Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
Monika Żeromska
Wspomnienia
Wydawnictwo „Czytelnik”
Warszawa 1994
Pierwsze nasze mieszkanie, jakie najmgliściej pamiętam, a może mi się tylko zdaje, było w Zako-
panem na Kasprusiach, w pensjonacie „Lubień”. Dom stał na ostrym stoku nad potokiem, po dru-
giej stronie za mostkiem było wejście na górę, w stronę Krupówek, które się nazywało Gęsia Szyja.
Mieszkała z nami babcia, matka mamy, która przyjechała z nami z Włoch. Przyjechaliśmy wtedy
furką z Fels”-Hagi na Węgrzech, to była nazwa, która mi się często o uszy obijała. Przyszedł wte-
dy za nami przez góry przewodnik z Zakopanego Jakub Wawrytko, który za pazuchą przeniósł
przez granicę rękopis „Walki z szatanem”, ale o tym dowiedziałam się później, choć go widywa-
łam w domu.
Niewiele z tego „Lubienia” pamiętam. Moi rodzice wynajęli dom, stojący trochę dalej, po tej samej
stronie Kasprusi, większy i wygodniejszy - „Władysławkę”. Tam zajmowaliśmy całe piętro, było
pianino dla babci i niańka dla mnie, mała dziewczyna góralska Helcia Zumera. Z „Władysławki”
są moje najdawniejsze wspomnienia, już wyraźne. Dom był drewniany, na ogromnych kamie-
niach podmurówki, cały pachniał drzewem, ściany, schody i podłogi. Biała z desek podłoga w
wielkiej kuchni - te deski były bliżej moich oczu niż wszystko inne. Przy wielkim stole siedziała
mama i słuchała głośnego czytania ojca, który chodził dookoła, a ja stałam na jego bucie obiema
nogami, trzymając go mocno pod kolano. Schody były bardzo strome, a Helcia Zumera uczyła
mnie po nich chodzić. Kucając na dole wyciągała do mnie, stojącej na górze, ręce i wołała wesoło:
„No, chibaj do mnie, Monisia, chibaj do mnie”. W domu słychać było zawsze muzykę - babcia
grała i ćwiczyła stale - i szum potoku w dole. Ogród schodził stromo do rwącej po kamieniach
wody, a w wysokiej trawie kwitły kępami pierwsze fioletowe wiosenne szafirki z wąskimi listecz-
kami. Nie był to właściwie ogród, wysokie drzewa rosły dookoła domu, trawa i te kwiaty, które
tam same chciały być. Od ulicy i od sąsiadów był drewniany płot, a czwartą stronę zamykał po-
tok. Za płotem, w starym góralskim domu mieszkali państwo Skoczylasowie z córeczką Marysią o
rok młodszą ode mnie. Dalej, gdzie droga wychodziła już spomiędzy zagród i drzew w stronę
Doliny Strążyskiej, w ostatnim domu mieszkała rodzina Tabeau. Ich mała córeczka Ewa była na-
szą towarzyszką pierwszych zabaw, chociaż bałam się jej trochę, bo była chora, miała nóżkę w
stalowym aparacie. Naprzeciwko nas mieszkał góral szewc i jego trzech chłopaczków, mniej wię-
cej w moim wieku.
Najdawniejsze moje spotkanie z Marysią odbyło się jeszcze na rękach naszych matek, ale może
dlatego, że ja miałam rude włosy, a może dlatego, że ona miała kokardę, a ja nie, rzuciłyśmy się na
siebie z pazurami. Biedne śliczne matki musiały być okropnie speszone. Później przechodziłyśmy
do siebie przez dziurę w płocie. Kopałyśmy się w piachu z dołów pod stawiane na ulicy słupy,
pewnie zakładano wtedy elektryczność. Upijałyśmy się winkiem zrobionym z czerwonej bibułki
rozmoczonej w deszczówce z rynny. Elektryczności jeszcze we „Władysławce” nie było, nad sto-
łem w stołowym i w kuchni wisiały lampy naftowe z wielkimi abażurami, inne stały przy łóżkach
i na pianinie. Pianino miało oprócz tego ruchome lichtarze, w których paliły się świece, ich pło-
myki trzęsły się i skakały lekko, kiedy babcia grała. Czasem babcia wybuchała gwałtownym
okrzykiem: „Filuje, filuje, filuje!”, machając ręką od lampy do siebie, a z lampy wypływał po szkle
do góry czarny wąs.
Była wtedy wojna, w Zakopanem był głód, ojciec jeździł do Nowego Targu do młyna po mąkę,
którą w worach znosił z furki czy sanek na plecach. Przywoziło się także do domu melasę, gruby
jak żwir, ciemnożółty cukier. Mama z babcią rozkładały w kuchni na stole wilgotne lniane płach-
ty, wysypywały na nie stożek tego żółtego żwiru i zawijając wałkowały, aż melasa jaśniała, a płót-
no płukały w wiadrach. Po takim kilkakrotnym wałkowaniu cukier stawał się o wiele jaśniejszy i
nie zostawiał osadu w herbacie.
3
We „Władysławce” na dole mieszkali państwo Towarniccy, on był chudy, a ona gruba, od nich
zdaje się dostawała mama czasem w tajemnicy jakieś wędliny. Pamiętam te rozmowy o brakach,
drożyźnie, paskarzach, nafcie i kaszy, szepty, że Helcia „wynosi”, ale nie czułam braku niczego,
czego nie znałam. Pierwszą pomarańczę zobaczyłam, kiedy miałam sześć lat, nie wiedziałam, co
to jest. Tę pomarańczę dostałam pewnie od pani Grünkraut, która zaczęła się nazywać Greniew-
ska, uwielbiała moich rodziców i babcię i przywoziła mi wspaniałe prezenty, za wspaniałe jak na
moje góralskie gusta. Raz jeden miałam lalkę właśnie od niej. Nie lubiłam lalek i nie chciałam się
nimi bawić, ale ta była cudowna, z Wiednia. Był to chłopczyk z czarną grzywką, miał śliczne
ubranka na zmianę, wesołą buzię i zamykane oczka. Ale dość prędko w zabawach z góralskimi
dziećmi głowa się stłukła. Martwiłam się bardzo, więc ojciec zabrał lalkę i obiecał, że na pewno da
się ją naprawić. Rzeczywiście niedługo przywiózł ją z powrotem, ale strasznie zmienioną. Do ka-
dłuba zgrabnego chłopczyka przytwierdził niedbały naprawiacz ogromny łeb idiotki w złotych
lokach, które wisiały jej do pięt. Wrażenie robiła okropne, mama gniewała się na ojca, że tego po-
twora przyniósł do domu i dziecko się przestraszyło, ciotka Aniela zanosiła się od śmiechu, lalka
zniknęła bez powrotu, ojciec tłumaczył się, że była zapakowana.
Oczywiście najlepiej z tamtych czasów pamiętam mamę. Ona była piękna, wiedziałam o tym, była
piękna spokojną, łagodną pięknością, miała białą, ale nie bladą cerę, bez rumieńca. Miała czarne
oczy i tak niebieskie białka, że jej spojrzenie było niebieskie, zawsze się sprzeczano o kolor jej
oczu, bo we wspomnieniu każdemu pozostawał błękit. Jej śliczne brwi miały, tak pisał ojciec w
swoich powieściach, śniadą smużkę biegnącą ku skroni. Ale czy ta smużka nie była delikatnym
śladem miękkiego ołówka, tego ani on, ani ja nigdyśmy się nie dowiedzieli. Ale jeśli tak było, to
był to jedyny niewinny zabieg kosmetyczny, nigdy się nie malowała, nie używała żadnych kre-
mów ani pudru. Miała ogromny czarny warkocz, który zawiązywała w węzeł na karku.
Kiedy go rozwijała, wyciągając szylkretowe szpilki, warkocz opadał jej przez plecy tak nisko, że
na nim siadała, a pewien nasz pies łapał w zęby koniec tego warkocza i chodził za mamą oparty o
nią, na dwu łapach. Ten ciężki węzeł był przyczyną jej częstych migren. Wtedy w domu wszystko
cichło, ciemniało, mama leżała jęcząc w pokoju z zasłoniętymi firankami, z olbrzymimi czarnymi
włosami odrzuconymi na poduszkach, każde drzwi były zamknięte, żeby z kuchni albo ze stoło-
wego nie dobiegło do niej żadne szczęknięcie naczyń ani zapach. Ojciec siedział obok niej na łóżku
i bardzo lekko, prędko, palcami dotykał jej czoła. Ten masaż pomagał jej, ale migreny trwały go-
dzinami. Po nich mama wstawała „ze szklaną głową”, jeszcze śliczniejsza niż zwykle. Poza mi-
grenami była całkowicie, nieodmiennie zdrowa i silna i nie pamiętam u niej nigdy złego nastroju
okazanego komukolwiek czy irytacji albo kaprysu. Była zresztą bardzo skryta. Śmiała się ślicznym
krótkim śmiechem, chodziła lekko, nosiła tę swoją piękność jakby nieświadomie czy nieśmiało.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że w dzień wyglądała jak oblana światłem księżyca. Bo i skóra, i wło-
sy, i oczy miały ten niebieskawy blask. Nad czołem z prawej strony odsuwało jej się zawsze niżej
jedno pasemko włosów, lekko faliste, które nawijała na palec, kiedy była zamyślona albo czytała.
Kiedy się bała albo martwiła, zakładała splecione dłonie na tył głowy.
Miała niezwykły dar wywoływania zwierzeń, jej oczy były czułe i uważne, ale umiała, podejrze-
wam, wyłączyć się całkowicie ze słuchania, jeśli nie było warto. Śmieliśmy się, że kiedy mama
wsiada do tramwaju albo przysiądzie na ławce w parku, to już po chwili ktoś jej opowiada
wszystko o swoich porodach, rozwodach i niedobrych dzieciach. Potrafiła być w swoich sądach
bardzo surowa, a w decyzjach nieugięta, ale nigdy niesprawiedliwa. Miała w sobie jakąś starą
mądrość, rozeznanie staranne i trafne. Jej dowcip był cichy i celny, potrafiła i lubiła płatać figle,
4
przygotowywać je i obmyślać, nie były one jednak nigdy złośliwe. Zdaje się, że naprawdę nie było
w niej złości, może dlatego, że wypełniała ją bez reszty miłość do nas trojga, ojca, babci i mnie.
Ojca nie pamiętam wcześniej niż z „Władysławki”. Jego ręce i szorstki materiał na moim policzku
przyciśniętym do jego ramienia czy do nogi podczas tych spacerów na jego bucie. To nie mogło
trwać długo, bo rosłam szybko i chodziłam trzymając go za rękę. Jego ręce były blisko, zawsze
ciepłe, mocne i białe. Nigdy, nawet podczas tęgiej zimy, nie nosił rękawiczek. Wkładał tylko cza-
sem ręce do kieszeni, a laskę przewieszał przez ramię. Zajmował się podobno mną od mego uro-
dzenia, wstawał w nocy, nosił, przewijał, grzał mleko, a wszystko to robił z nadzwyczajną zręcz-
nością. Zdaje się, że się trochę bał, aby mama, lekka, szybka i niedoświadczona, tego dziecka nie
upuściła albo czegoś nie zapomniała. Kiedy wyjeżdżał z Florencji czy z Castiglioncello pierwszego
lata, nakazał mojej mamce Izolinie wysyłać do siebie codziennie depesze i karty o moim zdrowiu,
poza całą korespondencją między mamą a nim. Te telegramy i karty to spory plik, biegły w nich
przez granice i fronty wiadomości, że: „La bimba a dormito bene, si Š svegliata tutta sporca, ma la
cacca era gialla e dobra”.
Najwcześniejsza nasza wspólna fotografia, to ja pośrodku na dziwnym postumencie, kompletnie
łysa, z jednej strony mama z tym ślicznym pochyleniem głowy, a z drugiej ojciec trzyma mnie
mocno. Wtedy jeszcze nosił wąsy, zgolił je w 1923 roku. Był wysoki, miał 182 cm wzrostu, lekko
pochylony, dość ciężki, ale bez śladu otyłości ani brzucha. Jego oczy były chyba najważniejsze we
wspaniałej twarzy i najpiękniejsze. Były tak czarne, że nie było widać różnicy między źrenicą a
tęczówką, przysłonięte ciężkimi powiekami. Te oczy smutne i gdzieś dalej niż na rozmówcę pa-
trzące potrafiły strzelić błyskiem gniewu wprost strasznym, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Ja
byłam świadkiem takiego wybuchu gniewu dwa albo trzy razy, nigdy oczywiście w domu, doty-
czyły one zawsze czyjegoś ordynarnego albo niesprawiedliwego zachowania się. Jego postępowa-
nie wobec ludzi było nieodmiennie pełne uprzejmości naprawdę wyjątkowej, zwroty, których
używał wobec ludzi, zwłaszcza ludzi prostych, ogrodnika, gosposi, tragarza czy kelnera były wy-
szukanie grzeczne, tak samo zwracał się do dziecka. Nie pamiętam innej formy, jak: „Czy byłby
pan tak uprzejmy, czy mógłbym cię prosić, czy byłaby pani łaskawa” - oczywiście była to zdaw-
kowa forma, ale nie słyszałam nigdy innego odezwania się z jego ust. Skromność była chyba jedną
z jego cech bardzo ważnych.
Jego wychowawcze metody wobec małego dziecka - trudno zresztą nazwać metodami to, co pa-
miętam z tych pierwszych lat mojego życia - były nadzwyczaj rozmaite i załamywały się raczej w
połowie. Były to czasem czułe prośby wszeptywane do ucha i kończące się śmiechem i pieszczo-
tami. Pamiętam też, że w odpowiedzi na moje upory zapowiedział, że zerwie deskę nad bramką z
napisem „Władysławka” i napisze tam wielkimi literami: „Tutaj mieszka panna NIE”. Tego się
zlękłam. Raz, za jakieś moje wielkie przewinienie wobec babci, którą on otaczał wyjątkową miło-
ścią, zaprowadził mnie za ramię w kąt ogrodu, gdzie stał stary, pusty, drewniany kurnik, zamknął
mnie tam na skobel i odszedł, zapowiadając, że nie wyjdę, dopóki nie okażę skruchy i nie prze-
proszę babci. Ale zaraz wrócił, żeby zapytać, czy już będę grzeczna. Nie chciałam i ta scena po-
wtarzała się wiele razy, czułam to, że on jest u kresu wytrzymałości. Wreszcie wypuścił mnie, kie-
dy krzyknęłam, że nie będę jajek znosić, choćby mnie tu zawsze trzymali. Dostałam też od niego
dwa czy trzy razy w skórę, niezbyt, trzeba powiedzieć, mocno, zawsze za niegrzeczne zachowanie
się wobec starszych. Pamiętam, jak gniewał się, kiedy powiedziałam o mamie „ona”. Kiedy do-
stawałam od mamy po łapach, co zdarzało się częściej, on wtedy przymykał jakby porozumie-
wawczo oczy, co znaczyło dla mnie „przeczekajmy” i było bardzo niepedagogiczne. Ale ogólnie
rzecz biorąc, zostawiali mi bardzo wiele swobody, a kiedy wyszłam spod opieki Helci Zumery,
5
mogłam na długo przepadać w ogrodzie naszym i sąsiednich z gromadą dzieci okolicznych. Przy-
szłam kiedyś do ojca i powiedziałam mu, że nie będę się już bawić z synami szewca, wesołymi
góralikami, bo oni brzydko mówią po polsku. Ojciec powiedział do mamy: „Widzisz, jak to dziec-
ko już jest czułe na te sprawy”, ale wyjaśniłam, że oni mówią „gównios”, a ja wiem, że się mówi
„gówniarz”. Obie z Marysią Skoczylasówną mówiłyśmy zresztą wtedy po góralsku.
Ojciec lubił się śmiać, wbrew opinii ludzi, którzy uważali go za zamkniętego i raczej ponurego.
Jego śmiech był wyjątkowy -najpierw wydawał jedno krótkie „Ha!” jak okrzyk, a potem śmiał się
dalej dźwięcznym strumieniem. Głos miał niski, bardzo wyraźnie i pięknie wymawiał literę ł, tak
zresztą, jak i mama. Lubił opowiadać, ale umiał też wspaniale słuchać i żywo reagować w gronie
ludzi.
Do naszego domu przychodziło stale wiele osób, poza rodzicami była przecież jeszcze babcia i jej
cudowna muzyka.
Serdeczna przyjaźń łączyła mamę i ojca z państwem Skoczylasami, którzy zresztą mieszkali naj-
bliżej. Trochę niżej na Kasprusiach stała willa „Zawrat”, którą zajmował malarz Mieczysław Jaki-
mowicz, cichy, blady, z długimi włosami, robił piękne miniatury, których nie wolno mi było doty-
kać. Jego żona, Inga, była siostrą Maurycego i Leopolda Gottliebów. Leopold, „Lipek”, był zawsze
przez nas wszystkich radośnie witany. Był, jak mówił mój ojciec, najdowcipniejszym człowiekiem,
jakiego znał. Wszyscy go lubili i on wszystkich. Wspaniałe dowcipy, a właściwie długie rosyjsko-
żydowskie historie, które odgrywał, były cudownie śmieszne, miał ruchliwą twarz, ogromny nos i
wesołe oczy. Niestety, nie pamiętam tych historii, zresztą tylko on umiał je zagrać w taki jedyny
sposób. Była tam jakaś opowieść o cyrku w Kiszyniowie, a nazywała się „Bengalska tigra”, którą
ubóstwiałam. Lipek sam śmiał się i wszystkich tym śmiechem pociągał, a zdaje się, że rozśmiesza-
nie ojca sprawiało mu wyjątkową przyjemność. Malował nas kilkakrotnie, cienką, delikatną kre-
ską i lekkimi kolorami. Pani Inga Jakimowiczowa miała ogromne, mokre, czarne oczy, jak cała
rodzina Gottliebów. Była drobna, zgrabna, elegancka i wesoła. Była zawsze pełna opowieści, plo-
tek i wiadomości zakopiańskich. Jej córka Dzidzia była starsza ode mnie i nie chciała się z nami
zadawać, chodziła już zresztą do szkoły, zazdrościłam jej długich, prostych, jasnych włosów. Moje
były kręcone i rude.
Przychodził do nas także bardzo często Rosjanin, Borys Wigilew, emigrant. Chodził po górach,
miał zawsze rozpiętą koszulę, owijacze i podkute buty, spacerował z ojcem przed domem albo po
ogrodzie, wypijał moc szklanek herbaty. Lubiłam go, jego sposób mówienia. Przychodził często
malarz Alfred Terlecki, malował nas albo mgliste góry pod słońcem, albo łąki z wysokimi ostami,
bardzo mi się podobały jego obrazy. Dużo było w domu przypiętych do desek albo do ścian, albo
zwiniętych w rulon portretów ojca, studiów i szkiców robionych przez Witkacego, były to wielkie
kartony, czarno-białe, kredą rysowane, było ich około dziesięciu chyba. Robił także fotografie ojca,
dziwaczne, same oczy albo usta i broda, albo czoło. Ale nie lubiłam tych fotografii, bo było widać
na nich smutek czy zmęczenie. Ale Witkacego z tego najdawniejszego okresu z „Władysławki” nie
pamiętam.
Bywali też u nas często dwaj zakopiańscy lekarze, dr Kraszewski i dr Januszkowski. Ten został
kiedyś do nas gwałtownie wezwany, bo dostałam jakiejś wysypki i gorączki. Miałam wtedy może
trzy albo cztery lata. Doktór Januszkowski powiedział rodzicom, że dopiero po kilku dniach oka-
że się, czy to jest jakaś poważna choroba zakaźna, czy tylko nieważna dziecinna przypadłość. W
ciągu tych kilku dni mój ojciec, który dużo palił i lubił papierosy, postanowił, że o ile nic mi nie
będzie, to on przestanie na zawsze palić. Ja byłam zdrowa bardzo prędko, a on do końca życia nie
zapalił papierosa. Obaj doktorzy uważali, że nie należy przerywać palenia tak gwałtownie, że to
6
będzie wstrząs zbyt duży dla jego organizmu, ale ojciec nie zmienił nigdy tego postanowienia. Do
końca życia pamiętam go ze szklaną fajeczką, w której był mentol, trzymał ją w zębach, bawił się
nią, ale papierosa nigdy więcej nie zapalił, pomimo że mama paliła.
Myślę, że to dziwne, ale nie było u nas we „Władysławce” psa. Pewnie ze względu na małe dziec-
ko. Bo opieka nad moim zdrowiem była bezustanna, choć nie krępująca mnie w sposób natarczy-
wy. Pamiętam jednak te lekkie dotknięcia mojego czoła czy policzków, palec przelotnie wsuwają-
cy się na karku w wycięcie sukienki, pytania skierowane do mamy nad moją głową: „Czemu ona
taka osowiała?” albo „Czy nie wydaje ci się, że ona jest jakaś blada?” Kiedyś powiedziałam im po
jakimś moim przewinieniu: „Bo się wam rozchoruję” i pamiętam, jakie to wywarło wrażenie. Ale
byłam zdrowym dzieckiem i nie chorowałam na żadne straszne dziecinne szkarlatyny. Myślę, że
jedną z cech naszej rodziny było nieustanne myślenie wzajemne o sobie, dbałość i powiązanie
wewnętrzne, ukryty niepokój, kiedy nie byliśmy wszyscy razem. Rodzice najczęściej zostawiali
mnie z babcią albo z innymi okolicznymi dziećmi. Sami chodzili do kawiarni, na zebrania, z wizy-
tami albo na dalekie spacery w głąb dolin. Raz, kiedy nie wracali bardzo długo, babcia w rozpa-
czy, że zginęli w górach, dała znać do Pogotowia Tatrzańskiego, które zostało w całości postawio-
ne w stan alarmu. Żeromski był wtedy w Zakopanem postacią nadzwyczaj ważną. Trzeba było
potem przepraszać i odwoływać wszystko, kiedy oni, weseli, z bukietami kwiatów, przyszli pod
wieczór z głębi Doliny Strążyskiej. Ja także lubiłam chodzić z nimi właśnie do Strążyskiej. Mama
opowiadała, że w potoku leżą tam kamienie, które pachną fiołkami, a nad wodą latają motyle,
jakich nie ma nigdzie indziej na świecie. Ale ja ich nigdy nie widziałam.
Czasami zabierali mnie ze sobą do kawiarni, do Trzaski albo do Karpowicza. Mama Marysi Sko-
czylasówny przyprowadzała ją tam czasem także, ale kiedy Marysi, w białym futerku i białych
kapcach, przytrafiło się z czekania i gorąca zrobić siusiu przy stoliku, nie chodziłyśmy już tam
więcej. Zresztą to było w czasach najdawniejszych.
Raz mama, wróciwszy do domu w zimie, opowiedziała, jak idąc z ojcem pod rękę po oblodzonym
chodniku na Krupówkach, koło sklepu Pająka, poślizgnęła się i upadła, pociągając go za sobą.
Zaczęli się oboje śmiać i tak osłabli z tego śmiechu, że żadne nie mogło się podnieść przez długą
chwilę. „A jak się ludzie patrzyli na nas, stojąc dookoła!” Babcia była zgorszona.
Jeżeli najdalej sięgnę wspomnieniem, to pamiętam ich zawsze razem, zawsze blisko siebie. W po-
kojach, po których biegałam, zastawałam ich nagle stojących pośrodku, jakby się tam przypad-
kiem spotkali, ciasno objętych z policzkiem przy policzku, zupełnie znieruchomiałych. Biegłam
wtedy do kuchni po malutki stołeczek, wpychałam go między ich kolana i stawałam na nim, wci-
śnięta ciasno między ich ciała, stękając i prosząc: „Kochajcie mnie, kochajcie mnie”.
Oprócz muzyki babci było jeszcze w tym domu śpiewanie piosenek, najrozmaitszych. Najczęściej
śpiewała mama, jedne lubiliśmy bardzo, inne mniej.
Ojciec lubił smutne:
Non, tu ne sauras jamais Oh toi, qu’aujourd’hui j’adore, Si je t’aime, ou si je te hais, Si je t’aime, ou
si je raille encore.
Ja lubiłam:
Caroline, Caroline Prend ton chapeau fleuri, Ta robe blanche de dimanche Et tes souliers vernis.
Nie rozumiałam słów, ale melodia była wesoła, powtarzałam za mamą „Caroline, Caroline”.
Wesoła była także inna, włoska:
7
Io conosco un biondino, Allo squardo assassino.
Wieczorem do snu mama albo babcia śpiewały mi kołysankę, która napełniała mnie smutkiem i
niepokojem:
Śpij dziecinko już, Czarne oczka zmruż, Słyszysz, deszczyk pada tam, Piesek szczeka, ham, ham,
ham, W bramie dziad wyciąga rękę, Pies potargał mu sukienkę, A nad tobą Anioł Stróż, Śpij dzie-
cinko już.
Jak ja mogłam spać, skoro w bramie stał dziad, miał na sobie sukienkę, różową, z szarfą, jak na
obrazkach w moich książeczkach. Stał na deszczu z wyciągniętą ręką i był targany przez psa. I
dlaczego ja miałam swojego Anioła Stróża, a ten dziad nie miał? Nie było to łatwe.
Mama śpiewała jeszcze mnóstwo innych piosenek:
Smutna, smutna, smutna jest dola ma. Bo moja mama nie zrozumiała czego mi trzeba. Córuś, có-
ruś, czego ty jeszcze chcesz - Sukienka nowa, wisi gotowa, bierz ją sobie, bierz!
Córuś ciągle była smutna, aż kiedy po wielu propozycjach mama zawiadomiła ją, że:
Kawaler młody, stoi u wody, bierz go sobie, bierz
- wtedy dopiero córuś zaśpiewała wesoło:
Szczęsna, szczęsna, szczęsna jest dola ma, bo moja mama już zrozumiała, czego mi trzeba.
Była też dziwna piosenka o niegrzecznej córce:
Mama już wstała, Ja jeszcze leżę, Mama się gniewa, Ja w to nie wierzę, Mama się gniewa, Rączka-
mi macha, A ja śmieję cha cha cha cha cha.
Dalej było jeszcze gorzej:
Pójdę do szafy, Potłukę szklanki, Wezmę nożyczki, Potnę firanki, Wyjdę na schody, Wyleję wody -
itd.
Babcia śpiewała:
Na Podolu biały kamień, Podolanka siedzi na niem. Siedzi, siedzi, wianki toczy Zapłakała modre
oczy.
Mama miała też czysto regionalną piosenkę z Siedlec. Wszystko zresztą, co było z Siedlec czy z
okolic Siedlec, czyli z jej dzieciństwa, było świetne, najlepsze i najbardziej wzruszające. Wspo-
mnienia mamy i babci z Sekuły, znad Muchawca z tych ich dawnych czasów były ciągle powraca-
jącym tematem ich rozmów, przyczyną śmiechów i wzruszeń. Mama bardzo często, kiedy mówiło
się o kimś bardzo wybitnym, utalentowanym lub pięknym, zadawała mimochodem pytanie, czy
on czasem nie z Siedlec? Potem weszło to nawet do domowego, rodzinnego, tajnego języka. „Czy
on czasem nie z Siedlec?”
Więc mama śpiewała tak:
Na siedleckiem polu Stoją duże dęby, A siedleckie chłopce Wyszczekały zęby. Wyszczekały zęby,
Jeszcze pieńki mają, Jak przyjdzie niedziela I te wyszczekają.
Inna była jeszcze gorsza:
U mojej mamy niebogi, U mojej mamy - empciu, pempciu - Pływają w zupie sto-no-gi.
Ja lubiłam słuchać:
8
Guarda il mare quant’ bello Spira tanto sentimento - itd.
Ale także:
Nawariła, napekła, A dla kogo, dla Petra. Ej, łycho ne Petrus’, Białe łyczko, czernyj wus.
Ojciec wtórował im niskim mruczeniem, podśpiewywał z cicha albo gwizdał, gwizdem zaczynała
się zawsze śpiewana przez niego aria z Fausta:
Kwiatki, powiedzcie jej Cel duszy mej.
Arię tę śpiewał, kiedy było mu coś potrzebne w domu, nawet wtedy, kiedy zobaczył, że domowy
kot paskudnie się zachował w pokoju. Także kiedy ja grymasiłam przy stole, śpiewał coś, co miało
jego własną melodię: „To złe, to niedobre, to mnie kłuje w zęby, tego nie wezmę do gęby”.
Kiedy rano zaczynały się opowiadania, co się komu śniło, ojciec podśpiewywał cicho: „Sny wiesz-
cze, przepowiednie, to istne brednie!” Za to pogniewali się na mnie, kiedy przyniosłam nie wia-
domo skąd wierszyk na ten sam temat: „A mnie się śniło, że mi oko wygniło, a teraz mi się marzy,
że mi drugie wyłaży”.
Powoli od słuchania piosenek przeszłam do pierwszych książeczek, czytanych mi głośno przez
wszystkich po kolei. Te książeczki, małe Zuckerkandla z jaskrawymi okładkami, miały obrazki
bardzo kolorowe, na których dziewczynki w kokardach, plisowanych sukienkach z szarfami i
trzewiczkach zapinanych na guziczki - były albo grzeczne, albo niegrzeczne. Znalazła się też w
domu jedna z najważniejszych książek mojego dzieciństwa, a może i całego życia. Była to „Złota
Rószczka” wydana w Petersburgu. Były tam wierszowane historie o dzieciach zbrodniarzach i
rodzicach idiotach. Każda kończyła się twardym morałem i prawie zawsze śmiercią niegrzecz-
nych dzieci, a przynajmniej okrutnym okaleczeniem. Ojciec nie pozwalał, aby mi czytano te
okropności, ale książka istniała i umiałam ją na pamięć, chociaż leżała wysoko na szafie, razem z
„Lekarzem domowym” babci, gdzie także były straszne kolorowe obrazki. Historia o Michasiu,
który nie chciał jeść zupy, o Pawełku, który się kiwał na krzesełku, „a mamunia w strachu cała,
tylko drżała i milczała, tylko z boku na Pawełka spoglądała przez dwa szkiełka”, o Kasi, spalonej
na kupkę proszku, o obciętych paluszkach niegrzecznego Julka - weszły na zawsze do rodzinnego
języka.
Kto nie je zupy, ten umrzeć musi, Tak i z Michasiem. Był zdrów i tłusty, Przez pięć dni nie jadł,
Umarł na szósty.
Trochę później zaczęłam dostawać wydawane przez Mortkowicza tomy bajek Andersena z ilu-
stracjami Rackhama i Duleca, przesmutną historię o Piotrusiu Panie. Pierwszy prawdziwy ból
serca, który przyszedł do mnie z książki, to scena, kiedy Piotruś przyfrunąwszy z parku wieczo-
rem zastaje okno zamknięte i widzi, że jego mama śpi z innym dzieciątkiem w ramionach. Zresztą
od tamtego czasu nie cierpię wron i chryzantem. Baśnie Andersena z ilustracjami Dulaca ogląda-
łam ciągle, nie obchodziła mnie tyle ich treść, ile ta delikatna piękność. Ukochaną książką był
„Gucio zaczarowny”, podarty na strzępy od ciągłego oglądania. „Calineczka” - lubiłam zawsze
bardziej bajki o zwierzętach i roślinach, niż o królewnach i czarownicach. „Kocia Mama ijej przy-
gody” Buyno-Arctowej także była mi stale czytana. Przepadałam za „Doktorem Muchołapskim”
Erazma Majewskiego i jego dokładnymi ilustracjami, a potem dostałam od ojca „Z naszej przyro-
dy” Dyakowskiego. Ten gruby tom, gdzie kolorowe karty pełne były jaszczurek, liszek, motyli,
ślimaków, ziół i traw, które rozpoznawałam potem w ogrodzie i na łąkach albo na odwrót, szuka-
łam w tej książce znanego mi z wyglądu grzyba albo ptaka - to była moja pierwsza nauka przyro-
dy, powiązana ściśle ze spacerami z ojcem. On znał nazwę każdego najmarniejszego kwiatka ro-
9
snącego w przydrożnym rowie, każdego źdźbła i chwastu, każdej trawinki pleniącej się między
kamieniami. Ten tom „Z naszej przyrody” należał kiedyś do Adasia i przez niego był trochę pory-
sowany i popisany nieskładnymi literami, kolorową kredką, ale ja nic jeszcze wtedy o Adasiu nie
wiedziałam.
Mój dom, mój świat składał się z mamy, ojca i babci, którą wszyscy ubóstwiali. Babcia grała, nieza-
leżnie od miejsca i pory, ćwiczyła i grała znów, ojciec siedział i słuchał, mama mówiła, żeby babci
„nie zadręczał” o to granie, ale jej nie trzeba było prosić. Muzyka była jej życiem, gdziekolwiek się
zjawiła, czy to był dom, czy pensjonat, czy hotel, zawsze zresztą podczas ich podróży takie były
wybierane, gdzie był instrument - gdy tylko usiadła do fortepianu, gromadziło się wkoło niej gro-
no ludzi zasłuchanych i zakochanych w tej ślicznej, drobnej, delikatnej, eleganckiej kobiecie. Nie
mogła tylko nigdy występować publicznie, bo, jak mama raz powiedziała, „pożerała ją trema”.
Musiało to być coś strasznego. Babcia kochała nas wszystkich, ale mama i muzyka, te dwie spra-
wy były dla niej najważniejsze. Babcia jedna z całej rodziny była blondynką o jasnych oczach,
mówiliśmy, że była zrobiona z innego ciasta. Straciła męża bardzo wcześnie, dziadek Antoni Za-
wadzki umarł na polowaniu, kiedy mama miała dwa lata. Babcia miała jeszcze dwie córki, Anielę
i Natalię. Gdzieś w połowie wojny przyjechała do nas do Zakopanego prosto z Capri ciotka Anie-
la. Była od mamy o wiele starsza i ubóstwiała mamę nieskończenie. Nie miała dzieci i mama była
dla niej i ukochaną siostrą, i dzieckiem, i zjawiskiem zdumiewająco utalentowanym. Ciotka Aniela
była inna od mamy, bardzo ruchliwa, miała twarz zmieniającą się co chwila, wpadała w zachwyt
albo w gniew z niezbyt ważnych przyczyn. Jej oczy, bardzo piękne, były czarne i wesołe, wysokie
okrągłe policzki i zabawnie zwężająca się broda nadawały jej jakiś koci wyraz, miała czarne włosy
lekko kręcone.
Nosiła szale z frędzlami i spódnice z falbanami, a chodziła tak prosto i lekko jak Cyganka, każda
suknia na niej tańczyła i poruszała się wdzięcznie. Nie znosiła bezruchu, nie mogła usiedzieć na
miejscu, lubiła kawiarnie, paliła papierosy, tak jak i mama, ale obie robiły to jakoś dziwnie, wcią-
gały dym do ust i natychmiast go wypuszczały, wydymając policzki. Ciotka Aniela także grała na
fortepianie, deklamując równocześnie rozdzierające i tajemnicze wiersze, albo przebiegała pokój
nucąc bolero i wciągała mnie w ten szalony taniec. Jej każdy ruch był wdzięczny i zgrabny, a jej
opowiadania pełne dowcipu. Drugiej siostry mamy, Natalii, wtedy nie znałam, mieszkała prze-
ważnie we Włoszech, prawie jej nie pamiętam z dzieciństwa. Była podobno kiedyś bardzo piękna,
ale potem utyła, miała nieporządnie upięte włosy i najładniejszy z trzech sióstr nos. Miała być
śpiewaczką, ale jakieś choroby i bardzo nieszczęśliwe małżeństwo przeszkodziły jej w tym. W
Zakopanem podczas wojny nie było jej.
Nie wiem, w którym roku pojechałam z mamą do Rabki na kilka miesięcy. Musiał to być dla nas
obu bardzo nudny pobyt. Mama pisała ciągle listy, miała tam jakąś swoją znajomą, która nazywa-
ła się Gibcia, co mnie bardzo śmieszyło, ale okazało się, że jej nazwisko było inne. Była to pani
Gibalska i była żoną wojskowego, ale nic poza tym o niej nie wiedziałam. Ja bawiłam się z chłop-
czykiem w moim wieku, który miał chore stawy i był poetą. Pierwszy w życiu wiersz, jaki powstał
przy mnie, był właśnie przez niego ułożony i brzmiał:
Leciał chłopczyk, leciał, Aż upadł pod piecem. Żeby ja upadłem, To by się stłukecem.
To było piękne, bo jego własne, i powtarzałam to bez końca.
Z tego pierwszego okresu mojego życia nie pamiętam oczywiście dat ani miesięcy, ani lat. Były
tylko zimy i wiosny, wiosenna trawa i te fiołkowe pierwsze kwiatki nad rozrosłym, prędkim,
szumiącym potokiem, zapach mokrych gałązek olch, potem w lecie kurz na drodze do Strążysk i
10
żywica, lepka na palcach, w dolinie. Zimy, kiedy płoty robiły się o połowę niższe, bo zasypane po
pas śniegiem, a każdy kołek miał stożkowatą czapeczkę ze śniegu. Ściany ścieżek przekopywa-
nych w śniegu z domu do domu wyższe były ode mnie. Rzucałam się w ten śnieg na wznak z
rozkrzyżowanymi rękami i zostawiałam po sobie głęboki odciśnięty ślad. Pamiętam smak sopla
lodowego urwanego z dachu i mokrą szorstkość naciągniętej na usta czapki kominiarki. Pamiętam
dudniące, groźne echo burzy letniej, kiedy zdawało się, że grzmot nigdy się nie skończy. Pamię-
tam przerażenie, kiedy halny uderzał nagle w dom i dziko łomotał i skakał po dachu w czarnej
nocy, albo kiedy ogromna masa śniegu w ciemności ruszała z tego dachu i zjeżdżała z rozdzierają-
cym gwałtownym świstem, który się kończył głuchym stęknięciem na dole. Ale chyba innych
strachów wtedy w moim życiu nie było. Nie bałam się ani złych ludzi, ani bajek, nikt mi niczym
nie groził ani nie przestrzegał przed złem. Byłam na pewno trochę samowolna, ale nie musiałam
niczego zdobywać, o nic prosić, za niczym tęsknić, moje wszystkie dziecinne potrzeby czy pra-
gnienia wypełniała i zaspokajała nieskończona miłość do mnie moich rodziców. Chociaż bawiłam
się z innymi dziećmi i ginęłam na długie godziny w ogrodzie czy na wiejskich drogach albo ścież-
kach, to jednak dużo i często byłam ze starszymi, domowymi albo gośćmi. Rozmowy, przy któ-
rych asystowałam, które pamiętam z najdawniejszego dzieciństwa, obracały się bardzo często
wokół tematów, które nudziły mnie ogromnie. Były to wspomnienia, zwłaszcza mamy z ojcem, o
Paryżu, wyliczanie ulic, placów, parków, jakichś adresów, sporów, którędy trzeba iść, aby gdzieś
dojść, sprawy, w których dla mnie nie było miejsca. Przypominali sobie teatry, wspólne spacery
po parkach i ulicach, kawiarnie, w których się spotykali. Ten jakiś Parc Monceau, Rue Vaugirard
czy Boulevard Raspail - same nazwy nudziły mnie i nie lubiłam ich. Z babcią mówiła mama o
koncertach. Nazwiska uwielbiane przez mamę, powtarzane przez nią w zachwycie - Battistini,
Kruszelnicka, Bellincioni, Anzelmi, wspomnienia tych czarodziejskich wieczorów, kiedy o nich
słuchałam, także wywoływały we mnie zazdrość i złość przeciw samym dźwiękom. Isadora Dun-
can także była tematem ich rozmów i była „boska”. Z ciotką Anielą mama wspominała Włochy i
co gorsza mówiła z nią po włosku. Do mnie także mówiła po włosku, ale tylko, kiedy się na mnie
gniewała. Marszczyła wtedy śliczne brwi i niegłośno wymawiała dwa słowa: „brutta cattiva”. To
było straszne, może gorsze od klapsa. Ale za to kiedy zaczynały się opowieści z mamy dzieciń-
stwa, z tej Sekuły, o zabawach i przedstawieniach, o figlach i awanturach, które wyprawiały jej
ukochane cztery cioteczne siostry i ona sama, tego mogłam słuchać bez końca. Albo opowiadania
ciotki Anieli o jej występach w teatrze, albo jeszcze dawniejsze, z Litwy, kiedy jeszcze żył pra-
dziadek Antoni Edward Odyniec. Ciotka Aniela deklamowała jego wierszyki, zwłaszcza jeden,
bardzo długi, nazywał się „Rubelek Teciuni”, ale ja ucząc się go od niej uważałam, że nie może to
być niezrozumiały rubelek, który dobra Teciunia dała ubogiemu, mówiłam więc wróbelek.
Nigdy, o ile pamiętam, nie byłam wołana do starszych, aby coś zaśpiewać albo zadeklamować,
chociaż powoli uczyłam się już tego i owego. Ale były to przeważnie piosenki góralskie przynie-
sione z pola od dzieci albo te, które śpiewała mama. Wierszyki były jeszcze ciągle z Zuckerkandla,
ale dostałam „Dzieci Pana Majstra” Rogoszówny i te umiałam na pamięć.
Pamiętajcie gawronięta: Cudza własność to rzecz święta.
Chyba jesienią wyjechaliśmy z Zakopanego do Krakowa. To był mój pierwszy pobyt w mieście.
