kierownictwa w zeszłym
tygodniu zapowiedział prezentację kandydata na przełom listo-
pada i grudnia. Zamiast tego PiS postawił na 24 listopada, by nie
oddać weekendu walkowerem Donaldowi Tuskowi, który dzień
wcześniej ogłosił – po prawyborach – nominację Trzaskowskiego.
Kosztem tej decyzji było ewidentne nieprzygotowanie Nawroc-
kiego do publicznego występu.
Wybór najmniejszego ryzyka
Ale dlaczego Kaczyński postawił na prezesa IPN? Tłumaczenie
prezesa, że chodzi o chęć zakończenia wojny polsko-polskiej,
wydaje się umiarkowanie przekonujące. Powodów bliższych rze-
czywistości jest kilka, jeden zapewne przesądzający, ale o nim
na koniec.
Po pierwsze, PiS ucieka przed swym szyldem, obawia się ba-
gażu własnych rządów, trochę tak jak podczas wyborów samo-
rządowych robiło wielu kandydatów tej partii. Już w czerwcu
zeszłego roku na wiecu w Pułtusku prezes powiedział: „Musimy
znaleźć kogoś takiego, kto będzie bardzo dobrze przyjęty przez
społeczeństwo i nie ma przeszłości, którą można zaatakować,
nawet niesprawiedliwie”. Była to wskazówka, jeszcze długo przed
ujawnieniem się prezydenckich aspiracji Czarnka, że PiS nie chce
dać nominacji politykowi z pierwszej linii i z przeszłością w rzą-
dach Morawieckiego.
Politycy Platformy złośliwie dopowiadają, że Kaczyńskiemu
chodziło po prostu o to, by kandydat nie dostał w kampanii zarzu-
tów, ale przyczyny były zapewne głębsze; zbyt świeża jest pamięć
o rządach PiS, by były atutem w kampanii. Zwłaszcza w drugiej
turze, gdy trzeba przekonywać nie tylko wyborców PiS, lecz także
zabiegać o zwolenników Konfederacji, PSL i niezdecydowanych.
Atutem Nawrockiego ma być brak elektoratu negatywnego,
oczywiście poza tym, który dotyczyłby każdego innego reprezen-
tanta PiS. Co zrobi w nadchodzących miesiącach, zobaczymy, ale
na starcie nie mobilizuje wyborców drugiej strony tak bardzo jak
Czarnek czy Morawiecki. Wystawienie go to – przynajmniej w teo-
rii – gra na schłodzenie kampanii. PiS zakłada kolejną maskę:
mamy widzieć kandydata bezpartyjnego, niezależnego i obywa-
telskiego i w tę fikcję uwierzyć, jakkolwiek niemądrze by wyglą-
dała. Kaczyński ponownie postanowił nie przeceniać elektoratu.
Po drugie, Nawrocki stanowi próbę wejścia na terytoria Kon-
federacji i PSL. Jako prezes IPN dbał o relacje z tymi partiami.
Pokazywał się z liderem Ruchu Narodowego Krzysztofem Bo-
sakiem, który zresztą ostatnio w TVP powiedział, że Nawrocki
zachowywał się wobec Konfederacji „całkiem OK”.
Nawrocki – bywalec marszu niepodległości, młody, „nieza-
leżny” – może być zatem dość powabny przynajmniej dla naro-
dowców, którzy – przypomnijmy – nie mają własnego kandydata
na prezydenta. Sławomir Mentzen to przecież przedstawiciel No-
wej Nadziei, nieco odmiennej poglądami od Ruchu Narodowego.
Nawrocki ma kontakty również z ludowcami. W październiku
w Tarnowie IPN zorganizował spektakl na cześć przywódcy ru-
chu ludowego Wincentego Witosa, a Nawrockiemu towarzyszyli
politycy PSL. Ta partia też zresztą nie ma całkiem własnego kan-
dydata; sojusz z Polską 2050 i Szymonem Hołownią dogorywa,
a w drugiej turze wielu wyborcom ludowców może być bliżej
do „bezpartyjnego konserwatywnego” Nawrockiego niż lewico-
wo-liberalnego Trzaskowskiego. PSL, łagodnie mówiąc, nie ma
dużego poparcia, ale może liczyć się każdy głos.
Po trzecie, PiS nie dysponował ewidentnie lepszym kandyda-
tem. To nie jest tak, że Kaczyński z jakichś niezrozumiałych

© JAN GARCZYŃSKI/EAST NEWS


14 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ T E M A T T Y G O D N I A ]

względów postawił na najsłabszego konia; wszystkie konie
w tym wyścigu wyglądają po prostu mało perspektywicznie. Je-
śli któryś z kandydatów na kandydata wypadał dobrze w bada-
niach rozpoznawalności, to miał pokaźny elektorat negatywny.
Jeśli któryś nieźle sobie radził w I turze, to niespecjalnie w II.
Za to różne badania – i chyba nie tylko pisowskie – pokazywały,
że jest popyt na kandydata „niezależnego” i Nawrocki jest na ten
popyt odpowiedzią – taką, na jaką stać dziś PiS.
Jest wreszcie powód najważniejszy. Jeśli dla Kaczyńskiego klu-
czowe jest utrzymanie jedności obozu, to musiał wskazać kogoś,
kto nie naruszy coraz bardziej kruchej konstrukcji. A każdy polityk
z pierwszej ligi po dobrej kampanii i minimalnej porażce w II turze
stałby się pretendentem do sukcesji; dotyczy to zarówno Czarnka,
jak i Morawieckiego. Co więcej, już w kampanii partia byłaby rozry-
wana przez konflikty, bo część polityków zajmowałaby się głównie
knuciem i ryciem pod nielubianym kandydatem. Z tego punktu
widzenia Nawrocki wydaje się wyborem najbezpieczniejszym,
bo nikt z dużych graczy w PiS nie traktuje go poważnie.
Scenariusz podstawowy i dwa kosmiczne
Na starcie prekampanii Nawrocki występuje jako pretendent;
faworytem pozostaje Trzaskowski. Nie chodzi tylko o sondaże,
bo te bywają zwodnicze. PiS jest po prostu wyraźnie słabszy
niż w 2020 r. Duda miał w I turze 43,5 proc. głosów, rok wcze-
śniej w wyborach do Sejmu PiS także przekroczył 43 proc.
Teraz o takich wynikach może pomarzyć, w trójskoku wybor-
czym 2023–24 osiągnął 35,4 proc. (Sejm), 34,3 proc. (sejmiki)
i 36,2 proc. (europarlament). Badania – choćby niedawny CBOS
– zaś wskazują, że PiS pozostaje formacją z największym elekto-
ratem negatywnym. Ciężko będzie w takich warunkach w II turze
przebić 50 proc. Zwłaszcza że KO będzie argumentować, że wybór
Nawrockiego – jakkolwiek by patrzeć na kandydata Kaczyńskie-
go – zaogni konflikt, wprowadzi chaos i uniemożliwi spełnienie
obietnic oraz posprzątanie bałaganu po PiS.
Analogie z 2015 r. są zaś o tyle słabe, że wówczas Bronisław Ko-
morowski myślał, że wybory wygrają się same, a PO była wymę-
czona po prawie ośmiu latach rządzenia i osłabiona po wyjeździe
Tuska do Brukseli oraz zignorowała Dudę. Dziś lider PO przestrze-
ga: „Każdy z rywali jest poważnym wyzwaniem, kto zlekceważy
konkurentów – przegra. W takich wyścigach nie ma pewniaków.
Coś o tym wiemy”. Natomiast PiS wciąż się nie pozbierał po utra-
cie władzy, nie ma też wielu zasobów, które wykorzystywał w po-
przednich kampaniach – media publiczne, instytucje państwowe,
spółki Skarbu Państwa. Jest też mocno osłabiony po decyzji PKW
o odrzuceniu sprawozdania finansowego partii; prawdopodobny
jest scenariusz, w którym partia utraci subwencje i będzie zdana
na hojność zwolenników oraz zaangażowanie działaczy.
Prawica jest podzielona i coraz mniej stabilna. Wielu polityków
zaczyna się zachowywać tak, jakby Kaczyńskiego już nie było. Przy-
wództwo prezesa słabnie, o czym mówią po cichu nasi rozmówcy
z PiS, a głośno świadczą ostatnie wydarzenia z życia partii. Radni
sejmiku małopolskiego skutecznie zbuntowali się przeciw kandy-
datowi Kaczyńskiego na marszałka. Ostatnio w wyborach okręgo-
wych głosowanie przegrali dwaj nominaci prezesa, w kolejnym
okręgu wybory się nie odbyły (bo kandydatka nie spodobała się
strukturom), w paru innych okręgach wyniki były na styku. Wresz-
cie proces wyboru kandydata na prezydenta nie przebiegł tak gład-
ko, jak to bywało. 10 lat temu Kaczyński mógł po prostu oznajmić,
że kandydatem będzie Nawrocki, teraz oswajanie partii z tym po-
mysłem i ugłaskiwanie różnych frakcji zajęło parę miesięcy.
Nawrockiego osłabiają jego osobiste niedostatki. Wizerunek
da się wprawdzie ulepić, ale trudno będzie przeskoczyć ewident-
ne deficyty; prezes IPN jest po prostu jednym z wielu w Polsce

doktorów historii bez wielkiego dorobku nawet we własnej dział-
ce. Ma minimalne doświadczenie polityczne i zerowy autorytet
w dziedzinie bezpieczeństwa, obronności czy gospodarki. Wystą-
pienie w Krakowie dowiodło, że nie jest urodzonym mówcą, a z wy-
wiadów wynika, że urok osobisty i poczucie humoru to u niego
towar deficytowy. Lubi natomiast patos („jestem zawsze gotowy
żeby służyć Polsce, gdzie Polska i Polacy będą mnie potrzebować”,
„jestem gotów stoczyć bój o Polskę” itp.). Na pierwszej konferen-
cji prasowej po nominacji powiedział w stylu papieskim: „mojej
osobie się uda”.
Nawrocki na razie praktycznie nie istnieje w mediach społecz-
nościowych, które w kampanii odegrają ważną rolę; w sieci można
się oczywiście rozhulać, ale to będzie kosztowne przedsięwzięcie.
Trzaskowski rozwijał swoje kanały dotarcia do wyborców latami.
Sztabowcy PiS mają sporo do nadrobienia i będą mieli co robić.
Nie wiadomo wreszcie, jak w pierwszych tygodniach będą się
wobec Nawrockiego zachowywali ważni politycy PiS. Niedawni
fani Czarnka kolportowali ksywkę „Doktor Dres”, nawiązując
do słynnego rapera, ale i do nielubianej rodzimej subkultury,
mówili też o „kabaretowym kandydacie”.
Podstawowy scenariusz majowych wyborów przedstawia się
zatem tak, że Trzaskowski wygra, zapewne z kilkupunktowym
zapasem. Ale są też dwa scenariusze alternatywne.
Ten pierwszy wiąże się z sytuacją w PiS. W partii popularna jest
teoria, że Nawrockiego wsparli ludzie Morawieckiego, by potem
doszło do wymiany kandydata i startu byłego premiera. Taką ope-
rację – w teorii – można by przeprowadzić dość łatwo. Wystarczy
kilka niesprzyjających sondaży i szeptanka w mediach: „kam-
pania się sypie”, „Nawrocki się spalił”, „atmosfera w sztabie jest
fatalna”; byłoby to trudne do opanowania. Do pomyślenia jest
nawet scenariusz, w którym dochodzi do rozłamu na prawicy,
pojawienia się jakiegoś postpisowskiego kandydata i katastrofy
prawicy, którą byłoby niewejście do II tury. Brzmi kosmicznie,
ale czasem nieprawdopodobne faktem się staje.
Sprawy mogą się jednak potoczyć także w innym kierunku,
bo mimo wszystko szans Nawrockiego nie można pochopnie
przekreślać. Stoją za nim doświadczeni sztabowcy i wciąż po-
tężna machina PiS. Partię popiera ponad 30 proc. Polaków i jest
to kapitał, który w zasadzie gwarantuje wejście do II tury. W niej
zaś wynik będzie zależał nie tylko od jakości kampanii i kandy-
data, lecz także od stanu gospodarki, krajobrazu politycznego
i społecznego w maju przyszłego roku. Konflikty w rządzie (któ-
rym będzie zresztą sprzyjać kampanijna rywalizacja w trójkącie
KO-Lewica-Trzecia Droga, czego już dowodem są „dystansujące”
wypowiedzi Szymona Hołowni), poczucie, że koalicja się zużywa
i nie potrafi rządzić, pogorszenie nastrojów Polaków, potencjalne
błędy Trzaskowskiego – to wszystko grałoby na Nawrockiego. Po-
dobnie jak relatywny sukces jakiegoś pozapartyjnego kandydata,
który w I turze przyciągnąłby niedawnych wyborców obozu rzą-
dzącego; część z nich mogłaby w drugiej rundzie zostać w domu
bądź zagłosować na „niezależnego” reprezentanta PiS. Otoczenie
Kaczyńskiego wiąże też spore nadzieje z Donaldem Trumpem,
który mógłby wyraźnie wesprzeć Nawrockiego – osobiste spotka-
nie i mocny przekaz o sojuszu polsko-amerykańskim byłyby jakąś
receptą na braki kandydata w polityce zagranicznej i obronnej.
Pomimo wszystkich ograniczeń i słabości Nawrocki mógłby
w takiej sytuacji zostać prezydentem, co z kolei przyspieszyłoby
zapewne erozję koalicji i było preludium do wielkiego powrotu
Kaczyńskiego. Na razie się na to nie zanosi, ale czasem niepraw-
dopodobne faktem się staje.
WOJCIECH SZACKI
Więcej o Karolu Nawrockim na polityka.pl
Pisaliśmy o nim także w POLITYCE 37 z 3 września 2024 r.


[ T E M A T T Y G O D N I A ]

16 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Listopadowe święto handlu trafiło u nas na podatny grunt – promocje uwielbiamy
i uważamy się za mistrzów w ich wyszukiwaniu. Ale tym razem handlowcy czekają
na Black Friday z obawami. Bo ostatnio Polacy niechętnie wydają pieniądze.

Zrobieni na czarno
CEZARY KOWANDA

N

ajpierw był Black Friday, któ-
ry pojawił się w Polsce, na po-
czątku nieśmiało, kilkanaście
lat temu. Przeszczep amery-
kańskiego święta wyprzedaży
(zaraz po Dniu Dziękczynienia) przyjął się
na tyle dobrze, że zaczął mu towarzyszyć
Cyber Monday. W piątek promocje były
w sklepach stacjonarnych, a w następu-
jący po nim poniedziałek w sieci – zakupy
internetowe traktowano jeszcze wtedy
jako ciekawostkę. Black Friday okazał się
zachłanny i zaczął przeradzać się w Black

Week, czyli czarny tydzień. Teraz nawet
to hasło już sklepom nie wystarcza. Tuż
po 1 listopada startują zatem Black Weeks.
Cały miesiąc ma upływać pod znakiem
czarnych tygodni, które na początku grud-
nia płynnie przechodzą w świąteczny szał.
Chociaż nie brakuje narzekań, że pol-
ski Black Friday z przyległościami
to tylko ubogi krewny amerykań-
skiego oryginału (bo u nas obniżki
są zdecydowanie mniejsze niż za oce-
anem), to i tak mało kto wyobraża sobie

bez niego listopad. Z najnowszego bada-
nia SW Research dla sieci Media Markt
wynika, że 74 proc. Polaków planuje
korzystać z promocji z okazji Czarnego
Piątku. A wśród klientów do 25 lat ten
odsetek rośnie aż do 94 proc. Z sonda-
żu przeprowadzonego przez firmę Pay-
Po wynika, że najpopularniejsze będą
na wyprzedażach zakupy odzieży i obu-
wia (zamierza ich szukać 76 proc. bada-
nych), sprzętu elektronicznego (54 proc.
wskazań) oraz kosmetyków i artykułów
do domu (46–47 proc. zainteresowanych).

[ T E M A T T Y G O D N I A ]

© BEATA ZAWRZEL/REPORTER


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 17

A ile wydamy na te wszystkie mniej lub
bardziej atrakcyjne promocje? Jedna
trzecia ankietowanych planuje przezna-
czyć na zakupowe szaleństwa między
250–500 zł, 15 proc. wyda do 250 zł, tyle
samo między 500 a 750 zł. Za to 8 proc.
idzie na całość i zaplanowało budżet prze-
kraczający 1 tys. zł.
Mogłoby się wydawać, że eksploato-
wanie aż do przesady haseł Black Friday
i Black Week czy Weeks będzie miało
skutek odwrotny od zamierzonego. Kon-
sumenci przesyceni takimi sloganami
zaczną je po prostu ignorować. Jednak
sprzedawcy zapewniają, że nic takiego
się nie dzieje. Platforma Allegro, lider
polskiego handlu internetowego, poda-
je z dumą liczbę osób, które skorzystały
z takich wyprzedaży w ubiegłym roku:
aż 6,5 mln. Black Friday mógł w Polsce
paść na podatny grunt, bo jako naród
uwielbiamy promocje. Nie tylko z okazji
świąt handlu, ale i na co dzień. – Z na-
szych analiz wynika, że w tym roku po-
nad 32 proc. wartości zakupów żywności

i innych produktów codziennego użyt-
ku Polacy dokonali podczas promocji.
To o 4 pkt proc. więcej niż w ubiegłym
roku i 8 pkt proc. więcej w porównaniu
z 2022 r. Jesteśmy w większości tzw. spryt-
nymi konsumentami (smart shoppers),
którzy uwielbiają robić listy zakupów,
porównywać ceny między sklepami i wy-
szukiwać okazje. I jesteśmy w tym na-
prawdę dobrzy – podkreśla Szymon Mor-
dasiewicz, dyrektor zarządzający Panelu
Gospodarstw Domowych GfK.
Tegoroczny Black Friday przebie-
ga jednak w atmosferze dalekiej
od euforii. Sprzedawcy są zaniepoko-
jeni postawą polskich konsumentów.
Przez pierwsze osiem miesięcy sprzedaż
detaliczna rosła, chociaż w tempie niezbyt
szybkim. Prawdziwa katastrofa wydarzyła
się we wrześniu. Wówczas według danych
Głównego Urzędu Statystycznego sprze-
daż spadła – i to aż o 3 proc. w cenach
stałych, czyli bez uwzględniania inflacji.
Tak fatalnego wyniku nie spodziewali się
analitycy. Niektórzy winą obarczają wrze-
śniową powódź, ale przecież nie powin-
na dokonać takiego spustoszenia. Zalany
został niewielki obszar Polski, a dodatko-
wo dużo osób ruszyło na zakupy poma-
gać powodzianom.
Niepokojących sygnałów jest zresztą
więcej. Fatalne wyniki latem zanotował
lider polskiego rynku handlowego, czyli
sieć Biedronka. Jej sprzedaż w kategorii
like-for-like (ułatwiającej porównania,
bo niebiorącej pod uwagę nowych skle-
pów) spadła w trzecim kwartale o prawie
2 proc. I to mimo że ceny żywności w cią-
gu ostatniego roku wzrosły o ok. 5 proc.
Jednak chyba najbardziej niepokoją
dane firmy Proxi.cloud. Mierzy ona licz-
bę osób wchodzących do galerii handlo-
wych w całej Polsce. – W trzecim kwartale
ruch w takich centrach był o 12 proc. niż-
szy w porównaniu z trzecim kwartałem
2023 r. Największe spadki zanotowaliśmy
w województwach podkarpackim, war-
mińsko-mazurskim i podlaskim. Nasze
wyniki potwierdzają rozmowy prowa-
dzone z właścicielami sklepów w galeriach
handlowych – mówi Łukasz Pytlewski,
szef działu danych i analiz w firmie Proxi.
cloud.
Na razie nie wiadomo, ile w tym obaw
konsumentów o przyszłość, a ile rozwo-
ju handlu internetowego zabierającego
klientów sklepom stacjonarnym. Nie ma
jeszcze danych GUS za październik, ale
jedno jest pewne: Polacy ostrożnie wyda-
ją pieniądze. I to mimo że mają ich coraz
więcej, bo nasza siła nabywcza rośnie.
Płace zwiększają się w tempie ok. 10 proc.

rocznie, a inflacja wynosi 5 proc. Jednak
wiele osób boi się, że już wkrótce będzie
inaczej – wzrost cen przyspieszy, a wzrost
płac spowolni. Nastrojów nie poprawia
wojna za wschodnią granicą i niepewność
po wyborze Donalda Trumpa na prezy-
denta Stanów Zjednoczonych.
Trudno się zatem dziwić, że Polacy
starają się być oszczędni na zapas i kon-
serwatywnie planować swoje wydatki.
Co to oznacza dla sprzedawców? – Klienci
czekają na bardziej atrakcyjne promocje,
więc sądzę, że tegoroczny Black Friday wy-
jątkowo zmobilizuje handlowców. Będą
się starali nadrobić wrześniowe straty
i przekonać konsumentów, aby odważyli
się na śmielsze zakupy – przewiduje Szy-
mon Mordasiewicz. W ubiegłym roku ruch
w centrach handlowych w Black Friday
był według danych Proxi.cloud o 11 proc.
wyższy niż w poprzedzający go piątek.
Jak będzie tym razem? Handlowcy mają
nadzieję, że lepiej, bo tylko prawdziwy
szturm na sklepy pozwoli im poprawić
marne jesienne wyniki.
Jednak w ubiegłym roku konsumenci
zyskali potężną broń dzięki Unii Euro-
pejskiej. Dyrektywa Omnibus nakazuje
sprzedawcom organizującym promocje
(i stacjonarnie, i w sieci), by podawali
nie tylko cenę bieżącą, ale też najniższą
z ostatnich 30 dni. W ten sposób udało się
ograniczyć nagminne wcześniej zjawisko
podnoszenia cen krótko przed Black Fri-
day, aby zaraz potem triumfalnie je obni-
żyć. Często do poziomu takiego, na jakim
były wcześniej albo nawet wyższego. Te-
raz taka sztuczka jest dalej możliwa, ale
sprzedawca musi się do niej przyznać.
Z badań wynika, że wielu konsumentów
zwraca uwagę na najniższą cenę z ostat-
nich 30 dni – nawet gdy jest napisana nie-
wielką czcionką. Być może dyrektywa po-
winna zresztą pójść krok dalej i wydłużyć
ten okres np. do 90 dni. To jeszcze lepiej
chroniłoby konsumentów przed nieuczci-
wymi promocjami.
Niestety, gdy jedne problemy udaje się
rozwiązać, pojawiają się inne. Coraz więk-
szym są fałszywe sklepy internetowe, dla
których Black Friday to prawdziwe żniwa.
Wiele z nich powstaje w Chinach i stam-
tąd rusza na podbój zachodniego świata,
w tym i Polski. Takie sklepy to w rzeczy-
wistości metoda wyłudzania danych na-
szych kart płatniczych, które służą potem
oszustom do łatwego zarobku. Jak rozpo-
znać sklep, który w rzeczywistości niczego
nie sprzedaje? Komisja Nadzoru Finanso-
wego radzi, by jako podstawowy sygnał
ostrzegawczy traktować zadziwiająco
niskie ceny. Chodzi o oferty wyjątkowo


[ T E M A T T Y G O D N I A ]

18 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

atrakcyjne, zwłaszcza w porównaniu
z innymi sklepami internetowymi.
Ważna cecha oszukańczych sklepów
to dopuszczenie płatności wyłącznie
kartą czy przelewem na wskazany rachu-
nek. Chodzi oczywiście o uzyskanie do-
stępu do danych klienta. W takim sklepie
na pewno nie zostanie zaoferowana opcja
płatności za pobraniem, czyli w chwili
otrzymania towaru. Warto także zweryfi-
kować adres strony internetowej sklepu.
Jeśli zawiera literówki czy dziwne słowa,
powinien być to istotny sygnał ostrze-
gawczy. Warto również sprawdzić opinię
na temat takiego sklepu. Być może ktoś
już padł jego ofiarą i teraz ostrzega innych.
Na pewno nie należy się kierować opinia-
mi zawartymi na stronie samego sklepu,
które bez wątpienia będą pełne pochwał
i maksymalnej liczby gwiazdek.
Rosnąca świadomość tego zagroże-
nia może wzmocnić pozycję znanych
graczy, którzy gwarantują klientom bez-
pieczeństwo transakcji. Kłopot jednak
w tym, że i promocje w dużych sieciach
mogą być problematyczne. Wie coś o tym
Biedronka, która toczy od dawna boje
z Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsu-
mentów, któremu nie podobają się m.in.
warunki różnych akcji organizowanych
przez wielką sieć dyskontów. Zaczęło się
od tzw. Magii Rabatów w grudniu 2022 r.
Wówczas Biedronka zachęcała do zaku-
pu książek i zabawek, a połowę wydanej
kwoty można było odzyskać w postaci
voucherów. Te z kolei należało wykorzy-
stać przy kolejnych zakupach. Okazało
się jednak, że vouchery były ważne tylko
na niektóre produkty, a zdezorientowani
klienci nie rozumieli skomplikowanych
zasad tej „magicznej” promocji. W ramach
rekompensaty UOKiK nakazał Biedron-
ce zaoferować dodatkowy voucher (wart
150 zł) wszystkim biorącym udział w tej
promocji, którzy nie zdołali wykorzystać
pierwszego bonu.
Niedawno UOKiK znowu skrytykował
Biedronkę. Tym razem chodzi o jej ak-
cje promocyjne ze stycznia i lutego tego
roku: Specjalną Środę i Walentynkową
Środę. Wówczas sieć zachęcała do zaku-
pu niektórych produktów, obiecując zwrot
100 proc. wydanych na nie pieniędzy w ra-
mach – jakżeby inaczej – vouchera. Jed-
nak zdaniem Urzędu reguły były znowu
niejasne i wprowadzały w błąd. Np. zakup
trzech czekolad dawał voucher, ale tylko
na zakup… kosmetyków. I to jeszcze przy
spełnieniu różnych dodatkowych wa-
runków. A voucher uzyskany za parówki
można było wykorzystać jedynie na… wa-
rzywa i owoce. Tym razem UOKiK grzmi,
że Biedronka naruszyła zbiorowe interesy

konsumentów i grozi jej karą wynoszącą
nawet 10 proc. obrotów sieci. Czy to skłoni
portugalskiego potentata, by jego następ-
ne promocje były nieco mniej skompliko-
wane? Trudno powiedzieć.
Ani Biedronka, ani inne sklepy z ku-
szenia okazjami nie zrezygnują. Han-
dlowcy przyzwyczaili Polaków do pro-
mocji i teraz już nie mają wyboru.
Muszą nie tylko organizować ich coraz
więcej, ale też reklamować je coraz bar-
dziej agresywnie. Bez nich klient nawet
nie zwróci uwagi na standardową ofertę.
W listopadzie sklepy chętnie posługują
się hasłami nawiązującymi do Czarnego
Piątku, ale przecież promocje organizo-
wane są przez cały rok. W pozostałych
miesiącach trzeba po prostu wymyślać
inne komunikaty marketingowe – w grud-
niu to zbliżające się Boże Narodzenie,
w styczniu noworoczne wyprzedaże

(tzw. czyszczenie magazynów), w lutym
walentynki, w marcu lub kwietniu Wielka-
noc, a latem można nawiązać do upałów
i wakacji. Na przykład w sieciach ze sprzę-
tem elektronicznym trwa nieustanna pro-
mocja na wybrane artykuły, reklamowana
po prostu różnymi hasłami.
Zagrożenia dla tego modelu konsump-
cji są dwa: pierwsze to finansowe obawy
społeczeństwa, a drugie to powoli rosnąca
świadomość przynajmniej wśród części
klientów. – Mamy coraz więcej informacji
o zmianach klimatycznych, o zgubnych
dla środowiska skutkach naszego stylu
życia. Jednak trudno nam zmienić nawy-
ki i rezygnować z wielu rzeczy. Pojawił się
zatem marketingowy pomysł, jak uspokoić
nasze sumienia. Wiele firm i influencerów
podkreśla, że możemy dalej konsumować,
ale mamy wybierać produkty, które podob-
no są przyjazne dla środowiska, ekologicz-
ne, z ograniczonym śladem węglowym czy
wręcz przybliżające nas do neutralności

klimatycznej. Komisja Europejska oce-
nia, że ponad połowa takich komunika-
tów wprowadza w błąd, ale w ten sposób
jest bardzo łatwo manipulować klienta-
mi. Trudno nam przecież zweryfikować
takie obietnice – mówi Joanna Szabuńko,
współzałożycielka i wiceprezeska Funda-
cji Kupuj Odpowiedzialnie.
Podkreśla ona, że agresywny zielony
marketing sprawia wrażenie, jakoby ku-
powanie odpowiednich produktów mia-
ło wręcz uratować planetę. Handlowcy
przemilczają oczywiście niewygodne dla
siebie kwestie, jak gigantyczna ilość od-
padów powstająca przy okazji zakupów
(tylko część z nich uda się poddać recy-
klingowi) czy negatywne dla środowiska
skutki handlu internetowego, opartego
na odsyłaniu przez klientów znacznej
części produktów. Sprzyja temu polity-
ka wielu sieci, która umożliwia wygodne
i darmowe albo bardzo tanie zwroty. Nic
dziwnego, że popularne stało się kupowa-
nie zwłaszcza ubrań w różnych rozmia-
rach, z założeniem, że część z nich zosta-
nie odesłana.
Próba upowszechniania bardziej
odpowiedzialnej konsumpcji stoi
w sprzeczności z całym naszym mo-
delem gospodarczym. Opiera się on
przecież na założeniu, że konsument
wydaje zarobione przez siebie pieniądze,
dzięki temu mamy wzrost gospodarczy,
a firmy tworzą miejsca pracy – właśnie
dla tego konsumenta, aby dalej zarabiał
i wydawał. – Black Friday jest tylko kulmi-
nacyjnym momentem cyklu trwającego
przecież cały rok. Towarzyszy mu ogrom-
na ilość manipulacji przekonującej nas,
że potrzebujemy coraz więcej wszystkiego.
Dominuje następująca narracja: każda
okazja jest dobra do zakupów, a kupienie
sobie czegoś ładnego ma nie tylko zaspo-
koić nasze potrzeby – często zresztą sztucz-
nie wykreowane – ale też poprawić nasze
samopoczucie. Szukanie nowych okazji
stało się zatem impulsem, nad którym się
w ogóle nie zastanawiamy. Tymczasem
kompulsywna konsumpcja jest może do-
bra dla PKB, ale nie dla naszego środowi-
ska. Na planecie, na której nie da się żyć,
nie będziemy dalej kupować – podkreśla
Joanna Szabuńko. Konsument staje zatem
przed trudnym wyborem: albo swoim dal-
szym nieodpowiedzialnym zachowaniem
będzie rujnował świat, albo kupując tylko
to, co naprawdę potrzebne, doprowadzi
do krachu obecnego modelu gospodarcze-
go. Nic dziwnego, że mając taki ból głowy,
trzeba poszukać jakiejś dobrej promocji.
I od razu nastrój będzie lepszy – na chwilę.
CEZARY KOWANDA

Handlowcy muszą
nie tylko organizować
coraz więcej promocji,
ale też coraz bardziej
agresywnie je
reklamować. Bez nich
klient nie zwróci uwagi
na standardową ofertę.


[ P O L I T Y K A ]

20

Kampanie prezydenckie to w polskich realiach najczęściej szalone spektakle,
a na koniec faworyt nie zawsze wygrywa. Lepiej więc dzisiaj wstrzymać się 
z arbitralnymi sądami. Do maja 2025 r. jeszcze wszystko może się zmienić.

Przestrogi przed startem

N RAFAŁ KALUKIN

ie ma raczej po stronie demokratycznej wąt-
pliwości, że kampania prezydencka będzie
wyzwaniem skrajnie trudnym. Może nawet
bardziej niż ubiegłoroczne wybo-
ry do parlamentu, gdyż rzą-
dzącej większości przyj-
dzie się zmierzyć nie
tylko z w ysokimi
zdolnościami mobilizacyjnymi PiS,
ale też rosnącym rozczarowaniem
własnego elektoratu. Zarazem
panuje przekonanie, że sytuacja
jest pod kontrolą, bo sondaże
jednak stale przewidują zwycię-
stwo kandydata KO. Potoczna
wyobraźnia została więc w ja-
kimś sensie zaimpregnowana
na inne rozstrzygnięcia, a do-
datkowo wzmacniają ten efekt
koalicyjni politycy, którzy mają

zwyczaj odsuwania pełnej sprawczości obecnych rządów
na czasy „po Dudzie”, tak jakby było przesądzone, że nowym
prezydentem zostanie ktoś z ich obozu.
Problem w tym, że sondaże nie mają war-
tości prognostycznej, do tego dochodzi
kluczowy w wyborach prezydenckich
czynnik personalny, który angażuje
emocje niepolityczne. To już nie
tylko starcie wizji ustrojowych
i programów politycznych,
ale też ludzkich sylwetek,
co wprowadza do rywalizacji
element irracjonalny. Naj-
lepszy przykład to start Paw-
ła Kukiza w 2015 r., którego
poparło 3 mln wyborców,
w większości pewnie obo-
jętnych na propagandę
jednomandatowych okrę-
gów wyborczych.

ilustracja paweł smardzewski


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 21

Ale też nieprzypadkowo to batalie o wielki pałac najgłębiej
zapadają w pamięć. Więcej się w nich dzieje, ich dramaturgia
potrafi oszołomić. Na sześć prezydenckich elekcji raptem dwie
okazały się statyczne i nie przyniosły większych zaskoczeń. Po-
zostałe przypominały przejażdżkę kolejką górską.
Przed startem kampanii lepiej więc nie zakładać, że wszyst-
ko pójdzie zgodnie z planem. Żeby tak się stało, potrzebny jest
splot sprzyjających okoliczności. Jak w wyborach z jesieni 2000 r.,
które jako jedyne zostały rozstrzygnięte w pierwszej turze. Zwy-
cięstwo urzędującego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego
ani przez chwilę nie było wtedy zagrożone. Od początku roku
cieszył się poparciem ponad 60 proc. wyborców i dopiero na fi-
niszu stracił kilka punktów, chociaż dowiózł bezpieczne 54 proc.
Tak absolutna dominacja to jednak ewenement. Fenomenem
był już sam Kwaśniewski, który skonstruował model prezydentu-
ry niemal idealnej co do treści, stylu i wizerunku. W rankingach
popularności przebijał niebotyczny poziom 80 proc., uchodząc
za polityka absolutnie odpornego na zadrapania. A zarazem
jego reelekcja przypadła na końcówkę rządów AWS, które tonęły
w chaosie źle przygotowanych reform, politycznych kłótni oraz
pierwszych symptomów recesji. Do wyborów parlamentarnych
pozostawał jeszcze rok, ale nikt nie miał już wątpliwości, że wła-
dzę przejmie SLD. Popularność prezydenta była więc wzmocnio-
na korzystnym dla jego obozu trendem.
A do tego uparł się kandydować lider AWS Marian Krzaklew-
ski, chociaż był antytezą Kwaśniewskiego: przywódcą marnym,
fatalnie się komunikującym, trudnym do polubienia. I chociaż
ambicje miał ogromne, ani przez moment nawet nie otarł się
o drugą turę. Na to mógł liczyć jedynie Andrzej Olechowski,
kandydat podający się za „obywatelskiego”, chociaż korzysta-
jący z tego, że liberalna Unia Wolności nie wystawiła kandydata.
Prowadził kampanię pozbawioną fajerwerków, chociaż solidną.
Do dogrywki nie zdołał doprowadzić, ale jego 17 proc. okazało
się wkrótce kapitałem założycielskim Platformy (nieprzypadko-
wo) Obywatelskiej.
Podobnie kampania z 2010 r. przypadła na końcówkę poli-
tycznego cyklu. Wtedy jednak rządząca od trzech lat PO mocno
siedziała w siodle i to jej kandydat był naturalnym faworytem,
czego nie zmieniła nawet sensacyjna rezygnacja premiera Tuska
z prezydenckich ambicji. Chociaż nominowany po prawyborach
Bronisław Komorowski jako marszałek Sejmu cieszył się nawet
wyższym zaufaniem, już o całą  długość dystansując prezydenta
Lecha Kaczyńskiego.
Ten z kolei widoki na reelekcję miał marne i nieprzypadkowo
zamierzał pierwszy ruszyć z kampanią. Plany przerwała kata-
strofa smoleńska. Wybory zostały przyspieszone, a rywalizacja
potoczyła się ekspresowo, w tonacji żałobnej, w dodatku z prze-
rwą na powódź. Nie było więc miejsca na rozwijanie skrzydeł
i chociaż kandydującemu zamiast brata Jarosławowi sprzyjało
społeczne współczucie, a Komorowski popełnił parę głośnych
gaf, to kandydat PO utrzymywał przewagę, wygrywając drugą
turę z przewagą ponad miliona głosów.

Bliższe polskiej normy są jednak kampanie burzliwe,
z wysoką amplitudą zmian poparcia. Poczynając od pierw-
szej i kończąc na ostatniej, każda miała swojego bohatera, który
zaskakiwał spektakularnymi szarżami, a nie brakowało też an-
tybohaterów. Na przebieg pierwszej w wolnej Polsce kampanii
z 1990 r. wpłynęły dwie kwestie. Pierwsza to konflikt w solidarno-
ściowej elicie, który przeszedł do historii jako „wojna na górze”.
Zarazem zdążył już odpłynąć entuzjazm z powodu odzyskania
demokracji, coraz mocniej ujawniał się za to ból transformacji.

Nawet jeśli Polacy byli świadomi konieczności wyrzeczeń
(ok. 40 proc. uważało reformę Balcerowicza za sukces), otwierało
to pole do kontestacji rodzącego się nowego ładu.
Jeszcze pod koniec 1989 r. gabinet Mazowieckiego cieszył się
poparciem 95 proc. Polaków. Dziewięć miesięcy później poziom
akceptacji spadł do wciąż bezpiecznych 60 proc. Jak później
stwierdzi socjolożka Mirosława Grabowska, była to aprobata „po-
wierzchowna i pozorna, która nie przeszła przez ogień krytyki”.
Lepiej odczytujący nastrój Wałęsa już to dostrzegał, ale otoczenie
premiera trwało w błogostanie.
Jak tylko ruszyła kampania, słupki Mazowieckiego spadły
do 30 proc. i na czoło wyszedł Wałęsa. Odtąd premier wyłącznie
już tracił i do wyborów zdołał utrzymać poparcie tylko warstw
inteligenckich. Ale jego 18 proc. nie wystarczyło nawet do tego,
żeby znaleźć się w drugiej turze. O 5 pkt proc. i 800 tys. głosów
lepszy okazał się Stanisław Tymiński, o którym jeszcze dwa mie-
siące wcześniej nikt nie słyszał. Po rejestracji kandydatów popie-
rany był przez 1 proc. badanych. Zmiana nastąpiła na przełomie
października i listopada, kiedy TVP zaczęła emitować audycje
wyborcze sztabów. Notowania tajemniczego przybysza z Peru za-
częły rosnąć w tempie szalonym, po kilka punktów procentowych
tygodniowo. Na koniec miesiąca wspiął się na 23 proc. i wszedł
do drugiej tury. To był prototyp „tego trzeciego” w wyborach.
Obiecywał lepsze życie, ale nie wychodził poza frazesy
o „wzmacnianiu ducha narodu”. O jego kompetencjach miał
świadczyć osobisty majątek, którego dorobił się za oceanem.
Stroił się w szaty prześladowanego przez „solidarnościową klikę”,
którą obiecywał rozliczyć. Przy wszystkich oczywistych różnicach
trochę przypominał dzisiejszego Trumpa, co skłania do scep-
tycznego potraktowania ówczesnych diagnoz, które karierę Ty-
mińskiego tłumaczyły niedojrzałością raczkującej demokracji.
Ale polec można nawet przy sprzyjających wiatrach.
W 1995 r. Wałęsa walczący z Kwaśniewskim o reelekcję już nie
był aż tak zdecydowanym faworytem jak za poprzednim razem,
kiedy wręcz znokautował Tymińskiego. Teraz po pierwszej run-
dzie tracił do lidera SLD 2 pkt proc. (ok. 350 tys. głosów), cho-
ciaż w dogrywce zapowiadało się na mijankę. Wałęsa mógł liczyć
na niemal 4 mln dodatkowych głosów, tyle bowiem wynosiły po-
łączone elektoraty kandydatów solidarnościowych bądź prawi-
cowych, którzy już odpadli: Jacka Kuronia, Jana Olszewskiego,
Hanny Gronkiewicz-Waltz, Janusza Korwin-Mikkego. Potencjal-
ne aktywa Kwaśniewskiego były dużo wątlejsze, to raptem 1,5 mln
wyborców Waldemara Pawlaka z PSL i Tadeusza Zielińskiego z UP.
Dodatkowo niosła Wałęsę dynamika kampanii. Po chaotycznej
pierwszej kadencji wydawało się, że na dobre oblał test władzy,
bo pół roku przed wyborami popierało go 7–8 proc. Tyle że anty-
wałęsowska prawica nie potrafiła dojść do porozumienia w spra-
wie wspólnego kandydata. I kiedy prezydent ruszył z kampanią,
wydawało się, że nic go nie zatrzyma. We wrześniu miał już kilka-
naście procent, w październiku przebił 20 proc., żeby ostatecznie
zgarnąć w pierwszej turze na początku listopada 33 proc.
Notowania Kwaśniewskiego były stabilniejsze, chociaż na fini-
szu też skoczyły. Mijał właśnie półmetek rządów koalicji SLD-PSL.
Liderowi lewicy sprzyjał ogólny nastrój społeczny, bo gospodar-
ka już odbiła po transformacyjnej zapaści, bezrobocie spadało.
Wydawało się jednak, że na decyzje wyborców mocniej będzie
wpływać podział historyczny wedle stosunku do PRL. A tutaj
strona solidarnościowa dominowała, co Kwaśniewski starał się
nadrabiać świeżością oraz profesjonalną kampanią zorientowaną
na przyszłość. Przed drugą turą obaj szli łeb w łeb, chociaż nawet
zwolennicy Kwaśniewskiego często nie dowierzali, że postkomu-
nista jest w stanie wygrać z solidarnościową legendą.


22 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ P O L I T Y K A ]

Tyle że legenda sama sobie założyła pętlę na szyję. Przybyła
na telewizyjną debatę słabo przygotowana i zbyt pewna siebie.
Dała się sprowokować konkurentowi, odmawiając podania mu
ręki i oferując nogę. Potem już nie było czego zbierać, Wałęsa
został odczarowany i przegrał z Kwaśniewskim o 700 tys. głosów.
Jeszcze boleśniej odczuł swoją klęskę dekadę później
Donald Tusk. Jego kampania miała podobną trajektorię. Kiedy
wiosną 2005 r. ogłaszał start, z trudem dobijał do 10 proc. w son-
dażach. Chociaż sama Platforma cieszyła się nawet trzykrotnie
wyższym poparciem. Ówczesny Tusk nie miał jednak dzisiejszej
renomy. Wciąż kojarzył się z chłopackim luzem gdańskich libera-
łów. To jego partyjny konkurent Jan Rokita cieszył się społecznym
prestiżem. Tyle że Rokicie pisano premierostwo, podczas gdy fa-
worytem do sukcesji po Kwaśniewskim stawał się Lech Kaczyński.
Kandydat „bratniego” wtedy jeszcze PiS popełnił jednak błąd,
bo latem zrobił sobie wolne. Za to Tusk zaczął uprawiać ożywioną
kampanijną dyplomację; pojechał na Białoruś, potem spotkał się
z kanclerz Merkel. I nagle został uznany za poważnego kandy-
data, jego notowania wystrzeliły w górę. W sierpniu zbierał już
ponad 20 proc., a we wrześniu – po wycofaniu się Włodzimierza
Cimoszewicza – dobijał do 45 proc. Spekulowano, że być może
wybory skończą się na pierwszej turze. Skądinąd jedyne takie,
w których główni rywale mieli nieobciążone hipoteki. Żaden nie
wywodził się z obozu aktualnie rządzącego, obaj mogli się licy-
tować w atakowaniu idącego już na dno SLD. Rozgrywka Tuska
z Kaczyńskim zapowiadała nowe polityczne otwarcie, chociaż
sprzyjał im nie tylko wiatr historii, ale też brutalna intryga, za po-
mocą której wyeliminowany został z gry prowadzący przez jakiś
czas w sondażach Cimoszewicz.
I chociaż to Platforma utopiła groźnego rywala, ostatecznie
lepiej wyszedł na tym PiS. Na placu boju zostali kandydaci obu
sił, które w kampanii parlamentarnej zapowiadały koalicyjne
rządy. Tusk dał się jednak zwieść ułudzie „przyjacielskiej rywa-
lizacji” i został celnie ugodzony proklamacją nowego podziału
na dwie Polski: „solidarną” i „liberalną”. Reguła divide et impera
świetnie się sprawdziła, torując Kaczyńskiemu drogę do pałacu.
W pierwszej turze Tusk wciąż jeszcze prowadził o pół miliona gło-
sów, ale na finiszu to kandydat PiS już tylko zyskiwał, otwierając
się na wyborców Leppera, elektorat radiomaryjny, nostalgików
Gierka. Wygrał o ponad 9 pkt proc., 1,2 mln głosów. Ta mijanka
była wielką niespodzianką i do dzisiaj pozostaje przestrogą dla
politycznych sztabów kandydatów.
A już największy szok wywołał dekadę później widok
„rozjechanej na pasach zakonnicy w ciąży”. Na przełomie
2014/15 r. wydawało się, że kończący pierwszą kadencję Broni-
sław Komorowski nie ma prawa przegrać reelekcji. Jego karty
wydawały się równie mocne jak Kwaśniewskiego w 2000 r. Trzy
czwarte Polaków pozytywnie oceniało jego prezydenturę. O popu-
larność rywala z PiS Andrzeja Dudy ośrodki nie pytały, bo mało kto
o nim słyszał. Ale wysokie słupki niewiele są warte, jeżeli wyrastają
z grząskiego podłoża. A Komorowski nie miał takiego uroku oso-
bistego jak Kwaśniewski. Nie stała też za nim sprawna machina
partyjna, a już zwłaszcza nie sprzyjał mu ogólny nastrój. Był ostat-
nim szańcem gnuśniejących rządów PO, które po aferze taśmowej
i wyjeździe Tuska do Brukseli ledwo trzymały się w pionie.
Jeszcze w lutym 2015 r. Komorowskiego popierało ok. 65 proc.
wyborców. Duda dopiero się wkręcał na 15 proc., a Paweł Kukiz na-
wet nie zdążył się zaanonsować. Do połowy marca prezydent zdążył
już stracić ok. 10 pkt proc., chociaż to wciąż dawało mu zwycię-
stwo w pierwszej turze. Złotousty pisowiec poprawił się o ok. 5 pkt,
a Kukiz właśnie uciułał skromny kapitalik w wysokości 1–2 proc.

Przez kolejny miesiąc fatalnej kampanii Komorowski roztrwonił
następne 10 pkt i wyglądało na to, że jednak pomęczy się w drugiej
turze. Tyle że rywale nadal pozostawali w tyle: Duda z ok. 25 proc.,
a Kukiz dopiero zaczynał wyrastać ponad kampanijny plankton.
Ale kampania już miała swoją dynamikę. To pretendenci napie-
rali, a stary czempion cofał się, popełniając błędy. Do głosowania
na początku maja Komorowski stracił kolejne 10 pkt proc., o tyle
urósł z kolei Duda. I tak doszło do szokującej mijanki, chociaż
na razie minimalnej (o 1 pkt proc., czyli 150 tys. głosów). W obozie
liberalnym jeszcze karmiono się złudzeniami przez kolejne dwa
tygodnie, ale wynik trzeciego na mecie Kukiza – blisko 21 proc.
– przesądzał już sprawę. Kontestacja wygrała z kontynuacją,
a tempo utraty poparcia dla Komorowskiego to chyba jeden
z rekordów w światowej polityce.
Kiepsko wygląda bilans PO w wyborach prezydenckich.
Na cztery podejścia raptem jedna udana próba, i to w specy-
ficznej kampanii 2010 r., która nie wymagała wielkiego kunsztu.
Licząc wszystkie tury od 2005 r., kandydaci PiS łącznie zdobyli
o 2,5 mln głosów więcej niż nominaci PO.
Można oczywiście uwzględnić w bilansie „zwycięstwo mo-
ralne” Rafała Trzaskowskiego sprzed pięciu lat. Nie byłoby ono
jednak możliwe, gdyby wcześniej nie popełniono serii błędów.
Kandydatura Małgorzaty Kidawy-Błońskiej pozostawiała sporo
do życzenia, chociaż nie było też specjalnego wyboru. Jej sztab
nie miał strategii, a po przejściu kampanii w tryb zdalny zabra-
kło też refleksu oraz pomysłu na agitację w sieci. Paradoksalnie
bez doświadczenia skrajnej słabości nie byłoby potem nimbu
Trzaskowskiego.
Ostatecznie zabrakło mu do zwycięstwa ok. 400 tys. głosów,
czyli akurat tyle, żeby pokrzepić się niewielką przegraną. A czy
Duda był do pokonania? Na ostatniej prostej trochę zabrakło
Trzaskowskiemu zdecydowania, chociaż mobilizacja i tak była
rekordowa. Teraz widać, że tamta kampania przypadła na szcze-
gólny moment: rządy PiS właśnie zaczęły opuszczać szczyt swojej
potęgi, a pandemia ujawniła ukryte dysfunkcje, pęknięcia w mo-
nolicie władzy, kiepską odporność na kryzys. To demokratycz-
na opozycja – w znacznej mierze dzięki energii Trzaskowskiego
– po raz pierwszy poczuła siłę.
Mierząc się z drugim podejściem, Trzaskowski jest w zupełnie
innym miejscu niż pięć lat temu. Tym razem uchodzi za faworyta,
co zwiększa psychiczną presję. Raczej też nie ucieknie przed spo-
łecznym rozczarowaniem obecnymi rządami, frustracją wywoła-
ną kosztami życia. No i nie będzie już wypoczętym zmiennikiem,
który wbiega na dogrywkę, tylko kandydatem nieco już przecho-
dzonym, a mającym jeszcze przed sobą długie miesiące kampanii.
To wskazany przez PiS Karol Nawrocki jest postacią dość świe-
żą, mało dotąd znaną i budzącą z tego powodu zainteresowanie.
Pytanie, czy na tyle plastyczną, żeby ulepić z tego udaną kreację.
W niedzielnym wystąpieniu wypadł raczej blado, chociaż war-
to pamiętać, że dekadę temu talenty Dudy też nie ujawniły się
w chwili zaprezentowania kandydatury.
W dziejach prezydenckich kampanii najlepiej zapisały się de-
biuty. Z powtórkami było już dużo gorzej. Każdy kolejny start
Wałęsy był gorszy od poprzedniego, ten ostatni z 2000 r. okazał
się wręcz kompromitacją. Powroty po latach Tymińskiego i Ole-
chowskiego też już okazały się jedynie ciekawostką. Poza reelek-
cjami Kwaśniewskiego i Dudy właściwie nie ma dobrego przy-
kładu. Pole startowe Trzaskowskiego wygląda oczywiście nieźle, 
jego szanse są wysokie. Ale przymierzanie już teraz wieńca lau-
rowego to prosty sposób na to, żeby wylecieć z prezydenckiego
rollercoastera na pierwszym wirażu.
RAFAŁ KALUKIN


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 23

Przyjaciele Jacka Sasina, Ryszard Madziar i jego żona Jolanta, jak tysiące innych
partyjnych działaczy stracili posady w państwowych spółkach. Należą jednak do tych
szczęściarzy, których Sasin wciąż holuje. Ich kariera mówi wiele o czasach rządów PiS.

Drużyna z Wołomina

ANNA DĄBROWSKA

Ry

szard Madziar w czerwcu zo-
stał dyrektorem Wojewódz-
kiego Ośrodka Ruchu Dro-
gowego w Lublinie i musiał
złożyć oświadczenie majątkowe.
POLITYKA dotarła do dokumentu i już nie
da się ukryć, jakie mieli eldorado.
W czerwcu 2021 r. Madziar zrzekł się
mandatu radnego Wołomina i od tego cza-
su nie składał oświadczeń majątkowych.
Jak tłumaczyła osoba z lokalnego PiS lu-
dzi w partii irytowało, że dzięki Sasinowi
małżeństwo Madziarów zaczęło zarabiać
krocie. – Wszyscy tu zaczytywali się w ich
oświadczeniach majątkowych ze zdzi-
wieniem i zazdrością. Dlatego Rysiek
zrezygnował z mandatu, aby nie musieć
spowiadać się co roku z rosnącego majątku
– mówi jeden z radnych.
Oddał mandat i już miał nagraną posa-
dę doradcy zarządu Pekao SA, w którym

rządzili sasinowcy. W czym doradzał, nie
wiadomo, bo bank tych informacji wciąż,
nawet po zmianie władzy, pilnie strzeże.
„Zatrudnienie w banku jest adekwat-
ne do potrzeb i realizowanych działań”
– odpowiadało biuro prasowe POLITYCE
na pytania o zarobki Madziara dwa lata
temu. W maju tego roku odwołano zarząd
Pekao i pracę stracili też jego liczni do-
radcy, w tym Madziar. Według doniesień
medialnych człowiek Sasina zarobił przez
trzy lata prawie 2,8 mln zł (z premiami
i dodatkami). Jeszcze w tym roku, do cze-
go przyznał się w oświadczeniu podpi-
sanym już jako dyrektor WORD, zarobił
w Pekao SA 244 tys. zł na umowie o pracę,
co daje prawie 50 tys. zł miesięcznie.
Wstydliwe papiery Madziara
Z oświadczenia Madziara można się
też dowiedzieć, na ile jego wszechstron-
ne kompetencje wyceniły inne pań-
stwowe spółki. W lutym 2020 r. Madziar
wszedł do rady nadzorczej Totalizatora

Sportowego z wynagrodzeniem średnio
ponad 6 tys. zł miesięcznie, a od połowy
tego roku dodatkowo znalazło się dla nie-
go miejsce w radzie Tauronu za 4 tys. zł.
W tym roku, zanim został odwołany pod
koniec stycznia, z tej ostatniej spółki wy-
ciągnął jeszcze 11 tys. zł, a z Totalizatora
(był w niej do połowy lutego) – 26 tys. zł.
– Przez ostatnie lata rządów PiS zarabiał
ponad 60 tys. miesięcznie, a do tego należy
doliczyć zarobki jego żony. Czuli, że to nie
będzie trwać wiecznie, i wiedzieli, że mu-
szą się ustawić na życie – mówi nasz roz-
mówca z Wołomina.
Madziar, aby wejść do rad nadzor-
czych, musiał wykazać się dyplomem
MBA. W 2020 r. pisząc o współpracow-
nikach Sasina, jako pierwsi ujawniliśmy
proceder, który odbywał się w Collegium
Humanum, w której tanio, szybko i ge-
neralnie bezproblemowo dostawało się
taki papier. Odkryliśmy wtedy, że zanim
Paweł Cz. założył w 2018 r. CH, był rek-
torem Wyższej Szkoły Menedżerskiej

[ P O L I T Y K A ]

© WOJCIECH JARGIŁO/PAP, FACEBOOK


24 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ P O L I T Y K A ]

(WSM) w Warszawie i na tej uczelni
rozkręcał biznes z MBA. To tutaj dyplom
zdobył m.in. Ryszard Madziar. Na swojej
stronie internetowej wspomina dziś tylko,
że jest jego posiadaczem, ale uczelnią się
już nie chwali. Za to lubelski urząd mar-
szałkowski w oficjalnym biogramie no-
wego szefa WORD wylicza, że ukończył
„kierunek Finanse i polityka pieniężna
na Akademii Narodowego Banku Polskie-
go” (założona przez prezesa Adama Gla-
pińskiego) oraz Executive MBA na uczelni,
która – jak sprawdziliśmy – w ogóle tego
typu kursów nie oferuje. Ryszard Madziar
nie chciał rozmawiać z POLITYKĄ, także
na ten temat.
Jolanta Madziar od kilku lat jest radną
powiatu wołomińskiego, a po 2015 r. za-
mknęła własną działalność gospodarczą
i poszła na państwowe. Od 2017 r. była
prezeską spółki Rondo (spółka córka Pol-
skiej Grupy Zbrojeniowej), właściciela
budynku mieszkalno-handlowego przy
rondzie Wiatraczna w Warszawie. Jednak
w lipcu 2022 r. zrezygnowała z tej posady,
która dawała jej 168 tys. zł rocznie (plus
służbowy samochód), i natychmiast prze-
szła do zarządu PKO Finat. Okoliczności
jej sprzyjały, bo ludzie Sasina zdążyli wła-
śnie przejąć władzę w największym pol-
skim banku z rąk znajomych Morawiec-
kiego. Opłacało się, bo zwiększyła swój
dochód czterokrotnie. W ostatnim roku
władzy PiS zarobiła w PKO Finat 603 tys. zł 
(ponad 50 tys. zł miesięcznie z premiami).
Małżeństwo z Wołomina razem zarabia-
ło przez ostatnie dwa lata rządów PiS
ponad 110 tys. zł miesięcznie. To pozwo-
liło im poczynić inwestycje, które są dla
nich zabezpieczeniem na czas, gdy par-
tia jest w rządowej opozycji. – Jakiś czas
temu kupili w Wołominie dom, w którym
wydzielili cztery mieszkania, które teraz
wynajmują. Z pewnością nie muszą mar-
twić się o pieniądze – mówi ich znajomy
spod Warszawy.
Kredyty szybko się spłacają
W 2015 r. Ryszard Madziar jako doradca
w Urzędzie Miejskim w Ząbkach i radny
powiatowy zarobił niespełna 70 tys. zł
przez cały rok i miał na koncie dwa kredy-
ty hipoteczne – na „zakup nieruchomości
i budowę domu”. Małżeństwo ma wspól-
ność majątkową. W oświadczeniu Madzia-
ra z czerwca tego roku rubryka z kredytami
znacznie się wydłużyła: cztery hipoteczne
z zadłużeniem łącznym na 1 mln 116 tys. zł 
(w tym jeden w wysokości 350 tys. zł za-
ciągnięty niedawno na zakup czterech
działek budowlanych), do tego jeden kon-
sumencki, z którego do spłaty pozostało
72 tys. zł. Mają też otwarty limit kredytu

odnawialnego na 300 tys. zł w mBanku,
z którego nie korzystają. Z zarobkami
z czasów dobrej zmiany uchodzili za bar-
dzo wiarygodnych klientów banków.
Dziś są posiadaczami dwóch domów
(138- i 174-metrowy, których wartość
razem z działkami wyceniają na 1 mln
600 tys. zł). Mają też cztery działki, które
oszacowali na 850 tys. zł łącznie. Widać,
że w 2021 r., kiedy Madziar dostał etat
doradcy w Pekao SA, a ona rok później
w PKO BP, przyspieszyli z inwestycjami,
ale też ze spłatami kredytów. Wyliczyli-
śmy, że przez trzy lata ich długi stopniały
o 470 tys. zł. Tempo dość imponujące.
Pani Madziarowa, radna powiatu wo-
łomińskiego, zajęła się ostatnio dewelo-
perką. Od 2023 r. znów prowadzi jedno-
osobową działalność gospodarczą i jak
przyznała w oświadczeniu majątkowym,
zajmuje się „wynajmem i zarządzaniem
nieruchomościami, wykonywaniem ro-
bót budowlanych, wykończeniowych”.
Dotychczas nie wykazała z niej żadnych
dochodów. Ktoś mówi, że za PiS była
wielka afera „willa plus”, ale Madziaro-
wie mają swoją prywatną, którą można tak
ochrzcić. – Bo jak nazwać inaczej to, że bez
jakichkolwiek kompetencji dostawali bar-
dzo wysokie stanowiska w państwowych
spółkach za ogromne pieniądze, które
wydawali na spłatę kredytów na prywat-
ne nieruchomości. Znam ich od lat i wiem,
że to był po prostu skok na kasę i stworze-
nie sobie bazy nieruchomości, która da
im poczucie stabilizacji, aż znów wrócą
do władzy – twierdzi rozmówca POLITYKI.
Potwierdzenie tego znajdujemy, analizu-
jąc oświadczenie majątkowe małżeństwa
Madziarów z ostatnich lat.
W oświadczeniu za 2023 r. radna Ma-
dziar wpisała 109 tys. zł dochodu z pry-
watnego wynajmu nieruchomości.
W czerwcu mieli z mężem 228 tys. zł
oszczędności zebranych na wspólnym
koncie. Kiedy kurek z łatwymi pieniędzmi
z posad w bankach został im przykręco-
ny, ona została z 39 tys. zł rocznie z rady
powiatu, a on ma 13,5 tys. zł miesięcznie
z posady dyrektora WORD w Lublinie.
Na stanowiskach samorządowych nie da
się tyle wyciągnąć, ale jak twierdzą poli-
tyczni znajomi z Wołomina, Madziarowie
zdążyli się zabezpieczyć na chude lata PiS.
Blamaż z drugiego miejsca
Madziar bardzo chciał dostać się do Sej-
mu i choć zainwestował w to gigantyczne
pieniądze, mandatu nie zdobył. W 2022 r.
został pełnomocnikiem PiS na wschodnią
część Lubelszczyzny i stąd ruszył na Sejm
z nie byle jakiego miejsca, bo z drugiego,
tuż za Mariuszem Kamińskim, byłym

szefem CBA, obecnie europosłem. Iryto-
wali się działacze PiS, że dostał dwójkę, ale
wiedzieli, że zawdzięcza to Sasinowi. – Lu-
dzie gadali, ale wicepremierowi, ministro-
wi aktywów państwowych, z dużymi wpły-
wami na Nowogrodzkiej nikt nie chciał się
postawić – mówi radny z tamtego rejonu.
Sasin też był tu spadochroniarzem, po-
dobnie jak Mariusz Kamiński czy senator
Grzegorz Bierecki, więc wszyscy przeczu-
wali, że Madziar z wielką kasą na kampa-
nię i z poparciem Sasina wejdzie do Sej-
mu. – Wyborcy PiS są tu dość elastyczni dla
spadochroniarzy, to dla nich łatwy region,
więc wszyscy byli zaszokowani, że Madziar
przepadł w wyborach – mówi Wojciech
Sosnowski, radny PO z lubelskiego sej-
miku. Zagłosowało na niego 8817 osób,
co dało dopiero 10. miejsce na liście.
Partia Kaczyńskiego ma z tego okręgu
aż 7 na 12 mandatów. Kompromitujący
wynik Madziara ustawił go dopiero jako
trzeciego w kolejce do przejęcia mandatu
po Mariuszu Kamińskim (mandat wzięła
Monika Pawłowska). Skalę porażki obra-
zuje żart, który opowiada jeden z polity-
ków na Lubelszczyźnie, że Madziar miał
więcej banerów, niż zdobył głosów. Roz-
czarowanie było więc ogromne, a Sasin
podobno do dziś nie może tego pojąć.
Widzom TVP Lublin każdego tygodnia
Madziar wyskakiwał z telewizora, w para-
fiach organizował koncerty. Raz zaprosił
Reprezentacyjny Zespół Artystyczny Woj-
ska Polskiego w ramach budżetu MON
na działalność wychowawczą i patrio-
tyczną, innym razem do kościoła w We-
reszczynie na kolędowanie z Bayer Full.
Jak informował serwis Jawnylublin.pl,
w kampanii Madziar zorganizował cykl
ośmiu darmowych kameralnych koncer-
tów „w obronie papieża” i osobiście za-
powiadał je w kościołach. Tak się złożyło,
że trasa koncertowa wiodła przez miasta
z jego okręgu wyborczego. Za koncerty
zapłacili hojni sponsorzy: Krajowa Gru-
pa Spożywcza, Totalizator Sportowy, PKO
Bank Polski, Fundacja Banku Pekao, LW
Bogdanka, PZU, PGE i Tauron. W Pekao
Madziar był wówczas doradcą zarządu, 
w Totalizatorze i w Tauronie w radach
nadzorczych, a jego żona wiceprezeską
w spółce należącej do PKO PB.
Podobno budżety koncertów były wie-
lokrotnie przeszacowane. – Można podej-
rzewać, że pieniądze szły na te kampanij-
ne koncerty, ale też na banery Madziara
– twierdzi nasz rozmówca. To kolejna spra-
wa, którą po audytach w spółkach powin-
na zająć się prokuratura. Madziar bywał
na wręczaniu kluczyków do wozów stra-
żackich, rozdawał czeki, wyprawki szkol-
ne w publicznych placówkach, otwierał


drogi. Jak pisała w minionym tygodniu
lubelska „Gazeta Wyborcza”, nawet pra-
cownicy państwowej spółki PKP Linia
Hutniczo-Szerokotorowa (największa,
zatrudniająca ponad 1,3 tys. osób firma
na Zamojszczyźnie) rozdawali na baza-
rach kampanijne gazetki Madziara. W lo-
kalnych mediach mówił o sobie: „Od wie-
lu lat działam na Lubelszczyźnie, działam
na Chełmszczyźnie. Czuję się tu jak u sie-
bie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi”.
Ale oni go nie chcieli, zresztą nie tylko oni.
Starostwo było pewniakiem
Po spektakularnej w skali kraju sejmo-
wej porażce – jak twierdzą nasi rozmów-
cy z PiS na Lubelszczyźnie – Sasin uznał,
że Madziar jest niewybieralny. Wymyślił
więc, że zostanie starostą chełmskim, któ-
rego wybiera rada powiatu, a tu PiS miał
większość, więc to miała być formalność.
Nasi rozmówcy twierdzą, że bardzo iry-
tująca była ta pewność siebie Madzia-
ra, że tym starostą zostanie. Powoływał
się na Czarnka, Sasina i samego prezesa
Kaczyńskiego. Powtarzał, że jest przez
nich namaszczony.
Przemysław Czarnek, wojewódzki szef
lubelskich struktur, już wtedy miał parcie,
by zostać kandydatem PiS na prezyden-
ta Polski. Zależało mu na tym, by Sasin
wstawił się za nim u Kaczyńskiego i na-
kazał chełmskim radnym, by głosowali
na Madziara. I choć wszystko wydawało
się dogadane, to czterech radnych PiS
było przeciw i wybrali na starostę Piotra
Deniszczuka, który jest wprost kojarzony
z PSL.
– Madziar chciał nas przekupić, obie-
cywał, że zrobi z niejednego wicestarostę,

ale tu jest powiat chełmski nie wołomiń-
ski, tak się z nami nie pogrywa – oburza
się radny z PiS. Najpierw obiecywał sta-
nowiska, a po przegranym głosowaniu
straszył: „Doprowadzili do utraty zaufa-
nia i składam wniosek o wykluczenie ich
z członków Prawa i Sprawiedliwości”.
Jeden z buntowników, Jerzy Kwiatkowski,
który ponownie został wicestarostą, nie
boi się żadnego wykluczenia. – Mówili-
śmy otwarcie Przemysławowi Czarnkowi,
że nie poprzemy Madziara. Ludzie u nas
nie chcą w samorządzie spadochroniarzy,
więc zachowaliśmy się, jak trzeba.
Przeciw Madziarowi był też przewod-
niczący rady powiatu Piotr Szymczuk.
Mówi, że kilka dni temu był na partyj-
nym zjeździe okręgowym, głosował, więc
Madziar niezbyt skutecznie go wykluczył.
– Nie boję się konsekwencji, bo pracuję
w prywatnej firmie, i wolę stać po stronie
moich wyborców, a nie pana Madziara.
Dodaje, że nie poparł go, bo przed wy-
borami odwiedził osobiście prawie tysiąc
osób i większość z nich nie wyobrażała
sobie, żeby starostą był ktoś z Wołomi-
na, a nie miejscowy. – Ta opinia była
dla mnie ważniejsza niż rekomendacje
zarządu.  
Biorą, ale nie płacą
Wyborcy PiS go nie chcieli, radni powia-
towi nie wybrali, więc zostało już tylko po-
wołanie na jakieś stanowisko. 18 czerwca
zarząd województwa lubelskiego powołał
go na dyrektora WORD. Wicemarszałek
sejmiku podpisany pod uchwałą o nomi-
nacji mówił o Madziarze, że „trzeba wy-
korzystać jego potencjał i doświadczenie,
żeby mógł się wykazać”. – Mam poczucie,

że radni PiS nie byli zachwyceni, że panu
Madziarowi rzucono koło ratunkowe, ale
widać takie przyszły polecenia i zarząd wo-
jewództwa nie miał wyjścia – komentuje
radny z sejmiku Wojciech Sosnowski (PO).
Te polecenia mogły przyjść najpewniej
od Sasina, który od lat holuje przyjacie-
la. Gdy po katastrofie smoleńskiej Sasin
stracił posadę w Pałacu Prezydenckim,
zaczął zarabiać na życie w ratuszu w Wo-
łominie. Młody burmistrz Ryszard Ma-
dziar zrobił go swoim pełnomocnikiem
do spraw społecznych z niezłą pensją
i dał też pracę wielu jego znajomym.
W 2014 r. przegrał jednak wybory. Ale
Sasin o nim nie zapomniał: rok później,
po zwycięstwie PiS, odwdzięczył się,
awansując Madziara na pełniącego obo-
wiązki szefa mazowieckiego oddziału
Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji
Rolnictwa. Kiedy Sasin otrzymał tekę wi-
cepremiera i stał się jednym z najpotęż-
niejszych ministrów w rządzie PiS, zrobił
Madziara szefem swojego gabinetu i dał
dwie rady nadzorcze. Ale to było mało
dla Madziara, więc odszedł z resortu
na doradcę w Pekao SA.
Osoba od dawna znająca ich relacje nie
może się nadziwić, że Sasin inwestuje tyle
w relację z Madziarem. – To jest tak nie-
prawdopodobne, że czasami mi się wydaje,
że on ma coś na Sasina. Ktoś inny dodaje
podirytowany, że znów słyszał, jak pre-
zes Kaczyński nawołuje do wpłat na PiS.
Twierdzi, w sumie słusznie, że w pierwszej
kolejności powinni pomóc partii milione-
rzy „dobrej zmiany”. Ale w publikowanym
na stronie partii od połowy 2022 r. reje-
strze wpłat Madziarów nie ma.
ANNA DĄBROWSKA

REKLAMA


Gospodarka morska wraca do łask w UE
Powiało optymizmem na tegorocznym Forum Gospodarki Morskiej. 
Jako gość forum wysłuchałem wprawdzie kilku głosów krytycznych
pod adresem Unii Europejskiej, ale połączonych z nadzieją, że idzie ku lepszemu.