Pierwszy raz byłam w takich wielkich i wysokich kościołach. Ulice były smutne, brudne i szare,
zamknięte murami, kwaśne powietrze wychodziło z okienek piwnicznych, wszystko było brzyd-
kie, zwłaszcza ta ulica Zyblikiewicza, bez wylotu na nic, bez jednej gałązki. Z tej szarości, smutku,
wojny pochorowaliśmy się wszyscy, to znaczy mama bardzo lekko, a potem ojciec na najgorszą
groźną hiszpankę, a ja na tyfus. Mieszkaliśmy w pensjonacie, który albo prowadziła, albo miesz-
11
kała tam pani Inga Jakimowiczowa, bo ona pomagała mamie zajmować się nami, pamiętam ją tam
cały czas. Była też jakaś głupia dziewucha służąca, która opowiadała mi niestworzone bajki, które
mi potem rosły w głowie podczas wielkiej gorączki. To był okropny czas. W czasie tej choroby
urosłam i zmieniłam się, bo ogolono mi głowę do skóry. Włosy odrosły mi potem twardsze i
ciemne, nie były już rude i miękkie jak przedtem.
Dość prędko po tych chorobach wróciliśmy do Zakopanego do babci, która starała się przywrócić
nas do dawnego stanu. Tej ostatniej naszej wiosny w Zakopanem spadły ogromne śniegi i trzymał
mróz przez długi czas, aż do maja. Byłam z rodzicami na pierwszym chyba uroczyście obchodzo-
nym święcie 3 Maja na placu przed gmachem „Sokoła”. Tłumy zebrały się nieprzeliczone, ojciec
postawił mnie na ławce, żebym wszystko dobrze widziała. Na południowej stronie tego placu, na
tle gór i Giewontu stał ołtarz zbudowany z wielkich bloków lodu. Ksiądz odprawiał mszę i
wszystko było białe, i ten ksiądz, i ołtarz, i góry. Tłum cały śpiewał, wszystko to wielkie zrobiło na
mnie wrażenie, zwłaszcza msza pod niebem i to, że to była już przecież wiosna, maj, a wszystko
było zamarzłe i lodowe.
Powoli moi rodzice przygotowywali się do wyjazdu do Warszawy. Trzeba było żegnać się ze
wszystkim, z dziećmi, z codziennymi gośćmi, z serdecznymi góralami. Zwłaszcza z gaździnką,
która od lat przynosiła nam z Gubałówki mleko i za którą cały dom przepadał. Kiedyś siedząc w
kuchni poprosiła ojca, żeby jej powiedział, jak to właściwie jest z tą wojną, z Legionami, z tą Pol-
ską, co powstaje. Ojciec usiadł przy stole i długo i dokładnie odpowiadał jej na te pytania. Ona
westchnęła w końcu i powiedziała z uznaniem: „Ale wy, panie, fajną główkę macie, żeście się tak
wszystkiego dorozumieli”. To potem weszło do domowego języka i często w rozmaitych okolicz-
nościach mówiło się do ojca: „Ale wy, panie, fajną główkę macie”.
Na jesieni wreszcie przenieśliśmy się wszyscy do Warszawy. Wcześniej zamieszkała tam już ciot-
ka Aniela ze swoim mężem Janem Kleczyńskim. My nie mieliśmy żadnego mieszkania w War-
szawie, więc trzeba było znów umieścić się w pensjonacie. Prowadziła go pani Bilińska na ulicy
Żurawiej 15. Ta pani miała córkę Wacię, która była garbata i nosiła straszny, żelazny, watowany
kołnierz po samą brodę. Pierwszy raz spotkałam się wtedy z takim rozpaczliwym kalectwem,
widywanie jej codzienne było dla mnie straszne i udręczające. Na szczęście naprzeciwko na tym
samym piętrze mieszkała duża, wesoła rodzina państwa Wagnerów. Były tam dwie córki, Krysia i
Basia, i rój kuzynek Krzyżanowskich i ich kawalerów. Basia była o rok ode mnie młodsza. Jeszcze
nasze babki się znały, a matki przyjaźniły, bo rodzina pani Lucyny pochodziła oczywiście z Sie-
dlec, co samo już wyróżniało i było godne szacunku. Było tam zawsze głośno i wesoło, od rana
ktoś grał na pianinie albo śpiewał, a ojciec Basi, pan Wagner, był sławnym mazurzystą, wodzire-
jem, niezwykle towarzyskim współbiesiadnikiem nieustannie urządzanych tam kolacji czy pod-
wieczorków. Akompaniując sobie, śpiewał przyjemnym głosem: „Gdzie wiosłem poruszę, tam
pali, tam pali się toń”. „Tampali” wydawało mi się jednym słowem, niezrozumiałym. Podobno
powiedziałam kiedyś ze smutkiem: „Ojciec Basi tańczy, śpiewa, przynosi z zabaw baloniki i koty-
liony, a mój nic, tylko pisze i pisze”. Basia była moją drugą, po Marysi, towarzyszką zabaw i spa-
cerów. Była cała okrągła i rumiana, miała policzki jak jabłka i śmiejące się oczy pod równą grzyw-
ką. Na spacerach ojciec wzdychał, idąc za nami z mamą: „Popatrz, jakie ta Basia ma rumieńce,
jakie ma łydki, ona na pewno o wiele więcej waży, a ta Mumcia taka zielona i nogi ma jak patyki”.
Bo ja rosłam wtedy bardzo prędko i właściwie byłam zdrowa, tyle, że rzeczywiście zielonawa.
Bardzo lubiłam chodzić do sklepów z mamą albo z ojcem.
Pewnego razu poszłam z nim do sklepu Szelechowa na Nowym Świecie. Weszliśmy w ten świat
wspaniałych rzeczy do jedzenia, świat kolorów, kształtów, a przede wszystkim zapachów. Ojciec
12
coś kupował, pakowano mu to zawiązując sznureczek na mały drewniany kołeczek, żeby było
łatwiej nieść. Kiedy wyszliśmy ze sklepu, pociągnęłam ojca za rękaw i z chytrym uśmiechem po-
kazałam mu na dłoni orzech włoski. Ojciec stanął i zapytał: „Kto ci to dał?” Powiedziałam, że nikt,
sama wzięłam z wielkiego wora, który tam stał. Ojciec powiedział: „Ukradłaś. Teraz pójdziesz do
tego pana za ladą i powiesz mu, że oddajesz, bo wzięłaś to, co nie twoje. Marsz”. Z rykiem błaga-
łam go, żebym nie musiała tego robić. Wreszcie ojciec zgodził się, żebym tylko wróciła sama do
sklepu i odłożyła tam orzech, bez słowa, do tego worka. Ojciec nazywał mnie Mumcią albo Mu-
mą, to była pozostałość po włoskim Mumettina, tak mnie nazywały we Florencji niańka i kuchar-
ka. Mało brakowało, a nazywałabym się Florencja, tak chciała mnie ochrzcić babcia, ale rodzice
zdecydowali, że byłabym na co dzień Florka, a to im się nie podobało. We Florencji widzieli z da-
leka kopułę Santa Monica, śliczną pod zachodnim niebem, i tak mnie nazwali, dając mi za patron-
kę wspaniałą i mądrą kobietę, matkę świętego Augustyna. Potem na drugie imię dodali mi jeszcze
Wincentynę, po dziadku, Wincentym Żeromskim.
Pobyt w pensjonacie pani Bilińskiej nie trwał długo. Ciotka Aniela wyjechała z mężem na Śląsk na
plebiscyt i zostawiła nam swoje mieszkanie na ulicy Wspólnej 25. Przeprowadziliśmy się tam, ale
prędko okazało się, że to mieszkanie jest właściwie okropne. W oficynie na czwartym piętrze,
wchodziło się tam po stromych i wysokich schodach pomalowanych na odrażający brązowy ko-
lor. Pokoje były małe, ciasne, wychodzące na odrapane podwórko, a na dole, na parterze pod na-
mi, była piekarnia. Bez przerwy dzień i noc jeździły tam małe żelazne wagoniki, turkocąc i zgrzy-
tając, a przed oknami sterczał cienki blaszany dymiący komin. Ta piekarnia musiała być udręką
dla mojego ojca, który zawsze źle, mało i lekko sypiał. Toteż rodzice starali się za wszelką cenę
znaleźć jakieś inne mieszkanie, ale tymczasem i ten dom zapełniał się ludźmi, tak jak w Zakopa-
nem.
Po raz pierwszy przyszedł tu Juliusz Osterwa z córeczką Elżunią, która była jasna, chuda, także z
tych długich, za szybko rosnących. Jej oboje rodzice byli tak piękni, że nie można było oczu od
nich oderwać. Pani Wanda Osterwina miała twarz anielsko gładką, fiołkowe oczy i śliczny, jakby
troszkę gardłowy głos. Zaczął do nas przychodzić bardzo często Mieczysław Limanowski, prze-
siadywał do późnej nocy, biegając po pokojach, perorując, gestykulując, przegadywał nasze posił-
ki, zjadając je mimochodem. Miał szpiczasty nos i przy każdym gwałtownym ruchu wiecheć do
przodu rosnących włosów spadał mu na twarz. Był zawsze chyba głodny. Pamiętam także dobrze
Jana Żyznowskiego, chudego, z wielkimi zębami i okropnie, przedwcześnie pobrużdżoną twarzą.
Stawał zawsze przy ciepłym, białym, kaflowym piecu i jeździł po nim plecami w prawo i w lewo,
rozmawiając z ojcem całymi godzinami. Miał wielkie, mokre i zimne ręce. Nie lubiłam ich obu
specjalnie, bo byli zawsze za długo. Przychodził także mały czarny pan Kuruliszwili, Gruzin,
przychodził pan Gloor, Szwajcar, który czasem przynosił puszkę skondensowanego mleka, a na-
wet pomarańcze. Pracował w Misji Czerwonego Krzyża. Stałymi gośćmi byli państwo Mortkowi-
czowie. Pani Janina przyjaźniła się z mamą, była od niej o wiele starsza, a w stosunku do mnie
miała system zadawania takich pytań, które miały w sobie jakiś pedagogiczny haczyk, wymagały
inteligentnej, „wyjątkowej” odpowiedzi. Zdaje się, że nie bardzo lubiłam ją z początku i unikałam
tych rozmów. Jakub Mortkowicz nosił siwiejącą kwadratową brodę i długawe włosy i co chwila
powtarzał słowo „wszak”, od niego zaczynał zdanie, tak że nawet nazywaliśmy go „wszakiem”,
ale bardzo był przez nas lubiany. Co prawda ojciec nucił czasem pod nosem:
Nie mam portek ani gaci, bo mi Kuba mało płaci.
Ale to był dowcip, bo był to bardzo uczciwy człowiek. Pani Janina przychodziła do nas często z
panną Stefanią Sempołowską, która była witana zawsze z radością, zwłaszcza jej wygląd zachwy-
13
cał mnie, była jak ktoś z bajki - piękna, miała ciemną, bardzo nieporządnie upiętą masę włosów,
które tworzyły wysoki wał nad czołem, nosiła zawsze czarne suknie do ziemi, z długim ogonem,
dość zakurzonym, co było tym dziwniejsze, że suknie noszone wtedy zaledwie sięgały kolan.
Pachniała także czymś przedziwnym, jakby zwiędłymi bukietami. Opowiadała mi niezwykłe hi-
storie o pobycie swoim w Tokio w czasie wielkiego trzęsienia ziemi. Nie można się tam było wte-
dy utrzymać na nogach, wszyscy koczowali w ogrodach, ziemia pochłaniała pociągi, mosty i do-
my. Uwielbiałam te opowiadania, zwłaszcza lubiłam sobie wyobrażać, jak się ona przewraca co
chwila na ziemię w tej ogoniastej sukni. Przywiozła mi stamtąd małego drewnianego ptaszka,
ślicznie malowanego. Z Japonii były też inne zabawki, których już później nigdy nie widziałam.
Były to jakby malutkie, pocięte patyczki, szare sęczki, które wrzucało się do miednicy z ciepłą
wodą. Po chwili te bezbarwne kawałeczki zaczynały się w wodzie rozwijać, rozklejać, otwierać i
wynikały z nich całe prześliczne bukiety kwiatów, ludziki z parasolami, pagody nad mostkami,
delikatne i precyzyjne w rysunku i w kolorze. Nigdy nie było wiadomo, co się zobaczy, rozmai-
tość ich była ogromna. Pływały w wodzie te małe zjawiska, póki się ich nie wyciągnęło, wtedy
zostawała na palcu mała, smutna, mokra bibułkowa szmatka.
Moje zabawy, nie zabawki, których miałam niewiele, ale zabawy, wynikały w tym czasie z tego,
że byliśmy w mieście - i z inflacji. Bawiłam się w sklep, w kupowanie i sprzedawanie garści gro-
chu, kaszy czy fasoli. Miałam małą wagę, papierowe torebki i pudełka, i mnóstwo pieniędzy. Oj-
ciec zawołał mnie kiedyś i powiedział: „Masz tu, Mumciu, siedemnaście milionów marek”. Więc
wszystko było prawdziwe w tym sklepie, w którym Basia, Marysia, Elżunia i ja byłyśmy na zmia-
nę kupującymi i kupcowymi, targującymi się zaciekle o każdy milion. Trochę później, kiedy na-
stąpił w moim życiu okres teatralny, przyszedł czas innych zabaw. Przebierania się, odgrywania
scen, najrozmaitszych min i póz przed lustrem, i kupcowe poszły w kąt. Teatr zaczął się od prób
„Ponad śnieg” w Reducie. Nikt nam nie zabraniał przebywania za kulisami, kiedy miałyśmy na to
ochotę, i na całej przestrzeni zajmowanej przez Redutę w prawym skrzydle Teatru Wielkiego.
Myślę, że nasi ojcowie, Osterwa i Żeromski, zgadzali się na tę naszą tam obecność, w każdym ra-
zie nie przeszkadzałyśmy im.
Pewnie także w tym czasie poszłam z ojcem pierwszy raz na pełne przedstawienie teatralne. Mu-
siała to być jakaś popołudniówka. To było zupełnie co innego, niż próby „Ponad śnieg” widziane
od strony kulis, w dzień i ze wszystkimi znajomymi aktorami w zwyczajnych ubraniach. Siedzie-
liśmy obok siebie w fotelach, po ciemku, a na scenie „Skąpiec”, którego grał Kamiński, był tak
przerażający, że przez długi czas nie mogłam zapomnieć jego okropnej chudości, okrutnej twarzy
i szponiastych rąk jaskrawo oświetlonych pośrodku ciemnej sceny. Nie było to najlepiej wybrane
przedstawienie. Byłam niedługo potem w teatrze, także w Reducie, na sztuce „Czupurek” Bene-
dykta Hertza. Było to bardzo ładne przedstawienie dla dzieci, a działo się wśród ptactwa domo-
wego. Jaracz grał koguta, był we wspaniałym kolorowym kostiumie z przepięknym ogonem,
grzebieniem i dziobem. Kiedy wszedł na scenę, malutka Hania Jaraczówna poznała go i krzyknę-
ła: „A to mój tatuś”. Byłam także na „Pastorałkach” Schillera. Ale najlepiej z oglądanych wtedy
przedstawień pamiętam, „Sułkowskiego”, wystawianego jako popołudniówka niedzielna dla
młodzieży w teatrze Bogusławskiego. Zabrał mnie na to przedstawienie ojciec. Nie pamiętam, czy
robiło na mnie jakieś wrażenie, że to on napisał, chociaż oczywiście wiedziałam o tym. Ale naj-
ważniejsze, co zapamiętałam, to uczucie zachwytu wobec piękności Osterwy i pani Wandy
Osterwiny - byli oboje tak olśniewający, że chociaż mała, pierwszy raz poczułam, co to jest być
oczarowaną zjawiskiem, oglądaniem, pojawieniem się piękności. Zaczęłam zdaje się wtedy rea-
14
gować gwałtowniej na czytane mi książki, słuchać uważniej rozmów i opowiadań, zobaczyłam,
jaka śliczna jest madonna Filipina Lippi nad moim łóżkiem.
Na początku lata 1920 roku wyjechaliśmy, ale bez babci, która była chora, do Orłowa. Pierwszy
raz zobaczyłam wtedy morze świadomymi oczami, bo tamtego z Castiglioncello ani z Lido nie
mogłam przecież pamiętać. To morze, kiedy przyjechaliśmy, było szare, smutne, wlokły się nad
nim od strony lądu płynące, niekończące się niskie, ciemne chmury, piasek na plaży był mokry.
Ale nasz różowy domek, oparty o gęsty, zwarty las, dochodzący urwiskiem do brzegu, przezro-
czysta, na drobnych kamyczkach rzeczka Kacza, to było ładne. Jadaliśmy w tak zwanym „Kur-
hausie”, na długiej oszklonej werandzie, szło się tam po stromych schodkach w zboczu góry, tuż
za naszym domkiem. Jedliśmy ciągle ryby i pili mleko przywożone dla nas z majątku Kolibki,
koło małego Kacka. Ojciec nie pozwalał mi samej biegać po drewnianym molo ani oddalać się od
niego zanadto na plaży. Zbieraliśmy razem małe bursztyny i dziwne, podłużne, jakby szklane
kamyki z rowkiem pośrodku, nazywaliśmy je piorunami, bo - nie wiem czy słusznie - myśleliśmy,
że jest to piasek stopiony przez piorun. Ale może były to jakieś skamieniałe żyjątka. Znalazłam
tam też kiedyś między plażą a skrajem lasu gładki oszlifowany młoteczek z czarnego kamienia z
dziurką u szerszego końca. Było to moje pierwsze znalezisko archeologiczne, ojciec ten młoteczek
nosił odtąd zawsze przy sobie w kieszonce kamizelki, przekładał go z ubrania do ubrania, chociaż
mama nie lubiła, kiedy się kamienie nosiło przy sobie albo przynosiło do domu. Opowiadał mi
wtedy, jak rozkopywał stare mogiły przedhistoryczne pod Nałęczowem i jakie tam znajdywał
urny, naczynia i skorupki. Od tej pory stałam się poszukiwaczem nieznanych starożytności, kopa-
łam, szukając zapomnianych tajemnic, nadsłuchiwałam pod nogą głuchego echa tajnych przejść i
lochów. Zostało mi to.
Przyjechał tam wtedy do Orłowa Lechoń, chyba po jakiejś chorobie. Chodził z nami na spacery po
molo albo w głąb bukowego lasu, albo wzdłuż plaży. Pamiętam, jak trzymali mnie obaj za ręce na
tym molo albo, idąc po twardym mokrym piasku tuż przy wodzie, rozmawiali ponad moją głową,
obaj bardzo wysocy, Lechoń okropnie chudy, z długim nosem, w cienkich drucianych okularkach,
z włosami opadającymi na oko, z długimi rękami i nogami, w łopoczącym na wietrze, za dużym
jakby płaszczu. Musieli kończyć jakąś długą rozmowę, kiedy ojciec stanął nagle i powiedział do
mnie: „Pamiętaj, Mumciu, jeśli ci ktoś kiedyś powie, że twój ojciec wymyślał, stwarzał jakieś nowe
słowo, to nie wierz, ja tylko te słowa stare, zapomniane odnajduję, wyciągam je na świat i one
znowu żyją”. Ojciec kilka razy wyjeżdżał z Orłowa „na plebiscyt”, zostawałam wtedy sama z
mamą, czytałyśmy bez końca „Kocią Mamę”, strasznie chciałam mieć jakieś zwierzęta, zbierałam
nawet liszki i gąsienice i hodowałam je w pudełkach. Mama była smutna, bo przychodziły złe
wiadomości od babci, która była w Warszawie, bardzo chora. Po kilku tygodniach mama wezwa-
na przez ciotkę Anielę wróciła do Warszawy, a po niedługim czasie przyszła wiadomość o śmierci
babci. Ale ojciec mi tego wtedy nie powiedział. Pamiętam jednak smutek i strach, ponury koniec
tego pobytu w Orłowie, niekończące się rozmowy o wojnie. Wracaliśmy z ojcem nocą koszmarnie
zapchanym pociągiem, a ja na dodatek rozchorowałam się na żołądek i ojciec co chwila przeciskał
się przez tłum na korytarzu z wiadomym naczyniem, przepraszając na prawo i lewo i uśmiechając
się najuprzejmiej.
Ta jesień była okropna, ale ja nic nie wiedziałam, że w lecie tego roku ojciec kupił dom w Kon-
stancinie. Był to prezent, akt kupna został mamie wręczony na jej imieniny 26 lipca. Nie pamię-
tam, kiedy pojechaliśmy do Konstancina po raz pierwszy razem, wiem tylko, że dom nie był jesz-
cze zupełnie wykończony, na dole była posadzka i piękne mosiężne klamki, a na górze pokoje
miały deski na biało zheblowane i zwykłe klamki żelazne. A przede wszystkim stał w ogromnym,
15
jak mi się wtedy zdawało, ogrodzie. Właściwie to był trochę ogród, a trochę las, z drzewami, jakie
rosły wszędzie, gdziekolwiek się poszło na spacer, a dookoła były lasy i lasy. Ale w ogrodzie były
wytyczone ścieżki, trochę krzewów, były gotowe grzędy pod ogród warzywny. Dom był kupiony
od malarza Zdzisława Jasińskiego, a projektowany przez Leona Chrzanowskiego, bardzo jak na
czas, w którym powstał projekt, nowoczesny, prosty, z ogromnymi prawie weneckimi oknami,
wielkim tarasem. Zupełnie inny od willi okolicznych, pełnych wieżyczek, ozdób i gotycko-
mauretańskich detali. Ulica, przy której stał, nazywała się wtedy Witolda, drugi bok ogrodu przy-
legał do ulicy Sienkiewicza, która prowadziła do stacji kolejki. Obok był wodociąg. Zawiadywał
nim pan Koźmiński, który umiał wszystko zrobić i naprawić w domu, był bardzo zawsze pomoc-
ny. Kiedy wody było w wodociągu za dużo, przez szeroką rurę u szczytu zaczynał się lać z szu-
mem i pluskiem strumień wody, pod którym, kiedy się udało, można było przebiec.
Dom miał dziewięć pokoi. Na górze urządziliśmy się zaraz.
Pokój ojca, narożny, był oddzielony od schodów i hallu przez dwa pokoje - mamy i mój i bibliote-
kę. Miał on więc tam idealny spokój, o ile przez okno nie dochodziły krzyki i bieganina dzieci. Ale
to mu chyba nie przeszkadzało, bo często stawał w oknie i przyglądał się nam i naszym zabawom.
Zaczęliśmy się więc teraz urządzać w tym naszym pierwszym, prawdziwie własnym domu. Jeź-
dziliśmy do Warszawy i kupowaliśmy, i zwozili do domu potrzebne meble i drobne rzeczy go-
spodarskie, bo przybyła nam razem z domem gosposia Ludwika. Ona także urządzała się w swo-
im pokoiku na dole, ładnie przy tym śpiewając cienkim głosem:
W Pariżu być, W Pariżu żyć, Pariskie panne Za żone mieć.
Śpiewała także: „Rosła kalina z liściem szerokim” i również coś, co zaczynało się: „Piękna Hele-
na”, ale co dalej, nie pamiętam, wiem tylko, że powstała z tego inna pieśń śpiewana przeze mnie,
a ulubiona przez mojego ojca. Urządzanie się nasze było trochę utrudnione przez to, że w domu
stały jeszcze wszędzie meble i kufry jakiegoś Schmidta. Ten Schmidt, zagadkowa postać, podobno
„biały” rosyjski generał, zajął przed nami na jakiś czas ten dom, a potem, uciekając, pozostawił po
sobie te rzeczy i legendę wśród okolicznych mieszkańców o „skarbach” w tych kufrach zawar-
tych. Była to udręka nieustająca dla mamy, która bała się zawsze bandytów i złodziei, którzy tam
zresztą grasowali w tym powojennym czasie. Światła jeszcze nie było i biedna mama co wieczór
ustawiała w każdym pokoju miednicę z wodą, a w miednicy palące się świece, bo tak jak bandy-
tów, bała się też pożaru. Dopiero nad ranem te świece gasiła. Zresztą po pewnym czasie ten
Schmidt się zjawił, i co jego było - zabrał.
Ojciec zabierał mnie często do Warszawy na poszukiwanie jakiegoś mebla. Jechaliśmy kolejką, a
ze stacji szliśmy na Świętokrzyską albo na Bagno. Tam spacerowaliśmy od sklepu do sklepu
trzymając się za ręce i oglądaliśmy meble. Potrzebne nam były komody, komódki, fotele i krzesła,
mieliśmy już dla tych wymarzonych i potrzebnych wybrane w domu miejsce. Kiedy zobaczyliśmy
coś, co nam przypadło do serca, ściskaliśmy się za ręce i ojciec rozpoczynał grzeczną z kupcem
rozmowę. Pytał o cenę, a potem z uśmiechem dziękował za informację i upominając mnie, abym
„grzecznie powiedziała panu do widzenia”, szliśmy oboje w stronę wyjścia. Kupiec baraniał, a
potem wpadał we wściekłość, krzycząc, że tak się nie handluje, że nic nie wie o naszej cenie, że
targowanie musi być, że tak sobie wychodzić bez targu nie wolno. Ojciec przyznawał, że mebelek
jest ładny i pewnie wart tyle, ale nie dla nas jest, bo drogi. Zawracaliśmy szarpani trochę przez
kupca i powoli dobijaliśmy targu, wszyscy bardzo zadowoleni.
Mebli przybywało, w bibliotece stały czeczotkowe fotele o półokrągłych oparciach i czeczotkowy
stół. Ściany obudował miejscowy stolarz półkami do sufitu. Na samym dole stały na tych półkach
16
encyklopedie, słowniki, leksykony długimi, jednakowymi szeregami. Wyżej leżały teczki, klejone
przez ojca z marmurkowego kartonu, wiązane na kolorowe tasiemki. W nich były drobne druki i
broszury. Tam także leżało sześć grubych, oprawnych w płótno tomów wycinków prasowych.
Było tu wklejane wszystko od najdawniejszych czasów, co gdziekolwiek było drukowane o ojcu,
ale wklejał także fotografie, winiety i okładki pierwszych wydań, a nawet był tam mój śliczny ry-
sunek przedstawiający domek z płotkiem i żółtym słoneczkiem z promieniami jak patyki.
Wszystkie dzieci na świecie taki rysunek kredkami malują, ale ten najpierw długo wisiał nad ojca
łóżkiem, a potem był wklejony do księgi.
Recenzje wszystkich książek, polemiki, noty, wszystko w tych księgach było. Pomagałam mu w
tym wklejaniu czy robieniu teczek, świetne to były zajęcia. Zresztą ojciec był nie tylko dobrym
introligatorem. Umiał naprawdę po tapicersku obić fotel czy krzesło, wykończyć je pięknie tor-
sadką. Te domowe roboty musiały mu sprawiać przyjemność. Wszystkie okna, parapety, okienni-
ce, balustrady na tarasie i balkoniku, siatkę i słupki ogrodzenia ogrodu malował sam, przygoto-
wując wszystko szpachlówką i podkładem. Lata całe nie trzeba było w domu niczego przemalo-
wywać, tak to było po mistrzowsku zrobione. W jednym rogu biblioteki stała szafka z jasnego
dębu, zaprojektowana i popokostowana przez ojca, a wykonana przez miejscowego stolarza. Mia-
ła ta szafka dwadzieścia sześć głębokich szuflad w dwu rzędach pionowych, a w nich całą zacho-
waną korespondencję do ojca, alfabetycznie ułożoną. Każdy zespół listów miał osobną koszulkę z
napisanym u góry nazwiskiem korespondenta, czasem z kilkoma słowami komentarza, i umiesz-
czony był w szufladzie pod swoją literą. Na tej szafce stała ozdobna góralska szkatułka, a raczej
skrzynka, z szachami zrobionymi przez zakopiańskiego rzeźbiarza Wojciecha Brzegę. Wolno mi
było czasem tymi szachami się bawić. Byli to bacowie, góraliki i gaździny, mieli świetne twarze,
byli portretami górali żywo i pięknie wyciętymi w miękkim drzewie. W drugim rogu pokoju, koło
pieca, stała czworoboczna, obracana etażerka, na której były ustawiane książki grafomanów. Na
ścianach nad półkami wysoko wisiały sztychy przedstawiające sceny batalistyczne, między nimi
reprodukcja portretu Sułkowskiego. Naprzeciwko, nad kanapą z zielonego prążkowanego aksa-
mitu wisiał wielki obraz Okunia, oryginał okładki do „Dumy o hetmanie”. Ogromnie nie lubiłam
tego obrazu. Za to dookoła niego wisiało sześć małych obrazków Stanisławskiego, ślicznych, ła-
godnych, chmurzastych pejzaży. Jeden z nich był z Wenecji, z cudnie namalowaną wodą, w której
odbijały się czarno-białe słupy przystani. Jeden z obrazków, największy, był namalowany na de-
sce po obu jej stronach. Z jednej była zima, a z drugiej jesień z czarnymi drzewami. Ten obraz
trzymał się na trzech hakach, tak że można go było z nich wysunąć. Zawsze wiadomo było, kto
był ostatni w bibliotece, bo mama wolała jesień, a ojciec lubił tę zimę, więc zawsze któreś z nich
wskakiwało na kanapę i prędko odwracało Stanisławskiego na swoją stronę. Wisiał tam jeszcze
najlepszy ze szkiców Witkacego, oprawny, przedstawiający ojca z profilu.
Przy drzwiach do hallu był pojedynczy wieszak, gdzie wisiały zawsze kapelusz i laska ojca, przy-
gotowane do spaceru. W pokoju ojca stanął pod oknem stół do pracy, z podnoszonymi klapami i
szufladami, a przed nim wygodny fotel. Po prawej stronie stała jego szafa, półka na najpotrzeb-
niejsze książki, a w głębi wielkie metalowe łóżko, którego pręty zakończone były błyszczącymi
gałkami, w których spotworniała moja twarz z olbrzymim nosem odbijała się jak w lustrze. Nad
łóżkiem wisiały miniatury pradziadka Józefata Żeromskiego i jego żony Klary w ślicznym czepcu.
Portreciki wuja Katerli i stryja Żeromskiego, fotografia dziadka mojego Wincentego i duża, po-
większona fotografia Adasia. Na pozostałych ścianach wisiały rysunki mamy oprawne w szerokie
passe-partout i czarne ramy. Mamy i mój pokój miał szafę z wielkim lustrem, toaletę, miękkie fote-
le, dwa łóżka, jedno większe, drugie mniejsze. Na ścianie wisiał portret ojca ze mną na kolanach
malowany przez Lipka Gottlieba. Nad moim łóżkiem miałam madonnę Filippino Lippi i fotogra-
17
fie Wilsona i Focha, których dość długo uważałam za moich rodzonych dziadków. Była jeszcze
łazienka z olbrzymią wanną na lwich łapach i z pięknym miedzianym piecem do grzania wody.
W hallu, do którego wchodziło się po schodach, był stół, kanapka, fotel na biegunach, na ścianie
wisiał stary kilim wołyński, bardzo kolorowy na czarnym tle, kilka sztychów, między innymi je-
den kolorowy przedstawiający, nie wiem dlaczego, Wilhelma Tella. Nad schodami, na wprost
wejścia, rodzice powiesili śliczny kolorowy drzeworyt, madonnę Skoczylasa. Był jeszcze mały
pokoik gościnny przy tarasie, w którym ojciec zajmował się moją edukacją. Nie trwało to długo.
Dyktanda były piekielnie trudne, kazał mi na przykład pisać: „Cicho dziś zamiera w blasku morze
jednym rąbkiem piany. Odblask szklany i różany...” itd. Tak mi to szło, że ojciec wyrwał mi kie-
dyś pióro z ręki i powiedział do mnie „oślica”.
Sprowadzono wtedy do domu pierwszą moją nauczycielkę i umieszczono ją w tym małym pokoi-
ku, ale była tak nieśmiała, że też niewiele z tej nauki wyszło. Nazywała się, pamiętam, panna Fiuk.
Wszystkie pokoje miały skrzyżowane białe batystowe firanki i wszędzie, o co bardzo dbała mama,
stały bukiety kwiatów. Olbrzymi taras był miejscem najczęściej odwiedzanym, tam przyjmowało
się gości, piło herbatę, tam także było miejsce naszych zabaw. Jedna strona tarasu była słoneczna,
a druga ocieniona gałęziami dębu, który rósł najbliżej domu. W tym rogu ojciec siadał na wycią-
gniętym z hallu fotelu na biegunach, aby odpoczywać albo czytać. Taras był pokryty papą i
wgniecionym w nią drobnym żwirkiem. Kiedy leżałam już w łóżku wieczorem, słyszałam, jak
ojciec chodził tam i z powrotem, tam i z powrotem po tarasie, a potem przychodziła do niego
mama i chodzili razem, objęci, cicho rozmawiając, a ten żwirek leciutko skrzypiał pod ich nogami.
W zielonych skrzynkach przy balustradach tarasu i balkoniku były posadzone czerwone pelargo-
nie, świeciły z daleka między liśćmi ogrodu, kiedy się podchodziło do domu. Była w tym domu
jakaś wesołość i spokój, wszystkie okna, poza łazienką i kuchnią na dole, wychodziły na południe,
dlatego w każdym pokoju leżał na podłodze prostokąt słońca i było tam zawsze ciepło, w lecie od
tego słońca, a w zimie od ogromnych kaflowych białych pieców, w których cudownie huczał
ogień. Poza tyloma nowymi przedmiotami i meblami, które pojawiły się wtedy w naszym nowym
domu, znalazł się jeden, mój własny, mnie dotyczący. Była to półka na książki, z solidnych desek,
pomalowanych bejcą na dość dziwny czerwonawy kolor. Stanęła nad schodami w hallu, przy wej-
ściu na przedstrych i zaczęła się prędko zapełniać książkami, tylko moimi. Były tam i te dawne,
czytane mi głośno, przywiezione z Zakopanego, i nowe, które już czytałam sama, choć z trudem, a
nawet takie, które miałam czytać później, które dostawałam od rodziców, ich gości albo państwa
Mortkowiczów. Ale wśród takich, jak „Na jagody” Konopnickiej czy „O sierotce Marysi”, znalazła
się książka straszna, nie wiadomo skąd do nas przybyła. Nazywała się „Pamiętnik psotnego Jur-
ka”. Mało, że opisywała koszmarne towarzyskie wybryki tego Jurka, ale napisana była zmasa-
krowanym ortograficznie językiem. Ojciec był wstrząśnięty, zabrał mi tę ohydę i ukrył ją, bo prze-
cież właśnie wpajał we mnie ten „odblask szklany i różany” z dyktand, które dla mnie wybierał.
Kto przetłumaczył z angielskiego tę książkę i zadał sobie tyle trudu, aby każde słowo ubrać w
najgorsze błędy, nie mam pojęcia. Ale była ona dla mnie zakazanym owocem i kiedy dopadłam jej
czasem, z zachwytem, nie wiedząc nic o błędach, czytałam, jak Jurek wysadza most.
Dostałam w tym czasie „Cudowną podróż” Selmy Lagerl”f od pani Mortkowiczowej, a od mala-
rza Kamila Mackiewicza, który często do nas przyjeżdżał, „Bohaterskiego misia” z jego ilustra-
cjami i dedykacją. Był u nas kiedyś profesor Stanisław Noakowski i przypadkiem chyba wpadł
mu w ręce mały kalendarzyk, który miał na każdej kartce nad dniami miesiąca puste miejsce.
Rozmawiając z ojcem profesor Noakowski narysował piórem na tych pustych miejscach dwana-
ście małych rysuneczków, ślicznych szkiców architektonicznych. Na początku napisał: „Małej
18
Mumie, żeby wszystkie te miesiące były szczęśliwe”. Ale ten kalendarzyk ojciec schował, powie-
dział, że jest bardzo cenny i dostanę go, jak dorosnę. Miałam na mojej półce „Małego lorda” i „Ma-
łą księżniczkę”, „Tajemniczy ogród”, „Gwiazdę przewodnią”, „Małą Dorrit”, „Chłopców z placu
Broni”, książek przybywało, nawet takich, których dopiero po paru dobrych latach dotknęłam po
raz pierwszy, „Złoty wiek Peryklesa”, a potem „Małe kobietki”, „Mali mężczyźni” i „U progu
życia” Ludwiki Alcott, ukochana potem moja książka przez lata. Nad tą półką wisiał wielki por-
tret ojca namalowany przez Augustynowicza.
Mieszkało nam się dobrze na piętrze domu, ale był jeszcze dół, dwa wielkie pokoje z weneckimi
oknami, stołowy, z którego przez werandę wychodziło się do ogrodu, i duży salon z kominkiem,
który był częścią ogromnego ciemnozielonego pieca. Między wielką kuchnią a stołowym był kre-
densowy i pokój gosposi, Ludwiki. Oba wielkie pokoje i weranda także wychodziły na południe.
W stołowym wisiał piękny ogromny portret ojca w czarnej ramie malowany przez Eligiusza Nie-
wiadomskiego, przywieziony z Nałęczowa z Chaty. Ale mama uważała, że ten portret powinien
był zostać w Nałęczowie.
Jadaliśmy na dole, okna i drzwi werandy były otwarte na ogród, tak łatwo było znaleźć się tam,
tak cudowna swoboda czekała na mnie w zaroślach, w trawie, między drzewami i na ich gałę-
ziach, po jednakowych warszawskich spacerach ze Wspólnej ulicami do przenudnego Parku
Ujazdowskiego, gdzie miałam „sobie pobiegać”. Mama kiedyś powiedziała, siedząc na ławce w
tym parku: „Ja także przychodziłam tu z babcią, a babcia mówiła: „Pobiegaj sobie, Haniusiu, po-
biegaj sobie”.
Po tej nudzie Konstancin był rajem. Dom nasz został kupiony razem z psem. Była to brzydka do-
syć suczka, Figa, czarna, podpalana, na krzywych nóżkach i szczenna. Dość prędko urodziło się
sześć szczeniaków, a Figa zginęła gwałtowną śmiercią. Zostało te sześć malutkich piesków i wtedy
kiedy myśleliśmy, że mimo dokarmiania muszą one zginąć - zaopiekował się nimi z naprawdę
macierzyńską czułością kot, wielki, biały, z ogonem w żółte paski, dość dziki, który był nie tyle
kotem domowym, co przydomowym. Ten Bielas - tak się nazywał - zamieszkał w kojcu szczenia-
ków, mył je i lizał, jęczał, kiedy drapały go i męczyły, leżał i grzał je w nocy i we dnie, nie odcho-
dził od nich i wychował je na tęgie, zdrowe pieski. Ja je zresztą wszystkie co rano zabierałam z
kuchni i niosłam w fartuchu, aby je wsypać do łóżka ojca, takeśmy się nimi wszyscy zawsze chwi-
lę bawili. Pieski poszły po pewnym czasie do ludzi, po okrutnej operacji obcięcia ogonów. Zrobił
to pan Lewandowski, dozorca z sąsiedniej willi „Maryla”, który był powstańcem z 1863 roku i
chodził w granatowym mundurze ze srebrnymi guzikami. Ale oczywiście jeden piesek został.
Pierwszy mój pies - Puk. Został tak nazwany, bo ojciec miał kiedyś takiego psa, jamnika, którego
bardzo kochał. Jak przez mgłę pamiętam opowiadanie, jak ojciec odpływał łodzią przez jakąś rze-
kę, a ten jego Puk zostawał na brzegu, ale nigdy nie chciałam słuchać tego do końca i nigdy nie
dowiedziałam się, czy wrócili do siebie. Nie mogłam. Nasz Puk nie był podobny do swojej matki,
był bardzo zgrabny, lśniąco czarny, za mały na dobermana, ale w tym typie. Był wesoły, mądry,
umiał bawić się z dziećmi w chowanego i udawał, że nie może ich znaleźć. Ale prawdziwym jego
panem był ojciec. Oni naprawdę rozmawiali ze sobą. Tylko ogromnie gniewało ojca, że Puk ciągle
biegał na jakieś wesela i często nie nocował w domu. Domowe dzieci klęczały kiedyś wczesnym
rankiem pod werandą, aby, kiedy ojciec wyjdzie do ogrodu, błagać go o darowanie winy Pukowi,
który w nocy wrócił z hulanek. Puk przyjaźnił się z kotką, wielką, czarno-białą Myzią. Tak się dla-
czegoś nazywała, nie Myzia, a Mizia. Wychowywany przez Bielasa pokochał tę Myzię, a ona po-
kochała jego. Myzia była bojowa, biła się po drzewach z wiewiórkami i kiedyś przywlokła się do
domu z rozerwanym bokiem i nie mogła się ruszać. Puk leczył ją, lizał ranę, wygryzał pchły i
19
tkwił przy niej, aż wyzdrowiała. Za to ona nie poszła spać, jeśli jego nie było w domu, i budziła
Ludwikę awanturami, żeby mu, gdy wrócił, drzwi otwierała.
Moi rodzice bardzo dbali o to, żebym się nie chowała tylko z dorosłymi. Usłyszałam kiedyś, że nie
chcą, żebym „wyrosła na sobka”. Przeraziłam się, wydało mi się, że to coś w rodzaju snopka, wy-
sokie, strzępiaste i rozczochrane. Do domu od początku przyjeżdżały Basia i Elżunia, naprzeciwko
w willi „Pod Wieżą” państwa Święcickich mieszkał śliczny Bob Próchnicki, trochę młodszy od
nas, były inne dzieci okoliczne, a przede wszystkim była rodzina naszego dozorcy i ogrodnika,
Józefa Kępki. Ojciec przepadał za Józefem Kępką. Siadywali razem na murku naprzeciwko furtki
naszego domu, po drugiej stronie ulicy, albo na okrągłej ławce pomalowanej na zielono, obejmują-
cej pień dębu przy werandzie, i obaj oparci na laskach rozmawiali. Kępka nie był chyba zbyt pra-
cowity, a już nadzwyczajnie leniwa była jego żona, Kępczycha. Kiedy mama zachodziła do nich
czasem do przybudówki, aby Kępczychę leżącą stale w łóżku namówić do zgotowania czegoś
godziwego Józefowi, Kępczycha odpowiadała niezmiennie: „A miałby on ta co jeść, żebym się o to
cięgiem nie modliła? Modlę się”.
Józef nosił się z wiejska, miał długą, ciemną kapotę obszytą tasiemkami, wysokie pomarszczone
buty i szeroki czarny kapelusz. Mieli dwie córki zamężne, a te córki z kolei miały ciągle rosnącą
liczbę dzieci, które bez względu na płeć nazywały przeważnie Niunie. Moją wybraną przyjaciółką
była Marta Batorowska, wnuczka Józefa, która się urodziła tego samego roku, miesiąca i dnia, co
ja.
Poza zabawami zaczęły się dla mnie od razu pierwszej wiosny zajęcia, których dotąd nie znałam.
Ojciec przywiózł do nas kiedyś Miriama Przesmyckiego, który miał dom ze wspaniałym ogrodem
w Chyliczkach. Jeździliśmy tam potem wielokrotnie, kolejką było tam od nas bardzo niedaleko.
To był dziwny dom, wielki, ciemny wewnątrz i pomalowany na czerwony kolor, otoczony pięk-
nym parkiem i ogromnym ogrodem owocowym. Nazywał się „Samotnia”. Tam, bliżej rzeczki
Jeziorki, była bez porównania lepsza ziemia niż u nas, gdzie wszędzie, gdzie się kopało, był złoci-
sty piasek. Ale nasz ogród trzeba było jednak urządzić, chociaż rosło tam już trochę ozdobnych
krzewów. Toteż pod jesień ojciec od Miriama zaczął przywozić drzewka owocowe, na specjalną
mamy prośbę szary wiotki turecki bez i inny, ciemnofiołkowy z grubszymi, skórzastymi liśćmi,
krzaki jaśminu do obsadzenia płotu, veigelię z różowymi kieliszkami i białą spireę. Drzewa owo-
cowe sadził ojciec z tyłu domu, było tam kilka jabłoni, grusze wysokopienne i karłowate, różowa
czereśnia i złota renkloda. Przed oknami posadził nawet dwa włoskie orzechy. Jakoś się te
wszystkie drzewka przyjęły, mimo sąsiedztwa brzóz, dębów i sosen. Kupowaliśmy też, aby je siać
wiosną, nasiona maciejki i rezedy, miały być posadzone wszędzie floksy, balsaminy i biały tytoń
pachnący. Całą zimę cieszyliśmy się na to, co nam nasze własne, u nas urodzone wzejdzie wiosną
i zakwitnie. Pośrodku klombu był krzak piennej czerwonej róży z maleńkimi kwiatami w takiej
masie, że ciężkie gałęzie zwisały do ziemi i tworzyły okrągłą kopułę. Mama ponad wszystko
uwielbiała róże, więc posadziliśmy je, pnące, różowe, rozpięte na zielonych drewnianych kratach
przy murach. Była także brzoskwinia między oknami stołowego na południowej ścianie, ale nie
pamiętam, aby dała kiedykolwiek owoce.
Ale to już była wiosna następnego roku, tymczasem pierwszą naszą zimę spędzaliśmy w tym do-
mu. Piece grzały, Ludwika rozmawiała co rano z ogniem, „który ją lubił”. Pamiętam wieczór, a
raczej zmierzch przed Wigilią tego roku. Światła nie zapalono jeszcze, więc ośnieżony ogród za
oknami widać było wyraźnie w szafirowym zmroku. Siedziałam na podłodze w bibliotece i usi-
łowałam oglądać znane na pamięć ilustracje wielkiej księgi w niebieskiej oprawie - „Napoleon,
Legiony, Księstwo Warszawskie”. Nie mogłam się już doczekać tej Gwiazdki, tej Wigilii, tej cho-
20
inki. Było coraz ciemniej i nic się nie działo. Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich ojciec. Pod-
niósł mnie lekko w powietrze za łokcie i powiedział swoim niskim, czułym głosem: „Zostaw to,
chodź, będziemy sobie teraz chwilkę czytali „Pierścień i różę”, chcesz?”
Było dobrze, wygodnie i ślicznie w tym domu, tylko już muzyki babci w nim nie było, jej czarne
pianino z mosiężnymi ruchomymi lichtarzami stało nieme w naszym pokoju. Goście przyjeżdżali,
rodzice jeździli do Warszawy, a ja odprowadzałam ich na stację kolejki. Parowozik z wysokim
kominem wjeżdżał ciągnąc wagony i bezustannie gwiżdżąc manewrował, aby się przyczepić z
przeciwnej strony, bo Konstancin był ostatnią stacją. Pan zawiadowca także gwizdał, bilety po-
zwalał mi ojciec kupować dla nich w kasie. Cały przewiewny budynek opleciony był bardzo sta-
rym, pachnącym winem, tak że wchodziło się tam jak do zielonej, cienistej altany. Dookoła rosły
kasztany, które jesienią także były jeszcze jedną atrakcją tego miejsca. Słodki zapach kwitnącego
wina, dymu i świetnych rzeczy, które gotowała żona zawiadowcy stacji, to wszystko było nad-
zwyczaj pociągające. Kiedy wracali pod wieczór, szliśmy do domu trzymając się za ręce długą,
prostą ulicą Sienkiewicza, którą ocieniały gęsto posadzone kuliste akacje, a na końcu świecił ró-
żowo w zachodzącym słońcu ceglany wodociąg. Kiedy padał deszcz, można było suchą nogą
przejść od nas do stacji, tak gęste i stykające się koronami były te akacje. Idąc tak, ojciec mówił do
mamy: „Żadne Capri, żadne Nervi, żadna Nicea nie pachną tak, jak Konstancin”. Zapach rozwija-
jących się listeczków topoli po deszczu albo nagrzanej w słońcu sosny - uważał za najpiękniejsze
na świecie. Mówił, że ten kilometr od stacji do domu ściera z niego całodniowe zmęczenie War-
szawą. A kiedy już był w domu, to jeszcze widziałyśmy go z okna, spacerującego wolno po ścież-
kach i trzymającego przy twarzy opadłe niedojrzałe jabłuszko, źdźbło maciejki czy rezedy albo
roztarty w palcach liść orzecha włoskiego, które jeszcze po przyjściu do domu wąchał z rozkoszą.
Naprzeciwko stacji miała swój sklepik pani Moczydłowska, wielka ojca wielbicielka. W sklepiku
były ogórki i kapusta, chleb i ser, wszystkiego po troszku i dość nędzne to było, ale pani Moczy-
dłowska miała nam zawsze coś wesołego i ciekawego do opowiadania, głównie o swoim pobycie
w Kijowie, gdzie otwierała raz bal z księciem Meszczerskim w pierwszą parę, cała w piórach.
Uważała, że ojciec wszystko może, więc często prosiła go, aby spowodował założenie w Konstan-
cinie przed kasynem „tryskającej fontanny”, bez której ta miejscowość nie mogła istnieć. Do mnie
mówiła: „Takie mądre dziecko, jak dorośnie, to pojedzie na studia do Sambora”. Ojciec łagodnie
odpowiadał, że na pewno tak będzie, aż raz mama domyśliła się, że pani Moczydłowska ma na
myśli Sorbonę.
Ja także jeździłam z nimi czasem do Warszawy. Czasem były to wyjazdy wspaniałe, jak na odsło-
nięcie pomnika księcia Józefa Poniatowskiego na placu Saskim. Siedzieliśmy na trybunach, w
słońcu wszystko świeciło, wojsko, chorągwie, cylindry, oglądałam z bliska marszałka Focha, ale
wiedziałam już, że nie jest moim prawdziwym dziadkiem. Czasem było źle. Poszłam z rodzicami
do lecznicy, gdzie siostra zakonna powiedziała do ojca: „A, to ta dziewczynka na wycięcie migda-
łów”, a ojciec słabo odpowiedział „nie” i równocześnie potakująco kiwnął głową. W końcu nie
było to takie straszne. Doktor nazywał się Pieniążek, był miły, dostałam potem mnóstwo lodów,
rodzice oboje ciężej przeszli to niż ja.
Rosłam wtedy ogromnie szybko, żadne już sukienki z Zakopanego nie nadawały się do niczego.
Trzeba było często szyć nowe. Co kilka miesięcy przychodziła do nas wędrowna handlarka - Ży-
dówka. Wchodziła do kuchni, niosła na ramieniu drewniany metr z wyślizganą gałką na końcu, a
na nim nadziany ogromny tobół.
Zrzucała ten tobół na środku, rozwiązywała węzeł z czterech rogów płachty i rozkładała ułożone
w nim porządnie materiały najrozmaitszego rodzaju: kretony, batysty, szorstkie wełniane woaliki,
21
madapolam, ciepłe miękkie baje, czerwony imlet na wsypy. Całą kuchnię wypełniał zapach tych
drukowanych świeżo sztuk materiału. Mama kupowała od niej płótno, barchany na fartuchy, baje
na szlafroki i rozmaite materiały na sukienki dla mnie. Czasem był to cieniutki woal wełniany w
malutkie kwiatki, śliczny. Ale czasem wybór był mniej szczęśliwy, dostałam sukienkę tak jaskra-
wą, przeraźliwie czerwoną, że po spojrzeniu na nią cały świat wydawał się przez chwilę zielony.
Była na dodatek „obrzucona lasse”, czarną tasiemką. Te sukienki szyła mi pani Ozimek, krawco-
wa mieszkająca niedaleko. Nie były to arcydzieła. Mama wzdychała i przypominała sobie, jak to
było u babci, kiedy w razie potrzeby sprowadzało się do domu pewną pannę Leokadię, która za-
instalowana w małym pokoiku z maszyną przez wiele dni szyła, przerabiała i naprawiała. Ta
panna Leokadia była małomówna i nieufnie nastawiona do świata. Szyjąc wzdychała i od czasu
do czasu mówiła ponuro: „Oj, będzie tu, będzie, oj, przyjdą tu jakie persy albo krakowiaki”. To
zdanie weszło do naszego rodzinnego słownika i było w rozmaitych sytuacjach wygłaszane.
Nasz dom tak jak nasz ogród rozrastał się, przybywało w nim rzeczy, obrazów, w bibliotece ma-
my książki, przeważnie francuskie, zajmowały coraz więcej miejsca, przybywali modni pisarze,
rozmowy o nich, ich nazwiska - Paul Morand, Andr’ Maurois, Fran‡ois Mauriac, Joseph Kessel -
obijały mi się o uszy. Mama abonowała „L’Ilustration”, które oglądałam z nią razem. Był tam tak-
że co miesiąc powieściowy dodatek z ilustracjami. „Les Nouvelles Litt’raires” i „Les Annales”
przynosił listonosz regularnie.
Mama opowiadała, jak w Rzymie jako młoda panienka „bezgranicznie” uwielbiała D’Annunzia,
nawet ze swoją przyjaciółką Argentynką, która, notabene, nazywała się Rosita Govnalez, chodziły
pod murem willi, gdzie D’Annunzio mieszkał, i przerzucały przez ten mur kwiaty dla niego. Ja
także chciałam go uwielbiać, chociaż nie wiedziałam za co. Ale potem z rozmów mamy z ciotką
Anielą dowiedziałam się, że D’Annunzio postąpił niezwykle podle wobec Eleonory Duse, która
także w naszym domu była otoczona uwielbieniem - i gwiazda jego zgasła. Moje kontakty z za-
chodnią literaturą zaczęły się od „Pinocchia” Collodiego po włosku. Ślicznie wydana z koloro-
wymi ilustracjami wielka książka, którą czytali mi i tłumaczyli na zmianę oboje rodzice, ucząc
mnie po trosze przy tym słów włoskich. Bardzo, bardzo lubiłam tę historię, mogłam jej słuchać
stale, zwłaszcza, że każde z nich tłumaczyło na swój sposób, troszeczkę inaczej.
Ojciec miał dla mnie zawsze czas, myślę, że gdybym o jakiejkolwiek porze, kiedy pisał, weszła do
jego pokoju i zechciała czegoś, choćby żeby poszedł ze mną na spacer, na pewno zrobiłby to bez
gniewu, a wprost przeciwnie, z radością, z tą stałą u niego uprzejmością i uśmiechem. Ale nawet
przez myśl mi nie przeszło nigdy zrobić coś podobnego. Bez zakazów czy pouczeń wiedziałam, że
te jego godziny, kiedy jest zamknięty u siebie, są dla mnie niedostępne, że tylko mama może tam
wchodzić zawsze.
Pisał od rana, po śniadaniu, od godziny dziewiątej do trzeciej, kiedy wychodził od siebie popro-
szony na obiad, zawsze w porę, nigdy nie pozwalając czekać na siebie. Tylko choroba mogła mu
przeszkodzić w tym programie dnia. Po obiedzie odpoczywał trochę na kanapie, która stała w
jego pokoju, a potem czytał mamie głośno to, co pisane było rano. Czytając chodził w bibliotece
dokoła stołu, a mama słuchała kręcąc na palcu to długie pasemko włosów. Zresztą nie zawsze
czytał jej to, co napisał. Pamiętam, że siedziałam z nimi i też słuchałam, i bardzo mi się podobała
ta historia, kiedy ku mojemu zdumieniu zobaczyłam, że oni oboje się śmieją, że się po prostu za-
noszą od śmiechu, że ojciec co chwila przerywa czytanie, powtarza jakieś zdania i dalej śmieją się
jak szaleni. Poszłam potem do biblioteki zobaczyć, co to była za książka. Nazywała się „Na ustach
grzechu”.
22
Po tych poobiednich czytaniach w bibliotece już ojciec był dla wszystkich. Pracował w ogrodzie,
sadził coś albo podlewał razem z Kępką, chodził na spacer, przyjmował gości, którzy przyjeżdżali
z Warszawy. Często przyjeżdżała do nas miła pani Anielusia Zagórska, rodzice bardzo ją lubili,
przyjeżdżał z Chyliczek Miriam z żoną, malutką, opiętą w gorset, z wiecznym żabocikiem z
broszką, Jan Lorentowicz, pani Karolina Bielańska, architekt Bogumił Rogaczewski i jego gruba
żona Ernestina, Włoszka, która, jak mama mówiła, nie nauczyła się po polsku, a zapomniała po
włosku i mówiła swoim własnym, śmiesznym bardzo językiem. Byli i miejscowi, sąsiedzi, pań-
stwo Karwosieccy, on w zarządzie Konstancina sprawował jakieś funkcje, a poza tym miał willę
„Leliwa”, gdzie był pensjonat. Przychodził także pewien pan Bełcikowski. Przynosił ojcu swoje
utwory, wydane i nie wydane, ale one chyba były odkładane na tę kwadratową obracaną etażerkę
w rogu biblioteki. Goście siedzieli w hallu albo w bibliotece, a jak była pogoda, to na tarasie na
trzcinowych fotelach.
Do pokoju ojca raczej się nie wchodziło. Na stole, na którym pisał, było zawsze bardzo starannie
przez niego wszystko ułożone, nie pamiętam tam nigdy nieładu, tak zresztą jak w całym pokoju.
Na stole stała drewniana galeryjka na listy, suszka drewniana z często zmienianą bibułą, butelka
czarnego albo fioletowego atramentu, jakieś oczywiście książki i kilka obsadek drewnianych,
grubszych przy stalówce, ścieniających się do góry.
Stalówka była zawsze jednakowa, krzyżówka. Pośrodku stołu leżał kajet, a właściwie gruby bru-
lion, w którym pisał. Te kajety były z początku zwyczajne, w czarnych ceratowych okładkach,
grube, przeważnie w kratkę. Potem weszło w zwyczaj, że kupowałyśmy mu z mamą na najrozma-
itsze okazje, imieniny, Gwiazdkę albo po prostu z potrzeby serca bruliony bardziej ozdobnie
oprawne, nawet ze złoconymi brzegami albo z napisem „Brouillon” na sztywnej okładce. W takim
właśnie napisane jest całe „Przedwiośnie”. Z jednym z takich kajetów stała się rzecz dziwna. Jest
on cienki i zawiera V akt sztuki „Biała rękawiczka”. Ale na każdej stronie nasmarowane ołówkiem
są moje rysunki, przedstawiające ludzi, choinkę z aniołami, psy i kwiatki w wazonach, dziecko w
powijakach i moją obrysowaną dziecinną rękę, szalenie upierścienioną, na całej stronie rękopisu.
Jest zupełnie wykluczone, abym zabrała mu jego kajet do moich rysunków. Więc raczej on w na-
głym braku papieru zabrał mi mój i na tym, co tam było, pisał. Ale to jedyny wypadek, na ogół
jego autografy są przykładem najśliczniejszego, starannego, równego i czystego pisania. Zresztą
zawsze i wszędzie chciał, aby panował ład i aby wszystko było na swoim miejscu - czy to w poko-
ju, w bibliotece na półkach czy w moich książkach, w całym domu. Nawet krawaty w jego szafie
wisiały równo obok siebie. Ale nie był to nigdy jakiś rygor czy nacisk, czy żądanie, jego obecność
była w domu lekka, było z nim łatwo żyć, każdy to czuł - i dorośli, i dzieci. Zresztą mamy ręka,
delikatna i spokojna, niepostrzeżenie prowadziła ten dom, z pomocą oczywiście Ludwiki i Kępki.
Ojciec zdaje się lubił dobre jedzenie, bardzo się czasem czymś dobrym umiał zachwycać przy sto-
le. A kiedy wchodził do domu, w którym rozniósł się właśnie donośny zapach kalafiora albo
brukselki, mówił z miłym, ale troszeczkę złośliwym uśmiechem: „Ach, jaki śliczny, zapach do-
mowego ogniska”. Nie miał też nigdy nic przeciwko temu, aby stado dzieci przebiegło z tupotem
pod jego oknem z indiańskimi okrzykami albo chóralną pieśnią, która nie odstępowała nas przez
jakiś czas:
Służyłem u pana na pierwsze lato, Dał ci mnie, dał ci mnie Kaczuszkę za to. A ta kaczka robi
kwak, Sypie jej się z dzióbka mak.
Potem było:
Dał ci mnie, dał ci mnie Gąseczkę za to. A ta gęś Nogą trzęś, A ta kura Złotopióra, A ta przepió-
reczka Latała, skakała Wkoło ogródeczka.
23
Wychodziliśmy często z domu na spacery, także w deszcz, przykryci włochatą peleryną. Czasem
z dziećmi, czasem we troje, czasem sami, zawsze z Pukiem. W rozmaite strony były te spacery,
czasem potrzebne, na pocztę do Skolimowa, czasem do Jeziorny, do sklepików, do pani Golczo-
wej, do jej ciemnego, pełnego zapachów sklepu. A czasem po prostu daleko do lasów albo w pola,
albo w stronę Mirkowa, gdzie po zejściu ze skarpy z piaszczystego urwiska Grapy wchodziło się
w niebezpieczne, grząskie, podeszłe wodą łąki. Trzeba tam było skakać z kępy na kępę, czasem
ciemna woda cmoknęła pod nogą, ale można było uzbierać bukiety różowych smółek, lepkich i
wiotkich, białych wełnianek, żółtych, drobnych jaskrów, a czasem nawet znaleźć blady, zielonka-
wy, trochę przezroczysty storczyk. Niedaleko tych łąk był las, którego się trochę bałam, bo był
dziwnie zawsze nieruchomy, bardzo wilgotny, stała tam też gdzieniegdzie czarna woda i kiedyś
zobaczyłam tam na pół zanurzony w niej szkielet konia. Ale wiosną w tym lesie dochodzącym
prawie do Obór najpiękniej śpiewały słowiki, nie tylko wieczorem, ale przez cały dzień. Z Obór
pod górę szedł przez zarośnięte zbocze głęboki wąwóz, zamknięty ciasno od góry drzewami. Po-
środku drogi w zielonym cieniu biło małe źródełko, woda płynęła tam zawsze koleinami wyjeż-
dżonymi w żółtej glinie.
Na dole, gdzie się wąwóz zaczynał wspinać ku górze, rosła wyższa od wszystkich innych drzew
lipa, pod którą było siedlisko fiołków, a po obu stronach na stromych ścianach kwitły pierwiosnki
z aksamitnymi liśćmi i sasanki. Kiedy wychodziło się z wąwozu na ogromne płaskie pole na gó-
rze, słońce uderzało w oczy, a nad głową huczała olbrzymia aleja białodrzewów. Dalej były
wierzby, które od wiatru odwracały liście na lewą białą stronę i odmieniały swój wygląd. Po lewej
stronie była cegielnia, do niej prowadziły wąskie szyny kolejki wożącej cegły i jeździła tamtędy
czasem drezyna, marzenie wszystkich dzieci. Przy dobrym humorze prowadzącego drezynę
można było pędzić nią przez cały Konstancin i przez pola aż do osiedla strycharzy przy cegielni.
Dalej za cegielnią było miejsce wyjątkowo piękne i dzikie. Po dawnych gliniankach, głębokich
wyrobiskach pozostały rozpadliny, w których stała wiecznie zielona woda, wąwozy, ciemne jary,
w które rzuciła się roślinność tak gwałtowna i bujna, jak nigdzie indziej. Młode brzozy i sosny,
białodrzew i dębczaki, kalina, dziki bez, głogi i trzmielina, kwiaty i zioła, w których można było
nurzać się, błądzić, biegać i leżeć bez ruchu. To było ukochane moje miejsce. Dalej już zaczynały
się wielkie lasy. Sosnowe, poryte jeszcze okopami, a dalej dwie wielkie dębiny przedzielone pola-
ną. Tam już rosły storczyki, złotogłowy, olbrzymie dzwonki, a wczesną wiosną naprawdę było
tam biało, tyle kwitło zawilców i konwalii. Tam w głębi lasu była też nagle się objawiająca cu-
downa, biała aleja brzozowa, a przy drodze rosło kilka lip o nieobjętych przez nas dwoje pniach.
Czasem jeździliśmy bryczką, którą przysyłały po nas dwie stare panny mieszkające w mająteczku
Kawęczyn. Stał tam stary dwór. Była też wielka papuga w klatce, przy której przesiadywałam
godziny całe. Od tych pań kupowaliśmy chyba kartofle czy jabłka, jakieś tam były interesy zała-
twiane przy słodkich podwieczorkach. Od szosy do Słomczyna w bok polami dochodziliśmy do
miejsca, gdzie był kiedyś majątek Marynin. Dwór i zabudowania zniszczone zostały podczas
wielkiej bitwy, która tu się przetoczyła. Został na stromym zboczu, spadającym tarasami do pól,
zdziczały sad, olśniewający pięknością na wiosnę, a jesienią pełen małych cierpkich gruszeczek i
drobniutkich jabłek. Tam także pełno było fiołków, a potem słodko pachnącego gruszecznika i nie
dającej się zrywać niebieskiej cykorii. Ojciec nazywał ją podróżniczkiem. Powyżej sadu, gdzie
dawniej stał dwór, pełno jeszcze leżało cegieł, kawałków dachówek i w gęstej trawie błyskało
szkło. Jeszcze dalej, pośrodku pola, rosły cztery niebotyczne topole w kamiennym kręgu. We-
wnątrz tego koła stały dwa szeregi nagrobków z piaskowca, a pośrodku między topolami leżał
głaz z napisem o żołnierzach tu pochowanych po bitwie. Tu nikt chyba nie chodził, bo ścieżki i
24
groby owinięte były powojami, chmielem i dzikim głogiem i porośnięte dziewanną, wrotyczem i
ślazem. Nie można było przedrzeć się prawie przez te pnące się i kolące gęstwiny.
Na słońcu, na kamieniach leżały zaskrońce i ptaki śpiewały wysoko w gałęziach czterech topól.
Potem można było stamtąd, z Marynina zejść podobnym do oborskiego wąwozem, gdzie także
biło źródełko w cembrowinie pozostałej po zburzonym dworze. Tu także rosły po obu stronach
drogi wielkie białodrzewy, spód ich liści był aksamitny i biały i te liście chwiały się, szeleściły i
migotały, nawet kiedy nie było wiatru. Przez pola, zostawiając za sobą drogę „na Gwoździe” i
majątek Obory, wracało się pod górę Grapy do domu. To były dalekie spacery, szczęśliwe space-
ry, po których ojciec siadał na fotelu na tarasie, Puk leżał przy nim i „czuć go było wiatrem”, a ja
w kuchni zjadałam najlepszą rzecz na świecie - wielką, ukrajaną przez cały bochen pajdę chleba,
posmarowaną masłem i grubo posypaną cukrem, w to masło wciśniętym.
Czasem chodziliśmy na spacery całym domem, to znaczy mama, ojciec, ja i te dzieci, które akurat
były u nas. Rozmaite bywały wtedy zabawy, na przykład każde z nas miało opowiedzieć, czym
dla niego jest chmura czy obłok stojący nad polami, do czego wydaje mu się podobny. Albo jak
nazywa się kwiatek czy ziółko, to znaczy jak my je nazywamy, a nie, naturalnie, jak brzmi jego
nazwa botaniczna. To były zabawy na spacerach. Zabawy w ogrodzie i laskach obok domu były
najrozmaitsze, siedzieliśmy na przykład na drzewach i naśladowaliśmy głosy ptaków albo na ta-
rasie na zestawionych ławkach, przykryci kocem, najlepiej kiedy padał deszcz, przeżywaliśmy
rozbicie okrętu, tratwa unosiła nas po rozszalałym morzu aż do zupełnego przemoknięcia. Wła-
ściwie, tak jak to pamiętam, ciągle nas ktoś wołał, to na obiad, to na mycie, to do łóżka, zawsze w
momencie, kiedy nieodzowne i konieczne było właśnie bycie gdzie indziej. Wieczorem, kiedy w
ogrodzie było ciemno, zaczynała się zabawa, dość straszna, w czarownicę Kikicę. Czarownica Ki-
kica mieszkała przez cały dzień w kominku w zielonym piecu w salonie, ale wieczorem wylaty-
wała do ogrodu. Oczami Kikicy były reflektory samochodów, które skręcając na rogu Witolda i
Sienkiewicza omiatały przez moment drzewa i krzaki w ogrodzie. Lataliśmy jak szaleni po ciem-
ku czekając na ten straszny, zabijający błysk. Światło nie mogło nas dotknąć, trzeba było upaść,
przylepić się do pnia, kucnąć w krzaku bzu, byle pozostać w ciemności. Ten oświetlony, złapany
przez Kikicę, leżał zniszczony na ziemi, właściwie pogardzany przez resztę. To było naprawdę
głupie, ale do tej ostatniej zabawy, zwłaszcza w niedzielne wieczory, kiedy samochodów było
więcej, wyrywaliśmy się wbrew wszelkim zakazom. Jeszcze jedną dziwną zabawą, a właściwie
pasją, było zbieranie skorupek potłuczonych naczyń. Im mniejsza była skorupka, a im bogatszy na
niej fragment ornamentu, kolorowy szlaczek czy część kwiatka, tym cenniejsze było znalezisko.
Znajdowaliśmy te skarby na przekopywanych grządkach, w bliskości domów okolicznych i
oczywiście w otoczeniu śmietników. Mieliśmy tego bogate i urozmaicone kolekcje.
Raz zdarzyła się rzecz bardzo dla mnie ciężka i nieoczekiwana. Chcąc ojcu zrobić niespodziankę,
przez kilka dni z trudem i starannie wycinałam scyzorykiem w korze dwu brzóz rosnących w
ogrodzie obok siebie jego imię i nazwisko i moje imię i nazwisko. Potem, któregoś rana, kiedy ro-
bota była skończona, zaprowadziłam go do tych brzóz i pokazałam napisy. Z wyciętych liter wy-
pływał czerwonawy sok. Gniew ojca był tak dla mnie nieoczekiwany, jego wzburzenie tak gwał-
towne, podniesiony jak nigdy głos przeraził mnie do głębi. Mówił, że nigdy, przenigdy, nigdzie,
nie wolno tego robić, że „jeśli chcesz, żeby o tobie pamiętano, to w inny sposób pracuj na to w
życiu, a w dodatku te drzewa, żywe zranione drzewa, które teraz płaczą, czy możesz na to pa-
trzeć?” Chyba ten gniew zrozumiałam, błagałam o przebaczenie jego i te dwie brzozy.
25
Wracając do tych zabaw, wydaje mi się, że nie mogły one zachwycać pani Janiny Mortkowiczo-
wej, która przyjeżdżała do nas często i z uwagą obserwowała mnie. W dodatku ugryzłam jej sio-
strzeńca Janka, którego kiedyś przywiozła do Konstancina.
Bardziej lubiłam wtedy siostrę Jakuba Mortkowicza Edzię i obie panny Beylinówny, Karolę i Stefę.
Przepadałam za wyjazdami do Warszawy do księgarni Mortkowiczów na Mazowieckiej 12. W
wielkim pomieszczeniu, o ścianach pomalowanych na ciemnoszafirowy kolor, stały dookoła szafy
i półki pełne najwspanialszych książek, jedna ściana zawieszona była reprodukcjami, a pośrodku
niej stał wielki odlew „Dawida” Donatella, w okrągłym kapelusiku ocieniającym młodzieńczą
twarz. Przed ladą stały dwa okrągłe stoły z najnowszymi wydawnictwami. Wiedziałam już, gdzie
stoją książki napisane przez ojca. Księgarnia miała dwie wielkie wystawy pełne wspaniale opraw-
nych wydawnictw i obrazów. Za księgarnią, obok kasy, przy której siedziała uśmiechnięta Edzia,
wchodziło się do małego gabinetu, gdzie urzędował Jakub Mortkowicz i gdzie zawsze pełno było
gości, ale głównymi gośćmi byliśmy my. Okna tego gabinetu wychodziły na malutki ogródek,
właściwie kilka starych krzewów bzu, tam była kawiarnia „Ziemiańska”, gdzie ojciec i mama bar-
dzo często chodzili, mnie raczej zostawiając w księgarni na oglądaniu i już po trosze wczytywaniu
się w najrozmaitsze wydawnictwa polskie i zagraniczne, albumy reprodukcji i teki grafiki. Ale
czasem zabierali mnie do „Ziemiańskiej”, kiedy, chyba na ostatki czy z jakichś innych okazji,
można było znaleźć w pączku pieniążek. Bez pieniążka ciastka tam i tak były wspaniałe, ustawio-
ne na stoliku w piramidę na obracanej wielopiętrowej paterze. A może te patery były u „Lour-
se’a”. Tam także chodziłam, z mamą i z ojcem, na lody. Czasem jadaliśmy obiad w Hotelu Angiel-
skim na Wierzbowej. Były tam cudowne krzesła z wysokimi drewnianymi oparciami, w które
pośrodku wprawione było owalne, ciemnozielone szkło, wypukłe oko, źródło mojego zachwytu i
pożądania. Ale umocowane to było doskonale, nie było żadnej nadziei, aby którekolwiek wypadło
czy dało się wydłubać. Wszystko w tym Hotelu Angielskim było ciemnozielone, obicia ścian i
krzeseł, gładkie dywany i zasłony w drzwiach i oknach. Na zawsze słowo „angielski” jest dla
mnie takie właśnie, ciemnozielone.
Zaczęły mnie interesować wystawy sklepowe, ciągnęłam do nich mamę. Był taki sklepik na Żu-
rawiej, malutki, zagracony śmieciami, bez, chyba, żadnej specjalności. Wystawy, bardzo zakurzo-
nej, nigdy nie zmieniano, a na tej wystawie na nitce czy gumce wisiał mały porcelanowy aniołek
ze skrzydłami. Na pewno by mi go kupili, gdybym o to poprosiła, ale jakoś wolałam do niego tę-
sknić i myśleć o nim, jak on tam fruwa za tą brudną szybą, niż go mieć na własność. Były i prze-
piękne sklepy z sukniami, fryzjerzy z cudnymi paniami z wosku, które miały maleńkie usteczka i
bardzo czarne brwi, jubilerzy i antykwariusze, gdzie przyglądałam się pierścieniom i umieszcza-
łam je potem na swojej małej ręce, której kontur obrysowywałam ołówkiem. Lubiłam chodzić po
ulicach i jeździć dorożką, ale powrót kolejką do domu wieczorem był najmilszy.
Nadeszło jednak lato i mieliśmy jechać nad morze. Tym razem nie do Orłowa, ale do wioseczki
rybackiej, dalej w głąb zatoki położonej, która się nazywała Gdynia. Przygotowania do drogi
trwały dość długo, bo jechaliśmy na całe lato i całym domem. My, Ludwika, Puk, zabierało się
pościel i garnki, nieskończoną ilość pakunków nadało się na bagaż, a my wreszcie wsiedliśmy do
pierwszej klasy, bardzo eleganckiej, gdzie nad każdym siedzeniem była przypięta koronkowa
serwetka. Jechaliśmy wygodnie aż do Torunia. Tam nagle do naszego przedziału wszedł młody
panek, a ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, powiedział do ojca: „Niech pan dzieciaka weź-
mie na kolana”. Na tego „dzieciaka” wszyscyśmy zesztywnieli, bo tak przecież nikt nigdy nie
mówił, ale ojciec cicho i grzecznie powiedział, że dziecko ma swój bilet i tym samym prawo do
swojego miejsca. Co się potem rozpętało, nie sposób opisać. Ten pan wrzeszczał i wymyślał, ma-
26
ma siedziała, nieruchomym, cudownym profilem obrócona do okna, jakby nas nigdy nie znała,
Puk szczekał bez ustanku, a ojciec grzmiał strasznymi, groźnymi słowami, w pasji, jakiej nigdy nie
widziałam. To było straszne i wspaniałe, siedziałam na tym swoim miejscu tak cudownie bronio-
na, ale i przerażona. Po pewnym czasie ktoś wysiadł, ten typ dostał miejsce, ale do samej Gdyni
trwała między nimi ta oddalająca się burza, pomruki o tym, że ci, co powinni jeździć bydlęcymi
wagonami, pchają się teraz do pierwszej klasy, że na dobrą sprawę można by oddać kogoś do są-
du za zniewagi i tak dalej.
W końcu w Gdyni wysiedliśmy i wszystkie nasze bagaże i my sami pojechaliśmy do domku pana
Plichty, szewca, gdzie były wynajęte te pokoje dla nas. Był to domek ceglany, jeden z nielicznych
murowanych, niedaleko od zatoki i ładnej czystej plaży. W prawo z daleka widać było urwisko
tuż nad wodą, za nim było Orłowo. Spacery były tu mniej ładne niż tam, najbliższy las rósł na
Kamiennej Górze, ale trzeba się tam było dość ostro wspinać. Czasem drogą, która okrążała Ka-
mienną Górę albo samym brzegiem morza można było dojść do ślicznej doliny na Redłowie, gdzie
były trawy i kwiaty bardzo bujne, bo osłonięte lasami od wiatru. Tam chodziliśmy bardzo często,
jeśli w Gdyni i na plaży dął wiatr, który męczył ojca. I tutaj, jak wszędzie, zaraz zaczęliśmy mieć
gości. Przychodziła pani Schmidtowa, miała jedyny w Gdyni pensjonat, stary pan Abraham, pan
Kozikowski, a przede wszystkim bardzo wielu młodych, bo w Gdyni były wtedy dwa obozy, har-
cerski i studencki. Chodziliśmy tam do nich często, z nimi także czasami gromadą na plażę albo
na spacer, oni po prostu, gdyby mama nie broniła ojca, przychodziliby do niego stale, ale oczywi-
ście jego samotność, czyli praca i odpoczynek, i sen były zawsze i wszędzie najważniejsze na
świecie.
W kilka dni po przyjeździe dostali rodzice zaproszenie do Wejherowa na uroczystość mojemu
ojcu poświęconą. Przysłano po nas wczesnym rankiem bryczkę zaprzężoną w parę świetnych ko-
ni, była śliczna pogoda, a droga długa, ale piękna, przez rzeczkę Redę i jej rozlewiska, przez tor-
fowiska i lasy. Ojciec zachwycał się tą okolicą, postanowił kupić tu, za Kępą Oksywską, jakiś mały
mająteczek, gdzie mieszkalibyśmy sobie, jeżdżąc nad morze bryczuszką zaprzężoną w kuca.
Opowiadaliśmy sobie już, jaki on będzie, jak się będzie nazywał i jak nam się tam będzie żyło.
Wreszcie dojechaliśmy do Wejherowa. Tam w sali „Sokoła”, umajonej wieńcami i chorągwiami,
powitano nas uroczyście orkiestrą i weszliśmy do środka, gdzie na sali siedział zbity tłum ludzi.
Ojciec, który w drugiej części uroczystości miał wygłosić przemówienie, poszedł zaraz gdzieś za
kulisy, a my z mamą zostałyśmy posadzone w pierwszym rzędzie krzeseł. Pierwszym punktem
programu miało być powitanie pisarza. Wszyscy się uciszyli i z dwu stron sceny weszli dwaj pa-
nowie - ojciec, a naprzeciwko niego ten awanturnik z pociągu. Nim zdążyłam cokolwiek wykrztu-
sić, mama zamknęła mi usta dłonią i strasznym spojrzeniem nakazała milczenie, ale wiedziałam,
że wszystko się w niej trzęsie od śmiechu. Obaj panowie po sekundzie znieruchomienia wyciągnę-
li do siebie ręce i potrząsając nimi bardzo długo, wyrażać zaczęli swoją radość z poznania się. Pan
ten był działaczem kultury, który jechał właśnie wtedy, aby zorganizować w Wejherowie uroczy-
stość ku czci Żeromskiego. Ile szczęścia, jaki zaszczyt, jakie wzniosłe uczucia przeżywał podczas
swego przemówienia - trudno opisać. Ojciec podziękował równie pięknie. Potem była część arty-
styczna, podczas której obaj siedzący obok siebie uśmiechali się i dzielili wrażeniami. Potem ojciec
miał odczyt i tak się ta piękna uroczystość skończyła, był doskonały obiad i wróciliśmy do Gdyni,
do domu.
Ojciec co rano, kiedy jeszcze nie byłyśmy gotowe, chodził nad morze, gdzie robotnicy pracowali
nad budową pierwszego mola. Coraz dalej od brzegu wbijali w dno wielkie drewniane bale, przy-
krywając je potem deskami. Tym pierwszym gdyńskim pomostem szedł za nimi krok w krok, stał
27
oparty na lasce, patrzył na tę pracę, pytał i dowiadywał się o szczegóły budowy. Wreszcie zaczęli
nazywać go panem inżynierem, myśleli pewnie, że ich nadzoruje czy sprawdza. Zwiedzaliśmy
także okręty wojenne, zapraszani przez komandorów na herbatki, a nawet raz odbyliśmy prze-
jażdżkę po morzu kontrtorpedowcem, nazywał się chyba „Józef Piłsudski”. Ale to nie była dla nas
taka nowina, bo po zatoce pływaliśmy często do Gdańska albo na Hel. Do tego nowego mola
przybijały na zmianę dwa stateczki pasażerskie. Jeden nazywał się „Monika”, a drugi „Paul Be-
necke”. „Monika” dla mnie oczywiście była ładniejsza, chociaż trochę krzywa. Zawsze przy naj-
spokojniejszym morzu szła przechylona wyraźnie na prawy bok.
Hel podobał nam się bardzo, jego śliczna ulica z rybackimi domkami, cała w zieleni, bo dachy
domów porośnięte były ściśle kamienną różą, rośliną płaską i mięsistą, która obrastała dachówki,
tak że ich wcale nie było widać. A środkiem rosły gęste drzewa, czysto tam było i jakoś jak w baj-
ce, za domami rozciągnięte sieci mglisto zasłaniały zatokę, a zaraz dalej zaczynał się las sosnowy,
bardzo stary, przechylony cały od zachodniego wiatru we wschodnią stronę. W lesie były dró-
żeczki bardzo wąskie w zwartym poszyciu borówek, ten las ciągnął się aż do cudownej, rozległej,
nie kończącej się plaży, oddzielonej od lasu tylko pasmem wydm i ostrą szarą trawą. Plaża była
cała przez wiatr pofalowana drobniutko, tak samo, jak pofalowane było dno morza przez wodę.
Ślady stóp zostawały na piasku aż do twardej ciemnej smugi omywanej przez fale. Ale to były tam
na Helu tylko wizyty, wracaliśmy do Gdyni „Moniką”, patrząc pod zachód na wzgórze witomiń-
skie i na widoczne z daleka dwa wielkie buki, wyższe o wiele od wszystkiego, co rosło dookoła.
Gdyński pobyt nie bardzo był udany. Ojciec nie czuł się dobrze, męczyła go niepewna pogoda,
częste burze. Pamiętam jedną, w nocy, kiedy biało było od błyskawic, a piorun rozwalił stojącą
niedaleko od naszego domu stajnię. Rano oglądaliśmy ten budynek rozłupany po prostu na dwoje
jak siekierą. Także tego roku Puk zginął nagle i wbrew przewidywaniom nie wracał przez wiele
dni.
Szukaliśmy go wszędzie, aż wreszcie przyszła od kogoś poufna wiadomość, że widziano, jak Pu-
ka porwali marynarze okrętu wojennego i na szalupie zabrali ze sobą na morze. Ten okręt, poła-
wiacz min, odszedł z gdyńskiej redy i dopiero po pewnym czasie zobaczyliśmy go znowu. Ojciec i
mama podpłynęli wtedy łodzią do burty okrętu i zażądali widzenia się z dowódcą. Targi i wykrę-
ty trwały jakiś czas, aż wreszcie Puk został im oddany.