F

orum zgromadziło 11 października
w Gdyni ponad tysiąc osób, co do-
wodzi, że branża morska żyje,
wbrew nieomylnemu prezesowi
Kaczyńskiemu, który obwieścił zgon
przemysłu okrętowego, mając za ple-
cami Gdańską Remontową, najlepszą
stocznię w Europie! Wśród starszych
uczestników forum wyczuwam nostal-
gię za dawną potęgą morską PRL-u,
choć opierała się na glinianych nogach.
Przypadła nam morska specjalność
w ramach podziału pracy w RWPG. Stąd
masowe zamówienia dla naszych stoczni
z mało wymagającego rynku ZSRR i in-
nych demoludów.
Wykorzystaliśmy zasadę wolności
mórz dla ekspansji Polskich Linii Oce-
anicznych i Polskiej Żeglugi Morskiej.

W taki sposób, w jaki Chiny wykorzysta-
ły otwarte rynki epoki globalizacji, czyli
bez wzajemności (zastrzegając ładunki
dla polskiej bandery). Ale socjalistyczne
okno na świat pozostawiło nam praw-
dziwą wartość: kadry obyte z Zachodem
(Polfracht, Hartwig, PLO, PŻM, stocznie,
porty) oraz wysokiej jakości biura pro-
jektowe i zaplecze badawcze w Poli-
technice Gdańskiej. Zasób kadrowy bez
kompleksów poruszający się w środo-
wisku międzynarodowym. Ten spadek
po PRL-u z przyczyn politycznych nie
został należycie wykorzystany w wol-
nej Polsce. Wkrótce sektor państwowy
obsiadła nowa nomenklatura, nie zawsze
lepszej jakości.
Współczesne oblicze branży morskiej,
tak licznie obecne na forum w Gdyni,

Współczesne oblicze
naszej gospodarki
morskiej to wielka
pochwała prywatnej
przedsiębiorczości
i zarazem świadectwo
szkód, jakie mogą
wyrządzić „mierni,
ale wierni” pasożytujący
na majątku narodowym.

© SHUTTERSTOCK , PARLAMENT EUROPEJSKI

UniA EUROPEjSKA


to wielka pochwała prywatnej przed-
siębiorczości i świadectwo szkód, jakie
mogą wyrządzić „mierni, ale wierni”
pasożytujący na majątku narodowym.
Z jednej strony tragifarsa rdzewiejącej
stępki w Szczecinie, celebrowanej przez
notabli PiS oraz nieszczęsne próby re-
animacji Stoczni Gdańskiej. Z drugiej
strony sprywatyzowana Gdańska Re-
montowa, która nie tylko remontuje,
ale dźwiga program promowy, a na-
wet wojenny, jakże istotny po latach
zatopienia naszej marynarki wojennej.
A także stocznie prywatne, pozyskujące
prestiżowe kontrakty zagraniczne, bu-
dujące jachty i katamarany dla tak wy-
magających klientów, jak Nadal i Alonso.
Dziesiątki firm małych i średnich, które
nie oczekują specjalnych przywilejów,
tylko chcą równego traktowania na ryn-
ku europejskim.
Portfel zamówień na koniec 2023 r.
plasuje nas na siódmej pozycji w Eu-
ropie. Zdecydowanym liderem są Wło-
chy, zbierające lukratywne zamówienia
na oceaniczne wycieczkowce. I tu do-
cieramy do sedna problemu, jakim jest
wyższość Europy w segmencie dóbr luk-
susowych, jak kosmetyki, haute couture,
trunki, jachty i właśnie statki dla bogat-
szej klienteli. To za mało jak na dawną
potęgę morską, królującą przez stulecia
na morzach i oceanach.
Unia Europejska stanowi najwięk-
szy światowy blok handlowy. Prawie
80 proc. obrotów handlowych dokonuje
się drogą morską. Udział drogi morskiej
wzrósł, odkąd Stany Zjednoczone stały
się partnerem numer jeden w miejsce
Rosji. A jednak przez lata blue econo-
my nie znalazła się na liście priorytetów
strategicznych UE, choćby na równi
z przemysłem samochodowym.
Masowy przemysł okrętowy wypro-
wadzał się do Azji. Najpierw Japonia,
potem Korea Południowa, a w XXI w.
dominującą pozycję zdobyły Chiny.
Dziś mają ponad 50 proc. światowego
portfela zamówień. Jest to skutek nie-
uczciwej konkurencji azjatyckich stocz-
ni, subwencjonowanych w tak zawoalo-
wany sposób, że próby ukrócenia tych
praktyk na forum Światowej Organizacji
Handlu nie przyniosły efektu. A próby
powstrzymania nieuczciwej konkuren-
cji na forum OECD w 1994 r. nie zostały
wdrożone. Subsydiowane stocznie Chin
są o 40 proc. tańsze niż europejskie. Do-
finansowanie zielonych technologii dla
armatorów, bez obowiązku zamawiania

statków w Europie, nie dało pożąda-
nych rezultatów.
Inny gość honorowy Forum Gospodar-
ki Morskiej, Christophe Tytgat, sekretarz
generalny SEA Europe (organizacji re-
prezentującej branżę morską), zaryso-
wał światełko w tunelu. Zauważył, tak
jak ja, rosnące znaczenie gospodarki
morskiej dla suwerenności strategicznej
UE. Branża została wymieniona wśród
priorytetów w raporcie Draghiego.
Wprawdzie w nowej Komisji Europej-
skiej na lata 2024–29 nie będzie komisa-
rza ds. gospodarki morskiej, choć będzie
komisarz ds. rybołówstwa oraz ds. Mo-
rza Śródziemnego, ale w misję komisarza

ds. transportu i turystyki Tzitzkostasa
wpisano nową strategię dla europejskie-
go przemysłu morskiego. Jako Grek ro-
zumie to lepiej niż śródlądowi komisarze.
Poza tym rośnie waga wymogów eko-
logicznych przy wyborze miejsca pro-
dukcji. Już nie tylko UE zawyża standar-
dy, od 2020 r. są to również powszechnie
obowiązujące rozporządzenia Między-
narodowej Organizacji Morskiej (IMO).
Od stycznia 2023 r. każdy statek ma
obliczany wskaźnik CII, czyli indywidu-
alny ślad węglowy, co powinno zachęcać
do zamawiania statków napędzanych
paliwem niskoemisyjnym lub bezemisyj-
nym. To zaś powinno zwiększać popyt
na bardziej wyszukane konstrukcje niż
te, które przeniosły się do Azji. Chociaż
Chiny stają do konkurencji w zakresie
green ships, zapotrzebowanie na statki
spełniające ostre wymogi ekologiczne
otwiera szansę dla stoczni europejskich.
Wreszcie, coraz większą rolę w nie-
spokojnych czasach odgrywa geopoli-
tyka. Rejon Tajwanu należy do zapalnych
miejsc na mapie świata. Niepokoi inten-
sywna rozbudowa marynarki wojennej
Chin, które po roku 2020 prześcignęły
USA w zakresie liczebności floty wo-
jennej. Im bardziej rośnie ranga bez-
pieczeństwa, tym bardziej rośnie war-
tość pewności dostaw i uniezależnienia
od reżimów autorytarnych. Nearshoring,
friendshoring – to strategie, które rów-
noważą pewność dostaw z ceną, która
faworyzowała subsydiowanych dostaw-
ców z Azji.  Zatem jest nadzieja na od-
budowę gospodarki morskiej w Europie.
Powinien to być jeden z priorytetów pol-
skiej prezydencji w UE w 2025 r.
Janusz Lewandowski

SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY

Autor jest ekonomistą i politykiem, w latach 90.
był ministrem przekształceń własnościowych,
a po wejściu Polski do Unii posłem do Parlamentu
Europejskiego. W latach 2010–14 komisarz
ds. budżetu i programowania finansowego.
Od 2016 r. członek zespołu doradców
ekonomicznych PO.

Prymat pewności
i jakości dostaw
niweluje częściowo
przewagę cenową
subsydiowanych
stoczni Chin i rodzi
nadzieję na odbudowę
przemysłu okrętowego
w Europie.


28 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Potrzebujący, potrzebni

A MARTA MAZUŚ

rtur Wrocławski, współwłaściciel agencji pracy
LABOR z Żyrardowa, od ośmiu lat sprowadza-
jący do Polski pracowników z całego świata,
nie przejął się specjalnie nową rządową strate-
gią migracyjną. Ile już razy słyszał zapowiedzi,
że np. dla migrantów z Kolumbii polskie MSZ
wprowadzi z dnia na dzień wizy pracownicze,
a potem wszystko i tak zostawało po staremu – przyjeżdżali bez
problemu w ramach ruchu bezwizowego z Unią Europejską.
Kolumbia i w ogóle cała Ameryka Łacińska to od dwóch lat,
czyli od wybuchu wojny w Ukrainie, jeden z ulubionych kierun-
ków ściągania do Polski cudzoziemskich pracowników. Młodzi,
pracowici, produktywni – i co ważne, katolicy. Ale pracodawcy
chwalą też sobie Filipińczyków, bo uśmiechnięci i znają angielski.

Albo Nepalczyków, bo spokojni i niekonfliktowi. Trzeba sobie
jakoś radzić bez Ukraińców, zwłaszcza mężczyzn, których już
z pół miliona wyjechało od nas – albo dalej na zachód, albo żeby
bronić ojczyzny.
Według prognoz ekonomistów będzie u nas brakować
ok. 1,5 mln pracowników, i to już w 2025 r. Bez migrantów polska
gospodarka sobie nie poradzi. Wiedzą to rolnicy, wie to logistyka,
handel, budownictwo, transport, branża spożywcza. I Artur Wro-
cławski jest przekonany, że wie to również rząd, choć otwarcie
się do tego nie przyzna i w nowej strategii zapowiada, że migracji
do Polski nie będzie ułatwiał, tylko ją bardziej kontrolował.
Nauczony wieloletnim doświadczeniem Wrocławski poczeka
spokojnie na konkretne przepisy. A na razie opowie, jak to spro-
wadzanie i zatrudnianie cudzoziemców wygląda u nas w praktyce.
Pracownicy z Ukrainy
podczas zbioru truskawek 
w mazowieckiej gminie Załuski

Chińscy pracownicy 
zatrudnieni przy rozbudowie
cementowni w Małogoszczy

Filipinki mają małe ręce, idealne do zbierania malin, a Banglijczycy biją rekordy
w lepieniu kul do kąpieli. Zatrudniamy w Polsce ponad milion cudzoziemców, 
choć jako kraj próbujemy udawać, że ich nie ma.


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 29

W Polsce pracuje 1,2 mln cudzoziemców pochodzących
z ponad 150 państw. To 11 razy więcej niż 10 lat temu (dane
GUS z kwietnia 2024 r. nie uwzględniają szarej strefy).
Co musi zrobić polski pracodawca, żeby sprowadzić sobie pra-
cowników z zagranicy? Po pierwsze, musi pójść do Powiatowego
Urzędu Pracy, skąd dostanie zgodę na zamiar powierzenia pracy
cudzoziemcowi. Ale taką zgodę dostanie tylko wtedy, gdy oka-
że się, że na dane stanowisko nie ma chętnych Polaków. Trzeba
więc dać ogłoszenie – mówiąc oficjalnie „zrobić test rynku pracy”
– że poszukiwany jest pracownik do magazynu, ktoś do zbioru
owoców, do chłodni z mrożonkami albo do sortowania paczek,
na które – to więcej niż pewne – żaden Polak nie odpowie. Prze-
konał się o tym pan Dariusz, plantator borówki spod Sochaczewa,
który do pracy w swoim 30-ha gospodarstwie nie miał nikogo
chętnego z Polski od czasu – twierdzi – kiedy w naszym kraju poja-
wiło się 500+. Kilka ton borówek dziennie w szczycie sezonu udaje
mu się zebrać jedynie dzięki pracownikom z Ukrainy i Nepalu.
Ale jak znaleźć kogoś do pracy z Nepalu? Najlepiej z polecenia.
Gdy Artur Wrocławski rozkręcał swoją agencję pracy, to pew-
nego dnia po prostu wsiadł w samochód i objechał żyrardowskie
lokale z kebabem. Pracują tam chłopaki z Indii, Bangladeszu,
Nepalu, którzy pokierowali go dalej, do rodziny lub kolegów.
Kontaktów miał aż nadto. Oprócz tego zatrudnia w biurze m.in.
Filipinkę, Kolumbijczyka, a były pracownik pomaga mu w rekru-
tacji w Kazachstanie i Uzbekistanie.
Wrocławski zawsze wolał kontakty bezpośrednie i nigdy nie
chciał mieć agencji bazującej na ogłoszeniach z internetu,
zwłaszcza że tyle się w ostatnich latach namnożyło oszustów,
którzy skutecznie popsuli jego branży opinię. Biorą od cudzo-
ziemców zaliczki za wyrobienie dokumentów, ale potem żaden
pracodawca w Polsce na tych ludzi nie czeka. Albo oszukują ich,
że będą zarabiać w euro.
Masz już chętnego, więc teraz – dla tej konkretnej osoby
i od konkretnego pracodawcy – trzeba wyrobić plik dokumen-
tów. Dla osób z Gruzji, Armenii, Mołdawii i Białorusi jest prosto
– wystarczy oświadczenie o powierzeniu pracy cudzoziemcowi
i nawet nie trzeba wcześniej robić testu rynku pracy. W przypadku
Ukrainy jeszcze prościej – od 2022 r. o zatrudnieniu wystarczy
jedynie powiadomić właściwy urząd pracy. Ale już dla całej reszty
świata potrzebne są zezwolenia na pracę lub pracę sezonową
(w przypadku rolnictwa). Do tego oświadczenia, potwierdzenia,
przykładowa umowa o pracę. To wszystko się wysyła do konkret-
nego pracownika, który składa te papiery do polskiego konsulatu.
I tutaj dopiero się zaczyna ta najtrudniejsza część. Wiza.
W 2023 r. – ostatnim roku rządów PiS – najwięcej zezwo-
leń na pracę w Polsce wydano obywatelom: Indii, Nepalu,
Filipin, Uzbekistanu, Bangladeszu, Turcji i Kolumbii (dane
MRPiPS).
Afera wizowa – jak twierdzi Artur Wrocławski – to była w ostat-
nich latach tajemnica poliszynela. Plantator borówki pan Da-
riusz, któremu w poprzednich latach udawało się ściągać do swo-
jego gospodarstwa ze 20 pracowników z Nepalu na sezon, nigdy
nie mógł mieć pewności, czy pracownicy rzeczywiście do niego
trafią – wszystko zależało od uznaniowej decyzji konsula. – Zdo-
bycie wizy za każdym razem było jak loteria. Składałem ten sam
komplet dokumentów dla dwóch braci z tej samej wsi. Jeden wizę
dostawał, ale drugi już nie – opowiada pan Dariusz. 
Albo – jak dodaje Mirosław Maliszewski, prezes Związku Sa-
downików RP i poseł PSL – oczekiwanie na spotkanie z konsulem
trwało tak długo, że wiza przychodziła, gdy skończyła się już waż-
ność wyrobionych wcześniej zezwoleń na pracę, i całą procedurę
trzeba było zaczynać od nowa.

© TOMASZ STAŃCZAK/AGENCJA WYBORCZA.PL, JAKUB KAMIŃSKI/EAST NEWS, MIROSŁAW STELMACH/REPORTER

Otwarcie bengalsko-indyjskiej restauracji Ryżowa Buła w Łodzi. 
Jej właścicielem jest Banglijczyk Zahir Islam, 
który w Polsce prowadzi również sieć Zahir Kebab.


30 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

Teraz – jak przyznają przedsiębiorcy – jest jeszcze trudniej, niż
było. Bo wizy do Polski po prostu w ogóle są rzadko wydawane.
Jak usłyszał plantator Dariusz na posiedzeniu komisji rolnic-
twa w Sejmie, to dlatego, że po aferze wizowej trzeba „zerwać
z postrzeganiem polskiej wizy jako łatwo dostępnej”. I widać
to w statystykach – w 2022 r. Polska wydała w sumie 338 116 wiz
pracowniczych, ale w 2024 r. (do września) już tylko 162 866.
Ale jest przecież jeszcze drugi aspekt tej całej zabawy – czy
zdobywca wizy w ogóle tu przyjeżdża. Na swój prywatny użytek
Artur Wrocławski zrobił statystyki i pracowników, których ściąga
do Polski, podzielił na cztery grupy. – Pierwsza to ci, którzy do-
stają wizę, ale już na lotnisku przesiadkowym zmieniają samo-
lot i zamiast do Polski lecą gdzie indziej, np. do Hiszpanii, gdzie
co prawda nie mogą legalnie pracować, ale dzięki wizie Schengen
mogą się tam dostać jako turyści. Druga grupa ląduje w Polsce,
podpisuje dokumenty, popracuje tutaj kilka dni, a potem, również
dzięki wizie, wyjeżdża np. do Niemiec. Trzecia grupa to ci, którzy
chcą dostać kartę pobytu czasowego w Polsce, która upoważnia
ich do przebywania na terytorium Unii Europejskiej do trzech lat,
choć ostatnio polskie urzędy wydają karty na krócej, przeważnie
do roku, więc oni przyjeżdżają, pracują, ale jak tylko dostaną kar-
tę pobytu, uciekają. Czwarta grupa to ci, którzy zostają i pracują.
Podsumowując: spośród pracowników, których nasza agencja
sprowadza do Polski, na różnych etapach ucieka nam średnio
ok. 50–60 proc. I nic się nie da z tym zrobić – opowiada Wrocławski.
Dlatego właśnie przedsiębiorca z ulgą przerzucił się na migran-
tów z krajów bezwizowych, czyli z Ameryki Łacińskiej: Kolum-
bii, Meksyku, Gwatemali, Argentyny. Na ok. 500 pracowników,
których jego agencja rocznie ściąga do Polski, jakieś 300 w tym
roku było właśnie stamtąd. Chociaż z nimi już też zaczynają się
kłopoty, ostatnio w branży coraz częściej słychać o przypadkach,
że Straż Graniczna w związku z kolejną decyzją MSZ kazała de-
portować pracownika z Kolumbii. Miał pozwolenie na pracę, miał
umowę o pracę, ale nie miał wizy pracowniczej. Nie potrzebowali
wiz, ale już potrzebują.
W 2023 r. najwięcej cudzoziemców w Polsce pracowało
jako: robotnicy przemysłowi i rzemieślnicy, operatorzy
i monterzy maszyn i urządzeń, pracownicy biurowi, pra-
cownicy wykonujący prace proste (dane MSWiA).
Załóżmy jednak, że się udało. Mamy człowieka. Dokąd tra-
fia? Jest kilka zagłębi w Polsce. Pod Poznaniem – tam, gdzie są
np. magazyny Amazona i fabryka Volkswagena, na Śląsku, gdzie
jest dużo firm logistycznych, no i wokół Warszawy – Błonie, Żyrar-
dów, Mszczonów, Wiskitki. Tam są budowane hale po 15–20 ha.
Według nieoficjalnych źródeł tylko do jednego magazynu H&M
potrzeba około tysiąca osób.
Artur Wrocławski może dla przykładu powymieniać, gdzie do-
starczał lub nadal dostarcza swoich pracowników. Grupa z Ukra-
iny i Ameryki Łacińskiej od kilku miesięcy w okolicach Warsza-
wy robi na całą Europę kalendarze adwentowe. Pod niemiecką
granicą chłopaki z Bangladeszu lepią ręcznie kule kąpielowe
i są w tym tak dobrzy, że podwoili na hali produkcyjnej normę
kul wyrabianych dziennie. Jeszcze do niedawna miał też sporą
grupę z Bangladeszu pracującą w fabryce polskiego makaronu,
kilkanaście tirów codziennie wyjeżdża stamtąd na eksport. Ale
współpraca się, niestety, zakończyła – firma co chwila donosi-
ła, że któryś z pracowników im uciekł, tymczasem okazało się,
że po prostu dogadywali się z nimi bezpośrednio, żeby nie płacić
agencji za pośrednictwo.
Jak przyznaje Wrocławski, przez lata praktyki i rozmów z pra-
codawcami da się już ustalić pewne zależności pomiędzy na-
rodowościami a wykonywanymi pracami. – Azjaci są pracowici

i uśmiechnięci, chętnie ich biorą hotele, restauracje lub baseny.
Są świetni manualnie, a Filipinki są mistrzyniami w zbieraniu
malin, bo mają drobne palce i nie zgniatają owoców. To zupełne
przeciwieństwo np. ludzi z Indii, którzy potrafią odmówić wyjścia
do pracy, bo pada śnieg i jest zimno. Daleka Azja nie nadaje się
za to zupełnie do magazynów – ludzie stamtąd są niscy, muszą
czasami wchodzić na palety, a w Polsce mamy takie standardy
wysokościowe i wagowe paczek, że trzeba im wyrabiać szkolenia
wysokościowe. Z kolei gdy się przedźwigają, wszystko ich boli, więc
idą na L4. To się nie opłaca.
Do magazynów zdecydowanie lepiej nadają się Kazachowie,
Ukraińcy lub Gruzini, którzy są podobnej jak my postury i są
wytrzymali. Chociaż Gruzini to jedyna nacja, której Wrocławski
nie zatrudnia – są agresywni, nie słuchają kobiet przełożonych,
noszą biżuterię, która jest zabroniona np. w branży spożywczej,
gdzie trzeba mieć na głowie czepek i nie można mieć zarostu.
Oni, podobnie jak muzułmańscy mężczyźni, nie lubią się do-
stosowywać. Za to Ameryka Łacińska bardzo dobrze się spraw-
dza – aktualnie robią w Polsce wszystko, od prac w garbarniach
po jazdę na śmieciarkach.
Ale przedsiębiorca oczywiście zdaje sobie sprawę, że migranci
to nie są worki ziemniaków i nie można ich przerzucać, jak się
komu podoba, choć wielu w Polsce pewnie by tak chciało. Cza-
sami przyjeżdżają tu w parach, a czasami wręcz z całą rodziną,
jak migranci z Ameryki Łacińskiej, którzy – jak mówi Wrocławski
– często chcą się w Polsce osiedlać na stałe. Trzeba zawsze poga-
dać, zapytać, przekonać – tak naprawdę to pracownicy dyktują
teraz warunki.
W 2023 r. cudzoziemcy złożyli o 16 proc. więcej wniosków
o legalizację pobytu w Polsce niż rok wcześniej. Liczba
wniosków rośnie szybciej niż liczba wydawanych decyzji
(dane Urzędu ds. Cudzoziemców).
Praca pracą, ale przecież ci ludzie muszą też gdzieś mieszkać.
Na mniejszą skalę, jak u pana Dariusza w jego gospodarstwie
borówkowym pod Sochaczewem, wystarczy letnia wioska zło-
żona z kontenerów i letniskowych domków z czteroosobowymi
pokojami. Jak podkreśla plantator, standard musi być dobry, żeby
pracownicy chcieli przyjechać. Do tego – oprócz umowy na pracę
sezonową, ubezpieczenia i minimalnej krajowej pensji – doda-
je codziennie świeży chleb, przekąskę w postaci słodkich bułek
oraz zapas ryżu i ziemniaków, żeby każdy mógł sobie gotować
to, co najbardziej lubi.
Z kolei w okolicach Mszczonowa i Żyrardowa, gdzie jest zagłę-
bie produkcyjno-magazynowe, przy głównych drogach wyloto-
wych ogłoszenia „zatrudnię pracowników” mieszają się z ofer-
tami noclegów w wynajmowanych w całości jednorodzinnych
domach. Oprócz hosteli pracowniczych czy miasteczek konte-
nerowych, które zapewniają tylko najwięksi pracodawcy, to naj-
częściej wybierana opcja przez agencje pracy szukające lokum
dla wielu osób. – Trzeba tylko pamiętać o kilku ważnych szcze-
gółach – radzi Artur Wrocławski. – Sprawdzić najpierw, jakie są
stawki za wodę, ścieki i ogrzewanie w danej gminie, bo miesięczne
rachunki potrafią być gigantyczne. Np. Indie, Nepal czy Ameryka
Łacińska lubią rozkręcać maksymalnie kaloryfery, rozszczelnienia
w oknach zaklejają taśmą, a do tego robią mnóstwo prania, które
potem suszą przy łóżkach, wszystko paruje, więc grzyb na ścia-
nach w pokojach robi się bardzo szybko. Najlepiej więc od razu
wliczyć w koszty wynajmu późniejszy remont i wymianę sprzętów,
np. pralki czy lodówki.   
Mimo to – jak mówi burmistrz Mszczonowa Józef Grzegorz Ku-
rek – wielu mieszkańców decyduje się na taki wynajem, bo to do-
bry biznes. Burmistrz przyznaje, że zaczął się wręcz zastanawiać,


czy dla cudzoziemskich pracowników nie wybudować w gmi-
nie jakiejś świetlicy lub kantyny, żeby mieli gdzie się spotykać
po pracy. O ile od poniedziałku do piątku w ogóle ich w mie-
ście nie widać, bo wszyscy są w pracy, o tyle już w weekendy nie
mają co ze sobą zrobić. Ostatnie lato było wyjątkowo ciepłe, więc
wieczorami i w weekendy Nepalczycy czy Gruzini przesiadywali
w okolicznych parkach. Podobnie było w Żyrardowie.
– Czasy jednej nacji się skończyły. To już się u nas dzieje – doda-
je burmistrz Mszczonowa. Jako przykład podaje lokalną szkołę
podstawową, gdzie obecnie uczy się troje Kolumbijczyków, dzieci
pracowników zatrudnionych w okolicznych firmach. Dyrektorka
szkoły Anna Rusinowska narzeka, że nie może znaleźć nikogo
na stanowisko asystenta i tłumacza dla tych uczniów. – Przez
kilka miesięcy mieliśmy do pomocy naszą absolwentkę, która
zna hiszpański, ale znalazła lepiej płatną pracę w Warszawie.
Ze znajomością hiszpańskiego nikt nie chce pracować w szkole
za minimalną krajową. To są bardzo fajne i miłe dzieciaki, ale
nie ma co ukrywać: bez oddziałów przygotowawczych – takich,
jakie zostały stworzone dla dzieci z Ukrainy – ci Kolumbijczycy nie
mają szansy niczego się u nas nauczyć. Na razie w dogadywaniu
się z uczniami z Kolumbii pomaga mszczonowskim nauczycie-
lom tłumacz w telefonie.   
Ksenia Naranovich z Fundacji Rozwoju „Oprócz Granic”, zaj-
mująca się na co dzień pomocą prawną dla migrantów w Polsce,
podkreśla, że przed rządem teraz ogromne wyzwanie, jeśli cho-
dzi o wprowadzanie w życie strategii migracyjnej. Bo w związku
z nieustannym napływem do Polski coraz większej liczby cudzo-
ziemców praktycznych problemów do rozwiązania jest mnó-
stwo: przedłużające się procedury wydawania kart pobytu; plany
wprowadzenia przepisu, że zezwolenia na pracę będą wydawane,

tylko gdy pracownik będzie miał umowę o pracę (co w praktyce
prawdopodobnie jedynie powiększy szarą strefę); lepsza koor-
dynacja systemu wydawania wiz oraz zezwoleń na pobyt czaso-
wy. To właśnie z powodu tych trudności biorą się potem cudzo-
ziemscy absolwenci florystyki lub innych dziwnych kierunków
w policealnych szkołach – ukończenie szkoły policealnej w Polsce
daje nieograniczony dostęp do rynku pracy i uniezależnia pra-
cowników od pracodawców.
Do tych sugestii Mirosław Maliszewski, prezes Związku Sa-
downików RP, dorzuciłby też możliwość, aby na jednej wizie
cudzoziemiec mógł przepracować w Polsce trzy sezony, co za-
gwarantowałoby branży sadowniczej stałą liczbę rąk do pra-
cy, bo zapotrzebowanie w niej sięga już 150 tys. pracowników
na sezon.
No i nie możemy też zapomnieć o tym, co jako kraj zrobimy,
gdy skończy się wojna w Ukrainie. Większość Ukraińców, którzy
są w Polsce, wyjedzie – bo lepsze pieniądze zarobią u siebie przy
odbudowie kraju. Kto będzie wtedy u nas pracował?
– Jeśli polska polityka migracyjna będzie nieprzejrzysta, niesko-
ordynowana i nieprzyjazna, to agencje zatrudnienia z łatwością
mogą otworzyć swoje filie w innych unijnych krajach, takich jak
Rumunia czy Bułgaria. I to w urzędach oraz konsulatach tamtych
krajów będą w imieniu pracowników występować o wizy Schen-
gen i zezwolenia na pracę. Ci pracownicy i tak trafią do pracy
w Polsce, bo zapotrzebowanie na nich u nas nie zniknie, ale skład-
ki z ich zatrudnienia oraz podatki od umów będą już odprowa-
dzane gdzie indziej. Biznes na wszystko znajdzie swoje sposoby
– mówi Ksenia Naranovich.
Nie da się odgrodzić Polski od reszty państw murem.
MARTA MAZUŚ

Ministerstwo
Zdrowia

REKLAMA


32 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

Rozmowa z Marzeną Okłą-Drewnowicz, ministrą 
ds. polityki senioralnej, o ucywilizowaniu opieki długoterminowej 
i systemie wsparcia dla rodzin, dla których opieka nad starszymi rodzicami 
jest wyzwaniem ponad siły.

Słabości starości

PAWEŁ WALEWSKI: – Olsztyn, Podlasie,
Lublin, Podkarpacie… Trudno zastać
panią w Warszawie.
MARZENA OKŁA-DREWNOWICZ: – Odkąd
rozpoczęły się konsultacje projektu usta-
wy o bonie senioralnym, przemierzam
Polskę, by spotkać jak najwięcej osób,
które pracują na rzecz pomocy socjalnej
i opieki długoterminowej. Odwiedzam
ZOL-e, czyli zakłady opiekuńczo-leczni-
cze, DPS-y – domy pomocy społecznej,
zbieram opinie najróżniejszych środo-
wisk i zapoznaję z pomysłem wdrożenia
bonu.
Trzeba tak podróżować, aby
przekonać się, co wiadomo od dawna
– że system opieki nad ludźmi
starszymi właściwie w tym kraju 
nie istnieje, bo spoczywa na barkach
ich najbliższych?
System istnieje. Tylko jest niewydolny,
często niewidoczny dla obywateli. Wszy-
scy skarżą się na niedofinansowanie, ale
to niekoniecznie musi być podstawowa
przyczyna jego zapaści.
A co z tych wyjazdów do tej pory
pani wyniosła?
Zaskoczyło mnie na plus, jak wielki
potencjał istnieje wśród osób w średnim
wieku, zwłaszcza kobiet, które chciałyby
zawodowo pracować na rzecz osób star-
szych. Choćby koła gospodyń wiejskich
aktywnie działające na wsiach, gdzie aku-
rat deficyt opiekunów mamy największy.
Te panie w sile wieku są aktywne na róż-
nych polach – i często wspierają też opiekę
nad osobami starszymi, tylko robią to nie-
formalnie. Czekają, aż państwo uwolni je
z szarej strefy. Trzeba je zachęcić do tego,
przeszkolić i im zapłacić.
A więc jednak pieniądze?
Ja czasem słyszę ze strony młodych
ludzi, że seniorzy przejadają pieniądze
albo że są obciążeniem dla finansów
państwa. Czy ci, którzy tak mówią, zda-
ją  sobie sprawę, że mamy dzisiaj 26 proc.
osób po 60. roku życia, ale już za 30 lat,
kiedy oni będą w okolicach pięćdzie-
siątki, to odsetek ten zwiększy się aż do 
40 proc.? A to w skali całego społeczeństwa

Marzena Okła-Drewnowicz pochodzi ze Skarżyska-Kamiennej, z wykształcenia jest
socjolożką. 13 grudnia 2023 r. powołana na urząd ministra ds. polityki senioralnej. Nieprzerwanie od 2007 r.
posłanka na Sejm RP (z ramienia Platformy Obywatelskiej), od początku zaangażowana w działania
związane z polityką społeczną. W przeszłości zastępca dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej,
wykładowczyni w Kolegium Pracowników Służb Społecznych.

© MAREK KUDELSKI/AGENCJA SE/EAST NEWS


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 33

naprawdę duża liczba (według szacun-
ków GUS ok. 12 mln – przyp. red.). Dzi-
siaj na jednego seniora przypadają trzy
osoby w wieku produkcyjnym, a za 16 lat
będą już tylko niewiele ponad dwie. Bon
senioralny to program, który będzie jak
najwięcej dzieci tych seniorów utrzymy-
wał na rynku pracy – państwo pomoże
im w opiece nad rodzicami. Z pieniędzy
odprowadzanych z ich podatków stwo-
rzymy miejsca pracy dla przyszłych opie-
kunów – to jest właśnie ta tzw. srebrna
gospodarka.
Komu bon będzie przysługiwał?
Na początku, w obecnym założeniu,
seniorom w wieku 75+, z niezaspoko-
jonymi potrzebami życiow ymi, oraz
ich pracującym rodzinom – ponieważ
warunkiem otrzymania bonu będzie
akt y w ność zawodowa osoby zobo-
wiązanej do alimentacji, czyli zazwy-
czaj dziecka seniora. Miesięczna war-
tość to 2150 zł, co będzie odpowiadało
50 godz. usług wsparcia, które obejmą
świadczenia niemedyczne: zaspokajanie
codziennych potrzeb życiowych, opie-
kę higieniczno-pielęgnacyjną, pomoc
przy posiłkach, zapewnienie kontaktów
z otoczeniem.
Ile osób będzie mogło z tej oferty
skorzystać?
Szacujemy, że ok. 300 tys. w pierw-
szym roku. I to przy dość restrykcyjnych
kryteriach, bo o takie wsparcie będzie
mogła się ubiegać rodzina seniora, któ-
rego średnie miesięczne świadczenie
nie przekroczy 3,5 tys. zł brutto. Innym
kryterium będzie granica dwu- i trzy-
krotności minimalnego wynagrodzenia
członka rodziny, w zależności od tego,
czy prowadzi jedno- czy wieloosobowe
gospodarstwo domowe.
Ale są rodziny, w których nawet przy
wyższej emeryturze koszty utrzymania
rodzica są większe niż u osób z niższym
uposażeniem, które zakwalifikują się
do programu. Czy to sprawiedliwe?
Finansowo ani organizacyjnie nie ma
możliwości, aby takie rozwiązanie stwo-
rzyć dla wszystkich. Przyjęliśmy proste
kryteria, bez wchodzenia w tego rodzaju
przeliczenia, bo zbyt skomplikowałyby
nasz projekt. Poza tym to program pu-
bliczny, powinien więc być adresowany
do grupy najbardziej potrzebującej, któ-
rej najtrudniej zapewnić opiekę. Realiza-
cja bonu i tak pochłonie, jak szacujemy,
blisko 5 mld zł, choć aż 1,5 mld wróci
do budżetu w podatkach od umów za-
wieranych z opiekunami. Potrzebujemy
ich ok. 80 tys.
Jeśli dobrze liczę, to mamy na razie
połowę tej liczby: 6685 opiekunów

zatrudnionych w pomocy społecznej
plus 31 tys. asystentów medycz-
nych i osób starszych. Skąd wziąć
dodatkowe 40 tys.?
Na tym polega to wyzwanie. Ale cie-
szy mnie, że podczas konsultacji już
zgłaszają się chętni. Przygotujemy dla
nich 30-godzinne szkolenia na temat
zagadnień związanych z opieką nad oso-
bą starszą oraz udzielaniem pierwszej
pomocy przedlekarskiej. Bon zostanie
wdrożony od 2026 r., ale szkolenia zaczną
się już w 2025 r.
Zadanie to spadnie na samorządy?
Nie chciałabym, aby było to dla nich
zadanie zlecone, tylko własne – aby nie
musiały niczego dokładać, gdyż całość
powinna być sfinansowana z budże-
tu. W przeciwnym razie nie wysupłają
na to funduszy i mimo ustawy nie uda
się ruszyć z miejsca. Na początek zakła-
dam, że przez dwa lata projekt będzie
dla gmin fakultatywny, co pozwoli nam
monitorować sytuację tak, jakby to był
pilotaż.
Samorządowcy boją się, że na realiza-
cję bonów nie będzie „znaczonych”,
wyodrębnionych pieniędzy, a więc
ciągłości finansowania tego projektu.
Jaką da im pani gwarancję?
Ja rzeczywiście jestem ministrem bez
resortu, więc nie mam na razie swojej
części budżetowej, którą mogłabym
zagospodarować jak inni ministrowie.
Nie działam jednak w próżni, mój de-
partament w Kancelarii Prezesa Rady
Ministrów realizuje przecież programy,
które są finansowane z budżetu pań-
stwa. Bon to rozwiązanie ustawowe,
więc środki zostaną zagwarantowane.
Co więcej, w ramach rewizji KPO został

wpisany do tzw. kamienia milowego,
więc to jest nasze zobowiązanie zaak-
ceptowane przez Komisję Europejską,
z którego musimy się wywiązać do końca
przyszłego roku.
Jeden z kamieni milowych KPO
dotyczy również opieki długotermi-
nowej: jej skoordynowania, powstania
standardów i norm jakości. Poprzedni
rząd nawet nie tknął tej tematyki.
Czy to się jakoś łączy z projektowa-
nym bonem senioralnym?
Opieka długoterminowa zaczyna się
od opieki domowej, potem może być
realizowana w ZOL-ach lub DPS-ach,
a także jako opieka paliatywna. Ustawa
wprowadzająca bon pozwoli nam zacząć
tworzyć ten system na nowo.
I scalić? Bo mam wrażenie, że system
jest dziś wyjątkowo rozczłonkowany:
ZOL-e opłaca NFZ, DPS-y są w gestii
samorządów, a reszta placówek tkwi
w żywiole ekonomii zysku.
Osiągnęliśmy na razie to, że w ramach
Międzyresortowego Zespołu ds. Syste-
mowych Rozwiązań Związanych z Opie-
ką nad Osobami Starszymi przy jednym
stole usiadły ze mną minister zdrowia
oraz minister rodziny, pracy i polityki
społecznej, a także zaprosiłam do tej
współpracy stronę społeczną. Do tej pory
opieka długoterminowa pozostawała
w gestii resortu zdrowia, dlatego nawet
ten zespół musiał przyjąć inną nazwę,
abym mogła – jako minister ds. polityki
senioralnej – mu przewodniczyć. A prze-
cież ta opieka musi łączyć oba systemy:
zdrowia i pomocy społecznej. To nie
mogą być osobne „księstwa” – i dlatego
udało się uzgodnić jej nową definicję,
która zawiera te oba elementy.

Specjalny cykl POLITYKI: Odchodzić po ludzku
To kolejny tekst w cyklu materiałów poświęconych 
opiece terminalnej i długoterminowej. Tytuł cyklu nawiązuje 
do słynnej akcji „Gazety Wyborczej” – „Rodzić po ludzku”, 
która radykalnie odmieniła sytuację rodzących kobiet w Polsce. Wpłynęła
na poprawę warunków, ucywilizowała szpitalne oddziały położnicze.
Po latach postanowiliśmy zajrzeć na drugi kraniec życia. Takie spojrzenie
podyktowane jest zmianami demograficznymi, społecznymi czy nowymi
modelami polskich rodzin. Jak zapewnić opiekę, ale też godne odchodzenie,
już milionom obłożnie chorych, niesamodzielnych osób? Sprawdzimy,
co i dlaczego w naszym systemie wsparcia rodzin nie działa, czy wszystko
można tłumaczyć jedynie niedostatecznym finansowaniem? Mówiąc wprost:
czy da się w Polsce godnie umrzeć? 
Zachęcamy, by podzielili się Państwo z nami swoimi doświadczeniami: 
kontakt@polityka.pl
O akcji więcej na: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

Naprawdę za pomocą definicji
chcecie zmienić ten niewydolny
system? Co ma dać dzieciom zajmu-
jącym się opieką nad rodzicami to,
że będą odtąd nazywane opiekunami
nieformalnymi?
To jest niezbędne, by móc zmieniać
przepisy. Dzisiaj rodzina nie jest trakto-
wana jako podmiot, na którym spoczy-
wa obowiązek opieki. Dzieci opiekują się
rodzicami w myśl Kodeksu rodzinnego
i opiekuńczego, bo są zobowiązania ali-
mentacyjne, natomiast chodzi o to, żeby
uznać ich za partnerów w tym całym
państwowym systemie. Zaczęliśmy go
porządkować, dlatego zwracamy uwagę,
że rodzina to opiekunowie nieformalni,
bo z formalnymi opiekunami zawierane
są umowy.
A i tak najszybciej rozrasta się szara
strefa, bo tam najłatwiej takich
opiekunów dziś znaleźć.
I tu wracamy do bonu. Bo dzięki temu,
że zainwestujemy publiczny pieniądz
w szkolenie opiekunów, to każdy będzie
wiedział, gdzie ich szukać. Część po-
godzi pewnie pracę w ramach zlecenia
od gminy z obecnością na rynku komer-
cyjnym. A dołożenie takiego prywatnego
portfela do tego systemu będzie im tylko
służyć. Wierzę, że jeżeli uda się rozkręcić
ten rynek i zapewnimy stały strumień
pieniędzy, to będzie się opłacało być
opiekunem formalnym.
Czy mogę mieć nadzieję, że tak się
stanie, kiedy pani i ja będziemy już
po osiemdziesiątce, czyli za ok. 30 lat?
Projektując politykę senioralną, myślę
przede wszystkim o obecnych 80-latkach
i już dla nich tworzę ten system. Ale spo-
glądam też na pokolenie 20-latków, czy-
li moich dzieci, których nie chciałabym
obciążać obowiązkami opiekuńczymi,
jeśli nie mogłyby im podołać. I wiem,
że nie jestem w tym odosobniona.
Tylko czy to się nie zmienia z wiekiem?
Może my również za 30 lat będziemy
woleli zostać w domu – bezradni,
licząc na wsparcie swoich dorosłych
i zapracowanych synów i córek.
Ale my przynajmniej, w odróżnieniu
od większości obecnych seniorów, bę-
dziemy mieli większe kompetencje cy-
frowe i dzięki temu będzie nam łatwiej
korzystać z tzw. teleopieki. Działanie
takich systemów w domu przypomina
Wielkiego Brata, ale pod jego okiem moż-
na bezpieczniej funkcjonować.
Trochę przekornie horyzont stwo-
rzenia w pełni sprawnego systemu
opieki nad seniorami wyznaczyłem
na 30 lat, ale pani ma na to przecież
tylko cztery lata. Uda się?

Dlatego muszę zbudować fundament.
A jak on już będzie, to następcy będą
mogli te projekty kontynuować i popra-
wiać. Po to ten i następny rok poświęcam
na konsultacje, aby start w 2026 r. był jak
najlepiej przygotowany.
Mija już rok, odkąd jest pani ministrą
ds. polityki senioralnej – pierwszą,
bo dotąd nie było takiej funkcji
w żadnym rządzie. Ale poza stano-
wiskiem – czy jest też przestrzeń
dla takiej skoordynowanej polityki?
Moim zdaniem już tak. Istnieje urząd,
który co prawda nie jest jeszcze minister-
stwem, bo nie kieruję żadnym resortem,
ale przecież szyld nie jest najważniejszy.
Jest za to Departament Polityki Senioral-
nej, w którym wykonujemy konkretną
pracę na rzecz seniorów, na początku
roku powołałam też społeczną Radę
ds. Polityki Senioralnej.
Udało mi się politykę senioralną wpro-
wadzić do dyskursu politycznego i pu-
blicznego. Na mój wniosek wojewodowie
powołali swoich pełnomocników ds. tej
polityki i w każdym województwie już
takie osoby pracują. Są tam też zespoły
ekspertów składające się z liderów spo-
łeczności lokalnych, działających w ob-
szarze senioralnym.
Chcę, aby powstał system, w którym
zamiast szarej strefy zaoferujemy senio-
rom opiekę skoordynowaną: w domu,
ZOL-ach, DPS-ach, świetlicach pobytu
dziennego. Na razie mamy system roz-
członkowany, który trzeba scalić. Do-
piero wtedy poniesione nakłady zaczną
przynosić efekty.
POLITYKA rozpoczęła cykl
publikacji, który swoją nazwą
„Odchodzić po ludzku” nawiązuje
do głośnej kiedyś akcji „Rodzić
po ludzku”, zmieniającej oblicze
oddziałów położniczych. Uznaliśmy,
że najwyższy czas przyjrzeć
się drugiemu krańcowi życia
i chcemy obudzić tym świadomość,
by problemy zacząć rozwiązywać,
a nie – jak dotąd – spychać
na margines lub przemilczać.
Dziękuję za tę inicjatywę, bo nagła-
śnianie tych tematów sprawi, że decy-
denci i politycy nie będą się mogli od nich
odwrócić. A wielu społeczników, którzy
nieraz ostatkiem sił pracują na rzecz
poprawy warunków opieki i umierania,
zobaczy, że ktoś ich wysiłki docenia.
Nasi najbliżsi odchodzą i będą odcho-
dzić – musimy to zaakceptować, ale też
zrobić wszystko, by kres życia nie był
dla obu stron naznaczony nadmiernym
cierpieniem.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ WALEWSKI

REKLAMA


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 35

dopiero dwa dni po zatrzymaniu i przesłuchaniu prezydenta
Wrocławia. I wpłaceniu 2 mln zł kaucji. Jacek Sutryk był już
wtedy w domu. W piątek rano przyjechał do pracy, zapewnia-
jąc już po wyjściu z prokuratury, że do winy się nie przyznaje,
a zarzuty, jakie mu postawiono, uznaje za absurdalne.
Według prokuratury Jacek Sutryk miał wręczyć byłemu rek-
torowi CH Pawłowi Cz. korzyść majątkową w zamian za dyplom
studiów podyplomowych MBA, które nie zostały ukończone.
Ta korzyść to 75 tys. zł z tytułu zawarcia umowy-zlecenia do-
radztwa z Wrocławskim Parkiem Technologicznym, spółką
akcyjną, której większościowym akcjonariuszem jest Gmina
Wrocław. Doradztwo Pawła C. miało być fikcyjne, tak jak zda-
niem prokuratury studia Jacka Sutryka, który dzięki uzyska-
nemu z CH dyplomowi MBA miał zarobić łącznie 230 tys. zł
w radach nadzorczych miejskich spółek. Prokuratura uważa,
że te pieniądze wyłudził.
Socjolog na ratuszu
Jacka Sutryka na prezydenta Wrocławia wymyślił jego szef
– Rafał Dutkiewicz, który po czterech kadencjach rządzenia
stolicą Dolnego Śląska uznał, że czas odejść. Dzisiaj ani o tym
wyborze, ani tym bardziej o wydarzeniach ostatnich dni

Prezydent Wrocławia 
Jacek Sutryk, który usłyszał
zarzuty korupcyjne,
rezygnować z funkcji nie
zamierza i przekonuje, że jest
niewinny. Do jego dymisji
wezwali radni PiS, których
poparli miejscy aktywiści;
w radzie zasiadający
w klubie... KO.
KATARZYNA KACZOROWSKA

D

zień Życzliwości obchodzony 21 listopada Jacek Su-
tryk mógł świętować. Na sesji rady miejskiej rozpo-
częto debatę nad rekordowym budżetem Wrocła-
wia na 2025 r. Ponad 8 mld zł po stronie wydatków
i ponad 7 mld zł po stronie przychodów. W pierw-
szej godzinie obrad przepadł wniosek radnych PiS wzywający
prezydenta Wrocławia do dymisji. Na 37 radnych 23 głosowało
przeciwko wprowadzeniu go pod obrady. Debata nad apelem
się nie odbyła. Powód: wniosek formalny został złożony za póź-
no. Tyle że nie mógł zostać złożony wcześniej, bo Jacek Sutryk
został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne do-
kładnie tydzień przed tą sesją.
Na razie trzęsienia ziemi nie było. Prezydent Wrocławia zo-
stał skonfrontowany w prokuraturze w Katowicach z byłym
rektorem Collegium Humanum Pawłem Cz. Usłyszał zarzuty
korupcyjne, a minister sprawiedliwości i prokurator generalny
Adam Bodnar wyjaśnił, że zatrzymanie Jacka Sutryka przez
CBA o godz. 6.30 w domu, przewiezienie go do ratusza i prze-
szukanie gabinetu było konieczne z uwagi na ryzyko uzgad-
niania zeznań. Sutryk jednak nie miał jak tych zeznań uzgad-
niać z Pawłem Cz. Przecież byłego rektora CH doprowadzono
do prokuratury z aresztu tymczasowego. Wyszedł z niego

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

© MATEUSZ BIRECKI/REPORTER

Układ
wrocławski


36 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

Według prokuratury
Jacek Sutryk miał
wręczyć byłemu
rektorowi CH
Pawłowi Cz. korzyść
majątkową w zamian
za dyplom studiów
podyplomowych MBA,
które nie zostały
ukończone.

mówić nie chce. Choć w czasie ostatniej
kampanii samorządowej poparł kontrkan­
dydatkę Sutryka Izabelę Bodnar, dzisiaj
posłankę Polski 2050. I za Sutryka na jej
konwencji publicznie przeprosił.
Dyplom i spółka
Zdecydowanie bardziej rozmowny
jest jeden z bliskich współpracow­
ni ków Dutkiewicza, któr y zdradza
szczegóły nominacji i początków pre­
zydentury Sutryka, jednocześnie zastrze­
gając anonimowość.
– Dutkiewicz stawiał na środowisko aka-
demickie i na wielkie wydarzenia, takie jak
Euro 2012 czy Europejska Stolica Kultury.
Potrzebny był ktoś, kto pociągnie miasto
w stronę spraw społecznych, ruchy miejskie
nadawały ton debacie publicznej, a Sutryk
od zawsze tkwił w sprawach społecznych.
Był przecież dyrektorem Miejskiego Ośrod-
ka Pomocy Społecznej, potem Departa-
mentu Społecznego – opowiada związany
z Dutkiewiczem samorządowiec i dodaje,
że w 2018 r. Jacek Sutryk był sympatyczny,
bezkonfliktowy i umiał się dogadać z każ­
dym. W tamtych wyborach wystartował
jako bezpartyjny, ale z listy Koalicji Obywa­
telskiej. Platforma Obywatelska w ratuszu
widziała najpierw wieloletnią parlamenta­
rzystkę i profesor onkologii Alicję Chybicką,
a potem równie doświadczonego polityka
Kazimierza Ujazdowskiego. I jak dzisiaj
można usłyszeć w PO, to Dutkiewicz nale­
gał, by poparli właśnie Sutryka.
– Wtedy nie wiedzieliśmy, że jest takim
narcyzem – przyznaje współpracownik
Dutkiewicza, nie bez złośliwości przywo­
łując anegdotę z wrocławskiego ratusza,
kiedy prezydent Wrocławia miał zapytać swoją asystentkę: „Kto
jest tak naprawdę bardziej przystojny, Trzaskowski czy ja?”.
– Miałem i mam swój pomysł na miasto i jego realizacja ozna-
czała i oznacza zburzenie kształtowanych przez lata relacji za-
stanych. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim to się może podo-
bać – mówi Sutryk.
Problemy Jacka Sutryka związane są z jego dyplomem MBA,
który uzyskał w Collegium Humanum – jak sam przekonuje
po rocznych studiach i po zapłaceniu za nie z własnej kiesze­
ni 9,5 tys. zł. Poświadczenie przelewu pokazał, kiedy walczył
o reelekcję, przed drugą turą. To dzięki temu dyplomowi mógł
zasiadać w radach nadzorczych spółek miejskich w Tychach i Gli­
wicach (transfery działały też w drugą stronę, czyli samorządow­
cy z innych miast brali rady nadzorcze spółek we Wrocławiu).
– To Akcja Miasto zaczęła krytykować politykę prezydenta,
który w pierwszej kadencji, żeby utrzymać większość w radzie,
zatrudniał radnych w miejskich spółkach, choć to ewident-
ny konflikt interesów. Szefa tutejszej Lewicy – który do historii
przeszedł, bo służbową kartą zapłacił za paliwo, jadąc na pry-
watne wakacje – zrobił pełnomocnikiem prezydenta ds. praw
człowieka. I jednocześnie pan Ciążyński, który jest radcą praw-
nym, obsługiwał w kwestii doradztwa miejskie spółki – mówi
polityk wrocławskiej PO, dodając, że lokalne zależności, w któ­
rych tak naprawdę chodziło o budowanie lojalności w zamian

za zarabianie pieniędzy, zaczęły się za pre­
zydentury Dutkiewicza. Tyle tylko, że on
to robił po mistrzowsku, a Sutryk w tę grę
po prostu nie potrafi subtelnie grać. I wyja­
śnia, że korzenie samorządowych układów
tkwią w strategii budowania klubów prezy­
denckich w radach miejskich. Prezydenci
chcieli być podmiotowi, mieć swoich rad­
nych i swoje królestwa.
– W praktyce wyglądało to tak, że przy-
woływany tu Dutkiewicz prezydentem został
z poparciem i PO, i PiS. Potem umiejętnie
brał od wszystkich rządów. I w efekcie każ-
da inwestycja, za którą chodzili konkretni
politycy konkretnych partii, nagle stawała
się jego sukcesem. Z czasem jednak wszystko
stało się hipertransakcyjne, a krzyżowanie
rad nadzorczych jest chyba najjaskraw-
szym tego przykładem – mówi polityk PO
z Wrocławia.
Jacek Sutryk, zapytany o zatrudnianie
radnych i transfery samorządowe w radach
nadzorczych spółek miejskich, odpowiada,
że nie jest to wrocławska specyfika, a takie
mechanizmy – zgodne z obowiązującymi
przepisami prawa – działały przez wiele lat
w całej Polsce.
– Dla wielu takie zaangażowanie radnych
było wyrazem wzięcia współodpowiedzialno-
ści za zarządzanie miastem. We Wrocławiu
także radni poprzednich kadencji, gdy nie
byłem prezydentem, byli aktywni zawodowo
w spółkach i jednostkach miejskich – mówi
Sutryk, podkreślając raz jeszcze, że jest
to do dzisiaj zgodne z prawem. Dodaje,
że od wielu też lat wójtowie, burmistrzo­
wie, prezydenci, marszałkowie i starostowie
w całej Polsce zasiadali w spółkach komunal­
nych. – Gdy tylko zaczęło to budzić obiekcje
natury etycznej, bo nie prawnej, właśnie Wrocław był pierwszym
miastem w Polsce, w którym zabroniłem zatrudniania obecnych
radnych miejskich w spółkach miejskich – podkreśla Sutryk.
Taka koalicja
Od zorientowanych w samorządowo­partyjnych układan­
kach można usłyszeć, że już rok temu Jacek Sutryk wraz z grupą
swoich współpracowników złożyli deklarację przystąpienia
do PO. Została odrzucona. On sam jednak tej wersji wydarzeń
zaprzecza. I to on, walcząc o reelekcję, zdobył poparcie Do­
nalda Tuska. Poparli go także prezydent Gdańska Aleksandra
Dulkiewicz, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowki i marszałek
województwa lubuskiego, obecnie posłanka Elżbieta Polak.
– Choć Tuska ostrzegano, że będą problemy, bo po pierwsze,
o Collegium Humanum było już głośno, a po drugie, stało się
jasne, że Sutryk ma dyplom tej uczelni i dorabia w tych nieszczę-
snych radach. Na prezydenta Wrocławia chciał wystartować Mi-
chał Jaros, szef dolnośląskiej PO. Tusk go skasował – mówi zwią­
zany z PO aktywista, który bezskutecznie lobbował za Jarosem.
– Premier go nie lubi, bo zdradził swego czasu PO dla Nowocze-
snej. Wrócił jak syn marnotrawny, koniec końców poparł Sutry-
ka, a na pocieszenie dostał wiceministra. Tylko że po zatrzyma-
niu konkurenta wypalił dla jednego z portali: „A nie mówiłem?”
– komentuje były radny miejski Wrocławia.

ilustracja obywatel janek


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Za obecną koalicją w radzie miejskiej stolicy Dolnego Śląska,
którą tworzą PO z Zielonymi i Akcją Miasto oraz Nowa Lewica,
ma stać Grzegorz Schetyna. PO ma wiceprezydenta – Renatę Gra-
nowską, która w kampanii po pierwszej kadencji krytykowała
Jacka Sutryka i jego decyzje. Dzisiaj pytana o to, czy powinien
ustąpić z zajmowanej funkcji, odpowiada: – Podobne pytanie
można by zadać dziś wiceministrowi, a przez wiele lat prezyden-
towi Sopotu Jackowi Karnowskiemu, prezydentowi Poznania
Ryszardowi Grobelnemu, burmistrzowi Polkowic i marszałkowi
Dolnego Śląska Emilianowi Stańczyszynowi i wielu innym samo-
rządowcom. Każdy z nich swego czasu usłyszał zarzuty, sprawy
sądowe toczyły się 10 lat, a na końcu wyroki zapadały różne.
Sprawy te absolutnie należy zostawić do rozstrzygnięcia sądom,
prokuraturze. A potem podejmować kolejne kroki.
Apel radnych PiS o dymisję Jacka Sutryka poparł Jakub No-
wotarski, radny z klubu Koalicji Obywatelskiej, reprezentują-
cy w nim Akcję Miasto, debiutant w roli radnego miejskiego.
To aktywiści domagali się od prezydenta Wrocławia ujawnienia
informacji o radnych zatrudnionych w miejskich spółkach i ich
zarobkach. Pytali też o dyplomy MBA zrealizowane w Colle-
gium Humanum przez Jacka Sutryka i przez 10 dyrektorów
i wicedyrektorów Urzędu Miejskiego Wrocławia.
– To Sutryk zapewniał Marcina Kierwińskiego, że wszystko jest
w porządku z jego dyplomem MBA. Ja tylko zadawałem pytania.
I cierpliwie czekam, bo prawie wszystkie zadałem dwa–trzy lata
temu. Byłem ignorowany i lekceważony. Nie mam więc proble-
mu, żeby poczekać jeszcze chwilę na pełne wyjaśnienie wszyst-
kich wątpliwości i niejasności. Bo to jest w pierwszej kolejności
problem miasta – mówi Nowotarski.
Jedno jest pewne: opozycja w radzie miejskiej nie zrezy-
gnuje z planów odwołania Sutryka. Te plany to referendum,
które najwcześniej może się odbyć 10 miesięcy po wyborach.
A to oznacza, że PiS podpisy pod wnioskiem może zacząć zbie-
rać od 21 lutego 2025 r. W ciągu 60 dni będzie musiało zebrać
tych podpisów ponad 46 tys.  – 10 proc. liczby uprawnionych
osób do głosowania we Wrocławiu.
– I podpisy pewnie zbiorą, bo zmobilizują swój aktyw, ale nie wie-
rzę we frekwencję w tym referendum. Minimalna, żeby było ważne,
to 30 proc. uprawnionych do głosowania. To ponad 120 tys. ludzi.
A wrocławianie naprawdę nie żyją zatrzymaniem Sutryka i zarzu-
tami wobec niego. Krytyka funkcjonuje w bańce medialno-twitte-
rowej – mówi jeden z radnych KO obecnej kadencji.
Sam Sutryk pytany o wybór studiów akurat w Collegium Huma-
num odpowiada: – Oprócz mnie podobne decyzje podjęli politycy
właściwie wszystkich opcji politycznych, ale też np. rektorzy czte-
rech wrocławskich uczelni. I ja się ich decyzjom nie dziwię, ponie-
waż wtedy Collegium Humanum miało akredytacje ministerialne,
bardzo mocną listę wykładowców, słowem, publiczne i państwowe
gwarancje jakości. Gdybym wówczas miał tę wiedzę, którą mam
dzisiaj, z pewnością bym się na to nie zdecydował. Ale w tamtym
czasie, blisko pięć lat temu, była to uczelnia prężnie rozwijająca
się i dostępna cenowo, co też miało dla mnie znaczenie. Prezydent
Wrocławia przyznaje, że ma do siebie pretensje, że – jak wiele ty-
sięcy osób – zaufał tej uczelni bez dogłębnej weryfikacji.
Renata Granowska, wiceprezydent Wrocławia, mówi, że nie-
zależnie od kłopotów osobistych Sutryka miasto działa dobrze,
co jest zasługą 2 tys. sprawnych urzędników. Grzegorz Sche-
tyna, obecnie senator PO, według lokalnych samorządowców
akuszer koalicji rządzącej Wrocławiem, mówi krótko: – Ja
konkretnych zarzutów, jakie usłyszał Jacek Sutryk, nie znam.
On je zna. I to jest temat jego przyszłości. Teraz jego odpowie-
dzialnością jest przeprowadzenie budżetu, który powinien zostać
przyjęty do 19 grudnia. A wszystko to, co będzie dalej z Jackiem

Sutrykiem, to jest kwestia prokuratury, która prowadzi postępo-
wanie, i decyzji, które podejmie on sam.
Prezydencki problem
Jacek Sutryk nie wątpi, że w obecnej sytuacji najważniejsze
dla niego jest udowodnienie, że stawiane mu zarzuty są nie-
prawdziwe. – Już w kampanii wyborczej skala i fala fałszywych
oskarżeń wobec mnie była po prostu niespotykana – podkreśla
polityk, którego w obronę wzięli samorządowcy ze Związku
Miast Polskich na czele z Jackiem Karnowskim i Jackiem Jaś-
kowiakiem, prezydentem Poznania.
Jacek Sutryk, czy też precyzyjniej: Związek Miast Polskich,
któremu przewodniczy, miał 15 listopada ogłosić poparcie dla
Rafała Trzaskowskiego jako kandydata na prezydenta Polski.
Prezydent Warszawy odpowiedział POLITYCE, że w ZMP są po-
litycy z różnych partii, kilku z Konfederacji oraz Prawa i Spra-
wiedliwości też. I nigdy nie było mowy o poparciu dla niego
ze strony całej organizacji. Od polityków PO można jednak
usłyszeć, że PiS na pewno będzie próbował sprawą Sutryka
uderzyć w Trzaskowskiego. Inni politycy z kolei przypuszczają,
że zatrzymanie Sutryka w świetle reflektorów – niezależnie
od zarzutów, jakie usłyszał prezydent Wrocławia – mogło być
sugestią, by zapomnieli o budowaniu własnej niezależności
od centrali. A jeszcze inni podpowiadają, że jeśli o tym zatrzy-
maniu wiedział Donald Tusk, to może być też sygnał dla Rafała
Trzaskowskiego, który ma wsparcie m.in. samorządowców sku-
pionych w ruchu Tak! Dla Polski. Ruchu, w którym prominentną
postacią jest Jacek Sutryk. I który w obecnej sytuacji może oka-
zać się bardziej obciążeniem niż atutem w budowaniu zaplecza
ponadpartyjnego i niezależnego od rządu.
KATARZYNA KACZOROWSKA
OGŁOSZENIE


38 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Policjanci zobaczyli człowieka z ranami od noża. 
Nie zrobili z tym nic. Czekali, aż ktoś 
zostanie w końcu zabity. Długo nie musieli czekać.
Nawet sędzia tego nie zdzierżył.

Czekanie 
na zabijanie
VIOLETTA KRASNOWSKA

P

ierwszą ofiarą, o której oficjalnie
wiadomo, był 34-latek Marek D.
z Góry Kalwarii, niewielkiego
miasta blisko Warszawy. 5 paź-
dziernika 2023 r. szedł w stronę
opuszczonej jednostki wojskowej. To dość
odludne miejsce. Usłyszał, że ktoś za nim
idzie. – Odwróciłem się raz, drugi, miał
kaptur nasunięty na oczy. Ja go z widzenia
znałem, bo kiedyś z jego mamą pracowa-
łem – mówi Marek.
To był 33-letni Wojciech D. Jedena-
ście wyroków na koncie. Zaczął w wieku
18 lat od kradzieży rozbójniczej, karany
następnie za udział w bójce, znieważe-
nie policjanta, posiadanie narkotyków,
kradzieże, włamania, paserstwo, gro-
żenie śmiercią współpodejrzanemu,
do tego dwa wyroki za niepłacenie ali-
mentów. Gdy miał 23 lata, został skazany
za rozbój – skatowali z bratem człowieka.

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

ilustracja marcin bondarowicz


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 39

Wyszedł na wolność po ośmiu latach 
– w lipcu 2022 r.
– Idzie, to idzie, ja sobie szedłem dalej
– opowiada Marek. Wszedł do opusz-
czonego budynku. – I on wszedł za mną.
Dostałem trzy kopy w brzuch, o ścianę się
odbiłem i wtedy on nóż wyciągnął. I zaczął
mnie dźgać. Nie wiem, czy go ktoś wypło-
szył, bo zaraz zniknął.
– Było mu obojętne, czy ten człowiek
umrze, czy przeżyje. Zostawił go na śmierć
– powie potem sędzia Piotr Gąciarek
z Sądu Okręgowego w Warszawie.
Marek po chwili ruszył do domu, nie
miał daleko, ale przyznaje, że musiał
przysiąść na ławce. Jak tylko wszedł
do mieszkania, powiedział: „Mamo, D.
mnie dźgnął”. – Ja w pierwszej chwili
byłam zszokowana. Zdjął kurtkę, a tam
wszędzie krew – opowiada w emocjach
mama Marka, szczupła, drobna kobieta.

Po chwili usłyszała: „Mamo, słabo mi się
robi, strasznie mi nogi drętwieją”.
Siostra Marka zadzwoniła pod 112, po-
wiedziała, że brat został dźgnięty nożem.
Z karetką przyjechało dwóch policjantów
z komisariatu w Górze Kalwarii. – Powie-
działem, kto mnie dźgnął – mówi Marek D. 
– Gdy powiedzieliśmy, że to się stało
„na jednostce”, policjant skwitował: „On się
chyba na szkła przewrócił” – opowiada sio-
stra. – Niech pan nie żartuje! Na szkłach?
Takie rany?! – odpowiedziała policjantowi.
Oni widzieli te rany. Było jedno pchnię-
cie w brzuch, pod samym mostkiem. Dru-
gie na plecach przy kręgosłupie, trzecie
na szyi, czwarte na ramieniu. – Jak moż-
na w czterech miejscach naraz pociąć się
szkłem? I to jeszcze przez bluzę, przez gru-
bą kurtkę? No nie można! – mówi siostra
Marka i zaczyna płakać.
Policjanci jeszcze tego dnia spisali no-
tatkę służbową. Ratownicy zabrali Marka
do szpitala, gdzie został przyjęty, jak zapi-
sano w dokumentacji, „z powodu licznych
ran kłutych”. Rozpoznanie: otwarte rany
obejmujące klatkę piersiową, brzuch, dol-
ną część grzbietu i miednicę. Przyczyna:
ugodzenie, uderzenie przez inną osobę”.
Okazało się, że Marek ma uszkodzoną
wątrobę, i od razu trafił na stół operacyjny.
Po pięciu dniach rana zaczęła się jątrzyć,
trzeba było znowu otwierać brzuch.
Marek pokazuje wielką szramę
na brzuchu i blizny w miejscach, gdzie
dostał nożem.
Dlaczego go nie zamykacie?
Przez cały jego pobyt w szpitalu nikt
z policji nie przyszedł, żeby go przesłu-
chać. Dziewiątego dnia został wypisany
do domu z długą listą zaleceń. Przyjechał
po niego kolega Łukasz. I gdy jechali, zo-
baczyli sprawcę – Wojciecha D. – Szedł so-
bie i miał nóż na wierzchu – mówi Łukasz
i pokazuje, że Wojciech D. nosił zwykle
nóż typu finka z tyłu za paskiem spodni,
i nawet specjalnie podciągał kurtkę, żeby
było go widać. – On z maczetą w plecaku
chodził, znany był z tego, że lubił obnosić się
z nożami. Wyskoczyłem do niego i mówię:
co ty dźgasz ludzi po mieście? Kogo ty tutaj
szukasz? Znajdź sobie silniejszego. A on: jak
chcesz, k…, to ciebie potnę. „Pokosuje” – tak
dokładnie powiedział. On się czuł tutaj ta-
kim królem, panem i władcą.
Łukasz zadzwonił na komisariat, pro-
sząc o pilną interwencję, bo mężczyzna
ma nóż, niedawno pociął kolegę, a teraz
grozi także jemu. Z oddali widzieli, jak
podjechał radiowóz, ale na krótkiej roz-
mowie się skończyło i policjanci odjechali.
– Powiedzieli potem, że nie miał przy sobie
noża – mówi Łukasz.

– On mówił, że jak pójdzie siedzieć, to już
nie za pobicie. Tak chodził i mówił swoim
kolegom. Mówił, że pozabija wszystkich.
Miał podobno listę, osiem osób chciał
zabić – opowiada mama Marka. Kolega
Marka dodaje: – Taka informacja chodziła
po mieście, że on chce wrócić do więzienia,
ale jeśli to już za „głowę”.
Tego samego dnia, gdy Marek wrócił
ze szpitala, jego ojciec poszedł na komi-
sariat w Górze Kalwarii i złożył zawiado-
mienie o przestępstwie zaatakowania
syna nożem przez D. – Dostałem telefon,
żeby przyjść na policję. Mówię: nie dojdę,
jestem po operacji. Tym bardziej że się ba-
łem wychodzić z domu – opowiada Marek.
Dopiero 21 października aspirant sztabowa
przyszła do nich do mieszkania, przesłu-
chała Marka, jego mamę i siostrę. Wszyscy
powtórzyli, że sprawcą jest Wojciech D.
A jeszcze 2 listopada na policję wpłynęła
opinia biegłego lekarza, który stwierdził,
że Marek doznał obrażeń w postaci ran
kłutych wypełniających przesłanki za-
stosowania art. 156 Kodeksu karnego,
czyli wyrządzenie ciężkiego uszczerb-
ku na zdrowiu. Odpowiedzialność kar-
na do 10 lat więzienia. Doszło bowiem
do uszkodzenia wątroby, co w każdej
chwili mogło zakończyć się zgonem.
Wiadomo, że komendant komisariatu
w Górze Kalwarii podinsp. Tomasz Jeżew-
ski się z nią zapoznał. A mimo to w tym
samym dniu jego policjantka doręczyła
Wojciechowi D. wezwanie do stawienia
się 6 listopada na komisariacie w cha-
rakterze świadka w sprawie o czyn 157 
par. 1 kk. Czyli lekkiego uszczerbku
na zdrowiu (do siedmiu dni w szpitalu)
zagrożonego karą do pięciu lat więzienia.
Gdy Wojciech D. nie stawił się 6 listopada
na komisariacie, młodsza aspirant poszła
szukać go do jego babci. Ale go nie zastała.
W aktach brak informacji, żeby policja po-
dejmowała jakieś dalsze działania.
Ojciec Marka stale dopytywał się o spra-
wę. – Chodziłem co dzień na policję albo
wydzwaniałem, prosiłem, żeby go zamknę-
li, bo to był strach wyjść z domu. Syn bał się
nawet pójść do sklepu, a on sobie chodził,
jak chciał – mówi. Na komisariacie powta-
rzali: – Przyjdź pan, jak będzie dzielnico-
wy, przyjdź pan, jak będzie dyżurny, ja nic
nie wiem. I tak ciągle zbywali mnie.
– Czekaliśmy, że go zatrzymają, ale nic
się nie działo – mówi mama Marka. – Gdy
po 14 dniach szliśmy z synem na zdjęcie
szwów, wybieraliśmy drogę tam, gdzie
są kamery, bo wiedzieliśmy, że on chodzi
– dodaje. Tym bardziej że, jak mówi, do-
chodziły do nich informacje o dalszych
poczynaniach Wojciecha D. A to me-
talowym młotkiem pobił chłopaka,


[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

40 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

a to kopnął dziewczynę w twarz, inną
pociął po piersiach. Że swojego kolegę
z klasy polał benzyną i chciał podpalić, ale
szczęściem zapałki nie chciały się zapalić.
– Były takie zajścia. Ludzie się bali. Wszy-
scy, których znam, zaczęli nosić przy sobie
coś, żeby w razie czego się przed nim obro-
nić, pałki, gaz, ja też – nie ukrywa kolega
Marka D. – Własną matkę chciał pobić,
dlatego go z domu wyrzuciła, i pomiesz-
kiwał u Marka G., którego w końcu zabił.
Ratujcie, on mnie dźgnął!
Wojciech D. przez dwa miesiące mieszkał
u 47-letniego Marka G., zwanego „Kobrą”,
utrzymującego się z renty syna lokalnego
radnego. D. był widziany, jak o godz. 21 
w przeddzień zabójstwa wchodził do jego
mieszkania przy ul. ks. Sajny. Następnego
dnia, 19 listopada w niedzielne południe,
na tej zwykle spokojnej ulicy rozegrał
się dramat. Sąsiadka z naprzeciwka piła
akurat kawę w kuchni, gdy zobaczyła,
jak z okna wypada czy raczej wyskakuje
Marek G., krzycząc: „Ratujcie, on mnie
dźgnął!”. I upada na chodnik.
Wybiegli ludzie, wśród nich strażak
mieszkający w tym domu i to on prowadził
reanimację. W tym czasie, gdy wszyscy sku-
pili się wokół leżącego we krwi Marka G., 
kobieta z dzieckiem idąca chodnikiem
po drugiej stronie ulicy zauważyła wycho-
dzącego z klatki Wojciecha D. Zapamięta-
ła, że spojrzał na leżącego, jeszcze żywego
Marka G., splunął w jego stronę i spokoj-
nie odszedł. Marek G. zmarł z wykrwawie-
nia, zanim przyjechało pogotowie.
W mieszkaniu Marka G. policjanci zo-
baczyli ogromną plamę krwi na łóżku,
co wskazuje, że tam został zaatakowany
gospodarz. Otrzymał kilka ciosów no-
żem w brzuch, gdy spał. Na jego dłoniach
były obrażenia wskazujące, że się bronił.
Chciał uciec przez okno.
– „Kobra” to dobry chłopak był, życzliwy,
nikomu nigdy krzywdy nie zrobił – wzdy-
cha mama Marka. Była na jego pogrze-
bie. Kościół był pełen ludzi. Wspomina.
– Płakałam cały czas, bo ciągle myślałam,
że to mogło się przytrafić mojemu synowi.
Tym razem dwie godziny wystarczyły,
by kryminalni z Komendy Powiatowej
Policji w Piasecznie zatrzymali Wojcie-
cha D. Był w mieszkaniu matki. W jego
plecaku znaleźli łom, pręt zbrojeniowy
i dwa noże, w tym jeden 40-cm, z dłuższą
rękojeścią okręconą dla wygody taśmą.
Na jego ostrzu znaleziono później DNA
ofiary, a na taśmie odcisk jego palca. Tak-
że na rękojeści krótszego noża znaleziono
DNA – i ofiary, i sprawcy. Podczas zatrzy-
mania powiedział do policjantów: „Kobra
to truciciel i kawał k…”.

Wojciech D. nie przyznał się do zarzu-
canych mu czynów i odmówił składania
wyjaśnień. W grypsie zatrzymanym przez
prokuratora pisał: „Wszystko dobrze. Biję
na niewinność. Jebać tego …”.
O śmierć za dużo
5 listopada sędzia Piotr Gąciarek za-
planował ogłoszenie wyroku. Z aresztu
doprowadzono Wojciecha D. Chudy, nie-
wysoki, siedział na ławie oskarżonych
w bluzie dresowej i czapce nasuniętej
niemal na oczy. Na dłoniach tatuaże.
Wojciech D. wstał na ogłoszenie wyro-
ku, ale wyglądał na zupełnie nieprzeję-
tego sprawą. Wyrok za próbę zabójstwa 
Marka D.: 25 lat. – Każdy człowiek wie,
że uraz nożem w kierunku wątroby może
zagrażać życiu, i tu tak było. Gdyby nie
pomoc medyczna, poszkodowany mógł-
by stracić życie, stąd usiłowanie zabój-
stwa – uzasadniał sędzia. A za zabójstwo 
Marka G. „Kobry” – 30 lat.
– Mamy usiłowanie zabójstwa, mijają
44 dni i jest kolejne przestępstwo, które
idzie krok dalej, to nie jest usiłowanie,
to jest dokonanie zabójstwa. Podejrzany
zabił człowieka, u którego mieszkał, trud-
no o gorsze nadużycie gościnności jak za-
bicie gospodarza – tłumaczył sędzia. Oba
czyny zostały popełnione w warunkach
„recydywy”. Sędzia ogłosił karę łączną
– 30 lat pozbawienia wolności.
Uzasadniał, że w kodeksie za zabójstwo
jest kara do 30 lat więzienia, a dalej już tyl-
ko dożywocie. – Sąd uznał, że zagrożenie
ze strony oskarżonego jest bardzo duże, ale
jednak nie na tyle duże, żeby sięgać po karę
eliminacyjną, jaką de facto jest kara doży-
wotniego pozbawienia wolności – mówił.
Dodając, że w sprawie wysokości kary było
jedno zdanie odrębne składu orzekającego.
Wiadomo już, że prokurator wystąpił
od razu o uzasadnienie wyroku, co może
zapowiadać złożenie apelacji. Ponadto
sędzia nakazał, by wyrok został umiesz-
czony na tablicy w Urzędzie Gminy Góra
Kalwaria. – Oskarżony jest znany na tere-
nie Góry Kalwarii z widzenia, społeczność
wie, co zrobił, dlatego ludzie muszą się
dowiedzieć, że prawo i sąd jest za nimi
i zbrodnia musi zostać ukarana – powie-
dział. – Była to osoba znana mieszkańcom,
tylko miejscowej policji nie była znana
– dodał z sarkazmem.
– Ta sprawa jest bulwersująca – podsu-
mował sędzia. – Czasami policja nie chce
przyjąć zawiadomienia o kradzieży sa-
mochodu, włamania do samochodu czy
do piwnicy, to jest bardzo źle, że nic nie robi,
ale skutki nie są tragiczne. Natomiast tutaj
mamy małe miasteczko, osobę agresywną,
karaną, znaną mieszkańcom, z wieloma

wyrokami skazującymi. Policjanci musieli
go zatrzymywać, przeprowadzać czynności,
znają go, zapewne z komendantem włącz-
nie. W dniu zabójstwa policjanci szybko
potrafili ustalić, gdzie może przebywać.
Nie taka powinna być wcześniejsza reakcja
policji. Jako obywatele powinniśmy oczeki-
wać, że jeżeli jest człowiek dźgnięty nożem
w klatkę piersiową i w brzuch, to policja
zajmuje się na poważnie, a nie udaje, że coś
robi. To musi być rozliczone.
Dlatego sędzia Piotr Gąciarek, ogłasza-
jąc wyrok, jednocześnie poinformował,
że składa zawiadomienie do prokuratury
o stwierdzonym w toku postępowania kar-
nego uzasadnionym podejrzeniu popeł-
nienia przestępstwa przez funkcjonariu-
szy komisariatu policji w Górze Kalwarii,
polegającego na niedopełnieniu obowiąz-
ków w związku z usiłowaniem zabójstwa
Marka D. w dniu 5 października.
A także – na podstawie art. 134 i ust. 1
pkt 1 lit B ustawy o policji zażądał od ko-
mendanta stołecznego policji wszczęcia
postępowania dyscyplinarnego wobec
wszystkich policjantów z komisariatu po-
licji w Górze Kalwarii i komendy powiato-
wej policji w Piasecznie odpowiedzialnych
za niedopełnienie obowiązków służbowych
w związku z usiłowaniem zabójstwa Mar-
ka D. Wyliczał: 5 października 2023 r. Ma-
rek D. wskazał jako sprawcę Wojciecha D. 
Potem – 13 października jego ojciec złożył
zawiadomienie. Dopiero 21 października
przesłuchanie, gdzie znowu wskazano
sprawcę, potem wpływa opinia biegłego
lekarza, że chodzi o poważne uszkodzenie
ciała. Sędzia: – Zupełnie niezrozumiałe
jest wzywanie Wojciecha D. w charakterze
świadka w sytuacji, gdy zeznania czterech
osób jednoznacznie wskazują na popeł-
nienie przez niego przestępstwa przeciwko
życiu i zdrowiu. Zupełnie niezrozumiała
była także dokonana ocena policji, że ob-
rażenia nie groziły jego życiu i zdrowiu. Zu-
pełnie niezrozumiałe było to, że nie doszło
do niezwłocznego zatrzymania Wojciecha D. 
i przedstawienia mu zarzutów spowodo-
wania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu
i usiłowania zabójstwa.
Sędzia podsumował: – Sąd zmuszony
jest stwierdzić, że gdyby nie doszło do za-
niechań ze strony policjantów z komisa-
riatu policji w Górze Kalwarii, to z dużym
prawdopodobieństwem nie byłoby zabój-
stwa Marka G. w dniu 19 listopada 2023 r.
Dlatego też sędzia na podstawie
art. 19 par. 1 Kodeksu postępowania kar-
nego zawiadomił komendanta stołeczne-
go policji o stwierdzonych uchybieniach
i zobowiązał go do złożenia wyjaśnień
o podjętych czynnościach.
VIOLETTA KRASNOWSKA


[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 41

W świecie pozorów wszystko się zgadzało. Były kontrole,
grzywny, a nawet akcja plakatowa. Nie ma tylko czwórki
dzieci, które zmarły zatrute truciznami kupionymi 
bez żadnych ograniczeń przez internet.

Tragedia w 3D

JULIUSZ ĆWIELUCH

Fo

sforowodór, który wydziela
się w wyniku działania trucizny
(na krety i karczownika) jest bez-
wonny, bezbarwny i bezwzględ-
ny. Równie bezbarwne stało się
życie czterech rodzin, które w wyniku
działania trucizny straciły dzieci. Gdyby
państwo było bezwzględne wobec osób,
które handlowały w internecie prepara-
tem działającym jak cyklon B, to może
do tych tragedii nigdy by nie doszło. Ale

historia była chyba bezwonna, bo choć
śmierdziała od dwóch lat, jakoś nikomu
to nie przeszkadzało.
Z szóstej strony
Prokurator G. zastrzega, żeby go nie cy-
tować. Zresztą trudno byłoby tak dosłow-
nie, bo nie trzyma oficjalnych standardów
urzędowych. Pomijając język emocji,
to trapiący go dylemat ma charakter mo-
ralny, a prawo jest ślepe jak kret, którego

zabijać miała trucizna. Zamiast kreta nie
żyje dziecko. Prokurator G. pyta: kto je
zabił w sytuacji, w której trucizna kupio-
na była na oficjalnej aukcji internetowej?
Z drugiej strony kupujący, w tym wypadku
rodzic, poświadczył niezgodnie z praw-
dą, że ma uprawnienia do jej stosowania.
Z trzeciej strony nie miał świadomości,
że coś, czym chciał pozbyć się gryzoni,
może wytruć pół kamienicy i przenika
nawet przez beton. Z czwartej strony
stosował preparat bez zachowania zasad
bezpieczeństwa, przed którymi ostrzegał
producent. Z piątej strony to jego dziecko
nie żyje. Z szóstej strony rodziców nie da
się przesłuchać, bo oni też już właściwie
trochę nie żyją.
Prokurator G. przechodzi drogę, którą
w 2022 r. podążał już jego kolega z Ciecha-
nowa. Tam sytuacja była taka sama.
Kupiona na portalu internetowym trut-
ka miała zabić gryzonie. Przez kilka godzin
zatruwała niczego nieświadomą rodzinę.
Tabletki trucizny w kontakcie z wilgocią
zaczęły wydzielać fosforowodór. Gaz jest
bezbarwny. Jest również bezwonny,

Dom pod Gorzowem, w którym
doszło do tragedii. Służby
utylizują trującą substancję
wyłożoną pod styropianowym
ociepleniem.

© PSP W GRODZISKU WIELKOPOLSKIM


42 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]

choć część producentów znaczy pro-
dukt zapachowo. Ludzie z branży de-
ratyzacji mówią, że pachnie zepsutym
czosnkiem. Jednemu zapach kojarzy się
ze zgniłymi migdałami. Inny, który upie-
ra się, że to zapach zgniłych jaj, godzi
wszystkich stwierdzeniem: – Nieważne,
czym pachnie, jeśli to poczułeś, to znaczy,
że właśnie umierasz. Prosi, żeby go nie
cytować, żeby urzędnicy nie nękali go
kontrolami, bo temat zrobił się gorący.
W małym odstępie czasu zmarło czworo
dzieci. A może więcej, ale o tym za chwilę.
Krucjata
W Ciechanowie nie wiedzieli, że umie-
rają. Wiedzieli, że źle się czują. Najgorzej
czuła się 2,5-letnia Zuzia. Wymiotowała,
przelewała się przez ręce. Rodzicom kręci-
ło się w głowie. Tracili koncentrację. Może
gdyby mieli jej więcej, to dziecko szybciej
trafiłoby do szpitala. Kiedy mała już tam
trafiła, była w tak złym stanie, że nie udało
się jej uratować. Rodzice przeżyli. Nie ma
w tym nic dziwnego. Jedna tabletka pre-
paratu obliczana jest na zabicie nawet
dużego ssaka. Dziecko szybciej niż do-
rośli chłonęło truciznę. Mały krwiobieg
szybciej rozprowadzał ją po całym ciele.
Śmierć była nieunikniona. Komunikat
prokuratury lakoniczny. – Środek został
zakopany przy fundamencie domu. Śro-
dek do ochrony roślin metodą fumigacji,
czyli uwalniania gazu, który poprzez nie-
szczelność fundamentu przeniknął do po-
mieszczeń mieszkalnych – mówił w 2022 r.
Piotr Tyszka, zastępca prokuratora rejono-
wego w Ciechanowie. Prokurator Tyszka
mógł nie wiedzieć, że to nie jest kwestia
nieszczelności.
– Fosforowodór może przenikać przez
beton. Przenika przez wiele substancji.
Używany jest m.in. do gazowania drew-
nianych obiektów zabytkowych dotknię-
tych szkodnikami drewna. Nawet naj-
głębiej ukryty owad nie przeżyje takiego
gazowania – tłumaczy Eryk Połeć, właści-
ciel portalu Pryskaj.pl, który w deratyzacji,
dezynsekcji i dezynfekcji (DDD) pracuje
niemal 20 lat.
W sprawie śmierci w Ciechanowie pro-
kuratura próbowała działać salomonowo.
Śledztwo poszło w kierunku nieumyślne-
go spowodowania śmierci. Jako sprawcę
wskazano ojca, bo to on kupił środek. I on
go użył. On też dobrowolnie poddał się
karze – sześć miesięcy pozbawienia wol-
ności w zawieszeniu na trzy lata. To taka
kara na niby. Niby jest więzienie, ale nikt
do niego nie idzie. Niby jest sprawca, ale
czy na pewno ten, co trzeba? Niby pań-
stwo jest sprawcze. Ale w 2022 r. nikt się
nie pochylił nad tym, że zwykły człowiek

na zwykłej aukcji internetowej kupił kilo
zabójczej trucizny, której pochodną maso-
wo zabijano w obozach zagłady.
Przez lata problem śmierci po zatruciu
fosforowodorem nie istniał, bo nie mógł.
– Nikomu do głowy nie przychodziło, żeby
tak silna trucizna mogła trafić do otwar-
tej dystrybucji – tłumaczy Eryk Połeć. Tyle
że po drodze handel przeniósł się do sieci.
– Nawet wtedy nie miałem odwagi sprze-
dawać czegoś takiego online. Zresztą to nie
była kwestia osobistej odwagi. Tego typu
substancje mogą być sprzedawane upraw-
nionym podmiotom i osobom legitymują-
cym się specjalistycznym przeszkoleniem.
A w trakcie sprzedaży online nie można
tego przecież skutecznie zweryfikować
– dodaje Połeć.
Rozmawiamy 12 listopada. W mediach
aż huczy po śmierci kolejnego dziecka,
które zabił fosforowodór. Kolejna dwój-
ka – cudem i lekarską sprawnością od-
ratowane bliźnięta spod Płońska – dalej
przebywa w warszawskim szpitalu. Połeć
wymienia nazwy preparatów i prosi, żeby
ich poszukać na popularnych portalach
sprzedażowych. Oferty wyskakują jedna
po drugiej. Ceny umiarkowane od 104 zł
do 174 zł za kilogramową butelkę. Warun-
ki zakupu jasne. Muszę kliknąć, że mam
specjalistyczne przeszkolenie. Oczywi-
ście nie mam, ale klikam. I nic. Nikt nie
oczekuje żadnej weryfikacji, przesłania
mailem kopii certyfikatu. Trzeba tylko za-
płacić i podać adres. Może być paczkomat,
może być skrytka pocztowa. Czas dosta-
wy imponujący. Sytuacja na swój sposób
przerażająca.
Ile osób można zabić kilogramem ta-
kiego preparatu? Eryk Połeć tylko kręci
głową i mówi, że nikt nawet nie chce tego
wiedzieć. A ile osób kupiło ostatnio ten
produkt? Ponad cztery tysiące! Cztery tony
substancji równie zabójczej co cyklon B
rozsiane po całej Polsce! A to tylko jeden
z preparatów. Są jeszcze inne. Zarejestro-
wane pod innymi nazwami, ale na bazie
tej samej substancji. I równie zabójcze.
Gdy autor próbował kupić jeden z nich,
żeby mieć dowód, Połeć zasugerował,
żeby tego nie robić. – Po co narażać kurie-
ra, postronnych ludzi, a na końcu samego
siebie i swoją rodzinę – pyta retorycznie.
Wieczorem tego dnia w programie TVN
„Uwaga” wiceminister rolnictwa Michał
Kołodziejczak ogłosił krucjatę przeciw
handlowi silnie toksycznymi trutkami
przez internet.
Krucjatę ogłosił minister rolnictwa,
bo to jemu podlega instytucja, która wy-
dała pozwolenie dopuszczające prepara-
ty do użycia. – Co zresztą było racjonal-
ne. Wynaleziono je po to, żeby oczyszczać

zboże, kasze i ryże ze szkodników. Nikt
nie chce kupować kaszy z molami, więc
poddajemy ją fumigacji, czyli zagazo-
waniu – tłumaczy Połeć. Jego firma tym
się nie zajmuje, ale procedurę świetnie
zna, bo przeszedł stosowne przeszkole-
nie. – Pracuje się zawsze parami. Osoby
wykładające materiał aktywny używają
aparatów tlenowych, bo maska przeciw-
gazowa nie daje pełnej gwarancji, tak sil-
nie penetrująca jest to substancja. Teren
musi być oznakowany, a osoby postronne
nie mogą się zbliżać. W szczególnych przy-
padkach informuje się służby – opowiada.
I tak było latami.
Aż do momentu, kiedy jedna z firm
wystąpiła o rozszerzenie działalności
preparatu na karczownika. – Dla zwykłe-
go zjadacza chleba karczownik i szczur
to właściwie jedno i to samo. Do ludzi po-
szedł komunikat, że te preparaty nadają
się też do zwalczania gryzoni. No i otwo-
rzyły się bramy piekła – mówi Stanisław
Ignatowicz, prof. entomologii i guru
polskiej branży DDD (dezynfekcja, de-
zynsekcja, deratyzacja). Ignatowicz prze-
prowadził setki szkoleń, jak się obchodzić
z tego typu toksycznymi preparatami.
– To nigdy nie powinno trafić do zwykłej
sprzedaży, zresztą nie było takiej potrze-
by. Na rynku są inne i w pełni bezpieczne
preparaty – dodaje. Ale ludzie w interne-
cie patrzyli na to inaczej. – Te trutki, które
teraz sprzedają, to jedna wielka ściema.
Pies mi to zeżarł i żyje. Szczurów też nie
ruszyło. Kupiłem butlę (tu nazwa jedne-
go z preparatów), rozłożyłem trzy kap-
sułki po norach i po krzyku. Podobnych
wpisów jest więcej. Większość bez słowa
ostrzeżenia, że to silny preparat, że działa
również na ludzi, a zwłaszcza na dzieci.
Nie każdemu trupia czaszka na etykiecie
dawała do myślenia.
Czarna polska jesień
Silnym argumentem za była również
cena. – Profesjonalna usługa zwalczania
gryzoni kosztuje co najmniej 300 zł za wi-
zytę specjalisty. Na jednej się z reguły nie
kończy. A tu za 200 zł można było dostać
kilo trucizny. Ludzie liczyli i wychodziło
im, że tylko głupi brałby specjalistę. Mó-
wię to bez satysfakcji, bo to wielka trage-
dia – mówi człowiek z branży, ale anoni-
mowo, żeby nie zrażać klientów.
Tak się pewnie zaczynał scenariusz
tragedii pod Grodziskiem Wielkopol-
skim. Miejscowość typu pośrodku nicze-
go. Dom jak ze sztancy. Tyle że styropian
świeżo położony. Radość z ocieplonego
domu trwała do pierwszych chłodów,
kiedy pod styropian zaczęły się garnąć
gryzonie. Im też było zimno. Właściciel


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 43

domu kupił trutkę. Tabletki powkładał
pod styropian. Całość dodatkowo za-
piankował, żeby gaz nie wydostawał się
na zewnątrz. Pewnie do głowy mu nie
przyszło, że może się dostawać do środ-
ka. Jeden z ludzi z branży przedstawił
to obrazowo – w ten sposób powstała
komora gazowa. Śmierć trzyletniej Basi
spod Grodziska Wielkopolskiego nastą-
piła dokładnie tego samego dnia co dwu-
letniego Krystiana spod Tomaszowa
Lubelskiego. Pech chciał, że początek
listopada był wilgotny, ale temperatury
były umiarkowane. Trucizna uwalniała
się długo i w dużym stężeniu, wolniej też
ulegała wietrzeniu. Dzieci przebywały
dłużej w domu. Strażacy, którzy przyby-
li na miejsce tragedii pod Grodziskiem
Wielkopolskim, zmierzyli stężenie fos-
forowodoru w domu. Było tak wysokie,
że do środka wchodzili w gazoszczelnych
kombinezonach i aparatach tlenowych.
Ludzie nie mogli uwierzyć, że coś takiego
można było kupić przez internet.
Do czarnej serii śmierci trzeba jeszcze
dopisać 2,5-latka z gminy Jonkowo. Ale
w tym wypadku prokuratura jest wstrze-
mięźliwa z informacjami, bo ciągle trwa
gromadzenie materiału dowodowego.
Na miejscu co prawda zabezpieczono
butelkę z zabójczym preparatem, ale
sekcja zwłok nie dała jednoznacznej
odpowiedzi na to, co było przyczyną
śmierci. I jak nieoficjalnie mówią leka-
rze, nie mogła, bo fosforowodór to pro-
sta i skuteczna trucizna, która po prostu

niszczy wszystkie organy wewnętrzne.
Dopiero pogłębiona analiza toksykolo-
giczna w wyspecjalizowanych labora-
toriach kryminalistycznych może dać
pewność. – Analizując to wszystko, boję
się, że podobnych śmiertelnych zatruć
mogło być więcej, ale lekarze nie potrafili
rozpoznać, co zabijało dzieci, bo do szpi-
tali trafiały w stanie krytycznym, a bez-
pośrednią przyczyną zgonu była sepsa
i to wpisywano jako przyczynę śmierci
– mówi prokurator G.
Czy można było lepiej?
Jego teorię, choć brzmi przerażająco,
potwierdza historia sprzed kilku tygodni,
dziewięcioletnich bliźniąt spod Płoń-
ska. Pierwsze dziecko – Dawid – w stanie
ciężkim trafiło do miejscowego szpitala,
a stamtąd już śmigłowcem zostało prze-
transportowane do Dziecięcego Szpi-
tala Klinicznego w Warszawie. Lekarze
ze Szpitala Klinicznego nie ukrywają,
że w pierwszych godzinach leczyli go pod
innym kątem, bo nie brali pod uwagę,
że zatrucie może dawać tak silne objawy.
Dwa dni później do tego samego szpitala
rodzice przywieźli Nikolę, siostrę Dawi-
da. To rodzice powiedzieli o użytej trutce.
– Dziewczynka została przyjęta w stanie
krytycznym – mówił w TVN doktor Mi-
chał Buczyński, który uczestniczył w re-
animacji i leczeniu bliźniąt. Ich stan jest
już stabilny.
Organem właściwym w sprawach nad-
zoru nad wprowadzaniem do obrotu

i stosowaniem środków ochrony roślin
jest Państwowa Inspekcja Ochrony Ro-
ślin i Nasiennictwa, w skrócie PIORiN. Jej
urzędnicy szczycą się, że rocznie przepro-
wadzają ponad cztery tysiące kontroli dys-
trybucji środków ochrony roślin. I ponad
21 tys. kontroli ich stosowania. Jak to się
stało, że umknęła im patologiczna sprze-
daż na portalach internetowych? „Biorąc
pod uwagę docierające sygnały o możli-
wych naruszeniach zasad prawidłowego
stosowania tych produktów, w kwietniu
bieżącego roku PIORiN wdrożyła ukie-
runkowane działania w celu sprawdzenia,
czy dystrybutorzy środków ochrony roślin
przestrzegają wymogu weryfikacji upraw-
nień do zakupu takich środków” – napi-
sała w odpowiedzi do POLITYKI Joanna
Tumińska z PIORiN.
PIORiN chwali się, że w wyniku tych
kontroli „wydano 418 mandatów i 4 de-
cyzje administracyjne w sprawie zakazu
wykonywania działalności gospodarczej
w zakresie wprowadzania do obrotu środ-
ków ochrony roślin”. A nawet dodaje,
że „działania te zostały obecnie dodatko-
wo zintensyfikowane”. Tyle że sprzedaż
internetowa dalej miała miejsce, co zresz-
tą potwierdza sam PIORiN. Zamiast ostrej
walki z tym rodzajem patologii postawio-
no na działania miękkie: „Rozwieszono
ponad 400 plakatów ostrzegawczych,
rozdystrybuowano ponad 4500 ulotek in-
formacyjnych, publikowano komunikaty
internetowe oraz artykuły prasowe, a tak-
że zorganizowano blisko 500 wydarzeń
plenerowych i spotkań z przedstawicie-
lami różnych służb (policji, gmin, sołectw,
urzędów marszałkowskich), jednostek
prowadzących szkolenia, przedstawicie-
lami dystrybutorów i rolników”.
Czy można było zrobić więcej i szyb-
ciej? Okazuje się, że tak, skoro 14 listopa-
da minister rolnictwa, któremu podlega
PIORiN, złożył do Prokuratury Krajowej
zawiadomienie o podejrzeniu popełnie-
nia przestępstwa polegającego na sprowa-
dzeniu zdarzenia zagrażającego życiu lub
zdrowiu wielu osób w postaci sprzedaży
internetowej silnie toksycznego środka
na gryzonie. A już dzień później preparat
zniknął ze sprzedaży internetowej m.in.
przez Allegro.pl. „Zareagowaliśmy natych-
miast na apel Ministerstwa i usunęliśmy
wszystkie wskazane produkty. Równo-
cześnie wdrożyliśmy systemowe zabez-
pieczenia proaktywnie, aby zablokować
możliwość publikacji nowych ofert z tymi
produktami w przyszłości” – napisał Mar-
cin Gruszka, rzecznik prasowy Grupy
Allegro. W sumie to wielki sukces resortu.
Tylko okupiony wielkim nieszczęściem.
JULIUSZ ĆWIELUCH

Zachodzi obawa, że śmiertelnych zatruć było więcej,
ale lekarze nie potrafili ich rozpoznać, bo do szpitali trafiały
dzieci w stanie krytycznym, a bezpośrednią przyczyną
zgonu była sepsa. I ją wpisywano jako przyczynę śmierci.

© SHUTTERSTOCK


44 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Morza szum, ptaków śpiew czy może szum wielkiego miasta? 
Szukając miejsca do wypoczynku, coraz częściej wybieramy 
słynne europejskie metropolie. To się nazywa city break.

Z miasta do miasta

P ADAM GRZESZAK

rawdziwy citybreaker nieustannie śledzi strony
linii lotniczych, wypatrując promocji i innych
okazji, kiedy można kupić tanio bilety. Niekiedy
zaskakująco tanio. To klucz do sukcesu, bo koszt
transportu w przypadku krótkiego wypadu ma
kluczowe znaczenie. Są oczywiście również tanie
linie lotnicze takie jak Ryanair czy Wizzair, ale
one z zasady oferują spartańskie warunki i choć latają do dużych
metropolii, to korzystają z odległych lotnisk, takich jak np. Pa-
ryż-Beauvais, Londyn-Luton czy Mediolan-Bergamo, a to ozna-
cza potem konieczność długiego, a bywa, że kosztownego dojaz-
du. Jak trzeba, to leci się tanimi liniami, ale lepsze są regularne,
bo można zabrać więcej bagażu i nie marnować czasu, zwłaszcza
że city breaki nie trwają długo.
– Najchętniej turyści wykorzystują „mosty” między święta-
mi, a jeśli takich brakuje, wówczas decydują się na przedłużo-
ny weekend, od piątku do poniedziałku włącznie  – wyjaśnia
Maciej Nykiel, prezes biura podróży Nekera, które ma dla

Paryż

[ R Y N E K ]

Kolonia


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 45

Deniz Rymkiewicz, ekspert eSky.pl internetowego biura podróży
i touroperatora w Europie Środkowo-Wschodniej. Do odwiedzin
Kolonii skłaniają więc słynne jarmarki  jak Weihnachtsmarkt Ni-
kolausdorf, czyli wioska Świętego Mikołaja, oraz Markt der Engel
auf dem Neumarkt, czyli Jarmark Aniołów. Podobne atrakcje moż-
na znaleźć w okresie przedświątecznym w Wiedniu pod Pałacem
Schönbrunn, Berlinie na Alexanderplatz czy w Barcelonie – jar-
mark Fira de Santa Llúcia.
Dynamiczne pakiety
Grupa eSky jest młodą polską spółką z ambicjami między-
narodowymi, która z city breaków uczyniła swoją specjalność.
Działa też poza Polską i w tym celu kupiła niedawno najstarszą
na świecie markę turystyczną – Thomas Cook. To była kiedyś
wielka brytyjska firma, ale po bankructwie został sam szyld, który
w polskich rękach ma zacząć dynamiczne życie. Bo eSky specja-
lizuje się w sprzedaży usług turystycznych w ramach pakietów
dynamicznych.
Pakietowanie dynamiczne to nowy model działania branży
turystycznej, który robi karierę właśnie za sprawą city breaków.
To takie turystyczne „zrób to sam”, gdy klient może sam sobie
ułożyć wycieczkę z klocków dostarczonych przez biuro podróży.
Sam ustala, kiedy chce wyjechać, kiedy wrócić, zestawia przelot,
wybiera zakwaterowanie, transport na miejscu i taki pakiet ku-
puje od biura podróży.
– Z formalnego punktu widzenia taki wyjazd nie różni się
od klasycznej imprezy turystycznej. Pakietowanie dynamiczne
mogą oferować tylko zarejestrowani organizatorzy turystyki, dys­
ponujący gwarancjami finansowymi i objęci Turystycznym Fun­
duszem Gwarancyjnym – wyjaśnia Marzena German z portalu
Wakacje.pl reklamującego się jako największy polski multiagent
turystyczny. 
– Zaletą tego rozwiązania jest też to, że na przykład ryzyko,
że samolot nie poleci albo będzie miał opóźnienie, a na miejscu
w hotelu nie ma zarezerwowanego miejsca, bierze na siebie tour­
operator. Na jego głowie jest to, by klienci dotarli do wybranego
miejsca i otrzymali zakwaterowanie. W przypadku samodzielnej
organizacji city breaku wszystko spada na głowę turysty. A jeśli
na dodatek nie radzi sobie z językami obcymi, może mieć poważny
problem – tłumaczy Maciej Nykiel.

citybreakerów propozycję wyjazdów do blisko pięćdziesięciu
europejskich miast.
– City breaki to dynamicznie rozwijający się segment ruchu tu­
rystycznego, który przyspieszył po pandemii – przyznaje prezes
Nykiel. Dlatego ofertę city breaków znajdziemy w niemal każdym
biurze podróży. Także linie lotnicze, nie tylko tanie, ale i regularne,
w tym PLL LOT, zachęcają do przelotu, udostępniając na swoich
stronach możliwość zarezerwowania hotelu czy wynajęcia samo-
chodu. Od początku roku Lot zanotował 107-procentowy wzrost
rezerwacji podróży typu city break. Najczęściej wybierane kie-
runki to Rzym (także z wylotem z Radomia), Paryż, Amsterdam,
Praga oraz Barcelona. Największy wzrost popularności notuje
Barcelona (232 proc. rok do roku) oraz Rzym (167 proc.) – infor-
muje przewoźnik.
Turysta w sieci
Citybreaker, który chce pojechać do miasta na uboczu, którego
biura podróży nie mają w ofercie, sam organizuje sobie wyjazd.
Kiedy ma już bilet, wyszukuje hotel albo turystyczne mieszka-
nie, najczęściej z tych, jakie oferuje wielka czwórka międzyna-
rodowych internetowych platform turystycznych, czyli Airbnb,
Booking, Expedia i TripAdvisor. Bo boom city breaków to efekt
cyfrowej rewolucji w turystyce oraz upowszechnienia się w świe-
cie najmu krótkoterminowego. 
Polacy są wprawdzie przyzwyczajeni do spędzania wakacji
w kwaterach prywatnych, ale dziś można wynająć w dowolnym
mieście małe lub większe mieszkanie o niezłym standardzie
i przez kilka dni poczuć się jak prawdziwy paryżanin, rzymianin
czy barcelończyk. To jedna z citybreakowych atrakcji, dająca tak-
że możliwość żywienia się we własnym zakresie, czyli obniżenia
kosztów wyjazdu. Dzięki internetowym platformom można nie
tylko znaleźć tani bilet i lokum, ale także zarezerwować samo-
chód, kupić bilet na transport publiczny, wejście do muzeum czy
na imprezę kulturalną. A potem sprawnie nawigować, szukając
wybranych miejsc i odnajdując polecane restauracje. Bo lokalna
kuchnia jest jedną z atrakcji, jakie przyciągają citybreakerów. Jest
cały nurt turystyki gastronomicznej, której celem są odwiedziny
znanych restauracji, barów i kawiarni. 
– W okresie przedświątecznym magnesem są bożonarodzeniowe
jarmarki organizowane w wielu europejskich miastach – wyjaśnia

Rzym

© DOROTHEA SCHMID/LAIF/FORUM, LUIS BOZA/NURPHOTO/GETTY IMAGES, OSMANCAN GURDOGAN/ANADOLU/GETTY IMAGES


46 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ R Y N E K ]

Pakiety dynamiczne mają dla branży turystycznej jedną
wadę: są źle widziane przez UOKiK, który podejrzewa, że klien-
ci są wprowadzani w błąd. Bo inne ceny widzą w ofercie, a inne
pojawiają się na rachunku. Właśnie za to ścigane są Wakacje.pl,
na celowniku znalazła się też Travelplanet.pl. Platformy tłuma-
czą się, że dynamiczny charakter oferty polega na tym, że ceny
foteli w samolotach i pokoi hotelowych zmieniają się w zależno-
ści od popytu i multiagent turystyczny nie jest w stanie za nimi
nadążyć i podawać ich wszystkich w czasie rzeczywistym.   
Tanie wakacje 2025
Oferty skierowane do amatorów city breaków mają dziś nie-
mal wszyscy gracze na rynku. – Wypadami do znanych miast
zainteresowani są głównie mieszkańcy dużych polskich ośrod-
ków, a city breaki to dla nich drugi albo jeden z wielu zagranicz-
nych wyjazdów wypoczynkowych w ciągu roku. Zwykle poza
sezonem, bo w sezonie króluje wypoczynek tradycyjny, na plaży
– wyjaśnia Jarosław Kałucki, rzecznik platformy Travelplanet.
pl. Jego zdaniem coraz większy apetyt Polaków na odwiedzanie
miast to dowód ich ciekawości świata, a jednocześnie rosnącej
zamożności. Sprzyja też temu fakt, że zagraniczny wypoczynek
staje się relatywnie tańszy, bo przy odczuwalnej inflacji na ryn-
ku krajowym wyjazdy zagraniczne nie drożeją, a niekiedy na-
wet stają się tańsze. – Przybywa rezerwacji na przyszłoroczny se-
zon letni. W rankingu najpopularniejszych kierunków aż siedem
na dziesięć rezerwowanych jest nawet o kilkaset złotych taniej
niż w tym roku – twierdzi Kałucki. 
Magnesem dla citybreakerów są atrakcje, jakimi kuszą miasta.
Nie tylko muzea i zabytki, ale także czasowe wystawy, imprezy
sportowe, koncerty. Turyści kochają też wszelkie atrakcje ludowe
w rodzaju fiest, pochodów karnawałowych, a nawet przejmują-
cych religijnych procesji, z których słyną hiszpańskie i włoskie
miasta. Można wybrać się do Gloucester w Anglii, by zobaczyć
cheese rolling, czyli wyścig w toczeniu serów, Regata Storica, czyli
wyścigi gondoli w Wenecji, albo końską gonitwę Palio na rynku
w Sienie. Dla turystów o mocnych nerwach jest też gonitwa by-
ków ulicami Pampeluny, czyli święto San Fermín.
– Najchętniej odwiedzanym przez klientów eSky krajem Eu-
ropy tradycyjnie są  Włochy. Królują Rzym, Wenecja, Mediolan,
Neapol i Katania, ale w tym roku w listopadzie niespodziewanie
na pierwszym miejscu pojawiła się Malta. Leci się tam z Polski
nieco dłużej, ale można nacieszyć się jeszcze słońcem i spokojem,
bo jest już po letnim sezonie wakacyjnym. Spośród maltańskich
miast najchętniej wybierane są kilkudniowe pobyty w takich mia-
stach jak Bugibba, Mellieha, Qawra i Sliema – wyjaśnia Deniz
Rymkiewicz. Obok miast Malty i Włoch amatorzy miejskiego wy-
poczynku wybierali w listopadzie szczególnie chętnie Hiszpanię
(m.in. Barcelona, Madryt, Alicante), Danię (Kopenhaga), Węgry
(Budapeszt), Cypr (Pafos, Ayia Napa, Larnaca, Oroklini) oraz Fran-
cję (Paryż, Nicea).
Malta, która od niedawna stała się popularnym miejscem
kilkudniowych wypadów, konkuruje z kolejną citybreakową
nowością – Dubajem. Tam leci się dłużej, ale zobaczenie tego
nowoczesnego miasta na pustyni, gdzie można zrobić atrakcyjne
zakupy, stanowi silny magnes. Zakupy to ważny składnik zagra-
nicznego wypoczynku Polaków, niezależnie, czy będzie to letni
nadmorski kurort, czy też miejska wycieczka.   
Noce na platformie
Polacy polubili city breaki. 44 proc. respondentów ankieto-
wanych przez pracownię  SW Research w badaniu dla Leonardo
Hotels najchętniej wybrałoby się na taki wypad z partnerem lub
partnerką, ale 29 proc. zdecydowałoby się na city break z rodziną.

Kilka razy do roku do europejskich miast podróżują osoby, któ-
rych miesięczny dochód netto wynosi od 5–7 tys. zł. Nie różnimy
się pod tym względem od innych Europejczyków. Bo kiedy my
jeździmy do nich, oni przyjeżdżają do nas. Na liście europejskich
citybreakowych miejscówek najkorzystniejszych z punktu widze-
nia cen, tuż za liderem zestawienia, czyli Stambułem, znajdujemy
Wrocław, Kraków i Warszawę.
City breaki to coraz popularniejszy sposób uprawiania tury-
styki, co prowadzi do zjawiska zwanego overtourism, czyli prze-
ciążenia miast nadmiarem turystów. Przykładem Barcelona,
którą w zeszłym roku odwiedziło prawie 26 mln turystów, czyli
ok. 16 razy więcej niż wynosi populacja miasta. Problemem jest
niekontrolowany wzrost wynajmu krótkoterminowego, który
destabilizuje rynek mieszkaniowy wielkich metropolii. Amster-
dam, Paryż i Lizbona mają tak wiele wynajmowanych mieszkań
turystycznych, że zaczyna brakować mieszkań dla stałych miesz-
kańców. Całe dzielnice zamieniają się w turystyczne zagłębia, wy-
pychając tubylców na przedmieścia. Tak dzieje się także w Polsce.
Krakowskie Stare Miasto, należące do citybreakowej europejskiej
czołówki, zostało już skolonizowane przez platformy Airbnb,

Booking i inne. Cztery największe platformy w 2023 r. pośredni-
czyły w całej UE w rezerwacji 719 mln noclegów. Rekordzistą jest
Paryż, gdzie odnotowano 20 mln platformowych nocy. 
Lex Airbnb
UE stara się zapanować na tą sytuacją. Dlatego w lutym Par-
lament Europejski uchwalił ustawę zwaną „lex Airbnb” nakazu-
jącą platformom wynajmu krótkoterminowego udostępnianie
danych o liczbie wynajmowanych lokali. Chodzi o to, by lokalne
władze wiedziały, z jak dużym równoległym rynkiem hotelarskim
muszą się mierzyć, i żeby mogły nad tym zapanować. Airbnb
obawia się dalszych ograniczeń, które już stają się faktem. We
Włoszech w 2023 r. platforma została pozwana i musiała zapłacić
576 mln euro kary za unikanie płacenia podatków.
Dziś protestuje przeciwko nowym regulacjom, przekonując,
że w porównaniu z hotelami platformy wynajmu krótkotermino-
wego mają niewielki udział w zakwaterowaniu turystów. A pro-
mując city breaki w mniejszych miastach, sprzyjają rozładowaniu
ruchu turystycznego. Także w Polsce chmury gromadzą się nad
platformami, bo – jak zapowiedziała minister Katarzyna Pełczyń-
ska-Nałęcz – rząd planuje wprowadzić w największych polskich
miastach „strefy wolne od najmu krótkoterminowego”. Spółka
Sun & Snow, największy krajowy operator zarządzający wynaj-
mem ponad 2,8 tys. apartamentów w 60 miejscowościach wypo-
czynkowych oraz miastach w Polsce, już zaprotestowała. – Polski
rynek jest wciąż na innym poziomie rozwoju niż hiszpański czy
amerykański, choć oczywiście chciałbym, by nasz kraj przyciągał
tylu turystów co np. Barcelona – mówi Marcin Dumania, prezes
zarządu Sun & Snow.
Bruksela jest rozdarta, bo z jednej strony city breaki tworzą
problemy w najpopularniejszych miastach, ale z drugiej po-
prawiają koniunkturę gospodarczą, z którą UE ma problem.
Ułatwiają wzajemne poznanie i integrację społeczeństw UE,
a jednocześnie generują miliony ton CO2, oddalając realizację
celów klimatycznych.  Szczególnym problemem jest transport
lotniczy, zwłaszcza oferowany przez tanie linie. Połowa tury-
stycznych podróży Europejczyków odbywa się drogą lotniczą
– stwierdza unijny raport na temat europejskiej turystyki. Dla-
tego zalecenie jest takie, by promować w turystyce transport
kolejowy jako mniej uciążliwy dla środowiska. Niestety – ubole-
wają autorzy raportu – idea zrównoważonej turystyki wciąż nie
przebiła się do świadomości – i do praktyki – obywateli Europy.
ADAM GRZESZAK


F

irma bezpieczna finansowo to taka,
która przede wszystkim zachowuje
płynność finansową i terminowo reguluje
swoje zobowiązania. Dzięki temu cieszy
się zaufaniem klientów, kontrahentów
i dostawców, może konkurować z innymi
przedsiębiorstwami na rynku i podejmo-
wać różne działania inwestycyjne.
– Niestety, jak pokazało nasze badanie,
ten komfort ma tylko 62 proc. firm. Pozo-
stałe 38 proc. przedsiębiorców ma niskie
poczucie bezpieczeństwa finansowego lub
nie potrafi określić, czy jest ono duże czy
małe – mówi Adam Łącki, prezes Zarządu
Krajowego Rejestru Długów Biura Infor-
macji Gospodarczej.
Wysoki poziom bezpieczeństwa finan-
sowego deklarują głównie przedstawiciele
firm średnich (86 proc.). Nieco mniej takich
wskazań płynie ze strony firm małych (75
proc.), a najmniej ze strony mikrofirm (62
proc.). Wynika to zarówno z mniejszej skali
działania mikrofirm, jak i z mniejszej dy-
wersyfikacji przychodów.
Główne czynniki ryzyka
Największe zagrożenie dla bezpieczeństwa
finansowego wśród czynników mikroeko-
nomicznych to, zdaniem przedsiębiorców,
spadek sprzedaży, a także brak oszczędno-
ści i nadwyżek finansowych. Przedstawiciele
firm średnich częściej obawiają się niewy-
płacalności lub upadłości kontrahentów. Na-
tomiast wśród czynników makroekonomicz-
nych większość badanych wymienia wzrost
podatków i innych obciążeń finansowych,
związanych z prowadzeniem działalności.
– Wśród najważniejszych wyzwań, jakie
towarzyszą przedsiębiorstwom w ostatnim
czasie, są rosnące koszty pracy, produkcji
i usług. To powoduje uzasadnione obawy
o sytuację finansową firm. Warto jednak
pamiętać, że niezwykle istotna jest też
współpraca z zaufanymi kontrahentami, bo
to od ich rzetelności płatniczej i terminowe-
go regulowania zobowiązań w dużej mierze
zależy kondycja finansowa naszego przed-
siębiorstwa – mówi Sandra Czerwińska,
ekspertka Rzetelnej Firmy.

Badanie Krajowego Rejestru Długów ujaw-
niło, że w ciągu ostatniego roku 37 proc.
przedsiębiorstw doświadczyło problemów
finansowych, głównie w sektorach produk-
cji i budownictwa. To branże, w których od
lat notuje się bardzo wysoki poziom zato-
rów płatniczych.
Filary finansowej stabilności
Na pytanie, z jakich usług firma planuje
skorzystać w ciągu najbliższych 12 mie-
sięcy w celu zwiększenia swojego bezpie-
czeństwa finansowego, 2/5 firm wskazuje
na profesjonalne usługi księgowe i rachun-
kowe, 1/5 zamierza sprawdzać wiarygod-
ność finansową kontrahentów i prowadzić
monitoring w tym zakresie. Natomiast
wpisywanie dłużników do biur informacji
gospodarczej, np. do KRD, planuje 12 proc.
a skorzystanie z usług windykacyjnych
niewiele więcej – 15 proc.
– Tymczasem – jak podkreśla Jakub
Kostecki, prezes Zarządu firmy windy-
kacyjnej Kaczmarski Inkasso – właściwe
zarządzanie wierzytelnościami ma ogrom-
ny wpływ na stabilność finansową przed-
siębiorstwa. Aby firma mogła bezpiecznie
funkcjonować, nie może czekać, aż termin
zapłaty, widniejący na fakturze wystawio-
nej klientowi, minie. Przedsiębiorcy, sami

bądź za pośrednictwem zewnętrznej firmy
windykacyjnej, powinni przypominać kon-
trahentom, że muszą oni uregulować na-
leżność. Zwiększa to dyscyplinę płatniczą
wśród klientów, a tym samym bezpieczeń-
stwo finansowe firmy.
Skutki odczuwalne 
także dla pracowników
Spadek bezpieczeństwa finansowego lub
jego utrata mogą mieć duży wpływ na
działalność firmy. Najbardziej powszech-
ną konsekwencją, jak wskazywali przed-
siębiorcy, było ograniczenie kosztów. 1/4
miała problemy z zakupem materiałów
niezbędnych do prowadzenia działalności,
a 23 proc. problemy z wypłacalnością. 1/5
firm musiało ograniczyć podwyżki dla pra-
cowników, a tyle samo zredukować etaty.
– Inny poważny problem, jaki wskazy-
wały firmy, to brak możliwości sięgnięcia
po zewnętrzne finansowanie, na przykład
faktoring. Z tym problemem zetknęła się
niemal jedna piąta firm, w tym 3 na 10
z branży budowlanej i jedna czwarta z sek-
tora handlowego. A warto wiedzieć, że to
właśnie faktoring jest jednym ze sposobów
ochrony płynności finansowej przedsię-
biorstw – dodaje Emanuel Nowak, ekspert
firmy faktoringowej NFG.

Rosnące koszty i nierzetelni kontrahenci
największym zagrożeniem dla firm
Kiedy firma traci stabilność finansową, skutki tego odczuwają jej klienci, kontrahenci, a także pracownicy.
Zdaniem przedsiębiorców, największym zagrożeniem dla firmowych finansów jest wzrost podatków
i innych obciążeń związanych z prowadzeniem działalności – wynika z badania Krajowego Rejestru
Długów „Bezpieczeństwo finansowe firm z sektora MŚP”. Eksperci zwracają jednak uwagę na inne, mniej
oczywiste czynniki, które w efekcie mogą skutecznie zagrozić kondycji finansowej przedsiębiorstwa.

MATERIAŁ PARTNERA KOMERCYJNEGO

Ogólnopolskie badanie „Bezpieczeństwo finansowe firm z sektora MŚP” zrealizowane na zlecenie Krajowego Rejestru Długów BIG przez TGM Research w II połowie 2024 r.,
na grupie 409 mikro-, małych i średnich firm.


Cztery ściany
pod ochroną
Tegoroczna powódź na południu
Polski zwróciła uwagę wielu
właścicieli mieszkań i domów
na znaczenie ubezpieczania
nieruchomości. Jednak wybór polisy
najlepiej dopasowanej do naszych
potrzeb nie jest łatwym zadaniem.

Zd

anych Polskiej Izby Ubezpie-
czeń wynika, że ubezpieczonych
jest ok. 49 proc. nieruchomości
służących gospodarstwom do-
mowym. Ubezpieczenie budynków jed-
norodzinnych jest bardziej powszechne
niż budynków wielorodzinnych. Szacuje
się, że ubezpieczonych jest 72 proc. bu-
dynków jednorodzinnych, podczas gdy
dla budynków wielorodzinnych wskaźnik
ten wynosi zaledwie 40 proc. Tymczasem
polisa ubezpieczeniowa lokalu pozwa-
la – w przypadku zniszczenia budynku
(np. wskutek pożaru) – otrzymać od-
szkodowanie umożliwiające zakup lokalu
o podobnym metrażu, standardzie i loka-
lizacji. Dzięki temu możemy stosunkowo
szybko odbudować nasze życie.
Gdy jednak szukamy polisy ubezpie-
czenia domu czy mieszkania, rodzi się
szereg pytań. W naszym poradniku sta-
ramy się odpowiedzieć na te najczęściej
się pojawiające.
Co to jest suma ubezpieczenia?
To bardzo ważne sformułowanie. Ozna-
cza maksymalną kwotę odszkodowania,
jaką możemy uzyskać od ubezpieczyciela
w ramach polisy. Innymi słowy, ubezpie-
czyciel pokryje szkody tylko do sumy
ubezpieczenia. Jeśli przykładowo wynosi
ona 500 tys. zł, to w przypadku całkowite-
go zniszczenia nieruchomości otrzyma-
my właśnie taką kwotę. – Ważne, by war-
tość, jaką podamy, odpowiadała realnym
cenom nieruchomości w naszej okolicy

oraz ich wyposażenia. Jeżeli wartość na-
szego domu dziś to 1 mln zł, bo mniej
więcej na tyle wyceniane są podobne
domy w okolicy, wpiszmy tyle jako sumę
ubezpieczenia. Nawet jeśli dziesięć lat
temu kupiliśmy nieruchomość za 600 tys.
zł. Niedawno zapytaliśmy agentów, czy
według nich klienci dobierają właściwe
sumy ubezpieczenia. Zdaniem 53 proc.
agentów suma ubezpieczenia nierucho-
mości jest odpowiednia do jej wartości,
jednak aż 40 proc. uważa, że te sumy są
niższe niż wartość domu czy mieszka-
nia – mówi Rafał Mańkowski, dyrektor
ds. ubezpieczeń majątkowych w Polskiej
Izbie Ubezpieczeń.
Czym jest niedoubezpieczenie?
To sytuacja, w której suma ubezpiecze-
nia jest niższa niż faktyczna wartość
przedmiotu ubezpieczenia – Dzieje się
tak w przypadku szkody całkowitej (czyli
całkowitego zniszczenia budynku), gdy
koszty szkód wyrządzonych zdarzeniami
losowymi objętymi przez umowę ubez-
pieczenia nie pozwolą na odtworzenie
majątku. Niedoubezpieczenie jest zatem
bardzo niekorzystne dla osób ubezpieczo-
nych. Na przykład jeżeli w polisie miesz-
kaniowej podamy wartość mieszkania
400 tys. zł, a jego realna wartość wynosi
500 tys. zł, to ubezpieczyciel w następ-
stwie całkowitego zniszczenia mieszkania
(jak pożar) wypłaci nam tylko 400 tys. zł.
Wtedy trzeba będzie wydać z własnej kie-
szeni jeszcze 100 tys. zł, aby przywrócić

mieszkanie do stanu sprzed jego zniszcze-
nia – mówi Eliza Gużewska, zastępczyni
dyrektora Departamentu Klienta Rynku
Ubezpieczeniowo-Emerytalnego w Biurze
Rzecznika Finansowego.
A czym jest nadubezpieczenie?
To z kolei sytuacja, w której suma ubez-
pieczenia jest wyższa od faktycznej war-
tości przedmiotu ubezpieczenia. Z nad-
ubezpieczeniem mamy do czynienia, gdy
np. w polisie podamy wartość mieszkania
900 tys. zł, a jego realna wartość wynosi
tylko 700 tys. zł. Nadubezpieczenie jest
niekorzystne dla ubezpieczających, po-
nieważ nie tylko zapłacą wyższą składkę,
ale nigdy nie otrzymają odszkodowania
w maksymalnej wysokości sumy ubez-
pieczenia. Bo odszkodowanie wypłacone
przez ubezpieczyciela nie przekroczy po-
ziomu poniesionych szkód.
Co składa się na ubezpieczenie
nieruchomości?
Ubezpieczyciele oferują polisy o bardzo
różnym zakresie. Przedmiotem ubezpie-
czenia mogą być:
• mury, czyli dach, ściany, fundamenty
i inne stałe elementy konstrukcyjne domu
czy mieszkania;
• części stałe – trwałe elementy wypo-
sażenia wbudowane lub zamontowane
na stałe w nieruchomości (np. instalacje
wodociągowe, elektryczne, szafy wnę-
kowe, zabudowa kuchni, wyposażenie
łazienki, płytki, parkiet);

© SHUTTERSTOCK

PORADNIK UBEZPIECZENIOWY


SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY


• ruchomości, a zatem wyposażenie
mieszkania, które może np. paść łupem
złodzieja (sprzęt elektroniczny, meble).
Podstawowa polisa obejmuje same
mury. To produkt np. dla tych, którzy
ubezpieczenia potrzebują tylko z powo-
du wymagań stawianych przez bank albo
przeznaczają nieruchomość na wynajem.
Taka polisa jest najtańsza, ale też oferuje
zdecydowanie najmniejszą ochronę. Kto
chce zagwarantować sobie pełne zabez-
pieczenie, ten powinien wybrać polisę
obejmującą wszystkie trzy elementy.
Jak określić sumę ubezpieczenia
dla ruchomości?
To chyba największe wyzwanie dla właści-
cieli. Z upływem czasu w naszych domach
pojawia się coraz więcej wartościowych
przedmiotów, np. elektroniki użytkowej,
mebli, ubrań czy biżuterii. O niektórych,
głęboko schowanych, na co dzień nawet
nie pamiętamy. – Często klienci wyceniają
wartość ruchomości na 20 czy 30 tys. zł,
podczas gdy w rzeczywistości są one warte
dużo więcej. Wiele osób patrzy na ubez-
pieczenie pod kątem ryzyka kradzieży
i zastanawia się, jak dużo może wynieść
złodziej. Zapominamy, że np. przy zalaniu
czy pożarze szkody mogą być dużo wyższe
niż przy włamaniu. Do tego dochodzą takie
ryzyka jak burze i przepięcia powodujące
zniszczenie drogiego sprzętu podłączo-
nego do sieci. Warto zatem realnie osza-
cować wartość naszego majątku – mówi
Agata Ambroziak-Rogulska, dyrektorka
Departamentu Produktu w Link4.
Powinniśmy również mieć swoją własną
bazę danych cennych ruchomości. – Kie-
dy kupujemy nowy sprzęt czy wyposaże-
nie do domu, warto zrobić zdjęcie dowodu
zakupu lub go zeskanować i przechowy-
wać w formie zdigitalizowanej, najlepiej
w chmurze. W przypadku wystąpienia
szkody będzie nam łatwiej oszacować jej
wartość. Dobrze także zeskanować ważne
dla nas dokumenty, których nie odzyska-
my w przypadku doszczętnego strawienia
majątku przez pożar – mówi Rafał Mań-
kowski, dyrektor ds. ubezpieczeń mająt-
kowych w Polskiej Izbie Ubezpieczeń.
Od czego chroni polisa
ubezpieczenia domu
lub mieszkania?
Aby to sprawdzić, trzeba przeczytać ogól-
ne warunki ubezpieczenia (OWU). To do-
kument, w którym ubezpieczyciel określa,
za skutki jakich zdarzeń losowych odpo-
wiada. Najczęściej zaliczają się do nich

dym i sadza, grad, huk ponaddźwiękowy,
lawina, napór śniegu, osuwanie się zie-
mi, powódź, pożar, silny wiatr, trzęsie-
nie ziemi, uderzenie pioruna, uderzenie
pojazdu mechanicznego, upadek drzew
lub masztów, upadek pojazdu (statku)
powietrznego, wybuch, zalanie i zapada-
nie się ziemi. – Katalogi zdarzeń losowych
stosowane przez poszczególnych ubez-
pieczycieli różnią się między sobą. Mogą
obejmować inne pozycje, jak deszcz na-
walny czy pękanie mrozowe. Z kolei ryzyko
przepięcia w niektórych przypadkach jest
włączane do takiego katalogu, a w innych
funkcjonuje jako dodatkowa klauzula czy
wręcz odrębne ubezpieczenie. Kolejnymi
tego typu przykładami są dewastacja czy
stłuczenie, które często funkcjonują jako
opcja do wyboru czy osobne ubezpiecze-
nie – mówi Eliza Gużewska, zastępczyni
dyrektora Departamentu Klienta Rynku
Ubezpieczeniowo-Emerytalnego w Biurze
Rzecznika Finansowego.
Czy powódź zawsze
będzie w zakresie polisy
ubezpieczeniowej
nieruchomości?
Niestety nie. Często, gdy takiego ryzy-
ka nie ma w standardowej opcji, można
rozszerzyć o nie polisę poprzez zapłatę
dodatkowej składki. Warto pamiętać,
że szkody w wyniku zalania mieszkania
czy domu z powodu np. pęknięcia rury czy
węża doprowadzającego wodę do pralki
są definiowane przez ubezpieczycieli jako
skutek zalania, a nie powodzi. Jeśli nie
mamy ubezpieczenia od ryzyka powodzi,
a z powodu ostrzeżeń meteorologicznych
czy napływających wiadomości chcemy
szybko rozszerzyć polisę, to takie dzia-
łanie nie zapewni nam ochrony. Ubez-
pieczyciele bowiem stosują w przypadku
ryzyka powodzi tzw. karencję. Zastrzega-
ją, że ochrona ubezpieczeniowa zaczyna
obowiązywać np. dopiero 14, a czasem
nawet 30 dni od chwili jej zawarcia.
Czy można ubezpieczyć się
od wszystkiego?
Najczęściej ubezpieczyciele stosują
szczegółowy katalog wypadków losowych
objętych ochroną. Jednak na naszym ryn-
ku coraz częściej można spotkać warianty
przewidujące ubezpieczenie nieruchomo-
ści (murów, elementów stałych i rucho-
mości) od wszystkich ryzyk. To tzw. opcja
all risks. Wówczas firma ubezpieczeniowa
ponosi odpowiedzialność z tytułu każde-
go tzw. zdarzenia ubezpieczeniowego

(a zatem sytuacji niezależnej od ubez-
pieczonego, powodującej szkodę doty-
czącą nieruchomości) z wyjątkiem tych
szkód, które zostały wymienione w OWU.
Lista takich wyłączeń może być dłuższa
niż w przypadku zwykłego ubezpieczenia.
Opcja all risks oznacza, że następuje
odwrócenie sytuacji w przypadku sporu
między ubezpieczonym a ubezpiecza-
jącym. To firma ubezpieczeniowa musi
udowodnić, że powstała szkoda dotyczy
sytuacji wyłączającej jej odpowiedzial-
ność, zgodnie z ogólnymi warunkami
ubezpieczenia. Polisy all risks mogą być
zatem korzystniejsze dla właścicieli nie-
ruchomości, ale oczywiście ich koszty są
zazwyczaj wyższe. Każdy zatem musi sam
ocenić, czy jest to produkt dopasowany
do jego potrzeb i – przede wszystkim
– możliwości finansowych.
Jakie typowe wyłączenia
odpowiedzialności stosują
ubezpieczyciele przy polisach
dotyczących nieruchomości?
Takie wyłączenia dotyczą sytuacji, w któ-
rych wystąpienie szkody spowodowane
jest umyślnym działaniem ubezpieczo-
nego, jego rażącym niedbalstwem czy
stanem nietrzeźwości albo odurzenia.
Wyłączenia obejmują również akty ter-
roryzmu, skutki działań wojennych i nie-
pokojów społecznych, skażenie jądrowe
czy szkody górnicze. Na rynku są jednak
także polisy rozszerzające ochronę o nie-
które przypadki rażącego niedbalstwa (jak
pozostawienie włączonego żelazka czy
kuchenki albo niewygaszenie kominka).
Właściciele muszą pamiętać, że ciąży
na nich obowiązek utrzymywania domów
w odpowiednim stanie technicznym i es-
tetycznym. – Nie można w związku z tym
dopuścić do nadmiernego pogorszenia
właściwości użytkowych budynku i jego
sprawności technicznej. Właściciel odpo-
wiada także za systematyczne i terminowe
kontrole stanu technicznego budynku, któ-
re powinny być przeprowadzane wyłącz-
nie przez osoby posiadające uprawnienia
w odpowiedniej specjalności. Protokoły
z kontroli należy przechowywać wraz z po-
zostałą dokumentacją budynku. Niedopeł-
nienie obowiązków ciążących w związku
z posiadaniem budynku może skutkować
problemami z uzyskaniem odszkodowania
od ubezpieczyciela – ostrzega Eliza Gużew-
ska, zastępczyni dyrektora Departamentu
Klienta Rynku Ubezpieczeniowo-Emery-
talnego w Biurze Rzecznika Finansowego.
Cezary Kowanda

PORADNIK UBEZPIECZENIOWY


W

ybór odpowiedniej opcji ubez-
pieczenia domu czy miesz-
kania wymaga dokładnego
przemyślenia. Aby uniknąć
przykrych niespodzianek, warto pamię-
tać o prawidłowo oszacowanej sumie
ubezpieczenia. – Ważne, aby jej nie za-
niżać, bo w konsekwencji, gdy dochodzi
do wypłaty odszkodowania, klient może
nie uzyskać pełnego pokrycia strat. Niż-
sza suma ubezpieczenia daje na krótką
metę satysfakcję z niższej składki, ale
nie zapewnia pełnej ochrony – podkreśla
AGATA AMBROZIAK-ROGULSKA, dyrek-
torka Departamentu Produktu w LINK4.
Zwraca ona też uwagę na drugie, często
popełniane niedopatrzenie przy zawiera-
niu umowy ubezpieczenia. Jest to ograni-
czenie ubezpieczenia tylko do tzw. murów
(czyli elementów konstrukcyjnych budyn-
ku). – Taki zakres ochrony jest wymagany
zazwyczaj przez banki, udzielające kredy-
tu hipotecznego. Klienci myśląc o zabez-
pieczeniu cesji decydują się ubezpieczenie
tylko murów. Zapominają lub rezygnują
z objęcia ochroną także ruchomości, czyli
przedmiotów zgromadzonych w domu.
Tymczasem to właśnie ich często do-
tyczą szkody. Z badania przeprowadzo-
nego przez Meritum wynika, że według

ankietowanych najbardziej zagrożone są
sprzęty RTV i AGD. Aż 41 proc. przyzna-
ło, że zdarzyło im się uszkodzenie takich
urządzeń. Prawie 20 proc. pytanych ponio-
sło straty w wyniku przepięcia, tyle samo
zostało zalanych przez sąsiada. Natomiast
6 proc. ankietowanych padło ofiarą wła-
mania (ale aż jedna trzecia ma wśród ro-
dziny lub znajomych osoby poszkodowane
z tego powodu). Jak wynika z doświadczeń
badanych straty z powodu uszkodzenia czy
utraty ruchomości są znacznie powszech-
niejsze niż te związane z naruszeniem kon-
strukcji budynku.
Z czym jeszcze zmagamy się najczę-
ściej? Najpowszechniejszy, według ankie-
towanych, problem to awarie sprzętu lub
instalacji wymagające wizyty specjalisty
– na przykład hydraulika czy elektryka.
Aż połowa pytanych przez Meritum spo-
tkała się z taką sytuacją. Bardzo ważnym
elementem ochrony jest zatem usługa As-
sistance Domowy, dostępna wraz z ubez-
pieczeniem LINK4 DOM. Kluczowy element
tego rozwiązania to możliwość wezwania
fachowca w sytuacji zdarzenia losowego
określonego w ogólnych warunkach ubez-
pieczenia. Polisa zapewnia dojazd i usługi
fachowca takiego jak hydraulik, elektryk,
ślusarz, szklarz czy technik urządzeń

grzewczych. Można skorzystać z pomocy
każdego ze specjalistów trzy razy w okre-
sie ubezpieczeniowym, a polisa pokrywa
koszty interwencji do 500 zł. Dodatkowo,
w przypadku awarii sprzętu elektronicz-
nego i gospodarstwa domowego organi-
zowana jest usługa naprawy. Należy przy
tym zaznaczyć, że sprzęt ten nie może być
starszy niż sześć lat.
LINK4 rozszerzył również zakres ochro-
ny ubezpieczenia DOM i wprowadził nową
usługę w ramach ubezpieczenia Assi-
stance Mieszkaniowy o nazwie Assistan-
ce Informatyczny. Zapewnia ona wspar-
cie informatyczne i doradztwo prawne
w przypadku włamania na konto na portalu
społecznościowym, do skrzynki poczty
elektronicznej, otrzymania lub otworzenia
podejrzanej wiadomości czy podejrzanego
załącznika oraz tzw. szkody na e-reputacji.
Chodzi o sytuację, w której ucierpi nasze
dobre imię, na przykład z powodu opinii
na nasz temat, rozpowszechnianych przez
innych użytkowników sieci.
Ubezpieczyciel poszerzył także listę
zdarzeń losowych, za które ponosi od-
powiedzialność w ramach ubezpieczenia
DOM. Teraz szkoda wyrządzona przez opa-
dy deszczu – niezależnie od ich natężenia
– jest objęta ochroną LINK4. To szczegól-
nie ważne z powodu zmian klimatycznych,
które prowadzą do długotrwałych opadów,
a także gwałtownych ulew. Opady deszczu
nie zawsze powodują powodzie na znacz-
nym obszarze, jednak  coraz częściej skut-
kują tzw. powodziami błyskawicznymi,
lokalnymi podtopieniami czy po prostu
zalaniami. Nie jesteśmy w stanie przewi-
dzieć wszystkich zagrożeń związanych
ze zmiennymi warunkami pogodowymi.
Tym bardziej potrzebujemy komplekso-
wej ochrony ubezpieczeniowej o każdej
porze roku.
Materiał powstał na zlecenie LINK4

Bezpieczny dom, ale czy na pewno?
Warto wybrać ubezpieczenie, które w pełni pozwoli
pokryć straty, obejmie także wyposażenie nieruchomości,
a do tego będzie zawierać pomoc fachowców. Ochrona
dotycząca tylko murów to zdecydowanie za mało.