Ten pies miał w sobie jakiś, widać, tajemny psi czar, bo ciągle go nam kradli, przyznawali się do
niego albo po prostu porywali go brutalnie, jak pewna pani, która w Konstancinie podeszła do
mnie, kiedy trzymałam go na rękach, czyhając z innymi dziećmi na drezynę przy plancie. Ta pani
wyrwała mi Puka, przemawiając do niego czułym obcym imieniem, i uciekła. Wszystkie dzieci
poleciały z rykiem do domu, ojciec wybiegł, za nim mama, Ludwika i reszta mieszkańców, i dzie-
ci. Dogoniliśmy tę panią już na stacji kolejki i odbiliśmy Puka. Innym razem nie było go kilka mie-
sięcy, bo także był u kogoś w niewoli. Trzeba powiedzieć, że był to wyjątkowo śliczny i wdzięcz-
ny pies i bardzo nas kochający, chociaż usposobienie miał Casanovy.
Po powrocie z Gdyni przygotowywaliśmy się spokojnie do zimy. Sadziło się jeszcze rozmaite
krzewy w ogródku, grabiło liście na kompost, sprowadzało węgiel. Ojciec pisał jak zawsze każde-
go rana aż do obiadu. Ale nagle przyszła bardzo ciężka jego choroba. Nie było u nas telefonu, ap-
teka nie była pewnie jeszcze tak bardzo dobrze zaopatrzona, a kochany nasz tamtejszy doktór
Buczkiewicz, który leczył wszystkich w okolicy, nie mógł sobie dać rady i zatamować gwałtow-
nych krwotoków z nosa ani ustalić ich przyczyny. W końcu okazało się, że była to forma grypy
czy hiszpanki, ale trzeba było ojca prędko przewieźć do Warszawy. Jak przez mgłę pamiętam, że
był to samochód użyczony przez pana Pfeiffra z willi „Polski dworek”, ale czy tak było na pewno?
28
A może był to samochód pastora Machleida? Dość, że po kilku dniach pobytu w „Omedze”, gdzie
ojciec nie chciał zostać, wszyscy zamieszkaliśmy u państwa Mortkowiczów na Okólniku 5. Mieli-
śmy tam dwa pokoje, tak że ojciec miał dobre warunki do pracy, a pisał wtedy „Wiatr od morza”.
Jego stan zdrowia poprawił się na tyle, że wychodziliśmy na spacery, a on chodził obok do Biblio-
teki Krasińskich. Raz, kiedy wszyscy troje wsiedliśmy do windy, ta nagle zatrzymała się między
piętrami i otoczyły nas kłęby dymu. Jak to długo trwało, nie wiem, nim nas ściągnięto na dół, ale
oboje woleli już bardzo powoli wchodzić na piąte czy szóste piętro, niż wsiadać do tej piekielnej
klatki.
Zaczęły się dla mnie tej zimy pierwsze lekcje, chociaż już po trosze pisałam i czytałam nieźle.
Mama z panią Wagnerową, matką Basi, znalazła nam pewną starą pannę, Franię Dąbrowską, któ-
ra przychodziła na Okólnik na te lekcje. Ale ich program ubożał i kurczył się, aż w prędkim czasie
zostały nam z bezradną i zrozpaczoną panną Franią tylko lekcje muzyki. Zapamiętałam z nich
piosenkę śpiewaną na głosy:
Przez góry, przez lasy, lecimy tu, Już skrzydła omdlały, już brak nam tchu, Witajcie, witajcie, do
gniazdek wracajcie, Po trudach podróży spocznijcie tu.
My z Basią śpiewałyśmy zawsze na zakończenie: „Spocznijcie tam”, co doprowadzało pannę Fra-
nię do łez, ale było logiczniejsze, zwłaszcza, że miałyśmy sobie akompaniować gestami, więc po-
kazywałyśmy „tam”, czyli na drzewach. Drugi utwór był gamą ze Szkoły Różyckiego, ale miał
tytuł „Skarga sieroty”. Kiedy zaczynałam klepać tę wprawkę, mama mówiła: „Przestań, przestań,
to takie rozdzierające”. I tak skończyła się niepostrzeżenie nauka muzyki, razem z panną Franią
Dąbrowską. Zresztą zawsze uważałam, że Lipek miał świętą rację mówiąc, że granie na fortepia-
nie byłoby rzeczą nadzwyczajnie dla niego miłą i łatwą, gdyby się nie okazało, że każdą ręką trze-
ba grać co innego.
Poza tymi zajęciami były jeszcze częste i męczące wizyty pana Janusza Korczaka. Jego sposób
rozmowy z dzieckiem, nawiązujący w treści do wyobrażeń czy wyobraźni dziecinnej, krępował
mnie i dziwnie zawstydzał. Nie było nigdy między nami żadnego porozumienia, miałam zawsze
ochotę odpowiedzieć mu co innego, niż to, czego się spodziewał, ale jak mogłam wiedzieć, czego
się spodziewał? To samo uczucie przekory, uporu miałam przy pani Mortkowiczowej, kiedy za-
dawała mi swoje pytania z haczykiem.
Dość lubiłam Hankę Mortkowiczównę, ale kiedyś zapytana przeze mnie, co czyta, odpowiedziała,
że jest to dzieło filozofa, który mówi, że świat, że wszystko, co jest dookoła nas, nie istnieje na-
prawdę, a jest tylko naszym wymysłem. Bardzo długo nie dawało mi to spokoju. Oglądałam swo-
ją rękę - tej ręki nie ma? To dlaczego widzę ją zawsze taką samą? A mama, brzozy w ogrodzie,
sukienka, którą noszę? Nic nie istnieje, wszystko jest wyobrażone i na niby? Te myśli były właści-
wie nie do zniesienia.
Zima była długa, znów wróciły okropne spacery do Parku Ujazdowskiego - „Pobiegaj sobie,
Mumciu, pobiegaj sobie” - więc biegłam przez wydeptaną góreczkę, przez kamienie na sztucznym
strumyku, gdzie było tylko trochę lodu, dookoła ogromnego pustego gazonu przy bramie, a dla
wiadomości rodziców byłam ważona u pana w bramie, który miał dziwną wagę w budce, jak fo-
tel, na którym się siadało. Ciągle ważyłam za mało, bo przy każdym jedzeniu słyszałam: „Jeszcze
troszkę, no, pogryź prędzej”. Przed śniadaniem brałam ferrofitynę w długich kapsułkach, a przed
obiadem tran. To już była groza. Miałam to pogryzać czarnym chlebem z solą, ale przy każdej
łyżce, każdego dnia wybuchały sceny, prośby i groźby obustronne, aż wreszcie za każdą butelkę
tranu zaczęłam dostawać prezenty - małe mebelki wielkości pudełka od butów. Było tam małe
29
pianino, białe, z klawiszami, na których można było coś cymbałkowo zagrać, była kuchnia z fajer-
kami i komplet garnuszków, i stolik z fotelikami. Wszystko ładnie i starannie wykonane, nie były
to właściwie mebelki dla lalek, zresztą nie miałam ani lalek, ani misiów, raczej można było wyob-
rażać sobie siebie samą, zmniejszoną jak Doktór Muchołapski, zasiadającą do pianina na malutkim
foteliku. To przepłacanie mnie za tran nie było może bardzo pedagogiczne, ale załatwiało jakoś
sprawę. Basia za to przepadała za tranem i wylizywała ze smakiem każdą łyżkę. Wszystkieśmy
zresztą ten tran brały.
Rodzice nasi zaczęli się poważnie zastanawiać nad stworzeniem jakichś lekcji czy kompletów, na
których uczyłybyśmy się czegoś rozsądnego, ale to już miało nastąpić od przyszłego roku.
Tymczasem nadeszła wiosna i znów przenieśliśmy się do Konstancina, ojciec był zdrowy, znów
chodziliśmy na nasze spacery, ale zmieniło się w domu o tyle, że na dole mieszkali teraz lokato-
rzy. Pewnie żeby dom nie był tak pusty podczas naszych wyjazdów. Byli to bardzo mili państwo
Skargowie, rodzina z Litwy, z dwiema dziewczynkami trochę młodszymi ode mnie, Hanią i Basią.
Przybyło tym samym w domu dzieci, mama miała na dole szalenie miłą i wesołą panią Halinę
Skarżynę, z którą bardzo się zaprzyjaźniła. Ojciec dziewczynek, pan Piotr Skarga, był bardzo wy-
soki, gruby, z ogromnymi wąsami. Przyjechała także z Litwy pani Świętorzecka z drugim wnucz-
kiem, małym Ziukiem. Wszyscy oni mówili ślicznymi śpiewnymi głosami, było nam z nimi bar-
dzo dobrze, zupełnie wystarczająco mieściliśmy się w pięciu pokojach na górze. Obie dziewczynki
włączyły się zaraz we wszystkie dziecinne zabawy, wieczorami w ogrodzie jeszcze więcej było
tupotu i okrzyków, kiedy pojawiała się Kikica, handlarka, wędrowna Żydówka jeszcze więcej
sprzedawała w naszym domu perkalików, batystów i kretonów, a ojciec nie wzdychał z zazdro-
ścią nad moimi chudymi nogami, bo i Hania, i Basia były chudsze ode mnie. Państwo Skargowie
byli chyba znajomymi rodziców Basi Wagnerówny, bo obaj ojcowie, pan Wagner i pan Skarga,
bardzo często przyjeżdżali do Konstancina taksówką z Warszawy i wepchnąwszy do niej ile się
dało dzieci, zabierali nas na przejażdżki nad Wisłę, do Piaseczna albo na maliny do Słomczyna.
Ale lato nadchodziło i znów zaczęliśmy się wybierać nad morze, tym razem nie do Gdyni ani Or-
łowa, ale na Hel.
Dojechaliśmy tam prosto koleją, nie zatrzymując się nigdzie, po niesłychanie długiej i męczącej
podróży. W tej podróży zdarzyła mi się rzecz przerażająca. Spałam twardo w wagonie sypialnym,
kiedy pociąg zatrzymał się w nocy na długo we Wrzeszczu. Rodzice zmęczeni nocną jazdą i bez-
sennością wysiedli oboje i spacerowali po peronie, zostawiwszy mnie samą w przedziale. Obudzi-
łam się nagle i zobaczyłam za oknem napis oświetlony lampami, budynek stacyjny i rodziców
spacerujących niedaleko. Leżałam nie śpiąc, kiedy nagle pociąg szarpnął, ruszył i nabierając szyb-
kości zostawił za sobą stację, peron i rodziców. Było to zwykłe na tej stacji węzłowej przetoczenie
pociągu z jednego peronu na drugi i po pewnym czasie zobaczyłam znów światła, stację i rodzi-
ców. Pewnie niedługo to trwało, ale przez ten czas przeżyłam w ciemności pierwsze przerażenie,
zagubienie, samotność, myślałam, że już ich straciłam, że nie odnajdziemy się nigdy, pierwszy raz
byłam sama. Kiedy wsiedli do pociągu, nie powiedziałam im nic o tej strasznej chwili, ale oni się
domyślili, bo zasnęłam potem między nimi, trzymając ich za ręce.
Ale rano okazało się, że pociąg toczy się między dwoma morzami po wąskim skraweczku ziemi,
blask bije od drobnych fal po obu stronach i tylko szare, ostre trawy przysłaniają tę śliczną, bliską
wodę. Wysiedliśmy na Helu i przez znajomą zachwycającą wioseczkę, w zapachu dymu z wę-
dzarni i świeżego chleba pieczonego z samego rana, dotarliśmy poprzedzani przez wózek wiozą-
cy nasze walizki do „Kurhausu”. Tam rodzice zajęli dwa pokoje na pierwszym piętrze, a poza tym
ojciec dostał rodzaj pracowni w wieżyczce, gdzie miał spokój do pisania i widok na cały Hel od
30
nasady jego aż po zagięty cypel, gdzie zbiegały się dwie fale, z pełnego morza i z zatoki, za zwar-
tą, czarną zielenią sosnowego lasu. Tuż przed „Kurhausem” była plaża i molo z nagrzanych słoń-
cem srebrnych desek, między którymi widać było dno, drobne fale i stada maleńkich, lśniących
rybek, prawie przezroczystych, które zwracały się nagle wszystkie w prawo lub w lewo albo nie-
ruchomiały między powiewającymi wodorostami przy palach wbitych w dno.
Hel był cudowny. Białe dróżeczki prowadziły w lesie na drugą stronę cypla, gdzie plaża, szeroka i
oślepiająca, rozciągała się nad pełnym morzem w nieskończoność w obie strony. W lesie sosny,
zwłaszcza jedna, były jak okręty porozkładane przez wiatr olbrzymimi pniami nisko w zieleni
borówek, zbitej i równej jak woda. W tych borówkach były żmije, które straszyły naszych rodzi-
ców, a nam dodawały podniecającego niepokoju w zabawach. Ale nikt nigdy nie był przez żmiję
napadnięty, trzeba było tylko uważać na ścieżce na plamach słońca, gdzie się mogły wygrzewać.
Ten las i dwa morza wypełniały nam dnie. Rano nad pełnym morzem, między kąpielą a susze-
niem się w ciepłym piasku i znów kąpielą. A popołudnie nad łagodną, przezroczystą zatoką, nie-
skończone brodzenia i wyprawy w morze po kolana w wodzie, bo płycizny ciągnęły się daleko.
Zabawy na plaży i molo trwały aż do chwili, kiedy słońce czerwone i wielkie zatapiało się w wo-
dzie.
Dzieci było tam dużo. Tego roku zaprzyjaźniłam się z Hanką Ratajówną. Wszyscy troje podobali
mi się bardzo. Pani Ratajowa była jasna, miała naprawdę złote włosy i była cała różowa, a jej mąż,
marszałek Maciej Rataj, chudy, wysoki, z piękną pobrużdżoną twarzą, miał włosy bardzo krótko
obcięte, stały te włosy ładną, równą szczoteczką nad jego ptasimi oczami. Hanka miała pewnie
tyle lat co ja, była podobna do matki, taka sama jasna, i nosiła gruby, ciasno spleciony ogromny
złoty warkocz, a dokoła czoła latały jej małe, skręcone promyki włosów.
Aktor Kazimierz Kamiński mieszkał w „Kurhausie” obok nas z żoną i dwoma chłopcami. Miesz-
kali tam także z rodzicami Danusia i Staś Dygatowie. Oboje chudzi i powyciągani szybkim rośnię-
ciem. Trochę potem przyjechał doktór Zieliński z żoną i synem Bronkiem. Myśmy wszyscy byli
chyba trochę gorzej wychowani od Bronka, bo już dawniej dziczeliśmy po trochu w tych lasach i
na plażach. Nasze włosy, Haneczki Ratajówny warkocz ze złota, rudawe kręcone Danusi Dyga-
tówny, moja ciemna kręcona „szopa”, jak mówił ojciec, pełne były zawsze piasku. Chłopcy byli
przezornie strzyżeni przy samej skórze, co też natychmiast zrobiła z Bronkiem jego mama. Byli-
śmy wszyscy opaleni na czarno, chudzi i ubrani w wypłowiałe od słońca szmatki. Nie wszyscy z
mieszkańców „Kurhausu” mieli dzieci. Była tam młoda para, Bohdan Pniewski i jego nowo po-
ślubiona żona, bardzo piękni, biegający razem daleko wzdłuż morza, tacy zgrabni i zapatrzeni w
siebie, jakby nikogo nie było naokoło.
Ojciec chodził na dalekie spacery samym brzegiem, gdzie bose stopy nie zostawiały śladu. Miał
białe albo bardzo jasne płócienne ubranie i na wielkim słońcu osłaniał głowę miękką białą macie-
jówką z daszkiem. Dzieci czasem ciągnęły za nim, a czasem ginął nam w oddaleniu. Nosił ze sobą
mały notes, przystawał i pisał w tym notesie, a że zabrakło mu kiedyś jego ołówka, zabrał sobie
moją zieloną kredkę i nią pisał aż do zupełnego wypisania, kiedy już nie zatemperowane dre-
wienko drapało papier notesu.
Potem wracał z tego pustego oddalenia, gdzie już tylko mewy krzyczały nad nim kręgiem, i siadał
na wzgóreczku nad plażą w cieniu sosny, gdzie mama czytała, rozmawiała z kimś, kto nadszedł,
ale cały czas nie odrywała uwagi ode mnie w gromadzie dzieci na dole i od czasu do czasu wy-
dawała ostrzegawczy krzyk, kiedy zobaczyła mnie zbyt daleko w wodzie. Ale sama zrobiła nam
kiedyś okropną rzecz. Całe towarzystwo wybrało się łodzią rybacką na pełne morze. Kilka osób
wiosłowało na zmianę, mama pojechała z nimi. Była pogoda, ale nagle ściemniło się i lunął deszcz,
31
od którego morze robi się białe i matowe, a kiedy przeleciał, podniosła się z wody mgła, tak gęsta,
że ci w łodzi stracili zupełnie orientację. My z ojcem niepokoiliśmy się, a wreszcie rozpaczali z
każdą chwilą bardziej. Staliśmy na cyplu bezradni, nie wiem jak długo, była to męka i rozpacz
najgłębsza. Wreszcie w tej mgle usłyszeliśmy łódź i głosy. Biegliśmy plażą wzdłuż zatoki do mola,
gdzie oni wreszcie przybili. Dużo później mama opowiedziała nam, że kiedy się tak błąkali w tej
mgle na pełnym morzu, nagle tuż nad nimi zupełnie blisko ukazał się dziób białego statku, który
mógł ich rozbić i zatopić, nawet tego nie zauważywszy. Ledwo się na tej łodzi mogli utrzymać w
głębokich falach przez statek zostawionych. Ojciec przy tym opowiadaniu siedział z twarzą zasło-
niętą rękami, a potem jeszcze raz wybuchnął okrutnym gniewem na tych, którzy mamę na tę wy-
cieczkę namówili. Ale to była jedyna zła przygoda. Bo nawet kiedy zanosiło się na deszcz, biegli-
śmy nad zatokę i czekaliśmy na niego. Nadlatywał białą wspaniałą ścianą, był ciepły i dzwonił
rosnącym, lecącym po wodzie dźwiękiem, a my biegliśmy naprzeciwko niego krzycząc: „Dzwoni,
dzwoni, dzwoni”.
Jadalnia „Kurhausu” była tuż nad plażą, cała oszklona, obiady były wspaniałe, ciągle jedliśmy
ogromne flądry, na wszystkie sposoby przyrządzane, ale najlepsze chyba były wędzone, chropa-
wa brązowa skóra łatwo ściągała się z różowawego wnętrza. Czasem chodziliśmy na obiady do
jedynej na Helu restauracji „L”ven Grube”. Miała nad drzwiami, które otwierały się w połowie
(żeby wejść, trzeba było odepchnąć górę i dół), wielkiego złotego lwa. W środku było ciemnawo,
pachniało rybami i piwem, z okien po drugiej stronie widać było port rybacki, zatokę i sieci, kutry
i przewrócone stare czarne łodzie. Ojciec brał do obiadu butelkę czarnego porteru i trochę zawsze
dostawałam ja pierwsza, samą właściwie pianę. Mama mówiła, że od porteru się tyje, pewnie dla-
tego ojciec chytrze pozwalał mi to pić. Na deser były ciasteczka z różowej piany, lekko przypie-
czone od góry, słodkie piramidy na spodzie z kruchego ciasta z konfiturami. Bardzo te obiady tam
lubiłam, byliśmy wtedy sami we troje. Późnym popołudniem ojciec i mama spacerowali tam i z
powrotem po molo w towarzystwie państwa Ratajów, doktora Zielińskiego, państwa Kamińskich
i innych osób, a dzieci na piachu pod deskami mola jeszcze kończyły, już nie w wodzie, swoje
zabawy, krzycząc jak stado ptaków pod wieczór. I znów następnego dnia leżeliśmy na końcu mo-
la, z twarzami przylepionymi do ciepłego drewna, żeby przez szpary patrzeć na różowe meduzy,
łagodnie unoszące się i opadające w cichej wodzie prześwietlonej słońcem. Chyba przez całe tam-
to lato nie było dłuższej niepogody czy chłodu, tylko te dzwoniące deszcze, przebiegające przez
zatokę, prędko, a bez wiatru.
Pod koniec tych trzech miesięcy wróciliśmy na jesień do Konstancina. Ojciec pisał, bo czuł się do-
brze, jeździł na próby do teatru i do wydawnictwa, na zebrania i odczyty, ale gdy nadeszła zima,
znów zaczął się czuć gorzej, kilka razy przeziębił się i trzeba było umieścić się w Warszawie u
ciotki Anieli na Wspólnej. Przychodził do nas wtedy doktór Leon Zieliński, który zaprzyjaźnił się
bardzo z naszą rodziną, leczył po trosze nas wszystkich na takie drobne niedomagania. Ciotki
Anieli nie było, bo wyjechała z wujem Janem Kleczyńskim na placówkę dyplomatyczną do Essen.
U nas tej zimy chyba nastąpiła bardzo ważna zmiana w życiu domowym. Przyszła do nas nowa
gosposia, pani Jadwiga Górska. Była grubawa, bardzo starannie zawsze ubrana, nosiła pod brodą
śliczną starą broszkę z turkusów, a w niedzielę wkładała jeszcze kolczyki i pierścionek z tych ka-
mieni. Pochodziła z rodziny drobnej szlachty, wyzutej ze wszystkiego po Powstaniu 63 roku i tro-
chę potem schłopiałej. Wychowywała się od dziecka w rodzinie Trapszów, gdy dorosła, została
panną służącą gdzieś w Rosji, a po powrocie była garderobianą Mieczysławy Ćwiklińskiej i objeź-
dziła z nią całą Europę. Mówiła nieźle po francusku i kiedy baba przynosiła do kuchni masło czy
śmietanę, Jadwiga naradzała się z mamą nad jakością tego towaru właśnie po francusku. Początek
32
był trudny, bo kiedy ojciec zobaczył ją po raz pierwszy, wywołał mamę do drugiego pokoju i po-
wiedział: „Jakże ja, moja Haniusiu, powiem tej damie, żeby mi koszulę uprasowała?” Ale Jadwiga
okazała się bardzo prędko ideałem gosposi, była silna, wszystko umiała zrobić, cudownie gotowa-
ła, była zawsze wtedy pod ręką, kiedy była potrzebna, nie za wiele mówiła, ale uśmiechała się
dyskretnie, kiedy mowa była o tym czy innym aktorze czy aktorce, bo znała całe to środowisko
doskonale z okresu swojego pobytu u Ćwiklińskiej. Miała jeszcze jedną cechę bardzo cenną. Ile
razy weszło się do kuchni, choćby nie wiem kto i ile osób miało być na obiedzie czy kolacji, w
kuchni panował zawsze ład, tak jakby ona właśnie skończyła robotę. A gdy ją rzeczywiście skoń-
czyła, wieczorem siadała przy stole pod lampą i czytała polskie albo francuskie romanse, wciera-
jąc sobie równocześnie w ręce glicerynę z cytryną, bo o ręce bardzo dbała. Często w tym czasie
ukazywały się w prasie wywiady z moim ojcem, zaczynające się zdaniem opisującym czcigodną
teściową Mistrza palącą w piecu lub ścierającą kurze. Jadwiga uwielbiała ojca, a mamę i mnie ota-
czała jednakową czułą opieką. Ojciec wyjątkowo ją polubił, ufał jej zupełnie, zwłaszcza jeśli cho-
dziło o mnie i jej nad domem opiekę. Bo przypominam sobie, że przez bardzo krótki czas, przed
Jadwigą, była u nas na Wspólnej jakaś koszmarna Eleonora, czarna, zębata i ponura, która przyła-
pana na wyłamywaniu drzwi szafy czy komody powiedziała: „No to co, że kradnę? Kradnę i za-
raz się spowiadam, i spokój”. I dodawała jeszcze, żeby jej nie denerwować, bo ją kiedyś wściekły
pies pogryzł. To już nie miało właściwie sensu, ale zrobiło straszne wrażenie na rodzicach. Zosta-
wiali przecież dziecko samo z taką wściekłą Eleonorą. Więc Jadwiga była błogosławieństwem i ja
po trosze poszłam pod jej władzę. Miała ona dla mnie jeszcze jeden urok nieprzeparty. Przyjechała
do nas z ogromnym kufrem z wypukłym wiekiem, a w tym kufrze były takie cudowne rzeczy, że
uproszona przeze mnie czasem, kiedy rodziców nie było, wieczorem, otwierała go i pokazywała
jego zawartość. Tam było to, co dostawała od Ćwiklińskiej przez te lata u niej.
Pióra strusie, długie rękawiczki zapinane na maleńkie okrągłe perełki, gorsety obszyte koronkami,
suknie z ogonami, sztywne u góry od fiszbinów, majtasy na tasiemki z rozporkiem z tyłu, torebki
na długich łańcuszkach haftowane „petit point”, jak mówiła Jadwiga, wachlarze ze ślicznie malo-
wanym obrazkiem pośrodku albo koronkowe. Jadwiga wyjmowała wszystko po kolei, rozkładała
na łóżku, przekładała cieniutkimi bibułkami, a ja oglądałam to w zachwycie. Ale kiedy raz nieo-
patrznie i głupio poprosiłam ją, czy mogłybyśmy się poprzebierać w te rzeczy z Marysią, Elżunią i
Basią, Jadwiga obraziła się i rozgniewała na mnie i bardzo długo nie chciała mi nic pokazywać. To
nie były rzeczy do zabawy.
Tej zimy chodziliśmy wielokrotnie z ojcem i mamą oglądać, jak rozbierają sobór na placu Saskim.
Stawaliśmy w głębi przy Krakowskim Przedmieściu obok „Lourse’a” albo poprzez kolumnadę z
Ogrodu Saskiego wpatrywaliśmy się wszyscy troje, jak ta budowla kurczy się i topnieje w ciągu
tygodni. Wydaje mi się, że robota szła niezmiernie szybko. Potem zawsze szliśmy do „Lourse’a”
na czekoladę, przynajmniej ja na czekoladę. Wszystko tam wydawało mi się olbrzymie. I kolumny
z marmuru, i palmy, i lustra, i kelnerzy.
Ja miałam tego roku pierwsze futerko. W środku były jakieś ciepłe i miękkie skóreczki, a na wierz-
chu ciemnozielone sukno z dużym kołnierzem i mankietami z prawdziwego gronostaja z czarny-
mi gdzieniegdzie ogonkami. Wyszedł wtedy „Wiatr od morza”, w którym przeczytałam niezu-
pełnie zrozumiałą dla mnie dedykację. Basia także dostała egzemplarz, w którym ojciec napisał:
„Basi Wagnerównie, koleżance i przyjaciółce Monisi, ofiaruję tę książkę na pamiątkę zabaw oby-
dwu przyjaciółek podczas pisania tego „Wiatru” - Stefan Żeromski”. Ale nie tylko „Wiatru”, bo
asystowałyśmy i przy pisaniu „Turonia”, i „Snobizmu i postępu”, i tylu innych prac, które się
wtedy ukazywały czy były w próbach.
33
Kiedy kupowałyśmy pewnego razu z mamą skarpetki dla ojca, postanowiłam mu je zadedyko-
wać. Na cienkiej bibułce czerwoną kredką napisane jest: „Ofiaruję te skarpetki Ojcu memu z gorą-
cym życzeniem, by się jak najdłużej nosiły”. Potem jest czerwony kwiatek z listkami i podpis -
„Monika”. Pisywałam wtedy dość często listy do mamy albo do ojca z pokoju do pokoju. Liniowa-
łam papier, adresowałam kopertę: „Wielmożny Pan Stefan Żeromski w Konstancinie, dom wła-
sny”. Albo na dużych arkuszach co roku, odkąd zaczęłam jako tako składać litery, pisałam na 2
września piękne imieninowe laurki, ozdobione kwiatkami, które mama kazała mi rysować i ma-
lować z natury. Tekst był pewnie mamy, ale pisałam i malowałam ja. Podpisane były zawsze
„Twoja kochająca cię nad wszystko córka Monika Żeromska”. Przy słowie córka było zawsze tro-
chę wątpliwości, ó czy u.
Po tej złej jesieni i zimie, kiedy ojciec zaziębiał się raz po raz, zdecydowane zostało, że wczesną
wiosną pojedziemy do Włoch. Rodzice wybrali na pobyt niewielką miejscowość nad Zatoką Ligu-
ryjską - Santa Margherita Ligure - i w marcu wyjechaliśmy razem z Jakubem Mortkowiczem. Byli-
śmy tą jazdą bardzo przejęci i trochę zdenerwowani w momencie odjazdu. Kiedy już pociąg ru-
szył, zaraz wszyscy się uspokoili i wygodnie rozsiedli przed całonocną drogą. Ale nagle pan Mor-
tkowicz wyjął z kieszonki scyzoryk, z walizki cytrynę i siedząc naprzeciwko nas zaczął ją obierać,
krajać i powoli zjadać. Patrzyliśmy na niego i na jego cytrynę cali ścierpnięci, mama nagle wyszła
pierwsza na korytarz, potem my oboje, i tam do ciemnej nocy przeczekaliśmy ten jego apetyt, bo
co pewien czas wyciągał nowy zielonkawy owoc. Ale rano byliśmy w Wiedniu i w restauracji na
dworcu zjedliśmy najlepsze na świecie śniadanie. Były jajka w szklance, rogaliki z masłem, biała
kawa, wszystko zupełnie przepyszne. Potem w ciągu dnia jechaliśmy przez góry tak olbrzymie i
urwiste, że mama, nie znosząca widoku przepaści, stała w drzwiach przedziału, nie mogąc się
zbliżyć do okna ani z jednej strony, ani z drugiej. Ja także się bałam, bo wydawało się, że pociąg
się przechylał nad tymi otchłaniami albo łomotał przez galerie, gdzie co sekunda wyskakiwał
przed oczy nieobjęty widok i znikał w ciemności. Potem była granica i już Włochy, noc zapadała
łagodniejsza. W nocy było miasto Pavia. Ojciec powiedział do mnie cicho, że tu jest chyba tysiąc
kościołów. Rano byliśmy na miejscu, po jeszcze jakichś przesiadkach.
W Santa Margherita zamieszkaliśmy w hotelu o tej samej nazwie. Ale ku naszemu zdumieniu by-
ło tu tak samo zimno jak w Warszawie, padał deszcz i wiał zimny wiatr. Tylko za oknami wzdłuż
drogi stał szereg daktylowych palm i ogromne kiście małych owocków miotały się w szeleszczą-
cych liściach. Złościliśmy się na tę niepogodę, ale niedługo. Kiedy zaświeciło słońce, zaczęliśmy
chodzić nad morze, ale nie było tu przepięknej plaży jak na Helu. Między szosą, po której leciały
sznurem samochody, a morzem leżały olbrzymie głazy, po których trzeba było się wspinać albo
przeciskać między nimi, żeby spojrzeć w wodę. Ta woda była przezroczysta, świetlista, było przez
nią widać aż do dna, a tam na skałach i kamieniach siedziały przyczepione czarne jeże morskie,
biegały i chowały się w szczelinach małe kraby, a raz złapaliśmy ślicznego konika morskiego,
przedziwne stworzonko z idealnie skręconym ogonkiem. Chciałam go hodować w słoiku, ale nie
udało się i zdechł, zasuszył się w dziwny i tajemniczy przedmiocik.
Jeździliśmy na wycieczki do Rapallo i Portofino, ale najpiękniejsze spacery były w głąb, do sadów
i ogrodów, gdzie młoda trawa pełna była kwiatów pod prastarymi pniami oliwek. Kwitły olean-
dry, magnolie, małe białe kwiatki gelsomino w żywopłotach jak białe krzyżyki w czarnych li-
ściach. Kwitły równocześnie i owocowały mandarynki i pomarańcze, wszystko to pachniało, aż
pokój wypełniał się tą słodyczą. W tych sadach pomarańczowych siedzieliśmy najchętniej, bo były
daleko od szos i samochodów. Ojca męczył ten ruch, więc przenieśliśmy się na dalszy pobyt w
spokojniejsze miejsce do „Pensione Laurin”, prowadzonego przez bardzo miłą panią. Obie one z
34
mamą doszły do wniosku, że trzeba mnie zacząć czegoś uczyć, myślę, że musiałam ich męczyć
swoją obecnością i sama się po trosze nudziłam.
Dostałam więc nauczycielkę, Włoszkę oczywiście. Nazywała się signora Quaquaro, miała w sobie
coś bardzo dobrego i dała się od razu polubić. Mój włoski dzięki niej poprawiał się z dnia na
dzień. Opowiadała szalenie ciekawe historie o swoim ojcu, który był antykwariuszem-meblarzem
w Santa Margherita. Ja zawsze uwielbiałam historie o ukrytych skarbach, tajemnych schowkach i
starych znaleziskach. Więc kiedy pani Quaquaro pomagając sobie gestami i rysunkami zaczynała
mi opowiadać, jak jej ojciec znalazł w odkręconej nodze fotela sto złotych monet, ukrytych tam
przez poprzednich właścicieli, albo jak z rozebranej kanapy wysypały się brylanty - byłam tak tym
przejęta, że każdy mebel, zdawało mi się, ukrywał w sobie taką wspaniałą tajemnicę.
Zaczęłam prędko mówić po włosku, ale byłam bardzo nieśmiała. Ojciec bardzo często posyłał
mnie do sąsiedniego stolika w restauracji albo w pensjonacie, abym to lub owo przyniosła: „Idź,
Mumciu, do tej pani i powiedz: „Signora, pregn sale”. To było przełamywanie strasznych oporów.
Umiałam to przecież powiedzieć, ale się bardzo wstydziłam. Za to bardzo prędko zauważyłam, że
ojciec mówi inaczej po włosku niż mama i pani Quaquaro. W jego włoskim przeszkadzała mu
łacina. Mówił na przykład qvanto zamiast quanto, albo acva zamiast aqua. Toteż poprawiałam go:
„Nie mówi się - Qvanto costa -„, a on mówił potulnie: „Tak, tak, wiem” - i poprawiał się zaraz.
Pan Mortkowicz był z nami przez jakiś czas w Santa Margherita i na spacerach w sadach, gdzie
rosły drzewa cytrynowe, zjadał bardzo dużo tych owoców, obierając je jak jabłka swoim kozikiem,
ale powoli przyzwyczailiśmy się do tego.
Ponieważ ojciec nie bardzo dobrze znosił morskie wiatry i szalony ruch w Santa Margherita, ro-
dzice postanowili przenieść się w spokojniejsze jakieś miejsce. Ale przedtem została zamówiona w
Mediolanie wizyta u doskonałego lekarza, profesora Cesa-Bianchi, który miał ojca zbadać. W Me-
diolanie zamieszkaliśmy u państwa Teoplitzów w ich wspaniałym domu. Pani Jadwiga Teoplit-
zowa pokazywała mi rozwieszone wszędzie swoje niebywałe trofea myśliwskie, rogi, łby dzikich
zwierząt, skóry na ścianach i na podłogach, a w albumach tysiące fotografii swoich z polowań. Na
tych fotografiach wszędzie stała jedną nogą na tygrysie, na słoniu albo na bawole, w ręku trzyma-
jąc karabin. Wydała mi się potworem, choć była bardzo ładna. On był gruby i mały, wolałam go
od niej. Profesor Cesa-Bianchi powiedział na szczęście ojcu dobre rzeczy o jego sercu i ogólnym
stanie, więc zrobiliśmy kilka spacerów po Mediolanie. Wjechaliśmy między innymi na płaski dach
Duomo, ukryty w lesie rzeźb. Spacerowaliśmy w tym dziwnym świecie, a nawet byliśmy w kloze-
ciku, których tam było kilka, co mnie niezmiernie zadziwiło, a nawet zgorszyło.
Nie wiem, jak długo trwała nasza wizyta w Mediolanie. Zdaje się, że za namową państwa Teoplit-
zów rodzice wybrali na dalszy pobyt Gardone nad Lago di Garda. Tu w przeciwieństwie do Santa
Margherita było cicho, łagodnie, pływanie po gładkim jeziorze łodzią albo stateczkiem było bar-
dzo miłe, choć tęskno mi było do pani Quaquaro. Zamieszkaliśmy w „Albergo Nazionale”, w
ślicznym ogrodzie, w rododendronach, kameliach i azaliach wszystkich kolorów. Chodziliśmy po
miasteczku i oglądaliśmy w każdym oknie sklepowym fotografię dziwnego pana w białym jakby
mundurze, z klapką na oku, w wysokich białych butach. Na każdej z tych fotografii, w zależności
od tego czym sklep handlował, była dedykacja, dziękująca właścicielom za najlepsze jajka lub ser
albo chwaląca wysoką jakość chleba w piekarni. Każda była podpisana wysokim skośnym pi-
smem: Gabriele D’Annunzio.
W Gardone było nam bardzo dobrze. Rodzice byli uspokojeni wynikiem wizyty u profesora Cesa-
Bianchi, pogoda była śliczna i wszystko dookoła kwitło i tak pachniało, że do mieszkania przyno-
siło się jeszcze te zapachy w nosie, we włosach i w gardle.
35
Ojciec chodził ciągle z jakimś kwiatkiem gelsomino albo cytryny, który wąchał, albo w dłoni roz-
cierał liść lauru, włoskiego orzecha albo tui czy cyprysa i wdychał te śliczności z lubością na każ-
dym spacerze. Na jednej z takich wycieczek usiedliśmy, żeby odpocząć na niskim murku z niefo-
remnych kamieni, dzielącym sad oliwny od ścieżki, która szła w górę. Za murkiem rosło wielkie,
gęste, ciemne drzewo laurowe. Zerwałam sporo pachnących jego liści i przepinając je ostrą trawką
przy łodyżkach uwiłam z nich piękny laurowy wieniec, który włożyłam ojcu na głowę. Dotknął
go ręką, nie zdjął i powiedział do mnie: „To jest najpiękniejszy wieniec, tylko ten jest ważny dla
mnie, moja córuchno”. Chodził w nim aż do końca spaceru, a potem schował listki do przegródki
w swoim ciemnozielonym portfelu, gdzie były najważniejsze papiery i pieniądze i który zawsze
miał przy sobie, w kieszeni marynarki. Te liście z wieńca laurowego zostały tam na zawsze.
Pewnego razu pojechaliśmy na górę nad Gardone, gdzie w pięknym ogrodzie stał dom Gabriela
D’Annunzio. Nie wiem, kto tę wizytę zaaranżował, może Aleksander Kołtoński, znajomy rodzi-
ców z dawnych florenckich czasów, a może Aleksander Kociemski, wysoki, z długą brodą pan,
również stale mieszkający we Włoszech. Obaj oni przyjeżdżali do nas do Gardone. Słowem które-
goś popołudnia przyjechaliśmy powozikiem przed bramę domu i weszliśmy do środka. Od razu
w wielkim hallu na wprost wejścia, kiedy witaliśmy się z D’Annunziem, zobaczyłam olbrzymi
obraz przedstawiający gospodarza goluteńkiego, z rozstawionymi rękami i oczami wzniesionymi
do nieba, klęczącego w ponurym pejzażu, jako świętego Franciszka przyjmującego stygmaty. Pro-
sto z nieba biegły do jego rąk i nóg ogniste promienie. Jeszcze nigdy nie widziałam obrazu przed-
stawiającego tak dokładnie goliznę, zawsze nawet święte Sebastiany albo Apolla miały tam coś na
sobie. Mama zręcznie obróciła mnie w inną stronę i wtedy nad otwartymi drzwiami do mrocznej
jadalni zobaczyłam napis: „Qui non si mangia”. Zaprowadzeni do salonu, kątem oka przeczytali-
śmy inny napis nad drzwiami do sypialni: „Qui non si dorme”. Siedziałam cicho i dziwiłam się.
Zapytałam tylko mamy po cichu, co może być napisane nad drzwiami klozetu, ale mama tylko
potrząsnęła głową i podniosła brwi. D’Annunzio wyprowadził nas pod koniec wizyty, żeby poka-
zać ogród. Na szczycie góry, na której był dom, między drzewami stał spory okręt wojenny, chyba
kanonierka, którą wciągnięto tu dla niego, a na której kiedyś pływał. Zawsze w południe wchodził
na pokład i oddawał jeden strzał armatni, wedle którego wszyscy na dole w mieście regulowali
zegarki. My także oczywiście, nie wiedząc, kto to strzela, ani że strzela z okrętu na szczycie góry.
Bardzo mi się tam podobało, co myśleli moi rodzice, nie wiem, mama go przecież kiedyś „uwiel-
biała”, a teraz się śmiała, śmieli się oboje.
Po tym długim i miłym, właściwie jakby na wsi, pobycie w Gardone, wyjechaliśmy do Wenecji.
Zamieszkaliśmy na Riva degli Schiavoni w małym hoteliku, z którego było wszędzie blisko. Sie-
dzieliśmy u Floriana i czekaliśmy, aż dwa wielkoludy „I Mori” na wieży zegarowej poruszą swoje
brązowe ręce z młotami i uderzą w dzwon. Czekałam zawsze na ten moment z niepokojem.
Uwielbialiśmy razem z ojcem konie na frontonie świętego Marka, oglądaliśmy je ze wszystkich
stron.