PREZENTACJA PARTNERA KOMERCYJNEGO

Agata Ambroziak-Rogulska

© ADOBE STOCK


P

rogram Fundusze Europejskie
na Infrastrukturę, Klimat, Środo-
wisko 2021–27 (FEnIKS) to kon-
tynuacja wsparcia projektów,
które przyczyniają się do rozwoju Pol-
ski z poszanowaniem przyrody. FEnIKS
to największy pod względem finan-
sowym program krajowy w całej Unii
Europejskiej. Dofinansowanie obejmuje
projekty w zakresie zwiększenia efek-
tywności energetycznej, redukcji gazów
cieplarnianych, adaptacji do zmian kli-
matu czy gospodarki wodno-ściekowej
oraz odpadowej.
Inwestycje w sektorze energetyki, re-
alizowane w ramach programu FEnIKS,
poprawiają jakość i bezpieczeństwo
funkcjonowania sieci energetycznych,
efektywność energetyczną budynków
(zarówno mieszkalnych, użyteczności pu-
blicznej, jak i przedsiębiorstw) oraz zwięk-
szają ilość energii produkowanej z OZE.
Inwestowanie w zieloną transformację
przynosi wiele korzyści. Dla środowiska
oznacza mniej zanieczyszczeń i czystsze

powietrze. Dla mieszkańców – stabilniej-
sze dostawy energii, niższe koszty ogrze-
wania i prądu, a także zdrowsze warunki
życia dzięki ograniczeniu smogu i emisji
szkodliwych substancji.
Dofinansowane ze środków progra-
mu FEnIKS inwestycje środowisko-
we zwiększają odporność na zmiany
klimatu (w tym na susze i powodzie)
oraz wspierają ochronę dziedzictwa
przyrodniczego, np. przez projekty,
które zwiększają zdolności retencyjne
czy poprawiają systemy monitorowa-
nia i zarządzania kryzysowego. Wśród
celów programu są również: poprawa
gospodarowania wodą pitną oraz ście-
kami komunalnymi, a także odpada-
mi komunalnymi.
O tym, jak ważne są to działania, świad-
czą dotychczasowe efekty realiza-
cji projektów.
Przez ostatnie 20 lat Fundusze Europej-
skie (w latach 2004–06 – Fundusz Spójno-
ści oraz SPO WKP, w latach 2007–13 oraz

2014–20 Program Operacyjny Infrastruk-
tura i Środowisko) wsparły łącznie ponad
2,2 tys. inwestycji w obszarze środowi-
ska w całej Polsce kwotą przekraczającą
11,3 mld euro. Dzięki nim ponad 2 mln
osób objęto ochroną przeciwpowodzio-
wą. Wybudowano lub zmodernizowano
ponad 22 tys. km sieci kanalizacyjnych
i ponad 7 tys. km sieci wodociągowych.
Aż 590 oczyszczalni ścieków powstało
lub zostało unowocześnionych. Motywem
przewodnim wielu inwestycji była adapta-
cja do zmian klimatu, a także zapewnienie
prawidłowej gospodarki wodno-ścieko-
wej i odpadowej. Wspierane były rów-
nież projekty związane z zazielenieniem
miast oraz działania, które miały na celu
ochronę zasobów przyrodniczych i edu-
kację ekologiczną.
W obszarze związanym z energetyką
środki z Funduszy Europejskich (wska-
zanych powyżej) wsparły blisko 1,8 tys.
inwestycji kwotą ponad 4,6 mld euro.
Dzięki zrealizowanym projektom
zwiększył się udział energii ze źródeł

Fundusze Europejskie w trosce 
o zrównoważony rozwój
W ciągu 20 lat w Unii Europejskiej zwiększyliśmy bezpieczeństwo energetyczne
Polski oraz poprawiliśmy stan środowiska naturalnego. Dzięki Funduszom
Europejskim wsparliśmy ponad 4 tys. projektów z obszarów energetyki
i środowiska kwotą blisko 16 mld euro. A przed nami kolejne możliwości!

© YELANTSEVV/SHUTTERSTOCK

FUNDUSZE UNIJNE


odnawialnych i poprawiła się efektyw-
ność wykorzystania energii, co wpłynęło
na redukcję emisji zanieczyszczeń do at-
mosfery i zwiększenie bezpieczeństwa
energetycznego naszego kraju. Ogromne
wrażenie robią konkretne liczby. Zrealizo-
wane przedsięwzięcia umożliwiły budowę
lub modernizację blisko 4,4 tys. km ga-
zociągów przesyłowych lub dystrybucyj-
nych, 1,1 tys. km sieci ciepłowniczej i po-
nad 3 tys. km sieci elektroenergetycznych.
A dofinansowane projekty przekładają się
na zmniejszenie zużycia energii pierwot-
nej o ponad 5 mln GJ rocznie.
Zrealizowane przedsięwzięcia w obsza-
rze energetyki i środowiska poprawiły ja-
kość życia wielu mieszkańców, stworzyły
nowe miejsca pracy i zwiększyły atrakcyj-
ność inwestycyjną naszego kraju.
Dobrym przykładem projektu doty-
czącego zwiększenia udziału energii po-
chodzącej ze źródeł odnawialnych może
być wyjątkowo popularny program „Mój
prąd” skierowany do właścicieli domów
jednorodzinnych. To właśnie „Mój prąd”

sprawił, że fotowoltaika w krótkim cza-
sie stała się jednym z głównych filarów
produkcji energii elektrycznej w Polsce,
a wiele gospodarstw domowych zaczęło
pełnić funkcję prosumentów. Ta zmiana
ma ogromne znaczenie, ponieważ wy-
twarzanie energii elektrycznej na wła-
sne potrzeby motywuje do jej bardziej
efektywnego wykorzystania. „Mój prąd”
został wsparty Funduszami Europejskimi
w ramach FEnIKS kwotą 1,7 mld zł. Pozwoli
ona na sfinansowanie części piątego na-
boru i zasili środkami nabór szósty.
Z kolei „Projekt Doradztwa Energetycz-
nego 2.0” to bezpłatne wsparcie w za-
kresie efektywności energetycznej i ada-
ptacji do zmian klimatu oraz dostępnych
na rynku źródeł finansowania inwestycji
związanych z OZE. Projekt jest realizowa-
ny w całym kraju na podstawie sieci pro-
fesjonalnych doradców. Partnerami jest
16 wojewódzkich funduszy ochrony śro-
dowiska i gospodarki wodnej. Z nieodpłat-
nych porad i konsultacji mogą skorzystać
zarówno gminy, przedsiębiorstwa, sektor

mieszkaniowy (spółdzielnie, wspólnoty,
deweloperzy), jak i mieszkańcy. Wystar-
czy wejść na stronę projektu i skontakto-
wać się telefonicznie lub mailowo z do-
radcą albo umówić z nim na spotkanie.
Program FEnIKS jest niezwykle istotnym
narzędziem realizacji polityki energe-
tycznej i środowiskowej Polski.
W porównaniu z poprzednim okresem
programowania (2014–20) budżet do-
stępny na realizację tych polityk wzrósł
o ponad 50 proc. i wynosi obecnie blisko
9,7 mld euro (ok. 46 mld zł). Na sektor
energii, a więc efektywność energetyczną
w różnych rodzajach budynków, OZE oraz
infrastrukturę elektroenergetyczną i ga-
zową, przewidziano dwa razy więcej środ-
ków – ponad 6 mld euro (ok. 29 mld zł). 
Jest to wzrost adekwatny do skali wyzwań
w tym sektorze, wynikających z oko-
liczności gospodarczych i politycznych.
Również na projekty dotyczące adapta-
cji do zmian klimatu i ochronę środowi-
ska mamy dostępnych więcej funduszy
– obecnie jest to ponad 3,6 mld euro
(ok. 17 mld zł).
Postęp, jakiego Polska dokonała w dzie-
dzinie gospodarki środowiskowej i ener-
getyki w ciągu 20 lat członkostwa w Unii
Europejskiej, jest godny podziwu. Teraz
jednak czas na kolejny krok i inwesty-
cje w przyszłość, które lepiej przygotują
Polskę na konsekwencje zmian klima-
tycznych, będą wspierać ochronę na-
szego środowiska i poprawią jakość życia
mieszkańców dużych, średnich i małych
miejscowości. Jesteśmy na dobrej drodze,
aby wykorzystać sprawnie i efektywnie
tak duże środki oraz zrealizować kolejne,
bardzo potrzebne inwestycje w zakresie
środowiska i energetyki.
• Strona programu: 
https://www.feniks.gov.pl/
•  Informacje na stronie internetowej MKiŚ: 
https://www.gov.pl/web/klimat/FEnIKS

SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY

Artykuł dofinansowany przez Unię Europejską


[ R Y N E K ]

54

Orły odlecą, wilki i rysie wyemigrują, ocieplenie klimatu ominie Zakopane, 
a polscy alpejczycy zadziwią świat. To właśnie zakłada projekt 
przywrócenia Nosala narciarstwu zjazdowemu.

MARCIN PIĄTEK Naciągany wyciąg

P

omysł reaktywowania trasy zjaz-
dowej na Nosalu pojawia się
i znika, równie niespodziewa-
nie jak śnieg w Polsce. W okre-
sie rządów tzw. Zjednoczonej
Prawicy jej politycy opowiadali się „za”,
jednak prawie nic nie zrobili, by popchnąć
sprawę naprzód. Nadzieję przywrócenia
Nosalowi czasów zjazdowej świetności
wyrażał pierwszy narciarz RP prezydent
Andrzej Duda. Ale efemeryczne Minister-
stwo Sportu w czasach dwutygodniowego
rządu Mateusza Morawieckiego odrzuci-
ło wniosek o dofinansowanie inwestycji
z powodu braków formalnych. Pomysł
wydawał się pogrzebany.
Potem nastąpiły jednak zwroty akcji.
Na posiedzeniu sejmowej komisji sportu
minister Sławomir Nitras niespodziewa-
nie stwierdził, że zrobi wszystko, by pro-
jekt uzyskał dofinansowanie rządowe,
„nawet jeśli we wniosku pojawią się
wątpliwości natury formalnej”. Latem

zapaliło się jednak czerwone światło,
po tym jak Samorządowe Kolegium Od-
woławcze uchyliło decyzję burmistrza
Zakopanego ustalającą warunki środowi-
skowe dla inwestycji, ponieważ wydano ją
bez wymaganej zgody ministra właściwe-
go do spraw środowiska. Niezrażony tym
wiceminister sportu Ireneusz Raś ogłosił
na początku listopada podczas gościny
w Zakopanem, że trzeba zrobić wszystko,
by „projekt Nosal” doprowadzić do końca.
Legendarna trasa, wycięta w tatrzań-
skim lesie, ma stromy profil i uchodzi
za jedną z najtrudniejszych w Polsce. Nie
działa od ponad dekady, ale w Zakopa-
nem wciąż wspomina się 1974 r., gdy zor-
ganizowano na Nosalu slalom specjalny,
zaliczany do klasyfikacji Pucharu Świata
(wygrał jedyny hiszpański złoty medalista
olimpijski w sportach zimowych Franci-
sco Fernández Ochoa; Andrzej „Ałuś” Ba-
chleda był szósty, przed zawodami miał
wypadek – wjechał w postawiony zbyt

blisko trasy ratrak). Tereny pomiędzy bie-
gnącą tu szosą, tzw. drogą Balzera, a dolną
linią lasu okalającego trasę należą do ro-
dziny Stramów. Mają tu wypożyczalnię
sprzętu, restaurację, apartamenty na wy-
najem, a na przylegającej do ostrego stoku
oślej łączce prowadzą szkółkę dla dzieci
pod patronatem uśmiechniętego misia
Stramusia. Ceny z poprzedniego sezonu:
120 zł za cztery godziny, 400 zł za trzydnio-
wy karnet. Wywieszone w oknach kartki
informują, że przerwa potrwa do grudnia.
T

rasa Nosal w swym obecnym kształ-
cie – wykrojonego między drzewami
bumerangu długości ok. 650 m i szeroko-
ści średnio 30 – nie ma dla zawodowców
racji bytu.  Aby mieli z niej pożytek i aby
kandydowała do pucharowych zawo-
dów najwyższej rangi (są takie ambitne
plany), trzeba przeprowadzić wycin-
kę. Pod topór powinno iść nieco ponad
2 tys. drzew na obszarze 1,2 ha. Teren ten

© TOMASZ JASTRZĘBOWSKI/REPORTER


55

należy do Tatrzańskiego Parku Narodo-
wego. – Park ma być równocześnie inwe-
storem. Tylko jak pogodzić statutowy cel
władz parku, czyli ochronę cennej przyro-
dy, z jej nieuniknioną dewastacją wsku-
tek realizowania inwestycji? – dziwi się
Radosław Ślusarczyk z Pracowni na rzecz
Wszystkich Istot, od lat walczącej o niedo-
puszczenie do realizacji projektu.
Oczywista ingerencja w przyrodę parku
narodowego poruszona została też w ubie-
głorocznej decyzji burmistrza Zakopane-
go Leszka Doruli, ustalającej dla inwesty-
cji warunki środowiskowe. Można tam
przeczytać, że projekt – czyli poszerzenie
trasy, budowa nowego wyciągu, montaż
oświetlenia i instalacji do naśnieżania, jak
również niezbędnego systemu zbiorników,
rurociągów i pomp – będzie realizowany
na obszarze o wyjątkowych wartościach
przyrodniczych. A mimo starań, by zmi-
nimalizować negatywne oddziaływanie,
tamtejsza flora i fauna – w tym podlega-
jące ścisłej ochronie 37 gatunków roślin,
75 gatunków ptaków oraz widywane tam
ssaki, m.in. jelenie, wilki, niedźwiedzie i ry-
sie – może ucierpieć. 
Nie przeszkodziło to jednak burmistrzo-
wi Doruli w wydaniu decyzji zezwalającej
na inwestycję. Wrażliwe kwestie przyrod-
nicze zostały rozmiękczone. Stwierdzono,
że przedstawiciele gatunków chronionych
mogą się przenieść, poza tym dzięki wy-
cince powstaną nowe żerowiska dla pta-
ków polujących na otwartej przestrzeni,

a wilki i rysie wprawdzie napotkają prze-
szkodę migracyjną, ale przecież tylko
w okresie użytkowania stoku. Co do pary
orłów przednich (jednej z dwóch obec-
nych na terenie TPN), które założyły
gniazdo na Nosalu, orzeczono, że w 2023 r.
nie dochowały się piskląt, „co może skut-
kować wyprowadzką”, natomiast sokoły
wędrowne i tak wykazują dużą tolerancję
na obecność człowieka. 
Radosław Ślusarczyk mówi, że o ile
do marginalizowania dobrostanu przy-
rody przez polityków przywykł, o tyle
forsowanie inwestycji przez władze TPN,
z dyrektorem Szymonem Ziobrowskim
na czele, uważa za wyjątkowo szkodliwe.
D

yrektor Ziobrowski odpisał na pytania
mailowo. Zaznaczył, że brak negatyw-
nego wpływu inwestycji na środowisko
TPN został potwierdzony raportem  przez
Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska
w Krakowie, pozytywnie zaopiniowała go
Rada Naukowa TPN, na terenie plano-
wanego wyrębu zinwentaryzowano tylko
sześć drzew cennych przyrodniczo, a wła-
dze parku po konsultacjach społecznych
ograniczyły obszar wycinki o 30 arów. Poza
tym będą czynić starania, by poszerzyć gra-
nice obszarów chronionych, nabywając
działki i oddając je przyrodzie, TPN jest zaś
instytucją cieszącą się dużym zaufaniem
społecznym.
Dyrektor Ziobrowski nie wspomniał,
że Państwowa Rada Ochrony Przyrody,

czyli organ doradczy działający przy
Ministerstwie Klimatu i Środowiska,
stwierdziła, że wymogi ochrony przyrody
są nie do pogodzenia z realizacją przed-
sięwzięcia. W samym resorcie w odnie-
sieniu do rewitalizacji stoku na Nosalu
panuje zaś schizofrenia. Minister Paulina
Hennig-Kloska (Polska 2050) jest raczej
sceptyczna i określa te plany jako kon-
trowersyjne. Tymczasem wiceminister
Miłosz Motyka (PSL) stwierdził kilka mie-
sięcy temu, że w jego ocenie inwestycja
nie zagraża środowisku i jest konieczna
z punktu widzenia infrastruktury sporto-
wej. Radosław Ślusarczyk: – Pan minister
odpowiedzialny jest za kwestie elektro-
mobilności i na nich radziłbym mu się
skupić, tym bardziej że wielkich osiągnięć
tu nie widać.
G

ołym okiem widać, że przepisy prze-
pisami, a dla polityków liczą się
przede wszystkim doraźne korzyści, czyli
w tym konkretnym przypadku zdobycie
punktów wśród podhalańskiego elekto-
ratu. Rządząca koalicja złapała tam wiatr
w żagle po ostatnich wyborach samo-
rządowych: w walce o urząd burmistrza
Zakopanego kandydatka PiS przegrała
z popieranym przez PO Łukaszem Filipo-
wiczem, a w Czarnym Dunajcu zwyciężył
związany z PSL Marcin Ratułowski. Pod-
hale było wcześniej bastionem prawicy,
a jej konkurentom politycznym chodzi
o trwałe umocnienie wpływów.


[ R Y N E K ]

56 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Andrzej Kozak, prezes Tatrzańskiego
Związku Narciarskiego, mówi, że lokalna
społeczność jest do inwestycji nastawio-
na przychylnie. Z powodów sentymen-
talnych, bo Nosal to stok kultowy, jeden
ze sportowych znaków rozpoznawczych
miasta. Liczą się również kwestie ambicjo-
nalne: Zakopane, uchodzące za zimową
stolicę Polski, nie ma właściwie ani jednej
stacji narciarskiej z prawdziwego zdarze-
nia, w zawodowym światku alpejczyków
liczy się wprawdzie rodowita zakopian-
ka, 30-letnia Maryna Gąsienica-Daniel,
ale w tamtejszym młodszym pokoleniu
jej następców trzeba szukać ze świecą.
– Na liście 120 juniorów i młodzików,
opublikowanej niedawno przez Polski
Związek Narciarski, było tylko sześcioro
zawodników z Zakopanego – ubolewa
Andrzej Kozak.
W

yobraźnię lokalnych przedsiębior-
ców, jak również władz Zakopanego,
którego budżet w olbrzymiej części zasilają
wpływy z turystyki, rozpala perspektywa
organizacji na Nosalu zawodów alpej-
skiego Pucharu Świata, porównywalnych
rozmachem z corocznym, pucharowym
świętem skoków narciarskich na Wielkiej
Krokwi. – To jeden z trzech okresów w roku
– obok świąt bożonarodzeniowych i długie-
go weekendu sierpniowego – gdy miasto jest
najbardziej oblegane – przyznaje burmistrz
Łukasz Filipowicz. Andrzej Kozak zwraca
jednak uwagę, że prestiżowe alpejskie
zawody na Nosalu to perspektywa co naj-
mniej dekady od oddania stoku do użytku.
– Trzeba się piąć stopień po stopniu, dowo-
dząc organizacyjnej sprawności podczas
zawodów niższej rangi – mówi z własnego
doświadczenia dyrektora zakopiańskiego
Pucharu Świata w skokach.
Inwestycja jest przez polityków szum-
nie określana jako „służąca interesom
ogólnonarodowym”, a przez ten interes

rozumiany jest rozwój polskiego narciar-
stwa alpejskiego. Ale to do naruszenia
przyrody w parku narodowym za słaby
pretekst. Znaleziono więc inny. – Nazywa
się „liniowy cel publiczny” i zgodnie z usta-
wą o ochronie przyrody jego realizacja
na obszarach chronionych jest możliwa
pod warunkiem uzyskania zgody w mi-
nisterstwie właściwym do spraw środowi-
ska. Liniowy cel publiczny to zwykle dro-
ga, kolej albo infrastruktura przesyłowa.
W przypadku Nosala taką linią miałby
być wyciąg. Uważamy, że jest to naciąga-
ne – dodaje Ślusarczyk.
Orzeczenie SKO uchylające decyzję śro-
dowiskową burmistrza było dla Pracowni
na rzecz Wszystkich Istot pomyślne. Ale
mimo to stowarzyszenie złożyło do Woje-
wódzkiego Sądu Administracyjnego sprze-
ciw, kwestionując cel publiczny inwestycji.
Krakowski WSA jednak sprzeciw oddalił,
uznając, że inwestycja jest zarówno pu-
bliczna, jak i liniowa. Jeśli podobnie wypo-
wie się Naczelny Sąd Administracyjny, bur-
mistrz będzie musiał wydać nową decyzję.
Odpowiedź na pytanie, komu zrewita-
lizowany Nosal ma służyć, również nie
jest prosta. Oficjalnie priorytet ma mieć
alpejska kadra, ale między wierszami
przebąkuje się, że stok może być rów-
nież dostępny dla klienta rekreacyjnego,
o czym świadczy planowana przepusto-
wość wyciągu: 1,2 tys. osób na godzinę.
Andrzej Kozak uważa jednak, że nie da się
tego pogodzić. – Na trasach przygotowa-
nych pod potrzeby zawodowców, z beto-
nowym lodem, rekreacyjny narciarz sobie
nie poradzi.
Na

razie inwestycję na Nosalu oszaco-
wano na 85 mln zł, ale to było w 2022 r.,
więc koszty na pewno będą wyższe.  Mo-
del finansowy został przygotowany, jak
informuje TPN, na „ogólnym poziomie
szczegółowości”, co w praktyce oznacza,

R

uszający niebawem sezon narciarski będzie ostatnim w hi-
storii francuskiego ośrodka Alpe du Grand Serre, najwięk-
szego w północnych Alpach. Mimo że część tras zaczyna się
tam na wysokości powyżej 2 tys. m (o czym w Polsce można po-
marzyć), lokalne władze uznały, że wskutek ocieplenia klimatu,
coraz rzadszych i mniej obfitych opadów śniegu oraz wysokich
kosztów sztucznego naśnieżania nie będą w stanie dokładać
do utrzymania nierentownego ośrodka. Porzucono też projekt
dalszego pompowania budżetowych funduszy, aby przekształ-
cić stoki w całoroczną atrakcję.
Od lat 70. z narciarskich map Francji zniknęło ponad 180 ośrodków.
Problemy mają przede wszystkim małe i nisko położone stacje

z przestarzałą infrastrukturą. Sezon trwa coraz krócej, z powodu
pogodowych anomalii zdarzają się nieplanowane przerwy w funk-
cjonowaniu, co oczywiście przekłada się na malejącą liczbę użyt-
kowników tras oraz brak chętnych do inwestowania. Za granicę
biznesowej opłacalności przyjmuje się dziś położenie centrów nar-
ciarsko-snowboardowych na wysokości minimum 1,5 tys. m n.p.m.
Warunkiem przetrwania, oprócz atrakcji poza sezonem zimo-
wym (głównie tras rowerowych), jest dziś sztuczny śnieg, jednak
jego produkcja jest droga, energochłonna i dramatycznie dre-
nuje naturalne zasoby wód. Według badań na sztucznym śniegu
polega 40 proc. ośrodków francuskich, 70 proc. austriackich
i 90 proc. włoskich. Najnowsza technologia to fabryki wytwa-
rzające śnieg nawet przy dodatnich wartościach temperatury.
Sporty zimowe stają się dyscypliną sztuczną.

Śnieżna bieda

że brak jest szacunków, ile może koszto-
wać funkcjonowanie stacji uzależnionej
od produkcji sztucznego śniegu i utrzy-
mania betonowego lodu, co w związku
z ociepleniem klimatu jest w narciarskich
ośrodkach na porządku dziennym.
Trasa treningowa na Nosalu miałaby
swój początek na wysokości zaledwie
1032 m, jednak w uzasadnieniu do pozy-
tywnej dla inwestycji decyzji środowisko-
wej poprzedniego zakopiańskiego burmi-
strza Leszka Doruli kwestia braku śniegu
jest zbagatelizowana i można odnieść
wrażenie, że zjawisko ocieplenia klimatu
ominęło stolicę Tatr. Padają tam nastę-
pujące stwierdzenia: „tendencja wzrostu
temperatur niekoniecznie jest zjawiskiem
utrzymującym się na tym terenie”, „okres
roku z opadami śniegu trwa w Zakopanem
od 8 października do 3 maja”, „pomimo
globalnego ocieplenia w perspektywie lat
2021–2030 w powiecie tatrzańskim prze-
widuje się większą średnią miesięczną
ilość dni z pokrywą śnieżną oraz jej więk-
szą grubość”. 
Paweł Parzuchowski z zakopiańskie-
go Instytutu Meteorologii i Gospodarki
Wodnej: – To bezpodstawne twierdzenia.
Śnieg w październiku i w maju to na Pod-
halu zjawiska ekstremalne, opady są co-
raz mniejsze i rzadsze, a pokrywa krócej
się utrzymuje. Obecnie mamy w Zakopa-
nem klimat Krakowa sprzed pół wieku.
Średnia temperatura bije rekordy, jest
najwyższa w historii stuletnich obserwa-
cji. Trend wzrostowy widać już od lat 90.,
ale ostatnio bardzo się nasilił. Prognoza
ostrzejszych zim nie ma żadnego oparcia
w danych i symulacjach.
Pucharowe zawody sprzed pół wieku
z trudem udało się zresztą zorganizować.
Żołnierze zwozili na stok Nosala śnieg za-
legający w lesie, a trasę polewano wodą,
by słaby nocny mróz ją utwardził.
MARCIN PIĄTEK


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 57

[ Ś W I A T ]

Porażka Kamali Harris oznacza, że Partia Demokratyczna 
musi wymyślić się na nowo. I to szybko. Tylko czy zwrot ku centrum, 
szukanie młodszych wyborców i nowi liderzy wystarczą?

Demokraci do autopsji

P TOMASZ ZALEWSKI Z WASZYNGTONU

ołowa Ameryki trwa w stanie skrajnego przy-
gnębienia. To ci, którzy głosowali na Kama-
lę Harris i Demokratów. „New York Times”
orzekł, że potrzebna jest „autopsja Partii De-
mokratycznej”. Przy czym słowo autopsy w angielskim oznacza
nie tylko sekcję zwłok, lecz również krytyczną ocenę kogoś lub
organizacji, która zawiodła. A Demokraci przegrali także wybory
do Kongresu. Wisielczy humor dobrze jednak wyraża nastroje
demokratycznych wyborców. Czyżby ich partia była trupem?
Tak źle nie jest – przekonują jej spin doktorzy – przegraliśmy
tylko różnicą 2–3 pkt proc., Donald Trump nie zwyciężył w pra-
wie wszystkich stanach, jak kiedyś Ronald Reagan. Ameryka jest
po prostu równo podzielona. Jednak teza o „prawie remisowym”
wyniku nie uspokaja, bo po raz pierwszy od 20 lat prezydencki
kandydat Republikanów zdobył także więcej głosów
bezpośrednich (popular vote), więc jest czym się

Gretchen Whitmer, gubernatorka Michigan
w Pasie Rdzy. Ma widoki na Biały Dom, 
jeśli Ameryka w 2028 r. będzie gotowa
na prezydenturę kobiety.

© SARAH RICE/GETTY IMAGES


58 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ Ś W I A T ]

martwić. Jeśli tak dalej pójdzie, koszmar będzie trwać dłużej
niż cztery lata, bo Trump ma następców. Ale żeby Partię Demo-
kratyczną naprawić, trzeba przyjrzeć się przyczynom wybor-
czej klęski.
Błędy
Najbardziej obwinia się o nią prezydenta Joe Bidena, który
powinien – jak zresztą obiecał – dużo wcześniej zrezygnować
z reelekcji i dać czas na znalezienie lepszego kandydata. A jeśli
okazałaby się nim Kamala, miałaby więcej niż tylko trzy miesią-
ce na przekonanie do siebie Amerykanów. Ale i ona jest winna,
bo powinna była zdecydowanie zdystansować się od źle ocenia-
nego prezydenta. Zwłaszcza w sprawie nielegalnej imigracji. Za-
miast tego mówiła na wiecach do znudzenia o Trumpie i aborcji.
Porażki Harris nie tłumaczą jednak tylko błędy w kampanii. Jej
przegrana w kluczowych swingujących stanach przemysłowego
Pasa Rdzy (Wisconsin, Michigan i Pensylwania) była dalszym
ciągiem procesu przejmowania przez Trumpa tradycyjnego elek-
toratu Partii Demokratycznej: robotników, farmerów i wszelkich
„klas pracujących” (blue collars), czyli Amerykanów niekoniecz-
nie najbiedniejszych, ale przede wszystkim gorzej wykształco-
nych. W tym też wielu wiernych kiedyś Demokratom Afroame-
rykanów i Latynosów.
Harris zdobyła większość głosów wyborców zarabiających poni-
żej 25 tys. dol. oraz tych o dochodach powyżej 100 tys. Ci pośrodku
w większości padli łupem Trumpa. Czy to jednak „klasa pracują-
ca”, skoro są pośrodku? Czy może raczej klasa średnia? Partia De-
mokratyczna stała się rzecznikiem, z jednej strony najuboższych
mniejszości, które wspomaga zasiłkami, a z drugiej zamożnych
mieszkańców przedmieść z dyplomami college’ów. Tych drugich
jest w koalicji demokratycznej więcej, są bardziej widoczni. I jako
„oderwane od mas elity” wywołują gniew sfrustrowanych „nie-
bieskich kołnierzyków”, skutecznie podsycany przez trumpistów.
Zdaniem lewego skrzydła Demokratów należy więc położyć
większy nacisk na sprawy socjalno-ekonomiczne. Jego lider,
senator Bernie Sanders, potępiając partię za „porzucenie klas
pracujących”, twierdzi, że Harris powinna była obiecać podwyżkę
płacy minimalnej. Kamala zapowiadała ulgi podatkowe dla ro-
dzin i inne socjalne benefity, a sam Biden przeforsował reformy
w tym kierunku. Populistyczne obietnice jednak nie pomogły
– i to nie tylko dlatego, że inflacja „zjadła” te korzyści.
Nie pomogły, bo owa „klasa pracująca”, o której mówią oba
obozy, to nie tylko pracownicy najemni w przemyśle, rolnictwie
i tradycyjnych usługach. To także miliony właścicieli drobnych
biznesów i ich rodzin. Oczekują niskich podatków, deregulacji
i walki z przestępczością, bo nie mieszkają w dobrze strzeżo-
nych osiedlach na suburbiach. Są też przeważnie konserwatyw-
ni w sprawach kulturowo-moralnych. To mieszkańcy wsi i ma-
łych miasteczek, o których Barack Obama mówił lekceważąco,
że „lgną do swojej broni i religii”, a których Hillary Clinton po-
gardliwie określiła mianem „pożałowania godnych” homofobów,
ksenofobów i islamofobów.
Demokraci zrazili ich do siebie, kiedy radykalne grupy w tej
partii wzywały do „defundowania policji” (czyli przenoszenia
środków publicznych na rzecz niesiłowych form pilnowania
ładu i porządku) i dekryminalizacji nielegalnego przekraczania
granicy. Patriotycznie zorientowani Amerykanie oburzają się
postulatami lewicowego ruchu woke, radykalnej terapii antyra-
sistowskiej, by obalać pomniki Washingtona i Jeffersona, bo byli
właścicielami niewolników. Ludzi przywiązanych do tradycyjne-
go modelu rodziny odrzucają agresywne kampanie progresistów,
starających się pod hasłami „różnorodności, równości i inklu-
zywności” nauczyć ich akceptacji dla osób LGBT.

Skrzydła
Po wyborczej klęsce mówi się już otwarcie, że Demokraci poszli
tu za daleko. „Przestaliśmy słuchać wyborców, byliśmy za bardzo
woke, zbyt wiele kobiet wygłaszało do wyborców kazania” – po-
wiedział James Carville, strateg Billa Clintona i autor słynnego bon
motu: „It’s the economy, stupid” (Gospodarka, durniu). – Postrze-
ganie Demokratów jako „oderwanych od zwykłych ludzi” wskutek
promowania ruchu woke itd. nie pomogło im w wyborach, więc
w swych kampaniach powinni kłaść mniejszy nacisk na te tematy
– mówi Matthew Baum, politolog z Uniwersytetu Harvarda.
Wielu podobnie myślących jak Carville ocenia, że Ameryka nie
jest tak lewicowa, jak się entuzjastom postępu zdaje. I że Partia
Demokratyczna powinna przesunąć się ku centrum. Tak właśnie
stało się pod koniec lat 80., kiedy po serii jej porażek w wyborach
prezydenckich stery w partii przejęli Al Gore i Bill Clinton, który
prowadząc centrową kampanię w 1992 r., wygrał wybory pre-
zydenckie. Clinton ogłosił wówczas, że „era wielkiego rządu się
skończyła”, współpracował z Republikanami. A kolegom z partii
dał przykład, jak można się odciąć od ekstremistów z lewicy.
Dziś lewe skrzydło Demokratów jest silniejsze niż w latach 90.
A Partia Demokratyczna to koalicja rozmaitych grup i interesów,
dużo mniej zdyscyplinowana niż Republikanie. Poszczególne
lobbies prowadzące politykę tożsamości rasowej, płciowej i reli-
gijnej wydają się czasem bardziej troszczyć o własne interesy niż
o dobro całej partii. Dotyczy to środowisk LGBT, a także Afroame-
rykanów, od prezydentury Obamy bardziej asertywnych i wpły-
wowych, bo w wyborach Demokraci mogą na nich najbardziej
polegać. Partia zjednoczyła się wokół Harris w czasie jej kam-
panii, ale jest wątpliwe, czy ta taktyczna solidarność przetrwa.
A są powody do sceptycyzmu. „Partie wygrywają wybory, dosto-
sowując swe programy do priorytetów i wartości wyborców. Partia
Demokratyczna jednak wydaje się czasem uważać, że jej perspek-
tywa widzenia społecznych problemów jest z natury »wyższego
rzędu« i już sama debata na ten temat jest moralnie nie do przy-
jęcia” – napisał Sean Westwood, politolog z Dartmouth College.
Nadzieje
Opracowaniem nowej partyjnej strategii zajmie się w 2025 r.
Krajowy Komitet Demokratyczny (DNC), kilkusetosobowe
quasi-kierownictwo partii. Odchodzi jego przewodniczący, Ja-
mie Harrison, skompromitowany uporem w sprawie utrzymania
kandydatury Bidena. Najciekawsze jest jednak to, czy działający
w DNC partyjny establishment wykorzysta kilka sprzyjających
Demokratom okoliczności.
Po pierwsze, za dwa lata, czyli w połowie kadencji Trumpa,
Amerykę czekają wybory do Kongresu, władz stanowych i lokal-
nych. Historia uczy, że kończą się one zwykle przegraną partii
urzędującego prezydenta, a wybory do Kongresu w 2026 r. będą
referendum na temat Trumpa. Plany prezydenta elekta – jego
zapowiedzi deportacji milionów nielegalnych imigrantów, pod-
niesienia ceł na import do absurdalnych wysokości i masowych
czystek aparatu państwa – wydają się szaleństwem i mogą znie-
chęcić do niego wielu wyborców.
Ewentualne odzyskanie przez Demokratów większości w Izbie
Reprezentantów, gdzie przewaga Republikanów jest minimal-
na, pozwoliłoby im na blokowanie dalszych pomysłów Trumpa,
wznowienie kongresowych dochodzeń w sprawie jego niekon-
stytucyjnych poczynań i może nawet wszczęcie procedury im-
peachmentu. Niewykluczone jednak, że trumpiści skłonią swego
wodza, żeby się pohamował.
Nadzieją dla Demokratów może być demografia. Młodzi
Amerykanie są bardziej liberalni i lewicowi niż ich rodzice
i dziadkowie, szczególnie w sprawach kulturowych. Akceptacja


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 59

alternatywnych stylów życia, także seksualnego, jest dla nich
oczywistością, podobnie jak rezerwa wobec zorganizowanej re-
ligii. Po kryzysie finansowym w 2008 r. masowo popierali socjali-
stę Sandersa. Według sondaży w październiku wyborcy w wieku
do 40 lat deklarowali znacznie większe poparcie dla Harris niż
dla Trumpa. W wyborach republikański zwycięzca dostał więcej
ich głosów, niż sugerowały sondaże, przeciągając na swoją stronę
zwłaszcza młodych mężczyzn, ale wciąż nieco mniej niż Kamala.
Młode pokolenie to potencjalny elektorat Demokratów, trze-
ba tylko do niego dotrzeć, a z tym jest problem. Partia wydała
miliony na występy celebrytów, jak Taylor Swift czy Oprah Win-
frey, oraz spoty radiowe i telewizyjne. To jednak Republikanie
byli mądrzejsi. Postawili na nowe media. Trump znacznie czę-
ściej niż Harris pojawiał się w podkastach, na Instagramie i Tik-
Toku. A sztab jego kampanii wydał krocie na ogłoszenia w sie-
ciach społecznościowych.
Kluczem do skutecznej w skutkach autopsji Demokratów jest
– jak podkreślają eksperci – skierowanie partii na tory zgodne
z preferencjami większości Amerykanów. Czyli przede wszystkim
wyciszenie radykalnych postulatów lewego skrzydła. Do umiar-
kowanego optymizmu skłania to, że Trump działa na Demokra-
tów mobilizująco. I że nadający partii ton liberałowie z dyploma-
mi uniwersytetów nie są ideologicznymi purystami. „Droga jest
oczywista: popierać ekonomicznych centrystów i marginalizo-
wać kulturowych ekstremistów – pisze Sean Westwood. – Problem
polega na tym, że nie jest jasne, czy w partii znajdzie się ktoś, kto
poprowadzi Demokratów z powrotem ku centrum”.
Nazwiska
Partii na pewno nie zbawi Kamala Harris ani jej niedoszły
„wice” Tim Walz. Harris prawdopodobnie wystartuje w wyborach
na gubernatora Kalifornii. Pojawił się też pomysł powołania jej
do Sądu Najwyższego, gdyby jakieś miejsce zwolniło się przed
upływem kadencji Bidena. Dużo się mówi o „taktycznym” ustą-
pieniu 70-letniej Sonii Sotomayor, nominowanej przez Obamę.
Manewr taki byłby jednak zbyt jawnie polityczny. Tym bardziej
że Harris ma doświadczenie prokuratorskie, nie sędziowskie.
Wśród Demokratów padają też jednak inne nazwiska. Najczę-
ściej gubernatora Pensylwanii Josha Shapiro i gubernator Michi-
gan Gretchen Whitmer. Ich największe atuty to rządzenie stanami
swingującymi, i to w kluczowym do zwycięstwa wyborczego Pasie
Rdzy. Shapiro dał się poznać jako polityk umiarkowany i chary-
zmatyczny mówca. Jego szanse komplikuje fakt, że jest Żydem

i podkreśla swe poparcie dla Izraela, co nie podoba się lewico-
wej, propalestyńskiej młodzieży. Whitmer może się wysforować
na czoło i wygrać w 2028 r., jeśli Ameryka będzie gotowa na pre-
zydenturę kobiety.
Niemal równie często wymienia się Petera Buttigiega, sekretarza
transportu w administracji Bidena. Bystrego, doskonałego komu-
nikatora, który nie bał się występować w telewizji Fox News. I po-
dobnie jak prezydent przedstawiciela demokratycznego centrum.
Byłby pierwszym prezydentem jawnym gejem w amerykańskiej
historii. Tę demokratyczną galerię uzupełnia jeszcze gubernator
Kalifornii Gavin Newsom. Uchodzi za polityka charyzmatycznego,
lansowano go parę lat temu jako alternatywę dla Bidena, gdyby
prezydent wcześniej zrezygnował z reelekcji. Jednak jako szef ad-
ministracji ultraliberalnego stanu nie uchodzi za faworyta.
Żadna z wymienionych postaci nie wydaje się na razie zde-
cydowanym kandydatem do przywództwa. I każda ma jakieś
mankamenty. Jak ktoś zauważył, historia wyborów prezydenc-
kich w Stanach Zjednoczonych w ostatnim półwieczu sugeruje,
że Demokraci mają szanse, kiedy wystawiają kogoś z charyzmą,
jak Obama, albo gubernatora południowego konserwatywnego
stanu, jak Clinton lub Jimmy Carter.
Czy liderem Demokratów może zostać kobieta lub Afroame-
rykanin? W USA stopniowo pękają szklane sufity. Jak w 1960 r.,
kiedy do Białego Domu wybrano pierwszego katolika, J.F. Ken-
nedy’ego. I w 2008 r., kiedy wprowadził się tam pierwszy czarny
prezydent, Obama. Odbywa się to jednak powoli, dwie kobiety
ubiegające się ostatnio o najwyższy urząd przegrały. Mizoginizm
ma się dobrze, więc fory mają wciąż biali mężczyźni, i to w typie
macho, jak George W. Bush czy Trump. Demokraci, uprawiają-
cy politykę tożsamości, nie mają takich kandydatów zbyt wielu.
Za to Republikanie aż nadto.
Gdyby teraz Partia Demokratyczna rzeczywiście przestawiła
zwrotnicę ku centrum, miałoby to konsekwencje nie tylko dla
jej krajowej polityki. Lewica Demokratów, z jej liderami takimi
jak Sanders czy Elizabeth Warren, w polityce międzynarodowej
– podobnie zresztą jak trumpiści ze szkoły America First – opo-
wiada się za redukcją zaangażowania USA na świecie. Lewicowi
Demokraci wzywali zawsze do zmniejszenia budżetu na obronę,
który i tak jest już niższy w proporcji do PKB niż w okresie mini-
malnych wydatków na ten cel w czasie zimnej wojny. A przecież
nie tego oczekują od Ameryki NATO i Europa w okresie rosnącego
zagrożenia z Rosji i jej sojuszników.
TOMASZ ZALEWSKI

Od lewej: Josh Shapiro, gubernator Pensylwanii. Umiarkowany polityk, ale proizraelski, co może zrazić lewicową młodzież. 
Gavin Newsom, charyzmatyczny gubernator Kalifornii. Był alternatywą dla Joe Bidena, ale teraz to już trochę za mało. 
Peter Buttigieg, sekretarz transportu, weteran z Afganistanu. W roli prezydenta USA byłby pierwszym jawnym gejem.

© MARK MAKELA/GETTY IMAGES, TAYFUN COSKUN/ANADOLU/GETTY IMAGES, DREW ANGERER/GETTY IMAGES


60 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ Ś W I A T ]

Sojusz wkrótce najpotężniejszego człowieka świata, prezydenta elekta USA, 
z najbogatszym człowiekiem świata zapowiada w Ameryce historyczną rewolucję. 
O ile przetrwa do wiosny.

Elonia i Donald

MARIUSZ ZAWADZKI


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 61

mogłem mu rozkazać: »Padnij na kolana
i błagaj«. A on by to zrobił”.
Szyderstwa Trumpa były poniekąd uza-
sadnione, bo w pionierskich latach firmy
Muska rzeczywiście otrzymały ogromne
dotacje, które już w 2015 r. dziennik „Los
Angeles Times” szacował na 5 mld dol.
Były to federalne ulgi podatkowe dla kon-
sumentów kupujących auta elektryczne,
umowy dzierżawy terenów przemysło-
wych za symbolicznego dolara oraz ulgi
podatkowe, jakie Musk dostawał od władz
poszczególnych stanów za to, że tworzył
miejsca pracy (Kalifornia, Nevada, Nowy
Jork i Teksas).
Dodatkowo Tesla otrzymała potężne
wsparcie w tzw. kredytach CO², czyli do-
puszczalnych limitach emisji spalin, jakie
wyznacza kilkanaście stanów USA, Unia
Europejska i Chiny. Jeśli jakiś koncern
przekroczy te limity, musi kupić „prawo
do dodatkowej emisji spalin” od innego
koncernu. Tesla produkuje wyłącznie sa-
mochody elektryczne, ale dostaje takie
same limity emisji CO² jak inne koncerny.
I może je sprzedawać tym firmom, które
produkują prawie wyłącznie samocho-
dy spalinowe. Tym sposobem na samej
sprzedaży praw do emisji CO² Tesla za-
robiła dotąd 9 mld dol.! A należy jeszcze
dodać kontrakty rządowe, jakie SpaceX
dostał od NASA i od Departamentu Obro-
ny – łącznie na ponad 15 mld dol.
Jeśli jako prywatny przedsiębiorca Musk
otrzymał w dotacjach i kontraktach rządo-
wych prawie 30 mld dol., to ile dostanie
jako najlepszy przyjaciel i główny doradca
urzędującego prezydenta USA?
Swoją uprzywilejowaną pozycję może
też teoretycznie wykorzystać, żeby wyciąć
konkurencję. W szczególności swojego naj-
większego rywala i nr 2 na liście globalnych
krezusów: Jeffa Bezosa, twórcę Amazona.
Obaj nie kryją wzajemnej niechęci. Musk
publicznie oskarżał Bezosa o kopiowanie
pomysłów (np. kiedy szef Amazona zapo-
wiedział stworzenie swojej sieci satelitów
i taksówek bez kierowców). Z kolei Bezos
publicznie wyśmiewał marzenia Muska
o stworzeniu kolonii na Marsie: „Propo-
nuję najpierw, przed osiedlaniem się na 
Marsie, pomieszkać przez rok na szczycie
Mount Everest, który jest rajskim ogrodem
w porównaniu z Marsem”.
Blue Origin, czyli kosmiczna firma
Bezosa, rywalizuje ze SpaceX o rządowe
kontrakty na lądowniki księżycowe. Pierw-
sze dwie załogowe misje na Księżyc zakle-
pał sobie Musk – astronauci mają lądować
w potężnych rakietach Starship, wypro-
dukowanych przez SpaceX. Ale na trzecie
lądowanie NASA umówiło się z Bezosem.
Co potem, jeszcze nie wiadomo. To są

W M

ar-a-Lago, rezyden-
cji Donalda Trumpa
na Florydzie, dzieją się
rzeczy, jakie nie śniły się
największym politolo-
gom. Elon Musk, który wyłożył na zwy-
cięską kampanię prezydencką ponad
150 mln dol., bierze udział w telefonicz-
nych rozmowach Trumpa z zagraniczny-
mi przywódcami. I w przesłuchaniach
kandydatów na wszystkie stanowiska
w nowej administracji.
Jako „wujek Elon” pozuje też do zdjęć
z całą trzypokoleniową rodziną Trumpa,
tudzież z samym prezydentem elektem,
kiedy siedzą przy stole i zajadają się ham-
burgerami oraz frytkami z McDonaldsa.
Razem polecieli do Teksasu, żeby na żywo
oglądać próbny start najnowszej rakiety
kosmicznej Elona, która już wkrótce ma
zabrać Amerykanów na Księżyc. A kiedy
Elon wyrwał się sam na dzień do Nowego
Jorku, spotkał się tam z ambasadorem Ira-
nu przy ONZ i rozmawiał z nim o łagodze-
niu napięć na linii Teheran–Waszyngton.
Można odnieść wrażenie, że Ameryka
nie wybrała 47. prezydenta, tylko duum-
wirat, który będzie rządził przez najbliż-
sze cztery lata. Felietonistka „New York
Timesa” złośliwie zauważa, że Melania,
była i przyszła pierwsza dama, w ogóle nie
pojawia się na zdjęciach ani na filmikach
z Mar-a-Lago, bo zastąpiła ją nowa miłość
Donalda: Elonia.
Padnij na kolana
Taka love story jeszcze rok temu wyda-
wała się niemożliwa. Po pierwszych wy-
granych przez Trumpa wyborach Musk
był jednym z doradców Białego Domu.
Podał się jednak do dymisji, kiedy świeżo
zaprzysiężony prezydent wycofał Ame-
rykę z układu klimatycznego w Paryżu.
„Globalne ocieplenie to fakt. Odejście
od Paryża nie jest dobre dla Ameryki ani
dla świata” – pisał wtedy Musk na Twitte-
rze. Kiedy cztery lata później Trump prze-
grał reelekcję, Musk stwierdził publicznie,
że jego czas w amerykańskiej polityce się
skończył i powinien „pożeglować w stronę
zachodzącego słońca”.
Trump odpowiedział mu wtedy długą
tyradą na swoim portalu TruthSocial: „Kie-
dy Elon Musk przyjechał do Białego Domu
prosić o pomoc w swoich różnych doto-
wanych projektach, jak samochody elek-
tryczne, które mają za mało prądu, żeby
gdziekolwiek dojechać, czy samochody bez
kierowcy, które się ciągle rozbijają, czy ra-
kiety wystrzeliwane donikąd – a wszystkie
projekty bez dotacji rządowych byłyby bez-
wartościowe – i kiedy mówił mi, jakim jest
Republikaninem i wielkim fanem Trumpa,

wielomiliardowe kontrakty na najbliższe
lata, bo NASA planuje triumfalny powrót
Amerykanów na Księżyc już w 2026 r.
Przed wyborami Bezos próbował za-
bezpieczyć się na okoliczność wygranej
Trumpa. I jako właściciel dziennika „Wa-
shington Post” zabronił redakcji poprzeć
jego rywalkę Kamalę Harris. Liczył za-
pewne, że w ten sposób uratuje nie tylko
kontrakt z NASA, ale też z Departamentem
Obrony, dla którego Amazon tworzy bazę
danych w chmurze. Ale nie mógł przewi-
dzieć, że po wyborach romans Donalda
i Elonii nabierze takiego przyspieszenia.
Jesteś zwolniony!
Musk kategorycznie zaprzecza suge-
stiom, jakoby związał się z Trumpem dla
pieniędzy. To rzekomo bezinteresowna mi-
łość – nie tyle nawet do samego prezydenta
elekta, ile do przybranej ojczyzny (Musk
urodził się w RPA, gdzie spędził całe dzie-
ciństwo). „Nie mogę się doczekać okazji,
żeby służyć Ameryce. Nie potrzebuję żad-
nego wynagrodzenia, stanowisk ani po-
chwał” – ogłosił na byłym Twitterze, teraz X.
Niewykluczone, że jest to nawet praw-
da. Większość znajomych i współpracow-
ników Muska, nawet krytycznych wobec
niego, przyznaje, że oprócz władzy i pie-
niędzy ma on kilka nadrzędnych celów.
Jeden z nich to maksymalna możliwa
optymalizacja (osiągana zwykle przez
drastyczną redukcję kosztów). Dlatego
też w przyszłej administracji Musk będzie
kierował zapowiadanym departamentem
ds. efektywności rządu.
Jaką optymalizację planuje? Jego mama
Maye wyjaśniała to w telewizji Fox News:
„Mój syn pozbędzie się z rządu ludzi, któ-
rzy tylko udają, że pracują, albo nie mają
nic do roboty. Tak właśnie zrobił w Twitte-
rze. Teraz zostało tam chyba tylko 10 proc.
pracowników, ale Twitter ma się lepiej niż
kiedykolwiek. Tak samo będzie z amery-
kańskim rządem”.
Mama z grubsza ma rację. Ale pomyliła
się w kilku szczegółach. Po zakupie Twitte-
ra w 2022 r. syn zwolnił tylko 75 proc. jego
pracowników, a nie 90 proc. Obecnie Twit-
ter, przemianowany na X, nie ma się „lepiej
niż kiedykolwiek”, tylko gorzej niż kiedy-
kolwiek. Niemal każda popularna transmi-
sja na tej platformie – np. wywiad ze znaną
osobą – jest przerywana przez problemy
techniczne. Wpływy z reklam zmalały kil-
kukrotnie, a wartość firmy, którą syn pani
Maye kupił za 44 mld dol., spadła do 10 mld
(takie są szacunki analityków, bo firma sta-
ła się prywatną własnością Muska i nie jest
już notowana na giełdzie).
Należy jednak pamiętać, że X to tylko
coś w rodzaju hobby. Bilans finansowy

© JEFF BOTTARI/ZUFFA LLC/GETTY IMAGES


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 63

[ Ś W I A T ]

P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 63

ma znaczenie drugorzędne. Kiedy
w 2023 r. Musk polubił antysemicki wpis
i kilka dużych koncernów, w tym Disney,
w ramach protestu wycofało reklamy
z jego platformy, nowy właściciel stwier-
dził publicznie: „Do tych reklamodawców
mam prośbę: nie wracajcie, tylko spier...
Nie dam się szantażować”.
Do zarabiania pieniędzy służą mu
SpaceX i Tesla. W tych dwóch firmach nie-
ustanna optymalizacja kosztów przyniosła
imponujące rezultaty. Najnowsze rakiety
SpaceX wynoszą ładunki na orbitę około-
ziemską po koszcie 1,4 tys. dol. za kilogram,
czyli 50 razy mniejszym niż wahadłowce
NASA (odesłane na emeryturę w 2012 r.).
Nad naszymi głowami krąży już 5 tys.
sztucznych satelitów Muska – to prawie
połowa wszystkich, jakie ludzkość kiedy-
kolwiek wystrzeliła z Ziemi. Tworzą sieć
Starlink, dzięki której miliarder zdobył
status podobny do archetypicznego czar-
nego charakteru z filmów o agencie 007.
Od jego kaprysu zależy los całych naro-
dów. Zaraz po rosyjskiej inwazji udostęp-
nił ukraińskiej armii internet satelitar-
ny, ale potem rozmawiał przez telefon
z Władimirem Putinem i wszyscy, łącznie
z amerykańskim rządem!, bali się, że Musk
odetnie internet.
Na wyborczych wiecach Musk obiecy-
wał, że wydatki rządu federalnego – pra-
wie 7 bln dol. rocznie – zmniejszy o 2 bln.
Tydzień temu nieco otrzeźwiał i w arty-
kule w „Wall Street Jounal” zapowiedział
jedynie 500 mld oszczędności. Ale nawet
i to wydaje się nierealne. 65 proc. budżetu
federalnego idzie na emerytury, leczenie
emerytów i najuboższych oraz na spła-
canie odsetek od długu publicznego.
To są wydatki obligatoryjne, ich obcięcie
skończyłoby się społeczną lub finansową
katastrofą. Kolejne 18 proc. to wydatki
na obronność – tutaj też redukcje są poli-
tycznie niewykonalne. Pozostaje 17 proc.
budżetu, czyli 1,1 bln dol. Tylko tam jest
jakieś pole manewru, ale nie aż tak duże,
żeby zaoszczędzić połowę.
Na dobry początek Musk proponuje,
żeby co tydzień każdy pracownik rządu fe-
deralnego pisał raport o swoich osiągnię-
ciach. Jeśli nie będzie miał czego wskazać,
to znaczy, że nadaje się do zwolnienia (ale
co np. zrobić z kontrolerem lotów, którego
jedynym i największym osiągnięciem jest
to, że nic się nie zdarzyło?).
Rząd USA zatrudnia prawie 3 mln lu-
dzi – wliczają się w to urzędnicy, żołnierze
zawodowi, FBI, straż graniczna itd. – więc
teoretycznie jest kogo zwalniać. Ta per-
spektywa ekscytuje obu członków duum-
wiratu. Trump, zanim został prezydentem,
prowadził w telewizji NBC popularny show

„Apprentice”, w którym na koniec każdego
odcinka kogoś zwalniał, wygłaszając sa-
kramentalne „You are fired!”. Weszło mu
to w krew i notorycznie zwalniał również
w Białym Domu – mało który z doradców
i współpracowników prezydenta przetrwał
dłużej niż kilkanaście miesięcy.
O ile Trump zwalnia z przyjemnością,
napawając się władzą, o tyle Musk robi
to beznamiętnie – z fanatycznej potrzeby
optymalizacji. Kiedy na zebraniu zarzą-
du X ktoś zasugerował, że zwolnienia są
zbyt duże, sam został zwolniony w try-
bie natychmiastowym. Walter Isaacson
pisze w biografii Muska, że „nie ma on
emocjonalnych receptorów, które odpo-
wiadają za życzliwość, naturalne ciepło
czy potrzebę bycia lubianym”. Sam Musk
w jakimś stopniu potwierdza tę diagnozę,
wyjaśniając, że cierpi na zespół Aspergera,
przez co niektóre ludzkie uczucia są mu
nieznane. „Ale potrafię wejść w tryb symu-
lacji normalnego człowieka” – zapewnia.
Oddajcie ludziom wolność!
O drugiej obsesji Muska – poza opty-
malizacją kosztów – mówi skłócony z nim
Sam Altman, pionier sztucznej inteligencji
i współtwórca słynnego ChatGPT: „Elon
desperacko chce uratować świat, ale tyl-
ko pod warunkiem, że on sam osobiście
będzie ratownikiem”.
Jako młody chłopak czytał „Fundację”
Isaaca Asimova – serię powieści SF, w któ-
rych naukowcy przewidują nieuchronny
upadek galaktycznej cywilizacji i tworzą
fundację, która ma ją ocalić. Zainspiro-
wany tą lekturą stworzył i rozwija SpaceX.
Testowana jest właśnie rakieta Starship,
która zabierze ludzi na Księżyc, potem
przetransportuje na Marsa pierwszych
kolonistów. Oni zapewnią przetrwanie na-
szej cywilizacji na wypadek, gdyby Ziemi
przytrafiło się coś niedobrego.
Innym pomysłem na ratowanie/ulep-
szanie świata jest sztuczna inteligencja,
która m.in. zastąpi kierowców samocho-
dów. Dzięki temu liczba wypadków dro-
gowych drastycznie spadnie. Jeśli auto-
matyczne samochody będą dodatkowo
elektryczne, ładowane prądem wytworzo-
nym ze słońca czy wiatru, to już w ogóle
fantastycznie! Realizacją tej koncepcji
jest Tesla.
Niestety w ratowaniu świata przeszka-
dzają Muskowi lewicowe elity, bezduszni
urzędnicy i absurdalne przepisy. Jacyś
ekolodzy skarżą SpaceX za niszczenie
ekosystemu w Teksasie. Jacyś pismacy
z mediów nagłaśniają i krytykują nieliczne
wypadki drogowe, które powodują samo-
chody Tesla w trybie autopilota. Przecież
pojedyncze ofiary są nieuchronne i nawet

konieczne, żeby ocalić tysiące ludzi w nie-
dalekiej przyszłości, kiedy autopilot zosta-
nie udoskonalony!
Już najgorsze przytrafiło się Muskowi
wiosną 2020 r., kiedy fanatycy z władz sta-
nowych i lokalnych zamknęli fabrykę Tesli
w Kalifornii z powodu epidemii covidu,
i to na dwa długie miesiące. Wtedy wpadł
w furię. „To jest faszyzm. Do cholery, od-
dajcie ludziom wolność!” – wykrzykiwał
na telekonferencji z inwestorami. Kilka dni
później ogłosił, że wbrew zakazom urucha-
mia fabrykę: „Jeśli kogoś zamierzacie z tego
powodu aresztować, to aresztujcie mnie”.
To wszystko stopniowo zbliżało Muska
do Trumpa, który był prześladowany przez
te same liberalne elity i tych samych bez-
dusznych urzędników. Najpierw przeszka-
dzali mu w odbudowie wielkości Ameryki,
a potem „ukradli” mu wybory 2020 r. Silne
uczucie, jakie obecnie połączyło obu po-
krzywdzonych superbohaterów, w zasa-
dzie nie powinno nikogo dziwić.
Nie będzie wszakże niespodzianką, jeśli
uczucie wygaśnie równie szybko, jak wy-
buchło. Obaj superbohaterowie są kapry-
śnymi megalomanami z dużymi deficyta-
mi emocjonalnymi. A to z reguły nie jest
dobrym prognostykiem trwałego związku.
Trump może znowu wycofać Amerykę
z układu klimatycznego w Paryżu. Albo
wprowadzić obiecywane przed wyborami
zaporowe cła na towary z Chin, co dla Mu-
ska byłoby szczególnie bolesne, bo połowa
z 450 tys. samochodów produkowanych
co roku przez Teslę wyjeżdża z fabryki
w Szanghaju. Nie tylko wojna celna, ale
też każde pogorszenie relacji z Chinami
będzie dla Muska niekorzystne.
No i jest problem TruthSocial, czyli
kopii Twittera stworzonej przez Trumpa,
która jest bezpośrednią konkurencją dla X. 
Oba portale biją się o ten sam rynek,
czyli o miliony konserwatywnych inter-
nautów zniesmaczonych lewicowymi
ideami. Trump nie zrezygnuje z TruthSo-
cial, bo w jego akcjach ma ok. 3 mld dol.
– to większość jego majątku. Na razie te
pieniądze są tylko iluzją; analitycy twier-
dzą, że TruthSocial to firma wydmuszka,
która zatrudnia 36 osób i przynosi jedy-
nie straty. Jej wysoka wycena na giełdzie
wynika z wiary inwestorów w świetlaną
przyszłość. Ale jeśli część użytkowników
X przeskoczy na portal Trumpa, iluzja za-
mieni się w prawdziwe dolary, które moż-
na wypłacić w bankomacie.
Dopiero czas pokaże, czy wspólny wróg
i wspólne poczucie krzywdy połączą su-
perbohaterów mocniej niż konflikty inte-
resów, które mogą ich łatwo podzielić. Ale
może to być krótki czas.
MARIUSZ ZAWADZKI


64 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ Ś W I A T ]

Ostatnie wybory w Urugwaju i lokalne w Brazylii oraz Chile ożywiły spór
o przymus głosowania. Czy zmuszanie obywateli do wyboru uratuje demokrację?

ARTUR DOMOSŁAWSKI Głos z musu

De

mokracja w wielu krajach
straciła tradycyjne urządze-
nia nawigacyjne. Autorytar-
ny dryf obserwowany na róż-
nych kontynentach – przede
wszystkim wygrana Donalda Trumpa
w USA – sprawił, że obudziło się zainte-
resowanie dla rozwiązania, które stosuje
niewiele krajów: głosowania obowiąz-
kowego. W Stanach głosowało trzech
na pięciu uprawnionych; w wielu demo-
kracjach frekwencja na poziomie poni-
żej 50 proc. nie budzi już zdziwienia.
Taką bierność obywateli – tu rozumia-
ną jako brak zainteresowania procesem

demokratycznym – można by przewrot-
nie odczytywać jako zadowolenie ze sta-
tus quo: „jest dobrze, nie musimy się
martwić, politycy załatwiają nasze spra-
wy, absencja w wyborach niczego nie
zepsuje”. Zdrowy rozsądek podpowiada
jednak, że za pasywnością obywateli,
manifestującą się m.in. absencją przy
urnach, stoją raczej frustracja, rozpacz,
a na pewno niewiara w to, że demokracja
może poprawić los tu i teraz. Od tej nie-
wiary do nadziei/iluzji, że przyjdzie silny
człowiek, który zrobi porządek i upomni
się o „milczącą większość”, dystans bywa
niezwykle krótki.

Czy większy udział obywateli w spra-
wach publicznych mógłby wyhamować
tęsknoty części z nich za rządami silnej
ręki? Czy drogą do takiego udziału mo-
głoby być wprowadzenie obowiązkowe-
go głosowania w wyborach?
Obowiązki i sankcje
Liczba krajów, których prawo żąda
od swoich obywateli udziału w wybo-
rach, waha się między 23 a 27 (czasem
głosowanie jest obowiązkowe tylko
na terenie części kraju, np. w Szwaj-
carii w jednym z kantonów, i kraje te
czasem są dopisywane, a czasem nie,

Urugwaj, gdzie jest obowiązek udziału w wyborach, notuje ponad 90‑proc. frekwencję. Na fot. kampania w Montevideo przed wyborami prezydenckimi.


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 65

do powyższej listy). Mieszka w nich w su-
mie ponad 600 mln ludzi, czyli mniej niż
10 proc. populacji całej planety.
W większości regionów świata nie ma
obowiązku udziału w wyborach – za-
zwyczaj jeden, dwa, trzy kraje to wyjątki.
W Afryce jest to zamordystyczny Egipt
(do niedawna także Gabon). W Europie
– Belgia, Grecja, Luksemburg, Liechten-
stein i Turcja.
Najbardziej „obowiązkowi” są w tej
materii Latynosi – aż 11 krajów z Ame-
ryki Łacińskiej nakłada na obywateli
swego rodzaju przymus partycypacji.
Argentyna, Boliwia, Brazylia, Chile,
Ekwador, Honduras, Kostaryka, Meksyk,
Paragwaj, Peru i Urugwaj. Spośród tych
państw tylko o Peru można powiedzieć,
że nie przestrzega zasad demokracji
– obecny rząd szykanuje oponentów
i uczestników społecznych protestów,
aczkolwiek da się dowieść, że władzę
zdobył zgodnie z prawem (w wyniku nie-
udanego zamachu stanu poprzednika).
Najwyższą frekwencję w Ameryce Ła-
cińskiej notują Urugwaj i Boliwia – po-
nad 90 proc. Wysoki odsetek uprawnio-
nych – 80 proc. – głosuje w Argentynie,
Brazylii, Ekwadorze i Peru. Analizy po-
równawcze z całego świata dowodzą,
że w ymuszone głosowanie zwiększa
frekwencję średnio o 15 pkt proc. (po-
daję za „The Economist”). Można przy-
puszczać, że w samej Ameryce Łaciń-
skiej – znacznie więcej.
Boliwijczycy, Argentyńczycy czy Peru-
wiańczycy, którzy potrafią się mobilizo-
wać społecznie i politycznie – np. zda-
rzało im się blokować całe regiony przy
okazji buntów czy strajków – być może
i bez przymusu prawnego zawyżaliby
średnią regionalną. Ale czy tak samo
byłoby w przypadku Brazylijczyków
i Meksykanów, którzy mobilizują się
mniej masowo i chyba mniej skutecznie?
W niektórych krajach nakładających
na oby wateli obow ią zek w yborcz y
jego zaniedbanie skutkuje sankcjami.
Na przykład w Brazylii i Argentynie kary
finansowe są symboliczne – dotkliwe
może być co innego: stosowny urząd
państwow y może czasowo odmówić
w ydania paszportu (to zmartwienie
zamożniejszych, ubodzy z rzadka po-
dróżują za granicę).
W Brazylii głosowanie jest dobrowolne
dla młodych – 16–18 lat – oraz seniorów
powyżej 70. roku życia. Z kolei argentyń-
skie władze akceptują wiarygodne wyja-
śnienia osób, które nie głosowały (choro-
ba, wypadek lub – na głębokiej prowincji
– trudności z dojazdem do punktu wy-
borczego). Peruwiańczycy, którzy nie

oddali głosu, mogą zapłacić mandat,
a także mieć trudności z załatwianiem
formalności w urzędach państwowych.
W pozostałych częściach świata kary
bywają dotkliwsze. Singapur skreśla
niegłosujących z rejestru wyborczego.
I żeby móc ponownie głosować, trzeba
zapłacić grzywnę, a także aplikować
o ponowne wpisanie do rejestru. Au-
stralijczycy, którzy nie zagłosują, muszą
zapłacić niewielką karę, ale jeśli tego nie
zrobią, mogą zostać nawet aresztowa-
ni. Podobnie w Belgii – tyle że dopiero
po uchylaniu się od obowiązku wybor-
czego co najmniej cztery razy. W Korei
Północnej, gdzie wybory są jedynie ry-
tuałem i pozorem, absencja przy urnach
jest uważana za akt zdrady.
Niektóre kraje ustawowy nakaz głoso-
wania traktują jednak z przymrużeniem
oka. W Meksyku, Hondurasie, Kostaryce
i Paragwaju nie przewiduje się żadnych
sankcji za absencję wyborczą.
Za
Dyskusje o obowiązku wyborczym
w racają co ja k iś cz a s. A rg u men-
ty za i przeciw są znane – spróbujmy
je uporządkować.
Obowiązkowe głosowanie sprawia,
że frekwencja wyborcza jest większa,
a demokracja – bardziej reprezenta-
tywna. Przykład: zanim Australia zde-
cydowała się na obowiązek głosowania
w 1924 r., frekwencja wyborcza wynosiła
tam mniej niż 60 proc. Po wprowadzeniu
obowiązku udział w wyborach skoczył
do ponad 90 proc., a dziś utrzymuje się
średnio na poziomie ok. 80 proc., czyli
i tak bardzo wysokim (w Polsce w zasa-
dzie niespotykanym).
Ob ow i ą z e k w y b or c z y s pr a w i a ,
że wpły w na politykę zyskują grupy
społeczne, które ze względu na swoje
położenie, pochodzenie czy historię
są marginalizowane. W amer ykań-
skich dyskusjach, jakie toczą się tam
co najmniej od lat 60., nieraz podno-
szono w ykluczenie bądź marginali-
zowanie interesów Afroamerykanów
i innych mniejszości. Masowe gło-
sowanie mogłoby spraw ić, że rząd
w większym stopniu reprezentowałby
wolę społeczeństwa i jego poszczegól-
nych grup, zwłaszcza nieuprzywilejo-
wanych. To z kolei mogłoby ograniczyć
wpływy potężnych grup interesu i lu-
dzi najbogatszych.
Analitycy ośrodka Brookings Institu-
tion sugerują, że wzrost liczby głosują-
cych mógłby zwiększyć uczestnictwo
ludzi także w innych sferach życia oby-
watelskiego, nie tylko w dniu elekcji.

A udział w procesie politycznym skutko-
wałby wyrwaniem przynajmniej części
ludzi, niekiedy mocno sfrustrowanych,
z poczucia wyobcowania, wykluczenia.
Trudniej wówczas byłoby narzekać,
że nic od nas nie zależy.
Weryfikacja tego argumentu bywa
bolesna, o czym przekonał się obecny
progresywny rząd Chile Gabriela Bori-
ca. Obowiązek wyborczy zniesiono tam
w 2012 r., po czym frekwencja w wybo-
rach znacznie spadła. Przywrócono go
przed referendum nad nową konsty-
tucją w 2022 r., która miała zakończyć
żywot konstytucji z czasów dyktatury
Pinocheta. Rząd Borica spodziewał
się, że jeśli do wyborów pójdą ludzie
żyjący poza systemem, ubodzy, zmar-
ginalizowani, którzy dobrowolnie nie
poszliby do urn, nowa konstytucja zy-
ska aprobatę.
Okazało się, że konstytucja została od-
rzucona – częściowo głosami tych wybor-
ców, z którymi władza wiązała nadzieje.
Ludzie żyjący poza systemem zagłosowali
niejako „przeciw rzeczywistości”, przeciw
status quo, w jakim żyli – i nie miało zna-
czenia, że konstytucję popierał aktualny
rząd, mający w swojej agendzie inkluzję
zmarginalizowanych.
Kolejny argument: obowiązek głoso-
wania mógłby się przyczynić do tego,
by polityka miała charakter bardziej
przyszłościowy. Np. w USA, ale nie tyl-
ko, uważa się czasem, że system przed-
kłada interesy starszych nad interesy
młodych. A dzieje się tak m.in. dlatego,
że młodzi mniej chętnie idą do urn niż
starsi. W Polsce progresywnie nastawie-
ni wyborcy, w tym wielu młodych, uty-
skiwali nieraz, że to rodzice i dziadko-
wie wybrali PiS, a jeszcze, nie daj Boże,
w ypchną Polskę z Unii Europejskiej
(dziś wielu młodych sympatyzuje tak-
że z antyeuropejską Konfederacją, więc
obraz ten się skomplikował).
Czy obowiązkowe głosowanie mo-
głoby się przysłużyć zmniejszeniu po-
laryzacji – jednej z naczelnych chorób
współczesnych demokracji, również
w jej polskim wydaniu? Tradycyjny ar-
gument: gdy udział w w yborach jest
obowiązkowy, partie i kandydaci mu-
szą „grać szeroko”. Czyli stępić agresję
w trakcie kampanii wyborczej w taki
sposób, aby walcząc o jedną grupę wy-
borców, nie zrazić do siebie innej. Muszą
też starać się, aby programy i hasła od-
zwierciedlały interesy jak najszerszego
spektrum wyborców. Na zdrowy rozum
to powinno zmniejszać polaryzację.
Tymczasem doświadczenie ostatnich
lat boleśnie weryfikuje ten argument.

© MAURICIO ZINA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES


66 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ Ś W I A T ]

Krytycy próbują obalać „pedagogicz-
ny” argument zwolenników obowiąz-
ku wyborczego, twierdząc, że przymus
nikogo nie skłoni do zapoznawania się
z programami partii i kandydatów. A skut-
kiem obowiązku może być większy gniew
społeczny przymuszanych i oddawanie
zupełnie przypadkowych głosów, co wy-
paczałoby legitymację wybranej władzy
tak samo co do zasady jak duża absencja.
Pułapka obowiązku
Żaden pakiet argumentów nie w y-
gląda na przekonujący. Co w jednym
społeczeństwie zadziałało, w innym
działać nie musi. Wyborczy obowiązek
w Wenezueli sprzyjał egalitarnej polity-
ce rządzących, ale w Chile doprowadził
do rezultatu zupełnie odwrotnego.
Dyskusja o obowiązku wyborczym, która
odżywa po wygranej Trumpa i umacnianiu
się podobnych mu polityków na świecie,
raczej upewnia, że kamień Syzyfa będzie-
my wtaczać na górę już zawsze, wciąż
i od nowa. Demokracja gwarantuje niektó-
re dobra, raczej nieliczne, nigdy jednak nie
gwarantuje wytchnienia. Nawet pokona-
nie piratów w jednej potyczce nie oznacza,
że nigdy nie wrócą.
Większa partycypacja daje rządom
silniejszą legitymację – to rzecz pożąda-
na. Może jednak zwracać się w rozmaite
strony. Bez edukacji i zasypywania prze-
paści majątkowych, bez budowania po-
czucia wspólnoty i spójności społecznej
może się stać jeszcze jedną pułapką.
ARTUR DOMOSŁAWSKI

Np. obowiązkowe głosowanie nie
uchroniło ani Brazylii (Jair Bolsonaro
vs. Lula, a wcześniej inny kandydat lewi-
cy), ani Argentyny (Javier Milei vs. reszta
klasy politycznej) przed polaryzacją być
może głębszą, niż występuje w USA czy
Polsce, gdzie nie ma obowiązku głoso-
wania. To w Brazylii w styczniu 2023 r.
doszło do ataku przegranych faszyzu-
jących populistów na siedziby trzech
władz. To w Argentynie prezydent Milei
tnie wydatki społeczne, doprowadza-
jąc masy najuboższych do prawdziwej
rozpaczy – i dokładnie to zapowiadał,
walcząc o najwyższy urząd.
Przeciw
Przeciw nic y obow ią zk u ud zia ł u
w wyborach podnoszą, że nakaz głoso-
wania przyczyniłby się – a tam, gdzie
obowiązuje, przyczynia się – do wpły-
wu niedouczonych wyborców na wer-
dykt demokratyczny. Obowiązek sprzyja
zwiększaniu się liczby głosów ludzi nie-
mających wiedzy ani o kandydatach,
ani o programach politycznych. Ergo:
obowiązek równa się zaniżanie stan-
dardów demokracji.
I znowu doświadczenie podważa traf-
ność – a na pewno rzekomą uniwersal-
ność – tego argumentu. Na początku lat
90. Wenezuela zniosła obowiązek gło-
sowania i nierówności społeczne, które
wcześniej spadały, zaczęły gwałtownie
rosnąć. Przykład ten przytacza liberalny
„The Economist”: „wzrost (nierówności
– przyp. red.) nastąpił, ponieważ ubodzy

Wenezuelczycy stracili reprezentację
polityczną, którą wcześniej pomagało
zapewnić obowiązkowe głosowanie”.
To przykład ilustrujący, jak obowiązek
głosowania włącza w funkcjonowanie
demokracji szerokie masy, pogłębia
i poprawia jej standardy, bynajmniej ich
nie zaniża.
Ten sam periodyk przytacza też przy-
kład spoza Ameryki Łacińskiej. „W Au-
stralii, po wprowadzeniu obowiązkowe-
go głosowania na początku XX w. i skoku
frekwencji, udział głosów oddanych
na Partię Pracy zwiększył się o prawie
10 punktów procentowych, a wydatki
na emerytury wzrosły”.
Obowiązek wyborczy niesie zdaniem
jego krytyków wysokie koszty. Bo jeśli
uznaje się niegłosowanie za w ykro-
czenie czy przestępstwo, organy ściga-
nia muszą ustalić tożsamość każdego
z niegłosujących, a następnie wymie-
rzyć grzywnę/mandat. A jeśli w demo-
kracji obywatele mają prawo wyboru,
to obejmuje ono także prawo wyboru,
że nie będzie się uczestniczyć w proce-
sie demokratycznym, czyli we wszelkich
głosowaniach, wyborach, plebiscytach.
Można rozwijać ten argument, twier-
dząc, że karanie osób, które odmawiają
udziału w głosowaniu, narusza prawo
do swobody wypowiedzi, czyli wolność
słowa – jedno z podstawowych praw
politycznych w demokracji. Odmowa
głosowania to tak samo równoprawna
„wypowiedź” co głosowanie. W imię
czego warto go ludzi pozbawiać?

© INFOGRAFIKA LECH MAZURCZYK

Gdzie obywatele
muszą głosować

obowiązek głosowania
jest egzekwowany

obowiązek nie jest egzekwowany
(np. brak przepisów wykonawczych)

przymus głosowania obowiązywał
w przeszłości, ale go zlikwidowano

Argentyna

Australia

Korea Północna

Samoa

Nauru

Filipiny

Fidżi

Urugwaj

Brazylia

Paragwaj

Boliwia

Wenezuela

Grecja

Dominikana Włochy

Gabon
Dem. Rep. Konga

Panama

Kostaryka

Honduras

Ekwador
Peru

Chile

Pitcairn

Salwador

Gwatemala

Meksyk

Luksemburg

stan Georgia
(USA)

Belgia

Holandia

Hiszpania

Portugalia

Austria

Liechtenstein

kanton Szafuza (Szwajcaria)

Turcja

Albania

Szwajcaria*

Bułgaria

Egipt

Tajlandia
Singapur

obowiązek
dotyczy lub dotyczył
tylko mężczyzn

Liban

Libia

*BEZ KANTONU SZAFUZA


Na drugim końcu Karpat

Wydanie papierowe – w kioskach i na sklep.polityka.pl
Wydanie cyfrowe – subskrypcja polityka.pl/cyfrowa
Wydanie audio – sklep.polityka.pl i polityka.pl/cyfrowa
Podkast POLITYKA o historii – polityka.pl/podkasty

148
stron

Już w sprzedaży

POMOCNIK HISTORYCZNY Ponad 60 tytułów Sprawdź na sklep.polityka.pl


68 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

ilustracje patryk sroczyński

Energia potencjalna

[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 69

Aby rzetelnie ocenić wpływ napojów energe-

tycznych na zdrowie, trzeba rozdzielić dwa
wątki. Spożycie tych produktów przez dzieci
i młodzież oraz konsumpcję w dorosłej po-
pulacji. Największa baza wiedzy naukowej
na temat szkodliwości energetyków doty-
czy tej pierwszej grupy. Młode osoby są bar-
dziej podatne na działanie kofeiny, a także
chętniej spożywają wysoko słodzone pro-
dukty, co predysponuje je do nadmiernej
konsumpcji. Jak wykazano w 2017 r. w „Pa-
ediatrics & Child Health”, dzieci częściej też
podejmują impulsywne decyzje dotyczące tego, co piją i w jakiej
ilości, zwłaszcza pod wpływem grupy rówieśniczej.
W 2023 r. na łamach „Nutrients” podsumowano doniesienia
naukowe z ostatnich lat o przedawkowaniu napojów energetycz-
nych przez osoby poniżej 18. roku życia. Niemal połowa skut-
ków ubocznych dotyczyła układu sercowo-naczyniowego, jedna
trzecia – układu nerwowego, jedna piąta – innych systemów lub
organów. Dzieci uskarżały się najczęściej na przemijające pal-
pitacje serca, niepokój oraz zaburzenia rytmu snu i czuwania.
Zakaz sprzedaży energetyków osobom poniżej 18. roku życia
(wprowadzony w Polsce od stycznia tego roku) wydaje się więc
bardzo uzasadniony.
Dawka rozsądku
Tylko jak ustalić, jaka dawka jest bezpieczna? Europejski
Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) donosi: „Dane
dotyczące wpływu kofeiny na zdrowie dzieci i młodzieży są
niewystarczające. W związku z tym trudno ustalić bezpieczny
poziom spożycia tej substancji w tej grupie populacyjnej. Jest
prawdopodobne, że bezpieczna dawka kofeiny jest w przeli-
czeniu na masę ciała taka, jak u osób dorosłych, czyli wynosi
3 mg/kg masy ciała na dobę”.
„Dawka bezpieczna” to oczywiście nie to samo, co „dawka
rekomendowana”. Dlatego wiele organizacji zajmujących się
zdrowiem publicznym i żywieniem odradza spożywanie jakich-
kolwiek napojów kofeinowych przez dzieci. Takie jest stanowisko
Narodowego Centrum Edukacji Żywieniowej (NCEZ) podlegają-
cego Narodowemu Instytutowi Zdrowia Publicznego PZH – Pań-
stwowemu Instytutowi Badawczemu.
Instytucja ta wskazuje, że nawet jeśli bezpieczna dawka kofeiny
byłaby u dzieci taka sama jak u dorosłych w przeliczeniu na masę
ciała, to znacznie trudniej ją kontrolować, egzekwować. NCEZ
zauważa: „Dla przykładu, dla dziecka w wieku 10 lat (bezpieczna
dawka – przyp. red.) to około 100 mg kofeiny. W Polsce przeciętna
puszka napoju energetyzującego […] 500 ml zawiera 160 mg kofe-
iny. […] U dzieci, które dotychczas prawie nie spożywały kofeiny,
szybkie wypicie jednej puszki napoju jest bardziej ryzykowne,
ze względu na brak adaptacji organizmu”.
Każdą substancję da się przyjąć w niebezpieczny sposób.
Tuż obok sklepowych kas wystawiany jest paracetamol, który
można kupić, będąc w każdym wieku. Przyjęcie więcej niż
czterech tabletek przez 10-latka grozi uszkodzeniem wątroby.

Jak wynika z danych przedstawionych w 2017 r. na łamach
„British Journal of Clinical Pharmacology”, przedawkowanie
paracetamolu jest główną przyczyną ostrej niewydolności
wątroby w Europie. Jak wskazuje stowarzyszenie Leki Tyl-
ko z Apteki, jest to zarazem jeden z najczęściej kupowanych
i przedawkowywanych leków.
W sklepach można też znaleźć sodę oczyszczoną. Spożycie jed-
nej, dwóch łyżeczek skutkuje wymiotami. Większe ilości mogą
prowadzić do drgawek, odwodnienia, niewydolności nerek i za-
sadowicy (zaburzeń równowagi kwasowo-zasadowej). W 2017 r.
na łamach „Radiography” opisano przypadek 54-letniej kobiety,
która po obfitym posiłku chciała sobie ulżyć, przyjmując sporą
ilość sody oczyszczonej. Trafiła na oddział intensywnej terapii
z pęknięciem żołądka. Rok wcześniej w „Western Journal of
Emergency Medicine” opublikowano studium przypadku męż-
czyzny, który po nadmiernym spożyciu sody doznał encefalopatii
krwotocznej (uszkodzenia mózgu wskutek krwotoku).
W dziale warzywnym można nabyć grejpfruty. Nawet jeden
taki owoc (lub szklanka soku) może prowadzić do groźnych dla
zdrowia interakcji z lekami, np. przeciwalergicznymi. Jak po-
daje NCEZ: „Składniki soku grejpfrutowego spowalniają meta-
bolizm niektórych leków przeciwhistaminowych (przeciwaler-
gicznych) […]. Skutkiem tego jest wzrost stężenia leku nawet
o 300–700 proc. i zaburzenia rytmu serca”.
Jak widać, niemal każdy lek, suplement czy produkt spożywczy
może stanowić zagrożenie dla zdrowia, jeśli jest konsumowany
w niewłaściwy sposób.
Dawka kofeiny
Czy jeśli energetyki są spożywane przez osoby dorosłe
i w umiarkowanych ilościach, mają takie zabójcze właściwości,
jakie im się często przypisuje? Najpierw należy ustalić, co to są
„umiarkowane ilości”. Punktem odniesienia powinny być tu
przede wszystkim zawarte w tych produktach kofeina oraz cukier.
Kofeina jest jedną z najlepiej przebadanych substancji psy-
choaktywnych. Jej wpływ na zdrowie, zdolności poznawcze czy
refleks badano wielokrotnie w różnych ośrodkach naukowych.
W bazie badań medycznych PubMed tylko w ostatniej dekadzie
zamieszczono na temat wpływu tej substancji na zdrowie ponad
12 tys. publikacji. W bazie badań klinicznych Clinical Trials moż-
na znaleźć setki projektów analizujących wpływ kofeiny na układ
nerwowy, metabolizm czy osiągi sportowe. Konkluzje? Kofeina
spożywana przez osoby dorosłe w bezpiecznych dawkach może
wpływać korzystnie na stan zdrowia, a także poprawiać wydol-
ność organizmu, refleks i zdolności poznawcze.
Panel ekspertów EFSA podaje: „Przyjmowanie jednorazowej
dawki kofeiny w ilości do 200 mg […] nie budzi obaw o bez-
pieczeństwo dla ogólnej zdrowej populacji dorosłych. […] Jeśli
chodzi o dawkę dobową, to obaw o bezpieczeństwo nie budzi
ilość 400 mg (czyli ok. 5,7 mg/kg masy ciała)”. Typowe energetyki
dostępne na polskim rynku zawierają ok. 150–200 mg kofeiny
w jednej półlitrowej puszce. To oznacza, że za bezpieczne należa-
łoby uznać spożycie zawartości jednej takiej puszki jednorazowo
i zarazem dwóch puszek w ciągu całego dnia.

Doniesienia o umiarkowanej szkodliwości energetyków 
bywają grubo przesadzone.
MARTA ALICJA TRZECIAK


70 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]

Dawka cukru
Harvard School of Public Health
podaje: „Niektóre napoje energe-
tyczne mają wysoką zawartość cu-
kru. Wiąże się to z takimi samymi
zagrożeniami dla zdrowia, jakie
wynikają ze spożycia innych na-
pojów słodzonych. […] Może pro-
wadzić do przyrostu masy ciała
i zwiększonego ryzyka cukrzycy
typu 2, chorób sercowo-naczynio-
wych oraz dny moczanowej”.
Podobną opinię wydaje NCEZ:
„Przeciętny napój (energetyczny
– przyp. red.) zawiera 10–11 g cu-
kru/100 ml, czyli puszka o pojem-
ności 250 ml dostarcza 25–27 g
tego składnika. Biorąc pod uwagę
zalecenia, aby dzienne spożycie
cukrów pochodzących z dosła-
dzania ży wności (czyli cukrów
dodanych do żywności przez pro-
ducentów oraz tych stosowanych
samodzielnie przez konsumenta)
nie przekraczało 10 proc. ener-
gii z diety, to w przypadku diety
2000 kcal jest to maksymalnie 50 g
cukru (10 łyżeczek). Jedna puszka
napoju o poj. 250 ml dostarcza zatem połowę zalecanej ilości.
[…] Trzeba jednak podkreślić, że w ostatnich latach znacznie
zwiększa się asortyment napojów energetyzujących słodzo-
nych słodzikami (określanych jako »zero cukru«)”.
Ostatnia uwaga jest szczególnie istotna. Rynek produktów
typu zero cukru rośnie w Polsce bardzo szybko. Ze strony
producenta napojów marki Monster wynika, że w ofercie jest
obecnie dostępnych pięć napojów słodzonych cukrem, siedem
słodzonych sokiem (napój tego typu wiąże się z analogicznym
ryzykiem rozwoju cukrzycy czy otyłości, efekt zależy jedynie
od dawki) oraz 12 produktów zero cukru, których wartość
energetyczna jest bliska zeru. Konkurencyjna marka Red Bull
ma w ofercie siedem produktów słodzonych oraz trzy typu su-
garfree. Producent marki WK Dzik ma obecnie w sprzedaży
11 rodzajów napojów energetycznych, wszystkie „zero cukru,
zero kalorii”. Czy takie energetyki są zdrowsze od tych słodzo-
nych sacharozą? To zależy.
Z jednej strony NCEZ wskazuje: „Niskokaloryczne słodziki
to substancje wielokrotnie słodsze niż cukier. Należą do nich:
acesulfam K, aspartam, sacharyna, stewia i sukraloza, które są
150–600 razy słodsze niż cukier. W praktyce wszystkie słodziki
dostarczają niewielu kalorii, gdyż są dodawane w małych ilo-
ściach. […] Niskokaloryczne produkty mogą być zatem częścią
zdrowego stylu życia i pomocą w walce z otyłością”.
Z drugiej jednak strony w najnowszych, bo wydanych w 2023 r.,
wytycznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) dotyczących
spożycia słodzików czytamy: „WHO nie zaleca stosowania bez-
cukrowych słodzików w celu utrzymania odpowiedniej masy
ciała. […] Słodziki nie są niezbędnymi składnikami diety i nie
mają wartości odżywczej. Aby poprawić swój stan zdrowia, po-
winno się raczej dążyć do redukowania słodkiego smaku w die-
cie, i to zaczynając od wczesnego dzieciństwa”.
Wytyczne obu instytucji nie są więc spójne, ale też nie po-
zostają ze sobą w całkowitej sprzeczności. Być może bardziej
realistyczna jest metoda małych kroków, a nie całkowitej

eliminacji niezdrowych nawyków.
Nie ma jednak jeszcze naukowego
rozstrzygnięcia w tej sprawie.
Dawka zdrowia
Oceniając, czy jakaś żywność jest
zdrowa, czy nie, trzeba uwzględnić
szerszy kontekst. Warto pochylić się
nad danymi publikowanymi przez
Open Food Facts, organizację non
profit działającą na rzecz konsu-
mentów i przejrzystości danych do-
stępnych na etykietach żywności.
Wynika z nich, że półlitrowy napój
Fanta zawiera ok. 51,5 g cukru, czyli
ok. 58 proc. dziennego zalecanego
limitu. W klasyfikacji Nutri-Score
otrzymał kategorię D, czyli przed-
ostatnią. Oznacza się nią „produkty,
które mają niską wartość odżywczą
i powinny być spożywane w niewiel-
kich ilościach od czasu do czasu”.
Konkurencyjna półlitrowa Mirin-
da wypada jeszcze gorzej. Zawie-
ra wprawdzie nieco mniej cukru
(39 g), ale ze względu na bardziej
przetworzony i niekorzystny skład
przydzielono jej najgorszą kategorię
Nutri-Score. Dla porównania bezcukrowy napój energetyczny
należy do kategorii C: „produkty przeciętne, które należy spoży-
wać rzadziej i w umiarkowanych ilościach”.
Oczywiście sama klasyfikacja Nutri-Score nie jest pozbawio-
na wad, daje jednak pewne pojęcie o szkodliwości produktów
spożywczych. I, jak widać, bezcukrowe energetyki nie wypadają
w tej klasyfikacji najgorzej.
Placebo
Napoje energetyczne mają w swoim składzie więcej związków
niż tylko kofeina i cukier. To właśnie one budzą często największe
obawy i stają się pożywką dla mitów. Pierwsza grupa to stymulato-
ry, takie jak wyciąg z guarany czy yerba mate. Druga to substancje
rzekomo poprawiające wydolność, koncentrację, samopoczucie,
zdolności adaptacyjne czy osiągi sportowe, do których zaliczyć
można zarówno najbardziej kontrowersyjny składnik energetyków,
czyli taurynę, jak i całą listę witamin oraz związków efemerycznie
powiązanych z detoksykacją, usprawnianiem ciała i umysłu czy
regeneracją, czyli, np. glukuronolakton lub żeń-szeń.
Z pierwszą grupą sprawa jest dość prosta. Składniki te mogą
pogłębiać działanie kofeiny, jeśli więc konsument chce unik-
nąć takiego efektu wzmocnienia, powinien wybrać produkt,
który zawiera tylko jeden związek pobudzający. Tym bardziej
że – jak donosi Harvard School of Public Health – w przeciwień-
stwie do typowej kawy czy wyizolowanej z niej kofeiny wiele
z tych roślinnych wyciągów ma słabo poznany profil działania
i bezpieczeństwa.
Wyniki wiarygodnych, zakrojonych na szeroką skalę badań
składników z drugiej grupy mogą rozczarować zarówno zwolen-
ników napojów energetycznych, jak i ich zagorzałych krytyków.
Wygląda bowiem na to, że związki te nie są ani skuteczne, ani
niebezpieczne. Przykładem witaminy z grupy B, hojnie doda-
wane do energetyków. Ich działanie i wpływ na organizm zostały
dobrze zbadane – te substancje pełnią m.in. kluczowe funkcje
w metabolizmie komórkowym. Brakuje jednak rozstrzygających


danych, które potwierdziłyby, że ich przyjmowanie w ilościach
większych niż typowa odnosi jakikolwiek skutek.
To samo dotyczy rzadziej badanych substancji. Dobroczynne
działanie przypisuje się im głównie na podstawie niezbyt wiary-
godnych badań naukowych. Większość ich cudownych właści-
wości nie wytrzymuje rzetelnych testów.
Dawka tauryny
Najwięcej wiadomo o skutkach spożywania tauryny, czyli ami-
nokwasu naturalnie występującego w żywności, a także w pew-
nych ilościach syntetyzowanego w organizmie człowieka. W po-
wszechnej opinii ma ona iście janusowe oblicze: ponoć niszczy
wątrobę i serce, ale przypisuje się jej niemal moc uzdrawiania.
Jak jest naprawdę?
W stanowisku International Society of Sports Nutrition z 2023 r.
podano: „Metaanaliza dziesięciu badań wykazała, że (…) spoży-
cie tauryny poprawia wydajność ćwiczeń wytrzymałościowych.
Ponadto niedawny przegląd systematyczny wykazał, że ma ona
korzystny wpływ na poprawę VO²max (czyli pułapu tlenowego,
wskaźnika wydolności – przyp. red.), na wydłużenie czasu od roz-
poczęcia treningu do poczucia wyczerpania, a także zwiększa wy-
dajność w próbach czasowych, wydajność beztlenową i zmniejsza
uszkodzenia mięśni […]. Niektóre dane potwierdzają potencjał
tauryny do zmniejszania ryzyka wystąpienia niekorzystnych ob-
jawów sercowo-naczyniowych związanych ze spożyciem kofeiny,
co może wskazywać na korzyści z włączenia tauryny do napojów
energetycznych zawierających kofeinę”.
Przytoczone dane brzmią obiecująco. Po pierwsze jednak,
to tylko jedno stanowisko jednej organizacji. Potrzeba więcej

danych i opinii eksperckich. Po drugie, powyższe wnioski do-
tyczą stosowania tauryny przez sportowców, czyli grupę, która
może pod wieloma względami różnić się od ogólnej populacji.
Po trzecie, mowa o badaniach, które skupiały się na osiągach,
nie zaś na bezpieczeństwie. A tych właśnie analiz brakuje naj-
bardziej. Nie tylko w odniesieniu do pojedynczych składników
energetyków, ale też do sumarycznego koktajlu zawartych
w nich związków.
Dawka rozsądku
Jest taki satyryczny rysunek Andrzeja Milewskiego (Andrzej
Rysuje), który przedstawia mężczyznę siedzącego przed te-
lewizorem, trzymającego zapalonego papierosa oraz butelkę
piwa. Wokół walają się pudełka po fast foodach, popielniczka
z niedopałkami, a obok fotela stoi stoliczek z kreskami białego
proszku. Pomieszczenie ogrzewane jest piecem opalanym śmie-
ciami, a za oknem unoszą się kłęby czarnego smogu. Mężczyzna
patrzy na ekran, na którym widać fiolkę i napis „Szczepionka”,
i mówi: „Oj, nie. To może być groźne dla zdrowia”. Podobnie jest
z energetykami.
Straszenie młodych ludzi historiami o „jednym takim, co pił
i umarł” zmniejsza wiarygodność straszącego i wszelkich ostrze-
żeń przed napojami z kofeiną. Lepiej komunikować: „Sprawdzaj
skład, sumuj spożycie kofeiny, znaj dawki maksymalne, redukuj
spożycie cukrów prostych, upewniaj się, jakie składniki napo-
ju mogą wzajemnie wzmacniać swoje działanie”. Takie właśnie
umiejętności analizy informacji należy rozwijać. Nie tylko w od-
niesieniu do energetyków.
MARTA ALICJA TRZECIAK

REKLAMA


72 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]

Rok 2024 zapisze się jako rekordowy – zarówno pod względem temperatur atmosfery,
jak i emisji gazów cieplarnianych. Taki mamy klimat po kolejnym szczycie COP.

Przestrzelona przyszłość
EDWIN BENDYK

W

2021 r. Międzynarodowa
Agencja Energetyczna
(MAE) opublikowała ra-
port „Net Zero by 2050”
(Zero netto do 2050 r.)
o sposobie osiągnięcia celu polityki klima-
tycznej wskazanego w 2015 r. w ramach
porozumienia paryskiego. Stwierdziła,
że zatrzymanie wzrostu temperatury at-
mosfery na poziomie 1,5 st. C w stosunku
do okresu przedprzemysłowego oznacza

konieczność zmniejszenia emisji gazów
cieplarnianych do poziomu zero net-
to do połowy stulecia. W pojęciu zero
netto wyraża się zasada, że wytwarzane
w 2050 r. i później gazy cieplarniane będą
musiały być usuwane z atmosfery. Należy
natychmiast zrezygnować z nowych inwe-
stycji w eksploatację ropy naftowej, gazu
i węgla. Żadnego nowego pola naftowe-
go i gazowego, ani jednej nowej kopalni
po 2021 r.

MAE zajmuje się analizą informacji
o globalnym rynku energii i jego przy-
szłości. Afiliowana przy OECD, klubie
najbogatszych państw świata, daleka jest
od aktywistycznych pokus właściwych
dla takich organizacji jak Greenpeace.
Nie można też jej zarzucić, że realizuje
jakąś lewacką agendę wymierzoną w ka-
pitalizm. Mimo to jej raport wywołał wrza-
wę. W biznesowym magazynie „Forbes”
pojawiło się stwierdzenie, że MAE wbiła

ilustracja mirosław gryń


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 73

nóż w serce przemysłu paliw kopalnych.
Bo realizacja rekomendacji oznaczała-
by, że w 2050 r. zużycie węgla zmaleje
o 98 proc., gazu o 55 proc. i ropy o 75 proc.
Nóż okazał się jednak teatralną atrapą,
co pokazują Andreas Malm i Wim Carton
w wydanej przed kilkoma tygodniami
książce „Overshoot: How the World Sur-
rendered to Climate Breakdown” (Prze-
strzelenie. Jak świat uległ katastrofie klima-
tycznej). W 2022 r. budowano i planowano
budowę 119 ropociągów o łącznej długości
350 tys. km, 477 gazociągów, 432 kopalni
węgla. Koncerny energetyczne po chwilo-
wym spadku popytu na ich ofertę podczas
pandemii Covid-19 już w 2021 r. zaczęły
wracać do formy, by w 2022 r. notować
rekordowe zyski. Saudyjski państwowy
potentat Aramco zamknął rok wynikiem
161 mld dol. na plusie.
Ilham Alijew, prezydent Azerbejdżanu,
podczas wystąpienia drugiego dnia szczy-
tu klimatycznego ONZ COP29 zakończo-
nego właśnie w Baku, stwierdził, że ropa
i gaz są darami od Boga. Azerbejdżan za-
miast więc ograniczać wydobycie, planuje
jego zwiększenie. Ma dla kogo – najważ-
niejszym odbiorcą od 2022 r. stały się pań-
stwa Unii Europejskiej, szukające alter-
natywy dla Rosji jako dostawcy nośników
energii. Azerbejdżan nie jest wyjątkiem.
Podobne strategie wzrostu potencjału
wydobywczego ogłosiła większość graczy
na energetycznym rynku.
W najnowszym raporcie „World Ener-
gy Outlook 2024” sama MEA przyznaje,
że rzeczywistość różni się zasadniczo
od scenariusza Net Zero. Donosi, że jeśli
prognozować przyszłość nie na podstawie
deklaracji, tylko działań rzeczywiście po-
dejmowanych przez państwa i koncerny,
to świat zmierza ku przyszłości, w której
temperatura wzrośnie o 2,4 st. C.
Adaptacja czy ucieczka?
To i tak optymistyczna ocena. „Emis-
sion Gap Report” (Raport o luce emisji),
przygotowywany co roku przez UNEP,
agendę ONZ ds. środowiska, pokazuje,
że zmierzamy ku temperaturze o 3,1 st. C
wyższej. A gdyby udało się zrealizować
wszystkie deklarowane przez państwa
plany walki z globalnym ociepleniem,
to wzrost temperatury osiągnie pod ko-
niec stulecia 2,6 st. C.
To wartości średnie dla całego globu,
rozkład zmian temperatury będzie zróż-
nicowany. I tak Francuzi oszacowali,
że w scenariuszu zakładającym kontynu-
ację dotychczasowej polityki temperatura
w ich kraju wzrośnie do połowy stulecia
o 2,7 st. C, a do końca wieku o 4 st. C.
Choć zakładają, że walka ze zmianami

klimatycznymi polegająca na redukcji
emisji przyspieszy, to jednak przygoto-
wują się na najgorsze i jednocześnie, jak
podpowiada dotychczasowa historia, dość
prawdopodobne. Dlatego 25 paździer-
nika, po dwóch latach prac eksperckich
i konsultacji społecznych, rząd ogłosił
Pnacc-3, czyli trzeci już narodowy plan
adaptacji do zmian klimatycznych i wzro-
stu temperatury o 4 st. C do 2100 r.
Pnacc-3 nie jest jedynie wyrazem fran-
cuskiego zamiłowania do długotermino-
wych strategii. Jedną z zachęt do zajęcia
się poważnie przyszłością jest pamięć
2003 r., kiedy w wyniku wysokich tempe-
ratur w sierpniu zmarło we Francji blisko
15 tys. osób. System ochrony zdrowia
i opieki społecznej okazał się bezbronny
wobec ekstremalnych warunków pogo-
dowych. Z każdym rokiem takich zjawisk
przybywa, w 2019 r. służby meteorologicz-
ne odnotowały w Gallargues-le-Montueux
temperaturę 45,9 st. C – historyczny rekord.
Powtarzające się co roku coraz poważniej-
sze susze spowodowały, że tegoroczne
zbiory pszenicy były mniejsze o 25 proc. niż
średnia w ostatnich pięciu latach. A pre-
zentacji Pnacc-3 towarzyszyły obrazki z ka-
tastrofalnej powodzi w dolinie Var.
Adaptacja stała się także głównym
motywem myślenia o przyszłości wśród
mieszkańców Tuwalu, Nauru, Kiribati
– wysp na Pacyfiku podgryzanych przez
ocean, którego poziom rośnie na skutek
zmian klimatycznych. W takiej sytuacji
uwzględnić trzeba także najbardziej ra-
dykalną strategię adaptacyjną – uciecz-
kę. Gdzie jednak uciekać w świecie coraz
bardziej zamykającym się na migracje?
Tuwalu zawarło w listopadzie 2023 r. trak-
tat o Unii Falepili, który wszedł w życie
w sierpniu tego roku. Australijczycy zobo-
wiązują się pomagać Tuwalczykom w sy-
tuacji zagrożenia, tworząc m.in. specjalny
program wizowy umożliwiający „migrację
z godnością” i osiedlenie się w ich kraju.
Jeszcze inaczej radzą sobie mieszkań-
cy Dominikany, którzy w 2017 r. przeży-
li katastrofalny huragan Maria. Żywioł
spowodował straty szacowane na ponad
dwukrotność tamtejszego PKB. Po takim
doświadczeniu Dominikańczycy posta-
nowili stać się „społeczeństwem najbar-
dziej odpornym na zmiany klimatycz-
ne”. Kluczem do tego jest przebudowa
infrastruktury w sposób odpowiadający
przewidywanym zagrożeniom. Jak jed-
nak sfinansować ambitne plany, skoro
najbogatsze państwa ciągle nie zamie-
rzają realizować zobowiązań polegających
na finansowej pomocy dla społeczeństw
najbardziej zagrożonych katastrofą klima-
tyczną, a przy tym też bardzo biednych?

Rząd Dominikany wpadł na pomysł,
że będzie sprzedawał obywatelstwo tym,
którzy zaoferują odpowiednio wysoki
wkład do budżetu wyspiarskiego pań-
stwa. Paszport Dominikany jest atrakcyj-
ny, bo umożliwia np. bezwizowy wjazd
do Unii Europejskiej, a jego sprzedaż
przynosi budżetowi 140 mln dol. rocznie,
jak sprawdził „Washington Post”. Z ofer-
ty korzystają chętnie bogaci mieszkańcy
państw, których obywatelstwo skutecznie
utrudnia zdobycie europejskiej wizy.
Finanse życia i śmierci
Finansowanie walki ze zmianami kli-
matycznymi oraz adaptacja do ich kon-
sekwencji od lat są głównymi tematami
negocjacji w zakresie Ramowej konwen-
cji Narodów Zjednoczonych w sprawie
zmian klimatu ONZ. Szczególne emocje
wzbudza pomoc dla państw najbiedniej-
szych, jednocześnie też najbardziej zagro-
żonych katastrofą. Kwoty robią wrażenie.
Jak szacuje Niezależna Grupa Ekspertów
Wysokiego Szczebla ds. Finansowania
Klimatycznego w raporcie przygotowa-
nym na COP29, aby osiągnąć cele poli-
tyki klimatycznej, świat powinien wyda-
wać rocznie do 2030 r. 6,3–6,7 bln dol.,
a po 2030 r. nakłady te powinny wzrosnąć
do 7–8,1 bln dol. rocznie. Kraje rozwijające
się potrzebują 2,4 bln rocznie do 2030 r.
Z tego 1,6 bln na transformację energe-
tyczną, 250 mld na adaptację, 250 mld
na koszty strat i zniszczeń. Czy uda się
takie kwoty pozyskać? Wątpliwe, skoro
lata zajęło zmuszenie państw bogatych
do realizacji zobowiązania kopenhaskiego
z 2009 r., które mówiło o rocznym fundu-
szu w wysokości 100 mld dol.
Laurence Tubiana, członkini Grupy
i główna negocjatorka porozumienia
paryskiego, nie ma złudzeń, zwłaszcza
po dojściu do władzy w Stanach Zjed-
noczonych Donalda Trumpa. Już raz
wycofał USA z tego porozumienia. Czy
powtórzy swoją decyzję z 2017 r.? Podob-
nie działania zapowiedział też prezydent
Argentyny Javier Milei. Mniej radykalne
krytyczne głosy wobec zielonej transfor-
macji są podnoszone w wielu miejscach
świata. Dołączył do nich premier Donald
Tusk, stwierdzając, że koszty są zbyt wy-
sokie i zabijają konkurencyjność europej-
skich gospodarek.
Spowolnienie transformacji oznacza
większy wzrost temperatury, a więc groź-
niejsze konsekwencje zmian, co przeło-
ży się na rosnące koszty adaptacji oraz
usuwania zniszczeń. Będą zbyt wysokie
dla mieszkańców krajów najbiedniej-
szych, a przy wzroście temperatury o po-
nad 2 st. C adaptacja dla wielu z nich


[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]

74 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

okaże się niemożliwa. I nie chodzi tu
tylko o tonące wyspy na Pacyfiku, ale tak-
że obszary Bliskiego Wschodu, Azji Połu-
dniowej i Afryki równikowej, gdzie tem-
peratury będą dochodzić przez wiele dni
w roku do poziomu uniemożliwiającego
bezpieczne życie. Institute for Economics
and Peace szacuje, że w 2050 r. nawet
1,2 mld ludzi na świecie zmuszą do migra-
cji zmiany klimatu i kryzys ekologiczny.
Niewidoczne straty i zyski
Tygodnik „The Economist” przekonuje,
że w rzeczywistości transformacja ener-
getyczna – główny komponent dostoso-
wań do przyszłości – będzie tańsza, niż
większości sceptyków się wydaje. Choćby
dlatego, że energię tak czy inaczej trzeba
pozyskiwać – jeśli nie z nowych źródeł,
to ze złóż paliw kopalnych, ale po in-
westycjach rozszerzających do-
stęp do nich.
Nowe odnawialne źródła
energii, zwłaszcza prze-
twarzające tę pochodzącą
bezpośrednio ze Słońca,
mają istotną przewagę
– ich koszt systematycz-
nie maleje, a instalowana
moc rośnie w tempie wy-
kładniczym. I w perspektywie
nadchodzących dekad nie ma
powodu, żeby było inaczej, bo do pro-
dukcji choćby paneli fotowoltaicznych po-
trzebne są na ogół łatwo dostępne surow-
ce. Tymczasem koszt pozyskania energii
z węgla lub ropy naftowej utrzymuje się,
jeśli uwzględnić inflację, na podobnym
poziomie od ponad stu lat. I na pewno nie
będzie maleć, bo eksploatacja coraz trud-
niej dostępnych zasobów jest też coraz
bardziej kosztowna.
W rezultacie, jak podaje „The Econo-
mist” za analizą Wood McKenzie, nie-
robienie niczego i wytwarzanie energii
z wykorzystaniem paliw kopalnych bę-
dzie kosztować 52 bln dol. do 2050 r. oraz
wzrost temperatury o ponad 3 st. C. Zie-
lona transformacja i zatrzymanie wzrostu
temperatury na poziomie 2 st. C będzie
kosztować 65 bln dol., czyli 0,5 proc. świa-
towego PKB rocznie. Czy to wysoki koszt
uniknięcia choćby miliarda przymuso-
wych migrantów klimatycznych?
Strach przed rewolucją
Rachunek wydaje się oczywisty, ale
w realnej polityce, podobnie jak w prak-
tyce biznesowej, myślenie długofalowe
ulega presji oczekiwania szybkich rezul-
tatów. Politycy muszą wygrywać wybory,
prezesi firm rozliczani są w perspektywie
kwartałów, a nie dekad. W ten sposób

wygrywa przywiązanie do istniejących
modeli i przekonanie, że dzisiejsze pro-
blemy rozwiążemy w przyszłości łatwiej
i taniej, bo będziemy bogatsi, jeśli tylko
utrzymamy wzrost PKB oraz pojawią się
nowe technologie.
Poza tym odejście od dotychczaso-
wego modelu energetycznego oznacza
rewolucję w systemie współczesnego
kapitalizmu. W wydobycie ropy, węgla
i gazu oraz budowę niezbędnej do tego
infrastruktury zainwestowano gigan-
tyczny kapitał z przekonaniem, że będzie
pracował przez długie dekady. Nie chodzi
jedynie o los firm energetycznych, ale tak-
że instytucji finansowych, w tym funduszy
emerytalnych, armatorów – jedna czwar-
ta zdolności przewozowych floty cywilnej
to tankowce, firmy lotnicze, przemysł
samochodowy i wiele elementów
systemu budowanego przez de-
kady wokół paliw kopalnych.
Andreas Malm i Wim
Carton piszą wprost:
„Ograniczenie globalne-
go ocieplenia do 1,5°C
lub podobnego limitu
oznaczałoby cios dla ka-
pitalistycznego sposobu
produkcji o niespotyka-
nej dotąd skali i głębokości”.
To właśnie obawa przed tą rewo-
lucją prowadzi do bezprecedensowej
mobilizacji w obronie status quo. Obronę
tę dodatkowo wspiera argumentacja od-
wołująca się do koncepcji przestrzelenia.
Mówi ona, że owszem celem jest redukcja
temperatury, ale cel ten nie jest wart takich
wyrzeczeń, jak proponowane przez MAE
w opracowaniu „Net Zero”, bo oznaczałyby
koniec świata (kapitalizmu), jaki znamy.
Zamiast więc dążyć do radykalne-
go obniżania emisji, lepiej się zgodzić,
że ich wolniejsza redukcja doprowadzi
do przekroczenia limitów wzrostu tem-
peratury wskazywanych w porozumieniu
paryskim, ale tylko na pewien czas. Cel
w końcu zostanie osiągnięty, bo dzięki
nowym technologiom wychwytu i wiecz-
nego magazynowania dwutlenku węgla
uda się wyciągnąć z atmosfery jego nad-
miar. I tak uratujemy wzrost gospodarczy,
kapitalizm i przyszłość świata. Poza tym,
gdyby ten scenariusz okazał się zbyt opty-
mistyczny, to w zanadrzu są jeszcze roz-
wiązania awaryjne w postaci aktywnego
„schładzania” atmosfery.
Malm i Carton wykazują, że koncepcja
przestrzelenia stała się czymś w rodzaju
ideologii współczesnego kapitalizmu i ma
wsparcie w pracach tak prominentnych
ekonomistów jak William Nordhaus, no-
blista z 2018 r. To jego modele są podstawą

do szacowania opłacalności strategii walki
ze zmianami klimatu. Analizy Nordhausa,
jakkolwiek eleganckie, nie uwzględniają
jednak, że konsekwencje zmian klima-
tycznych nie narastają w sposób linio-
wy, proporcjonalnie do wzrostu tempe-
ratury. Każdy wzrost o kolejne ułamki
stopnia zwiększa prawdopodobieństwo
przekroczenia punktów przełomowych,
po których gwałtownie zmieni się sposób
działania geoekosystemu w wymiarze re-
gionalnym lub nawet globalnym.
Najprostsze przykłady przełomów
to zmiana funkcji lasów borealnych, które
zamiast wychwytywać dwutlenek węgla,
stają się jego emitentem netto; rozmarza-
nie wiecznej zmarzliny, która zaczyna wy-
puszczać do atmosfery metan, najsilniejszy
z gazów cieplarnianych; topnienie pokry-
wy lodowej w Arktyce grożące zmianami
w systemie cyrkulacji Atlantyku. Każdy
z przełomów może prowadzić do przy-
spieszenia procesu ocieplenia i zmienić
radykalnie rachunek ekonomiczny.
Granice przeżycia
Nordhaus i ekonomiści z bliskiej mu
szkoły nie uwzględniają również, że kry-
zys klimatyczny, choć należy do najważ-
niejszych wyzwań współczesności, nie jest
jedynym problemem ekologicznym, z ja-
kim na własne życzenie musi się mierzyć
ludzkość. Globalne ocieplenie jest wyra-
zem przekroczenia jednej z tzw. dziewięciu
granic planetarnych (termin wprowadzony
przez Johana Rockströma i Willa Steffena
w 2009 r., opisujący stan ziemskiego eko-
systemu). Niestety niebezpiecznie przekro-
czyliśmy jeszcze pięć z nich: coraz bardziej
zagrożone są bioróżnorodność i integral-
ność biosfery, zaburzone są cykle bioge-
ochemiczne decydujące m.in. o dostęp-
ności substancji niezbędnych dla wzrostu
roślin, mamy coraz większe problemy
z wodą słodką, zmiany ekosystemów lą-
dowych także przekroczyły próg bezpie-
czeństwa, podobnie jak obecność nowych
sztucznych substancji w środowisku.
Opublikowany we wrześniu pierwszy
raport „Planetary Health Check. A Scien-
tific Assessment of the State of the Planet”
(Planetarna kontrola zdrowia. Naukowa
ocena stanu planety) przygotowany przez
Potsdam Institute for Climate Impact
Research pokazuje, że bliska przekro-
czenia jest kolejna granica – zakwasze-
nia oceanów.
Piętnaście lat temu przekroczone były
tylko trzy granice. Do dziś udało nam się
przestrzelić we wszystkich niemal ob-
szarach decydujących o możliwości bez-
piecznego życia na Ziemi.
EDWIN BENDYK


Cyfrowe wydania specjalne (EPUB)

Zapraszamy na wygodne zakupy! 
Dla siebie i bliskich. Kupuj dla szkoły, firmy, instytucji.

Pełna oferta na sklep.polityka.pl

Przy zakupach
powyżej 150 zł
dostawa gratis.

Pakiety tematyczne naszych wydań specjalnych
O sztuce dobrego życia Hen, daleko stąd

Aktualne numery naszych publikacji

Książki autorów Polityki


76 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]

Rozmowa z dr Kamilą Łabno-Hajduk, laureatką tegorocznej 
Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii nauki humanistyczne.

Herstoria? To się pisze!

KATARZYNA CZARNECKA: – Książkę
„Zofia Hertz. Życie na miarę »Kultury«”
wydała pani w 2023 r. Co teraz?
KAMILA ŁABNO-HAJDUK: – Właśnie rozpo-
czynam nową przygodę.
Z kim?
Z Anielą Mieczysławską. Kobietą bardzo
ważną dla polskiej powojennej emigracji.
Pracuję już nad korespondencją, którą
po sobie zostawiła. Głównie interesują
mnie teraz listy, które pisał do niej Józef
Czapski. Łączyła ich głęboka i trwająca
przez wiele lat przyjaźń. Tyle że bardzo
się boję jego pisma.
Dlaczego?
Czytałam dużo listów Zofii Hertz czy
Jerzego Giedroycia, więc w nich już bez
problemu rozpoznaję litery, które nie
przypominają siebie. I wiem, jak się
uczyć kolejnego charakteru pisma. Tyle
że u Czapskiego jest niewyraźne do tego
stopnia, że chyba nawet on sam nie za-
wsze był w stanie się odczytać. To będzie
wielkie wyzwanie.
Stawi pani mu czoło w Londynie?
Tak, bo cała spuścizna Anieli Mie-
czysławskiej jest przechowywana w In-
stytucie Polskim i Muzeum im. gen. Si-
korskiego. Bardzo jestem ciekawa tych
dokumentów. Zofia Hertz wymieniała
listy głównie w sprawach administra-
cyjnych i urzędowych. Nie pokazywała
w nich specjalnie swojego temperamen-
tu, a jeśli to robiła, to rzadko. U Mieczy-
sławskiej widać pazur. Jest polemiczna,
lubi dzielić się swoimi refleksjami na róż-
ne tematy.
Wyemigrowała w zasadzie
w 1932 r., kiedy wyszła za mąż
za Witolda Friedmana, pracownika
Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Była na placówkach we Wrocławiu,
w Bukareszcie, Kiszyniowie. W 1939 r.
wyjechała do Nowego Jorku. Czym się
tam zajmowała po godzinach pracy
jako ekspedientka?
Jej rola jest bardzo mało uchwytna.
Była w jakimś sensie ambasadorką Insty-
tutu Literackiego i „Kultury” w Ameryce.
Przede wszystkim jednak ogromna jest
skala jej pomocy polskim emigrantom
pióra – wielu przeszło przez jej ręce.

Dr Kamila Łabno-Hajduk pracuje w Instytucie
Historii i Archiwistyki Uniwersytetu Komisji Edukacji
Narodowej w Krakowie. Głównym obszarem jej
zainteresowań naukowych jest polska emigracja w XX w.,
w tym wydobywanie z zapomnienia życiorysów wybitnych
kobiet, które zdecydowały się wyjechać na stałe z kraju.
Angażuje się także w działalność popularnonaukową
dotyczącą edukacji historycznej w Europie Wschodniej oraz
we włączanie ukraińskich uczniów w polski system edukacji.

Jan Lechoń nazwał ją „PAM – Polska
Agencja Mieczysławska”.
Właśnie. Odgrywała rolę łączniczki mię-
dzy instytucjami amerykańskimi a polski-
mi emigrantami. Może się okazać, że wie-
le dzieł dzisiaj dobrze znanych powstało
właśnie dzięki temu, że Mieczysławska
zapewniła finansowanie z jakiejś fundacji
jednemu lub drugiemu pisarzowi. Czuję
więc, że po Zofii Hertz, emigrantce poru-
szającej się właściwie wyłącznie w śro-
dowisku polskim, wypuszczam się
na zupełnie nowe pola.
Nie do końca. Ponownie
w tle jest paryska
„Kultura”, a na pierwszym
planie emigrantka.
I znowu XX w. opowiada-
ny przez pryzmat jednostki.
Cóż, owszem.

© LESZEK ZYCH


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 77

Co panią najbardziej przyciąga:
kobiety czy „Kultura”?
Rolą kobiet w dziejach interesuję się
od szkoły średniej. Do matury ustnej
z języka polskiego przygotowałam te-
mat „Wpływ kobiet na postępowanie
mężczyzn w świetle wybranych przykła-
dów literackich”. Moja praca magisterska
z politologii była portretem zbiorowym
pierwszych dam III RP – od Barbary Jaru-
zelskiej do Marii Kaczyńskiej. Z historii
– biografia Hanny Suchockiej. Dopiero
na seminarium magisterskim, a później
doktorskim u prof. Mariusza Wołosa
przedefiniowałam swoje patrzenie. Nie
rozumiem już herstorii tak wąsko.
Herstorie (angielska gra słów „her”
– jej, „his” – jego – red.) wiążą się
z pytaniem: czy historię należałoby
uzupełnić o losy i udział kobiet, 
czy napisać ją na nowo? A może to jest
to samo?
To jest to samo. Trzeba tylko dokonać
uzupełnień, aby obraz był pełniejszy,
bogatszy, bardziej wielow ymiarow y
i inkluzywny. Jak mówił prof. Wołos,
postacie pierwszoplanowe – generało-
wie, politycy, premierzy, prezydenci – są
ważne, jednak nie mniej wartościowe
są osoby z drugiego i trzeciego planu,
które również robiły rzeczy istotne, tyle
że są mniej widoczne, mniej opisane
i rozpoznane. Umówmy się: Zofia Hertz
jest mniej znana niż Jerzy Giedroyc, ale
sukces „Kultury” nie byłby tak spekta-
kularny i tak trwały, gdyby nie jej wkład.
Szukam po prostu osób, które robiły fa-
scynujące i wielkie rzeczy, a pozostają
w cieniu.
I to zazwyczaj są kobiety.
Tak. Pracując nad książką o Zofii Hertz,
cały czas próbowałam odpowiedzieć so-
bie na pytanie, jak napisać historię Insty-
tutu Literackiego z jej perspektywy. I ona
jednak trochę mi się między panami zgu-
biła. Tyle że nie patrzyła na role męskie
i kobiece w takich kategoriach jak my
dzisiaj. Nawiasem mówiąc, nie przepa-
dała za kobietami w pracy, odnosiła się
do nich z pewną rezerwą. Lepiej się czuła
jako ta jedyna.
Przykładów takich pominiętych
w historii kobiet wciąż jest wiele. 
Mimo że ten problem dostrzeżono
w Polsce już w latach 80. XX w.

Jakoś się w pamięci zbiorowej rozpły-
nęły, zatarły. I pozostali tylko mężczyźni.
To ich nazwiska zapisane są tymi złotymi
zgłoskami. Chciałabym więc przynajmniej
niektóre przypomnieć, choć jest to nadal
przebijanie głową muru. Także jednak
znakomite doświadczenie dla mnie. Wiem
już np., że do pracy nad Anielą Mieczy-
sławską przystąpię inaczej.
Czego pani już nie zrobi?
Wiek XX to epoka, która zostawiła po so-
bie wiele źródeł. Jeśli chodzi o losy kobiet,
jest jednak sporo białych plam. Przy Zo-
fii Hertz sądziłam, że muszę się ratować
i trochę za bardzo uciekałam w typowo
historyczne tło. Miałam też problem z po-
dejmowaniem decyzji o tym, co jest istot-
ne. Na pewno będę więc bardziej zwracać
uwagę na to, jak selekcjonować źródła.
Przesadna drobiazgowość – nawet w bio-
grafiach naukowych – nie jest potrzebna.
Bohaterki pani tekstów są niejedno-
znaczne: w tle, ale sprawcze, w polityce
i przy polityce. A pani jest historyczką
teoretyczką i praktyczką jednocześnie.
Faktycznie, moja droga jest dwupa-
smowa. Prowadzę zajęcia ze studentami
na Uniwersytecie Komisji Edukacji Naro-
dowej, wcześniej pracowałam w Instytucie
Slawistyki PAN. I cały czas współpracuję
właśnie z organizacją pozarządową – Ko-
legium Europy Wschodniej. To instytucja,
która robi niesamowite rzeczy, jeśli chodzi
o popularyzację wiedzy historycznej w na-
szym regionie.
Na przykład?
Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie,
przeprowadziliśmy i opublikowaliśmy
wywiady z nauczycielami z Niemiec
i z Polski oraz z asystentami kulturowy-
mi, czyli osobami, które pomagały, kiedy
pojawili się ukraińscy uczniowie. Chodzi-
ło nam o porównanie procesu integro-
wania w system edukacyjny. Kolejnym
krokiem było zrealizowanie w siedzibie
KEW w Wojnowicach kilkudniowego
programu dla dziesięciorga uczniów pol-
skich i dziesięciorga ukraińskich uczniów
ze szkoły w Katowicach. Odwiedzali
różne miejsca na Dolnym Śląsku, mieli
warsztaty z Teatrem im. Heleny Modrze-
jewskiej z Legnicy czy w Zakładzie Naro-
dowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.
Dzięki wspólnym zajęciom pokonywali
pierwsze bariery językowe. I po każdym

kolejnym dniu widzieliśmy, jak się otwierają 
i coraz chętniej dzielą swoimi doświad-
czeniami, a przecież wcześniej się nie
znali. To świetnie pokazało, jak wielki
potencjał tkwi we współpracy NGO-sów
ze szkołami. A jest bardzo duża przestrzeń
do zagospodarowania.
Realizowaliśmy także kilka edycji
projektu „Confronting Memories” dla
nauczycieli z Polski, Niemiec, Ukrainy,
Białorusi i Rosji. Polegał na tworzeniu
scenariuszy lekcji dotyczących pamięci
o drugiej wojnie światowej, które mogłyby
zostać przeprowadzone w szkołach w każ-
dym z tych krajów.
Pomysł wydaje się karkołomny. 
Czy jest możliwe stworzenie jednej
i niekonfrontacyjnej narracji 
np. dla nas i Ukraińców 
o wydarzeniach na Wołyniu?
Rzeczywiście, tu osiągnięcie kompro-
misu wciąż wydaje się bardzo trudne. Po-
stanowiliśmy więc nie zaczynać od spraw,
które będą wzbudzać największe kontro-
wersje. Wybraliśmy takie tematy, które
z perspektywy czasu budzą mniej emocji,
np. sztuka, praca przymusowa i wyzysk
młodzieży czy zmiany granic. I budowa-
liśmy scenariusze na podstawie źródeł
ze wszystkich tych krajów.
Próbowaliście je jakoś
zobiektywizować?
Nie, to niemożliwe. Pokazaliśmy za to,
jak trudne, złożone i pełne niuansów jest
nauczanie historii. To było ogromne wy-
zwanie, ale nauczyciele, którzy uczestni-
czyli w projekcie, korzystają ze wspólnie
przygotowanych materiałów i bardzo so-
bie takie lekcje chwalą.
Będzie kontynuacja?
Mamy taki plan. Aplikowaliśmy o kolej-
ny grant. Na razie planujemy na marzec
udział w konferencji „Kobiety i wojna”
w Katowicach. Pokażemy tam film, który
nagraliśmy w 2022 r. Opowiadamy w nim
o dzieciach. Tych, które po 1942 r. zostały
przez Niemców umieszczone w tzw. Ma-
łym Auschwitz, czyli obozie wydzielonym
z terenu łódzkiego getta, i tych z Ukrainy
– głównie nastolatek – które doświadczyły
rosyjskiej agresji.
I wyemigrowały do Polski. Życie
na obczyźnie łączy obie pani pasje.
Tak. I zamysł, żeby o nich także kiedyś
nie zapomniano. n


[ H I S T O R I A ]

78 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Jeniec
specjalny

Syn Stalina był przetrzymywany przez Niemców
w obozie w Boguszach-Prostkach, dziś znajdujących się
w województwie warmińsko-mazurskim.

STEFAN MICHAŁ  MARCINKIEWICZ

ogłoska o pobycie syna Stalina w obo-
zie w Boguszach-Prostkach krążyła
od dawna, ale stosunkowo niedawno
udało się ją potwierdzić. Autor dotarł
do zdjęcia przedstawiającego Jakowa
Dżugaszwilego w otoczeniu oficerów
niemieckich w Prostkach. Oflag 56 był pierwszym obozem je-
nieckim pierworodnego syna Stalina oraz jedynym obozem
na terytorium Polski, w którym przebywał.
Strażnik: Oberleutnant Kühnast
W 1941 r. stacjonujący w Suwałkach porucznik Ernst Kühnast
otrzymał rozkaz zaopiekowania się jeńcem specjalnym i dostar-
czenia go do Prostek. Kühnast był nauczycielem. W styczniu
1933 r. przeprowadził się wraz z rodziną – żoną Charlotte i sy-
nem Dietmarem – z Berlina do Ełku (wówczas Lyck) w Prusach
Wschodnich. W 1935 r. rodzina zamieszkała w nowym domu
na skarpie z widokiem na jezioro. Idylla nie trwała długo.
16 sierpnia 1939 r. Kühnast został zmobilizowany i w stopniu
feldfebla wziął udział w inwazji na Polskę. Za udział w zdobyciu
Fortu III Łomża został odznaczony Krzyżem Żelaznym II klasy.
Po gehennie frontu wschodniego wrócił do Ełku na wigilijne
święta 1942 r., a w styczniu został przeniesiony do 23. Zapaso-
wego Batalionu Piechoty stacjonującego w Lidzbarku Warmiń-
skim (wówczas Heilsberg). 1 maja 1944 r. został awansowany
do stopnia kapitana (Hauptmann). We wrześniu 1945 r. został
zwolniony z niewoli, do której trafił na froncie zachodnim.
Więzień: pierworodny Stalina
Jakow – najstarszy syn Józefa Dżugaszwilego i gruzińskiej
szwaczki Jekateriny Swanidze – urodził się 18 marca 1907 r.
w Tiflisie (Tbilisi). Siedem miesięcy po narodzinach jego mat-
ka zmarła na tyfus, a ojciec jako „zawodowy rewolucjonista”
scedował wychowanie potomka na swoją matkę – Keke. Później
wychowanie przejęła rodzina Jekateriny. Dopiero w latach 20.
Jakow zamieszkał razem z ojcem i jego kolejną żoną Nadieżdą.
Ich stosunki układały się źle. Brak akceptacji dla jego związku
z córką popa Zoją Gunin zaowocował nieudaną próbą samo-
bójczą Jakowa. Pomimo sprzeciwu ojca zamieszkał z nową
żoną w Leningradzie, gdzie pracował jako elektryk. Po śmierci
ich dziecka małżeństwo się rozpadło, a Jakow wrócił do Mo-
skwy, gdzie podjął naukę w Instytucie Transportu im. Feliksa
Dzierżyńskiego. Po ukończeniu studiów w 1935 r. pracował
jako inżynier w moskiewskiej fabryce samochodów, a pod ko-
niec 1937 r. wstąpił do Akademii Artyleryjskiej, której dyplom
otrzymał w 1941 r. W tym czasie w 1938 r. ożenił się z baleriną
żydowskiego pochodzenia Julią Melzer z Odessy, a na świat
przyszła ich córka Galina. Świeżo upieczonemu porucznikowi

Jakow Dżugaszwili P

wkrótce po dostaniu się
do niewoli, 1941 r.