Pewnego dnia rozgniewałam strasznie ojca. Zwiedzaliśmy Pałac Dożów, sala za salą, oni oboje
stali, siadali na kanapkach, odchodzili i wracali do każdego z olbrzymich obrazów, które tam wi-
siały, rozmawiali, nie zwracając na mnie uwagi. Pokładałam się na tych kanapkach, nudziłam się,
prosiłam ich, żeby już wyjść, więc wreszcie zeszliśmy po schodach na ogromne podwórze i znów
zaczęło się to oglądanie każdego kawałka ściany. Ja oparłam się o brązowe ocembrowanie studni,
zaglądałam do swojego odbicia na dnie, a w końcu plunęłam do środka. Ojciec to zobaczył,
szorstko oderwał mnie od studni i bardzo ostrym głosem powiedział, że zrobiłam rzecz ohydną i
niegodną, że plucie w wodę do studni jest grzechem, bo woda do picia jest święta. Przysięgłam, że
36
nigdy więcej tego nie zrobię, więc przebaczył mi. Opowiadał, dlaczego Ponte dei Sospiri tak się
nazywa, chodziliśmy po stu mostach i stu uliczkach, aby wreszcie dobrnąć do Colleoniego, które-
go znałam z fotografii w bibliotece w Konstancinie. Mama chciała koniecznie pojechać na Lido,
gdzie dzieci jeździły na ślicznych osiołkach i gdzie nareszcie była piękna plaża i morze. Lubiłam
jazdę vaporettem, niedalekie odcinki między przystaniami po obu stronach Canale Grande. Mama
przypominała sobie każde miejsce, gdzie była z babcią, i opowiadała mi historie o mnie tu, kiedy
byłam bardzo mała.
Ale słoneczna pogoda skończyła się i zaraz ojciec i ja dostaliśmy kataru. Mnie zapakowano do
łóżka, a ojciec nie wychodził. Mieliśmy tylko jedną książkę dla mnie, „W pustyni i w puszczy”,
którą ojciec czytał mi głośno, a kiedy kończył, to zaczynał czytać od nowa. Umieliśmy ją już na
pamięć, więc ojciec trochę zmieniał treść, ale ja poprawiałam go zaraz, to było okropnie nudne.
Mama wychodziła na dalsze zwiedzanie i do muzeów. Pamiętam, jak któregoś dnia ojciec nagle
przerwał czytanie i zapytał mnie, czy nie pamiętam, czy mama czasem nie mówiła, że ma zamiar
wejść na Campanilę. Wstał i zaczął bokiem patrzeć przez okno na szczyt tej wieży, szalenie zde-
nerwowany. „Mama, wiesz, może się przechylić, trzeba było ją prosić, żeby tam nie wchodziła,
żeby uważała, bo tam może być niska balustrada”. Nie mógł się powstrzymać, żeby o tym do
mnie nie mówić, oboje nas mama zastała po powrocie w okropnym stanie nerwów.
W Wenecji dostałam śliczną lalkę Lenci i równie śliczną sukienkę z tej samej firmy Lenci. Sukienka
była bardzo szeroka, zielona z cienkiego sukna, z czarnym aksamitnym paseczkiem. Dla ojca ku-
piłyśmy z mamą owalne lusterko podróżne, całe obszyte i oprawne w ciemnoczerwony safian.
Mama dostała czarną krokodylową torbę, o jakiej zawsze marzyła, a wszyscy nasi przyjaciele
rozmaite drobne prezenty. Ja wybierałam przepiękne według mnie broszeczki i wisiorki z wenec-
kich drobniutkich szkiełek. Zawsze fascynowały mnie skorupki.
Jeszcze w Gardone zamarzyłam sobie, żeby mieć w doniczce małą agawę i zabrać ją do Warsza-
wy. Nie pamiętam, czyśmy ją kupili, czy po prostu wykopali gdzieś i posadzili w doniczce. W
każdym razie miałam ten upragniony skarb i w drodze powrotnej nie wypuszczałam agawy z
ręki. W granicznym mieście austriackim Willach mieliśmy kilka godzin postoju i wyszliśmy z
dworca na spacer. Szliśmy przez jakiś bardzo wysoki most nad torami i chyba brzegiem rzeki,
kiedy oparłam się o balustradę i doniczka z agawą poleciała nagle w przepaść pod nami. Byłam
tak zrozpaczona, że nawet płakać nie mogłam. Ojcu zrobiło się widocznie bardzo mnie żal, bo
zawróciliśmy wszyscy troje, i kupując po drodze jakiś kubek odnaleźliśmy na dole miejsce, gdzie
leżała roztrzaskana doniczka z moim ukochaniem. Szalenie się śpiesząc, zdrapaliśmy wątłą ziemię
spomiędzy podkładów kolejowych, żeby agawa znowu rosła. Dziwna rzecz, ale nic jej się nie stało
i szczęśliwie dojechała do Warszawy, gdzie sterczała w jakiejś doniczce na oknie przez lata.
Wreszcie podróż się skończyła i wróciliśmy do Konstancina, a zaraz potem znów wyjechaliśmy na
Hel. Był to już środek lata, równie upalny i słoneczny jak poprzedni rok. Zastaliśmy w „Kurhau-
sie” dawnych znajomych i przyjaciół, byli jeszcze państwo Szererowie z dwiema córeczkami, ale
one miały bonę i były o wiele lepiej wychowane od reszty dzieci. (W drodze na Hel przez jeden
dzień, a właściwie noc zatrzymaliśmy się u państwa Szererów w Warszawie. Rano, kiedy mama
wyszła z pokoju, gdzie spaliśmy, zobaczyła na stole, przepięknie nakrytym do śniadania, naszego
Puka, który obsikiwał cukiernicę. Nigdy mu się to ani przedtem, ani potem nie zdarzyło.) Na Helu
obok „Kurhausu” było kilka willi, gdzie także mieszkali letnicy. Jeden z takich domów zajmowała
niesłychanie liczna rodzina Czetwertyńskich. Były tam dzieci w rozmaitym wieku, od bardzo ma-
łych do prawie dorosłych kawalerów. Te średnie bardzo nam przypadły do gustu. Któregoś dnia
przybiegłam szalenie przejęta do ojca i w wielkim podnieceniu powiedziałam mu: „Wiesz, oni są
37
książęta. Powiedzieli mi to”. Ojciec jakoś obojętnie na mnie spojrzał i powiedział: „No to co?” To
mnie zaskoczyło. Książęta byli w książkach, był książę Bulbo i książę Lulejko w „Pierścieniu i ró-
ży”, była księżniczka Pirlipata w „Dziadku do orzechów”, była nawet w teatrze księżniczka Gon-
zaga w „Sułkowskim”, ale żeby prawdziwi książęta tarzali się z nami w piasku i włazili na drze-
wa, i ciskali kamieniami? Ale coś się tu ojcu nie podobało, nie wiedziałam co. Nie podnosząc gło-
wy znad książki powiedział w powietrze: „Sejm zniósł tytuły”. Zgodziłam się z Sejmem natych-
miast, bo Sejm to był marszałek Rataj, a wszystko, co on zrobił, było dobre i słuszne, wyjątkowo
ich wszystkich troje lubiłam, a już jego najbardziej.
Tego lata miałam wypadek, który popsuł mi trochę koniec wakacji. Skoczyłam z wysokiego kosza
na plaży, będąc kapitanem tonącego okrętu i krzycząc: „Toniemy, wszyscy do szalup” - i trafiłam
bosą stopą na kawał rozbitego szkła, które przecięło mi głęboko nogę. Na krzyk reszty topielców
nadbiegł pan Rataj i niósł mnie do domu. Kiedy mama ukazała się w oknie, wtedy on zaczął wo-
łać: „Nic się Monisi nie stało, nic się nie stało”, ale mama wybiegła do nas blada jak ściana i wcale
nie uspokojona. Doktór Zieliński opatrzył i chyba zeszył mi tę stopę. Nie mogłam już się kąpać ani
biegać po plaży, ale byłam za to heroiną „wypadku”, o którym wszyscy mówili. Zrobiliśmy tego
lata kilka wycieczek - do Rozewia, żeby zwiedzić latarnię morską, tak samo byliśmy w latarni na
Helu. 1 sierpnia pojechaliśmy na Oksywie, do malutkiego starego kościółka, gdzie była zamówio-
na msza za dusze babci i Adasia, jak co roku.
Wracaliśmy do Warszawy już do nowego mieszkania. Kilka miesięcy przedtem rodzice otrzymali
od prezydenta Wojciechowskiego propozycję zamieszkania na Zamku w Warszawie.
Kiedy poszliśmy tam po raz pierwszy, mama, myślę, musiała się poczuć dość wstrząśnięta, zoba-
czywszy, że mieszkanie na drugim piętrze Zamku znajduje się w zupełnie pustym skrzydle, gdzie
w obie strony ciągną się szeregi sal i pokoi z zerwanymi posadzkami, odbitym tynkiem i trzciną
zwisającą z sufitów. Ale mieszkanie było śliczne, własne, duże, nawet bardzo duże, a mimo to
zaciszne, wygodne i ze świetnym powietrzem. Pierwsze, co uderzało w tym mieszkaniu, to nie-
zwykła wysokość pokoi, wielkie w grubych murach okna i cudowny, daleki, jasny widok ponad
czubami drzew w ogrodzie zamkowym na Wisłę i nieskończoną odległość za nią. Kiedy jesienią
opadły liście, widać było z prawej strony taras na pałacu Pod Blachą, most Kierbedzia, a za Wisłą
kopuły cerkwi i dwie ostre wieże kościoła św. Floriana. Wchodziło się do nas z pierwszego zam-
kowego podwórza na schody w Wieży Władysławowskiej. Zaraz zresztą okazało się, że nie jeste-
śmy na tym piętrze sami, 9obok nas zamieszkali mili sąsiedzi z roczną córeczką, państwo Kuź-
mińscy. On był lotnikiem, jego żona, wesoła i miła, była siostrzenicą prezydenta Wojciechowskie-
go.
To nasze mieszkanie było niezwykłe i wszyscy, nawet Jadwiga, polubiliśmy je zaraz i z pasją za-
częliśmy je urządzać. Wchodziło się tam przez ciemny korytarz, obok kuchni, do stołowego, w
którego ogromie zmieściła się i część „salonowa”. Stołowy miał dwa okna, a po prawej stronie
były drzwi do pokoju ojca. Po lewej, naprzeciwko tamtych, z niewielkiego jakby pokoiku wcho-
dziło się na siedem krętych schodków z grubą, ślicznie rzeźbioną poręczą, które prowadziły do
„pokoiku na górce”. To był pokój mamy i mój. Mieścił się w wieży, więc był prawie okrągły, niski,
z oknami do podłogi w szalenie głębokich wykuszach. Zaczęliśmy znów chodzić na Bagno i na
Świętokrzyską do sklepów i składów mebli, ciągle coś nowego sprowadzając, aż wreszcie miesz-
kanie zostało urządzone następująco: pośrodku stołowego, pod świecznikiem z orłem i ptaszkami
stał okrągły jesionowy stół, a dookoła także jesionowe krzesła obite ciemnoszafirowym aksami-
tem. Ten stół miał straszliwą ilość nóg, bo był jakoby do rozsuwania, ale nie rozsuwał się nigdy, za
to te wszystkie nogi tworzyły wprost palisadę. Po lewej stronie stało pianino babci, a na nim stara
38
szkatułka rodziny Katerlów, którą ojciec zawsze miał, inkrustowana masą perłową i metalem, a
obok w owalnej ramce stara zżółkła fotografia Francesco Nullo. Między oknami było jesionowe
zielonkawe lustro długie prawie do sufitu, z maleńkim półokrągłym stoliczkiem z szufladami.
Róg po prawej stronie zajmowała wielka, wygodna, ciemnoczerwona aksamitna kanapa, przed
nią owalny mahoniowy stół i kilka krzeseł i foteli zimmlerowskich, także ciemnym czerwonym
aksamitem krytych. Wszystkie drzwi ze stołowego pokoju miały u góry owalne futryny. Tapety w
tym stołowym były ciemnoszafirowe, imitujące jedwab, jakby tkane. Między czerwoną kanapą a
drzwiami do pokoju ojca stała mała komódka i ogromny, biały kaflowy piec.
W pokoju ojca było o wiele przestronniej. Pokój miał jedno okno z białymi firankami puszczonymi
luźno, a nie skrzyżowanymi, jak w reszcie okien. Przed oknem stał ciężki, dębowy kwadratowy
stół na grubych nogach, przykryty niebieskim suknem. Przed nim fotel z okrągłym niewysokim
oparciem, wyściełany, obity materiałem w drobny niewyraźny deseń. Koło okna w rogu stała
wielka i wysoka komoda, na której leżały rozmaite przybory toaletowe, szczotki, grzebienie i to
lusterko kupione w Wenecji.
Pod ścianą dłuższą, na wprost drzwi, był tapczan przykryty cienkim jedwabnym dywanem, a nad
nim wąskie ciemne lustro. Na wprost okna mahoniowa szafa na ubrania, w której na dole miesz-
kał domowy kot, a przy czwartej ścianie wielkie metalowe łóżko, takie samo jak w Konstancinie, z
gałkami przy poręczach. Na stoliku nocnym przy łóżku leżały książki, lekarstwa, lampka nocna,
składany zegarek i mały ręczny dzwonek. Kilka krzeseł o wysokich drewnianych oparciach, półka
na książki, a na stole pełnym książek, papierów i kajetów, pięknie poukładanych, stała lampa,
metalowa kolumienka z zielonym jedwabnym abażurem. Tu ojciec zaczął od razu pracować ze
swoją codzienną regularnością i dyscypliną.
My do naszego pokoiku „na górce” przechodziłyśmy przez ten dziwaczny ciemny załomek muru
ze schodkami. Tu wisiał telefon z korbką i widełkami, w które trzeba było stukać, nim odezwała
się telefonistka. Miał numer 16-55. Nasz pokój był tak niski, że nie mógł mieć górnego światła,
tylko kinkiety na ścianach. Miał trzy okna z płytkimi balkonikami. Firanki, białe, skrzyżowane,
przysłaniały wnęki okienne, tworząc tam wspaniałe miejsce do zabaw. Tu tapeta była biała w nie-
bieskie gałązki, ptaszki i maleńkie sceny pasterskie. Wszystkie meble były tu mniejsze. Komódka
mahoniowa z otwartym blatem. Zawsze, kiedy się ten blacik podniosło, wypływał stamtąd nikły,
lekki zapach kamfory. Obok była kanapka i wyplatane mahoniowe krzesełka „hamburki”, jak
mówiła mama. Między oknami toaleta, a na niej srebrne owalne lustro. I tu jak we wszystkich po-
kojach stał biały kaflowy piec, tylko tak niski, że prawie kwadratowy.
Tryb naszego życia ułożył się podobnie jak w Konstancinie czy na Wspólnej. Rano od dziewiątej
do trzeciej ojciec pisał. Po obiedzie czytał mamie głośno to, co napisał rano, chodząc po pokoju,
poprawiając, wracając do biurka, aby coś skreślić czy sprawdzić. Później aż do wieczora, po jego
krótkim odpoczynku na tapczanie, było już rozmaicie. Goście, zebrania, odczyty, spacer, posie-
dzenia, teatr albo kino, za którym przepadali oboje. Oczywiście bywały przedpołudnia, kiedy wy-
chodził do którejś z bibliotek albo do teatru na próby. Wychodziliśmy także razem, wtedy po spa-
cerze albo przed dalszymi poszukiwaniami staroci w sklepach szliśmy do kawiarni. Szukaliśmy
zwłaszcza starych skrzyneczek, szkatułek, podobnych do tej babcinej na pianinie. Kupiliśmy ich
kilka, zwłaszcza jedna była piękna, moja własna. W środku była wyściełana czerwonym pikowa-
nym w kratę aksamitem, na którym odcisnęły się kiedyś słabo jakieś tajemnicze kształty, których
znaczenie staraliśmy się odgadnąć. Miała taką samą aksamitną kołderkę. Jej palisandrowe wieko i
boki były intarsjonowane mahoniem. Trzymałam tam swoje skarby: ptaszka drewnianego od
39
panny Sempołowskiej, zasuszonego konika morskiego z Santa Margherita, jakieś korale, jakieś
nasionka. Powoli zawartość tej skrzynki zmieniła się, zaczęłam tam chować fotografie.
Przybywało nam także obrazów. W ojca pokoju wisiało ich kilka, a wszystkie przedstawiały ko-
nie, przeważnie stojące w stajni, najczęściej malowane od zadu. Był to efekt dobrego serca ojca.
Autorem tych obrazów był jakiś pan Holler czy Heller, który zjawiał się u nas dość regularnie,
oznajmiając, że nie ma z czego żyć, i sprzedawał ojcu kolejne zady końskie. Zady było mu na
pewno łatwiej malować niż łby. Ojciec kupował obrazy i wieszał w swoim pokoju, w ciemniej-
szych miejscach, ale nigdy mu nie odmówił. Do Zamku zaczęli przychodzić dawni i nowi przyja-
ciele i znajomi. Miriam Przesmycki, Reymont, Lorentowicz, Osterwa, Jaracz, Strug, Skoczylas,
Stryjeński, Słonimski, Tuwim, Wierzyński i Lechoń. Poza tym przychodzili do nas najrozmaitsi
maniacy, wynalazcy i wariaci, grafomani i wielbiciele, przed którymi mama i Jadwiga w miarę
swoich sił broniły ojca i jego spokoju. Pamiętam przedziwną postać, nazywał się Kurcyusz, blady,
biało ubrany, wysoki i chudy, siedział w przedpokoju albo na schodach, aby przyłapać ojca i wrę-
czyć mu jakieś tajemne pismo albo memoriał. Był też starzec, który rozwiązał kwadraturę koła, był
autor wierszy, które ojciec miał przeczytać, ocenić i wydać. Przychodzili też do nas malarze i
rzeźbiarze, ojca malowała Mela Muter, rzeźbiła go, rozstawiwszy w jego pokoju stelaż i kubły z
wodą i z gliną, pani Zofia Trzcińska-Kamińska. To pozowanie trwało bardzo długo. Wstyd po-
wiedzieć, ale czasem odkręcaliśmy wszyscy troje mokre szmaty z zaczętej rzeźby i troszeńkę po-
prawiali. Ja nie, oczywiście, ja lepiłam tylko z tej gliny ludzików, którymi obstawiałam główną
rzeźbę, a rodzice potem je stamtąd zabierali.
W zimie przyjechał do nas młody malarz Antoni Michalak i na zamówienie ojca namalował mój
ogromny portret. Stałam do pozowania na komódce między piecem a drzwiami do pokoju ojca. W
zielonej sukience Lenci z Wenecji, w czarnych lakierkach, z grzywą po oczy, w ręku trzymałam
smycz, a przy moich nogach leżał Puk, lśniący i uważny, i patrzył na widza. Oprócz smyczy
trzymałam jeszcze w palcach łodyżkę kwitnącej kamelii, różowej, z zielonymi listkami jak ze skó-
ry. Mama krzywiła się trochę na ten kwiat, ale on właśnie pięknie zakwitł u nas w doniczce na
oknie. Mama uważała, że kamelia nie przynosi szczęścia, tak jak hortensja i oleander, i że ich nie
należy trzymać w domu, ale ta nasza kamelia była taka piękna. Portret był dobry, wszystkim się
podobał i zawisł w Konstancinie w hallu nad schodami, gdzie zajął całą ścianę, bo był naturalnej
wielkości plus pies.
Rodzice dość często wychodzili z domu wieczorem. Nie znosiłam tego, chociaż zostawałam z Ja-
dwigą i z Pukiem, a i tak kładłam się wcześnie spać. Jadwiga wtedy czasem otwierała swój czaro-
dziejski kufer albo opowiadała mi rozmaite historie teatralne czy o pobycie w Paryżu, w Peters-
burgu lub w Wiedniu. Ale ja miałam naturę psa owczarza i lubiłam, żeby wszyscy byli w stadzie.
Mama gdzieś na początku zimy zrobiła sobie, pewnie u Zmigrydera, wieczorową suknię. Była
zupełnie prosta, z okrągłym wycięciem pod szyją, z czarnego lejącego się, lśniącego jedwabiu.
Ta idealna prostota ozdobiona była z przodu szerokim, luźno przyczepionym po bokach pasem,
który lekko opadał na brzuchu i był naszyty bardzo gęsto złotymi, drobnymi cekinami, jak łuska
rybia. To było proste, wykwintne i piekielnie bogate równocześnie. Mama, wąska i długa, z gład-
ką głową obarczoną ogromnym węzłem z warkocza, z długą szyją, która jakby przeginała się do
tyłu pod ciężarem tych włosów, z tą bladą, a równocześnie prześlicznie kolorową twarzą, bo oczy
patrzyły na niebiesko, a usta były naturalnie różowe - była po prostu cudowna. Oboje byli tacy
piękni, ojciec o głowę wyższy od niej, w czarnym ubraniu czy może smokingu, z głową lwa i
wspaniałymi oczami. Wpatrywałam się w nich z zachwytem i dumą, byli na pewno zawsze naj-
piękniejsi ze wszystkich, nie tylko w moich dziecinnych oczach. Ale ta suknia potrafiła być i zło-
40
wroga. Czasem szłam spać, oni oboje byli w domu, nagle zaczynałam słyszeć ciche dzwonienie
tych cekinów, kiedy mama lekko poruszała się na dole, cekiny tańczyły na niej i wydawały meta-
liczny dźwięk, cichy i okrutny. Potem wszystko cichło, już ich nie było w domu, a ja leżałam aż do
późnego zaśnięcia, myśląc o tym, że mnie zostawili, że nic nie powiedzieli przedtem. Ale to nie
był strach, nigdy nie bałam się zostać sama, sama w pokoju, sama w ciemności. Sama bez nich, to
jedno było przerażające. Na drugi dzień byli oboje i wszystko było zapomniane.
Ale nie tylko oni chodzili na bale. Nasze matki zdecydowały urządzić w zimie dziecinny bal ko-
stiumowy. Dzieci była moc, a mieszkanie zostało na ten cel wybrane największe, u państwa Bujal-
skich, wujostwa Marysi Skoczylasówny, na ulicy Marszałkowskiej. Wszystkie dzieci miały być
przebrane za kwiatki.
Marysia była słonecznikiem i w przekrzywionej koronie żółtych płatków wyglądała jak mały ba-
chusek. Elżunia była konwalią, w białej sukience z opadającymi na twarz drobnymi kwiatkami.
Basia była bławatkiem, Hania Skarżanka makiem, a Basia Skarżanka stokrotką. Były tam jeszcze
dzwonki, groszki, mały ogrodnik w zielonym fartuchu z grabiami i koszykiem. Był też zaplątany
w te kwiatki mały markiz w białej peruce i krasnoludek z brodą. Ja byłam winogronkiem, sukien-
ka była zielona, bibułkowa, jak wszystkie inne kostiumy. Po tej sukience wiły się liście winorośli i
zwisały między nimi zielone i fioletowe winogrona chyba z cieniutkiego szkła. Jedno z gron przy-
pięte było na pupie i przez cały czas trwania balu musiałam stać. Na głowie miałam wianek z tych
winogron i liści. Byli też dwaj chłopacy już doroślejsi, którzy widać nie chcieli być kwiatami i
przyszli w mundurkach szkolnych. Jednym z nich był ostrzyżony na jeża Rysiek Manteuffel. Bar-
dzo mi się podobał, pewnie przez ten mundur. Juliusz Osterwa, który przyszedł z Elżunią, sie-
dział na kanapie między wieloma mamami i przyglądał się nam przez pożyczone lorgnon jako
jedna z mam. Potem tańczył mazura z nami wszystkimi po kolei.
Ale nie tylko zabawy były tej zimy. Zaczęła się poważna nauka. Czytać i pisać umiałyśmy już
dawno, ale arytmetyka i ortografia prawie dla nas nie istniały. Ojciec z panem Skoczylasem i Oste-
rwą wybrali nam jako nauczyciela młodego studenta polonistyki, który równocześnie zaczął pra-
cować w Reducie, Dobiesława Damięckiego. Rozpoczęła się także nauka religii, tego przedmiotu
uczyła nas młoda blondynka, ale nazwisko jej wyleciało mi całkowicie z pamięci. Były także lekcje
rytmiki i plastyki, a nauczycielką była panna Jadwiga Hryniewiecka, wtedy chyba narzeczona
Dobiesława Damięckiego. Lekcje odbywały się u nas w stołowym. Nasz profesor był bardzo su-
rowy i trzymał nas twardą ręką. Dyktanda, które kazał nam pisać, były koszmarami trudności nie
do przeskoczenia. Wymyślał zdania wprost okrutne: „Rycerze wjeżdżali przez krużganki na po-
dwórzec”. Albo: „Córka zamknęła drzwi na zasuwkę i położyła ogórek na półce”.
Siedziałyśmy nieruchomo nad tymi zdaniami, gryząc obsadki piór, wpatrzone w okna, i bezsilnie
nienawidziłyśmy tej tajemniczej córki z ogórkiem. Lekcje arytmetyki były jeszcze gorsze, zwłasz-
cza dla mnie: „Jeżeli z Konstancina do Warszawy jest dwadzieścia kilometrów, w każdym kilome-
trze dwa tysiące kroków, a Muma będzie szła i co trzy kroki będzie rzucała papierek, to ile pa-
pierków rzuci między Konstancinem a Warszawą?” Albo coś w tym rodzaju. Religia też była mę-
cząca, zwłaszcza Stary Testament.
„Skąd się Żydzi wzięli w Egipcie?” - pytała Marysię pani od religii. Marysia nie wiedziała, ale ci-
chutko powiedziała: „Bo się rozmnożyli”. Nie wiem, czy nasi nauczyciele wiedzieli, że niejedno-
krotnie ojciec zamiast pisać, stał za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i podsłuchiwał pod-
czas tych lekcji, co wygadywały te cztery uczennice: Basia, Marysia, Elżunia i ja, na temat historii,
przyrody czy Starego Testamentu. Czasem słyszałam za drzwiami jego zduszone „Ha” i cichy
41
śmiech mamy. Miałyśmy także lekcje rysunku, ustawiał nam martwe natury młody student Szko-
ły Sztuk Pięknych Władysław Daszewski, przyprowadzony przez ojca Marysi.
Właściwie te lekcje, chociaż czasem trudne i niczym nie przypominające normalnych programów
nauczania, nigdy nie były nudne, a młody aktor Damięcki umiał się z nami czasem doskonale
bawić. Lekcje rytmiki i plastyki miały w nas wyrobić lekkość ruchów i wdzięk, byłyśmy w tym
okresie wyrośnięte, płaskie i bez żadnego nigdzie wcięcia. Kiedy raz przyszła na taką lekcję pani
Hala Skoczylasowa, postała chwilę w drzwiach, a potem odwróciła się z westchnieniem do mamy
i powiedziała: „Widziała pani te nasze umierające łabędzie?” Lubiłyśmy te lekcje, wszystkie, bo
było to coś nowego.
Ale najwspanialszy był sam Zamek. Był miejscem wymarzonym do zabaw. Jego piętra, ogród i
podwórza były zamkniętym światem. Zwłaszcza ogród był przepiękny. Stromymi, wąskimi tara-
sami schodził w dół po skarpie wiślanej. Olbrzymie drzewa, zarośnięte ścieżki i połamane mar-
murowe schodki i progi w nie koszonej wysokiej trawie pod splątanymi krzewami zdziczałego
bzu, berberysu i jaśminu. Znałam tam każde miejsce i wiedziałam, gdzie rosną najpiękniejsze po-
letka fiołków w kącie ogrodu przy pałacu Pod Blachą i gdzie najlepiej zbudować szałas w krza-
kach jaśminu, i gdzie Puk będzie się podkopywał pod zapadnięte płyty kamienne w poszukiwa-
niu myszy. Ktoś tam niby coś robił w tym ogrodzie, grabił liście jesienią czy usuwał połamane
gałęzie, ale nie sadzono tam kwiatów, a jeśli były, to same się pleniące, wielkie stokrotki, fiołki i
konwalie. Do ogrodu mieli wstęp tylko pracownicy zatrudnieni w Zamku, woźni, urzędnicy,
stangreci czy stajenni, a właściwie głównie ich dzieci. Toteż ten ogród był nasz, tak jak i cały kom-
pleks tych gmachów, i zabawy tutaj były rozmaite, inne od wszystkich i pasjonujące. Były tam
zejścia do piwnic, wąskie schodki kamienne prowadzące w stęchłe ciemności, były też puste sale
na piętrach i rozległe trzy podwórza.
Oczywiście najbardziej pochłaniającym i stałym zajęciem było poszukiwanie skarbów. Raz nawet
udało się to nam, choć tylko częściowo. Zimą we wnęce muru przy samej ziemi od strony ogrodu,
pod zeschłymi liśćmi, znalazłyśmy z Marysią Skoczylasówną sporą paczkę w grubym, woskowa-
nym niebieskim papierze, wielokrotnie osznurowaną i raz przy razie opieczętowaną czarnym
lakiem.
Musiała już tam leżeć bardzo dawno. W środku była skrzynka drewniana, a w niej, ku naszemu
rozczarowaniu, sześć metalowych rur, wypełnionych galaretą, całkowicie niejadalną. Pomimo że
nie był to prawdziwy skarb, podzieliłyśmy się jednak sprawiedliwie tymi bezużytecznymi
przedmiotami. Schowałam je za lustrem na mamy toalecie, Marysia zabrała do domu swoje. Za-
pomniałyśmy o tym zupełnie, kiedy po pewnym czasie zadzwonił do ojca pan Skoczylas i powie-
dział cichym, martwym głosem: „Panie Stefanie, znalazłem u Marysi trzy bomby, takie same stoją
u pani Hani na toalecie, idę do Wisły je tam wrzucić, niech pan zrobi to samo, tylko ostrożnie, na
miłość boską”. Z niezwykłymi istotnie ostrożnościami ojciec ze swoimi bombami poszedł nad Wi-
słę i tam je utopił.
Bezpośrednio pod naszym mieszkaniem były sale stanisławowskie. Królewskie pierwsze piętro z
salą tronową, salą balową, prześlicznym małym pokoikiem ambasadorów, gdzie była najpiękniej-
sza posadzka, a nad którym był nasz, mamy i mój pokój. W tych salach poznawaliśmy po raz
pierwszy obrazy i rzeźby, których wyrazu, koloru, gestu uczyliśmy się na pamięć i na zawsze,
obcując z nimi prawie codziennie. Oprowadzający i woźni nie zabraniali nam, dzieciom zamko-
wym, wchodzenia do sal muzealnych z grupami zwiedzających, a nawet w dni zamknięte. Pew-
nego dnia znaleziono Puka śpiącego na dywanie na stopniach tronu. Wszystkie dzieci miejscowe
zbierały namiętnie bilety wstępu do sal zamkowych, które porzucali wychodząc zwiedzający. By-
42
ły to bilety normalne - różowe i ulgowe - żółte, podłużne kartoniki, które były naszymi pieniędz-
mi i obiektem kolekcjonerskim.
Trzy wielkie, niezupełnie regularne przestrzenie dziedzińców, połączone sklepionymi bramami,
w których grzmiące echa powtarzały każdy krok i słowo, były jeszcze innym światem zamko-
wym. Wszystkie były dość odrapane i obstawione rusztowaniami. Pierwszy i drugi dziedziniec
wykładane były płytami kamiennymi, a trzecie podwórze, od strony Kanonii, brukowane było
okrągłymi kocimi łbami. Tu i ówdzie ściany obrośnięte były dzikim winem, które pięło się aż do
trzeciego piętra. W tym ostatnim podwórzu były stajnie i wozownie. Stały tam konie i powozy
belwederskie, a także prastare karety pikowane wewnątrz atłasem, szerokie landa i inne stare po-
jazdy, których nikt już nie wytaczał od lat i nikt do nich nie wsiadał poza nami. Jeździliśmy po
tym podwórzu oklep na spasionych siwych arabach z zaprzęgu prezydenckiego, na co nam po-
zwalali czasem stangreci w zamian za papierosy wynoszone przez nas z domu. Pierwsze podwó-
rze, z zegarem na wieży, miało obie bramy otwarte do miasta, na Plac Zamkowy i na Zjazd. W
rogu przy wieży zegarowej, koło wejścia do biur zamkowych, stała dziwna w tym miejscu rzeźba.
Był to żubr czy tur olbrzymiej wielkości, odlany z brązu, wrośnięty w swoją płytę, którą posta-
wiono prosto na ziemi bez żadnego cokołu. Zwierz ten miał opuszczony łeb, odsadzony ogon,
zjeżoną grzywę na olbrzymim garbie i straszliwe rogi, na których odbywaliśmy swoje pokazy
gimnastyczne. Od wiecznego wieszania się na nich i siadania błyszczały jak złoto.
Teraz wolne godziny zabawy przeplatały się z nauką, a i po obiedzie musiałam odrabiać lekcje.
Wszyscy cieszyli się, że się już naprawdę poważnie wszystkiego uczymy. Tylko jedna ciotka Anie-
la, która uważała, że nauka jest zabijaniem talentu i wyobraźni, kiedy była u nas, wpędzała nas,
uczennice, w wątpliwości i wywoływała niepokój, zadając nam nagle pytania w rodzaju: „Ile
imiesłów ma pręcików?”, co było wyrazem pogardy dla ustalonych programem naszych studiów.
Ciotka Aniela była kochana albo nie cierpiana. Miała czar, który nie tylko uwodził, ale wyzwalał
w ludziach ich ukryte zdolności, polot i wiarę we własne możliwości. Trochę zresztą czasem na
wyrost zapalała się sama do czyjegoś talentu, a może po prostu widziała w ludziach to, co bez jej
entuzjazmu nigdy by się nie ujawniło. Miała zawsze koło siebie jakieś gwiazdy lub perły - akto-
rów, poetów, filozofów, uwielbiała kawiarnie i siedziała tam co dzień w kapeluszu z woaleczką, z
papierosem i czarną kawą, otoczona kręgiem ludzi wpatrzonych w nią i czujących dzięki niej, jak
im skrzydła rosną. Trzeba przyznać, że więcej zawsze było tam mężczyzn niż kobiet. Była pełna
wdzięku i życia, przy całej inteligencji była w niej jakaś trochę dziecinna wiara w to, że świat musi
jednak iść ku lepszemu, a ludzie są w gruncie rzeczy mądrzy, tylko nie zawsze o tym wiedzą. W
niektórych sprawach była uparta i umiała bronić swoich poglądów. Czasem te poglądy zmieniały
się, na przykład raz uważała, że za dużo jemy i zginiemy zatyci, a innym razem wpadała w roz-
pacz, że Jadwiga nas, zupełnie zmarniałych, głodzi. Wszystko to, co dotyczyło mamy, a tuż potem
mnie, było najważniejsze na świecie. Wiedzieliśmy, że co piątek suszy na jakąś intencję odnoszącą
się do mamy, ale nikt nie wiedział nic bliższego. Miała zresztą jakieś swoje sprawy i umowy z
Panem Bogiem, o których milczała.
Czasem zabierała mnie na spacery do ogrodu sejmowego i mówiła mi tam wiersze i całe partie
swoich ról z czasów, kiedy była w teatrze u Pawlikowskiego w Krakowie. Babcia opowiadała, że
była kiedyś z trzyletnią mamą w tym teatrze na przedstawieniu „Kościuszko pod Racławicami”,
gdzie ciotka Aniela grała, bardzo niewielką zresztą, rólkę pięknej dziewczyny, podającej Ko-
ściuszce klucze od miasta Krakowa. W najpodnioślejszym momencie ryknęły triumfalnie działa, a
wtedy mama wrzasnęła przejmującym głosikiem: „A-niel-cia-u-cie-kaj!” i cała widownia, i Ko-
ściuszko, i kosynierzy, i cały lud Krakowa ryknął śmiechem. Nic to zresztą nikomu nie szkodziło
43
w tym teatrze, gdzie publiczność uwielbiała swoich aktorów, a oni bawili się na scenie wyśmieni-
cie. Ciotka Aniela, w której kochał się wtedy zdaje się dyrektor Pawlikowski, grając w „Fauście”
miała do powiedzenia tylko jedno słowo: „zbawiona”, jako anioł, w odpowiedzi szatanowi, który
pognębiał Małgorzatę słowem: „potępiona”. Aniela stała bardzo wysoko na drabinie wśród
chmur jako chwilowe cudowne zjawisko. Ale po tym słowie „zbawiona” spadła z drabiny na ma-
terace, na szczęście zabezpieczona sznurami, więc jej się nic nie stało, ale efekt przepadł, bo wy-
glądało na to, że anioł się mylił i poleciał do piekła razem z Małgorzatą. Innym razem ciotka Anie-
la grała rolę młodej narzeczonej, której ukochany przedstawia w pierwszym akcie swego przyja-
ciela. Jedno spojrzenie wystarcza, aby przyjaciel zakochał się w narzeczonej, a ona w nim, z czego
oczywiście wynikało mnóstwo dalszych komplikacji na trzy akty. Ale kiedy narzeczony wprowa-
dził przyjaciela na scenę, gdzie siedziała na kanapce Aniela i przedstawiwszy go powiedział: „A
oto moja narzeczona” - przyjaciel, zamiast, oczarowany, wyszeptać szereg komplementów - cofnął
się o krok, przekrzywił głowę i przyjrzawszy się Anieli powiedział zimno: „Dziwny gust”.
Narzeczony także popatrzył na Anielę i powiedział: „W samej rzeczy”. Oczywiście, nie było po co
grać dalszego ciągu, cała scena i jej zaplecze konało ze śmiechu, publiczność zbaraniała, ale biła
brawo, spuszczono kurtynę, przeproszono publiczność, zaczęto od nowa i wszyscy byli szczęśli-
wi.
Ciotka Aniela umiała wspaniale opowiadać, ale zdaje się, że przy całym jej polocie, wyobraźni i
kulturze odjęte jej było tworzenie. Toteż jej życie wypełnione było wiarą w talenty innych i chęcią
pomocy każdemu, kto był twórcą. Jej zacny mąż Jan Kleczyński uwielbiał ją, ale myślę, że nie było
mu czasem łatwo. Mama mówiła, że jeśli Aniela nie zrobi od czasu do czasu straszliwej awantury
na temat sztuki lub polityki, to zaczyna źle sypiać. Aż dziwne, jak ciotka Aniela była inna od ma-
my, zawsze równej, spokojnej i przyjmującej wszystkie sprawy i przekonania ludzkie z tolerancją i
łagodnością nie pozbawioną cienia delikatnego dystansu.
Ciotka Aniela miała angorę, kota uwielbianego przez nią nie tylko dla jego cech charakteru, ale
dlatego także, że była to angora fenomen, jedyny na świecie kot różowego koloru. Rzeczywiście
był przepiękny, miał oczy niebieskie w tym różowym futrze, wszyscy o nim wiedzieli i przycho-
dzili go oglądać, kot przyjmował zachwyty, a ciotka Aniela była z niego dumna. Ale kiedyś, kiedy
przyszłam do ciotki Anieli i weszłam do kuchni, zobaczyłam, że kot leży pod piecem na podłodze,
wymalowanej na czerwony kolor farbą Tempo. Coś strasznego przyszło mi do głowy i powiedzia-
łam ciotce Anieli, że on się po prostu farbuje od tej podłogi. „Oczywiście” powiedziała i nie było o
tym więcej mowy, a kot fenomen żył sobie dalej uwielbiany i podziwiany, aż kiedyś w starości
popełnił samobójstwo po którymś wyjeździe ciotki Anieli do Włoch.
Ciotka w ogóle wyjeżdżała i przyjeżdżała z nadzwyczajną łatwością, przenosiła się z miejsca na
miejsce i przez rozmaite granice, jakby to był jeden powiat. Włochy, a właściwie Italię, bo słowo
Włochy uważała za wulgarne, uwielbiała z całą gwałtownością, która była zawsze w jej uczuciach.
Znała doskonale język, znała literaturę, a zwłaszcza poezję, znała cały kraj, spędzając tam długie
miesiące. Była blisko związana z grupą Papiniego, nazwisko to słyszałam często. Właściwie była
zawsze rozdarta między Włochami a Polską i wszędzie tęskniła. Długi czas mieszkała także w
Paryżu. Wydawała pieniądze na podróże, ale potrafiła podczas tych pobytów, kiedy pieniądze się
skończyły, jakoś poruszać się po Europie i egzystować do nowego dopływu gotówki. Mama uwa-
żała ją pod tym względem za lekkomyślną, bo ona sama prowadziła zawsze ze starannym mozo-
łem swoje i domu sprawy finansowe, nigdy nie pożyczała od nikogo ani grosza i jak ognia bała się
długów albo pozostania bez gotówki.
44
Jakie one były niepodobne, chociaż obie brunetki. Mama z ogromnym węzłem włosów nad kar-
kiem, z równym rozdziałkiem idącym od wąskiego i niewysokiego czoła jak u Leonarda da Vinci,
z łagodnością w pochyleniu głowy i w spokojnych gestach, zawsze ciemno i prosto ubrana, nie-
głośno mówiąca i cicho wesoła. A Aniela z roziskrzonymi śmiechem oczami pod kręconą grzyw-
ką, zawsze się gdzieś śpiesząca, coś nowego właśnie „ubóstwiająca”, w ruchliwych szalach, woal-
kach i falbankach, w czarnych prunelkach z kokardkami. Ale obie miały jedną cechę wspólną,
odziedziczoną, jak mówiła ciotka Aniela, po prababce Odyńcowej, która była przywieziona przez
jakiegoś oficera napoleońskiego z Hiszpanii.