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 79

powierzono dowództwo 6. baterii haubic 14. pułku artylerii
w 14. dywizji czołgów.
Idź i walcz
Gdy wojska niemieckie uderzyły na ZSRR, por. Dżugaszwili
przebywał na poligonie w Naro-Fomińsku 70 km na zachód
od Moskwy. Jego pułk został natychmiast zmobilizowany
i przetransportowany na Białoruś. W rozmowie telefonicznej
Stalin kazał synowi „iść i walczyć”. 7 lipca 1941 r. Armia Czer-
wona przystąpiła do kontrataku, lecz połowa jej czołgów zosta-
ła zniszczona, a 200 żołnierzy zginęło w płomieniach. 6. bateria
haubic Dżugaszwilego walczyła, jak długo się dało. Dowódca
14. pułku artylerii mjr Bałaszow następnego wieczoru zamel-
dował o stratach. Jakow ze swoimi żołnierzami przeżył wrogi
ostrzał i pomagał w osłanianiu odwrotu żołnierzy, gdy 9 lipca
Niemcy zdobyli Witebsk.
Z zachowanego dokumentu wynika, że dowódca Bałaszow
i komisarz batalionu Szłapakow przedstawili por. Dżugasz-
wilego wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami do Orderu
Czerwonego Sztandaru: „Podczas walk na rzece Czernogost
w dniach 6–7 lipca ogniem swojej baterii stłumił ogień jednej
baterii wroga, zniszczył drugą, stłumił ogień jednego plutonu
moździerzowego i zniszczył jeden karabin maszynowy. Pod-
czas bitwy w regionie Worony w dniach 12–13 lipca zniszczył
ogniem swej baterii jedną baterię wroga, około kompanii pie-
choty i dwa działa przeciwpancerne”. Wniosek ten mógł zostać
sformułowany już po zaginięciu Dżugaszwilego.
12 lipca jego pułk walczył przeciwko dziesięciokrotnie li-
czebniejszym Niemcom, a dowódca dywizji uciekł czołgiem
z pola walki. O poranku 14 lipca zaczęło się piekło. Niemcy ata-
kowali z ziemi i powietrza w okolicy Jarzewa. W wieczornym
meldunku do sztabu informowano, że miejsce pobytu 14. pułku
artylerii jest nieznane. Dżugaszwili został pojmany 16 lipca
w miejscowości Łoźno na południowy wschód od Witebska.

Prawdopodobnie próbował się ukrywać przebrany w cywilne
ubranie, ale został wydany przez czerwonoarmistów. 19 lipca
do Berlina dotarła wiadomość, że wśród jeńców sowieckich
znalazł się syn Józefa Stalina. Kolejnego dnia był już w obozie
na dawnej granicy polsko-niemieckiej.
Oflag 56
Oflag 56 był jednym z ośmiu obozów w Okręgu Wojskowym
nr 1 (Prusy Wschodnie), których zadaniem było przejmowanie
jeńców z frontów, ich czasowe przetrzymywanie i przekazy-
wanie dalej w głąb Rzeszy. Te obozy oficerskie przyjmowały
żołnierzy bez względu na rangę. Jak wynika z zeznania Józefa
Chiszki, który jako poborowy w Armii Czerwonej trafił do obo-
zu 23 czerwca 1941 r., zalążek obozu powstał w okolicy torów
w Prostkach, ale rozrósł się zbudowany rękami czerwono-
armistów po drugiej stronie dawnej granicy w Boguszach (dziś
pow. ełcki, woj. warmińsko-mazurskie). 30 ha pola ogrodzono
podwójnym drutem kolczastym, wydzielając 24 sektory bez
zabudowań. Latem jeńców trzymano na gołej ziemi, w której
kopali sobie jamy. Otrzymywali głodowe racje żywnościowe
składające się z kawałka chleba i zupy z brukwi. Ograniczony
był dostęp do czystej wody. Zgodnie z rozkazem szefa Głów-
nego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Reinharda Heydricha
gestapo prowadziło selekcje, a oddziały policji i SS rozstrze-
liwały wybrane grupy jeńców, m.in. komisarzy politycznych,
działaczy komunistycznych, inteligentów, Żydów.
Część jeńców wywożono do obozów w głąb Rzeszy. Według
zeznań lekarza obozowego Huberta Kimmla w sierpniu na te-
renie obozu mogło przebywać nawet 30 tys. ludzi. Najwięk-
szą liczbę ofiar pochłonęły epidemie dezynterii i tyfusu. Co-
dziennie umierało nawet kilkaset osób. Po wojnie szacowano,
że na cmentarzu obozowym pochowanych jest ok. 20 tys. ciał,
a w pobliskim lesie rozstrzelano ok. 5 tys. czerwonoarmistów.
Niemieccy historycy – Reinhard Otto i Rolf Keller – szacują,

Jakow Dżugaszwili (w środku) wśród żołnierzy Wehrmachtu w Oflagu 56 w Boguszach-Prostkach. Drugi z lewej to Ernst Kühnast.

© ALAMY/BE&W, ZBIORY ZUTORA


80 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ H I S T O R I A ]

że w czasie wojny do niewoli dostało się od 5,3 mln do 6 mln
żołnierzy sowieckich. Wskutek polityki eksterminacyjnej zgi-
nęło od 2,5 mln do 3,3 mln, z czego do końca 1941 r. śmierć po-
nieść mogło nawet ponad 2 mln pojmanych. Zgony większości
były konsekwencją głodu. Plan operacji Barbarossa zakładał
śmierć głodową milionów ludzi, w tym jeńców.
Propaganda
Na większości zdjęć przedstawiających Dżugaszwilego w nie-
woli widać go w otoczeniu oficerów Luftwaffe. Najprawdopo-
dobniej Jakow został przetransportowany samolotem do Suwałk,
a stamtąd w obstawie porucznika Kühnasta trafił do Oflagu 56,
gdzie został przesłuchany. Według rosyjskiego historyka i dzien-
nikarza Aleksandra Milutina Dżugaszwili dotarł do obozu
w Prostkach 20 lipca 1941 r. W Oflagu 56 mogło być wtedy od kilku
do kilkunastu tysięcy jeńców, ale Dżugaszwili zapewne nie do-
świadczył warunków obozowych. W niemieckich publikacjach
mowa jest o hotelu, ale raczej trzeba wierzyć Kühnastowi, który
twierdził, że pilnowano go w małym baraku. Na zdjęciu z rodzin-
nego albumu Kühnasta można dostrzec go z Jakowem. Jednym
z oficerów jest też komendant Oflagu 56 mjr Paul von Rintelen.
Według Kühnasta syn Stalina przebywał tam trzy dni.
24 lipca 1941 r. zdjęcie Dżugaszwilego było już na pierwszych
stronach niemieckich gazet opatrzone krzyczącymi nagłówka-
mi: „Syn Stalina poddał się. Nie widział sensu dalszego stawiania
oporu”, „Syn Stalina w niemieckich rękach”. Pięć dni później
ukazał się artykuł „Syn Stalina mówi. Ciekawe przesłuchanie
– bezplanowe sowieckie dowodzenie – idiotyczne rozkazy – pani-
ka, która niweczy wszystko”. Nazistowska propaganda powtarza-
ła frazy z przesłuchania o chaosie panującym w sowieckiej armii.
Gazety nie ujawniły, że wychwalał ojca i ZSRR. Nie zamieszczono
też fragmentów antysemickich i antyromskich wypowiedzi. Ja-
kow miał mówić „o rosyjskiej nienawiści do Żydów” i nie potwier-
dzał domniemanych „żydowskich wpływów” we władzach ZSRR.
Aleksander Milutin na podstawie własnego śledztwa twierdzi,
że protokoły zostały sfabrykowane w celach propagandowych.
Według niego Jakow nie współpracował z Niemcami, zachował
godność oficera Armii Czerwonej i „syna swojego narodu”. Wi-
zerunek Dżugaszwilego wykorzystano w prasie i na ulotkach, nie
dał się on jednak nakłonić do bliższej współpracy.
Z obozu do obozu
Po krótkim pobycie w Prostkach Dżugaszwili został przewiezio-
ny na zachód i przedstawiony wybranym dygnitarzom III Rzeszy.
Przetrzymywano go w Oflagu 62 (później XIII D) w Hammelbur-
gu, gdzie okropne warunki egzystencji sprawiały, że część jeńców
sowieckich podejmowała współpracę z Niemcami. Zapewne syna
Stalina także próbowano nakłonić do kolaboracji. Dżugaszwili
mógł tam przebywać od końca lipca (lub sierpnia) 1941 r. do maja
1942 r. Polski jeniec w Lubece – Aleksander Sałacki – opowiadał
w 1981 r., że 4 maja 1942 r. Jakow dotarł do Oflagu X C Lübeck.
Polscy oficerowie mieli mu pomagać, m.in. zapewniając comie-
sięczną paczkę z Czerwonego Krzyża, 26 marek miesięcznego
żołdu, zaopatrując go w mundur na wzór radziecki oraz buty.
Przydzielili mu nawet ordynansa – kaprala Władysława Chmie-
lińskiego. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, a ile powojennej fikcji.
W 1943 r. Dżugaszwili znów został przeniesiony, tym razem
do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen w Oranienburgu,
gdzie był specjalny sektor przeznaczony dla ważnych więźniów
(tzw. Zellenbau). Z relacji jeńca brytyjskiego – Thomasa Cushin-
ga – wiadomo, że wraz z Dżugaszwilim przebywał tam również
siostrzeniec ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Moło-
towa – Wasilij Kokorin. Obaj jeńcy mieli cele naprzeciw siebie

i wzajemnie się nie znosili. Jakow mieszkał w baraku nr 3 w jednej
z ośmiu cel, wyposażonej w mały stół, krzesła i piecyk na koks.
Chodził w mundurze. Miał wojskowe kozaki, bryczesy, dwie ko-
szule (niebieską i khaki) oraz sweter. Otrzymywał aprowizację
jak członkowie SS: połowę bochenka chleba, trochę margaryny
i kiełbasy. Na śniadanie dawano kawę zbożową, na obiad najczę-
ściej ziemniaki z kiszoną kapustą lub rzepą.
Śmierć
Ponoć po przegranej bitwie pod Stalingradem w 1943 r. do-
wództwo niemieckie miało zaproponować Stalinowi wymianę
J. Dżugaszwilego na feldmarszałka Friedricha von Paulusa. Pew-
ną propozycję wymiany potwierdza w swych wspomnieniach
córka Stalina – Swietłana Alliłujewa (1967): „Zimą 1943/44 r.,
po Stalingradzie, mój ojciec nagle powiedział mi na jednym z na-
szych rzadkich spotkań: »Niemcy zaproponowali wymianę Jaszy
na jednego z nich… Będę się z nimi targować! Nie, na wojnie, jak
na wojnie«”. Popularna plotka głosiła, że Stalin odmówił z uza-
sadnieniem: „nie wymieniamy żołnierzy na feldmarszałków”.
14 kwietnia 1943 r. Dżugaszwili wybiegł z baraku pobudzony.
Krzyczał: „Strzelajcie do mnie!”. Podbiegł w kierunku płotu elek-
trycznego, złapał za druty, a strażnik wystrzelił. W trakcie sekcji
zwłok stwierdzono, że kula przeszła przez głowę cztery centy-
metry obok prawego ucha, rozbijając czaszkę. Śmierć jednak
nastąpiła wcześniej – w wyniku porażenia wysokim napięciem.
Jaki był powód szału? Z niemieckiego śledztwa wynika,
że stosunki w baraku między czterema Anglikami i dwoma
Rosjanami były napięte. Anglicy nie chcieli mieszkać z komuni-
stami. Był problem podziału paczek z Czerwonego Krzyża, któ-
rych Rosjanie nie otrzymywali, ale Brytyjczycy przekazywali
im część darów. Akurat przed zdarzeniem zdecydowali o nie-
dzieleniu się z Rosjanami. Anglicy mieli też dość wielokrotnego
sprzątania po Rosjanach brudnych toalet – spłukiwania za-
nieczyszczonych desek. Po porządkach w baraku 13 kwietnia
1943 r. jeńcy brytyjscy zauważyli brud w obu toaletach. Koron-
nym dowodem winy był kiep po papierosach Juno palonych
wyłącznie przez Dżugaszwilego. Doszło do awantury, w trakcie
której Patrick O’Brien uderzył w twarz Kokorina. Następnego
dnia Dżugaszwili bezskutecznie żądał spotkania z komendan-
tem obozu. Po zmroku nie wrócił do baraku. Cushing zeznał:
„Usłyszałem głos, szczekanie psa, a potem jeden strzał”.
Po zdarzeniu Heinrich Himmler napisał do ministra spraw
zagranicznych Joachima Ribbentropa: „Drogi Ribbentrop.
W załączniku przesyłam Ci informację o sprawie jeńca Ja-
koba Dżugaszwilego, syna Stalina, który został zastrzelony
w czasie próby ucieczki w Sonderlager A w Sachsenhausen pod
Oranienburgiem”.
STEFAN MICHAŁ MARCINKIEWICZ
Autor jest regionalistą i socjologiem, adiunktem w Instytucie Nauk Politycznych
na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Od kilku lat zajmuje się
badaniem historii i pamięci obozu jenieckiego i zbornego w Boguszach.

Zainteresowanym tematyką II wojny światowej polecamy
pakiet sześciu Pomocników Historycznych POLITYKI jej poświęconym. 
Dostępny na sklep.polityka.pl


82 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Dzicy, barbarzyńcy i chamy
Ci, którym obce były zasady rozwiniętej europejskiej cywilizacji, zawsze budzili
sprzeczne uczucia – pogardy, obcości, ale i fascynacji.
DARIUSZ ŁUKASIEWICZ

Dz

iki – to określenie jakiś
czas temu wyszło z użycia
ze względu na obraźliwe zna-
czenie, jednak dziś – w obli-
czu ciągłych migracji ludno-
ści – jego cień nie zniknął. W przeszłości
używano go głównie w znaczeniu nega-
tywnym, określając tak kogoś, komu obce
są europejska cywilizacja i kultura.
Oprócz dzikiego używano też zamien-
nie pojęcia barbarzyńcy. Karol Modze-
lewski pisał, że wydawanie dźwięków
„bar-bar-bar” było sposobem przedrzeź-
niania przez starożytnych Greków innych
ludów, których języka nie mogli zrozu-
mieć. Wyrażało przeciwstawienie barba-
rzyństwa i cywilizacji. Choć poeta rzymski
Owidiusz zauważył, że wyśmiewanie się
z cudzego języka jest głupotą – uważają

nas za barbarzyńców, bo nie rozumieją
naszej mowy.
W słowniku francuskim z 1732 r. pojęcia
dziki i barbarzyńca stosowano zamiennie,
jednak termin sauvage bywał używany
pozytywnie bądź negatywnie, a barbare
zawsze negatywnie. Żyjący w XVII w. fran-
cuski geograf Pierre Duval wyliczał dzikie
ludy z całej ziemi, określając je wspólnym
mianownikiem: „żyją praktycznie w ten
sam sposób”. Byli to m.in. Irokezi w Ka-
nadzie, Kozacy w Polsce, Tatarzy na pogra-
niczu Polski, Morlacy w Dalmacji i wiele
innych. Morlaków geograf nazwał „kimś
w rodzaju dalmatyńskich Irokezów”.
Janusz Tazbir w szkicu „Chamstwo nie-
jedno ma imię” zwracał uwagę na znacze-
nie słowa cham, które przypisuje włościa-
nom pochodzenie od biblijnego Chama
i wynika z przynależności stanowej. Tak
więc cham był kimś przynależnym do ni-
skiej klasy społecznej, do tego nieumie-
jącym właściwie się zachować. Włościan,

uważanych za chamów, porównywano
często z barbarzyńcami i dzikimi. Janusz
Tazbir zwracał też uwagę na nieprzyjemne
tendencje występujące w polskiej litera-
turze – opisywania Rosjan w kategoriach
barbarzyńców i „klisz azjatyckich”. Przy-
warami Rosjan miały być okrucieństwo,
dzikość, ciemnota i „moskiewska pycha”,
a wiązano te cechy z mongolskimi na-
jeźdźcami. Uważano, że Rosjanie to w rze-
czywistości azjatyccy poganie, a prawosła-
wie to ledwie cienka powłoka.
Była i pozytywna interpretacja dzi­
kości – odwołanie się do początków
ludzkości i jej spokojnego życia blisko
przyrody. Z dzikim powiązane były liczne
skojarzenia z powrotem do natury. Pierw-
sza wielka fala tej tęsknoty miała miejsce
w epoce oświecenia, a więc w XVIII w.
Miasta tamtych czasów były coraz więk-
sze, coraz bardziej cuchnące rynsztokami,
pełne nędzy, brudu i brzydoty. Dopiero

[ H I S T O R I A ]

© HULTON/GETTY IMAGES, UIG/GETTY IMAGES


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 83

jednak w XIX w. powstało industrialne pie-
kło Manchesteru. Brytyjski generał Char-
les Napier pisał w 1839 r.: „Ciągły deszcz
sprawia, że wszystko oblepia wilgotna
sadza; wszędzie widać wysokie kominy”.
500 kominów wyrzucało z siebie ogrom-
ne kłęby dymu węglowego. Napier widział
tu ubogich nędzników, pijanych obszar-
pańców, bogatych łajdaków i prostytut-
ki. Filozofowie epoki oświecenia sądzili,
że ludzie w stanie naturalnym – przed roz-
wojem cywilizacji – byli prości, ale lepsi
i szczęśliwsi, nie chorowali i żyli długo. Bez
wielkiego znoju i trudu – jak w raju – ko-
rzystali z dóbr przyrody, ale ona do nich
nie należała. Nie toczyła się jeszcze woj-
na o własność. Człowiek zrywał owoce
z drzewa, ale nie był jego właścicielem.
Nie znano niewolnictwa, a rodziny żyły
zgodnie i bez waśni. Szukano dla siebie
towarzystwa, aby żyć ze sobą i pracować
oraz się rozmnażać.
Tak też sądził polski przedstawiciel
oświecenia Józef Wybicki, który uważał,
że prawo naturalne, nakazujące człowie-
kowi łączyć się w społeczności, pochodzi
od Boga. Najpopularniejszym z autorów
marzących o złotym wieku ludzkości bli-
sko natury był Jean-Jacques Rousseau,
który krytycznie oceniał urbanizację i pro-
cesy uprzemysłowienia. Mieszkańcem
wyimaginowanego pierwotnego świata
był jego zdaniem „dobry dziki”. Dopatry-
wał się go też we współczesnych mu India-
nach z Ameryki Południowej i Północnej.
W przedkapitalistycznym świecie wspólna
własność wiejska była czymś normalnym
i Karol Marks w jednym ze swych pierw-
szych tekstów jako początek kapitalizmu
opisywał zakaz zbierania chrustu w pań-
skim lesie.
Wolter szydził z wywyższających się
„cywilizowanych” Europejczyków,
twierdząc, że to oni są dzikusami, którzy
kiedy słyszą bęben, ruszają w świat zabijać
bliźnich za jedną czwartą pieniędzy, jakie
zarobiliby w tym czasie w swojej ojczyź-
nie. Ludy Ameryki i Afryki w przeciwień-
stwie do europejskich chłopów są wolne
– dowodził filozof. Europejscy prostaccy
chłopi wegetują na wsi, a mieszczanie
niewieścieją w miastach, podczas gdy In-
dianie z Kanady dzielnie walczą w obronie
swojego kraju. Kiedy indziej jednak autor
„Kandyda” zadrwił sobie – jak z wszystkie-
go – i z „dobrego dzikiego”. Kandyd pod-
czas pobytu w Ameryce Południowej zabił
małpy goniące dwie nagie kobiety. Ku kon-
sternacji bohatera jedna z kobiet wpadła
w rozpacz, bo uśmiercił jej ukochanego.
Stanisław Staszic zwracał uwagę,
że w Europie to absolutystyczne mo narchie

Zachodu nazywają dzikimi i barbarzyń-
cami wschodnich despotów i sułtanów,
„a u siebie czczą podobnych pod innym
imieniem”. O Turkach mówią ze wzgar-
dą, że tam rządzi sułtan tyran, że gdy się
na obywatela rozgniewają, bez sądu nasy-
łają na niego drabów ze stryczkiem, aby go
udusili. Państwa absolutystyczne – dowo-
dził Staszic – uważają się za cywilizowane,
chociaż panuje tam takie samo niewolnic-
two. W Europie wszędzie rządy absolutne
to „bezecne łakomstwo i duma na miej-
sce człowieczeństwa”. Nie lepiej oceniał
Anglię. Przez swój despotyzm kolonialny
i handlowy zmusza ona Europę do walki
(miał na myśli blokadę kontynentalną).
O Polsce mówił z kolei jako o kraju dzikim
z powodu małego zaludnienia i słabego
przemysłu.
Przeprowadził też w lasku Bielany eks-
peryment nad naturą dzikiego. Przegłodził
kilku chłopców i wypuścił w stanie natury
do lasu, przekonany, że odezwie się w nich
zdrowy, pierwotny instynkt i jak zwierzę-
ta ruszą na poszukiwanie pożywienia,
zapolują, aby okryć wystawione na chłód
ciało skórami. Biedne dzieci ani myślały
słuchać rad Staszica, za to zaczęły płakać,

kłaść się na ziemi i wołać o jedzenie. Re-
formator nie był wszakże przekonany, do-
wodząc: „W tych dzieciach nie odezwała
się natura ludzka dzika, ale natura ich
rodu słowiańskiego, leniwa i próżniacza,
żebrząca w głodzie, rozpustna i zuchwała
w dostatku i nasyceniu (…). Tak, stanęła
przed mym okiem ta choroba właściwa
słowiańskiemu plemieniu, ten trąd, ten
rak co go toczył lenistwo, próżniactwo,
marnotrawstwo i rozpustna swawola”.
Bajkowe idealizowanie dzikusa epo-
ki oświecenia służyło bieżącym celom
politycznym. Miał on więc być człowie-
kiem wolnym, inaczej niż Europejczyk,
który jest sługą religii i państwa. Jego
figura służyła do piętnowania absoluty-
zmu, zabobonów religijnych, nierówności
społecznej, nietolerancji. Sławiono Indian
z Peru – mit dobrego dzikiego powielali
nie tylko Rousseau i Wolter, ale też Monte-
skiusz i Bernard Fontenelle. Łudzono się,
że egzotyczni dzicy są mędrcami i ludźmi
dobrymi, podczas gdy Europejczycy po-
staciami negatywnymi. Jezuita i komedio-
pisarz Franciszek Bohomolec adaptował
sztukę „Dziki Amerykanin z Leljuszem

Zdjęcie Siuksa ocalałego z masakry pod Wounded Knee, 1891 r. 
Po lewej: zbiorowy portret „dzikich” z całego świata, m.in. Buszmenów, Mongołów, Indian, 1850 r.


[ H I S T O R I A ]

84 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

do Europy przybyły”, w której poczciwy
dzikus „swoją prostotą i obyczajów euro-
pejskich nieświadomością scenę rozwese-
lał”. Wystawiona została w Wilnie w 1765 r.
Amerykański ojciec założyciel Benjamin
Franklin z kolei zapewniał, że Indianie
są grzeczni i gościnni, unikają kłótni,
a umiejętności białych im nie imponują.
Wychwalanie dzikich to wychwalanie pro-
stoty, naiwności, prymitywizmu.
Równie wielu było krytyków dzikiego,
jak geograf i jezuita Karol Wyrwicz, który
w XVIII w. definiował, że narodami dziki-
mi nazywa się ludy, które na skutek nie-
wiedzy nie mają obyczajów określonych
żadnym prawem. Wyrwicz dzielił ludy
na „polerowane” (cywilizowane), gru-
be, dzikie i błąkające się (koczownicze),
a także rozproszone jak Cyganie i Żydzi
oraz wreszcie osobno – te hołdujące kani-
balizmowi. Plemiona indiańskie Ameryki
jego zdaniem pozostawały w „grubej nie-
znajomości kunsztów i rządu”. Geograf
pisał o gnuśności umysłowej i lenistwie
Indian, przypisywał to ujemnemu
wpływowi powietrza amerykań-
skiego. James Cook pisał o In-
dianach z Ameryki Południowej:
„cała ich istota zasadza się
na nieczułości, lenistwie i jakiejś
bezmyślności”. Podobnie Waw-
rzyniec Surowiecki dowodził,
że narody dzikie
i niewolnicze mają
mniej skłonności
do pracy i mniej
p r z e d s i ę b i o r -
czości, bo mają
mniejszą wiedzę
i potrzeby. Czło-
wiek, który mało
potrzebuje, mało robi
i gnuśnieje, z czasem
zamienia się w mechanizm
i maszynę, która wykonuje
w kółko to samo. Te kryty-
ki dzikich były bliźniaczo
podobne do rodzimych
ataków na poddanych chło-
pów, którzy z powodu swych
ułomności wymagali nadzoru
i nie nadawali się do otrzyma-
nia wolności.
Najpopularniejsza sceptycz-
na ocena człowieka „dzikiego”
występowała w książce „Lewia-
tan” Thomasa Hobbesa z 1651 r.
Jak twierdził ten filozof, dopiero
powołanie państwa oraz rezygna-
cja na jego rzecz z części naszej
własnej wolności daje człowie-
kowi opiekę i bezpieczeństwo.

Gromady ludzi bez organizacji skaza-
ne są na grabież i rabunek, a „im więcej
nagrabili, tym większy im to przynosi-
ło zaszczyt”. Stan natury to stan wojny
wszystkich ze wszystkimi. Powstrzymanie
się od przemocy według zasady: czynimy
innym to, co chcielibyśmy, aby nam czy-
niono, jest sprzeczne z naszymi przyro-
dzonymi uczuciami, które skłaniają nas
raczej do pychy, stronniczości i zemsty.
Jak zauważył amerykański historyk Lar-
ry Wolff, pojęcie dzikiego używane było
chętnie w odniesieniu do Europy Wschod-
niej. Podróżujący tutaj ludzie Zachodu
dostrzegali w tutejszym ludzie wiejskim
wzory charakterystyczne dla dzikich i bar-
barzyństwa. O ile jednak egzotyka cieszyła
się zainteresowaniem, o tyle siermiężność
i bieda Wschodu wywoływały raczej iryta-
cję. Podróżnik Cox w drodze do Moskwy
i Petersburga obserwował, jak ludzie pa-
dali na twarz przed nim albo przed nie-
udolnie namalowanymi ikonami. Opi-
sywał w Moskwie Ormianina, który miał
wszystkie cechy dzikiego. Niedawno przy-
był z gór Kaukazu i mieszkał w rozbitym
w ogrodzie filcowym namiocie. Jego ubiór
składał się z długiej, luźnej, przewiązanej
szarfą szaty, obszernych bryczesów
i butów. Włosy miał obcięte na modłę
tatarską, na okrągło, był uzbrojony
w sztylet i łuk z rogu bawołu z cięciwą
ze ścięgien tego samego zwierzęcia.
Przysiągł wierność hrabiemu Orło-
wowi i obiecał, że zabije wszyst-
kich jego wrogów. Na dowód,
że mówi prawdę, zapropono-
wał, iż obetnie sobie uszy. „Od-
tańczył taniec Kałmuka, który
polegał na tym, aby naprężyć
wszystkie mięśnie i układać
ciało w rozmaite wygibasy,
nie ruszając się z miejsca.
Zaprosił nas do ogrodu,
z wielką przyjemnością
pokazał nam swój namiot
i broń, po czym kilka razy
wystrzelił z łuku na nie-
spotykaną wysokość. Zafra-
pował nas brak sztuczności
tego Ormianina, sprawiają-
cego wrażenie dzikiego czło-
wieka, którego dopiero zaczynają
cywilizować”.
Maciej Forycki w książce
„Anarchia polska w myśli oświe-
cenia” zwraca uwagę na po-
strzeganie Polski na Zachodzie
przez pryzmat jej feudalności

i archaiczności: kołtuna, liberum veto,
niewolnictwa chłopów. Także niechęć
króla Prus Fryderyka II do Rzeczpospo-
litej w rzeczywistości miała przesłanki
kulturowe i społeczne. Tak było, kiedy po-
równywał chłopów polskich na ziemiach
zabranych po rozbiorze 1772 r. do Indian
Irokezów. Chłopów w Rzeczpospolitej
(podobnie pruskich chłopów na Górnym
Śląsku w 1752 r.) postrzegał ten władca
jako „niewolników”. O planach zniesienia
poddaństwa i pańszczyzny w Prusach mó-
wiło się przez cały XVIII w. Niemieckich
chłopów w Prusach opisywano jako „bia-
łych niewolników” i „pariasów Europy”.
W ówczesnym słowniku poddany chłop
ze względu na swój podły los porówny-
wany był do Murzyna, Indianina ame-
rykańskiego oraz dzikusa i barbarzyńcy.
Fryderyk II mówił o „całkiem barbarzyń-
skim biciu” chłopów w majątkach pru-
skich junkrów. W Prusach sądownictwo
patrymonialne w tym czasie występowało
tylko w pierwszej instancji i kary były czę-
sto dotkliwe. Fryderyk II w 1748 r. usunął
je, ale teoretycznie, bo w praktyce bicie
włościan ustało dopiero sto lat później,
w połowie XIX w.
To samo mówili nasi polscy oświece-
niowi myśliciele. Ze swojego wyjazdu
na Litwę Józef Wybicki dał dramatyczne
opisy chłopskiej nędzy: „Zastraszała mnie
ich dzikość, która ciemnoty i rozpaczy
była skutkiem”. Wprawiał w zadziwienie
ich sposób życia, „który równać może się
z bydlęciem”, domy okropniejsze i mniej
zdrowe niż podziemnie pieczary, w któ-
rych górnik zaraźliwym truje się powie-
trzem. Egzaminował ich odzież, poży-
wienie i stan gospodarstwa: we wszystkim
dostrzegał nędzę. Wskazywał na statystyki
mówiące, że angielski chłop z pola o takiej
samej powierzchni zbierze 2–3 razy więcej
plonów od polskiego, „bo tam rolnictwo
w rękach wolnych ludzi”.
Dzicy i barbarzyńcy nie zostawiali
po sobie pamiętników i dzienników, a nie
pisali własnej historii. Z jednej strony byli
stygmatyzowani przez elity, na co zwra-
ca uwagę Karol Modzelewski, a z drugiej
strony urbanizacja, industrializacja i coraz
większe oddalenie życia od natury powo-
dowały, że trwał w najlepsze mit dobrego
dzikusa. Powielała go popularna litera-
tura, choćby sprzedawane w milionach
egzemplarzy książki Karola Maya. Dziki
był dobry, dopóki żył gdzieś daleko. Jed-
nak kiedy literacki konstrukt przyoblekał
się w ciało i stawał się realny, nie gdzieś
za morzem, ale u granic – budził pogardę,
obawy i niechęć.
DARIUSZ ŁUKASIEWICZ

Rzymska figurka przedstawiająca
barbarzyńcę, I w. n.e.

© UIG/GETTY IMAGES


[ H I S T O R I A / P R O S T O Z K S I Ą Ż K I ]

P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 85

Z A P O W I E D Z I
Z W Y D A W N I C T W

PROMOCJA

‚W‚

naukach humanistycznych
często myślimy pokoleniami:
pierwszym, któremu coś się
przydarzyło, drugim, które-
mu rodzice niekoniecznie chcieli przekazać
pamięć o tym wydarzeniu, i trzecim, które
próbuje się dowiedzieć
i zrozumieć. Należę
do tego trzeciego
pokolenia” – wyjaśnia
w „Ziemiach” Karoli-
na Ćwiek-Rogalska.
Pochodząca z Wałcza
badaczka pogranicza
napisała książkę o wy-
gnaniu i osadnictwie,
o pożegnaniach i tę-
sknotach, o oswajaniu i zakorzenianiu się
na poniemieckich terenach, które po drugiej
wojnie światowej weszły w granice Polski.
Ponieważ pochodzi z Wałcza, jej opowieść
dotyczy głównie Pomorza. Ale nie tylko,
bo opisane wydarzenia i mity obejmują
całość zjawisk, jakimi były zasiedlanie,
szabrowanie i utwierdzanie się w przeko-
naniu o dziejowej sprawiedliwości i prawie
do tych ziem.
To opowieść o politycznej decyzji, organi-
zacji przesiedleń, o kłopotach z nimi zwią-
zanych. A w tle cały czas są ci, którzy byli
tu wcześniej – najpierw obecni fizycznie,
potem pojawiający się jako turyści, odwie-
dzający utracony Heimat, a dziś – duchy
przeszłości zaklęte w starych przedmiotach,
pocztówkach, architekturze, znikających
cmentarzach.
To książka historyczna z elementami analizy
socjologicznej. Ukazuje fenomen ruchu
ludności, który dotyczył jednego pokolenia,
ale który rezonuje na kolejne, analizuje
wielowarstwowość i specyfikę tzw. Ziem
Odzyskanych, które w przyszłym roku będą
obchodziły 80-lecie.
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA

Ziemie pełne duchów
Karolina Ćwiek-Rogalska, 
Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty, 
Wydawnictwo RN 2024, s. 432

do władzy bez mała od zawsze, od wieków.
Musi dowieść, że miał i ma rację, a więc
prawo do przywództwa. Taka jest naj-
prostsza definicja polityki historycznej.
W wersji bardzo agresywnej doświadczali-
śmy jej w III RP, zwłaszcza gdy próbowano
zmienić ją w IV RP, a katastrofę smoleńską
przedstawiać jako zamach. Ta polityka
po 2015 r. próbowała również wedrzeć się
do szkół.
Jednym z najbardziej znanych intelektuali-
stów obozu politycznego, którzy się tym
zajęli, jest prof. An-
drzej Nowak, historyk,
autor wielu książek,
także wypowiedzi
publicystycznych.
Wydał właśnie zbiór
wywiadów z wybit-
nymi pisarzami, arty-
stami, zawodowymi
historykami. W rozmo-
wach z nimi próbuje
odpowiedzieć na tytułowe pytanie: „Kto
pisze naszą historię?”. Można je rozumieć
dwojako. Po pierwsze, kto ma na nią domi-
nujący wpływ? Po drugie, kto ją opowiada?
Na szczęście dobór rozmówców jest szero-
ki. I poza znanymi już schematami, które w
na pozór wyrafinowany sposób po prostu
wspierają rewolucję PiS (Jarosław Marek
Rymkiewicz i Antoni Libera), w książce jest
wiele różnorodności. Ernest Bryll: „Może
ludzie po prostu nie chcą tej Polski, której
nam się wydawało, że chcą?”. Szczepan
Twardoch: „Historia jest chaosem, który
nie ma celu”.
Warto się zamyślić.
WIESŁAW WŁADYKA

rozpoczął się od japońskiej inwazji na Man-
dżurię w 1931 r. i rozprzestrzenił na Europę,
Bliski i Daleki Wschód, Azję Południowo-
Wschodnią oraz Afrykę (nie tylko Subsaha-
ryjską). Składało się na nią również wiele
konfliktów lokalnych, które toczyły się
równolegle z konwencjonalnymi operacja-
mi wojskowymi.
Była to wreszcie wojna imperialna – w ujęciu
Overy’ego stanowiła wręcz apogeum euro-
pejskiego, amerykańskiego i japońskiego
imperializmu – która zakończyła erę trady-
cyjnych rządów kolonial-
nych. Zostawiła po sobie
świat zdominowany
przez państwa narodo-
we, a nie imperia. Książka
jest również doskonałą
przestrogą przed różnej
maści geopolitycznymi
banałami ubranymi
w formę słów wytrychów
znaczących wszystko
i nic (jak choćby hitlerowski Lebensraum).
Stanowiły one paliwo dla mocarstwowych
fantazji, a ich kolejne wcielenia – np. „prze-
pływy strategiczne” – funkcjonują dziś w de-
bacie publicznej.
TOMASZ TARGAŃSKI

Żądza imperiów
Richard Overy, Krew i zgliszcza. 
Wielka wojna imperiów 1931–1945, t. 1, 
przeł. Tomasz Fiedorek,
Wydawnictwo Rebis, Poznań 2024, s. 752

K

ażdego roku książek o drugiej woj-
nie światowej przybywa w tempie
geometrycznym i niemal wszystkie
reklamowane są jako „nowe” lub
„przełomowe”. Ale jeśli któraś z nich napraw-
dę zasługuje na takie miano, to właśnie pra-
ca Richarda Overy’ego, jednego z najbardziej
cenionych historyków tego okresu w świecie
anglojęzycznym.
Overy proponuje nową ramę interpre-
tacyjną i chronologiczną. Jego zdaniem
historia drugiej wojny światowej ograni-
czona do lat 1939–45 nie pozwala zrozu-
mieć, czym tak naprawdę ona była. A była

K globalnym konfliktem imperiów, który

to chce rządzić dzisiaj i w przy-
szłości, musi zapanować nad
przeszłością. Tak ją opowie-
dzieć, by stało się jasne, że szedł

Historia 
ma przyszłość
Andrzej Nowak, Kto pisze naszą historię? 
Rozmowy polskie wiosną XXI wieku,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, s. 520

www.wydawnictwolira.pl

Marta Motyl
MUNCH. 
NIE TYLKO KRZYK

Wydawnictwo LIRA
Warszawa 2024, s. 192
Marta Motyl, pisarka i historyczka sztuki,
autorka bestsellerowego cyklu książek
z esejami o sztuce zapoczątkowanego
„Sztuką podglądania”, tym razem
pochyla się nad twórczością jednego
artysty. Z pasją odsłania związki
między osobistymi przeżyciami Edvarda
Muncha a jego arcydziełami i wnikliwie
bada znaczenia, które ukrył w swoich
obrazach. Dowiedz się, na czym polega
ich fenomen!
„Munch. Nie tylko Krzyk” to książka
atrakcyjnie wydana, w twardej oprawie;
zawiera wkładkę z kolorowymi
reprodukcjami dzieł malarza.


86 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

W

„Jesieni” autorstwa utytuło-
wanej szkockiej pisarki Ali
Smith opis podzielonej na tle
stosunku do imigrantów po-
brexitowej Wielkiej Brytanii sąsiaduje z kame-
ralnymi historiami o dojrzewaniu, z pogra-
nicza psychoterapii i realizmu magicznego.
A jest jeszcze ważny wątek sztuki, którego
bohaterka to postać rzeczywista, zmarła

n a s c e n i e

W

Irlandii Północnej łatwiej dziś usłyszeć język polski niż
irlandzki. Po co zatem po irlandzku rapować? To py-
tanie zadaje w filmie Richa Peppiatta wiele osób, lecz
nie zawracają sobie nim głowy główni bohaterowie:
hiphopowe trio Kneecap z Belfastu, istniejące naprawdę i od kilku
lat gromadzące na koncertach coraz większe tłumy. Opowieść o ich
drodze na scenę nie jest jednak dokumentem, lecz bardzo luźno
opartym na faktach kinem rozrywkowym. Dwóch drobnych dilerów
narkotykowych, dresiarzy, dla których ulice Belfastu to środowisko
naturalne, los zderza z ustatkowanym młodym nauczycielem mu-
zyki, który – żeby przypadkiem nie rozpoznał go żaden z uczniów

n a e k r a n i e

Kolaż z drzewem 4/6
Jesień, według prozy Ali Smith, 
reż. Katarzyna Minkowska, 
Teatr Polski w Podziemiu we Wrocławiu

Irlandzki 
rap-patriotyzm 5/6
Kneecap. Hip-hopowa rewolucja, reż. Rich Peppiatt, 
prod. Irlandia, Wielka Brytania, 105 min

– występuje na scenie w kominiarce terrorystów z Prowizorycznej
IRA (i przybiera stosowny pseudonim DJ Próvaí). We trójkę stworzą
zespół, który doświadczenia (trudnej) północnoirlandzkiej młodzie-
ży przekłada na dynamiczny, agresywny rap, na dodatek rymowany
w ojczystym języku. Cenzurują ich media, oburzają się politycy
(zwłaszcza brytyjscy), rodzice, nawet obrońcy irlandzkiej tradycji:
może łatwiej nauczać języka, czytając z podręczników zdania
o kopaniu torfu, niż mówiąc o tym, co ważne tu i teraz. A Kneecap
robią swoje, dowodząc, że patriotyzm nie musi polegać na wiecznej
martyrologii, lecz powinien być jednocześnie spojrzeniem w przy-
szłość, także z perspektywy ulicy. Członkowie zespołu grają tu
samych siebie, kapitalnie korzystając ze scenicznego doświadcze-
nia i wsparcia, jakie dają im zawodowi aktorzy. Zwłaszcza Michael
Fassbender błyszczy jako opętany republikańskimi ideami ojciec
jednego z chłopaków, poniekąd parodiując własną rolę z „Głodu”
Steve’a McQueena. Całość jest wybuchowa, prowokacyjna, niepo-
korna, rozegrana między kolejnymi balangami i narkotykowymi
tripami, lecz nigdy nie gubi ważnego społecznego i politycz-
nego kontekstu. Nieco przypomina słynne „Trainspotting”, tyle
że nihilizm filmu Danny’ego Boyle’a został tu zastąpiony duchem
politycznej rebelii.
JAKUB DEMIAŃCZUK

A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)

młodo, charyzmatyczna twórczyni pop-artu
Pauline Boty. Brzmi jak idealny materiał dla
Katarzyny Minkowskiej, która podobne po-
łączenie tematów (a wspólny jest też motyw
snu i skomplikowana relacja matki i córki)
znalazła w „Moim roku relaksu i odpoczynku”
Ottessy Moshfegh i przeniosła z sukcesem
na scenę warszawskiego Teatru Dramatycz-
nego dwa lata temu. W obu spektaklach

główną bohaterką jest młoda kobieta (tu
grana przez Justynę Janowską) w czasach
zmiany społecznej. Tu droga do odnalezie-
nia się prowadzi przez wspomnienie relacji
ze starszym sąsiadem (Tomasz Lulek), który
niczym Pan Kleks kształtował jej wyobraźnię,
gdy była dzieckiem, a teraz, jako stulatek,
leży w śpiączce. Własną, równie nieszablono-
wą ścieżką rozwoju podąża jej matka (Halina
Rasiakówna). Zrealizowany we wrocławskim
Teatrze Polskim w Podziemiu spektakl wpi-
suje się w polskie współczesne podziały
i politykę, ale jego największą siłą jest delikat-
ność. Oraz aktorstwo, w tym wszystkie role
Michała Opalińskiego, który równie prze-
konujący jest, gdy wciela się w urzędniczki,
pielęgniarki, jak i w człowieka-drzewo.
AK


© GUTEK FILM, NATALIA KABANOW, HBO MAX, NETFLIX, ROBERT PAŁKA

P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 87

w t e l e w i z j i

Memento mori 5/6
Łowcy skór, scen. Aleksandra Potoczek, Tomasz Patora, 
Tomasz Karpiński, reż. Aleksandra Potoczek, 4 odc., Max

‚‚T

o była taka dziwna sytuacja w historii, w ewolucji
ustrojowej w Polsce, kiedy wielcy tego świata, zapa-
trzeni w swoją gwiazdę, w zmiany systemowe, zgubili
człowieka” – mówi w serialu Kazimierz Olejnik, szef
Prokuratury Okręgowej w Łodzi w latach 2001–02, opisując klimat
społeczny lat 90. Masowe zwolnienia, porzuceni przez państwo
ludzie chwytający się każdego sposobu, by przeżyć i wykarmić
rodzinę, wilczy kapitalizm zwalniający z moralności w imię zysku
i przetrwania – na takiej glebie wykiełkował w Łodzi trwający
dekadę proceder „łowienia skór”, czyli zabijania pacjentów przez
pracowników pogotowia zblatowanych z zakładami pogrzebowy-
mi i przez nich opłacanych. Opóźnianie przyjazdu karetki, jej do-
jazdu do szpitala, niepodejmowanie akcji reanimacyjnej, w końcu
mordowanie, m.in. zastrzykiem z pavulonu – za te zbrodnie
skazane zostało tylko kilka z kilkuset zamieszanych w nie osób.
Miniserial Aleksandry Potoczek, oparty m.in. na śledztwie dzien-
nikarzy „Gazety Wyborczej” z 2002 r. i wydanej w 2023 r. książki
jednego z nich, Tomasza Patory, to wstrząsający opis całej sprawy,
ale też powrót do lat 90. z ich brutalnością i beznadzieją, które
produkowały potwory. Chętnie dziś o tym zapominamy, wypiera-
my to, co powinno być społecznym i politycznym memento mori.
ANETA KYZIOŁ

B

yły policjant Oskar (Piotr Witkowski), by spłacić długi
hazardowe zaciągnięte przez ojca, postanawia okraść
łódzkich gangsterów. Od początku wszystko idzie źle,
a nieprzemyślana akcja nakręca spiralę przemocy, w którą
zostają wciągnięci nie tylko dawni kumple Oskara z policji – wśród
nich jego szwagier Sylwek (Konrad Eleryk) – lecz także jego bliscy.
Podobny punkt wyjścia mógłby mieć dowolny film z Jasonem
Stathamem w roli głównej, ale Maciej Pieprzyca ogrywa schematy
kina sensacyjnego z wyczuciem i świadomością gatunkowych
reguł. A przede wszystkim próbuje w formule brutalnego thrillera
zamknąć gorzki moralitet o moralnym bankructwie i konsekwen-
cjach popełnianych błędów. Tu nawet bohaterowie, którym chcemy
kibicować, poruszają się w strefie cienia i szarości. Ich świat jest

Inna liga 5/6
Arcane 2, twórcy serii: Christian Linke, Alex Yee, 9 odc., Netflix

To

dość zawstydzające dla przemysłu serialowego,
że wchodzący doń producent gier – studio Riot Games,
twórcy świata „League of Legends” – potrafi już po raz
drugi błysnąć scenariuszami na poziomie w telewizji
rzadko w ostatnich sezonach osiąganym. Owszem widać w tej
animowanej historii szwy gry wideo – z założenia niekończący
się konflikt dwóch sił. W tym wypadku bogatego, narysowanego
w stylu steampunkowej fantastyki miasta wysoko urodzonych
– i podziemi zaludnianych przez społeczne doły, napędzanych
rewolucyjnymi nastrojami. A przy okazji rozdzielonych tym kon-
fliktem społecznym sióstr Vi i Jinx, które stają po dwóch stronach
barykady. Pod tym względem do fabularnego schematu blisko,
wracają też skojarzenia z Dickensem, a z drugiej strony – grami
w rodzaju „Dishonored” czy „BioShock”. Jednak w drugim sezonie
paleta postaci się poszerza, pojawiają się wątki mesjanistyczne,
a animacja jest jeszcze bardziej dynamiczna, swobodą i różno-
rodnością technik budząc skojarzenia z olśniewającym filmem
„Spider-Man Uniwersum”. Widać – i słychać w skalkulowanej pod
nastolatki ścieżce dźwiękowej – wyższy budżet. Kiedy galopująca
akcja zwalnia na moment, na horyzoncie niebezpiecznie majaczy
patos, ale pod względem mocnych postaci kobiecych i bardzo
naturalnie pokazanej różnorodności przedstawionego świata
przybysze z gier deklasują konkurencję.
BARTEK CHACIŃSKI

bezwzględny, a rzeczywistość rzadko daje nadzieję na zmiany. „Idź
przodem, bracie” to więcej niż solidna gatunkowa robota. Imponuje
świetnie obsadzonym drugim planem (Piotr Adamczyk, Jan Peszek,
nawet Cezary Żak skutecznie przełamuje tu swoje serialowe em-
ploi), umiejętnym wykorzystaniem nieopatrzonych łódzkich plene-
rów, a przede wszystkim fantastycznie nakręconymi scenami akcji,
na poziomie, jaki w polskim kinie zdarza się niezwykle rzadko. JD

Stylowa jatka 4/6
Idź przodem, bracie, reż. Maciej Pieprzyca, 6 odc.,  Netflix


A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)

88 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Jawa miesza się ze snem, świat ze-

wnętrzny z wewnętrznym, często rów-
nie bujnym, a na pewno bardziej przy-
jaznym. Realizm magiczny z powieści
Harukiego Murakamiego ma wciągający po-
wab. Także dlatego, że punktem wyjścia jest
zakochanie nastoletnich bohaterów. Oboje
są finalistami szkolnego konkursu na wypra-
cowanie. Korespondują, odwiedzają się. Są
bezimienni, autor wyróżnia grubszą czcion-
ką tylko zaimki: ja, ty, moje, ciebie. Bo nasto-
letnia miłość unieważnia i przesłania resztę
spraw. Tylko że jemu z wiekiem nie prze-
chodzi, a ona nagle znika. Telefon milczy,
adres się nie zgadza. Pozostały wspomnienia
i niejasne tropy. Dziewczyna snuła zawsze
opowieść o Mieście otoczonym Murem,
w którym mieszka „prawdziwa ona”. Ludzie
nie mają tutaj cieni ani większych potrzeb,

Ściana między nimi 5/6
Haruki Murakami, Miasto i jego nieuchwytny
Mur, przeł. Anna Zielińska-Elliott, 
Wydawnictwo Muza, Warszawa 2024, s. 512

M

ówił o niej „córa”, co brzmia-
ło jak „fura”, kiedy zabierał
ją na obchody po mieście B. 
Ona, zwana też „Małą”, mu-
siała zachować czujność, bo wypady
z tatą wiązały się niespodziewanymi
przygodami, ale kojarzyły z ciągłym za-
grożeniem. Bo miał fantazję i rozmach,
zwłaszcza po kilku kieliszkach. A potem
nadchodziły znane punkty programu:
wściekłość i bicie, rzucanie przedmio-
tami. Izabela Tumas w swoim debiucie
powieściowym bardzo dobrze oddaje
odczucia córki alkoholika, która stara
się ciągle przewidzieć następny krok
ojca i kierunek, z którego nadchodzi
zagrożenie. Powód awantur jest zawsze
ten sam – pieniądze. Jednak opowieść
wciąga również warstwą przygodo-
wą: szalona wyprawa do Warszawy,
zgubienie dziecka w pociągu, śmier-
dzący bar na Dworcu Centralnym (lata
80.), nocna jazda taksówką z miasta
do miasta. A wszystko oglądane ocza-
mi dziecka dobrze znającego chwyty
swojego ojca, na które nabierają się
nowo poznani ludzie. Mała musi dawać
sobie radę sama, musi szybko stać
się dorosła. Najważniejsze pytanie,
jakie sobie zadaje, dotyczy strachu:
czy gdyby wcześniej przestała się bać
„tatki”, to oszczędziłoby to jej upoko-
rzeń i bólu? Kiedy już się go nie boi,
to stara się go zrozumieć, jednak lepiej
w tej powieści wychodzi głos córki niż
wejście w skórę ojca. Osobnym boha-
terem jest tu miasto B., czyli Będzin,
i odkrywanie jego przeszłości. Historia
rozgrywa się w domu, w którym kiedyś
mieszkali Żydzi, na terenie dawnego
getta, i ta przeszłość promieniuje
na dzieciństwo Małej. Zgrabnie to jest
uszyte, wciągające, choć bolesne, ale
Mała idzie dalej, wszystko przed nią.
Chce się też czekać po tym debiucie
na następną książkę autorki.
JUSTYNA SOBOLEWSKA

Cień butelki 4/6
Izabela Tumas, Tatko, 
Wydawnictwo Śląsk, 
Katowice 2024, s. 287

Po

wieści Breta Ellisa można rozpo-
znać po kilku zdaniach, „Strzępy” nie
są tu żadnym wyjątkiem. Bildungs-
roman w połączeniu z horrorem
o seryjnym mordercy, masturbacyjna auto-
fikcja równie dosadna w opisach seksu,
co zbrodni. Ellis – podobnie jak w „Księżyco-
wym parku” – we własną biografię wplata
elementy prozy gatunkowej i gorzkiej

Strzępki geniuszu 3/6
Bret Easton Ellis, Strzępy, przeł. Michał Rogalski,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, s. 736

czas płynie własnym rytmem, zegary nie
mają wskazówek. Żeby dostać się do Miasta,
trzeba „mieć kwalifikacje”, a własny cień
dosłownie z siebie zrzucić. Bohater ma dy-
lemat: zadomowić się tu, mimo że w tym
wymiarze dziewczyna go nie pamięta, albo
żyć w „realnym”, często nieznośnym świecie.
I bez niej. Mit miłości jest istotny, jeszcze
ważniejszy jest wątek odosobnienia i potęgi
podświadomości. Czy życie na jawie jest je-
dynym możliwym? Być może najtrudniej żyć
pomiędzy. Powracający motyw biblioteki,
miejsca schronienia, pamięci i przygód, stał
się modny w literaturze. Murakami ogrywa
go po swojemu i unika naiwnego romanty-
zmu. To zagadkowa, na poły fantastyczna,
baśniowa powieść, w której fani Japończyka
chętnie się zatopią. I nie tylko oni.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA

społecznej satyry, całkowicie zacierając
granicę między tym, co prawdziwe, a tym,
co zmyślone. Nastoletni Brett kończy szko-
łę, pracuje nad swoją pierwszą powieścią,
a w wolnych chwilach chodzi do kina, upra-
wia seks (na szczęście ma wielu bardzo przy-
stojnych i otwartych na eksperymenty kole-
gów), imprezuje do upadłego: ot, codzienne
życie elitarnej młodzieży, która do szkoły
jeździ Porsche i Jaguarami, a pod mundurek
wkłada koszule od Armaniego. Wszystko się
zmienia, gdy do jego klasy dołącza nowy
uczeń, a w tym samym czasie seria maka-
brycznych zbrodni wstrząsa Los Angeles.
Ellis kapitalnie oddaje realia neonowych
lat 80., gęsto odwołując się do przebojów
filmowych i muzycznych. Gorzej z utrzy-
maniem napięcia i wiarygodnością postaci
w fabule rozciągniętej do 700 stron. Zdarzają
się przebłyski geniuszu, sceny zapisujące się
w pamięci, lecz otoczone są literacką watą.
Ellis niby pisze o samym sobie z chwilami zja-
dliwą ironią, lecz zbyt kocha własne słowa,
żeby to mogło odnieść pożądany skutek.
JAKUB DEMIAŃCZUK

k s i ą ż k i F r a g m e n t y k s i ą ż e k n a s t r o n i e : w w w . p o l i t y k a . p l / c z y t e l n i a


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 89

© NORIKO HAYASHI/PANOS PICTURES/FORUM MUZEUM SZTUKI W ŁODZ, MP (6)

W

ręczana od 2011 r. nagroda
im. Katarzyny Kobro to jedno
z najciekawszych wyróżnień
w polskiej współczesnej sztu-
ce. W kapitule zasiadają wyłącznie twórcy,
co sprawia, że hasło „Artyści artystom” ma
szczególną moc i wiarygodność. Poza tym
chodzi o to, by nagradzać twórców poszu-
kujących, przyjmujących w swoich działa-
niach artystycznych postawy progresywne
i bezkompromisowe, eksperymentujących
z formą, szukających odpowiedzi na trudne
pytania. Słowem: awangardowy krąg i żadna
komercja czy schlebianie gustom odbiorców

N

ajważniejszy dziś – co sugerują
branżowe ankiety – głos polskie-
go jazzu Marek Pospieszalski spo-
tyka tu jedną z najciekawszych
osobowości młodej sceny amerykańskiej,
także saksofonistkę, Zoh Ambę. Przyjecha-
ła, by zagrać z oktetem Pospieszalskiego
koncert, a później wspólnie nagrać album.
Samo w sobie jest to świetnie pomyślaną
promocją polskiej formacji skupiającej
osobowości krajowej sceny, a zarazem
ciekawym posunięciem artystycznym.
Sesje podobno nie były pozbawione
pewnych napięć, ale
efekt jest naturalny, ema-
nuje prostym pięknem
i siłą. Surowe brzmienie
Amby, której wzorcem
wydaje się pionier free
jazzu Albert Ayler, do-
skonale się połączyło z poszukiwaniami
polskiego lidera, którego fascynuje pol-
ska muzyka  eksperymentalna tej samej
epoki. Mamy tu więc muzyczny język lat
60. – mocne gesty improwizacji i manipu-
lacje taśmą, osładzane napisanymi przez
Pospieszalskiego tematami. Realizacja
nagrania w niemieckich studiach Emila
Berlinera tylko podbija tę ponadczasowość
propozycji, w której Amba – co rzadkie
w jej wypadku – stała się bardziej częścią
potężnego kolektywu niż osobnym, domi-
nującym głosem.
BARTEK CHACIŃSKI

Wy

starczy wsłuchać się w tek-
sty Kuby Wandachowicza
albo Krzysztofa Ostrowskie-
go, by stwierdzić, że od za-
wsze radykalna łódzka kapela postpun-
kowa straciła wszelkie złudzenia ideolo-
giczne (jeśli je kiedykolwiek miała) i poszła
– ni mniej, ni więcej – ku nihilizmowi.
Utrzymała się w pogardzie dla wszelakiego
konsumpcjonizmu, karierowiczostwa, wbi-
jania się w owcze pędy i wyścigi szczurów,
tyle że słuszne anarchistyczne hasła nie
mają już oparcia w żadnym realnym kon-
tekście. Jak cios w twarz
uderza wątek skoku bez
spadochronu z otwiera-
jącej płytę piosenki „Bez
kasku”. Nastrój krańcowe-
go zdołowania pogłębiają
wizje odhumanizowanych
centrów handlowych i bezsensownych wę-
drówek po zawsze obcym mieście. A jed-
nak chciałoby się rzec – non omnis moriar.
Bo w tym krzyku o beznadziei jest głębszy
sens, trochę poza słowami, jakby w tle. Jest
racja podbijana potężnym brzmieniem
gitar i solidnie odmierzanym rytmem.
Mocna to płyta, choć zawiera tylko siedem
piosenek i wydawca określa ją mianem mi-
nialbumu. Ja nie mam wątpliwości, że po-
wrót CKOD do studia po 13 latach przerwy
to bardzo dobry obrót rzeczy nie tylko dla
fanów punkowej rebelii.
MIROSŁAW PĘCZAK

O

dnowiona formacja Linkin Park za-
miast „From Zero” powinna swoją
płytę zatytułować od jednego
z singli: „Heavy Is The Crown”.
Bo korona w tej pop-metalowej kategorii,
w której zespół od lat się poruszał, musi
ciążyć. I tak jak na początku Linkin Park
było sprawną rynkową kreacją, świetnie
wyczuwającą trendy, tak dziś stara się być
skuteczną machiną nostalgii dla dorosłej
już dziś młodzieży z początku wieku. Emily
Armstrong zatrudniona w miejsce zmarłe-
go śmiercią samobójczą Chestera Benning-
tona – wybitnie zdolnego
wokalisty LP – próbuje
udowodnić aż do prze-
sady, że się na to stano-
wisko nadaje. I bywa,
że na „From Zero” zespół
brzmi (choćby w „Cut the
Bridge”) jak wysilona, nieco bardziej krzy-
kliwa wersja samych siebie. Ta przewidy-
walność bywa przyjemna („The Emptiness
Machine”, „Good Things Go”), partie rapo-
we są jednak reliktem z innej epoki – w tej
dziedzinie wokalnej zmieniło się mnóstwo
– a gdy tylko tempo spada, jak w „Over
Each Other”, czuć już powiew nudy. Cały
album wydaje się przyzwoitą warsztatową
ucieczką przed tą ostatnią, najciekawszą,
gdy – jak w „Casualty” – zespół podąża
w stronę punkowej estetyki i elementów
noise’u. Lekkości w tym nie ma, ale nie tego
oczekiwaliśmy. BCH

Piękno i siła 5/6
Marek Pospieszalski Octet featuring Zoh Amba,
Now!, Instant Classic

Ożywczy nihilizm 5/6
Cool Kids of Death, Origami, 
Mystic Production

Starają się 3/6
Linkin Park, From Zero, 
Warner

Parada awangardy 4/6
Próba całości. Nagroda im. Katarzyny Kobro, 
Muzeum Sztuki ms2 w Łodzi, do 3 sierpnia 2025 r.

n a p ł y c i e

w g a l e r i i się tu nie przecisną. Wystawa w łódzkim Muzeum Sztuki ms2, gro-
madząca prace wszystkich dotychczasowych laureatów, jest więc
szczególną panoramą najbardziej progresywnej polskiej sztuki
ostatniego półwiecza, indywidualnych twórczych postaw, które za-
wsze wybiegały w przód, bez obietnicy popularności i medialnego
sukcesu. Dlatego wśród prezentowanych na tej klarownie zaprojek-
towanej wystawie artystów jest wielu, których szersza publiczność
raczej nie zna, co nie znaczy, że nie są
warci poznania, jak Ewa Ciepielewska,
Karolina Wiktor albo – z już nieżyjących
– Gerhard Jürgen Blum-Kwiatkowski czy
Andrzej Lachowicz. Jednak znaleźli się
i tacy, którzy z różnych powodów prze-
bili się z kokonu awangardy ku szerszej
świadomości, jak laureat Oscara Zbi-
gniew Rybczyński czy popularna dzięki
„bananowej aferze” Natalia LL. To także
wyśmienita okazja, by się zastanowić,
gdzie przebiegają granice (jeżeli jeszcze
istnieją) oddzielające sztukę od niesztuki
i jak je przekraczano.
Krzysztof M. Bednarski, „Moby Dick”, 1997 r. PIOTR SARZYŃSKI


[ K U L T U R A ]

90 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Młody Wilk
Andrzej Sapkowski 
nie odkładał pióra 
i po dekadzie wydawniczego
milczenia publikuje 
nową powieść o wiedźminie
Geralcie. Zapowiada też,
że „Rozdroże kruków” 
to nie jest jego ostatnie słowo.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI

Gsdy w 1985 r. Andrzej Sapkowski

łał opowiadanie „Wiedźmin”
na konkurs miesięcznika „Fanta-
styka”, jury jakoś nieszczególnie
wyglądało historii fantasy. Liczyło
raczej na nowego Lema. Podob-
nie na początku lat 90. czytelnicy w Polsce pochłaniali przekłady
książek anglosaskich, na rodzimych twórców patrząc raczej nie-
chętnie. Jednak kilkadziesiąt lat później sytuacja nie mogłaby być
bardziej odmienna. Ukazująca się właśnie w Polsce powieść „Roz-
droże kruków”, dziewiąta w kolejności wydania książka ze świata
„Wiedźmina”, trafia do księgarń jako najgorętsza nowość roku.
Co więcej, na całym świecie na przekłady czekają miliony czy-
telników. Książki Sapkowskiego doczekały się tłumaczeń na po-
nad 40 języków i rozeszły się w przeszło 30 mln egz. (dane za rok
2022). Nawet więc dla przyzwyczajonego już do rozgłosu autora
ta premiera to z pewnością coś nowego. Jego poprzednia książ-
ka, wiedźmiński „Sezon burz”, trafiła do sprzedaży pod koniec
2013 r., gdy „Wiedźmin” był już fenomenem, ale jeszcze przed
nowymi falami popularności, które uczyniły z Geralta ikonę świa-
towej kultury. W 2015 r. premierę miała gra „Wiedźmin 3: Dziki
Gon” produkcji CD Projekt Red, a w 2019 r. na platformę Netflix
trafił pierwszy sezon serialu „Wiedźmin” z Henrym Cavillem

w roli tytułowej (w sezonie 4. zastąpi go Liam Hemsworth).
Po jego premierze był nawet moment, gdy Sapkowski znajdo-
wał się na szczycie listy najpopularniejszych autorów Amazona,
największej internetowej księgarni na świecie.
Pisarzem się jest, nie bywa
Łódzki pisarz rzecz jasna wie, ile osób czeka na jego nową
książkę. Zapytany natomiast, czy miało to na niego jakikolwiek
wpływ, czy siedziało to mu z tyłu głowy, gdy rozważał pomysł
na nową fabułę, odpowiada dosadnie: – Nic nie wpływało, nic
nie siedziało.
Na liście ewentualnych wpływów twórca dopuszcza pewne
wyjątki, choć innego rodzaju: – Na każdego pisarza mają wpływ
jego lektury, aktualne, dawne lub bardzo dawne, a wpływ może
być i świadomy, i nieświadomy. Albo wręcz podświadomy – mówi.
– Dość pilnie i konsekwentnie śledzę nowości w fantasy, a wraże-
nia mam różne, w skali od ciśnięcia w kąt po pierwszych dziesięciu
stronach, poprzez wzruszenie ramionami, do zachwytu. Po tych
ostatnich owszem, zły bywam, że wcześniej sam na to nie wpa-
dłem i tak nie napisałem. Ale raczej rzadko – dodaje, po czym
rozwija kwestię świadomości trendów i ewolucji w preferowa-
nym przez siebie czytelniczo i twórczo gatunku: – Fantasy ulega
przemianom? Ha, truizm co się zowie, powie każdy, kto przeszedł

[ K U L T U R A ]

© MATERIAŁY PRASOWE


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 91

drogę od Tolkiena do Joego Abercrombiego, kto zna zarówno „Był
sobie raz na zawsze król” T.H. White’a i „The Bright Sword” Lva
Grossmana. Ale jeśli w nowoczesnej fantasy jest jakiś dający się
wyodrębnić trend, to sorry, ja go wyodrębnić nie potrafię. Siła
dobrej fantasy w tym, że się w trendy nie wpisuje. Albo wręcz wy-
łamuje z nich.
Przez lata, jakie oddzielają premierę „Sezonu burz” od uka-
zującego się właśnie „Rozdroża kruków”, Andrzej Sapkowski
pozostawał aktywny nie tylko jako czytelnik, ale również jako
pisarz. Choć perspektywa fanów jest inna – trzeba było czekać
ponad dekadę, by twórca przerwał swoje milczenie. On widzi
to inaczej: – Jedni piszą książkę po książce, pauz nie robiąc
praktycznie wcale – jak David Baldacci albo James Patterson,
dla szybkiego przykładu. Inni między kolejnymi książkami mają
dłuuugie odstępy – tłumaczy. – Wszystkich – w tym i mnie, natu-
ralnie – należy traktować jako pisarzy stale i nieprzerwanie ak-
tywnych. Pisanie to nie techniczne rysowanie literek na papierze
czy stukanie w klawiaturę. To proces, który trwa nieprzerwanie.
A ile tekstu się w wyniku takiego procesu urodzi, ile czasu zajmie
stworzenie zamkniętej fabuły – i ile minie od poprzedniej – to są
nieistotne detale.
Jakie są motywacje pisarza, który tyle osiągnął? Nasuwają się
porównania choćby ze Stephenem Kingiem, bo ten wciąż pisze,

mimo że w horrorze osiągnął wszystko, co tylko wydaje się moż-
liwe. – A ja, proszę sobie imaginować, wiem, co odpowiedziałby
na takie pytanie King – mówi Sapkowski. – Że pisanie to jego „ra-
ison d’être”. Że po bez mała pół wieku od debiutu i sprzedanych
w tym czasie grubo ponad 300 mln egzemplarzy ma się jeszcze
wolę i ochotę błysnąć takimi rewelacjami jak „Billy Summers”
i „Baśniowa opowieść”. I że to z pewnością nie koniec.
Gdy w latach 90. Andrzej Sapkowski tworzył swoje najbar-
dziej rozpoznawalne dzieło, opowiadał o swoim „zawodowym”
podejściu do pisania: wstać rano, pracować niczym na etacie,
trzymać się zadeklarowanych terminów. Teraz nieco się te za-
sady zmieniły. Wstawać rano? O ile rano to dziesiąta. Pracować
jak na etacie? Pod warunkiem że średnio godzinę dziennie albo
mniej. Terminy? – Nikomu nie pozwoliłbym narzucić sobie żad-
nych. Siebie wliczając.
„Rozdroże kruków” ukazuje się więc w innych wydawniczych
okolicznościach, napisał je autor, który z nikim nie musi się
już o nic ścigać, nikomu nic udowadniać, poza samym sobą.
A sam wiedźmin, Geralt z Rivii, słynny Biały Wilk, jest tu wil-
czym szczenięciem.
Przygody młodego Geralta
Zanim przejdziemy do nowej powieści Andrzeja Sapkow-
skiego, należałoby cofnąć się do 1993 r., kiedy na półki księgarń
trafił zbiór opowiadań „Ostatnie życzenie”, a w nim m.in. „Głos
rozsądku”, czyli podzielona na małe fragmenty (porozmiesz-
czane między kolejnymi opowiadaniami) fabuła, w której
Geralt, ranny po starciu ze strzygą, leczy się w świątyni Meli-
tele pod okiem kapłanki Nenneke. W czasie rekonwalescencji
wiedźmin poznaje młodą Iolę, przed którą się otwiera, czego
zapis znajdziemy w „Głosie rozsądku 4”. Tam też Biały Wilk
wspomina swoje pierwsze dni na tzw. szlaku, czyli gdy wyru-
szył z wiedźmińskiego Siedliszcza w Kaer Morhen, by za opłatą
tępić zagrażające ludziom potwory, tymczasem jego pierwszy
potwór był łysy, miał brzydkie popsute zęby i był człowiekiem,
którego Geralt zabił, by ochronić kilkunastoletnią dziewczynkę
przed gwałtem.
„Rozdroże…” rozpoczyna się w momencie, gdy Geralt, spętany,
wysłuchuje tyrady wójta Bulvy, który sądzi go za owo, jak twier-
dzi przedstawiciel lokalnej władzy, morderstwo. Nowa powieść
przenosi cykl do roku 1229. Geralt ma wówczas lat ledwie 18.
W kontekście znanych nam wydarzeń: w 1251 r. Geralt odcza-
ruje strzygę, co opisano w opowiadaniu „Wiedźmin”; w 1263 r.
Nilfgaard dokona rzezi Cintry, z której cudem ocaleje księżniczka
Cirilla, co z kolei stanie się iskrą dla opowieści, którą my znamy
jako powieściowy pięcioksiąg wiedźmiński.
– Ponieważ pięcioksiąg definitywnie zamknął drogę w przy-
szłość, autorowi została przeszłość. Sidequel, jak „Sezon burz”.
Albo prequel – tłumaczy Andrzej Sapkowski. Twórca „Wiedźmina”
jasno bowiem zapowiedział, że historia Geralta została zakoń-
czona w „Pani jeziora”, co wyklucza mowę o kontynuacji. Ale nie
wyklucza historii rozgrywających się wcześniej.
Sapkowski ma tu podobną swobodę do Mike’a Mignoli. Jak
tłumaczy twórca „Hellboya”, szczęśliwym przypadkiem sam
napisał, że tytułowy bohater jego komiksów trafił na Ziemię
w 1944 r. Tymczasem pierwsza opowieść z jego udziałem, „Na-
sienie zniszczenia”, rozgrywa się w 1994 r. Mignola mógł więc iść
z całą historią do przodu, dając jej finał w „Hellboyu w piekle”,
a i tak wciąż ma pół wieku przygód bohatera do opisania. Takoż
Geralt – między wyruszeniem przez wiedźmina na Szlak a ata-
kiem Nilfgaardu na Cintrę mijają trzy dekady, a choć opisano
już wiele z tego, co działo się w tzw. międzyczasie, jeszcze więcej
pozostaje owiane tajemnicą.