Zawsze smutkiem mnie napełniała ta historia. Hiszpanka, a właściwie Cyganka-gitana, miała 14
albo 15 lat, kiedy jako żonę przywiózł ją ten Odyniec do swojego oszmiańskiego powiatu. Powiat
oszmiański w mojej wyobraźni był niezmierzoną, wiecznie śnieżną pustynią, w której się ta Hisz-
paneczka z ciepłych krajów znalazła. Musiała tam więc zamarznąć, dając przedtem swemu Odyń-
cowi dużo dzieci. A ich potomkom dała właśnie te dwie cechy, które łączyły obie siostry Zawadz-
kie: niebieskie białka oczu i nieodpartą chęć do zmiany otoczenia. Ojciec mówił, że ciotka Aniela
jest tylko wtedy szczęśliwa, kiedy się pod nią toczą kółka, a mama lubiła szalenie coś przestawiać,
zmieniać umeblowanie pokoju, coś przesuwać. To były te cygańskie natury, a my z ojcem, co po-
stawiliśmy w jakimś wybranym miejscu, to już na amen, tak miało stać przez trzydzieści lat.
Nie pamiętam prawie zupełnie z tych czasów mojej drugiej ciotki, Natalii. Ona stale mieszkała w
Neapolu i od czasu do czasu pisała do nas o nowym wybuchu Wezuwiusza i trzęsieniu ziemi w
mieście. Przysyłała piękne błyszczące karty pocztowe zawsze z tym Wezuwiuszem. Chciałam
bardzo przeżyć raz trzęsienie ziemi. Mama przeżyła je we Florencji, kiedy była tam z babcią w
jednej z ich podróży do Włoch jako młoda panienka. Było to podczas strasznego trzęsienia ziemi
na Sycylii w 1908 roku, które zniszczyło Messynę. Babcia z mamą mieszkały wtedy u pewnego
księdza, który wynajmował im dwa pokoje. Wieczorem przyszła do babci wystraszona gospodyni
księdza. Wyprowadziła ją na balkon i pokazała księżyc, który chociaż już wysoko na niebie, był
płaski, rudy i otoczony czerwonym kręgiem. Powiedziała, że zdarzy się coś strasznego, bo pies nie
chciał jeść przez cały dzień i siedzi pod fotelem, a kanarek na dnie klatki, napuszony, chyba zdy-
cha. Mimo to babcia i mama położyły się spać i czytały przed zaśnięciem, kiedy nagle mama zoba-
czyła, że jej lampa jedzie powoli po stoliku, a w tym momencie babcia krzyknęła, że „coś” jest pod
jej łóżkiem, bo ona razem z nim unosi się do góry. Wybiegły obie na balkon, a tam już cały plac
zapełniał się ludźmi uciekającymi z domów. Ziemia trzęsła się długo w noc, a rano zaczęły nad-
chodzić straszne wiadomości z Messyny. Także ciotka Aniela przeżyła trzęsienie ziemi we Floren-
cji, w innym czasie, kiedy całe miasteczko Desenzano zostało pożarte przez nagle rozwartą ziemię.
Zostali ludzie pracujący w winnicy, a ziemia zamknęła się z powrotem. Ciotka Aniela mieszkała
wtedy w hotelu przerobionym z klasztoru, gdzie mury były potężne i drzwi miały łukowate skle-
pienia. Nakazano wtedy ciotce nie wybiegać z domu, tylko przeczekać to straszne kołysanie w
łuku drzwi, rozpierając się rękami dla utrzymania równowagi. Stropy zapadają się, powiedziano,
ale łuk zostaje.
W ciągu tego roku często słyszałam rozmowy o nagrodzie Nobla, o Szwecji, tłumaczeniach na
szwedzki książek ojca. Przyjeżdżały do nas rozmaite osoby zajmujące się tą sprawą. Pamiętam
doskonale, jak w jesieni na Zamku ojciec przyszedł do swojego pokoju, w którym byłyśmy obie z
mamą, i otwierając szeroko obie połowy drzwi zatrzymał się na chwilę na progu i powiedział:
„Haniusiu! nie dostałem nagrody Nobla, ale ty i tak pojedziesz do Paryża”. I mama pojechała,
dość prędko potem, a myśmy zostali, mieszkała u nas wtedy tylko Basia Wagnerówna.
45
Nastrój był w domu okropny, ojciec mało mówił i bardzo często stał przy oknie, a kiedy zabierał
nas na spacer, to zamiast do parku szliśmy na dworzec w Aleje Jerozolimskie, chociaż do mamy
powrotu było jeszcze daleko.
Mama tam w Paryżu miała swoją dawną przyjaciółkę, jeszcze z florenckich czasów, Fufę Ordyń-
ską. Ona mieszkała w Paryżu stale i robiła przepiękne lalki, w rozmaitych kostiumach, z twarzami
pełnymi wyrazu. Na tych lalkach, które kupowały wielkie domy mody, Fufa robiła szalone pie-
niądze. Byli także wtedy w Paryżu Lipek Gottlieb ze swoją żoną Aurelią, malarz Zak, malarz Bo-
rowski z żoną, która była córką hrabiny Grnekraut-Greniewskiej. O nich wszystkich mama pisała
codziennie listy, ale jeśli listonosz się spóźniał, to ojciec znów z czołem opartym o szybę stał i pa-
trzał na ogród i Wisłę. Mama w końcu przyjechała o jeden dzień później, i te kilkanaście godzin
było wprost okropne.
Drugi raz mama zrobiła rzecz jeszcze gorszą niż to spóźnienie. Wróciła kiedyś do domu w połu-
dnie z obciętymi włosami. Ten ogromny warkocz, ciasny węzeł z niego upięty na karku, te
wszystkie szpilki, przyprawiały ją o częste migreny. Wszystkie jej przyjaciółki, pani Hala Skoczy-
lasowa, Lila Reymontowa, Fela Szererowa i Lola Treterowa miały krótko obcięte włosy i bardzo to
sobie chwaliły. Mama też w końcu zapragnęła być modna, tak chciała mieć taką lekką, łatwą do
uczesania głowę, że zrobiła to, nic nam nie mówiąc. Kiedy stanęła przed ojcem, taka inna, nie ona,
niepewnie uśmiechnięta, znów śliczna - ojciec odwrócił się do okna bez słowa i z najwyższym
przerażeniem zobaczyłyśmy, że płacze. Zamknęli się potem w pokoju ojca i po chwili mama wy-
szła i powiedziała: „One mi bardzo prędko odrosną, zobaczycie, przysięgam, że już nigdy, nigdy
tego nie zrobię”. Miała potem ten warkocz taki sam wspaniały i ciężki.
Te mamy przyjaciółki były wszystkie bardzo miłe, może najmniej pani Reymontowa, bo była sza-
lenie roztrzepana, pełna śmieszków i okrzyków, i ubierała się jak młodziutka dziewczyna, w lek-
kie kolorowe sukienki, puszyste jasne futerka, malutkie kolorowe kapelusiki, kiedy reszta tych
pań nosiła sztywne czarne karakuły i raczej niekrzyczące kolory. Ojciec mówił, bardzo niespra-
wiedliwie, tak uważała mama, że te cztery panie spotykają się w „Ziemiańskiej” albo u „Lour-
se’a”, Fela, Lila, Lola i Hala, siedzą godzinami przy stoliku i rozmawiają o agrafce. To naprawdę
było niesprawiedliwe, przecież mama także z nimi siedziała.
Dość często chodziłyśmy z mamą z wizytą do babci Brońci Pauli, która mieszkała bardzo niedale-
ko nas, na Krakowskim Przedmieściu w gmachu przy kościele Świętej Anny - „Res Sacra Miser”,
u swoich bratanków czy siostrzeńców - Janikowskich, z których jeden był dyrektorem Muzeum
Etnograficznego, które się tam mieściło. Babcia Brońcia, a właściwie Wrońcia, tak ją cała rodzina
nazywała, bo była brunetką, miała sto lat. Była malutka, wesoła, dowcipna, mówiła lepiej po fran-
cusku niż po polsku, bo się w Paryżu wychowywała, nim wyszła za mąż za pana Pauli, oczywi-
ście z Siedlec. Ale od niepamiętnych czasów była wdową.
Kiedy skończyła sto lat, przyszłyśmy do niej z kwiatami, ale gosposia powiedziała nam: „Pani nie
ma, pani poleciała do kina „Urania” na poranek”. Kino „Urania” było tuż obok na Krakowskim
Przedmieściu, na wprost figury Matki Boskiej. Wyświetlano tam filmy dla młodzieży, przeważnie
westerny. Babcia Wrońcia przepadała za tymi Indianami goniącymi dyliżanse. Prawie zawsze,
kiedy tam u niej byłyśmy, babcia Wrońcia mówiła do mamy z odrobinkę złośliwym uśmieszkiem:
„No cóż, moja Haniusiu, cóż tam twój Żeromski, może znów jakieś „Dzieje grzechu” napisał?”
Bardzo kochała mamę, ale kiedy mama jako szesnastoletnia panienka przyszła się pożegnać z
babcią przed swoim pierwszym wyjazdem do Paryża, babcia Wrońcia westchnęła nad mamą
ciężko i powiedziała: „Do Paryża? Jedziesz do Paryża, moje biedactwo? A cóż to za Paryż bez ce-
sarstwa?” Jako młoda panienka babcia znała w „swoim” Paryżu wszystkich. Mówiła nam na
46
przykład: „Jules Słowacki to był uroczy chłopiec, elegancki, świetnie wychowany, obyty w towa-
rzystwie, znał języki. Ale Mickiewicz? Przyszedł do nas kiedyś w pierwszy dzień Wielkiej Nocy,
rozczochrany, w surducie poplamionym, cały zasypany tabaką, i nie chcę mówić tego przy dziec-
ku” - i tu babcia zasłaniała usta dłonią i mówiła szeptem przechylając się do mamy - „jestem pra-
wie pewna, że czuć go było alkoholem”. Na ostatku babcia Wrońcia dodawała zdanie straszne i
dość dla mnie niezrozumiałe: „A ten wasz cały Norwid, to u nas w kuchni jadał”.
Lubiła także bardzo ciotkę Anielę, która znowu z kolei obgadywała dziadzia Odyńca. Powtarzała
często brzydki wierszyk, który ułożyły wnuki i pociotki tego dziadzia: „Kto to idzie przez dzie-
dziniec, czy to świnia? Tak, Odyniec”. Mama dziadzia Odyńca chyba nie pamiętała, ale poznała tę
rodzinę, kiedy pojechała z babcią, jako mała dziewczynka, sprzedawać po śmierci ojca, a mojego
dziadka, Antoniego Zawadzkiego, jakieś folwarki po nim pozostałe na Litwie. Własności ziemskie
wolno było sprzedawać wtedy tylko albo Rosjanom, albo rodzinie. Babcia wobec tego te folwarki
sprzedawała Odyńcom. Dziwnie się i rozmaicie te folwarki nazywały - jeden z nich na przykład
nosił miano Trzęsieszczenięta. Mama opowiadała, że mieszkały wtedy w majątku panny Anetki
Odyńcówny, która sama zarządzała wszystkim, chodziła w wysokich butach, z ogromnym czar-
nym warkoczem puszczonym po plecach, z papieroskiem w zębach i pejczem w ręku i wszystko
tam u niej szło jak w zegarku. Babcia właśnie jej sprzedała tę Świłówkę, Kumelany, Holszany,
Trzęsieszczenięta i inne folwarki i powróciła do swoich ukochanych Siedlec.
Babcia nie lubiła rodziny dziadka, a głównie Antoniego Edwarda. Po śmierci rodziców i zesłaniu
dwu starszych braci mojego dziadka na Sybir, Antoni Edward Odyniec wziął na wychowanie
swojego siostrzeńca, małego Antoniego Zawadzkiego.
Oddał go do zakładu wychowawczego braci bazylianów w Borunach, ale aby złamać jego pew-
ność siebie i wyrobić w nim pokorę, przez cały czas studiów zapewniał go, że bracia bazylianie
trzymają go w zakładzie darmo i z łaski. A płacił za niego jak wszyscy. Na szczęście to nie wywo-
łało w dziadku kompleksu niższości, skończył prawo i został rejentem w Siedlcach. Był podobno
bardzo piękny, miał smolistoczarne falujące włosy, które usiłował szczotkować i prostować bez-
skutecznie. Był wielkim krótkowidzem, więc spojrzenie miał aksamitne i poetyczne. Śliczna bab-
cia, bardzo o niego zazdrosna, kazała mu na bale nosić okulary, po pierwsze, żeby był brzydszy, a
poza tym, żeby wyraźnie widział wszystkie wady urody pań okolicznych. Babcia i dziadek
mieszkali pod samymi Siedlcami we dworze, gdzie była równocześnie kancelaria. Dziadek pro-
wadząc moc spraw najrozmaitszych jako rejent, nigdy nie pozwolił babci nawet pokazać się z da-
leka, jeśli był u niego w jakiejś sprawie Rosjanin. Natomiast okolicznych Żydów babcia przyjmo-
wała chętnie, zapraszała do kredensowego i grzecznie pytała: „Czy Żyd nie napiłby się herbaty?
Może Żyd usiądzie”. Kiedyś, już w Warszawie, poznawszy jakichś państwa w towarzystwie, po-
wiedziała do ciotki Anieli ze zdumieniem: „Wiesz, oni mi się przedstawili, powiedzieli jakieś na-
zwisko, ja Żydów dotąd znałam tylko z imienia”. Oczywiście były to stosunki wiejskie, zresztą
życzliwe, a nawet przyjacielskie.
W towarzystwie, w którym moi dziadkowie obracali się, znalazł się pewien pan Kosiński. Trochę
patrzano na niego krzywym okiem, bo jakoby służył kiedyś w wojsku rosyjskim, ale dla jego nie-
zwykłych zdolności, dowcipu i doskonałej gry w winta jakoś go tolerowano. A zdolności polegały
na tym, że był brzuchomówcą. Zawsze błagałam mamę, żeby mi jeszcze coś nowego opowiedziała
o panu Kosińskim. Siedział on sobie na przykład pogrążony w modlitwie w ławkach kościelnych
w dzień targowy. A kiedy baby po targu wstępowały do kościoła, Pan Jezus z ołtarza mówił na-
gle: „Słuchaj, Zakliczyna, coś ty zrobiła z tą śmietaną? Starej dolałaś i za świeżą sprzedawałaś?”
Baby mdlały, a Pan Jezus po kolei im wszystkie oszustwa wypominał. Kiedy pan Kosiński prze-
47
grywał w karty, nagle rozlegało się stukanie w okno i ktoś krzyczał: „Stodoła pana Wojewódzkie-
go się pali!” Wszyscy oczywiście rzucali karty i lecieli na ratunek, o wszystkim zapominając. Albo
sam pan Kosiński nagle przerywał grę, nadstawiał ucha i wołał: „Rzeka wylała, przerwała groblę,
woda zalewa ogród, podchodzi pod okna dworu” i wskakiwał na krzesło, a za nim wszystkie pa-
nie zbierając dokoła siebie falbany i halki. Ale po chwili pan Kosiński mówił spokojnie: „Przecież
tu, proszę państwa, wcale nie ma rzeki”.
Najpiękniejsza historia była z psem pana Kosińskiego, ogromnym, żółtym, spokojnym labrado-
rem. Pies i pan chodzili często na kolację do restauracji dworcowej, dosyć eleganckiej, gdzie bywa-
li również oficerowie rosyjscy z pułku gwardyjskiego stacjonującego w Siedlcach. Kiedyś, siedząc
przy stoliku obok dużego towarzystwa tych oficerów, pan Kosiński zapytał swojego psa: „Może
byś coś zjadł, proszę, możesz wybrać, może chcesz kawałek dobrej wołowiny?” Ale pies odpo-
wiedział krótko: „Nie, dziękuję, nie jestem głodny”. Oficerowie zamarli, pan Kosiński jadł ze sma-
kiem, ale pod koniec kolacji zapytał psa: „Może jednak coś zjesz, może deser?” - na co pies odpo-
wiedział sucho: „Dziękuję, wiesz, że nie znoszę słodyczy”. Oficerowie wtedy oszaleli, rzucili się
chmarą na pana Kosińskiego, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, a przede wszystkim chcąc psa
kupić. Ale pan Kosiński tylko uśmiechał się i mówił: „Takiego psa?
sprzedać?” Zresztą pies powiedział cicho, żeby tego nie robił. Na drugi i trzeci dzień scena w re-
stauracji powtarzała się, i oficerowie wariowali, dając panu Kosińskiemu za psa bajońskie sumy.
Któregoś wieczoru wreszcie pan Kosiński rozpłakał się, uściskał psa, wziął jakąś opętaną sumę
rubli i oddał przyjaciela w ręce gwardyjskiego oficera. Na drugi dzień grupa oficerów z nowym
właścicielem psa czekała w restauracji na pana Kosińskiego, żądając zwrotu pieniędzy. Zdziwiony
pan Kosiński zapytał wtedy przy wszystkich psa, dlaczego nie chciał mówić, a pies z godnością
odpowiedział, że może rozmawiać z każdym, ale nie z Moskalami. Takie historie trochę popra-
wiały nie najlepszą opinię pana Kosińskiego. Jeszcze jedno opowiadano o nim, ale przy tym nikt
już nie był i nie wiadomo, czy on sam nie zmyślił tej historii. Był on podobno, służąc w rosyjskim
wojsku w Rosji, ustawiony kiedyś na warcie w carskim parku, gdzie bawiły się dzieci cara. Kiedy
dzieci zbliżyły się do niego, pan Kosiński wyciągnął bagnet, a potem wywiesił niezmierzonej dłu-
gości jęzor i zaczął bagnet na nim ostrzyć. Był to widok okropny i dzieci cara podostawały kon-
wulsji, a pana Kosińskiego po jakichś karach wylano z armii. W każdym razie był to człowiek nie-
zwykle utalentowany, a ja zanudzałam mamę, żeby sobie coś jeszcze o nim przypomniała, nie
przestając żałować, że nie mogłam go znać osobiście.
Znałam za to bardzo dużo innych interesujących osób, co prawda nie brzuchomówców. Pewnego
razu słuchałam rozmowy rodziców o Antonim Słonimskim i jego wierszach. Nie był jeszcze u nas
nigdy, ale był poetą i to było coś bardzo ważnego. Zapytałam mamę, jak on wygląda, a mama
powiedziała, że wygląda tak, jak każdy poeta: ma długie blond włosy opadające na ramiona, błę-
kitne oczy z długimi rzęsami, które rzucają cień na policzki i tak dalej. Po południu zadzwonił
dzwonek i ja pobiegłam otworzyć. Zobaczyłam łysawego pana w binoklach z dość otyłą twarzą,
który mile powiedział, że nazywa się Słonimski i na pewno zdziwił się bardzo, kiedy zatrzasnę-
łam mu drzwi przed nosem. Mamy trzymały się takie figle, to samo powtórzyło się z opowiada-
niem o braciach Pronaszkach i ich urodzie.
Wczesną wiosną zaczęto nas przygotowywać do pierwszej spowiedzi i komunii. Chodziłyśmy we
cztery: Basia, Marysia, Elżunia i ja na naukę do miłej starej pani katechetki, a w czerwcu odbyła się
ta pierwsza spowiedź. Miałyśmy wszystkie napisane ściągaczki z grzechami, zwinięte w rurki i
wyuczone na pamięć. Naszym spowiednikiem był ksiądz Mauersberger, wojskowy kapelan z
grzmiącym głosem i ogromnego wzrostu. Spowiadałyśmy się z tych naszych grzechów po kolei,
48
ale zaraz po odejściu od konfesjonału ze stosownym rozgrzeszeniem przypominałyśmy sobie jakiś
ominięty grzech, bardzo ważny, więc klękałyśmy na końcu naszego krótkiego szeregu i znów
wyszeptywałyśmy księdzu ten dalszy ciąg przewin. Po pewnym czasie ksiądz wyskoczył z konfe-
sjonału i wrzasnął: „Ile was tu w końcu jest? Długo to jeszcze będzie trwało? Przebaczam wam
wszystko i dajcie mi święty spokój!” Więc już spokojne, oczyszczone i święte, w białych sukniach i
długich welonach przystąpiłyśmy na drugi dzień do komunii, a zaraz potem Osterwa zabrał nas
do Dakowskiego na Bagateli na poziomki ze śmietaną, a następnie otwartą taksówką obwoził nas
po Warszawie, a długie białe welony wiały za nami w powietrzu. Musiał to być pełen wdzięku i
śmieszny widok, ten kabriolet pełen białych dziewic. Potem jeszcze zostałyśmy zawiezione do
fotografa Malarskiego i tam sfotografowane wszystkie razem i każda z osobna.
Ojciec nie był zdrów. Pierwszy raz zaczęłam wtedy myśleć o moich rodzicach i o sobie w sposób
mniej dziecinny. Powiedziałam wtedy mamie, że ja jestem jak mały ogródek na ciemnej i pustej
przestrzeni, a oni oboje są jak wysokie, ciepłe i bezpieczne mury, które ten ogródek ze wszystkich
stron otaczają, zasłaniają i chronią. Nie mogłam myśleć, co by się stało, gdyby część tych murów
upadła nagle i ta ciemność dostała się do środka. To mi się chyba musiało śnić, bo przecież cóż ja
wiedziałam wtedy o ciemności świata? Pierwszy raz też zastanawiałam się, kogo bardziej kocham,
może na skutek czyjegoś głupiego pytania. Ale pomyślałam o nich obojgu jak o dwu połowach
jabłka, tego samego jabłka. Nie można powiedzieć, że jedzenie jednej z tych dwu części lepiej
smakuje, że wolę jedną z nich, skoro jest to jeden owoc.
Tak myślałam i tak im to opowiadałam, ale zrobiłam wtedy coś, co boli mnie do dziś tak samo.
Pewnego popołudnia biegałyśmy z dziewczynami rozbawione, gonione przez szczekającego Pu-
ka, po całej tamtej części mieszkania, w stołowym, na schodach i na górce. W pewnej chwili ucie-
kając wpadłam do pokoju ojca. Zielona lampa paliła się na biurku, reszta pokoju była ciemna. Oj-
ciec siedział na fotelu, trochę odsunięty od biurka, w brązowej wełnianej bonżurce obszytej taśmą.
Mama tę bonżurkę przywiozła mu z Paryża. Nogi miał przykryte pledem. Kiedy wbiegłam, wy-
ciągnął do mnie ręce, posadził sobie na kolanach, objął mocno i powiedział mi we włosy: „Po-
wiedz, będziesz zawsze kochała swojego tatusia, powiedz, czy będziesz zawsze kochała?” A ja,
śpiesząc się do zabawy, do tamtych moich dziecinnych wesołości, wysunęłam się, wyrwałam się z
jego objęcia, powiedziałam prędko: „Będę, będę” i wróciłam do zabawy, zamykając za sobą drzwi.
I tak na całe życie zostawiłam w sobie to okrutne wspomnienie jako zadrę, której nigdy już nie
można wyjąć. Ile mogłam mu powiedzieć, ile potrafiłabym dać mu słów uwielbienia i miłości,
gdybym była choć trochę starsza. Tymczasem wyrastałam na chudą i grzywiastą dziewczynkę,
trochę bardziej niezależną przez lekcje i przez nieograniczoną swobodę naszych zabaw w ogro-
dzie i podwórzach zamkowych.
Już minęły czasy, kiedy ojciec, który sam kiedyś doskonale jeździł konno, chciał mnie tej cudownej
rzeczy nauczyć od dziecka. Chciał, ale bał się o mnie równocześnie. Wynajmował więc w Kon-
stancinie siwego kuca. Klacz, niemożliwie zapasiona, nazywała się Bianka. Sadzał mnie na tej
Biance, która idąc ziewała i zasypiała, a sam szedł obok i trzymał mnie za nogę. To były moje
pierwsze jazdy konne. Ale w Zamku nie wiedział, że stangreci i stajenni od belwederskich koni
stojących w podwórzu od Kanonii pozwalali nam naprawdę jeździć oklep na tych potężnych,
świetnie utrzymanych koniach. Przynosiłam stamtąd do domu cudowny zapach stajni, a z domu
wynosiłam dla stajennych papierosy i cukier.
W domu też zdarzały się czasem rzeczy specjalnie ciekawe.
Kiedyś przyszedł do nas podczas obiadu Miriam Przesmycki. Nasze krzesła stojące przy stole-
stonodze były bardzo ładne, ale czasem wypadały z nich wyściełane niebieskie siedzenia. Po pro-
49
stu wpadało się do środka. Miriam usiadł przy stole na takim krzesełku i nagle właśnie się to sta-
ło. Siedzenie wypadło, a Miriam złożył się i uwiązł w pustej ramie, całą środkową swoją częścią
dotykając prawie podłogi. Zachował jakoś równowagę i stanął nawet na nogi, ale krzesełko z nie-
go nie zeszło. To był okropny widok. Ojciec obiegł stół i próbował zdjąć ten mebel z Miriama, a
mama dusząc się mówiła do mnie: „Nie śmiej się, no - nie śmiej się”. Chyba dopiero Jadwiga, jak
zawsze spokojna i na miejscu, zakończyła tę okropną scenę. Ale odtąd gdy widziałam Miriama, a
przecież był bardzo poważny, prawie tak poważny jak Jan Lorentowicz, zawsze dostawałam fou-
rire’u, jak mówiła ciotka Aniela. Myślę, że wszyscy w domu dużo i łatwo się śmieli.
Ojciec chodził czasem do „Ziemiańskiej”, która była obok księgarni Mortkowicza. Zawsze potem
opowiadał o tym niezwykłym nastroju, który tam przy stoliku Skamandrytów panował, o ich
dowcipie i zabawach. Oni także przychodzili do nas, Tuwim, Słonimski, Wierzyński - jednego
tylko Iwaszkiewicza chyba nigdy u nas nie widziałam.
Tej zimy odbyła się premiera „Przepióreczki” po długim okresie prób, w których i my z Elżunią
oczywiście brałyśmy cichy udział. Smugoniową grała śliczna pani Malanowicz-Niedzielska,
wszyscy aktorzy biorący w tym przedstawieniu udział przychodzili do nas do domu. Ja lubiłam
specjalnie Jaracza i starego pana Chmielińskiego. Z napięciem, siedząc z Elżunią za kulisami pod-
czas prób, wpatrywałyśmy się w pana Kotarbińskiego, bo kiedyś w ostatnim akcie, kiedy profesor
Wilkosz rzuca w twarz Przełęckiemu okrutne słowo „fircyk”, panu Kotarbińskiemu wypadła cała
szczęka, a on błyskawicznym ruchem złapał ją w powietrzu i wrzucił z powrotem na miejsce. Ale
to było tylko raz.
Na premierze „Przepióreczki” siedziałyśmy z mamą w loży prosceniowej. Ojca z nami nie było,
cały czas był za kulisami, a po pierwszym akcie aktorzy wyprowadzili go na scenę. Cały teatr
grzmiał od braw, to była zupełnie entuzjastyczna owacja, wszyscy stali, drugi akt nie mógł się
zacząć, wszyscy na scenie byli szczęśliwi, ojciec na pewno także, my naturalnie też, ja siedząc tak
blisko sceny zobaczyłam, że ojcu rozwiązało się sznurowadło. Mama pozwoliła mi iść za kulisy i
prędko mu to sznurowadło zawiązać. Po drugim i trzecim akcie powtarzała się taka sama owacja.
Po przedstawieniu siedzieliśmy wszyscy za kulisami, chodzili po lożach, trudno naprawdę opisać
radość całego zespołu. Było już bardzo późno, kiedy całe ogromne towarzystwo, aktorzy i przyja-
ciele, zdecydowali, że idą na kolację do „Oazy”, tuż obok teatru, na Wierzbowej. Ale ja nie mo-
głam tam oczywiście iść i ojciec powiedział, że mnie odprowadzi do domu i zaraz wróci. Z placu
Teatralnego do Zamku było bardzo blisko. Przyłączył się do nas Lechoń i wszyscy troje już pu-
stawymi ulicami szliśmy sobie wolno, szczęśliwi, pod wygwieżdżonym niebem. Ojciec, który
uważał, że to szalone powodzenie sztuka zyskała głównie dzięki Osterwie, powiedział w pewnym
momencie do Lechonia: „Ach, cóż to za aktor wspaniały - gdybym był kobietą, kochałbym się w
nim na zabój”. Wszystko nagle stało się dla mnie jasne: jestem kobietą, muszę więc kochać się w
Osterwie. I zakochałam się w nim na dobrych kilka lat cichą i tragiczną miłością. Nosiłam jego
fotografię z „Sułkowskiego” w rękawie sukienki aż do zupełnego jej zatarcia i połamania. Przy-
kładałam policzki do klamki, której dotknął, zamierałam, kiedy całował mnie w czoło i, trzeba
przyznać, nie myłam twarzy tego dnia. Zazdrościłam Elżuni, że widuje go co dzień, ale nikt o tym
uczuciu nie wiedział.
Kiedyś mimo woli wyrządziłyśmy mu, my dziewczyny, wielką szkodę. Byłyśmy wszystkie cztery
same w mieszkaniu u Elżuni w Alejach Ujazdowskich i bawiłyśmy się jak zwykle w teatr. Grze-
biąc w szafach w poszukiwaniu kostiumowych potrzebnych nam części - znalazłyśmy w bieliź-
niarce ładną ciemną butelkę, na której starym pisemeczkiem na pożółkłej karteczce napisane było
„Miód”.
50
Ucieszyłyśmy się i chociaż ten miód był rzadki, mimo to bardzo nam smakował i został wypity do
ostatniej kropli. Potem stało się coś strasznego. Byłyśmy sparaliżowane od pasa i kiedy Osterwa
wrócił do domu, zastał nas wszystkie cztery siedzące na kanapie, śmiejące się głupio i dość prze-
rażone równocześnie. Kiedy Osterwa zobaczył pustą butelkę, a nas tak okropnie pijane, rozzłościł
się jak nigdy. Okazało się, że tę butelkę bardzo starego miodu dostał w dowód przyjaźni od Ra-
dziwiłła Rudego, z jego piwnic, jako wielką rzadkość. To było pierwsze pijaństwo w moim życiu,
w naszym życiu, wszystkich dziewczyn.
Całą zimę uczyłyśmy się uczciwie na tych kompletach z Damięckim i prawie stale, jak potem mó-
wiła mama, ojciec podsłuchiwał pod drzwiami z ciekawości, jak też ta nauka idzie. Ciotka Aniela
za to nadal uważała, że biednym dzieciom nabija się głowę niepotrzebnymi nudami, zamiast zo-
stawić im ich nie skażoną wyobraźnię i świętą dziecięcą fantazję. Muzykalność, uwielbienie dla
poezji i literatury, wszelkie zdolności artystyczne, oto jedyne elementy rozwoju godne poparcia i
pomocy dorosłych. Wszystko inne zamula duszę dziecka. Ciekawe, jakim dziwacznym stworem
byłoby dziecko urodzone i wychowane przez ciotkę Anielę. Ona zresztą swoją macierzyńską
opieką i czułością otaczała dziesiątki ludzi, szukających u niej oparcia, poparcia, utwierdzenia
wiary w siebie, zachęty do tworzenia, szczerego zachwytu nad tworem już gotowym. Zdaje się, że
w tym okresie zaczynała już szukać we mnie z niepokojem znaków jakiegoś talentu, możliwe, że
przez chwilę wierzyła, że będę Anną Pawłową albo Isadorą Duncan, ale wyglądałyśmy wtedy
wszystkie na zupełne słupy bez śladu wdzięku ani jakiegokolwiek wcięcia czy wypukłości w na-
szych postaciach. Zresztą mógłby to być tylko teatr.
Osterwa zapowiedział, że musimy wydorośleć tylko trochę, a wtedy on wystawia w Reducie
„Śluby panieńskie” z Elżunią i Monisią w rolach Anieli i Klary. Uczył nas też już dykcji, prze-
strzegał ładnego wymawiania słowa jabłko, a nie japko, powtarzał z nami zdanie „podły padół
płaczu i łez” z tym pięknym, nieosiągalnym „ł”, tak naturalnie brzmiącym u mamy i ojca. Męczy-
łam się z tym padołem nawet w łazience. Dostałam wtedy od Osterwy śliczną jego fotografię z
Elżunią, na której napisał: „Przyszłej Redutóweczce, Monisi dzieweczce”! To było jakby miano-
wanie mnie, byłam wtedy przekonana, że zostanę aktorką.
Zaczęłam też wtedy coraz więcej, coraz namiętniej czytać książki, które od dawna czekały już na
mnie na mojej półce. Dostałam wtedy dwa tomiki Żeromskiego „Dla młodzieży”, wydane przez
Mortkowicza. Te były pierwsze, potem dopiero, po pewnym czasie przeczytałam „Syzyfowe pra-
ce”.
Przyszedł wtedy na mnie okres uczuć patriotycznych i poza aktorstwem chciałam być jeszcze
Emilią Plater. Chciałam, żeby była straszna wojna, a ja, dzielna, miałam odgrywać w niej jakieś
wielkie i ważne sceny. Pewnego razu w Konstancinie zwabiłam Martę, moją przyjaciółkę, wnucz-
kę Kępki, do piwnicy i tam wepchnąwszy ją w kąt, kazałam jej uklęknąć i podniósłszy dwa palce
do góry przysiąc, że nigdy, przenigdy, choćby ją mordowali, nie powie tych strasznych słów
„Deutschland, Deutschland ber alles”. Marta nie wiedziała, co to jest, ale przysięgła, jak Boga
jedynego kocha, że przenigdy. Myślę, że dotrzymała słowa.
Śpiewałam z nią także często: „Nie dbam, jaka spadnie kara, mina, Sybir czy kajdany - Zawsze ja,
wierny poddany, pracować będę dla cara”. Tu sens i ironię rozumiałam, bo mi to wytłumaczono,
tylko słowo mina oznaczała dla mnie pływającą bombę, ale to nie miało wielkiego znaczenia, wia-
ło od niego także grozą.
W związku z moją przyszłością aktorsko-patriotyczną zaczęłam się sobie przyglądać w lustrze.
Oczy miałam ładne, od najmłodszych lat słyszałam jedno zdanie, przyjmowane przeze mnie z
51
pogardą jako głupotę dorosłych: „Jakie ładne oczki, ale dlaczego takie czarne, pewnie nie umyte?”
Zęby były równe i białe, z przodu dwa były większe, ale to nie przeszkadzało. Za to nos - ojciec
mówił: „W tym nosie można obrócić karetą w cztery konie”. Zaczęłam w samotności nosić na nim
drewniane szczypce do wieszania bielizny na sznurze. To bolało, nos był potem czerwony, ale
szlachetniejszy. Miałam trochę wystające kości policzkowe i trochę skośne brwi. Mama, patrząc na
mnie w zamyśleniu, mówiła czasem: „Ciekawam, skąd w naszej rodzinie Mongoł?” I spoglądała
na ojca. A on odpowiadał: „Ja jestem z Kieleckiego, Haniusiu, ale na tej twojej Litwie...” Więc w
sumie to nie było najgorsze, tylko strasznie kanciaste i raczej chude wszystko.
Zastanawiałam się, co to jest ta piękność, to piękno, o którym tyle się mówi. Piękno muzyki, pięk-
ny pejzaż, piękne ręce. Mama na pewno była piękna. Ona sama opowiadała, że kiedy była w
Rzymie z babcią, poznała tam najpiękniejszą kobietę świata, księżniczkę Rava Russpoli Piccolo-
mini. Ta cudowna principessa mieszkała w pensjonacie, tym samym co one, porzucona przez
młodego męża, który wróciwszy do pałacu po zapomniane przez żonę rękawiczki, w jej szyfonie-
rze zamiast rękawiczek znalazł listy od kochanka. Czekając zbyt długo w karecie wróciła do pała-
cu, i tu z kolei ona zamiast męża znalazła list z nazwiskiem adwokata, mającego prowadzić spra-
wę rozwodową. Właśnie w tym pensjonacie siedziała bez pieniędzy, czekając na rozprawę. Mama
mówiła, że kiedy księżniczka Rava szła ulicą, każdy się zatrzymywał i wszyscy byli w niej zako-
chani, a ona przepłakiwała całe dnie i noce z powodu tego rozwodu, a także dlatego, że jak po-
wiedziała mamie, kiedy patrzy w lustro, to widzi tylko swój zbyt długi nos. Więc nikt nie może
wiedzieć na pewno, co jest idealnie piękne.
Wybierałam sobie to, co dla mnie było piękne bez wątpienia w ciągu mojego dotychczasowego
życia. Brzoza na wiosnę, cała przezroczysta i cudowna, a w niej ciemne, bardziej gęste kule zielo-
nej jemioły. Zapach kwiatka cytryny i jej roztartego liścia, który pamiętam z Gardone. Piasek na
dnie morza pofalowany drobno przez ruch wody. Wspaniały, nieruchomy biały obłok, stojący na
wschodniej stronie nieba, w południe, kiedy leżałam na ławce na tarasie, twarzą do niego. Kwiat
naparstnicy, cętkowany, delikatną wargą zwrócony w dół, i jego liście, jedwabne i puszyste, roz-
postarte na ziemi. Kolor nieba i ogrodu w zimie, niebieski, kiedy zapada wieczór i światła jeszcze
się nie zapala. Chwila po zachodzie słońca, kiedy przed nadejściem zmierzchu wszystko staje się
na moment jaskrawe, ostre i wyraźniejsze od rzeczywistości, jakby na chwilę czas stanął i zapalił
się tą jaskrawością. Czasem zresztą bez przyczyny zalewało mnie nagle uczucie radości i piękno-
ści świata tak silne, że musiałam zatrzymać się albo kucnąć, opierając głowę o kolana, bo wydawa-
ło mi się, że tej radości, tej piękności nie uniosę. Nie pamiętam za to wcale swoich smutków z tego
czasu. Jakaś śmierć wiewiórki i jej pogrzeb w blaszanym pudełku po biszkoptach między korze-
niami krzaku jaśminu w rogu ogrodu. Może w nocy daleki gwizd pociągu, od którego przypływał
smutek i strach równie pozbawiony przyczyny, jak tamte nagłe dzienne radości. Także krótko-
trwałe przerażenia przed dorośnięciem, które, powiedziane mamie, znikały zaraz.
Tej wiosny nie wiedziałam nawet, że ojciec jest coraz bardziej chory. Dopiero, kiedy już nie mógł
wchodzić na schody, kiedy jego łóżko zostało zniesione na dół do pokoju z kominkiem, kiedy
przestał się z tego łóżka podnosić, dotarło do mnie zrozumienie, że coś się dzieje strasznego. Ma-
ma zmieniła się i nie widywałam jej często, bo mało wychodziła z pokoju ojca albo rozmawiała z
doktorami, którzy przyjeżdżali co dzień, a co parę dni odbywali konsylia po kilku. Był to profesor
Semerau-Siemianowski, profesor Landau, doktór Stefanowski, stale byli doktór Misiewiczówna i
doktór Kaczyński. Mieszkały też na zmianę dwie pielęgniarki. W pokoju ojca i w stołowym stały
szeregiem wielkie butle z tlenem, a dom napełniał się zapachem lekarstw i taką inną dziwną ciszą.
My, wszystkie dzieci, przeniosłyśmy się na górę albo do ogrodu. Czasem stawałam przy oknie,
52
żeby chociaż z daleka zobaczyć ojca. Był blady, nawet żółty, a jego piękne ręce były jakby zgrubia-
łe czy obrzękłe. Stolik nocny i cały parapet okna zastawione były lekarstwami. Kiedy słońce wpa-
dało do pokoju, przymykano okiennice i wtedy już zupełnie, także przez ciągłe wizyty doktorów -
traciłam go z oczu na całe dnie.
Nie mogłam znaleźć na tę rozpacz żadnej rady, postanowiłam więc modlić się. Ale zwykła moja
wieczorna modlitwa nie wydawała mi się dość ważna. Chciałam, żeby te prośby były lepiej sły-
szane, żeby szły prosto do nieba godniejsze i poważniejsze. Postanowiłam zbudować ołtarz w
domu. W pokoju ojca na pustym miejscu po jego łóżku ustawiliśmy ze skrzynek opartych o ścianę
prawdziwy ołtarz, nakryty kapą. Na szczycie umieszczona była reprodukcja głowy madonny Fi-
lippino Lippi, po bokach stały kwiaty. Poszliśmy do księdza i poprosiliśmy o poświęconą oliwę
do lampki. Ksiądz wzruszony naszą pobożnością dał nam lampkę z czerwonego szkła, z knotem.
Modliłam się przed tym ołtarzem bardzo żarliwie i wszystkie dzieci domowe i okoliczne razem ze
mną. Ale w którymś momencie modlitwa sama przestała mi wystarczać i powoli zaczęłam zmie-
niać się w kapłana, a modlitwę wzbogacać o ceremoniał mszy, oglądanej co niedziela w kościele.
Wszystkie dzieci klęczały na podłodze, a ja, w sukni mamy narzuconej na ramiona, ze stułą z sza-
lika odprawiałam modły, przyklękając, żegnając się, odwracając i mamrocząc pod nosem. Zmieni-
ło się to powoli w bluźniercze widowisko, kiedy zaczęłam na dodatek udawać, że mówię po łaci-
nie. Tego już dziewczyny nie wytrzymały i pokładały się ze śmiechu, zwłaszcza chichotka Basia.
A ja naprawdę modliłam się wtedy. Najdziwniejsze było to, że przeszłyśmy już przecież okres
pogadanek pani katechetki i związany z nim napad płytkiej bigoterii, ale te nasze modlitwy były
szczere i prawdziwie płynące z serca, chociaż przerywane czasem wariackim śmiechem. Myślę, że
gdyby mama albo Jadwiga, tak nieustannie zajęte na dole, zobaczyły kiedyś te obrzędy odprawia-
ne przez nas, bardzo by się rozgniewały. Ale nikt się nami wtedy specjalnie nie zajmował.