Ile „Witchera” w „Wiedźminie”?
Autor zaprzecza, żeby ikonografia gier 
miała wpływ na to, o czym i jak pisze.


92 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ K U L T U R A ]

Przy czym autor podkreśla, że nowe publikacje nie powinny
zmieniać tego, jak winna zaczynać się czytelnicza przygo-
da z Geraltem. – Dobrze będzie jednak, gdy wyjaśnię, że choć
„Rozdroże...” jest formalnie prequelem i początkiem cyklu we-
dług wewnętrznej chronologii, nie zalecałbym książki jako
pierwszej w tzw. recommended reading order. Jako pierwszą
w porządku niezmiennie zalecałbym „Ostatnie życzenie” – wy-
jaśnia Sapkowski.
Skąd taka uwaga? Jednym z powodów może być to, że choć
„Rozdroże kruków” bez problemu broni się jako samodzielna po-
wieść, ot, przygoda w świecie wiedźmina, podczas której młody
Geralt po raz pierwszy styka się z „prawdziwym światem”, czyli
rzeczywistością poza Kaer Morhen, to czytana z perspektywy
fana serii będzie dawała olbrzymią satysfakcję. Sapkowski nafa-
szerował ją bowiem odpowiedziami na pytania, które miłośnicy
„Wiedźmina” zadawali od lat.
Rozwinięcia i wyjaśnienia
Strukturalnie „Rozdroże…” sprawia wrażenie zbioru opo-
wiadań poskładanego w spójną powieść. Trochę jak „Krew el-
fów”, inaczej niż „Sezon burz”, gdzie owe szwy były aż nazbyt
widoczne, a niektóre motywacje dla łączenia wydarzeń spra-
wiały wrażenie pretekstowych. W nowej powieści działa to dużo

Lwią część książki wypełniają natomiast starcia młodego łowcy
z kolejnymi monstrami (Sapkowski sięga po nowe stwory, takie
jak zatrawce, zorril, mamutak czy hippokamp), ale i złymi ludźmi.
Ma się podczas lektury wrażenie olbrzymiej „gęstości” – autor
co rusz podrzuca nam nowe informacje, często ciekawostki dla
fanów. Dowiadujemy się, dlaczego Geralt swoje konie nazywa
Płotka, dlaczego nosi opaskę, po co wymyślił swój wiedźmiński
kodeks czy też jak naprawdę nazywa się wiedźmin Eskel. – Cza-
sem korciło mnie, by rzeczy dawniej zasygnalizowane jednym jeno
zdaniem lub słowem rozwinąć i wyjaśnić. Czasem uszczegółowić.
Czasem rozszyfrować pewnych rzeczy genezę – wyjaśnia autor.
– Ale wszak nigdy nie miało być „Rozdroże...” czymś w stylu – że po-
służę się świeżutkim przykładem – „From the Wizarding Archive”
J.K. Rowling, ale niezależną – i integralną – fabułą. Konieczne były
nowe i świeże elementy fabułę integrujące.
Przy czym znajdą się w tej powieści rzeczy, które znawcom
„Wiedźmina” zapalą kilka alarmowych lampek. Choćby wspo-
mniany medalion Holta, na którym kły szczerzy żmija – mogłoby
to sugerować związek ze Szkołą Żmii, znaną z wiedźmińskich
gier komputerowych. Tu jednak autor od razu ucina: – Nie ma
w „Rozdrożu...” żadnych nawiązań do gier. „Żmijowy” medalion
Prestona Holta jest absolutnie przypadkowy. Równie dobrze mógł-
bym uczynić medalion podobnym do jastrzębia albo rosomaka,
albo czegokolwiek innego. Nie ma też w tekście, byśmy już w pełni
wyszli na suchy grunt, ani słowa o jakiejś „szkole”.
Innym ewentualnym łącznikiem między książkami a grami jest
kwestia wiedźmińskich mieczy, które – jak powszechnie wiado-
mo – są dwa: żelazny i srebrny. W „Rozdrożu kruków” zarówno
Preston, jak i Geralt oba noszą na plecach. Jak Geralt w grach.
Inaczej niż Geralt w pięcioksięgu czy opowiadaniach (w „Sezonie
burz” jest to wspomniane). Ale i tu Sapkowski zaprzecza, żeby
ikonografia gier miała wpływ na to, o czym i jak pisze – choćby
się to wydawało ewolucją wizerunku bohatera w stronę tego wi-
zualnie upowszechnionego.
Dzisiejszy Andrzej Sapkowski od tego piszącego powieściowy
pięcioksiąg z pewnością trochę się różni – styl zdaje się oszczęd-
niejszy, jakby autor nie chciał aż tak rozpędzać się w sceny i dialo-
gi, bardziej stawiał na posuwanie akcji do przodu. Jednocześnie
przynosi tę samą, niespotykaną u innych zdolność wprowadzania
nowych postaci i momentalnego rysowania ich jako pełnokrwi-
stych, intrygujących, fascynujących czy odrzucających. I dzięki
temu głównie, nie dzięki monstrom i opisom niezwykłych krain,
ten świat żyje i przyciąga.
Jednocześnie Sapkowski pilnuje, żeby jego fantastyczne opo-
wieści pozostały głęboko zakorzenione zarówno w sprawach uni-
wersalnych, jak i nieco bardziej aktualnych, co dobrze oddaje
cytat z jednej z kapłanek bogini Melitele: „Wiem, o co im szło. Też
o prawo. Takie, że pomoc medyczna udzielana niewiastom jest
z prawem sprzeczna i karalna. Wymyślili to, rzecz jasna, mężczyź-
ni. Ha, gdyby to oni zachodzili w ciążę, zabieg terminacji byłby
ogłoszony świętym misterium i odbywałby się on przy modłach,
kadzidłach i chóralnych śpiewach”.
Dziś złożone postacie kobiece występujące w kluczowych dla
fabuły rolach nikogo w fantastyce nie dziwią. Nie zdziwią więc
również w „Rozdrożu…”. Podobnie nawiązania do praw kobiet.
Fantasy ulega przemianom – inni dogonili pod tym względem
Sapkowskiego, co jednak nie czyni go mniej aktualnym.
Nade wszystko jednak „Rozdroże kruków” potwierdza, że są
w świecie „Wiedźmina” jeszcze historie warte opowiedzenia.
– Nowa książka będzie – zapowiada autor. – Szczegółów naturalnie
nie zdradzę. A kiedy powstanie? Nie wie nikt. Gdy określę horyzont
czasowy na rząd trzech–czterech lat, to będzie bez dużego ryzyka.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI

Andrzej Sapkowski już zapowiada kolejną książkę. Może za trzy, cztery lata.
lepiej. Mamy więc mechanizm fabularny, którym są przygody
początkującego wiedźmina, mamy również wątek przewodni,
nawiązujący do wydarzeń z roku 1194, kiedy nastąpił motywowa-
ny nienawiścią atak na Kaer Morhen, w wyniku którego zginęło
wielu wiedźminów.
Z tymi wydarzeniami związana jest historia Prestona Holta,
czyli wiekowego już wiedźmina, noszącego na szyi medalion
z łbem żmii. W „Rozdrożu…” pełni funkcję kogoś w rodzaju
mentora nastoletniego Geralta. To w tym wątku poznajemy nie
tylko prawdę o roku 1194, ale również o słynnej publikacji „Mon-
strum albo wiedźmina opisanie”, w dużej mierze odpowiadają-
cej za wiele krążących wśród ludzi krzywdzących stereotypów
o łowcach potworów. Dowiemy się również wiele o początkach
wiedźminów, ich powstaniu, motywacjach stojących za tym lu-
dzi, jak i przyczynach rozłamów wśród tzw. szkół czy cechów,
przez co oprócz Wilków są np. Koty. „Rozdroże kruków” sprawia
przy okazji, że animacja „Wiedźmin: Zmora wilka” produkcji
Netflixa rażąco odbiega od literackiego cyklu w opisie wydarzeń
w Kaer Morhen.

© PIOTR KAMIONKA/REPORTER


94 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Szmery infosfery
Jak odnaleźć spokój w czasach, gdy nawet frytkownica walczy o naszą uwagę
za pomocą powiadomień? Małgorzata Halber szuka wsparcia u krytyków
cyfrowego kapitalizmu, a słuchacze – w dźwiękowych pejzażach muzyki ambient.

MICHAŁ KLIMKO

‚‚M

am wrażenie, że poło-
wa mojego życia jest
wymyślona, ponieważ
dzieje się w telefonie”
– pisze w książce „Ha-
łas” Małgorzata Halber. Pisarka, dzien-
nikarka i rysowniczka mierzy się w niej
z problemem wszechobecnego nadmiaru.
To suma informacji, dźwięków, obowiąz-
ków i potrzeb, które, połączone, zmieniają
się, jak to widzi autorka, w „złego Kapita-
na Planetę, którego siłą połączonych mocy
boli cię głowa, jesteś zmęczony i nie pamię-
tasz, czego w ogóle chcesz”. Halber nazywa
ten zbiór hałasem, który definiuje jako wie-
lopoziomowe, codzienne przeszkadzanie
wprawiające nas w stan niepokoju. Hałas
różni się od chaosu tym, że nie ma przed
nim ucieczki – nie wystarczy zamknąć oczu,
by zniknął, tak samo jak najlepsze zatyczki
nie pomogą uciec od wibracji, które gene-
rują przejeżdżające za oknem tramwaje.

– Im dłużej pracowałam nad książ-
ką, tym częściej okazywało się, że osoby,
z którymi rozmawiam, przyznają, że czu-
ją się dokładnie tak samo jak ja, że coś im
nieustannie przeszkadza – mówi Halber.
– Wszyscy jesteśmy wystawieni na niezno-
śną ilość bodźców. Do obsługi Facebooka
potrzebny jest dziś licencjat z informa-
tyki. A aplikację na telefon ma nawet
frytkownica, co najpewniej skończy się
tym, że kiedyś mój organizm nie wytrzy-
ma skoku kortyzolu wywołanego kolej-
nym powiadomieniem.
W centrum tego hałasu są media
społecznościowe wraz z ich mechani-
zmami polującymi na naszą uwagę.
To narzędzia, które miały ułatwić nawią-
zywanie i utrzymywanie relacji, i wciąż
zdarza im się spełniać tę funkcję – sama
Halber zgromadziła wokół siebie dużą
społeczność w czasie strajku kobiet, wy-
korzystując swoje zasięgi na Facebooku
do udostępniania relacji z odbywających
się w całej Polsce protestów. Jednocześnie

coraz częściej wspominamy o tych plat-
formach w kontekście budowania po-
działów i inwigilacji. Ich najcenniejszym
zasobem jest nasz czas, a co za tym idzie
– dane, które przekazujemy cyfrowym gi-
gantom. I choć możemy godzić się na to,
że każdy lajk na Facebooku czy wpisanie
hasła do wyszukiwarki to pozbawienie się
części prywatności, wieloma wrażliwymi
danymi dzielimy się nieświadomie.
Przykłady? Weźmy niewinny termo-
stat wchodzący w skład systemów „in-
teligentnych domów” opracowanych
przez Alphabet, spółkę matkę Google.
Jak tłumaczy przytaczana przez Halber
Shoshana Zuboff, autorka monumental-
nego „Wieku kapitalizmu i inwigilacji”,
nie tylko kontroluje on temperaturę, ale
też śledzi ruch domowników i zbiera
dane z podłączonych do niego aplikacji
w lodówce czy samochodzie. Wszyst-
ko to trafia na serwery Google, do bazy
wiedzy o naszych przyzwyczajeniach,
z której chętnie czerpią reklamodawcy.
Oczywiście w teorii możemy nie zgodzić

ilustracja mirosław gryń

[ K U L T U R A ]


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

się na zbieranie danych przez termostat.
Wymaga to jednak zapoznania się z re-
gulaminem (napisanym w sposób, który
skutecznie do tego zniechęca) i podjęcia
ryzyka, że urządzenie nie będzie działać
prawidłowo. Czyli temperatura w miesz-
kaniu zacznie wariować, a inteligentny
dom padnie ofiarą rosyjskich hakerów
z braku odpowiednich zabezpieczeń.
– To mogłoby brzmieć jak bunt nasto-
latka, który odkrywa, że korporacje rządzą
światem, gdyby nie to, że w tym przypad-
ku faktycznie tak jest – przyznaje Halber.
– Ciągle spotykam się z niedowierzaniem,
kiedy tłumaczę znajomym, że gdy np. ko-
rzystając z aplikacji Vinted, dajesz jej do-
stęp do aparatu, to ona rzeczywiście śledzi,
na których ogłoszeniach zawieszasz swój
wzrok, i proponuje podobne produkty.
To sprawy, o których się nie wie, także dla-
tego, że w kwestii zdobywania informacji
coraz częściej ograniczamy się do treści, ja-
kie podsuwają nam media społecznościo-
we. A ich algorytmy są nietransparentne
i nie podlegają regulacjom.
W rezultacie prawdziwe trzęsienia ziemi
w świecie cyfrowym dla większości użyt-
kowników przechodzą niemal niezauwa-
żalnie. Taką cichą rewolucją była choćby
zmiana algorytmów Facebooka w 2018 r.,
która – według zapowiedzi Marka Zucker-
berga – miała wzmacniać więzi między
użytkownikami poprzez promowanie
treści „zachęcających do szerszej debaty”.
Przemilczał jedynie, że do dyskusji zachę-
cają nas przede wszystkim treści budzące
sprzeciw, jak wpis znajomego antyszcze-
pionkowca. Zmiana okazała się sukcesem
– jak wynikało z badań przeprowadzonych
przez Facebooka, rzeczywiście zaczęliśmy
spędzać na platformie więcej czasu. Jed-
nocześnie zaczęliśmy też czuć się gorzej,
nie bardzo wiedząc dlaczego. Z kolei jedna
z ostatnich zmian algorytmu doprowadzi-
ła do znacznego spadku zasięgu profili
mediów informacyjnych, co w kontekście
oskarżania Facebooka o łamanie praw au-
torskich trudno interpretować inaczej niż
jako pokaz siły.
– Lubię zadawać pytanie: czy pamiętasz,
jak wyglądał internet 10 lat temu? Czy
pamiętasz, jak nie było kodu do niekoń-
czącego się przewijania treści? Nasz czas
spędzany w sieci był wtedy o wiele krótszy.
Dźwięki powiadomień, kropki sygnali-
zujące pisanie wiadomości, odliczanie
do końca aukcji Allegro – to wszystko na-
rzędzia wymierzone w naszą uwagę. Nie
rozmawiamy o tym na co dzień, mimo
że wszyscy korzystamy z tych samych
platform i działają na nas w podobny
sposób. A jeśli się nad tym zastanowić,
to nawet wybór prezydenta USA nie ma

takiego wpływu na nasze życie jak to,
kto zasiada w radzie nadzorczej Mety czy 
Google’a – dodaje Halber. Choć już wobec
pozycji, jaką w nowym gabinecie Donal-
da Trumpa ma właściciel portalu X Elon
Musk, amerykańskie wybory wydają się
w tym kontekście wyjątkowo istotne.
Ciągła ekspozycja na bodźce wpły-
wa na naszą umiejętność skupienia.
To nie nowina – już w latach 70. XX w. eko-
nomista Herbert Simon zauważył, że w do-
bie nadmiaru informacji uwaga odbiorcy
staje się zasobem coraz rzadszym, a więc
cenniejszym. Jak wynika z badań Glorii
Mark z University of California, przecięt-
ny czas skupienia na ekranie wynosi dziś
47 s w porównaniu z 2,5 min dwie dekady
temu. Gdzie się podziały brakujące dwie
minuty? Najpewniej przeznaczamy je
na skanowanie wzrokiem kolejnych na-
główków, zdjęć i wpisów.
Aby skuteczniej poruszać się w nad-
miarze treści, wykształciliśmy bowiem
nowy rodzaj uwagi – z głębokiej, zwią-
zanej ze skupieniem przez dłuższy czas
na jednym zagadnieniu, przechodzi-
my w tryb tzw. hiperuwagi. Piszą o tym
w Dwutygodniku Anna Cieplak i Michał
Krzykawski, zajmujący się zawodowo te-
matem uważności. Hiperuwaga charakte-
ryzuje się wysokim stopniem podatności
na nudę – to za jej sprawą coraz częściej
męczymy się przy lekturze powieści,
za to łatwo nam przepaść na długie go-
dziny w strumieniu treści TikToka. I choć
w pewnych sytuacjach może być zale-
tą – ułatwia choćby szybkie wyłowienie
z tekstu kluczowych informacji – to jako
wiodący tryb poznawczy bardziej nam
szkodzi, niż pomaga. Przede wszystkim
odbierając umiejętność głębszego zaan-
gażowania w lekturę, ale też przytępiając
naszą wrażliwość.
Doświadczają tego użytkownicy me-
diów, ale też – może zwłaszcza – twórcy
treści. – Długo myślałem, że największym
problemem w mojej pracy dziennikarza
zajmującego się śledzeniem wiadomości
ze świata będzie nadążanie za tym, by być
na bieżąco – mówi Mateusz Grzeszczuk,
autor podkastu informacyjnego „Podróż
bez paszportu”. – W pewnym momen-
cie zauważyłem jednak, że wiadomości
np. z wojny na Ukrainie, którymi dzielę się
z bliskimi, wzbudzają w nich znacznie wię-
cej emocji niż we mnie, bo dla mnie to tylko
jedna z wielu kart w przeglądarce. Jedno-
cześnie konsumuję masę książek i widzę,
że treści drukowane przyswajam zupełnie
inaczej, głębiej. Postanowiłem więc spraw-
dzić, jak informacje, które zdobywam w sie-
ci, zadziałają w innej formie.

REKLAMA


[ K U L T U R A ]

96 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Efektem jest książka „Światy lękowe”,
próba przełożenia szumu informacyjne-
go na język literatury. To rodzaj dzienni-
ka, którego narrator płynnie przechodzi
od opisu mycia zębów do informacji
dotyczących dzietności w Korei, książek
zakazanych w Rosji czy wyrzucania zwie-
rząt domowych przez Włochów. Dobrze
oddaje to stan rozproszenia uwagi, jakie-
go doświadczamy na co dzień podłączeni
do sieciowego strumienia treści.
– Portale zalewają nas niekończącą się
ilością informacji. Ale bez odpowiedniego
kontekstu nie mówią nam wiele o naszej
codzienności – dodaje Grzeszczuk. – Dla-
czego decyduję się na kupno tego, a nie
innego smartfona? Dlaczego mamy tyle
gruzińskich piekarni, a moi znajomi piją
kazachskie wino? Można powiedzieć,
że moja książka to próba powrotu do cza-
sów, w których każda informacja miała
swoją wagę.
Niecodziennym sprawdzianem, jak
internetowe treści odnajdą się w nowym
kontekście, jest „Hejt polski” – książka,
w której lewicowa aktywistka (a przy tym
kontrowersyjna zawodniczka freak figh-
tów) Maja Staśko zebrała w druku tysiące
nienawistnych komentarzy, jakie regu-
larnie otrzymuje w mediach społeczno-
ściowych. Język, który w internecie staje
się już niemal przezroczysty, na kartach
tradycyjnych mediów uderza z dużo więk-
szą mocą. A z komentarzy, jakie pojawiły
się po publikacji tej książki-happeningu,
można by stworzyć jej kontynuację.
O tym, że internet nie jest przyjaznym
miejscem, nie trzeba przekonywać
liderów branży technologicznej.
Ci – wzorem Steve’a Jobsa, który zabra-
niał swoim dzieciom korzystać z produk-
tów Apple – najchętniej wysyłają dzieci
do prywatnych szkół waldorfskich, gdzie
zamiast bawić się smartfonami i goglami
VR, spędzają godziny na świeżym powie-
trzu. Możliwość fizycznej ucieczki od ha-
łasu bywa formą przywileju – od posia-
dania domu za miastem, przez pieniądze
na czesne w przedszkolach Montessori,
po udział w promowanych przez influ-
encerów odosobnieniach, warsztatach
i retreatach, gdzie można na powrót
nawiązać kontakt z naturą i przejść du-
chową przemianę, zwykle za słoną opła-
tą. Na Bali, w Bieszczady – byle z dala
od miejskiego zgiełku.
Opowieść o hałasie jest bowiem pisana
z perspektywy miasta, co podkreśla Mał-
gorzata Halber, mieszkanka warszawskiej
Ochoty. „Po wyjściu z domu, przez cały
czas na mieście, podróży tramwajem,
metrem, czekania na zmianę świateł

wędruję godzinami w hałasie powyżej
76 dB” – relacjonuje wyjście z mierni-
kiem dźwięku. Jak możemy przeczytać
na stronie sanepidu, ekspozycja na ha-
łas powyżej 75 dB powoduje „nadciśnie-
nie tętnicze, bóle głowy czy zaburzenie
pracy żołądka oraz dyskomfort, który
prowadzi do wzrostu wydzielania ad-
renaliny”. Według Europejskiej Agencji
Środowiska maksymalny poziom hałasu
dla ruchu drogowego powinien wynosić
53 dB. Wystarczy jednak wyjść na duże
skrzyżowanie w większym mieście,
by się przekonać, że skala hałasu sięga
tam wartości zarezerwowanych dla mło-
tów pneumatycznych.
Łatwo w tym huku zapomnieć, że pra-
wo do ciszy jest jednym z praw człowieka,
na co zwracała uwagę już w 1969 r. Rada
Muzyczna przy UNESCO. Z inicjatywy
Witolda Lutosławskiego potępiła „nie-
dopuszczalne pogwałcenie wolności
osobistej” poprzez nadużywanie muzyki
w miejscach publicznych i prywatnych.
Sam kompozytor nazywał przymus słu-
chania muzyki „jednym z koszmarów
i absurdów naszej epoki”. Szczególnie
krytycznie wyrażał się o wątpliwej ja-
kości muzyce rozrywkowej (nazywał ją
background music), która jest „rodzajem
hałasu czy szmeru, towarzyszy wszystkim
czynnościom człowieka”. „Jeśli się wsącza
przez kilkanaście godzin dziennie w ucho
współczesnego człowieka ten zorgani-
zowany szmer, następuje znieczulenie
na bodźce o charakterze artystycznym”
– ostrzegał.
Podobnie musiał czuć się brytyjski
kompozytor Brian Eno, czekając prawie
dekadę później na samolot na lotnisku
w Kolonii. „Wszystko było tam cudowne,
z wyjątkiem muzyki. Ta była okropna”
– wspominał po latach. To z tego poczu-
cia niezgody narodziła się płyta „Music
for Airports”, jeden z pionierskich albu-
mów nurtu ambient. Czyli muzyki tła,
która w ostatnich latach zalicza znaczne
wzrosty popularności. W 2023 r. rynek
był wyceniany na 1,7 mld dol. Sporo jak
na utwory pozbawione nie tylko refrenów,
ale też rytmu.
– Z pewnością wpływ na popularność
ambientu miała pandemia, gdy ludzie
siedzieli w domu i szukali nowej muzyki,
a algorytmy Spotify zaczęły podsuwać im
kolejne wyciszające playlisty. Ale sporą
karierę robi też na TikToku, gdzie dzia-
łają ambientowi twórcy o milionowych
zasięgach – mówi Tomasz Bednarczyk,
tworzący muzykę elektroniczną pod
szyldem Somewhere Nowhere. Ambient
definiuje z jednej strony jako muzykę
użytkową, która leci w tle i nie zwracamy

na nią uwagi. Jest też druga strona, sku-
piona na emocjach. – Brałem kiedyś udział
w projekcie, w ramach którego tworzyłem
muzykę do terapii z użyciem psychode-
lików, by za pomocą dźwięków pomóc
wywołać stany transcendentalne. Ale
nie potrzeba środków psychoaktywnych,
by muzyka wprowadzała nas w określo-
ny nastrój – w przypadku ambientu za-
zwyczaj uspokojenia, relaksu. Mieszkam
niedaleko centrum handlowego, w któ-
rym codziennie przez kilka godzin pusz-
czają dźwięki dżungli. I zupełnie zmienia
to doświadczenie przebywania w tej prze-
strzeni, gdzie przez resztę dnia trudno
jest wytrzymać.
Ambient zostawia dużo miejsca wy-
obraźni odbiorcy. Daje też twórcom
pole do podsuwania własnych inspiracji.
W muzycznym uniwersum Bednarczyka
ważną rolę odgrywają sympatyczne koty
(obecne na okładkach i w tytułach, choć-
by albumu „Catbient”), ale też motywy
japońskie. To częsty trop zarówno na sce-
nie ambientowej, gdzie japońscy artyści
mają ogromne zasługi (by wspomnieć
jedynie Hiroshiego Yoshimurę, przeży-
wającego właśnie szczyt popularności
– dwie dekady po śmierci), jak i w szero-
ko rozumianej „estetyce przytulności”. Tę
znamy z serii kojących książek, na czele
z bestsellerem Toshikazu Kawaguchiego
„Zanim wystygnie kawa” (ponad 100 tys.
sprzedanych egzemplarzy w Polsce), gier
wideo w stylu „Animal Crossing”, symu-
latora rajskiej wyspy, ratującego psychikę
graczy w pierwszych miesiącach lock-
downu. Czy niezliczonych przewodników
po „japońskiej sztuce życia”, oczywiście
tej wyobrażonej, bo przepracowany
mieszkaniec zatłoczonego Tokio prędzej
niż w poradniku wabi-sabi odnalazłby się
w „Hałasie” Halber.
Wyobraźnia jako forma sprzeciwu wo-
bec systemowej opresji to też jedna z ulu-
bionych figur autorki, chętnie sięgającej
po manifesty lidera ruchu surrealistyczne-
go André Bretona, który wzywał do zrzu-
cenia „jarzma tyrańskich konieczności
praktycznych” i szukania „cudowności
w codzienności”. Do tego konieczna jest
jednak gotowość na odpoczynek, również
od wewnętrznego przymusu produktyw-
ności. Jak nazywa to Halber – „moment,
kiedy nic nie muszę i dzięki temu mam
w sobie gotowość poznania”. W koń-
cu żeby protestować przeciwko temu,
co nam szkodzi, najpierw musimy wie-
dzieć, co to jest. Po lekturze „Hałasu” na-
mierzenie jego źródeł nie powinno stano-
wić problemu.
MICHAŁ KLIMKO


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 97

Po śmierci 
pozostać sobą 
Mam poczucie, że ten film przygotował mnie 
na śmierć ojca – mówi Jan P. Matuszyński, 
reżyser dramatu „Minghun”.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Mimo podobnej tematyki – śmierci
dziecka i żałoby po nim – „Minghun” to zasadniczo różny film
od „Ostatniej rodziny” i „Żeby nie było śladów”. 
Przypomina baśń albo medytację.
JAN P. MATUSZYŃSKI: – Chciałem zrobić coś innego. Osobnego.
Nakręciłeś swój pierwszy film o współczesności, 
którego akcja mogłaby się toczyć w dowolnym mieście 
Europy Środkowo-Wschodniej.
Takie było pierwotne założenie scenarzysty Grzegorza Łoszew-
skiego. Pierwsza wersja tej historii, jeszcze na poziomie treatmen-
tu, działa się w Strasburgu. Były też przymiarki chyba do Londynu,
a potem tekst został zaadaptowany do polskich realiów, konfron-
tując kulturę Dalekiego Wschodu z wartościami rozbudzonego
religijnie społeczeństwa katolickiego. Jurek, postać grana pięknie
przez Marcina Dorocińskiego, jest Polakiem, ale też co najmniej
agnostykiem, reprezentuje zlaicyzowany Zachód, przez co tworzy
się wyraźny dysonans, który mnie jako twórcę bardzo pociąga.
Konfrontuje się z kulturą Dalekiego Wschodu, a właściwie jakimś
jej wyobrażeniem czy wariacją.
To twoja odpowiedź na polską dewocję?
Długo się głowiłem nad tym, jak opowiedzieć tę historię, żeby
nie sprowadzać jej do pytania, czy Jurek ma pochować córkę
w obrządku katolickim, czy w ramach ceremonii minghun. Nie
są to przecież jedyne możliwości. Jest ich więcej.
Bohater nie dość, że jest agnostykiem, to jeszcze ożeniony
jest z Chinką, powraca po kilkunastu latach z Wielkiej Brytanii,
z córką też żyjącą w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami.

To zawahanie noszę w sobie od bardzo dawna. Na początku 
lat 90. moja mama regularnie jeździła do Wielkiej Brytanii, najczę-
ściej do Cambridge, na wielomiesięczne stypendia. Często zabie-
rała mnie i mojego pięć lat starszego brata Szymona ze sobą. Dla
mnie to były przede wszystkim wycieczki do sklepów z płytami
i kasetami VHS, których oferta o niebo przewyższała polską. Siłą
rzeczy te wyjazdy również oznaczały zderzenie z innymi kultura-
mi, nie tylko brytyjską. Poznawaliśmy koleżanki i kolegów mamy
z Węgier czy Stanów Zjednoczonych, którzy lata spędzili w Afryce.
Pierwszy raz wtedy, mając jakieś dziewięć lat, poczułem, że Polska
była cywilizacyjnie cofnięta, w 95 proc. katolicka, bez mniejszości.
A tam wszystko mieszało się w tyglu. „Minghun” w jakimś sensie
na to zetknięcie z wielokulturowością odpowiada.
Jak ta różnorodność wpłynęła na twoją wiarę, na to, kim jesteś?
W naszym kraju utrudnia się możliwość poznania innych religii.
Uważam, że tak naprawdę nie szanuje się u nas innych wyznań.
Przypadek sprawił, że moim pierwszym miejscem pracy była Re-
ligia TV. Wydawało mi się, że to będzie przeciwieństwo Telewizji
Trwam, czyli że dowiem się więcej na temat różnic światopoglą-
dowych, mitów, uzupełnię wiedzę o buddyzmie, islamie itd. No
i się zawiodłem, gdyż pozornie liberalne programy prezentowały
na ogół chrześcijańskocentryczny punkt widzenia. Zdarzały się
odejścia od tego, ale nie w skali, na którą liczyłem, biorąc tę robo-
tę. Pamiętam, że kręcąc reportaż o pewnej bramince, bardzo się
zdziwiłem, że aby się pomodlić, nie potrzebowała do tego żadnej
konkretnej świątyni. Wchodzi do pierwszej z brzegu i się po prostu
modli. Przy kolejnym materiale dowiedziałem się, że jeżeli ktoś

[ K U L T U R A ]

Marcin Dorociński jako Jurek
i Daxing Zhang jako jego teść Ben   

© MATERIAŁY PRASOWE


98 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ K U L T U R A ]

wyznaje inną religię, to według Kościoła katolickiego popełnia
grzech. Nie mogłem tego pojąć. Później miałem kilka podejść
do projektów fabularnych, które w szerszym kontekście poruszają
kwestie religijności i wiary.
Antyklerykalnych?
Przez pewien czas rozmawialiśmy z Łukaszem Orbitowskim
o „Kulcie”, który on wtedy pisał. Niestety, jego opowieść – lub wła-
ściwie moje wyobrażenie o tym, co może powstać – znacznie się
różniła od tego, co w rezultacie napisał i opublikował jako książkę,
więc nie ciągnąłem tego dalej. Z Robertem Bolestą próbowaliśmy
rozwijać duży temat, luźno powiązany z kwestiami religijnymi,
dość ciekawy, ale się rozsypał, chyba nawet Martin Scorsese nie
byłby w stanie zebrać funduszy na jego sfinansowanie.
Stanęło na „Minghunie”?
Wcześniej powstało „Boże Ciało” Janka Komasy, które uważam
za jedną z niewielu udanych prób podjęcia w niejednoznaczny
sposób problemu duchowości i wiary w polskim kinie. Ucieszył
mnie jego sukces. Dowiódł, że jest przestrzeń do poważniejszej
rozmowy o metafizyce, którą można wykorzystać na wiele róż-
nych sposobów.
Niekoniecznie wracając do Kieślowskiego.
Zawsze z pewnym zadziwieniem patrzyłem na to, jak bardzo
„Dekalog” jest u nas interpretowany tylko w kościelnym klu-
czu. A wystarczy sięgnąć głębiej, by się okazało, że tam jest wiele
den. Dla mnie dobre kino to takie, które prowokuje do głębszych
przemyśleń.
Dlatego przygotowałem dwa cytaty, które do mnie wróciły
po obejrzeniu twojego filmu. „Uważam, że po śmierci zgniję
i nic z mej osoby nie pozostanie”. To Bertrand Russell. A drugi
cytat jest z kardynała Basila Hume’a: „Nie potrafię pojąć, 
jak ktoś może kroczyć przez życie i myśleć, że po śmierci 
nie czeka go już nic. Jest to myśl całkowicie nieludzka”.
Ciekawe. Pamiętam taki moment po katastrofie smoleńskiej, gdy
na krótko zapanowała narodowa zgoda, później Polska jeszcze bar-
dziej się podzieliła, a pomiędzy tym wszystkim Olga Tokarczuk,
wtedy chyba jeszcze nie tak bardzo znienawidzona przez prawicę,
napisała do „New York Timesa” esej m.in. o tym, dlaczego, nawet
jeżeli ktoś jest niewierzący, żałoba w Polsce musi przybierać charak-
ter katolicki i jakie są tego daleko idące konsekwencje. Mesjanizm,
nasze uwielbienie do stania nad trupami i brak refleksji o tym,
że można to wszystko przechodzić inaczej.
Przypomniał mi się od razu materiał z pogrzebu Tomka Beksiń-
skiego. Widząc jego ojca Zdzisława z pochyloną głową w pierw-
szej ławce, byłem przekonany, że starszy Beksiński wreszcie coś
przeżywa, że coś w nim pękło. Tymczasem od dwóch niezależnych
świadków, którzy tam byli, dowiedziałem się, że on nie potrafił po-
wstrzymać śmiechu, ponieważ prowadzący ceremonię świecką
jego zdaniem zachowywał się jak pajac. Dlatego tak ukrywał twarz.
Niedawno sam zmierzyłem się z podobną sytuacją, bo pocho-
wałem swojego ojca, i wiem, że są wyzwania estetyczne, którym
człowiek nie jest w stanie podołać. Trudno na niektóre elemen-
ty polskiej kultury pochówku patrzeć zawsze w pełni poważnie.
Co więcej, na własnej skórze przekonałem się, że człowiek w mo-
mencie odejścia bliskiej osoby jest w wielu aspektach po prostu
pozbawiony wolności wyboru. A co, jeśli zamiast iść do kościo-
ła, wolałbym pożegnać bliską osobę, siedząc w domu, patrząc
na jego czy jej zdjęcie? Albo pojechać na wybrzeże, gdzie pali-
liśmy pierwszego jointa? U nas, niestety, trzeba najczęściej iść
z góry określonymi trybami postępowania, bo takie jest, że tak
powiem, oczekiwanie społeczne. Konformizm w żałobie przy-
chodzi łatwiej i tak jakby niezauważenie. W sytuacji funeralnej
bardzo trudno spojrzeć na cokolwiek szerzej. Działa się niemal
jak na autopilocie.

Chciałem zrobić film o rodzinie Beksińskich czy o sprawie Grze-
gorza Przemyka m.in. dlatego, że znajdowałem w tych historiach
rozwiązania nonkonformistyczne, niestereotypowe. Jednym z para-
doksów „Żeby nie było śladów” było to, że generał Kiszczak, potwór
i straszny człowiek, odpowiada za zbrodnię, za którą najprawdo-
podobniej nie był bezpośrednio odpowiedzialny. 
A w „Minghunie” znalazłeś…
Dużo. Na przykład prawie cringe’owy humor. Nie wiem, czy
miałeś okazję zobaczyć, jak wyglądają teraz zakłady pogrzebowe.
W katalogach oferują np. urny na prochy dzieci wystylizowane
na „Psi patrol”. Groteska i tragedia w jednym.
Wspomniałeś o ojcu, któremu film jest dedykowany. 
Czy żył jeszcze, kiedy go realizowałeś?
Nie zrobiłem „Minghuna” dlatego, że mój ojciec umierał. Miesiąc
po zakończeniu zdjęć on się czuł zupełnie zdrowy. Po koncercie

Jan P. Matuszyński (ur. w 1984 r.) – reżyser filmowy, autor dokumentów
„Deep Love” i „Niebo”, współtwórca seriali „Wataha”, „Nielegalni”, „Król”. Pochodzi
z Katowic. Ukończył reżyserię na Uniwersytecie Śląskim i Mistrzowską Szkołę Reżyserii
Filmowej Andrzeja Wajdy. Za wyróżnioną w Locarno, obsypaną Orłami oraz nagrodami
w Gdyni fabułę „Ostatnia rodzina” otrzymał Paszport POLITYKI.


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 99

Ibrahima Maaloufa w Katowicach, na który poszliśmy razem, poka-
załem mu pierwszą, bardzo wczesną wersję montażową filmu. Po-
dobała mu się. Tydzień później poślizgnął się, zaczął mieć proble-
my z kręgosłupem, a po paru tygodniach wykryto u niego glejaka.
Wywołałeś temat.
Mam poczucie, że film mnie na jego śmierć przygotował. Pewnie
dlatego „Minghun” jest dla mnie tak ważny. Łatwiej mi było chodzić
po urzędach, załatwiać papierkową robotę, wykonywać te wszyst-
kie czynności, które już znałem z dokumentacji. Również tej samej
jesieni odeszli dziadkowie mojej żony. Taki zbieg okoliczności.
Kim był twój ojciec?
Przez lata pracował jako dziennikarz w „Trybunie Robot-
niczej”, „Trybunie Śląskiej”, „Dzienniku Zachodnim”, później
był zastępcą redaktora naczelnego tyskiego tygodnika „Echo”.
W drugiej połowie lat 90. pracował w TVP Katowice, m.in. jako
sekretarz programowy. Ponieważ on też się nazywał Jan Ma-
tuszyński – albo raczej to ja też nazywam się Jan Matuszyński
– wstawiłem literkę P między swoim imieniem i nazwiskiem,
żeby nas nie mylono. Wspierał mnie na etapie zdawania
do szkoły filmowej. Wierzył w to, co ja robię, nawet wtedy, gdy
ja nie wierzyłem w to kompletnie. Był dość bezkrytyczny wobec
tego, co robiłem. Jednocześnie przez to, że moi rodzice się roz-
wiedli, a ich rozstawanie trwało całe moje dzieciństwo, nasze
relacje nie wyglądały idealnie. Musiałem balansować między
nim a matką. Kiedyś mi się wydawało, że to źle, a teraz, mając
sam dwójkę dzieci, wiem, że dzieci zawsze będą gdzieś między
rodzicami. Czy są razem, czy nie.
Mówi się, że śmierć bliskiej osoby zmienia relacje 
wewnątrzrodzinne. Niektóre się rozpadają. 
W twoim przypadku było podobnie?
Obawiam się, że nie ma na to instrukcji obsługi. Chowaliśmy
ojca tuż przed Wigilią. Zjechało się wielu bliskich i znajomych.
Przybył m.in. jego brat mieszkający w Niemczech, z trójką doro-
słych dzieci, też już z rodzinami. Po pogrzebie nie urządziliśmy sty-
py. Mimo mojego początkowego oporu poszliśmy jednak z kuzy-
nostwem na obiad, chociaż wcale się nie znaliśmy, bo przez 30 lat
nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktów. To była prawdopodobnie
ostatnia szansa, żeby te relacje jakoś zacząć budować. Nie tylko
ja miałem poczucie nowego otwarcia, czegoś zaskakująco pozy-
tywnego. Jestem przekonany, że gdyby nie „Minghun”, nie byłbym
w stanie sobie pozwolić na taką refleksję. Na własnej skórze, ku
własnemu zaskoczeniu, poczułem, że ten film daje jasność w bar-
dzo ciemnym zazwyczaj momencie.
Pański ojciec został pochowany w obrządku katolickim?
Była na ten temat bardzo długa dyskusja, ponieważ oddalił się
od Kościoła, natomiast w ostatnim czasie rzekomo się nawrócił.
Wiesz, jak ma się glejaka, to choroba wymusza różnego rodzaju
zmiany osobowościowe, czasami dość przerażające. Dlatego nie
jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie, czy podjął w pełni świa-
domą decyzję, ale nie wykluczam, że tak. Widzę w tym strach przed
samotnością. Ceremonia minghun też jest takim remedium – żeby
nie być samotnym na wieczność.
Ceremonie są dla żywych czy dla zmarłych?
Czy dla zmarłych to trochę trudno zweryfikować.
Naukowcy dowodzą oraz doświadczenie ludzkie uczy,
że w trzecim pokoleniu już zapominamy, co zmarły robił, 
kim dla nas był.
Jeszcze z innej strony patrząc, wychowując np. własne dzieci,
widzę, ile one mają ze mnie, ile z mojej żony. Taka obserwacja
to wspaniałe doświadczenie. Może to właśnie jest ta wieczność,
o którą pytasz. Geny, słynne „nieśmiertelne” komórki Henriet-
ty Lacks, dzięki którym stworzono szczepionki m.in. na polio
i Covid-19.

Tyle że nie ma w tym duszy i świadomości.
Właśnie. Wielkim marzeniem większości ludzi jest, by po śmierci
w jakimś sensie pozostać sobą, by nasze ego przetrwało. Nie tylko,
żeby istnieć, ale też mieć świadomość, że się dalej jest. Jak się nad
tym zastanowić, można dojść do różnych wniosków. Może dlatego
w ogóle chce mi się jeszcze robić filmy. Jest jakaś szansa, nadzieja,
że one dłużej tu zostaną niż ja.
Można spekulować, że skoro oddychamy, 
ocieramy się o nieśmiertelność na poziomie molekularnym.
Jak już wspominałem, na pogrzeb mojego ojca przyszedł tłum.
Pojawił się też m.in. jego dawny przyjaciel, którego wcześniej nie
znałem. Przyniósł, nie wiadomo do końca z jaką intencją, choin-
kę z Babiogórskiego Parku Narodowego. Nie wiedzieliśmy na po-
czątku, co mamy z nią począć. Zadecydowaliśmy, że zasadzimy ją
w Beskidzie Niskim, gdzie postawiliśmy niedawno dom. Rośnie
tam jako forma upamiętnienia ojca, który choć kochał góry, nie
doczekał momentu skończenia tego domu. Ktokolwiek podchodzi
do tego drzewka, chcąc nie chcąc, myśli o nim. Więc to nie jest
tak, że życie umyka i nic nie pozostaje. Z kolei na grobie naszej
babci Asi, która zmarła w czasie pandemii, mój brat zapropono-
wał, aby napisać: „Wspomnienie jest formą spotkania”. To piękny
cytat z Khalila Gibrana. Daje jakąś ulgę. Często wracam do niego
myślami. Dodał do wspomnień związanych z babcią jakiś poziom
filozoficzny. A wracając do twoich cytatów, gdyby absolutnie nie
pozostawało nic, to jaki byłby tego sens?
A musi być sens?
Dla człowieka musi. Z nieantropocentrycznego punktu widzenia
być może wygląda to inaczej. Jak – tego nie wiemy.
Kiedy przestałeś chodzić do kościoła?
Tak mniej więcej mając dziewięć lat, nie potrafiłem już zrozu-
mieć, po co tam się chodzi co niedzielę. I jak się okazało po pierw-
szej komunii, że nie ma obowiązku, przestałem. Myślę, że to jest
aż tak proste. To kwestia wyuczonego od małego zobowiązania.
Wszelkie moje rozważania o charakterze mniej lub bardziej teo-
logicznym wydarzyły się później. Tym, co bardziej niż lekcje religii
dawało mi wgląd w doświadczenie emocjonalne i duchowe, było
oglądanie dobrego kina. Takich filmów jak „Milczenie” czy „Czas
krwawego księżyca” Martina Scorsese albo „Aż poleje się krew”
Paula Thomasa Andersona. Ale przeżycie duchowe w kinie nie jest
uzależnione od tematyki filmu. Można się w sali kinowej wznieść
naprawdę wysoko, oglądając „Brzdąca” Chaplina.
To samo dotyczy muzyki. Byłem ostatnio w Rzymie. Pojechałem
tam z 11-letnim synem Mikołajem na występ 78-letniego Davida
Gilmoura. Katedry, bazyliki wokół placu Świętego Piotra robią
wrażenie, są niezwykłe. Ale jak Gilmour zaczął grać „Coming Back
to Life” z płyty „The Division Bell”, przeżycie wewnętrzne, które
temu towarzyszyło, poruszyło mnie o wiele bardziej niż widok
tych wszystkich świętych miejsc. Napisał ten utwór dla swojej ów-
czesnej dziewczyny, obecnie od 30 lat żony, Polly Samson. Jest
o tym, że ich związek uleczył go z ciężkiego stanu. Dał mu nowe
życie. Podobne uniesienie przeżyłem, słuchając amerykańskiego
saksofonisty Kamasiego Washingtona w NOSPR w Katowicach.
Słowa niedawno zmarłego Jerzego Stuhra, mówiącego na końcu
„Tygodnia z życia mężczyzny”: „Śpiewając, stajesz się lepszym
człowiekiem”, są chyba o tym samym.
Jesteśmy zwierzętami, w których tkwi potrzeba 
nieśmiertelności lub co najmniej przeżycia duchowego?
Tego nie wiem. Ale na pewno, jeśli kontempluję ładniejszy
wschód słońca albo wyjdę na spacer z psem i dostrzegę biegnącą
sarnę, to mam poczucie, że kryje się za tym jakaś większa sprawa.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
Poszerzona wersja rozmowy na: www.polityka.pl

© WOJCIECH OLSZANKA/EAST NEWS


100 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

[ K U L T U R A ]

Czas
apokalipsy
Czuły narrator nie istnieje,
a Olga Tokarczuk i jej twórczość
to przykład problemu, jaki polska
kultura ma z nowoczesnością
– przekonuje Tomasz Plata
w książce „Czułość nas
rozszarpie”.
EDWIN BENDYK

© ARTUR WIDAK/NURPHOTP/GETTY IMAGES


Fi

gura czułego narratora poru-
szyła wielu słuchaczy wykładu
noblowskiego Olgi Tokarczuk.
Pisarka mówiła w nim o kon-
dycji literatury i potrzebie fik-
cji jako najlepszego sposobu docierania
do prawdy, która polega na czymś więcej
niż na snuciu faktograficznej opowieści
o postrzeganej rzeczywistości. Więcej
– noblistka żywi przekonanie, że po-
trzebna i możliwa jest nowa uniwersalna
opowieść wyrażająca świat w jego złożo-
ności. Kluczem do niej ma być czułość,
„najskromniejsza odmiana miłości”, któ-
ra „dostrzega między nami więzi, podo-
bieństwa i tożsamości. Jest tym trybem
patrzenia, które ukazuje świat jako żywy,
żyjący, powiązany ze sobą, współpracu-
jący i od siebie współzależny”. Czuły nar-
rator ma mieć moc podobną do tej, jaką
dysponował „cudowny opowiadacz” z Bi-
blii, wiedzący, co czynił i uznawał za dobre
Bóg, tworząc świat.
Tomasz Plata, uważny i krytyczny ba-
dacz polskiej kultury, nie ulega urokowi fi-
gury czułego narratora. Nie przekonuje go
postulat czułości, a w pomyśle Olgi Tokar-
czuk widzi utopię. Dokładniej – retrotopię,
czyli próbę powrotu do wyimaginowanej
lepszej przeszłości, kiedy świat układał

się w całość i miał sens. To świat sprzed
narodzin nowoczesnej nauki i będącego
jego skutkiem projektu nowoczesności.
Projekt ów próbował podporządkować
rzeczywistość rozumowi, redukując ją
do tego, co da się zmierzyć, sklasyfikować,
wyrazić w formie hierarchicznych relacji.
Przeciwieństwem uniwersum, którego
bohaterem stał się naukowiec podąża-
jący na wzór Izaaka Newtona drogą me-
tody naukowej, jest świat uznający rolę
wiedźm, czarownic dysponujących wie-
dzą o rzeczywistości wynikającą z czułego
z nią zespolenia.
W nowoczesności miejsca dla wiedźm
nie było, spłonęły na stosach w ramach
procesu porządkowania struktury spo-
łecznej w zdyscyplinowaną maszynę ka-
pitalizmu. Ciała kobiet stały się jej częścią,
a ich rola została zredukowana do misji
reprodukcji systemu w wymiarze biolo-
gicznym i społecznym. W nowoczesnym
podziale pracy mężczyźni zajęli się kon-
trolą rozumu, źródła produktywnej wie-
dzy i gwaranta władzy. Olga Tokarczuk
przywraca figurę wiedźmy. Janina Du-
szejko w „Prowadź swój pług przez kości
umarłych” nie tylko odnawia utracony
w nowoczesności związek z przyrodą,

ale także wymierza sprawiedliwość,
uśmiercając mężczyzn odpowiedzialnych
za zbrodnie przeciwko naturze.
Tomasz Plata zwraca uwagę na ten
aspekt twórczości Olgi Tokarczuk nie
po to, by analizować feminizm pisarki.
Bo nie zaangażowanie w sprawę kobiet
jest misją noblistki – wszak pisze ona
o czułym narratorze, a nie narratorce.
Patriarchat nie jest problemem, tylko
skutkiem nowoczesności. Odrzucając ją,
pisarka nie przechodzi na pozycje pono-
woczesne, nie staje się postmodernistką,
jak zarzuca wielu jej krytyków, przekonuje
Plata. Bo postmodernizm, choć odrzucił
wiarę w możliwość istnienia wielkich,
scalających świat narracji, nie uwolnił
człowieka od dyscypliny i opresji wyni-
kających z niezmiennego podporządko-
wania kapitalistycznej machinie. Prze-
ciwnie – podporządkowanie to pogłębia,
czyniąc z mieszkańca ponowoczesno-
ści konsumenta.
Tokarczuk jest zdaniem Platy kontr-
modernistką. Odrzucając bowiem no-
woczesność i charakterystyczne dla niej
rozumienie rozumu, nie godzi się na wła-
ściwe dla postmodernizmu uznanie przy-
godności świata. Nie przyjmuje zasady
rzeczywistości mówiącej, że poza tą
REKLAMA


[ K U L T U R A ]

102 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

rzeczywistością nic więcej nie ma, więc
daremnie szukać ukrytych struktur sensu.
Należy natomiast otworzyć się na życie,
w którym siłą sprawczą jest przypadek.
Tomasz Plata czyta dokładnie twórczość
noblistki, od pierwszej jej powieści, „Po-
dróży ludzi Księgi”, po wstęp do opubli-
kowanego niedawno wznowienia „Ziemi
Ulro” Czesława Miłosza. I rekonstruuje
jej gnostycki sposób myślenia i rozumie-
nia rzeczywistości. „Związek z tradycją
gnozy i gnostycyzmu to klucz do zrozu-
mienia projektu pisarskiego noblistki,
a także do precyzyjnego określenia jej po-
zycji między stanowiskami modernizmu,
postmodernizmu i antypostmodernizmu”
– pisze Plata w swojej książce. Prowadząc
przy tym czytelnika „Czułość nas rozszar-
pie” nie tylko przez twórczość Tokarczuk,
ale przez polską kulturę ostatnich dekad.
Na stronach książki pojawiają się Krystian
Lupa, Jerzy Grotowski, Jerzy Prokopiuk,
Krzysztof Kieślowski, nie może oczywiście
zabraknąć Czesława Miłosza, ale lista waż-
nych postaci jest dłuższa.
Plata pokazuje związki, wzajemne in-
spiracje, opisuje polskie próby przyjęcia
postmodernizmu, co w warunkach póź-
nego PRL nie mogło się w pełni udać. Nie
mogło się też udać dlatego, że postmoder-
nizm polegał jednak na uznaniu ważności
poprzedzającej go nowoczesności i budo-
wał na jej gruzach. Kontrmodernizm po-
lega na odrzuceniu nowoczesności przez
przyjęcie myślenia gnostyckiego, którego
istotą „jest przekonanie, że świat, w któ-
rym przyszło nam żyć, to przestrzeń do-
minacji radykalnego zła”.
Czy w takim świecie można powstrzy-
mać się od rozpaczy i rezygnacji? Tak,
Tokarczuk – pisze Plata, odwołując się
do „Prowadź swój pług przez kości umar-
łych” – „zostawia nadzieję – dokładnie
tę, o której mówią gnostycy. To nadzieja
na duchowe przebudzenie, ożywienie
wewnętrznej iskry, skomunikowanie się
z resztkami dobra w nas samych. Ujmu-
jąc sprawę w kategoriach gnostyckich:
nadzieja na powrót do Edenu”.
Czy kluczem do realizacji obietnicy, jaką
niesie ta nadzieja, ma być czułość i czuły
narrator przywracający światu sens po-
przez scalającą rzeczywistość opowieść?
W to Plata wątpi. W wywiadzie udzielonym
„Newsweekowi” na pytanie o to, jak wyglą-
dałby świat po zwycięstwie czułości, odpo-
wiada: „Nie jestem pewien, czy Tokarczuk
w takie zwycięstwo wierzy. Jej wyobraź-
nia jest apokaliptyczna. Blisko jej w tym
do Miłosza, który pisał o sobie, że jest apo-
kaliptykiem ekstatycznym, że w ekstazie
czeka na apokalipsę. Czuły narrator wie,

że zmierzamy do apokalipsy, jest bogiem,
który nas widzi, jednak nie interweniuje,
bo jest bogiem gnostyckim. Przegrał walkę
ze złym demiurgiem, dawno temu ulecia-
ły z niego iskry, świadectwo jego bosko-
ści, możemy je zbierać, ale to nie uratuje
świata. Wizja Olgi Tokarczuk jest głęboko
pesymistyczna. To nie jest wiara w zbawie-
nie. To jest czekanie na apokalipsę, która
wreszcie zakończy ten zły świat”.
Teza Platy o gnostyckim uwikłaniu naj-
ważniejszych twórców polskiej kultury
to ważna obserwacja, choć nie pierwsza
tego typu. Warto przypomnieć że jeszcze
dalej poszedł w 2016 r. Leonidas Don-
skis w „Niezbędniku inteligenta”, pisząc,
że „wszyscy wielcy Wschodnioeuropej-
czycy byli do pewnego stopnia mani-
chejczykami – poczynając od Rosjanina
Bułhakowa, a kończąc na Angliku George-
’u Orwellu (który był Wschodnioeuropej-
czykiem z wyboru). Wynika z tego, że żad-
na utopia nie mogła się ziścić w Europie
Wschodniej i Środkowej, czyli właśnie ma-
nichejskiej części kontynentu. Ten region
jest dystopijny z definicji – wkroczył w XX
w. jako dystopia (czarna wizja przyszłości)
i nie przestawał nią być w kolejnych deka-
dach. Dystopia zdaje się tu jedyną formą
utopianizmu”.
Litewski filozof w swym eseju analizują-
cym europejską myśl utopijną i problemy,
jakie miała z nią, a więc też i z nowocze-
snością, Europa Środkowa i Wschodnia,
dochodzi jednak do wniosku, że „w isto-
cie dystopia jest do pogodzenia z utopią”.
Stwierdzeniem tym – i całym tekstem
– daje podpowiedź, która umożliwia spoj-
rzenie na myślenie Tokarczuk w sposób
odmienny niż ten, który Plata wyczytał
w jej tekstach. Czy rzeczywiście bowiem
kontrmodernizm pisarki ma charakter
apokaliptyczny i polega w istocie na ocze-
kiwaniu na koniec świata?
Tak zdaje się sugerować wprost Tokar-
czuk, pisząc w wykładzie noblowskim:
„świat umiera, a my nawet tego nie zauwa-
żamy”. Tyle że możliwy koniec świata nie
musi oznaczać nadchodzącej apokalipsy,
tylko być skutkiem apokalipsy, jaka się już

wydarzyła. To właśnie twierdzi Donskis,
opisując region, do którego należy Polska,
jako przestrzeń postapokaliptyczną. To-
karczuk nie czeka bezczynnie na koniec
świata, lecz próbuje przed nim uchronić,
proponując nową o nim opowieść. Jej
główne założenia przedstawiła w 2018 r.
podczas Forum Przyszłości Kultury w war-
szawskim Teatrze Powszechnym. Mówiła
wówczas o zastąpieniu duchowości i re-
ligijności monoteistycznej politeizmem;
o konieczności uznania, że ziemia jest
całością, organizmem tworzonym przez
wszystkie istoty; o edukacji zmiennych
perspektyw i filozofii ekscentryczności
premiującej niepowtarzalność i niety-
powość. Wiele z tych myśli znalazło się
później w eseju „Człowiek na krańcach
świata” opublikowanym pierwotnie
w POLITYCE 40/20, a później w zbiorze
„Czuły narrator”.
W swym myśleniu Olga Tokarczuk przy-
pomina Senegalczyka Souleymane’a Ba-
chira Diagne, jednego z najwybitniejszych
filozofów afrykańskich. W opublikowa-
nych niedawno książkach „Universaliser”
oraz „Ubuntu” podobnie jak polska pisar-
ka upomina się on o narrację uniwersalną,
ale zdekolonizowaną, wolną od wad uni-
wersalizmu europejskiego, który legitymi-
zował nowoczesność. Ta dla mieszkańców
Afryki, podobnie jak dla Europy Środko-
wej i Wschodniej, oznaczała apokalipsę.
Diagne odwołuje się m.in. do afrykańskiej
filozofii ubuntu polegającej na maksymie
„ja jestem, ponieważ my jesteśmy” i nie
ma wątpliwości, że świat tworzy współ-
zależną całość, a ludzkość – mimo kul-
turowych różnic – więcej łączy, niż dzieli.
Myśl Diagne i jego koncepcja horyzontal-
nego uniwersalizmu inspirowała twórców
oprawy artystycznej igrzysk olimpijskich
i paraolimpijskich w Paryżu.
Plata odrzuca możliwość istnienia
czułego narratora, choć sam jest nie-
zwykle czułym czytelnikiem Tokarczuk
i – szerzej – polskiej kultury ostatnich
dekad. Dochodzi do wniosku, że najwięk-
szym problemem pisarki jest wyparcie
zasady rzeczywistości, czyli akceptacji
przygodności świata i uznania roli przy-
padku oraz wielości języków – bez na-
dziei, że mogą stworzyć jakąś całościową
narrację. To wizja w istocie bardzo konser-
watywna, pod maską postmodernizmu
promująca bezruch i beznadzieję. Jeśliby
Plata miał rację, oznaczałoby to, że koniec
świata już nastąpił i nie będzie żadnego
nowego początku. Czy mogą mieć rację
Tokarczuk lub Diagne? Nie wiem, ale ki-
bicuję ich próbom.
EDWIN BENDYK

O uniwersalną narrację – tak jak Tokarczuk
– upomina się senegalski filozof Souleymane
Bachir Diagne

© JEAN-MARC ZAORSKI/GAMMA-RAPHO/GETTY IMAGES


czyli kronika popkulturalna 
Kuby Wojewódzkiego

Mea pulpa 

P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 103

© TOMASZ RADZIK/EAST NEWS

[ K U L T U R A ]

W mediach gruchnęła wiadomość, że cesarz
disco polo Zenon Martyniuk może na stałe osiąść w USA,
a dokładnie w Miami na Florydzie. Uważam, że w kraju
Donalda Trumpa człowiek śpiewający „ram, pam, pam,
bęc, bęc” może zrobić karierę w polityce.

Podczas finału „Tańca z gwiazdami”
w Polsacie doszło do pojednania Edyty
Górniak i Doroty „Dody” Rabczewskiej.
Szok. Zacytuję publicystę po meczu z Por-
tugalią: „Zremisowaliśmy drugą połowę”.
Maja Hyży postanowiła zmienić swój wi-
zerunek i odciąć się od przeszłości. Zna-
komity ruch. Maję zawdzięczamy pro-
gramowi „X Factor”. A dokładnie wielu
zdolnym osobom, które się nie zgłosiły.
Anna Mucha wdała się w polemikę z au-
torką artykułu na temat tego, czy nale-
ży się ubrać elegancko do teatru. Anna
twierdzi, że ciepło. Znam ją. Podnosi
rentowność, obniżając temperaturę.
Do Kanału Zero dołączył Igor Zalewski,
kumpel Roberta Mazurka. Pisał m.in.
w „Now ym Państwie”, „Do Rzeczy”
i „W Sieci”. Krzywa wieża w Pizie też
z powodu braku solidnych fundamen-
tów przechyla się w prawo.

Maciej Pela tak rozsmakował się w pu-
blicznym przeżywaniu swego dramatu
rozwodowego, że codziennie informuje
naród, jak bardzo jest wolny i niezależ-
ny. Znowu ma pecha, rozwód, swój naj-
większy sukces, też zawdzięcza żonie.
Siatkarz Bartosz Kurek wygrał w plebi-
scycie na Najseksowniejszego Łysego
Mężczyznę w Polsce. Drugi był Szymon
Marciniak, trzeci – trener kadry Michał
Probierz. I to dotychczas jest jego naj-
większy sukces.
Aktor Maurycy Popiel zaskoczył swoją
żonę Izabelę Warykiewicz decyzją o roz-
staniu. Po 13 latach bycia razem odszedł
z dnia na dzień. Pamiętam taki dialog:
Dlaczego pan się od dwóch lat nie odzy-
wał do żony? Nie chciałem jej przerywać.
Premiera „Gladiatora II” – „Sylwia Bom-
ba z ukochanym”. Premiera „Paddingto-
na w Peru” – „Sylwia Bomba w czarnym

garniturze”. A wszystko to jednego dnia.
Ciekawy pomysł. Fikcyjni bohaterowie
po obu stronach ekranu.
„Gramy jak mistrzowie Europy, jak
Brazylia” – to komentujący mecz Pol-
ska–Portugalia Grzegorz Mielcarski. Da-
rek Szpakowski w 37. sekundzie stwier-
dził: „Na razie jesteśmy agresywni”.
Na szczęście piłkarze tego nie słyszeli
i zagrali jak zwykle.
Ciarki wstydu i żenady. Hańba. Brak ho-
noru. Zdrada – tak futbolowi publicyści
komentowali fakt, że Piotr Zieliński
zrobił sobie selfie z Cristiano Ronaldo.
Skandal. Wołodyjowski po przegranej
z Turkami wysadził się w powietrze.
Maja Sablewska rozstała się ze swoim
narzeczonym jazzmanem Wojtkiem
Mazolewskim, zarzucając mu brak lo-
jalności. Maju, jazz zawsze cechował
się dużą dowolnością interpretacyjną
i aranżacyjną.
„Cały świat pisze o tym, co ogłosił Le-
wandowski” – ekscytuje się dzienni-
karz Sport.pl. Robert po prostu wyznał,
że kiedyś nie będzie chciał iść na tre-
ning. To jest właśnie to, co ośmiesza
polski futbol. Etos, patos i bigos.
Mistrz freak fightów Marcin Najman
zgłosił się ze swym utworem na Eurowi-
zję 2025 i jest szansa, że pobije swój do-
tychczasowy rekord porażek. Zostanie
znokautowany jeszcze przed występem.
„To jest tragedia. To jest bardzo złe. Ja so-
bie nie wyobrażam brać udziału w takich
dramach” – to Doda o medialnym roz-
wodzie Agnieszki Kaczorowskiej. Pewnie.
Dużo taktowniejsze są – cytując wyrok
Sądu Warszawa-Mokotów – „wymuszanie
i zastraszanie w celu uniknięcia zeznań”.
W grudniowym cenniku reklam TVN
najdroższe są „Fakty”, a w Polsacie film
„Kevin sam w domu”. To metaforyczna
opowieść o właścicielu stacji: opusz-
czony przez wszystkich radzi sobie sam
w wielkim domu.