Mama z Jadwigą w tajemnicy przed profesorami, którzy nieustannie przepisywali i stosowali ojcu
nowe leki, parzyły moczopędne ziółka i usiłowały pomóc ojcu domowymi sposobami. Pewnego
dnia, kiedy było bardzo źle i mama siedziała jak zwykle przy łóżku, zobaczyła, że on nagle usiłuje
usiąść, a potem wstać.
Kiedy próbowała go zatrzymać i uspokoić, ojciec powiedział w wielkim podnieceniu, że musi
pojechać do Warszawy, bo chce koniecznie zobaczyć doktora Zielińskiego. Dotąd doktór Zieliński
był naszym kochanym doktorem domowym, który przybiegał, kiedy któreś z nas przeziębiło się
albo miało zaburzenia żołądkowe, ale przy tej strasznej, ciężkiej chorobie jakoś nikt go do Kon-
stancina nie poprosił. Teraz natychmiast pojechał po niego Mortkowicz i przywiózł do ojca. Do-
któr Zieliński wszedł do pokoju i po prostu zaczął tupać nogami ze wściekłości i rozpaczy: „Czy
nikt nie widzi, nie czuje, że ten człowiek jest zatruty moczem?” Lekami nasercowymi ojciec został
po prostu wpędzony w uremię, a nikt tych spraw nie kontrolował, poza mamą i Jadwigą. Ich ziół-
ka i napary przynosiły pewne osłabienie tej choroby. Doktór Zieliński przepisał natychmiastowe
stosowanie zupełnie nowego, jeszcze nieznanego w Polsce - salirganu. Zdaje się, że lek ten został
błyskawicznie sprowadzony z Londynu z pomocą marszałka Rataja, tak że już w dwadzieścia
cztery godziny zaczęło się go stosować w zastrzykach. Efekt był niezwykły. Zaczęło się oddawa-
nie zatrzymanego moczu w takich ilościach, że z godziny na godzinę ojciec odzyskiwał spokój i
pełną świadomość, obrzęki ustępowały i po prostu wracało zdrowie, powoli, ale wracało.
2 września napisałam i namalowałam dla niego laurkę, już bez niczyjej pomocy: „Drogi mój Tatu-
siu! Smutne są w tym roku Twoje imieniny, ale wierzę w to, że co dzień modląc się za Ciebie
uproszę Boga o zdrowie i szczęście Twoje. Życzę ci, mój najdroższy Tatusiu, abyś był zdrów, we-
sół i zadowolony ze mnie jeszcze 100 lat. Twoja oddana Ci córka Monika”. Ta oddana córka może
53
nie była zupełnie przeze mnie wymyślona, ale kwiatki żółte i różowe udały mi się, a ojciec był
zachwycony. Wracał znów do domu spokój i prywatne życie, pozostali tylko jeszcze doktór Ka-
czyński i pielęgniarka, a reszta doktorów przyjeżdżała co jakiś czas. Ojciec zaczął chodzić, siedział
na werandzie na fotelu albo na ławce pod dębem, spacerował powoli, opierając się na mamie albo
na mnie, z laską, krok za krokiem, wymizerowany, ale uśmiechnięty, a Puk i ja nie odstępowali-
śmy go na krok. Mama znów śmiała się często i śpiewała. Ojciec powolutku zaczął pisać. Mówiło
się znów o jakiejś podróży do Włoch, może znów do profesora Cesa-Bianchi. Ojciec był tak wy-
cieńczony po tej ciężkiej chorobie, że trzeba mu było oszczędzać wszystkiego, czym mógłby się
przejąć czy wzburzyć. Toteż mama bardzo dokładnie przeglądała wszystko, co przychodziło do
domu - gazety, czasopisma, listy czy paczki wycinków prasowych, przysyłanych regularnie przez
Agencję Prasową, a wszystko to po ukazaniu się w druku „Przedwiośnia”. Mama odkładała to
wszystko, co było napaścią, paszkwilem czy obelgą, nie mogło się to dostać teraz do jego rąk.
Znów zaczęli się zjeżdżać do nas goście, także przez mamę przesiewani, jedni na krótko wprowa-
dzani do ojca, inni przyjmowani przez nią tylko. Bardzo smutne było, kiedy przyjechał do Kon-
stancina Borys Wigilew, a ojciec odmówił przyjęcia go. Ale miał widać swoje racje, na które trzeba
się było zgodzić. Jesienią po imieninach, kiedy zrobiło się zimno, wróciliśmy całym domem do
Zamku, przewiezieni samochodem przez marszałka Rataja.
Znowu rozpoczęły się nasze komplety, ale teraz nie u nas w Zamku, a u państwa Skoczylasów,
którzy przenieśli się właśnie z ulicy Królewskiej na Stare Miasto, na ulicę Brzozową 2/4. Mieli tam
ogromne mieszkanie od strony ulicy Brzozowej, z balkonem wychodzącym na wielkie podwórze.
Cały dom składał się z trzech kondygnacji i zajmował przestrzeń między ulicą Celną i Brzozową a
ulicą Bugaj na dole. Marysia miała już w tym mieszkaniu swój pokój i tam właśnie odbywały się
lekcje. Co dzień Jadwiga odprowadzała mnie rano i przyprowadzała z powrotem na obiad. Na
przerwy między lekcjami mogłyśmy wybiegać na to podwórze albo na ogromne tarasy, które były
dachami trzeciej kondygnacji, tej od Bugaja. Stąd było widać nasz ogród zamkowy, Wisłę, Pragę,
most Kierbedzia z prawej i most kolejowy z lewej strony. Cały dom należał do PKO, ale mieszkali
tam nie tylko urzędnicy. Poza państwem Skoczylasami mieszkali tam także Stanisław Ostrowski,
rzeźbiarz, z żoną Bronisławą Ostrowską - poetką i córeczką Halinką, Kornel Makuszyński z żoną
Emcią, rzeźbiarz Lewandowski i moc innych rodzin z nieskończoną ilością dzieci.
Nadchodziła zima, wszyscy byli szczęśliwi, że ojcu jest coraz lepiej. Pisał „Puszczę jodłową”. Na-
pisał też nowelę „Wilga”. Panna Stefania Sempołowska poprosiła ojca, aby dał jej tę nowelę do
pisemka „W słońcu”, dwutygodnika dla dzieci i wychowawców, tak się ono nazywało, które ona
wydawała razem z panią Mortkowiczową. Ojciec oczywiście zgodził się i goniec z redakcji zabrał
rękopis. Ale nagle ojciec przypomniał sobie coś i zadzwonił do panny Stefanii, aby na chwilę jesz-
cze odesłała mu ten rękopis, bo musi tam coś dodać. Kiedy mu go przyniesiono, dopisał tę bez-
sensowną piosenkę: „Piękna Helena z liściem szerokiem, nad modrym gajem rosła potokiem”,
którą ja śpiewałam, poplątawszy dwie pieśni.
Lubiłam czytać „W słońcu”, było tam zawsze dużo o roślinach, drzewach i zwierzętach. Zaczyna-
łyśmy się na naszych kompletach uczyć botaniki. Ojciec Marysi miał wspaniałe dzieło „Świat
zwierząt” Brehma, trzy tomy pełne kolorowych ilustracji, ale nie wolno nam było brać tego sa-
mym z biblioteki do oglądania. Pół dnia spędzałam teraz na lekcjach, a drugie pół w domu. Ojciec
pisał i czytał jak dawniej, przynoszono mu tylko książki z bibliotek, a przed chorobą chodził tam
na długie godziny. Mama pilnowała, żeby goście nie siedzieli za długo. Dziewiętnastego listopada
był u ojca po obiedzie Antoni Słonimski i na moment wpadł Tuwim z bukietem pięknych róż i
biletem, w którym, pozdrawiając ojca, łączył wyrazy radości z jego powrotu do zdrowia.
54
Dwudziestego listopada poszłam jak zawsze rano na lekcje do państwa Skoczylasów. Około jede-
nastej wszedł do pokoju ojciec Marysi i coś do niej cicho powiedział. Potem wyszłam z nim razem
do domu, ale jeszcze nie wiedziałam, co się stało. W domu ktoś, nie wiem kto, powiedział mi, że
ojciec umarł. Mama siedziała nieruchomo na jakimś krześle. Pokój stołowy był pełen ludzi, a
drzwi do pokoju ojca zamknięte. Nie pamiętam, co było dalej. Wieczorem wróciłam do państwa
Skoczylasów. Ojciec Marysi wyjął trzy tomy. „Świata zwierząt” Brehma i rozłożył je przed nami
na stole pod lampą.
Jeszcze przez kilka dni wracałam tam na noc. Mama była przerażająca. Zupełnie bez ruchu sie-
działa patrząc przed siebie na tym samym przypadkowym krześle, nie kładła się ani rozbierała,
wydawało mi się, że mnie nie widzi, że mnie wcale nie ma. Na drugi dzień dom stał się jeszcze
bardziej obcy, przez ludzi i przez zapach jakby kadzidła. Ci ludzie i ten zapach był straszny i no-
wy. Trzeciego dnia ojciec był w kaplicy, w świecach, na katafalku, ale ja go nie widziałam i nie
mogę sobie przypomnieć, już na zawsze nie wiem, kiedy go widziałam ostatni raz, jak to było tego
ostatniego wieczoru, ta chwila minęła nie zauważona, nie zapamiętana. Nie pamiętam siebie, co
robiłam, gdzie byłam przez te wszystkie dni do pogrzebu. Pogrzeb zaczął się na podwórzu zam-
kowym, a potem przez ulice szłyśmy z mamą za trumną ustawioną bardzo wysoko nad nami.
Mama nie powiedziała ani słowa, twarz miała zasłoniętą, padał drobny deszcz, woda stała między
kamieniami bruku. Na cmentarzu zamknięto za nim podwójne żelazne drzwi w ziemi.
Potem mama bardzo ciężko zachorowała. Doktór Zieliński mówił, że wolałby, żeby płakała, roz-
paczała i głową o mur biła, niż to nieruchome milczenie bez jednej łzy. Dostała piekącej wysypki
na całym ciele, z wielką gorączką. Leżała na łóżku i nie można jej było nakryć nawet prześciera-
dłem ani koszulą, taki jej to sprawiało ból. Jadwiga siedziała przy niej dzień i noc, delikatnie zwil-
żała jej ciało spirytusem salicylowym i posypywała talkiem, to dawało mamie chwilową ulgę.
Trwało to wiele dni. Kiedy wreszcie mogłam do niej wejść, powiedziała niby do mnie, ale patrząc
przed siebie: „Gdybym nie miała dziecka, nie żyłabym ani chwili dłużej niż on”. To zdanie prze-
raziło mnie, jakby coś było moją winą, a to słowo „dziecko” było nowe i obce. Nikt mnie tak nie
nazywał, byłam Mumi, córeńką, Mumcią, skarbem, ale nie dzieckiem. Zajmowała się mną teraz
głównie Jadwiga.
W środku zimy przyjechała do nas ciocia Wandzia Bereza, cioteczna siostra mamy, jedna z czte-
rech córek babci Wojewódzkiej. Babcia Sabcia była ukochaną przyrodnią siostrą babci naszej. Cio-
cia Wandzia mieszkała z mężem w Puławach, była świetnym fotografem, jako pierwsza kobieta w
Polsce skończyła zawodową szkołę fotograficzną w Monachium, robiła wszystkie śliczne nasze
zdjęcia, którymi się ludzie zachwycali. Ciocia Wandzia przywiozła do nas do Zamku swoją cztero-
letnią córeczkę Hanię. Kiedy po raz pierwszy weszły do naszego mieszkania, mama z ciocią objęły
się i witały czule, a mała Hania stała jak słup i wpatrywała się nieruchomo w mamę. Ciocia Wan-
dzia powiedziała: „No, przywitajże się, Haniusiu, z ciocią”. A mała Hania obejrzawszy mamę
uważnie powiedziała surowo: „A gdzie korona?” Bo wiedząc, że mama mieszka w Zamku, uwa-
żała, że jedzie do królowej. W zimie, chodząc po ogrodzie, znalazłam w śniegu i liściach prze-
mokniętą ulotkę jak klepsydrę w czarnej ramce: „Hołd Nieśmiertelnej Pamięci Stefana Żeromskie-
go składa Liga Obrony Powietrznej Państwa”. Nawet nie wiedziałyśmy, że podczas pogrzebu
samoloty zrzucały na miasto takie ulotki.
Ta zima była dla nas straszna, samotna i rozpaczliwie smutna, chociaż otaczali nas ludzie kochają-
cy i przyjaźni. Pani Skoczylasowa opiekowała się mamą, ciotka Aniela była u nas ciągle, widywa-
łam moje koleżanki, ale nie ustawało we mnie zdumienie i rozpacz, i bezustanne oczekiwanie, i
wiara, że on jeszcze wróci, że to przecież nie może być na zawsze. Pisywałam wtedy częste listy
55
do księdza Teodora Czerwińskiego z Kielc, dawnego prefekta w gimnazjum ojca w Kielcach. Na
krótko przed śmiercią ojciec napisał do niego list z prośbą „o błogosławieństwo na życie cnotliwe
dla mojej jedynej pociechy, córeczki Moniki”. Było to wyciągnięcie ręki do człowieka, który w na-
pastliwy sposób zaatakował kiedyś ojca z pozycji kościoła katolickiego. Ksiądz prałat Czerwiński
odpowiedział ojcu pięknym listem, moja korespondencja z prałatem trwała aż do jego śmierci.
Listy jego do mnie były serdeczne i czułe. Przysyłał mi też swoje utwory wierszowane.
Ja byłam zajęta, uczyłam się, czytałam, modliłam się, ale jakie były wtedy te dni i miesiące mamy?
Moje życie mimo wszystko zaczynało się, a mamy w trzydziestym piątym roku życia skończyło
się definitywnie i na zawsze. Tak jak nigdy nie zdjęła po ojcu żałoby, czarnych czy szarych sukien,
tak nosiła ten żywy ból w sobie zawsze. Była strasznie chuda i blada, a jej ogromne włosy, które
już znów zaplatała w gruby warkocz, wydawały się przy tej bladości aż granatowe. Siedziała go-
dzinami na kanapie albo na fotelu z podwiniętymi nogami, patrzyła przed siebie i nakręcała, na-
wijała na palec to jedno czarne pasemko włosów opuszczające się na czoło.
Ja, kiedy nie widziała, chodziłam do pokoju ojca. Łóżko było płasko przykryte brązowym pledem,
na nocnym stoliku stały lekarstwa, metalowe pudełeczko do zastrzyków ze strzykawką i igłami w
środku, leżał portfel ojca z ciemnozielonej skóry. W przegródkach był paszport, trochę pieniędzy,
kilka kwitów z poczty od listów poleconych i w osobnej kieszonce liście laurowe z wieńca uple-
cionego w Gardone. Zawsze je miał przy sobie. Otwierałam szafę z jego ubraniami i wtedy wy-
pływał stamtąd nikły i bolesny zapach, jego zapach, jakby terpentyny czy świeżego drzewa. Ten
zapach był zawsze, bardzo słaby, ale był w jego pokoju, i tam, w szafie, także pozostał. Na
drzwiach wewnątrz, na jedwabnym sznureczku wisiały jego krawaty, jedwabne i wełniane, ku-
powane przeważnie przez nas obie. Brałam do ręki jego szczotki, jego grzebienie, lusterko, stojące
na wysokiej komodzie. Puk siedział przy łóżku, z łbem opartym o zwisający koc, czasem wspinał
się i patrzył na poduszkę. Kiedy drzwi były zamknięte, układał się pod nimi.
Nie mówiłam o tym z mamą, ale ona wiedziała, że w tym moim wymyślonym ogródku ze snu
zawaliła się połowa murów, że ta ciemność z zewnątrz podeszła bliżej. I jak życie mogło być tak
jakoś źle wymyślone, niedbale zakończone. Dziecko zaczynało się w brzuchu matki, było tam,
rosło bezpieczne i kochane, a nagle przychodziło jakieś pęknięcie czegoś w człowieku albo czegoś
tam niedostateczna ilość i ten kochany, kochający kończy się w okrutny sposób, a po tym końcu
dzieją się z nim rzeczy potworne, o których nie można myśleć. Taki piękny początek i taki okrut-
ny, byle jaki koniec. A jeszcze jedno mnie dręczyło. Wiedziałam, że my będziemy kochać ojca
zawsze, tak jak dotąd, i tu nie było problemu. Ale co się stało z jego miłością? Znikła? Zawaliła się
jak ten mur w ogródku? Niezbyt wyraźnie myślałam o tym wszystkim, nie myślałam, ale czułam.
Tak się to stało tej zimy, że spotkałam się prawie równocześnie z narodzinami i śmiercią. Bo ciocia
Wandzia, kiedy przyjechała do nas, była w dość zaawansowanej ciąży. Zapytałam mamy, dlacze-
go ona jest taka gruba, i mama pewnie wtedy spostrzegła, że nikt mnie nigdy nie starał się uświa-
domić i że mój brak wiadomości w tej dziedzinie jest naprawdę stuprocentowy.
Że dziecko, tak jak szczeniaki czy kocięta, siedzi w brzuchu matki, to wiedziałam, ale nic co
przedtem ani potem specjalnie mnie nie interesowało. Basia i Marysia były pod tym względem na
tym samym poziomie wiedzy. Elżunia czasem robiła tajemnicze miny, bo jej mama ją uświada-
miała, jak mówiła, a Marta, która miała masę rodzeństwa i wiedziała na pewno więcej, była bar-
dzo dyskretna. Zresztą te tematy jakoś nas nie ciekawiły. Ani mama, ani Jadwiga, ani my między
sobą, ani książki czytane wtedy, nic i nikt tych problemów w naszych głowach nie poruszał i tak
rosłyśmy, głupie i niewinne. A rosłyśmy prędko, wszystko było w nas niezgrabne i za duże, ręce,
56
nogi były długie, włosy sterczały i nie dały się w nic ładnego uczesać. Mnie we mnie podobały się
właściwie tylko stopy.
Zaczęłam wtedy czytać wszystkie książki Jules Verne’a po kolei, te cudowne przygody, od któ-
rych nie mogłam się oderwać, zwłaszcza „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Kapitan
Nemo był wtedy moim bohaterem. Oczywiście z twarzą Osterwy.
Pierwsze Boże Narodzenie bez ojca było dla nas czymś okropnym. Mama i pani Skoczylasowa
zdecydowały, żeby pojechać do Zakopanego i tam spędzić ten czas między obcymi ludźmi i w
zupełnie innym otoczeniu. Zresztą trzeba było wywieźć gdzieś mamę, która marniała i szarzała
coraz bardziej. Puk został z Jadwigą w Zamku, a my z panią Halą i Marysią pojechałyśmy do „Sa-
nato”, ogromnego pensjonatu na stoku Antałówki. Miałyśmy piękny słoneczny pokój, mama we-
randowała albo chodziła na spacery, a ja jeździłam na sankach albo saniami wyjeżdżałyśmy na
dalekie spacery w doliny. Zaprzyjaźniłyśmy się serdecznie ze starym góralem z Żywczańskiego,
Józefem Gąsienicą-Gładczanem. Chodziłam do nich często na Żywczańskie. Było tam prawdziwie
wiejsko. Były owce, krowy i piękne konie, śliczne sanki i wspaniała w nich czarna baranica podbi-
ta czerwonym suknem, w której można się było schować w największy, skrzący mróz i jechać,
oddychając zapachem śniegu i potu końskiego, słuchając brzęku dzwonków, pogrywania wątroby
w koniach i ich miarowego purkania w biegu. Na sanki chodziłyśmy na Lipki albo na stoki wokół
„Sanato”. Obiady jadało się przy stolikach, my byłyśmy we cztery, ale mieszkało tam moc znajo-
mych osób.
Był Kornel Makuszyński, owdowiały po śmierci pani Emci, była Ewa Bandrowska-Turska, która
wtedy albo wcale nie mówiła, albo najcichszym szeptem, bo chorowała bardzo na gardło. Było
sporo jakichś dzieci, z którymi też było można latać po długich korytarzach, schodach i balkonach.
Utarło się, że Kornel Makuszyński całe dnie spędzał nie z dorosłymi, a z nami.
Wieczorem tylko, kiedy myśmy szli spać, on siadał do brydża w palarni. Zabawy, a właściwie
figle z nim, były dość ostre. Kiedy, na przykład, jego buty narciarskie stały po oczyszczeniu przed
jego drzwiami, a wiadomo było, że on ich zaraz nie włoży, bo była odwilż, wkładałyśmy mu z
Marysią do tych butów dwa jabłka nadgniłe. Kiedy po kilku dniach wsadzał nogi do butów, moż-
na sobie wyobrazić, w jaką obrzydliwość wdeptywał. On nam za to pod prześcieradła naszych
łóżek wkładał najrozmaitsze rzeczy: szczotkę, nasiąknięty wodą ręcznik albo wyciętego z papieru
pająka. My zapychałyśmy mu dziurkę od klucza w jego pokoju skórką od mandarynki i z ukrycia
przyglądałyśmy się, jak się męczy, nie mogąc drzwi otworzyć. On zasadzał się na nas w naszych
pokojach w szafie, ubrany w prześcieradło, i wylatywał na którąś z nas o zmierzchu z okrutnym
wyciem. Nasze matki patrzyły na te zabawy z zupełną obojętnością, pewnie były zadowolone, że
ktoś z dorosłych jest z nami na sankach. Kiedy miał wyjechać do Warszawy, a nam było smutno
rozstawać się z nim, namówiłyśmy pewną młodą panienkę, aby swoim wyrobionym pismem wy-
smażyła, podyktowany w części przez nas, list miłosny, pełen smutku i namiętności, w którym
nieznana wielbicielka błagała go o pozostanie w Zakopanem. Makuszyński został, ale dla nas był
stracony, bo najpierw szukał, a potem, zdaje się, znalazł nawet tę tajemniczą nieznajomą.
Mój przyjaciel Gąsienica-Gładczan lubił mnie bardzo, chociaż do mamy mówił czasem wzdycha-
jąc: „Ale wy, pani, wymyślną córkę macie”. Chciałam mieć wtedy koniecznie prawdziwy zbójnic-
ki pas. Szukał go dla mnie Gąsienica bardzo długo, ale nie znalazł. Przyniósł mi za to bardzo
piękną starą zbójnicką torbę na rzemiennym pasie przez pierś, zapiętym na śliczną klamrę meta-
lową. Na klapie torby przytwierdzane były przez pokolenia guziki wojskowe wszystkich armii,
jakie się przez te krainy przewalały. Z boku wisiała prastara opalona fajeczka, huba i skórzany
woreczek na tytoń. Dodał mi jeszcze do tego sowę, jakiś bardzo rzadki okaz tatrzański. Bo powoli
57
wylazło szydło z worka. Józef Gładczan-Gąsienica był kłusownikiem na całe Tatry. Tę sowę mia-
łam, póki jej nie zobaczyła ciotka Aniela i nie zrobiła okropnej awantury, że to ptaszysko przynosi
nieszczęście, że wypchanej sowy nie wolno trzymać w domu - i sowa znikła. Nikt jej zresztą nie
lubił.
Po powrocie do Warszawy mama i pani Mortkowiczowa powoli zaczęły się zajmować sprawami
spadkowymi, pojawili się u nas nowi znajomi - mecenasowie Bursche, Nagórski i Tomaszewski,
przychodził profesor Borowy i pani Aniela Przesmycka, żona Miriama, dyrektorka pensji. Osoby
te i na pewno inne jeszcze ustanowiły dla mnie radę familijną złożoną z sześciu osób. Byli to: me-
cenas Adam Nagórski, mecenas Tomaszewski, architekt Rogaczewski, Miriam Przesmycki, Jan
Lorentowicz i Władysław Skoczylas. Na pewno były to osoby zaaprobowane wcześniej przez mo-
jego ojca. Jakub Mortkowicz miał być tej rady doradcą finansowym. Czy ta rada miała kiedykol-
wiek coś do roboty, nie wiem, nigdy o tym nie słyszałam. Byli to w każdym razie bardzo mili pa-
nowie, którzy za każdym razem przy spotkaniu stwierdzali, że urosłam. Trzech z nich miało bro-
dy, a trzech nie. Trzech, tych z brodami, widywałam kilkakrotnie w cylindrach.
Na początku maja, dwunastego, poszłyśmy z mamą na Mazowiecką do państwa Przesmyckich. W
trakcie wizyty usłyszałyśmy strzały, przybiegła służąca i powiedziała, że w mieście są rozruchy.
Postanowiłyśmy wracać do domu, do Zamku. Biegłyśmy przez zadymione ulice wpadając do
bram, zawracając przed głosem strzałów, trzymając się za ręce. Dopiero kiedy się ściemniło, dotar-
łyśmy do Zamku. Brama była zamknięta, ale zobaczył nas stary woźny i uchylił ją dla nas. Na po-
dwórzu położył mi ręce na ramionach i obracając mną, pokazywał ślady odłamków na murach od
bomb, które tu upadły. Dopiero w domu usłyszałam, jak Jadwiga opowiadała mamie, że pod
przeciwległą do naszych schodów ścianą ułożono trupy zabitych na Zjeździe i na podwórzach.
Dlatego ten zacny woźny tak mną kręcił, żebym tego strasznego widoku nie zobaczyła. Noc minę-
ła jako tako spokojnie, ale rano wcześnie znów usłyszałyśmy samolot i znów spadły bomby. Ma-
ma wrzuciła mnie do klozetu i zamknęła na klucz. A sama, po telefonie do pani Skoczylasowej,
wyszła spotkać się z nią na placu Zamkowym, aby zobaczyć, co się dzieje. Nasze matki były rów-
nie ciekawe wszystkiego, jak my, i równie nieostrożne.
Po kilku dniach niepokoju, strachu, nie sprawdzonych wiadomości, nieustannych telefonów, mo-
jego strachu o mamę, kiedy wychodziła - powoli miasto wróciło do dawnego stanu. Prezydent
Wojciechowski ustąpił, na jego miejsce miał przyjść profesor Mościcki. Nie bardzo się w tych poli-
tycznych przemianach rozeznawałam, wiedziałam tylko z rozmów starszych, że były jakieś ostre
różnice zdań między ojcem a Piłsudskim i że Piłsudski nie był na pogrzebie ojca. Toteż stanowczo
nie lubiłam go, tak postanowiłam.
Przyszedł tej wiosny taki moment, kiedy mama zdecydowała, że musimy wyjechać gdziekolwiek,
nie mogła dłużej być w domu. Chudła ciągle i nie sypiała, wyglądała straszliwie mizernie. Wszy-
scy przyjaciele, ciotka Aniela, a może i moja rada opiekuńcza postanowili wyprawić nas w podróż
do Francji. Podróż była długa, wylądowałyśmy wreszcie w Nicei. Siedząc tam robiłyśmy wyciecz-
ki we wszystkie strony. Nicea nie podobała mi się wcale, jej plaża z małych okrągłych kamieni nie
nadawała się ani do siedzenia, ani do spacerów brzegiem, a chodzenie po Promenade des Anglais
nudziło mnie niepomiernie. Za to cudne Grasse, z nieobeszłymi polami kwitnących goździków,
których zapach zostawał w nosie na całe godziny, zachwyciło nas. Mama kupiła mi tam małą bu-
teleczkę perfum z tych właśnie goździków, pierwsze w życiu perfumy moje, nigdy ich nie uży-
łam, wąchałam je tylko przez korek. Szalenie mi się podobało Monte Carlo. Przewspaniałe akwa-
rium, piękność i groza, i zdumienie na widok tych stworów morskich zapierały mi dech. Gdybym
58
mogła, siedziałabym tam całymi dniami, zielony półciemny świat, jego tajemnicze życie, doskona-
łość ruchów i kształtów, to było dla mnie zupełne objawienie.
Mama spotkała w Monte Carlo całą rodzinę państwa Rajchmanów. On był szefem Sekcji Higieny
przy Lidze Narodów. Mieszkali stale w Genewie, byli mili i serdeczni, mieli troje dzieci starszych
ode mnie. Te dzieci, dwie dziewczyny: Irena i Marta i młodszy Janek, chodziły swoimi drogami.
Ja zawsze byłam uczepiona mamy. Ale pewnego razu mama namówiona przez panią Marynę
postanowiła zagrać w kasynie w Monte Carlo. Dzieciom oczywiście nie wolno tam było wchodzić,
więc zostało postanowione, że ja poczekam na mamę w podziemnych niesłychanie luksusowych
toaletach kasyna. Zostałam tam z chęcią, wszystko błyszczało tam i pachniało, babki klozetowe
były szalenie dla mnie miłe, zabawiały mnie i częstowały dobrymi rzeczami. Ściany były zielone i
ich glazura wyobrażała również dno morza, co mi przypominało ukochane akwarium. Tylko że
mama zapomniała o mnie na cały dzień, grając na górze we wszystko możliwe. Pod wieczór do-
piero odebrała mnie stamtąd, trochę speszona, ale bardzo protestowała, kiedy opowiadałam po-
tem dramatycznie, jak mnie matka zostawiała na całe dnie w klozetach, aby grać w ruletkę. Wy-
szła zresztą z tej zabawy na zero, przegrawszy i wygrawszy te same sumy.
Z zakurzonej i gorącej Nicei przeniosłyśmy się do Saint Rapha‰l, gdzie było o wiele więcej ziele-
ni, kwiatów, morze jakoś było bliżej, można było wynająć łódkę i popłynąć na leżącą w morzu Ile
du Lion, dziką i piękną, naprawdę bezludną. Znów jeździłyśmy na wycieczki do Cap Ferrat, do
Juan les Pins, Fr’jus albo Cannes, gdzie także pomieszkałyśmy sobie trochę. Kwitły wtedy mimo-
zy, wszędzie snuł się ten zapach lekki i suchy, morze było ciepłe i gładkie, kąpałyśmy się co dzień,
bo w Cannes i w Saint Rapha‰l plaże były miękkie i białe, a hotele, w których mieszkałyśmy,
stały nad samą plażą. W pewnym momencie okazało się, że pani Inga Jakimowiczowa, która od
pewnego czasu była we Francji, jest bardzo niedaleko nas, w La Ciotat pod Marsylią, i że prowa-
dzi tam pensjonat. Mama naturalnie zaraz zdecydowała, że jedziemy tam i zamieszkamy w tym
pensjonacie. La Ciotat było maleńkim portowym miasteczkiem wciśniętym w ostre skały i ciasne
zatoczki. Z miasta pojechałyśmy w górę w zupełną wieś, drogą otoczoną wąskimi kamiennymi
murkami. Po obu stronach były oliwne sady i gęsto rozsiane hodowle świń. Trochę daleko od mo-
rza, za to w starym pięknym sadzie drzew migdałowych i oliwek stała ferma z kamienia, szeroko
rozbudowana, z małymi okienkami w grubych murach. Pani Inga wydzierżawiła ją od dawnego
żołnierza Legii Cudzoziemskiej i jego żony, która uprzedzała każdego, że mąż po przebytej kiedyś
malarii miewa ataki szału. Pensjonat dopiero się rozwijał. Mieszkała tam pani Inga z córką Dzi-
dzią i jej przyjaciółką Francuzką RenŠe, jakiś pan Duch, Polak, z tłustą żoną i dzieckiem i malarz,
Mojżesz Olej, znający zdaje się tylko jidysz, strasznie kudłaty i brudny. Pani Inga gotowała sama,
a pomagała jej w gospodarstwie piętnastoletnia miejscowa TherŠse. Jedzenie było cudowne, okien
nie można było otwierać ze względu na komary i odór z tych okolicznych hodowli świń. Mnie
było tam świetnie, bo TherŠse przestała zajmować się domem i przepadałyśmy na całe dnie na
skałach nadbrzeżnych albo w sadach. Pani Duchowa, jak się okazało, kochała się w Lipku Gottlie-
bie i pani Inga trzymała ją obietnicami rychłego jego przyjazdu. Dzidzia i Ren’e były już dorosłe,
zwłaszcza Ren’e. Miała zły wpływ na Dzidzię, wyciągała ją z domu do Bandol na tańce. Miały
swoje tajemnice, bo Ren’e, śliczna, ciemnowłosa i wesoła, była przyjaciółką Foujity, który ciągle na
fermę przyjeżdżał. Bardzo go lubiłam, bo był cichy, grzeczny i cały jakiś gładki. Mojżesz Olej, kie-
dy zobaczył mamę, strasznie się w niej zakochał, ale pani Inga przepędzała go zewsząd, bo był
cały umazany farbami. Był bardzo biedny i nic nie płacił.
Całe to towarzystwo w ogóle, poza nami i tymi może Duchami, nie dawało żadnego dochodu i
pani Inga błagała mamę, żeby ściągnąć na fermę państwa Rajchmanów. Mama napisała do nich,
59
zachęcając ich do przyjazdu, i pewnego dnia przyszła wiadomość, że cała ich rodzina, pięć osób,
przyjeżdża do La Ciotat. Przygotowania były gorączkowe, wspaniała kolacja nakryta na tarasie
pod pergolą, były nawet lampiony i suflet na deser. Mojżesz Olej miał jeść w kuchni, wszyscy by-
liśmy odświętnie ubrani.
Zaczęło się źle i źle było cały czas. Ogromne auto państwa Rajchmanów wklinowało się między
dwa mury stromej drogi prowadzącej do nas i tylko dlatego, że dach się otwierał, można ich było
stamtąd wydostać razem z bagażami. Okna ich pokojów ktoś zapomniał zamknąć i gęsto tam było
od moskitów i strasznego zapachu fly-toxu. Kiedy oszołomieni zeszli na kolację, na głównym
miejscu przeznaczonym dla Rajchmana siedział Mojżesz Olej nieopisanie brudny i włochaty i z
rozpaczą licząc talerze, powtarzał: „Nie ma miejsca dla pani Żeromskiej”. Pani Inga suknię włoży-
ła przez pomyłkę na lewą stronę, a ja posłana do kuchni po suflet potknęłam się i cała legumina
upadła mi na ceglaną podłogę w sieni. Blada ze strachu wszeptałam to mamie do ucha. Ale ona
odpowiedziała szeptem ze spokojem: „Zbierz to wszystko, połóż na półmisku i przynieś do stołu.
Tylko nie jedz”, dodała po chwili. Tak się stało. Ale nic nie pomogło. Po strasznej nocy z moskita-
mi i po rozebraniu dwu murów dla wydobycia auta, państwo Rajchmanowie odjechali, tak że fi-
nanse pani Ingi nie poprawiły się. Pocieszałyśmy ją, że przecież legionista mógł jeszcze na doda-
tek dostać akurat ataku szału.
Lato było piękne, gorące i niebieskie, ta zupełna swoboda zachwycała mnie, nie byłam już taka
chuda, jedzenie było wspaniałe, oliwa, owoce i słońce zrobiły ze mnie inną dziewczynę, nie tak
zieloną i patykowatą. „Tatuś by się cieszył”, ale tylko ze mnie, bo mama była nadal nieodmiennie
smutna i zapadająca ciągle w swoje okrutne myśli. Mówiłyśmy o tym, jak by to było z nim, co by
mu się podobało, co by lubił, z czego by się śmiał. Tęskniłam do niego, tęskniłam do domu, do nas
tam wszystkich trojga, ale świat dookoła był codziennie piękny i ciekawy.
Zaczynała się jesień, trzeba było wyjeżdżać w końcu z La Ciotat i wtedy mama, widocznie po
rozmowach i namowach pani Rajchmanowej, zdecydowała, że nie wrócimy do Warszawy, ale
pojedziemy do Genewy. Tam ja miałam być oddana do szkoły, pierwszy raz do prawdziwej szko-
ły. Przy Lidze Narodów istniała szkoła dla dzieci pracowników tej instytucji i przy poparciu pana
Ludwika, „Lulu” Rajchmana zostałam tam przyjęta. Wszystko to stało się bardzo szybko. Znale-
ziono dla mnie bardzo wykwintny internat „Les Hirondelles”, na Bout du Monde, w pięknym
domu, w pięknym parku, zbiegającym trawnikami do Arve, dopływu Rodanu. Genewy prawie
nie znałam, poza tą dzielnicą Champel i drogą do szkoły. We wszystkich ogrodach okolicznych
grabiono i palono opadłe liście i nikły, rozdzierająco smutny zapach tego niebieskiego dymu snuł
się wszędzie, wchodził we włosy, w nos i w ubranie, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Pewnie
również namówiona przez panią Rajchmanową mama, prawdopodobnie ze względów pedago-
gicznych, wyjechała do Paryża.
Zostałam sama w swoim zimnym pokoju w „Les Hirondelles”, w mundurku granatowym na bia-
łej bluzce z wyhaftowaną literą H.
Wszystkie dziewczyny były starsze ode mnie i wszystkie nosiły w sercu żałobę po Rudolfie Valen-
tino. Ja nie znałam prawie francuskiego, tyle co od TherŠse z fermy. Dwie dyrektorki Angielki
uważały widać, że najlepszą potrawą jest baranina w sosie miętowym, a najlepszym sposobem
hartowania - kąpiel w zimnej wannie. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Zostałam oderwana od
wszystkiego, od ojca, od mamy, od domu, od znajomych twarzy, od wszelkiego ciepła. Ze szkoły
wracałam do tego obcego zimnego gmaszyska, a i ta szkoła była dzika i obca. Miało to być coś
zupełnie innego i nowocześniejszego od wszelkich zasad pedagogiki. W klasach w zależności od
znajomości języka byli uczniowie od lat pięciu do dwudziestu. Pięcioletnie Francuzy siedziały
60
obok dorosłych dryblasów amerykańskich, którzy żuli gumę i strzelali z procy śrutem do profeso-
rów, i wszyscy razem uczyli się na przykład kosmografii. To znaczy uczyli się, jeśli chcieli. Wielki
nacisk kładziony był na wychowanie fizyczne, gimnastyka na łąkach w okolicy Grange Canal od-
bywała się codziennie.
Tam, na tych łąkach, znalazłam przyjaciół. Był to przede wszystkim bardzo stary, z siwą długą
brodą profesor Dupuy, botanik. Moim nieporadnym francuskim rozmawiałam z nim o roślinach,
o kwiatach, które rozpoznawaliśmy razem, powoli było mi coraz łatwiej porozumiewać się z nim.
Kiedy zrobiła się zima, mogłam już słuchać jego lekcji geografii, astronomii i byłam jego praw-
dziwą uczennicą. A oprócz niego bardzo prędko znalazłam trzy przyjaciółki, a ich dom stał się dla
mnie czymś w rodzaju mojego dawnego. Były to trzy Japonki, Hide, Kazu i Ko, córeczki ambasa-
dora Japonii przy Lidze Narodów, pana Sugimura. Pan był wielki, gruby i wesoły, pani serdeczna
i czuła dla mnie tak samo, jak dla swoich córek. Kiedy tylko mogłam wyrwać się z koszmarnych
„Hirondelles”, jechałam do nich, a w szkole także trzymałyśmy się razem, zawsze w trwodze
przed wrzeszczącymi, grubiańskimi dryblasami amerykańskimi.
Miałam dużo zajęć w ciągu dnia, ale w nocy zalewałam się łzami i wreszcie napisałam do mamy
list, zawiadamiając ją, że postanowiłam rzucić się do Arvy. Mama przyjechała natychmiast. Ta
odległość i samotność nie zdała jednak egzaminu, to było dla nas za ciężkie doświadczenie i zbyt
nagła zmiana. Zostało postanowione, że ja będę w internacie, ale innym, a mama zostanie w Ge-
newie. We wszystkich tych pedagogicznych posunięciach czułam fatalny wpływ pani Rajchma-
nowej, która uważała, że dzieci należy trzymać krótko i z daleka, zwłaszcza tak rozpieszczone
przez dotychczasowe życie, jak ja. Więc znalazłyśmy z mamą nowy pensjonat pour jeunes filles,
„Villa R’camier” na Champel. Dyrektorka nazywała się mademoiselle Paszkowicz. Ściany były
tam zawieszone portretami Kościuszki, królowej Jadwigi, Staszica i Kopernika, a w jadalni wisiał
wielki Orzeł Biały. Okazało się, że panna Paszkowicz jest wnuczką emigranta z 1831 roku, nie
mówi po polsku, ale Polskę uwielbia.
Tak jak nikt o mnie nie dbał w „Les Hirondelles”, tak tu byłam pupilką trzymaną na kolanach i
obsypywaną wszelkim dobrem, za co moje koleżanki z literą R na mundurkach nie lubiły mnie,
zresztą tu także byłam najmłodsza. Były tam tylko dwie miłe dziewczyny, siostry o trochę dziw-
nym kolorze skóry, o mocno różowych dłoniach i prostych, czarnych, twardych włosach. Mówiły,
że są Amerykankami, ale inne dziewczyny powiedziały mi, że ich matka była Indianką. Polubiłam
je i one mnie, ale chodziłyśmy do innych szkół, więc widywałam je tylko wieczorem. Mówiłam już
dobrze po francusku, w szkole było lepiej dzięki opiece pana Dupuy, z którym chodziłam na da-
lekie spacery po okolicy. Poza tym napisałam dwa wypracowania, które kolejno w odstępie kilku
miesięcy były czytane przed całą szkołą. Jedno o Sacco i Vanzettim, a drugie o przelocie Lindber-
gha przez Atlantyk. Mama była ze mnie bardzo dumna, pan profesor Dupuy także, ale myślę, że
doskonałość tych moich wypracowań wynikała z ogólnego bardzo niskiego poziomu nauki w
szkole. Nikt tam nie miał ochoty słuchać wykładów ani uczyć się języka. Ja przeszłam w ciągu
roku wszystkie klasy, kiedy ci prawie dorośli Amerykanie siedzieli ciągle jeszcze w pierwszej.
Mama zamieszkała w Genewie na rue Ferdinand Hodler u pani Piguet, która pozostawiona przez
męża z córeczką, zaczęła wynajmować pokoje z utrzymaniem. Było tam mamie wygodnie i do-
brze, widywałyśmy się często, zwłaszcza, że mama poznała właśnie wtedy parę cudownych mala-
rzy, którzy w swojej pracowni gromadzili artystów i uczniów. Obie z mamą zaczęłyśmy tam regu-
larnie przychodzić. Mama zaczęła trochę próbować grafiki, technik suchej igły, akwatinty i akwa-
forty, a dla mnie państwo Beer ułożyli specjalny program nauki rysunku. Pani Beer z domu Zo-
rian była córką armeńskiego księcia i działacza niepodległościowego. Była malutka, wszystko w
61
niej było okrągłe, miała najpiękniejsze gwiaździste oczy i była świetną artystką. Malowała, robiła
ceramikę, batiki i emalie, a przy tym miała olbrzymi talent pedagogiczny. Jej mąż, Żyd węgierski,
delikatny i czuły dla wszystkich, malował śliczne impresjonistyczne pejzaże.
Mieszkała z nimi matka pani Beer, której babka była Chinką. Był to dom zupełnie niezwykły, chy-
ba święty trochę, czysty w uczuciach i pełen dobroci, która obejmowała wszystkich. Przy tym byli
sprawiedliwi, prości i mądrzy w każdym swoim słowie. Mama przylgnęła do nich, a oni, jakby
wszystko wiedzieli, otoczyli ją i mnie specjalnymi uczuciami i opieką. Ich dom był jedną wielką
zaniedbaną pracownią, stoły, przy których siedzieli uczniowie, zawalone były papierami, farbami,
narzędziami, w powietrzu pachniało woskiem, terpentyną i wszystkimi potrawami armeńsko-
węgiersko-chińskimi. Uczniów była dziesiątka, wszyscy zdolni i każdy z nich miał ustawiony
program i plan nauki. Każdy też był kochany i ważny, toteż kiedy ktoś coś zrobił albo powiedział
dobrego, Beerowie cieszyli się niewymownie. Rozwój tych uczniów nie polegał tylko na stopniu
postępów w nauce rysunku czy jakiejkolwiek z dyscyplin. Głęboka mądrość i sprawiedliwy sąd o
świecie i sztuce promieniował z nich jak gorące światło. Nie było w nich przy tym nic ze skompli-
kowanego bełkotu, który sieją często artyści, oni mówili proste prawdy, wieczne prawdy, des
v’rit’s premiŠres, o których każdy w gruncie rzeczy wiedział, trzeba było tylko usłyszeć to powie-
dziane głośno w paru słowach. Do tej pracowni chodziła także Georgine Piguet, córka pani Piguet,
o parę lat starsza ode mnie.
Na szczęście dla mnie mama za namową pani Piguet doszła do wniosku, że nie ma sensu trzymać
mnie w internacie u mademoiselle Paszkowicz i z uczuciem największej radości przeniosłam się
na rue Ferdinand Hodler do mamy. Stąd chodziłam do Ecole Internationale i razem z mamą do
Beerów. Zaczęłam jeździć na nartach, na każde święta wyjeżdżałyśmy do Ballegues albo gdzieś w
okolice Chamonix, do Sabaudii albo w Jurę.
Byłam teraz znów wesoła, dobrze mi było, ale mama ciągle zanurzona w swoim smutku znalazła
się w całkiem nowym niebezpieczeństwie. Ktoś, nie wiem nawet kto, wciągać ją zaczął w towa-
rzystwo teozofów, bardzo wtedy w Genewie kwitnące. Myślę, że mama tam także szukała dla
siebie pociechy. Zaczęła chodzić na jakieś zebrania, na spotkania z Krishna Murti, nowym teozo-
ficznym objawieniem. Pani Piguet patrzyła na to towarzystwo i jego wpływ na mamę z niezado-
woleniem, aż wreszcie, kiedy mama znów szła do swojego koła teozofów, powiedziała stanowczo,
że się tam mama do reszty zmarnuje, że dalej nie sypia i nie jada i że zamiast na zebranie, mama
pójdzie z nią i zapisze się do pana Brechbul, który prowadzi szkołę Culture Physique na Champel.
Tak się też stało. Pan Brechbul zabrał się do mamy ostro, kazał jej ćwiczyć oddechy, gimnastyko-
wać się na drabinkach, pływać w basenie i jeździć na sztucznym rowerze. Po paru tygodniach już
w mamie widać było różnicę, ku radości i dumie pani Piguet. Teozofia została na szczęście odsta-
wiona, a była wielkim niebezpieczeństwem w tym stanie załamania i niedoli. Nadeszła przy tym
szwajcarska wiosna, powolna, spokojnie rozkwitająca. Łąki na Voirons pokryte dzikimi narcyzami
i hiacyntami, strumienie i mgliste góry zachwycały nas co niedziela. Robiłyśmy obie gimnastykę i
głębokie oddechy i wracałyśmy z bukietami, zmęczone i opalone.
Po powrocie do Warszawy zastałyśmy wiele zmian, ogromnych zmian. Puk, oddany na okres
naszej nieobecności na przechowanie do państwa Skargów, wybiegł z domu na ulicy Mokotow-
skiej, gdzie mieszkali, i został zabity przez przejeżdżający samochód. Dowiedziałyśmy się również
ku naszemu zdumieniu i przerażeniu, że nie mieszkamy już w Zamku. Ponieważ prezydent Mo-
ścicki zdecydował, że Zamek, a nie Belweder będzie jego siedzibą - wszystkie osoby cywilne zo-
stały z Zamku usunięte. Nasze mieszkanie zlikwidowała Jadwiga, rzeczy popakowała do kufrów i
koszy, a meble zostały przewiezione do Łazienek, na pierwsze piętro domku pani Grabowskiej,
62
które przeznaczono na nasze nowe mieszkanie. Tam też wszystko stało w wielkich stosach od
kilku miesięcy. Pani Piłsudska spotkawszy mamę ostrzegła ją, że w tym domku, jak w całych Ła-
zienkach, jest szalona wilgoć, komary i grzyb, co też można było zaraz stwierdzić otwierając kufry
i paki, gdzie już wszystko powoli zieleniało. Zresztą mama za nic, powiedziała, nie zamieszka w
tym pustym ogromnym parku, zamykanym na noc, z daleka od wszystkiego. Biedna mama, wy-
chowana na Wspólnej, zawsze popadała w raczej samotne ustronne miejsca, jak Konstancin,
mieszkanie w Zamku, a teraz te Łazienki. Toteż nawet nie próbując tam zamieszkać, wynajęła
przed zimą pokój w pensjonacie na Nowym Świecie 31, tuż przy rogu Chmielnej.
Zima była mroźna tego roku jak nigdy. Piękna, dorodna czereśnia w naszym ogrodzie sadzona
przez ojca pękła pewnej nocy od góry do dołu z armatnim hukiem. Tak opowiadała Marta.
Gdzieś około Nowego Roku zaczęłam chodzić na pensję do pani Hoene-Przesmyckiej na Mazo-
wieckiej 4. Pani przełożona była żoną Miriama. Mieszkali w tej samej kamienicy. Ta szkoła wydała
mi się równie dziwna jak Ecole Internationale, tyle, że wszystko tu było na odwrót niż tam. Pa-
nienki siedziały parami w ławkach i parami chodziły podczas pauzy na korytarzu. Okien nie
otwierało się nigdy. Gimnastykę odbywałyśmy w dziwnych długawych majtkach i bluzach z dłu-
gimi rękawami. Nauczycielki i wychowawczynie klasowe nosiły długie czarne suknie z tego sa-
mego okresu, co strój panny Stefanii Sempołowskiej. Pani przełożona, malutka, w gorsecie, z ża-
bocikiem przypiętym ametystową broszką na wypchanym biuście, podawała nam rękę do poca-
łowania, a niektóre wyróżniane chwytała z tyłu za włosy i, wbijając nam twarze w żabocik, cało-
wała w czółko. Ja należałam do wyróżnianych, co miało swoje dobre i złe strony. Wszystkie
dziewczyny bały się przełożonej okropnie. Zofia Nałkowska, która w czasach przedhistorycznych
także chodziła na pensję pani Przesmyckiej, powiedziała mi kiedyś, że nogi się pod nią uginają i
trzęsie się cała, kiedy zobaczy przełożoną po drugiej stronie ulicy. Złe strony mojego tam pobytu
polegały na tym, że znałam dobrze francuski, którego uczyła przełożona. Przy każdej pomyłce
czyjejś byłam wywoływana dla poprawienia błędu, musiałam ciągle coś czytać głośno, musiałam
deklamować „Le Soir d’une Bataille” Victora Hugo, stale grałam we francuskich inscenizacjach
bajek La Fontaine’a. Nie były to moje pierwsze występy. W Ecole Internationale graliśmy nowelę
„Le Cur’ de Cucugnant” Daudeta przerobioną na scenę. Ja grałam tam anioła w czyśćcu, z wiel-
kim kluczem od garażu w dłoni i ze skrzydłami.
Na pensji przeszkadzało mi nazwisko, które znów w Genewie nie robiło na nikim żadnego wra-
żenia. Tu nauczycielka historii, pani Serafina Jocz, każde moje potknięcie, zawahanie albo nieu-
wagę kwitowała tym samym zawsze zdaniem: „Żeromska, twoje nazwisko wymaga” - i tak dalej,
albo co gorsza: „Gdyby twój ojciec wiedział, że ty tylko tyle umiesz powiedzieć o Statutach wiślic-
kich”. Właściwie lubiłam tylko lekcje przyrody i fizyki. Za to matematyka była dla mnie udręką
nieustającą strachu i upokorzenia. Lekcje rysunku po pracowni państwa Beer były czymś zupełnie
nieważnym, a pani profesorce od geografii dokuczałyśmy w sposób wyrafinowany i obrzydliwy.
Za to przedziwne były lekcje polskiego. Nasz nauczyciel miał zupełnie nowy system wbijania nam
do głowy utworów naszych wielkich poetów, zresztą system wspaniale działający. Na karcie pa-
pieru na przykład rysowałyśmy pośrodku poziomą kreskę, która była progiem świadomości po-
staci z „Konrada Wallenroda”. Nad tym progiem u góry z lewej strony pływał balonik wyobraża-
jący Aldonę, całą wypełnioną ideą poświęcenia, z wyjątkiem małego bąbelka z boku, który był z
kolei wypełniony miłością do Konrada Wallenroda. Z tego bąbelka wychodziła cienka nitka, która
dochodziła do takiego balona na dole z prawej strony, który był Konradem, całkowicie wypełnio-
nym ideą zemsty, z wyjątkiem oczywiście małego pęcherzyka z boku, gdzie była miłość do Aldo-
ny. To było jasne, a nawet ładne. Uczucia Kochanowskiego w „Trenach” wyobrażone były pozio-
63
mymi liniami, po których wspinał się wykres gorączki uczuciowej, od śmierci Urszulki na dole po
punkt szczytowy bluźnierstwa, aż do najniższej kreski rezygnacji.
Szłam kiedyś Mazowiecką po lekcjach do księgarni Mortkowicza, gdzie czekała na mnie mama, i
spotkałam Słonimskiego. Poszedł ze mną kawałek i grzecznie wypytywał, czego się teraz uczę i co
przerabiamy z polskiego. Wyjęłam z tornistra kajet i pokazałam mu z dumą te wykresy, bo bardzo
ładnie je rysowałam. Słonimski zupełnie oszalał. Łapał się za głowę, śmiał się jak wariat i wściekał
równocześnie. Powiedział, że mi tego kajetu nie odda, że napisze o tym artykuł, że ogłosi to w
„Wiadomościach Literackich” i inne jeszcze groźby, które mnie przeraziły. Zrobiła się po prostu
awantura, ja mu mój kajet wyrywałam, on nie chciał oddać, ale w końcu ubłagałam go, ku jego
chyba ogromnemu żalowi. Wiem, że potem jeszcze pobiłam w klasie rekord wybierania w „Be-
niowskim”, z kilku pierwszych ksiąg - dygresji. Miałam ich 52, czego żadna z dziewczyn w klasie
nie upolowała. Ale to było później.
Miałam też raz straszną przygodę. Była spowiedź wielkanocna i cała pensja poszła do kościoła
Świętego Krzyża.
Kiedy przyszła moja kolej, ksiądz w konfesjonale zapytał, czy nie czytałam jakich zakazanych
książek. Nieszczęście chciało, że właśnie przeczytałam jakieś fragmenty „Dziejów grzechu” i
przyznałam się do tego. Ksiądz żachnął się i powiedział ostro: „A skąd się u was w domu takie
świństwa biorą?” Dotknęło mnie to bardzo, ale powiedziałam grzecznie: „Bo to mój tatuś napisał”.
Ksiądz otworzył konfesjonał, wystawił głowę, spojrzał na mnie wściekle i wrzasnął: „Tatuś jej
napisał! „Dzieje grzechu”! Bezczelna smarkula, mało, że takie książki czyta, jeszcze kłamie przy
spowiedzi! A Napoleonem nie był twój tatuś? A może ty wariatka, co?” Miałam wtedy czternaście
lat, wyglądałam na dwanaście, jakieś to się temu księdzu wydało niemożliwe. Kazał mi odejść od
spowiedzi, uspokoić się i wrócić. Zalana łzami pobiegłam do przełożonej, zupełnie zrozpaczona.
Trzeba było księdzu pokazać legitymację i przełożona zaręczyła za mnie, wtedy wreszcie uwie-
rzył. Ale nie był zbyt taktowny, bo dopiero z jego pytań dowiedziałam się, że ojciec zmienił wiarę.
To nie był szczęśliwy okres, ten pobyt w szkole. Niektóre koleżanki były już bardzo dorosłe, miały
swoje sekrety, chociaż to była ta sama klasa. Inne były miłe, jak Marysia Kawlikowska, Irena La
Pierre i jedna, która nazywała się Olympia Wasiak. Właśnie Olympia przez ygrek. Ale mama po-
wiedziała, że miała jeszcze lepszą koleżankę na pensji u pani Porazińskiej. Nazywała się Kleopatra
Szatanek, a koleżanki nazywały ją Pacia.
Mama też miała, kiedy była na pensji, przykrość z księdzem, bo przy spowiedzi nie dał jej roz-
grzeszenia. Tak jak i ja, poszła z bekiem do przełożonej, pani Porazińskiej, która była jej ciotką.
Pani Porazińska powiedziała, że ten ksiądz jest głupiec i posłała mamę, która miała mniej więcej
tyle lat co ja, dziesięć czy dwanaście, do innego konfesjonału. Tam ksiądz staruszek, po wysłucha-
niu grzechów mamy, powiedział do niej: „Moja dziecino, to ty powinnaś usiąść na moim miejscu,
a ja, stary grzesznik, powinienem ci się wyspowiadać”.
Nadeszło lato, wakacje i pojechałyśmy z całym towarzystwem do Rymanowa, które to uzdrowi-
sko było mamie potrzebne. Został wynajęty cały dom drewniany z wieżyczkami, balkonami, gan-
kami, ogromną kuchnią. Pojechała cała rodzina państwa Wagnerów, Basia, Krysia, siostra pani
Lucyny Wagnerowej pani Krzyżanowska, ciotka Aniela, tak że wszystkie wycieczki czy spacery
po porośniętych jeżynami górach odbywały się w gromadzie. Jeździliśmy też do Krosna i do Jasła.
Po raz pierwszy widziałam takie polskie małe miasta. Po raz pierwszy także widziałam tam na
ulicach starych wspaniałych Żydów, chasydów w lisich czapach, długich atłasowych surdutach,
białych pończochach i trzewikach z klamrami. Byli godni i piękni, poruszali się powoli i rozma-
64
wiali spokojnie. Nie mogłam się im napatrzeć, siedząc w sklepiku pod podcieniami u znajomego
krawca, czekając na miarę peleryny. Parę razy odwiedzałyśmy tego miłego człowieka, nazywał się
Menasze Pistrąg.
Chodziło się też w Rymanowie na koncerty na deptak, a nawet na tańce. W Krysi Wagnerównie
zakochał się wtedy jeden młodzieniec, bo Krysia była śliczna jak marzenie. Ten narzeczony cu-
downie pachniał, ciągleśmy się zastanawiali nad nim, a on przynosił bukiety i zapraszał na tańce.
Dawał też do zrozumienia, że jest hrabią i współwłaścicielem Rymanowa. Aż raz pan Wagner
poszedł do fryzjera i zastał tam młodego hrabiego z ręcznikiem i miotełką, stąd były te cudne za-
pachy, i Krysia zerwała z tym apprenti Figaro. Ja nie miałam jeszcze wielbicieli, ale lato było ciepłe
i wesołe, tylko skończyło się smutno, bo ukochany jeż, który mieszkał z nami w tym domu, wlazł
raz w chłodną noc do piekarnika w kuchni i upiekł się na amen.
Po powrocie czekała nas nowa przeprowadzka. Dostałyśmy mieszkanie w domu PKO na Brzo-
zowej, ale w niższej części, przy schodach na Bugaj. Mieszkanie było ładne, ale trochę ciemne,
więc żeby je ożywić i rozjaśnić, mama kupiła u Franaszka tapety do wszystkich pokojów w bukie-
ty, kwitnące gałęzie i rozwinięte pędy jabłoni. Po pewnym czasie musiała przyznać, że to całe
kwieciwo jest nie do zniesienia na dłuższą metę. Była tam na Bugaju u nas prześliczna suczka Pu-
nia, mała jamniczka koloru myszy, bardzo urocza, i był kanarek, którego dostałam na imieniny od
Tuwima. Kanarek był trudny w pożyciu. Zupełnie nie śpiewał, dziobał i bił skrzydłami każdego,
kto się zbliżył do klatki. Uznawał tylko Jadwigę, ale też miała ona z nim mnóstwo zajęcia. Jadał
bardzo dużo, miał zatwardzenie i odciski. Trzeba mu było robić słomką lewatywki i moczyć mu
nogi w ciepłej oliwie. Po dobrych paru latach okazało się, że to w ogóle samiczka. Żyła bardzo
długo. Nazywała się niesłusznie Pupinetti, jak wszystkie u nas kanarki, po tym pierwszym, które-
go mama miała w Paryżu, a którego dostała od ojca. Ale dlaczego Pupinetti, tego nikt już nie wie-
dział, nawet mama.
W mieszkaniu na Bugaju nie zostałyśmy długo, zresztą nie było wygodne. Zakochane pary, scho-
dząc po schodach, siadały na parapetach naszych okien, zmęczeni wchodzeniem ludzie również.
Jadwiga ciągle kogoś albo prosiła, żeby nie siedział, albo przepędzała ostro.
Jadwiga była bardzo surowa dla mnie, pilnowała lekcji, wyprawiała mnie do szkoły i prowadziła
cały dom twardą ręką, w idealnej czystości i znakomicie gotując. Była właściwie jak ktoś starszy z
rodziny i dla mamy, i dla mnie, ale równocześnie była bardzo dyskretna i to, co się nazywa na
swoim miejscu. Nigdy nie pamiętam żadnej scysji, o ile nie wchodziła w grę ciotka Aniela, której
poglądy na wiele spraw, zwłaszcza dotyczących wychowania dzieci, były inne niż większości lu-
dzi. Mama przeważnie nie zabierała głosu, chociaż dziecko było jej, a tamte dwie osoby nigdy
dzieci nie miały. Ale z mamą w ogóle nie sposób się było pokłócić, bo kiedy ktoś naprawdę wpa-
dał w złość, to mama zaczynała się śmiać, a śmiała się ślicznie. Nigdy nie pamiętam jej zacietrze-
wionej czy złej, nigdy nie powiedziała „jestem wściekła”, to by było po prostu niemożliwe usły-
szeć jej podniesiony głos.
Tej zimy umarła pani Wanda Osterwina, matka Elżuni. Ponieważ Reduta była w stałych objaz-
dach, Elżunia przeprowadziła się do nas. Chodziłyśmy razem do szkoły, Ela była o klasę niżej ode
mnie. Z nią razem chodziła Basia Wagnerówna, tak że byłyśmy razem, tylko Marysia chodziła do
gimnazjum Słowackiego.
Za to w lecie po pobycie w Konstancinie pojechaliśmy, państwo Skoczylasowie i my, na Hel, gdzie
mieszkaliśmy w rybackiej chałupie we wsi. Byli tam także państwo Szczepkowscy, Jan, rzeźbiarz,
pani Mara Morozowicz-Szczepkowska i ich jasnowłosa córka Hanka, o dwa lata młodsza od nas.
65
Była tam także pani Massalska z córką Agą, Marysi koleżanką z gimnazjum. Pani Mara ubierała
się jasno i dość młodzieżowo, ale nasze trzy matki - pani Hala Skoczylasowa, pani Massalska i
moja mama - siedziały na plaży w czarnych sukniach, pod czarnymi parasolkami, jak trzy czarne
wrony. A kiedy któraś z nas wypływała zbyt daleko za sznury, z plaży podnosiły się trzy czarne
parasole, w górę i w dół, w górę i w dół, jako nakaz powrotu.
To lato było i przyjemne, i smutne, bo na Helu byłyśmy ostatni raz z ojcem. Ale na szczęście ma-
ma lepiej się miała, lepiej sypiała, a ja pilnowałam, żeby robiła głębokie oddechy, jak nas tego nau-
czył pan Brechbul w Genewie. Miała miłe towarzystwo tych pań, zwłaszcza z panią Marą Szczep-
kowską bardzo się zaprzyjaźniła. Właściwie nie wiem, czy to jest odpowiednie słowo, bo przyjaźń
mamy miała zawsze jakiś dyskretny odstęp, mogła kogoś bardzo lubić, ale nigdy chyba nie zwie-
rzała się nikomu. Nigdy też do żadnej z tych swoich pań nie mówiła „ty”.
Była zdaje się bardzo lubiana, także przez młodszych i zupełnie młodych. Miała czuły i uważny
sposób wysłuchiwania cudzych spraw i zwierzeń, ale nie było w tym nigdy cienia ciekawości.
Była też niezwykle dyskretna, można było - i robiono to ciągle - powierzać jej swoje sprawy „jak w
studnię”. Moje przyjaciółki wszeptywały w nią rozmaite swoje tajemnice. Ja raczej nie, mama i tak
wiedziała wszystko, rozumiałyśmy się, wystarczyło spojrzenie, smutek albo radość, ale słów nie
trzeba nam było wiele. Mama już wtedy, kiedy byłam podlotkiem, jeśli zapytałam ją, jak mam
postąpić albo co zrobić z tą czy inną moją sprawą - odpowiadała zawsze: „Pomyśl i zrób tak, żeby
było w porządku, jesteś przecież rozumną dziewczynką”. To mnie okropnie zobowiązywało, a
byłam dość rozpuszczona w zasadzie, ale w sposób dziecinny i łobuzerski raczej. W zimie jechali-
śmy wszyscy do Zakopanego na narty. W jednym sypialnym przedziale jechały matki, a w dru-
gim my dziewczyny, Marysia, Hanka Szczepkowska, Elżunia, ja i Aga Massalska. Umieściłyśmy
się jakoś, wszystkie już w wiatrówkach, spodniach i butach narciarskich. W nocy z jakiegoś po-
wodu wybuchła między nami awantura i nawet bijatyka. Hanka przysięgała, że dostała moim
butem narciarskim w czoło, sypały się narty, walizki i kijki. Matki nie ruszyły się ze swojego
przedziału. Na drugi dzień spotkały już w Zakopanem znajomego eleganckiego starszego pana,
który opowiedział im o koszmarnej nocy przeżytej w pociągu. Obok niego w przedziale jechała
banda zwyrodniałych łobuzów, dzikich barbarzyńców, cały czas trwały wrzaski i awantury, on
oka nie zmrużył i jeszcze nie przyszedł do siebie. Matki wzdychały współczująco, kiwały głowami
nad upadkiem kultury i obyczajów i nie przyznały się wcale, że to były ich córeczki - jedynaczki.
W Zakopanem zamieszkałyśmy wszystkie u pani Ingi Jakimowiczowej, która znów prowadziła
pensjonat w willi „Zawrat” na Kasprusiach. Całymi dniami jeździłyśmy na nartach, już o sanecz-
kach nie było wtedy mowy. Ja po Szwajcarii jeździłam na nartach zupełnie nieźle, choć może tro-
chę mniej odważnie od innych dziewczyn, z powodu krótkiego wzroku. Wieczorem schodzili się
do „Zawratu” goście. Pani Zofia Stryjeńska i jej mąż Karol, Lipek, Witkacy, Kornel Makuszyński,
pan Mora-Brzeziński, którego wszyscy nazywali Zmora. Robił piękne kilimy, miałyśmy kilka jego
projektów - jeden w bukiety kwiatów na czarnym tle, drugi w rudo-
zielone liście, nazywał się „Jesień”. My dziewczyny siedziałyśmy zasłuchane i zachwycone, kiedy
Zofia Stryjeńska opowiadała, jak z zemsty i z zazdrości, że nie została zaproszona razem z Karo-
lem na jakiś bankiet i raut do Krakowa, przed spakowaniem jego walizki wycięła mu nożyczkami
we fraku kilkadziesiąt małych okrągłych dziurek. Zresztą sama przyszła do naszego pokoju kie-
dyś rano prosto z całonocnego balu u Trzaski, w sukni z trenem ze złotej lamy, ale cały tył tej suk-
ni miała doszczętnie spalony. Kiedy mama z przerażeniem powiedziała jej o tej wypalonej na tył-
ku dziurze, pani Zofia obojętnie stwierdziła, że się to pewnie stało wtedy, kiedy się grzała przy
kominku poprzedniego wieczoru. Przez krótki czas pani Zosia mówiła wszystkim, że się kocha w
66
Witkacym, na dowód czego nosiła na czole przepaskę, za którą zatknięta była fotografia Witkace-
go. Była to widać miłość szczęśliwa, bo Witkacy nosił wtedy również przepaskę z fotografią pani
Zofii. Ale nie było to uczucie trwałe.
Lubiłyśmy szalenie, kiedy Witkacy przychodził wieczorem. Siedzieliśmy wszyscy pod lampą do-
okoła stołu i śmiałyśmy się razem z dorosłymi z ich opowiadań, dowcipów i błazeństw. Nagle
Witkacy milkł, nadstawiał ucha, kładł palec na ustach i zduszonym szeptem mówił: „Już są. Są za
drzwiami. Sześciu. Będą się włamywać. Trzeba podeprzeć drzwi, już wchodzą!” Zrywał się i przy
drzwiach zaczynał z sapaniem, wysiłkiem i szarpaniem powstrzymywać napierających z tamtej
strony. Drzwi trzeszczały, wyginały się, mogłyśmy na to przysiąc, ogromny Witkacy walczył jak
lew, wydawało się, że za chwilę drzwi otworzą się z trzaskiem i straszna banda wpadnie do środ-
ka. Wreszcie obrońca padał na krzesło z okrzykiem: „Odeszli! Zwyciężyłem”. Powtarzał nam ten
numer wiele razy, zawsze z pełnym efektem. Albo też, kiedy już było późno, wstawał od stołu,
żegnał się ze wszystkimi i szedł w stronę drzwi, odwracając się jeszcze do nas z uśmiechem, i kie-
dy już miał przekroczyć próg, trafiał niby głową w futrynę. Rozlegał się straszny trzask i Witkacy
padał jak pień na wznak na ziemię i zostawał tam zabity i nieruchomy, z tą rozwaloną o framugę
czaszką. Tak mi kiedyś powiedział w największej tajemnicy: „Pamiętaj, Muma, zawsze jak idziesz
do dentysty, to przed jego gabinetem padnij na czworaki i tak do niego wejdź. Dentyści szalenie
boją się pacjentów na czworakach, a jak dentysta się boi, to już wszystko nie jest takie straszne, ja
to zawsze robię”. Nie chodziłam jeszcze wtedy do dentysty, ale coś z tego sposobu zostało mi w
pamięci na całe życie.
Są z tego okresu z Zakopanego fotografie robione u Schabenbeka, miejscowego fotografa. Oster-
wa młody i piękny pośrodku, a po bokach cztery dziewczyny, nagle na tej fotografii wyrośnięte,
wyzgrabniałe i wyładniałe, wszystkie zupełnie jednakowego wzrostu. Zaczęli się też wtedy poja-
wiać wokół nas jacyś chłopacy, których traktowałyśmy z najgłębszą pogardą i drwiną. Zresztą nie
chłopaki były mi wtedy w głowie.
Zaczynałam wychodzić z lektur „Ani z Zielonego Wzgórza” czy „Małych kobietek”, „Syzyfowe
prace” także już były przeczytane, jak i te nieszczęsne zaczęte „Dzieje grzechu”. Teraz zaczęłam
„Popioły”, a równocześnie przeczytałam „Szaleństwo Almayera” i zupełnie na temat tej książki
oszalałam. Widziałam każdy moment, każdą scenę jako obrazy pełne koloru i o absolutnie pew-
nym dla mnie układzie i ruchu. Zachwyciłam się nie fabułą ani pięknością języka, tylko tą pla-
styczną, barwną gwałtownością, która mi się narzuciła w sposób niezależny zupełnie od literatu-
ry. Pierwszy raz „widziałam” książkę czytając ją i to w tak bezwzględnie pewny sposób. Nie mia-
łam najmniejszej wątpliwości, jak wygląda czółno i brzeg, do którego przybija, i co na tym brzegu
rośnie. Przy powtórnym czytaniu te obrazy nie zmieniały się, powracały jak klisza, raz na zawsze
utrwalona. Dopiero później zaczęłam się zachwycać nieskończoną pięknością i mądrością „Smugi
cienia” czy „Tajfunu”. Dziwne to, ale nie ojciec, ale właśnie Conrad był tym pierwszym pisarzem
mojej pierwszej młodości. Czytanie książek ojca zaczęło się później. To prawdziwe, w głąb czyta-
nie.
Zresztą kiedy pierwszy raz przeczytałam „Wiatr od morza”, poczułam ten sam zachwyt nad ob-
razem, kolorem, widzeniem, co przy Conradzie. Opis morza na wiosnę i gór nadbrzeżnych poro-
słych kwitnącym janowcem, opis tańca Smętka w Dolinie Redłowskiej - wchodziły we mnie pro-
sto, jakby nie poprzez karty książki, litery i ten przekazany przez druk opis, ale omijając to
wszystko były od razu we mnie albo ja w nich. I zawsze kolor wypływał mi najłaskawiej z biało-
czarnej książki. Wtedy dopiero pewnie pomyślałam, że nie ma innej rady, trzeba to malować, tyl-
67
ko że ciągle jeszcze miałam być aktorką, a u Beerów w Genewie rysowałam, ale z kolorem miałam
właściwie mniej do czynienia.
Czytając pierwszy raz „Wierną rzekę” odnalazłam w Salomei mamę. Na każdej stronie, ku mojej
radości, zachwytowi i zdumieniu, bo nikt mi o tym nigdy nie mówił, a już mama sama najmniej.
Były to mamy ruchy, piosneczki, kanarek Pupinetti, jej śmiech i włosy z niebieskim błyskiem
światła na nich, jej drugie imię Salomea. To był jej przepiękny portret w tej cudnej powieści. Ale
mama raczej uważała, że im później zacznę całego Żeromskiego, tym lepiej dla mnie, bo trzeba
doczekać, abym była mądrzejsza.
Zimą przeprowadziłyśmy się z mieszkania przy schodach ulicy Bugaj na górę, do tego samego
gmachu PKO na ulicę Brzozową 2. Było to bardzo piękne mieszkanie, w przeciwieństwie do tam-
tego pełne światła, bo wszystkie pokoje miały balkony z widokiem na Wisłę. Widok był właściwie
prawie taki sam jak z Zamku, tylko że trochę przesunięty na zachód. Między nami a Wisłą były
koszary, z jednej strony most Kierbedzia, a z drugiej most kolejowy. Naprzeciwko kopuły cerkwi
za Wisłą i skłębiona zieleń ogrodu zoologicznego. Kiedy rano i wieczorem karmiono lwy w zoo,
ryk niósł się po wodzie i można było według niego regulować zegarki. Kiedy mnie pytano, gdzie
mieszkam, odpowiadałam, że tam, gdzie słychać stale syreny statków, karabin maszynowy i ryk
lwów. Strzały były oczywiście z koszar na dole. Tylko stołowy był od podwórza, ale miał dwa
okna, przez które widać było, co się dzieje u państwa Skoczylasów, bo podwórze nie było szero-
kie. Miałyśmy z mamą zwyczaj podczas poważnej rozmowy spacerować dookoła okrągłego stołu-
stonogi. Kiedyś pani Skoczylasowa zatelefonowała do mamy wieczorem i powiedziała: „Jeżeli w
tej chwili nie przestaniecie chodzić w kółko, to ustawiam na balkonie armatę i będę do was strze-
lać. Nic nie mogę robić, bo ciągle patrzę, jak łazicie”. Za to my z Marysią miałyśmy przez to po-
dwórze nieustanny kontakt, nasze psy także, aż Makuszyński, który również miał okna na po-
dwórze, wyskakiwał na balkon, krzycząc na nas strasznie za nieustanne hałasy.
Nasze mieszkanie było piękne, zmieściły się w nim doskonale wszystkie meble zamkowe, znów
były skrzyżowane białe muślinowe firanki, w salonie był kominek, który świetnie i miło ogrzewał
i tak ciepły pokój. Jadwiga miała wielką jasną kuchnię i swój pokoik przy niej, a w nim oczywiście
swój wielki tajemniczy kufer. W mamy pokoju po dwu stronach toalety potrzebne były obrazy,
więc mama zamówiła u Witkacego nasze portrety. Witkacy miał pracownię na Brackiej 18. Tam
chodziłyśmy pozować. Miły Witkacy powiedział mamie: „Ona, Muma, jest młoda, to jej namaluję
z przodu kwiaty i owoce, a pani jest stara, to z tyłu będą ruiny”. Mama śliczna i promieniejąca
młodością, mimo czarnego zawsze ubrania, zgodziła się oczywiście grzecznie na te ruiny i tak też
nas obie namalował. Czasem na pozowanie przychodziłam sama. Była to nieustanna męka. Wit-
kacy zapowiedział, że jeśli się ruszę albo będę mrugała, to mnie zastrzeli, i ustawiał opartą o szta-
lugi dubeltówkę. Kiedy indziej mazał sobie twarz białą farbą, dla przyciągnięcia fluidów, co wy-
glądało okropnie. Gadał do siebie straszne rzeczy, a ja mając go za wariata bałam się okrutnie. W
końcu „firma przyjęła należność”, obrazy zostały oprawione i powieszone na swoich miejscach.
Oba poza podpisem miały zieloną farbą dodane: N Pi + COF., co oznaczało, że nie pił podczas
malowania nic poza czarną kawą.
Rozgościłyśmy się w tym nowym mieszkaniu bardzo wygodnie. Tapety były zupełnie gładkie po
tej orgii kwiecia na dole, dostałam od mamy na imieniny śliczne biureczko, stare, z mnóstwem
szufladek i nawet skrytką.
Tej zimy mama pojechała na trzy miesiące w podróż do Paryża i Hiszpanii, beze mnie, bo ja mu-
siałam chodzić do szkoły. Zostałyśmy we dwie z Elżunią pod opieką Jadwigi. Były to ciężkie cza-
68
sy, bo Jadwiga pilnowała nas strasznie. Jak małe dzieci musiałyśmy ją zapewniać, że umyłyśmy
zęby i uszy, że lekcje mamy odrobione - i pytała za każdym razem, kto do nas dzwoni.
Mamy podróż odbywała się tymczasem wspaniale. Znalazła w Madrycie krewnych od strony
swego ojca, Guzmanów, miała miłe towarzystwo pana Perłowskiego z ambasady polskiej i zwie-
dzała dzięki nim naprawdę cały kraj. Pisała do mnie bardzo dokładne sprawozdania, raz tylko
była przerwa w jej korespondencji i właśnie wtedy przeczytałam, że wydarzyła się w Hiszpanii
katastrofa, pociąg spadł z jakiegoś wiaduktu do przepaści. Naturalnie wyobraziłam sobie, że ma-
ma tam była, wysyłałyśmy z ciotką Anielą i z Jadwigą depesze do wszystkich możliwych punk-
tów, gdzie miała się zatrzymać. Byłam w nieopisanej rozpaczy. Ale wszystko minęło, kiedy nade-
szła fotografia zrobiona u ulicznego fotografa, z okropnie namalowaną panoramą Toledo w tle, z
mamą w mantyli i z wysokim grzebieniem we włosach, śliczną i szalenie hiszpańską. W liście była
wiadomość, że Hiszpania jej przypadła do gustu, krewnych tu ma, więc zostaje i właśnie tak się
nosi, jak na tej fotografii.
Ale wreszcie wróciła i po radości i powitaniach nastąpiła chwila otwierania waliz, na którą oczy-
wiście z Elżunią bardzośmy czekały. Mama zresztą powiedziała, że ma dla nas obu piękne pre-
zenty z Hiszpanii - i ku naszemu zdumieniu i najgłębszemu oburzeniu wręczyła nam dwa maleń-
kie porcelanowe nocniczki. W jednym siedziały trzy pomalowane żelazne pieski, w drugim trzy
kotki, a na nocniczkach napisane było Riquerdo di Madrid. Była to najgorszego typu niemiecka
galanteria pamiątkowa. Zaniemówiłyśmy na ten widok, a mama pytała nas, czy się cieszymy z
prezentów, i bawiła się widocznie świetnie. Zaraz potem okazało się, że ma dla nas śliczne suknie
z Paryża, moc płyt z cudownymi pieśniami ludowymi, dostałyśmy kastaniety i piękny, haftowany
czarny jedwabny szal w kwiaty z długimi frędzlami, podzieliła między nas śliczne dzbanki i miski
ludowe. Były i lalki w strojach ludowych. A te pieski i kotki w nocnikach kupiła dla nas tylko po
to, żeby zobaczyć nasze miny.
Miała tam i zmartwienia, bo jadąc francuskim pociągiem z Paryża do Madrytu zostawiła w prze-
dziale sypialnym płaszcz jesienny z dużym kołnierzem z szynszyli. Kiedy zorientowała się, że go
zostawiła, i wróciła do pociągu, już płaszcza nie było. Dała o tym znać kierownikowi pociągu, bez
żadnej oczywiście nadziei na odzyskanie zguby. Minął cały jej pobyt w Hiszpanii, potem w Pary-
żu, gdzie też dowiadywała się, dla porządku, czy go nie znaleźli. Po powrocie do Warszawy, w
jakieś dwa tygodnie, nadszedł z zarządu kolei francuskich przekaz pieniężny i list, zawiadamiają-
cy o przyznanym odszkodowaniu, którego wysokość ustalona została na podstawie mamy opisu
płaszcza.
Nasze mieszkanie na Brzozowej było coraz ładniejsze. Mama przywiozła z Paryża śliczną wielką
reprodukcję bulwarów paryskich Renoira, którą powiesiłyśmy nad kanapą w stołowym. Chociaż
ten stołowy był ciemniejszy od reszty, bo od podwórza, mimo to miał masę wdzięku. Od frontu
na wszystkich balkonach kwitły kwiaty, te okna były jeszcze jedną urodą pokoi, bo przez białe
firanki i kwiaty widziało się bardzo mglisty i niebieski świat za Wisłą.
Jadwiga miała teraz o wiele więcej roboty i o wiele dalej do otwierania frontowych drzwi, toteż
my z mamą chodziłyśmy przez kuchenne, bo jakoś nie miałyśmy chyba kluczy. Ja w każdym razie
nie. Do telefonu także z kuchni było daleko, a coraz częściej się odzywał, bo moje koleżanki ciągle
do mnie dzwoniły, a i chłopaki zaczynały.
Matki uważały, że na rytmikę czy plastykę jesteśmy już za stare i przebąkiwało się coś, że na
przyszłą zimę trzeba będzie dla nas zorganizować lekcje tańca. Nie chciałyśmy tego za nic w świe-
cie, uważałyśmy to za głupią i niegodną stratę czasu, ale podobno trzeba w nas było wyrobić tro-
69
chę wdzięku i lekkości. Uważałyśmy, że narty i konna jazda wystarczą. Ja na wiosnę zaczęłam
solidnie jeździć konno w maneżu na Litewskiej. Z początku było to o tyle nudne, że cała uwaga
musiała być skupiona na tym, co wykrzykiwał do mnie pan Stanisław, dawny podoficer austriacki
z wąsami sterczącymi jak patyki, który prowadził ten „taterzal”, jak się mówiło. Krzyczał na mnie,
kazał pamiętać równocześnie o plecach, łokciach, tyłku i piętach, a znudzony koń krążył stępa,
kłusem i galopem po miękkich trocinach, po wielkim owalu, wzdłuż ścian wyłożonych zapotnia-
łymi lustrami. Najprzyjemniejszy z tego wszystkiego był cudowny koński zapach.
Dostałam piękne buty do konnej jazdy, robione przez pana Cedro, który miał zakład na Krakow-
skim Przedmieściu. Skóra tych butów też pachniała przepięknie, a wciągało się je specjalnymi me-
talowymi hakami, zaczepianymi za uszy wewnątrz cholewy, tak były obcisłe w łydce, za to w
kostce marszczyły się miękko i drobniutko. Bryczesy uszył mi słynny Karton z Belwederskiej, któ-