104 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Passent

[ F E L I E T O N ]

Masło trzasło
Gd

zie dwóch się bije,
tam trzeci korzysta.
Lub trzecia. Czy na tym
niezbyt mądrym przy-
słowiu buduje swą strategię polska lewica?
Włożyła czapkę niewidkę i czeka, aż mamusia i tatuś
będą oklaskiwać ten przedszkolny kostium. Rozumiem,
że spod czapki znów ma wyskoczyć niespodzianka
w osobie Czerwonego Kapturka, czyli kandydatki, i to bę-
dzie takie oryginalne, ożywcze i wkluczające, i będzie
można znów udawać, że dola kobiet jest najważniejsza
i że przecież nawet statystyki wykazują, że mamy ich
w Niepodległej więcej niż mężczyzn. Moja czarna para-
solka, niczym rewolwer u kowbojki, zawsze naładowana
i gotowa do detonacji. Tymczasem koalicja 15 paździer-
nika spokojnie obserwuje, jak backlash przybiera: na-
głaśnia się trolling Giertycha i wszyscy czekają, z jakich
to powodów posłowie i posłanki tego pokroju nie dotrą
na kolejne głosowania. Z braku pracowitych i nieskom-
promitowanych liderów polska lewica musi spychać
brudną robotę na liderki.
Znam to doskonale z paru dekad pracy w mediach.
Oto dyrekcja mówi: „Podzielę was na grupki, będziecie
pracować w zespołach”. Jakże często, gdy prezentację
lub program szykują trzy osoby, np. dwie kobiety i jeden
facet, to panie dłubią, uwijają się przez dwa tygodnie,
zbierają research, piszą scenariusz, wymyślają grafiki,
przechodzą na dietę, by wbić się w sukienkę sprzed cią-
ży, a na minutę przed programem wpada on, w obłoku
perfum i elektronicznego dymu, w koszuli z trudem do-
pinającej się na piwnym brzuchu, grzechocząc kluczami
od nowej fury, porywa materiały i robi dziubek, by spijać
śmietankę. I odebrać bilety do Brukseli.
Wyborcy lewicy jedzą mniej wieprzowiny, a dużo orze-
chów i migdałów, więc mamy dobrą pamięć. Pamiętamy
romantyczny wyjazd posłów Biedronia i Śmiszka, te ich
rozbrajające tweety, szepty i krzyki z Brukseli, a to o woj-
nie w Ukrainie, a to o związkach partnerskich, spod kciu-
ka, gdzieś w belgijskim korytarzu. To wciąż za mało, dro-
dzy panowie, żeby lewica mogła żyć.
Pamiętamy młodego bezkompromisowego wi-
ce-Marksa w szarym swetrze, Adriana Zandberga, gdy
drzewiej mądrze i stanowczo uprawiał retoryczne za-
pasy podczas debat telewizyjnych. Po latach się okazu-
je, że bardziej liczy się internet, a mniej telewizja. Nie
wystarczy deklarować wsparcia dla klasy ludowej i ro-
botniczej w porywających stylem i analitycznością fe-
lietonach. Niewiele pomaga też nagrywanie lewicowych
podkastów. Z przyjemnością słucham ich ja, studenci
socjologii i fanki teatru Brechta, lecz to chyba nie ta
grupa docelowa, którą trzeba by zmobilizować, budu-
jąc lewicę. Trzeba umęczonym, zaoranym obywatelom
coś konkretnego załatwić, by w ogóle lewicę zauważyli,
w czasie gdy Tusk i wahający się niczym herbertowska
Nike prezes Kaczyński dominują na scenie. A to wymaga
ciężkiej roboty w terenie od świtu do nocy.

Dlaczego już pierwsza wygra-
na Trumpa nie była czerwonym
alarmem dla polskiej lewicy? Oto
najbiedniejsi Amerykanie, ci wy-
kluczeni z małych miejscowości, ci bez dostępu do no-
woczesnej edukacji, autobusów, ci bezrobotni wolą gło-
sować na miliarderów marzących o obniżkach podatków
niż na dostępną służbę zdrowia i obietnicę miejsc pracy?
Polska to nie jest kraj dla biednych ludzi. A najnowszy
raport Poverty Watch jasno pokazuje, że w ostatnich la-
tach zwiększyła się (do 2,5 mln) liczba Polaków żyjących
w skrajnym ubóstwie. Tu, na tej zielonej wyspie, gdzie
politycy chwalą się niskim bezrobociem, świadczeniem
800 plus (przy wysokiej inflacji i drożyźnie) oraz pomaga-
niem przedsiębiorcom w obniżaniu składki zdrowotnej.
Dlaczego lewica od rana do nocy o tej biedzie nie trąbi,
nie proponuje taktyki, rozwiązań, nie jeździ z pomocą
do głodnych i marznących dzieci i dorosłych, tylko po-
zwala im głodować pod drzwiami klepiących biedę ośrod-
ków pomocy społecznej? Takie obrazki nie są instafrien-
dly? Oczywiście, że sprawa małżeństw jednopłciowych
jest ważna, ale to nie ona wygrywa wybory prezydenckie.
L

ewica przez ostatnie dekady chyba postanowiła dołą-
czyć do trumpistów: niech najsłabsi wyginą zgodnie
z założeniami społecznego darwinizmu. Wolne w Wigi-
lię? To fajna propozycja dla wyborców konserwatywnych.
Dla nas, lewicowych zwolenników państwa świeckiego,
to jakiś absurd. Jaka wigilia? Wigilia czego? Zimowego
przesilenia? Nie chodzi przecież tylko o to nieszczęsne
masło, z którego z uwagi na cenę nie tylko pisząca te sło-
wa dawno zrezygnowała. Nie tylko masło trzasło. Ubo-
żeją emeryci, klasa średnia, rodziny z dziećmi, studen-
ci. Do łask wróciły wczasy w mieście. Jak ferie zimowe,
to tylko zimowisko dla dzieci i tylko tydzień. Z korepetycji
nadal rodzice nie rezygnują, bo szkoły publiczne wciąż
na równi pochyłej – młodzi nauczyciele nie chcą uczyć
za niskie pensje, a robotyzacja i AI jakoś nie chcą się wy-
kazać pracą z ośmiolatkami.
Andrzej Duda zwyciężył z Bronisławem Komorow-
skim nie tylko dlatego, że Platforma popełniła grzechy
pychy i lenistwa, lecz również dlatego, że PiS zapropo-
nował przekonującą ich wyborców narrację patriotyczną.
Godność, duma, suwerenna Niepodległa, ostatnia biała
twierdza w popadającej w zgniliznę moralną Europie.
Przypomniano sobie o odsuniętych gdzieś na margines
bohaterach podziemia antykomunistycznego, a w bru-
natnych Bąkiewiczów wpompowano miliony. A jaki jest
pomysł na patriotyzm i propaństwowość lewicy? Jeden
wieniec na grobie Ignacego Daszyńskiego to żałość, pa-
nowie i panie. Czy lewicowe gadki o bezpieczeństwie nie
powinny może skierować się ku ludności cywilnej? Gdy
przemysł wojskowy codziennie zarabia na straszeniu
Polaków, czas, by ktoś zaczął mówić: „Proszę państwa
do schronu”.
AGATA PASSENT


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 105

[ F E L I E T O N ]
Orliński

Bankierzy
i agresorzy
W d

z i s i e j s z y c h
czasach trudno
się powst rz y-
my wać przed
historycznymi
porównaniami. Są oczywiście
mylące: historia jest pełna przykładów katastrofalnie
błędnych decyzji podejmowanych przez tych, którzy
oczekiwali, że następna wojna będzie podobna do po-
przedniej. Z drugiej strony jednak nawet tezę o myl-
ności historycznych analogii wysnułem właśnie za po-
mocą historycznej analogii. Bo co innego nam zostaje?
Zrobiwszy ten asekurancki wstęp, podzielę się
z państwem kolejną analogią, która chodzi mi ostatnio
po głowie. Dużo się mówi o pokoju w Ukrainie. Prezydent
Trump obiecywał w kampanii, że zaprowadzi go „w jeden
dzień”, proponując Putinowi jakiś nieokreślony „deal”.
W Polsce obawiamy się, że to może być układ podob-
ny do tego, w którym alianci przekazali w 1938 r. Niem-
com Sudety w zamian za „10 lat pokoju w Europie”. Jak
śpiewał wieszcz Kazik, „Hitler powtarzał też, że nie chce
wojny wcale” i rzeczywiście w swoim słynnym przemó-
wieniu z 26 września führer zadeklarował, że Niemcy
nie mają już żadnych roszczeń terytorialnych w Euro-
pie, a zwłaszcza wobec Polski, z którą z wielką pompą
podpisał przecież w 1934 r. pakt o nieagresji.
Pokój oczywiście nie trwał ani 10 lat, ani nawet jed-
nego roku. Po kilku miesiącach Czechosłowacja, po-
zbawiona naturalnej linii obronnej w górach, została
unicestwiona. Teraz z kolei Polska miała granice nie-
możliwe do obrony i nie minął rok, a nasz pokojowo
nastawiony sąsiad napadł i na nas.
Lubię historie alternatywne, więc od dziecka (nie
przesadzam: w moim pokoleniu historię drugiej wojny
światowej wałkowano na okrągło, w szkole, w popkul-
turze i w rozmowach z rówieśnikami-modelarzami)
zastanawiam się, „co by było gdyby”. A gdyby Hitler
dotrzymał słowa? Gdyby tak powiedział sobie „szlus”,
że to był już jego ostatni Anschluss, zrobił 12 kroków,
zapisał się do Anonimowych Agresorów, poszedł na te-
rapię, skończył z wyparciem?
Przecież gdyby to zrobił, dajmy na to, latem 1939 r.,
sytuację miałby idealną. Alianci w życiu by się nie zmo-
bilizowali, żeby uderzyć jako pierwsi – demokracje za-
wsze z tym mają problem. Kiedyś w końcu być może za-
atakowałby go Stalin, ale musiałby przejść przez Polskę,
która w takim scenariuszu byłaby trudną przeszkodą.
Franciszek Ryszka napisał kiedyś znakomitą książkę
na temat Trzeciej Rzeszy „Państwo stanu wyjątkowego”.
Na użytek tego felietonu zaproponuję inne określenie
– państwo piramidy finansowej.
Hitler skonsolidował władzę dzięki pogodzeniu dwóch
sprzecznych celów – zwiększenia wydatków budżeto-
wych (głównie na zbrojenia) oraz opanowania infla-
cji. Nie mógłby tego osiągnąć bez pomocy cudownego
narzędzia finansowego, które podsunął mu ówczesny
szef centralnego banku Rzeszy Hjalmar Schacht. Tym

narzędziem były „weksle Mefo”.
Nazwa pochodziła od fikcyjnego
przedsiębiorstwa Metallurgische
Forschungsgesellschaft (Towa-
rzystwo Badań Metalurgicznych).
Przedsiębiorstwo istniało wyłącz-
nie na papierze, ale papier z podpisem prezesa banku
centralnego jest bardziej realny od ceglanego muru.
Weksle Mefo można było w każdej chwili wymienić
na gotówkę w dowolnym niemieckim banku, a ten
miał zagwarantowane wykupienie ich przez Reichs-
bank. Były więc równie dobre jak gotówka. Ba, lepsze
od niej, bo nawet trzymane w szufladzie przynosiły
4 proc. odsetek rocznie. Dlatego ludzie woleli je trzy-
mać, niż wymieniać. To była pralnia pieniędzy (można
było w ten sposób potajemnie finansować zbrojenia)
oraz piramida finansowa w jednym. Takie przekręty
wymagają jednak ciągłej ekspansji, bo gdyby Niemcy
przestali wierzyć w swojego wodza i zażądali wykupie-
nia weksli, nastąpiłby krach. Hitler uniknął go dzięki
temu, że zrabował najpierw złoto austriackie, a potem
czechosłowackie. Ale ponieważ sfinansował z niego
dalsze zbrojenia, znów musiał na kogoś napaść.
Gdyby się zatrzymał, obaliłoby go jego własne otoczenie
(jak to się przydarzyło Mussoliniemu). Tymczasem wierni
mu byli nie tylko generałowie, ale także zwykli Niemcy
– bo wiedzieli, że razem z upadkiem Hitlera skończy się
względny dobrobyt, którym cieszyli się do końca wojny
(Richard Grunberger pisze, że w 1944 r. wzrosło spożycie
mięsa, bo nie było co robić ze zrabowanym bydłem).
No

i teraz pytanie za miliard rubli: czy Putin nie jest
w podobnej sytuacji? Napaść na Gruzję w 2008 r.
stworzyła Osetię Południową – fikcyjne państwo, do któ-
rego Rosja dopłacała, ale stanowiło narzędzie prania
pieniędzy. Sankcje to dla oligarchów kopalnia złota,
bo pobierają prowizję od mechanizmów ich omijania.
Rosja traci, ale oligarchia się bogaci. Żeby to sfinanso-
wać, Putin musiał znowu na kogoś napaść, stąd agre-
sja na Donbas i Krym (te finansowe powiązania opisali
Karolina Baca-Pogorzelska i Michał Potocki w książce
„Czarne złoto”). Kolejne sankcje sprawiły, że cykl się
powtórzył na jeszcze większą skalę.
Szefowa banku Rosji Elwira Nabiullina wymyśla róż-
ne cudowne finansowe narzędzia na powstrzymanie
krachu, ale to nie może trwać w nieskończoność. Póki
trwa wojna, jakoś to się kręci. Żołnierze kradną pralki,
dowódcy ich pobory, a oligarchowie wszystko. Żeby
to się nie zawaliło, Putin musi dotrzeć do Kijowa, bo do-
piero tam będzie co grabić. A potem, no cóż, rozejrzy się
za kolejnym celem.
Może moja analogia jest błędna – szczerze mówiąc,
wolałbym, żeby tak było. Chcę tylko powiedzieć, że hi-
storia uczy nas, iż bywają agresorzy, z którymi nie da się
zawrzeć pokojowego „dealu”, bo pokój im się po prostu
nie opłaca.
WOJCIECH ORLIŃSKI


106 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Plebanek

[ F E L I E T O N ]
Chutnik
T

ipsy, długie loki, biel zębów. To nie może być
stereotypowy facet. A jednak Kristi Noem,
kandydatka na stanowisko ministra bezpie-
czeństwa wewnętrznego w rządzie Donalda
Trumpa, przebija twardzielstwem najbardziej
komicznych twardzieli. Tyle że w tym przypadku to obli-
cze jest tragiczne. Świat poznał z jej własnych ust historię
o tym, jak zastrzeliła swojego szczeniaka, bo był zbyt we-
soły. Za bardzo się cieszył i łasił, według niej nie nadawał
się do polowań. Nie oddała go, nie znalazła mu nowego
domu. Wzięła strzelbę i odpaliła. Nie oszczędziła też in-
nego zwierzęcia, które hodowała. Do tej samej żwirowni,
gdzie zabiła swojego psa, zaciągnęła kozła, którego uznała
za zbyt agresywnego. Strzeliła do niego, ale zwierzę prze-
żyło. Noem poszła po kolejny nabój i kozła dobiła.
Ten psychopatyczny rys odstręczył od niej wiele zdrow-
szych na umyśle osób. Ale nie Donalda Trumpa i jego
wyborców. Bo ten populista robi to, co mieliśmy okazję
obserwować w Polsce przez osiem lat poprzednich rzą-
dów – otacza się wiernymi sobie. Kompetencje nie mają
znaczenia. Ani zdrowie psychiczne osób, którymi obsa-
dza najwyższe stanowiska. Im krwawiej i radykalniej, tym
efektowniej. „No, teraz im pokażemy, nareszcie ktoś ma
odwagę mówić to, co myślą wszyscy” – zagrzewają się
do walki red necki. Viva bully!
W Polsce za rządów PiS kobietom zalazły za skórę inne
kobiety. Nie ma w tym nic nowego, „służki patriarchatu”
często robią to ze strachu. Jeśli nie będą grały w twardą grę,
po prostu odpadną. Na głos mówią, że „taki to już świat”,
i uderzają, zanim same oberwą. Walą w słabszych. Te usa-
dzone w polskich władzach przez swoją partię, aktywnie
wspierały rząd, który zezwolił m.in. na to, by sumienie gi-
nekologów i ginekolożek decydowało o życiu ciężarnych.
W obecnym rządzie kobiet jest zdecydowanie za mało,
podobnie jak w programach publicystycznych polskiej te-
lewizji. Zamiast paneli często wciąż mamy manele, gdzie
panowie w garniturach z lubością oddają się dyskusjom
o tym, jak poprawić rzeczywistość, żeby paniom było le-
piej. Głos tych ostatnich jest zbędny, grono męskie wie
lepiej. To się nadaje na sitcom, z potencjałem na grecką
tragedię. O wykluczaniu zdania kobiet pisałyśmy wielo-
krotnie w naszych felietonach, ale to za mało. Prosi się
o publicystyczne tomiszcza albo mroczny serial.
Oczywiście obecność kobiet tam, gdzie płeć jest na-
czelnym kryterium, niczego nie gwarantuje. Aczkolwiek
parytety są jakimś sposobem na zachęcenie, żeby odwa-
żyły się wejść w świat polityki wciąż zdominowanej przez
mężczyzn. A właściwie – przez wartości uznane za męskie.
Nic dziwnego, że te z kobiet, które się w końcu przebijają,
często zachowują się jak postaci z kreskówki o macho.
Populiści, o ile w ogóle biorą pod uwagę w wyborach
kobiety, stawiają właśnie na takie. Ursula von der Leyen,
przewodnicząca Komisji Europejskiej, usiłowała zacho-

wać parytet. Obsadzając stanowiska komisarzy, poprosiła
o zgłaszanie dwóch osób z danego kraju, kobiety i mężczy-
zny. Co z tego, skoro część krajów tę sugestię zlekceważyła,
w tym Polska, Węgry, Francja i Włochy.
Na spotkaniu autorskim Grażyny w Brukseli padło py-
tanie, jakie kobiety mogą dziś stanowić literacką inspi-
rację. Jeszcze niedawno bohaterkami były te wściekłe
na społeczną niesprawiedliwość, walczące o równość,
niezgadzające się na bycie ozdobnym towarem. Dziś mogą
to być dwa typy postaci o potencjale komiczno-drama-
tycznym. Te, które ucharakteryzowane na kobiety starają
się za wszelką cenę odnaleźć w stereotypie mężczyzny.
W życiu publicznym rozpychają się łokciami, epatując
okrucieństwem wobec zwierząt i ludzi. Przychodzi nam
do głowy bezwzględna Becky z „Targowiska próżno-
ści” Thackeraya.
Drugi typ to tradwife, czyli żona tradycyjna. Taka, któ-
ra do pracy wyśle męża. Odprasuje mu koszulę do biura,
a sama zostanie w pieleszach dmuchać na domowe ogni-
sko. Wbrew romantycznej wizji ruch tradwives proponu-
je powrót do modelu, w którym małżeństwo było przede
wszystkim związkiem ekonomicznym. Żona nie zarabia-
ła ani nie miała prawa dysponowania majątkiem, nawet
odziedziczonym  (Kodeks Napoleona). Skapywało jej coś
dopiero, jeśli mąż pierwszy przeniósł się na tamten świat.
Do dziś Amerykanki korzystają z prawa gwarantującego
im często wysokie alimenty po rozwodzie. Tracą je, gdy
wyjdą za mąż po raz drugi, bo wtedy, w domyśle, zacznie
je utrzymywać kolejny małżonek.
P

olki tak dobrze nie mają. Sądy przyznają często niskie
alimenty, a i z egzekwowaniem ich jest bieda. Polskie
tradycyjne żony nie przemyślały chyba tego modelu
do końca. Pozostawanie na łasce ekonomicznej męża
kończy się dramatycznie, gdy on odchodzi do innej. Brak
własnych pieniędzy, doświadczenia zawodowego i emery-
tury po czterdziestce lub pięćdziesiątce nie ma z romanty-
zmem nic wspólnego. Praca opiekuńcza, czyli wpatrzone
w nas „oczy dziecka”, nie wystarczą na opłacenie czynszu,
nawet jeśli reszta społeczeństwa będzie klepać kobietę
po plecach, że przynajmniej ktoś jej poda szklankę wody.
Być może w powieściach pojawią się wkrótce panie
Bovary z Pensylwanii czy Becky z targowiska próżności
w Nowym Sączu. A może ultramęskie i supertradycyjne
kobiety ockną się w porę i zaczną grać do swojej, a nie
patriarchatu, bramki. Dlatego Sylwia napisała kolejną
książkę dla najmłodszych: „Łobuziary.” Jej literackie bo-
haterki nie bały się łamać zasad. Buntowniczki w stylu
Pippi, Małej Mi czy Majki Skowron potrafiły przeciwsta-
wiać się tym, którzy za wszelką cenę chcieli dominować
innych. Cała nadzieja w nowym pokoleniu, które odrzuci
trumpizm jako jedyne rozwiązanie.
SYLWIA CHUTNIK, GRAŻYNA PLEBANEK

W damskim
przebraniu


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 107

[ D O I O D R E D A K C J I ]

Administratorem Państwa danych osobowych jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa dane osobowe będą przetwarzane
w celu udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA, chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie (art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).

wydawca POLITYKA Spółka z o.o. SKA 
adres ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa

RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński 
tel. 22 451-60-00
członkowie zarządu
Joanna Solska, 
Mariusz Janicki, 
Wiesław Władyka
z-cy redaktora naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca), 
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński, 
Łukasz Lipiński  (wydania cyfrowe)
sekretarz redakcji
Artur Podgórski
Malwina Dziedzic (redaktor działu Opinie)
redaktor wydania
Olga Jędrzejczak tel. 22 451-60-22
Igor Waleńczak tel. 22 451-61-84
Wydania specjalne: 
Leszek Będkowski tel. 22 451-60-15
Jolanta Zarembina tel. 22 451-61-40

DRUK www.izbaprasy.pl

printed in poland

DZIAŁY REDAKCYJNE
dział polityczny i komentatorzy 
Mariusz Janicki (kier.), 
Anna Dąbrowska, Rafał Kalukin, 
Adam Krzemiński, Paweł Reszka, 
Ewa Siedlecka, Adam Szostkiewicz, 
Wiesław Władyka, Jacek Żakowski
dział krajowy 
Jacek Kowalczyk (kier.),
Martyna Bunda (z-ca kier.), 
Ewa Wilk (koment.), 
Zbigniew Borek, Joanna Cieśla,
Juliusz Ćwieluch, Edyta Gietka, 
Katarzyna Kaczorowska, 
Marcin Kołodziejczyk, 
Violetta Krasnowska,
Marta Mazuś, Joanna Podgórska,
Piotr Pytlakowski, Ryszarda Socha, 
Agnieszka Sowa, Paweł Walewski
dział ekonomiczny 
Joanna Solska (red. działu), 
Adam Grzeszak, 
Cezary Kowanda, 
Marcin Piątek
dział zagraniczny 
Łukasz Wójcik (kier.), 
Marek Ostrowski (koment.), 
Artur Domosławski,
Jagienka Wilczak, Jędrzej Winiecki 
współpraca: Tomasz Bielecki (Bruksela),
Tomasz Walat (Sztokholm), 
Tomasz Zalewski (Waszyngton)

dział kultury 
Bartek Chaciński (kier.), 
Aneta Kyzioł (z-ca kier.), Jakub Demiańczuk, 
Mirosław Pęczak, Piotr Sarzyński,
Justyna Sobolewska, Dorota Szwarcman, 
Janusz Wróblewski
dział nauka/projektpulsar.pl 
Karol Jałochowski (kier.), 
Katarzyna Czarnecka (z-ca kier.),
Edwin Bendyk (koment.), 
Agnieszka Krzemińska,
Marcin Rotkiewicz 
dział Historyczny 
Marian Turski (kier.), Tomasz Targański
stali Felietoniści 
Sylwia Chutnik, Jan Hartman, Ryszard Koziołek,
Renata Lis, Sławomir Mizerski, Agata Passent,
Grażyna Plebanek, Stanisław Tym, Marcin Wicha
dział projektów specjalnycH
Zofia Leśniewska, tel. 22 451-61-93
dział dokumentacji 
Iwona Kochanowska (kier.), 
tel. 22 451-61-44
PION CYFROWY
Joanna Chmielecka (dyr.)
polityka.pl 
Aleksandra Żelazińska (szefowa serwisu),   
Zbigniew Pendel (z-ca), Norbert Frątczak, 
Anna Kowalska, Agata Szczerbiak, 
Michał Tomasik, Agnieszka Zagner
wydania cyFrowe 
Anna Dobrowolska (red. prow.)

GRAFIKA I TECHNIKA
dział graFiczny Joanna Mucho (kier.)
dział Foto Wojciech Leliński (kier.)
korekta Zofia Kozik (kier.)
ADMINISTRACJA, FINANSE
recepcja tel. 22 451-60-89, 
Jadwiga Kucharczyk (dyr.) 
Halina Cibor (gł. księgowa)
PION WYDAWNICZY 
Piotr Zmelonek (dyr.), tel. 22 451-61-85
Anita Brzostowska (z-ca dyr.) 
dystrybucja 
Marcin Paśnicki (kier.), tel. 22 451-61-92
promocja Dominika Nowak-Kajtowska,
tel. 22 451-62-02
dział it Piotr Filipowicz (kier.)
BIURO REKLAMY
recepcja tel. 22 451-61-36, 
e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.), 
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Za treść ogłosZeń redakcja ponosi 
odpowiedZialność w granicach wskaZanych 
w ust. 2 art. 42 ustawy prawo prasowe
prenumerata papierowa 
www.sklep.polityka.pl 
Infolinia: tel. 67 210 86 30, 
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska, 
tel. 22 451-61-00, 451-61-15 
e-mail: prenumerata@polityka.pl

prenumerata cyFrowa 
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336-75-80, 
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA Spółka z o.o. SKA 
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna numerów aktualnych
i archiwalnych po cenie niższej od ustalonej
przez Wydawcę jest zabroniona, nielegalna
i grozi odpowiedzialnością karną.
copyrigHt © spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułów
opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
Przedruki: Justyna Sadowska, 
tel. 22 451-61-50, 
e-mail: przedruki@polityka.pl

Pulsar 
i POLITYKA 
zapraszają 
do Katowic
J

uż po raz trzeci
nasza redak-
cja, a przede
wszystkim jej
pulsarowa część,
przenosi się do Katowic na Śląski Festiwal
Nauki, dokąd zapraszamy również Pań-
stwa! W weekend 7 i 8 grudnia zagościmy
na Scenie Pulsar, a towarzyszyć nam będą
znakomici naukowcy i dziennikarze nauko-
wi. Bohaterami naszych rozmów – a za-
planowaliśmy ich w tym roku aż 12 – będą
m.in. intrygujący turboSłowianie (Kamil
Janicki, popularyzator polskiej historii i pi-
sarz), sprytne nanoboty (Tomasz Roman
Tarnawski z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN
w Krakowie), rządzące człowiekiem bak-
terie (Agata Starosta z Instytutu Biochemii
i Biofizyki PAN), miejskie ścieżki pożądania
(Marcin Skrzypek z Forum Kultury Prze-
strzeni w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr
NN”), wartościowa ciemność (Piotr Na-
walkowski, prezes stowarzyszenia Polaris)
i marzące o kosmicznych podróżach bla-
dawce (Agnieszka Skorupa z Uniwersytetu
Śląskiego).
Słowem, od przeszłości do przyszło-
ści, od wnętrza do otoczenia i z ziemi
w przestworza!
Więcej informacji na:
slaskifestiwalnauki.pl
oraz projektpulsar.pl

W poczuciu
niemocy
Po

przeczytaniu arty-
kułu „Śmierć na raty”
(POLITYKA 48) chcę powiedzieć, że by-
łam jedną z tych osób opiekujących się
niedołężnym ojcem przez trzy lata. Po-
twierdzam wszystko to, co znalazło się
w artykule Agnieszki Sowy – brak miejsc
w ZOL, oczekiwanie na miejsce w domu
opieki, rezygnacja z pracy zawodowej,
załatwianie wszystkiego samemu lub
dzięki tzw. znajomości.

Co najbardziej bolało,
to niemoc lub niechęć osób
pracujących w szpitalu,
w przychodni, w placówkach
pomocowych, gdy prosiłam o po-
moc albo chociaż o wskazówki, jak pie-
lęgnować osobę leżącą (lat 90). Dobrze,
że jest internet, bo tam można znaleźć
porady, filmiki szkoleniowe, linki do inte-
resujących stron.
Trzyletnią opiekę okupiłam uszko-
dzeniem kręgosłupa i stanami depre-
syjnymi. Trzymam kciuki za wszystkich
opiekunów osób starszych. Dziękuję
za podjęcie tematu.
BARBARA GAWLICZEK
Od redakcji:
Bardzo dziękujemy za tę i inne poru-
szające relacje, a także za słowa wsparcia
spływające do nas po publikacji wspo-
mnianego reportażu Agnieszki Sowy,
który zainicjował akcję „Odchodzić
po ludzku” (polecamy też rozmowę Paw-
ła Walewskiego z ministrą ds. polityki
senioralnej Marzeną Okłą-Drewnowicz 
– s. 32, oraz kolejne materiały, które
w tym cyklu będą się pojawiać na na-
szych łamach). Więcej informacji o na-
szej inicjatywie oraz wszelkie aktualne
i archiwalne materiały związane z te-
matem są dostępne na naszej stronie
internetowej: 
polityka.pl/odchodzicpoludzku
Czekamy też na Państwa głosy
i historie pod adresem e-mailowym:
kontakt@polityka.pl


108 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Za

kręty delikatnie wiją się jeden za drugim,
aż nagle droga staje się prosta, a gości wita
znak „Międzygórze”. Nazwa tej niewielkiej
wsi w Sudetach Wschodnich jest wyjątko-
wo trafna, w punkt. Malowniczo położona
między niewielkimi wzniesieniami, w sercu Dolnego
Śląska, u podnóża Śnieżnika, w dolinie dwóch poto-
ków Wilczki i Bogoryi, jest jedną z najpiękniejszych
polskich wsi, która wciąż ma swoje tajemnice.
Jedna z nich wyłania się już przy samym wjeź-
dzie do miejscowości. Po lewej stronie znajduje się

Międzygórze, nazywane Małą Szwajcarią
i architektoniczną perłą Sudetów,
to jeden z najpiękniejszych zakątków
Polski. Warto go odwiedzić szczególnie
teraz, gdy okoliczni mieszkańcy próbują
podnieść się po klęsce powodzi.

Szlakiem 
księżnej Marianny

kamienna zapora wodna z początku XX w. Wysoka
na nieco ponad 29 m, długa na ok. 108, może zatrzy-
mać prawie 1 mln m sześc. wzburzonej wody. Podczas
powodzi tysiąclecia w 1997 r., ale i tej jesieni, woda
przelewała się przez tamę. Za pierwszym razem wieś
ucierpiała bardziej; dzisiaj do Międzygórza można
już spokojnie wjechać. I podziwiać. Miejscowość jest
nazywana Małą Szwajcarią, bo poza pięknym poło-
żeniem może się poszczycić unikatową architekturą
przypominającą bardziej alpejskie niż polskie pejzaże.
Swój niepowtarzalny urok Międzygórze zawdzięcza
pewnej niezwykłej kobiecie żyjącej w XIX w. Bo po-
czątki świetności wsi sięgają 1839 r., gdy w Między-
górzu po raz pierwszy pojawiła się księżna Marianna
Orańska, która dziewięć lat wcześniej została żoną
Albrechta Pruskiego. Często podkreślano, że wyprze-
dzała swoje czasy. Zauroczona Międzygórzem posta-
nowiła stworzyć tutaj kurort wypoczynkowy na wzór
popularnych wówczas turystycznych miejscowości
w Szwajcarii.
Odkąd w 1858 r. miejscowość została własnością
księżnej Orańskiej, powstawały tu budynki w stylu ty-
rolskim, z ażurowymi drewnianymi balkonami, pięk-
nymi rzeźbieniami, krużgankami, a we wsi zaczęli
pojawiać się turyści. Jednym z najbardziej charakte-
rystycznych budynków w Międzygórzu jest Dom Wy-
poczynkowy „Gigant”. Okazałe drewniano-murowa-
ne sanatorium wybudowano w 1882 r. Położone jest
nad jednym z potoków przepływających przez wieś
przy ul. Sanatoryjnej 5, obecnie trwa tam remont.
Sz

lak najpiękniejszych willi, takich jak choćby
Trebla, ciągnie się dalej wzdłuż ul. Sanatoryjnej
(przed wojną Albrechtstrasse, od imienia syna Ma-
rianny Orańskiej), ale i Wojska Polskiego. Można tu
zobaczyć prawdziwe perełki. Przy Wojska Polskiego
10, tuż obok mostu na rzece Wilczce, stoi chyba najbar-
dziej charakterystyczny i najczęściej fotografowany
dom w okolicy: dawna Villa Marienbad i DW Gaweł.
Dzisiaj pensjonatem już nie jest, w budynku znajdują
się prywatne mieszkania. Pod urokiem Międzygórza
byli też filmowcy – to tutaj kręcono pierwszy odcinek
„Czterech pancernych i psa” oraz polsko-niemiecki
serial „Wow” z początku lat 90.
Marianna Orańska miała tu swoje ulubione miejsce:
okolice wodospadu Wilczki. To naturalna atrakcja
Międzygórza, mierząca 22 m i stanowiąca obecnie
drugi najwyższy wodospad w Sudetach – po Kamień-
czyku – otoczona rezerwatem i tarasami widokowy-
mi. Ale Międzygórze to też doskonała baza wypadowa
na niezbyt wyczerpujące piesze wędrówki po górach.
W pobliżu wznosi się Śnieżnik (1426 m n.p.m.), naj-
wyższy szczyt w Masywie Śnieżnika. Marianna zle-
ciła przygotowanie szlaku, oznakowanie trasy, ścież-
ki, ufundowała schronisko pod szczytem i budowę
tarasu widokowego, z którego prawie jak w kurorcie
alpejskim rozciągają się wspaniałe widoki na Sudety.
Po Orańskiej na ziemi kłodzkiej zostało dużo
dobrego. Zaledwie godzinę drogi z Międzygórza,
w Kamieńcu Ząbkowickim, jest kolejne dzieło księż-
niczki: wielki pałac. Cztery wieże, 102 pokoje, taras
o powierzchni 800 m kw. i 160-ha park. To pomysł
na kolejną wycieczkę. n

ludzie i style

Magdalena
Gorlas
– dziennikarka
w podróży.
Publikowała m.in. 
w „Chicago Tribune”,
POLITYCE, „Vogue’u”,
„Dużym Formacie”
czy „Piśmie.
Magazynie Opinii”.

P O D R Ó Ż E

© ADAM HAWAŁEJ/PAP, ARCHIWUM PRYWATNE, AN, SHUTTERSTOCK


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 109

Ch

oć już po wyborach w USA,
igrzyska prezydenckie jeszcze
się nie skończyły. Do roboty ru-
szyły triumfujące trolle. Wiralowym
antybohaterem i symbolem „warto-
ści”, które wygrały wraz z Donaldem
Trumpem, stał się skrajnie prawicowy
influencer Nick Fuentes. Zdeklaro-
wany incel, znany z szerzenia antyse-
mickich treści i zaprzysięgły zwolen-
nik Trumpa, 5 listopada opublikował
na portalu X post brzmiący: „Twoje
ciało, mój wybór. Na zawsze”. Była
to parafraza feministycznego hasła
„Moje ciało, mój wybór” („My body,
my choice”), używanego w walce
o prawa reprodukcyjne kobiet.
Sam tego nie wymyślił – retorykę
prochoice próbowały przejąć ruchy
antyszczepionkowe w czasie pandemii
Covid-19. Jednym z memów bojowych
był obrazek przedstawiający Billa Ga-
tesa ze strzykawką, mówiącego: „Two-
je ciało, mój wybór”. Przerobione ha-
sło spodobało się mężczyznom, którzy
nienawidzą kobiet. Dołączyło do „Tits

Wo wo wo wodewil
Wo

mp womp, jeszcze jedno
ze wskazań z pierwszej dwu-
dziestki plebiscytu Młodzieżowe
Słowo Roku (przed tygodniem opisywałem
bakę), jest onomatopeją. Trochę jak dzyń
dzyń, puk puk, kwa kwa czy hau hau. Tyle
że należy do nowej generacji wyrazów dźwię-
konaśladowczych, które docierają do nas z obszaru
anglosaskiego, wraz z pisownią i wymową. A także długą wi-
ralową historią. I ta akurat to wszystko uzasadnia, bo dźwięk
puzonu, który ta fraza imituje, pochodzi prawdopodobnie
z czasów amerykańskiego wodewilu, a oryginalna melodia
– w pełnej wersji będąca sekwencją czterech schodzących
w dół dźwięków: womp womp womp woooomp – kojarzy się
z początkami jazzu. A przede wszystkim – z czymś w prze-
rysowany sposób żałosnym, wzbudzającym politowanie.
I jako taka krążyła przez dekady po bazach ogólnodostęp-
nych dźwięków, służąc za ilustrację porażki w teleturniejach
albo grach wideo. A w XXI w., pod nazwą „sad trombone”,

czyli „smutny puzon”, stała się memem dźwiękowym,
komentarzem wklejanym w rozmowach, w kon-
tekście lekko ironicznym lub całkiem zło-
śliwym. Aż do chwili udoskonalenia, gdy
w komunikatorach zaczęto ją zapisywać
jako womp womp.
W c

zasach TikToka womp womp ozna-
cza coraz częściej nie naśmiewanie
się z porażki, tylko ignorowanie rozmówcy.
„Mieć na coś wywalone” – definiuje słownik
Miejski.pl. A w Młodzieżowym Słowie Roku zostało
zidentyfikowane jako wyraz „negatywnych emocji, najczę-
ściej braku zainteresowania rozmową lub chęci jej zakoń-
czenia”. Jednak aspekt porażki, tak silnie wpisany w cha-
rakter muzycznej frazy, wyskakuje co rusz. Kiedy magazyn
„Fortune” odnotował, że model sztucznej inteligencji Grok
– opracowywany pod kuratelą Elona Muska – uznał tego
samego Muska za jedną z osób w największym stopniu sze-
rzących dezinformację w sieci, internauci mieli na to prosty
komentarz: womp womp.
Kiedy ten sam Musk doprowadził do masowej emigracji
z X na nowy serwis Bluesky (POLITYKA 48), znów kwitowa-
no to smutnym puzonem. Bo paradoks tego dźwięku polega
na tym, że wcale nie jest taki smutny. Niesie w sobie cień
radości z czyjejś porażki, przez co wpisuje się w czasy, kiedy
rzeczywistość – choćby i najbardziej dramatyczną – próbu-
jemy na ekranach swoich smartfonów oswajać, zamieniając
ją w wodewil.
BARTEK CHACIŃSKI

S Ł O W O W I R A L

ludzie i style
Trolle triumfują lor GTFO” („Pokaż cycki albo wy…da-

aj”) i „Wracaj do kuchni”, którymi były
witane kobiety w przestrzeniach zdo-
minowanych przez internetowe trolle,
takich jak sieciowe gry wideo.
W

iralem stał się też fragment na-
grania ze streamu Fuentesa,
na którym wykrzykuje do kamery:
„Cześć! Jestem waszym republikań-
skim kongresmenem. To twoje ciało,
mój wybór. Faceci znowu wygrywają.
Nigdy, przenigdy nie będzie kobiety
na stanowisku prezydenta. Koniec.
Szklany sufit? To sufit z pieprzonych
cegieł”. Młode kobiety używały tego
jako dźwięku na TikToku, żeby poka-
zać swoje przerażenie wyborem Trum-
pa i zmianą kulturową, jaka za tym
idzie. Fuentes był z tego bardzo za-
dowolony; w końcu komunikat dotarł
do adresatek.
Wpis Fuentesa na X zebrał
do dziś 52 tys. polubień i był wyświe-
tlony ponad 90 mln razy. Hasło trafiło
na koszulki i czapki. Młodzi mężczyź-
ni, traktujący wybory prezydenckie
niczym mecz futbolowy „chłopaki
kontra dziewczyny”, używali go, żeby
dokuczać koleżankom. Prawicowe

MÓWIĄ RYMY
Dzisiaj znają moją ksywę traperzy w Berlinie, traperzy w Bydgoszczy, tra-
perzy w Krakowie, traperzy w Warszawie, traperzy w Londynie,
Wciąż uważam na Brutusów, jakbyśmy co najmniej trapowali w Rzymie
Bedoes, Kwiat polskiej młodzieży, 2018 r.
traperzy = miłośnicy trapu, odmiany rapu (lub jego twórcy)

influencerki (tzw. konserwatywki) ha-
słem „Moje ciało, jego wybór” zaczęły
zaś sygnalizować swoje poddanie mę-
żowi. Tyle że ta nowa wojna kulturowa
dopiero się rozkręca. W odpowiedzi
na kolejne zaczepki Fuentes został
„zdoxxowany” – opublikowano w sie-
ci jego adres zamieszkania z komenta-
rzem: „Twój dom, mój wybór”.
MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI


110 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Za

nim błyśniemy sylwestrowym cekinem
i lekką golizną, najchętniej byśmy chodzili
wsunięci w śpiwory z wyciętymi otworami
na buty typu walonki lub owinięci kocami.
Bo taki mamy klimat. Tymczasem świato-
wa moda narzuca zupełnie inny styl i inne obowiąz-
ki – od kilku miesięcy powoli, ale do przodu pcha
po wybiegach i witrynach styl boho (skrót od bohe-
mian). Co to takiego? Wolnościowe i kolorowe mul-
ti-kulti, które nazwane zostało na cześć Romów, stale
w podróży po Europie, a przede wszystkim na cześć

ludzie i style

wyobrażenia o ich stylu życia, tak jawnie kontrastują-
cego z osiadłym mieszczaństwem. Gdy jedni chcieli
być piecuchami, innych ciągnęło w świat i zazdrośnie
kopiowali, jak nie ten styl życia, to choćby ubierania się.
Nazwa jest zresztą geograficzną nieścisłością, bo sło-
wo „bohemian” dosłownie odsyła do Czech – ale kto
by się tam przejmował, gdy w grę wchodzą luz, swo-
boda i niekonwencjonalność.
Boho to kolor, frędzle, ozdoby, błyskotki, spodnie
z szeroką nogawką, koszule z szerokimi i nierzadko
bufiastymi rękawami. No grzać to nie grzeje, chyba
że serce. Wyjątkiem mogą być kozaki sięgające ponad
kolano – to but, co warszawską słotę rozumie.
Kto ten stary-nowy trend obecnie lansuje? Przede
wszystkim Chemena Kamali, nowa projektantka Chloé
– jednego z domów mody, który podchwycił ten styl już
na przełomie lat 60. i 70. XX w. Jego prekursorem na wy-
biegach był Karl Lagerfeld, znany z tego, że czujnie śle-
dzi to, co nosi ulica, i wybrane zjawiska demonstruje
w swoich kolekcjach. Dziś pewnie siedziałby na Tik-
Toku i Instagramie. Kamali proponuje wszelkiej maści
falbany, w odcieniach zgaszonej cegły lub brzoskwini,
kozaki, okulary przeciwsłoneczne z dotkniętymi kolo-
rem szkłami. I oczywiście przekonuje, że w tym stylu
chodzi o coś więcej niż same kroje. Otóż o nawiąza-
nie do ducha lat 70. – czasów „rewolucji i wyzwolenia.
Estetycznie zaś – o naturalny styl, który robi wrażenie
spontanicznego i niedopracowanego”.
J

ednocześnie w boho prezentowanym pół wieku
później istotny jest też female empowerment,
bo wolność to dziś nie tyle zrywanie z konwencjami,
ile wykorzystywanie ich z energią i siłą do życia na wła-
snych zasadach. To kobiecość i feminizm w jednym.
Taką linię programową proponuje też Francuzka Isa-
bel Marant, która – jak to się mówi w kręgach modo-
wego piaru – ma boho w DNA swojej marki. I dodaje,
że ten styl to w pewnym sensie także estetyczna wal-
ka z instagramową obsesją doskonałości spod znaku
doczepianych rzęs, wygładzonej filtrami cery i równie
nienaturalnie powiększonych ust. „To dla mnie takie
dziwne, bo przecież długo walczyłyśmy o to, żeby ko-
biety były wolne i mogły się swobodnie wyrażać, a tu
proszę – coś zupełnie przeciwnego: szyk plastikowej
lalki” – tłumaczy na łamach „Harper’s Bazaar”.
Sienna Miller, brytyjska aktorka, która zasłynęła także
dzięki wyczuciu mody, dodaje, że to boho-wzmożenie
pojawia się w momentach nieprzypadkowych: „Mięk-
kość i kobiecość wychodzą na ulice, gdy na świecie się
gotuje – trwają wojny i polityczne niepokoje. Jeśli jakiś
trend jest nagle popularny, to tylko dlatego że przy-
szpila ducha epoki”. I przypomina, że oryginalne
boho zaistniało w czasach protestów przeciwko wojnie
w Wietnamie. Oczywiście ubraniami nikt konfliktów
nie zakończy, mowa tutaj o prywatnej reakcji na poli-
tyczne wydarzenia, czymś w rodzaju tekstylnej zbroi.
Moda jest wszak opowieścią o fantazjach, nadziejach,
komunikatem o żałobie lub podkreśleniem zmiany
stanu cywilnego.
W tym przypadku może też być historią o tym, jak
bardzo chcielibyśmy odlecieć na zimę do ciepłych kra-
jów, gdzie noszenie szyfonu i koronki nie jest prostą
drogą do złapania zapalenia płuc. n

Mimo że aura nie sprzyja myśleniu
o falbankach, przezroczystościach i wszystkim,
co nie jest wełną, z faktami się nie dyskutuje
– styl boho wrócił, choć z lekką korektą.

M O D A

Dzikość serca 
pod puchówką

Ola Salwa 
– absolwentka psy-
chologii, dziennikarka
z 20-letnim stażem.
Pisze o filmie, modzie
i zjawiskach spo-
łecznych, konsultuje
scenariusze, jest
członkinią Europejskiej
Akademii Filmowej.

© YANSHAN ZHANG/GETTY IMAGES, ARCHIWUM PRYWATNE (2), ARTHUR ELGORT/GETTY IMAGES


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 111

ludzie i style

Kuratorzy własnych domów

Do

piero dekadę temu, wraz z otwarciem
wystawy polskiego wzornictwa w Muzeum
Narodowym w Warszawie, doczekaliśmy się
powszechnego uznania dla rodzimego di­
zajnu powojennego, późnych lat 50. i 60.
– czyli lekkich mebli, ceramiki i porcelany o graficznych
liniach i wyrazistej kolorystyce. Moda rozlała się szero­
ko, a osoby, które dotąd snobowały się na ten segment
kultury – szczyciły się tym, że potrafią jako nieliczne
dostrzec piękno w przedmiotach pochowanych w eta­
żerkach i na strychach – przeżyły trudny moment.
Co dziś mogłoby im przywrócić tamto utracone po­
czucie osobności, wyjątkowości, wtajemniczenia? Jak
zdystansować rywali w wyścigu po oryginalność? We­
ronika Roś, organizatorka aukcji dizajnu w Desie i au­
torka wystaw mających zaznajamiać nabywców z tym,
co warte inwestowania niezależnie od tego, jak zawie­
ją trendy, mówi o pogłębiającym się zainteresowaniu
kupców i kolekcjonerów tzw. dizajnem ze świata. Jak
zauważa, tej grupy już nie zadowoli to, co opatrzone.
Co zatem postawią w salonach i jadalniach? M.in.
modernistyczne evergreeny, czyli smukłe, oszczędne
w formie i dekoracji meble oraz akcesoria wytwarza­
ne od lat powojennych do lat 70., ale produkowane
po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Takie jak fotel
Wassily  autorstwa Marcela Breuera, wyprodukowany
w latach 60. przez firmę Gavina (13 tys. euro), czy sto­
lik z metalu i przydymionego szkła wymyślony także
w latach 60. przez belgijskiego rzeźbiarza pochodzące­
go z rodziny złotników Willy’ego Ceysensa. Być może
kolekcjonerzy zdecydują się na jakąś rzecz „no name”,
tzn. nieprzypisaną do żadnej firmy ani nazwiska pro­
jektanta, którą można się pochwalić – np. lampę czy
kinkiet ze szkła – tylko z uwagi na jej finezję czy jakiś
detal. Albo na obiekt ironiczny, przykuwający uwagę,
jak stołki z „pompowanego metalu” od lat reinterpre­
towane przez konceptualistę Oskara Ziętę.

Jeśli mimo wszystko nadwiślańscy amatorzy pięk­
na we wnętrzach pozostaną wierni temu, co rodzime,
sięgną po coś przedwojennego – np. fajans z Pacyko­
wa, tkaniny i kilimy ładowskie (od Spółdzielni Arty­
stów Plastyków „ŁAD”, działającej od 1926 r. do poło­
wy lat 90. i zrzeszającej artystów rozmaitych dziedzin
rzemiosła), wyroby platerowane z renomowanych
zakładów. A jaka jest zasada selekcji? Tu o definicję
trudno. Autorskie miksy tworzymy zgodnie z credo,
że wszyscy możemy być kuratorami własnych domów.
Z myślą o takich gotowych na wyrafinowany
eklektyzm klientach na wystawie „Kultowe projekty
XX wieku” w Desie pojawiły się m.in. skórzane  fotele
i sofa Togo marki Ligne Roset projektu Michela Du­
caroy z 1973 r. Znane z Instagrama i magazynów o wnę­
trzach, przypominają przeskalowane poduszki, lepiej
jednak trzymające kręgosłup. I taka właśnie nonsza­
lancka forma mebla wypoczynkowego za minimum
2 tys. euro jest teraz rękojmią dizajnerskiego obeznania.
Je

dnak czy te rekwizyty aby na pewno wystarczą,
by stworzyć domowy teatr rzadkiego gustu? Jak
czytamy w artykule na stronie British Sociological As­
sociation, kategorie snobizmu i snobowania się mają
złożoną relację z pojęciami klas społecznych. Autor,
David Morgan, zwraca uwagę, że współcześnie nie
można już automatycznie łączyć posiadania z wysokim
statusem. W czasach, gdy wszystko jest na kliknięcie,
prawdziwe wrażenie robią na nas kapitał kulturowy
i wiedza.
Poza pytaniem, jak się wyróżnić, kiedy wszystko,
łącznie z cenami tego, co posiadamy, widać jak na dłoni
na Facebooku i Instagramie, równie głośno wybrzmie­
wa inne: czy faktycznie ciągle trzeba się wyróżniać? Jeśli
nie umiemy być autentycznie ekstrawaganccy, dajmy
sobie prawo do normalności i zaniedbań, także we
wnętrzach. „Pokaż mi, jak zwyczajnie mieszkasz” – ten
ruch także usankcjonowały social media. Dostajemy
zielone światło, by spokojnie zaakceptować nasze wy­
tarte tapczany, wyliniałe, odrapane przez kocie pazurki
tapicerki i kuchnie „od Szweda”. Chciałoby się powie­
dzieć: co za ulga. n

Po okresie szału na polski dizajn z lat 60. przyszedł
czas na eklektyzm, łączenie stylów oraz ironię. 
A także na „zwyczajne mieszkanie”.

D I Z A J N

Lidia Pańków
– dziennikarka,
reporterka, autorka
książki „Bloki
w słońcu. Mała
historia Ursynowa
Północnego” 
(Wyd. Czarne),
asystentka społeczna
osób uchodźczych.


112 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

Na

rynku mamy coraz więcej warsztatów
dla par obejmujących różne sfery życia:
od prostych zasad komunikacji, poprzez
pracę z ciałem, aż po zajęcia z tantryczne-
go seksu. Cel tych wszystkich aktywności
jest podobny – przywrócenie żywej i bezpiecznej wię-
zi nadszarpniętej przez konflikty i prozę codziennego
życia. Sue Johnson, twórczyni terapii skoncentrowanej
na emocjach, stanowiącej teoretyczną bazę dla wie-
lu warsztatów dostępnych także w Polsce, w swojej
książce „Sens miłości” zaproponowała metodę sied-
miu rozmów wzmacniających związek dwojga ludzi.
O czym mają rozmawiać? Na przykład o rozpoznawa-
niu „szatańskich dialogów”, które ranią; o sposobach
podtrzymywania bliskości, gdy codzienne troski, praca,
dzieci i spłacanie kredytów zaczynają odciskać piętno
na relacji; oraz o tworzeniu więzi przez dotyk.
Jednak nie wszystkie warsztaty są oparte wyłącznie
na rozmowie. Coraz więcej z nich zawiera m.in. ele-
menty tantry – z ofertą (nie tylko dla par, ale także sin-
gli) „przebudzenia, multiorgazmicznej relacji, czułej
obecności albo przepływu energii”. Cóż to wszystko
znaczy? Jak można się domyślić, chodzi o seks – ale nie
o naukę uprawiania go, tylko o praktykę uważnego „by-
cia w seksie”. Tantra nie uczy technik, lecz świadomości

bycia razem. „Jeśli jesteśmy w jakichś wewnętrznych
rozsypkach, to wnosimy to również do łóżka. Żeby tan-
tra zasilała relację na długo, musimy się cofnąć do pod-
staw relacji z samym sobą i samej relacji” – piszą Zofia
i Dawid Rzepeccy, nauczyciele tantry, autorzy książki
„Życie seksualne rodziców”. Techniki tantryczne mają
pozwolić parze wejść w bliskość.
Bliskość to i emocje, i ciało – dotyk, czułość. Aby to się
zadziało, para musi sprawdzić, czy potrafi być ze swo-
imi emocjami: czy umie je wyrażać, nie krzywdząc sie-
bie i drugiej osoby, czy potrafi być z partnerem, który
przeżywa swój smutek, swoją złość.
Te rozmaite formy pracy z parami nie zastąpią te-
rapii (gdy ta jest potrzebna), ale nierzadko są w stanie
wzmocnić proces zmian, który odbywa się w gabinecie
terapeuty. W gruncie rzeczy w obu przypadkach chodzi
o to samo: o poprawę satysfakcji w związku. Ale czym
ta satysfakcja właściwie jest? Prekursorem badań w tej
dziedzinie jest John Gottman, profesor Uniwersytetu
w Seattle, który wraz z żoną Julie, psycholożką klinicz-
ną, założył Gottman Institute. W przeszłości zasłynął
tym, że przysłuchując się parom podczas ich kilkuna-
stominutowych rozmów, był w stanie z 91-proc. trafno-
ścią ocenić, czy dana para się rozwiedzie. Jego koncep-
cja – z której wynika, że za rozpad relacji odpowiadają
w dużej mierze nadmierna krytyka partnera, unikanie
otwartej komunikacji, zamykanie się w sobie oraz po-
garda wobec drugiej osoby – wydaje się wciąż aktualna.
Na

szczęście są też badania – także te prowadzone
przez Gottman Institute – przynoszące pozytyw-
ne informacje o tym, co sprzyja udanym związkom.
W skrócie: stabilne są te pary, które się przyjaźnią
i potrafią okazywać sobie szacunek w sprawach róż-
nego kalibru. Wiele dobrze dobranych par nie podziela
swoich pasji, ma różny system wartości, obowiązkami
dzieli się w sposób całkowicie niesprawiedliwy, a jed-
nak partnerzy czerpią z tych związków satysfakcję.
Dlaczego?
Gottmanowie sformułowali kilka zasad udanego
małżeństwa/związku. Pary pielęgnują uczucia sym-
patii i podziwu. Partnerzy wzajemnie się doceniają.
Cieszą się ze swoich sukcesów, trzymają swoją stronę.
Poza tym w dobrych związkach partnerzy zwracają
się ku sobie i dają sobie uwagę. Nie zbywają swoich
wypowiedzi obojętnością, potrafią włączyć się w to,
co przeżywa druga osoba. Szczególnie mężczyźni,
którzy zdobywają się na otwartość w związku, zysku-
ją na tym dużo: są mniej zestresowani, a ich partnerki
rzadziej rozpoczynają dyskusję oskarżeniami. Przede
wszystkim jednak w spełnionych związkach partnerzy
dobrze się znają i tę wiedzę o sobie wciąż uaktualniają.
Rozmawiając na bieżąco o uczuciach, potrzebach, po-
glądach i wartościach, wzajemnie się poznają. Są tym
samym przygotowani na nieuchronne zmiany w ich
relacji, które pojawią się wraz z upływem lat. n

Szatańskie dialogi
Czy warsztaty dla par są w stanie zastąpić terapię i pomóc odnaleźć utraconą
satysfakcję w związku? I jaka właściwie jest recepta na udany związek?

ludzie i style

R E L A C J E

Marcin
Grudzień
– psychoterapeuta,
trener oraz
badacz męskości.
Współpracuje
z Fundacją
Masculinum 
oraz Pracownią
Bliskich Relacji,
prowadzi warsztaty
i szkolenia 
dla mężczyzn.

ilustracja basia dziedzic

© ARCHIWUM PRYWATNE, MATERIAŁY PRASOWE, RAFAŁ MASŁOW


P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 113

Ciemno, ponuro i bez przerwy leje.
Idealne warunki dla... winiarstwa!

Ru

ch na autostradzie M25 był koszmarny,
a po zjechaniu z niej czekało nas jeszcze
45 min przebijania się powiatowymi dróż-
kami tak wąskimi, że dwa auta z trudem się
mijają. W końcu dojechaliśmy do żwirowego
parkingu przed blaszaną halą. Na oglądanie rosnącej
tuż obok winniczki nie było czasu, bo właśnie zaczęło
lać jak z cebra. W środku przywitała nas klimatyzacja
ustawiona na maksimum grzania oraz kieliszek białego
wina. Było tak kwaśne, jak od dawna nie są już nawet
nasze polskie wina. Byliśmy bowiem w Gusbourne, naj-
lepszej winnicy w… Anglii.
Wielka Brytania – de facto Anglia właśnie, bo w Szko-
cji winnic na razie brak, a w Walii jest ich dosłownie
kilka – to ziemia obiecana światowego winiarstwa.
Wedle klimatycznych prognoz jeszcze za naszego ży-
cia na południu Europy zrobi się za gorąco i przede
wszystkim za sucho, by produkować wino (brak wody
już w tej chwili redukuje plon na takim Santorini niemal
do zera). Natomiast winorośl będzie można z powo-
dzeniem uprawiać w zimnych rejonach, które dotąd
nie miały na to szans – powyżej 50. równoleżnika. Do-
tyczy to Kanady, Szwecji, Danii, krajów bałtyckich, no
i oczywiście Polski. Ale największym wygranym może
okazać się właśnie Zjednoczone Królestwo.
Nad wymienionymi krajami ma bowiem przewagę,
a nawet kilka. Po pierwsze, pogoda. Bliskość oceanu
i wpływ Prądu Zatokowego sprawiają, że zimy są tu
łagodniejsze niż w regionach o klimacie bardziej kon-
tynentalnym, mniejsze jest zagrożenie wiosennymi
przymrozkami, które z uwagi na coraz wcześniejszą
wegetację czynią choćby w Polsce czy Niemczech
coraz więcej szkód. Przekleństwem Anglii było do-
tąd pochmurne, deszczowe lato, uniemożliwiające
pełne dojrzewanie winogron, ale to się dynamicznie
zmienia. Winom angielskim dodatkowo sprzyja ak-
tualna moda na odświeżające, lekkie trunki z chłod-
nego klimatu.
Po drugie, gleby. Na południu Anglii, w pasie nad-
brzeżnym wzdłuż kanału La Manche, nie brakuje

Lew zaryczał

W I N O

wapieni i kred, ulubionych przez szlachetne odmiany
takie jak chardonnay i pinot noir. Ten rejon kraju leży
bowiem na tym samym podłożu, co Szampania i Basen
Paryski. Nic dziwnego, że Anglia już 20 lat temu mocno
postawiła na wina musujące (stanowią blisko 3/4 krajo-
wej produkcji), które stylistycznie przypominają szam-
pany – choć raczej te sprzed 20 lat, zanim w Szampanii
zrobiło się (wedle niektórych) za ciepło. W dodatku są
dziś od szampanów tańsze.
P

o trzecie – pieniądze. To często zapominany aspekt
produkcji wina. W tej branży nie brakuje naiwnia-
ków, którzy myślą, że winnicę wystarczy obsadzić, a po-
tem już będzie samo rosło, wszelkie prace polowe zaś
ogarnie się w gronie rodzinnym. Tak to może działać
na poziomie garażowej improwizacji, natomiast po-
ważne komercyjne projekty wymagają dużych nakła-
dów. Nic dziwnego, że czołowe angielskie winiarnie
należą do funduszy inwestycyjnych, milionerów, któ-
rzy dorobili się w innych branżach albo są notowane
na giełdzie.
To właśnie przypadek Gusbourne, które obejmu-
je już 100 ha upraw, restaurację i prywatny klub, ale
wciąż jest w fazie inwestycji. Z rozmachem zarządzane
są też inne czołowe winiarnie z Albionu, jak Nyetimber,
Chapel Down, Rathfinny, Hambledon, Wiston, Dalfour.
Wielka Brytania jest jednym z największych na świecie
importerów i konsumentów wina, dobrze się tu sprze-
dają drogie wina premium, ale gospodarczy patriotyzm
jest mocno rozwinięty. Winiarzom w sukurs przyszedł
nawet… brexit, przez który import win z kontynentu
wyraźnie podrożał. Perspektywy są więc zdecydowa-
nie różowe.
Boom na angielskie wina musujące, a także te bez
bąbelków – zwłaszcza chardonnay i pinot noir – zata-
cza coraz szersze kręgi. Dzięki swej jakości zaczynają
być zauważane za granicą, nawet w Polsce. Powinni się
nimi inspirować nasi rodzimi winiarze, ale warto po nie
sięgać po prostu dla ich świetnego smaku. n

ludzie i style

Gusbourne Brut Reserve 2020, 235 zł (mielzynski.pl)
Henners Brut, 269 zł (darwina.pl)
Chapel Down Kit’s Coty Chardonnay 2020/21,
£35–40 (internety zagraniczne)
Gusbourne Boot Hill Pinot Noir 2021/22, £40–45 (internety zagraniczne)
Nyetimber Brut Blanc de Blancs, £50 (internety zagraniczne)

Wojciech
Bońkowski
– od 2023 r. pierwszy
polski Master of Wine.
Obecnie Chief Wine
Officer w Studi Media,
wydawcy pisma
o winie „Ferment”.


114 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024

polityka i obyczaje

Ka

taryna („Plus Minus”) przy okazji awantury wo­
kół tematu pochodzenia żony ministra Sikorskiego
zwraca uwagę: „Wciąganie Sikorskiego w rozmowy o ży­
dowskim pochodzeniu jego żony jest ledwie ślizganiem
się po fantastycznym temacie, jakim jest Anne Apple­
baum jako potencjalna pierwsza dama. Ona z pewno­
ścią nie  będzie jedynie dodatkiem do swojego męża,
tym bardziej głupio ją tak traktować”. Rzeczywiście, zbyt
przyzwyczailiśmy się do publicznej nieobecności żony
prezydenta Dudy.
W

rozmowie z „Angorą” prof. Antoni Dudek bez wahania
odpowiada na pytanie „Czy Trzaskowski po wygranej
[w wyborach prezydenckich] urwie się ze smyczy Tuska?”:
„To więcej niż pewne. Zresztą obaj pa­
nowie się nie lubią. Po co mu Tusk? Żeby
pomógł mu walczyć o reelekcję? Za pięć
lat Tuska zapewne nie będzie już w pol­
skiej polityce. Sikorski, gdyby wygrał, po­
stąpiłby podobnie, zwłaszcza że jego ego
eksplodowałoby z niespotykaną siłą”.
To się nazywa „walić prosto z mostu”.
N

iby to wiadomo, ale Stanisław Filipo­
wicz, felietonista „Przeglądu”, ujął
rzecz nad wyraz trafnie: „Firma Red is
Bad podbiła rynek politycznych dewocjo­
naliów, zawierając przymierze z władzą
zachłannie uzależnioną od bogoojczyź­
nianych frazesów (…). Rzewna, kom­
batancka emfaza stała się elementem
biznesplanu. Walka z komuną, oznaczająca napychanie
kieszeni, może trwać do końca świata. Oto geniusz prawi­
cy na szczytach swoich możliwości. Red is Bad jest kwinte­
sencją zła pojawiającego się w postaci historycznej parodii
uczciwości i zaangażowania. Antykomunizm w swojej ża­
łosnej, odpustowej w wersji, z którą od lat mamy do czy­
nienia, stał się protezą rozumu i substytutem moralności.
A wreszcie – jak się okazało – obrzędem umożliwiającym
lewe interesy. Wygodnym parawanem, za którym ukrywa
się moralna degradacja handlarzy tandetą”. Wspieranych
przez prezydenta Dudę i premiera Morawieckiego, dodajmy.

Na

dzieje prawicy na kłopoty obecnej władzy w rela­
cjach z gabinetem Trumpa gasi Paweł Kowal („Ma­
gazyn DGP”): „Widzi pan oczami wyobraźni prezydenta
Trumpa, jak czyta donosy Tarczyńskiego? (śmiech) Na­
wet jeśli Trump dostanie coś takiego przed spotkaniem
z Donaldem Tuskiem czy Radosławem Sikorskim i nawet
przy założeniu, że się wkurzy, co najwyżej zażartuje w pry­
watnej rozmowie. A potem wszyscy się pośmieją i przej­
dą do interesów. Tak to działa. Czy amerykańscy koledzy
są święci w wypowiedziach na X? Czy tak ważni politycy
w przyszłej administracji Trumpa jak Vance albo Rubio
nie mają na swoich kontach wpisów krytycznych wobec
nowego prezydenta? Bądźmy poważni”. To zadanie ponad
siły Tarczyńskiego.
W „

Do Rzeczy” senator PSL Marek Sa­
wicki komentuje udział prezesa PiS
w Marszu Niepodległości: „Nie był tam
zaproszony, a nawet nie był tam oczeki­
wany, a jednak mimo wszystko poszedł.
Widać wyraźnie, że Kaczyński zdaje so­
bie świetnie sprawę, że jest w defensy­
wie, i szuka sposobów, żeby utrzymać
pozycję lidera opozycji”. Podlizywanie
się jest jednym ze sposobów.
Łu

k a s z Wa r z e c h a w t y m s a m y m
„Do Rzeczy” ostrzega oglądających
się na prezesa konfederatów: „Jarosław
Kaczyński jest partnerem skrajnie nie­
wiarygodnym, otwarcie deklarującym
sprzeciw wobec jakiejkolwiek refleksji i zmiany linii. Nawet
jeśli między PiS a Konfederacją istnieje pewien wspólny
element ideowy, to różnice są ogromne”. Ale to ten „wspól­
ny element” jest groźny dla współczesnej Polski.
N

ie ma takiej bzdury, której nie da się opublikować w ty­
godniku „Sieci”. Oto próbka pióra Marty Kaczyńskiej:
„Ojkofobia promowana w ostatnich latach przez między­
narodowe elity, w szczególności akademickie i polityczne,
stanowi ideologię instytucji międzynarodowych, w tym
Unii Europejskiej. (…) W ramach agendy ojkofobów poza
próbami odrywania społeczeństwa od tożsamości narodo­
wej mieszczą się także działania uderzające i marginalizu­
jące chrześcijaństwo, zniechęcające do zakładania rodzin,
antagonizujące mężczyznę i kobietę, a wreszcie podważa­
jące jeden z najbardziej podstawowych wymiarów tożsa­
mości, czyli płeć”. Mistrzyni słowotoku.
Z c

yklu psychoanalizy politycznej. O Antonim Macie­
rewiczu w „Tygodniku Powszechnym”: „To, co robi
dziś, uważam za bardzo szkodliwe. Gdyby robił to w ży­
ciu prywatnym, nikt nie podawałby mu ręki. Ale Antoni
najwyraźniej uważa, że w polityce bywają sytuacje, w któ­
rych cel uświęca środki – mówi [Janusz Onyszkiewicz].
I zwraca uwagę, że w historii było wiele przypadków, gdy
ludzie nieskazitelni w imię wyższych racji dopuszczali się
kłamstw. – Przecież nikt nie miał nic przeciwko okłamy­
waniu Gestapo. Antoni głęboko wierzy w swój obraz świa­
ta i jeśli dopuszcza, że mówi gdzieś nieprawdę, to czuje
się jak Polacy okłamujący Gestapo”. Ktoś tu się zagalopo­
wał. U Macierewicza w funkcji Gestapo występują prze­
cież Polacy.

Choć Andrzej Duda nie posiadł
takiej perfekcji w dzieleniu
i konfliktowaniu ludzi jak
jego polityczny patron
Jarosław Kaczyński, to zrobił
bardzo wiele, by wpisać się
złotymi zgłoskami do księgi
mentorów polskiej prawicy 
– Bogusław Chrabota,
„Rzeczpospolita”.

K O Z A

© JAN KOZA


Wybierz 1 alpakę
z ręki i daj ją
innemu graczowi.
Następnie dobierz
3 karty.
+2

Dobierz 2 karty.
+2

Zagraj tę kartę
na początku tury.
Odrzuć z ręki
pozostałe karty 
i dobierz 5 kart.
+2

Rywale muszą
odrzucić z ręki 
po 1 losowej karcie.
+3

Ostatnio edytowany przez first (2024-11-27 19:37:54)

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB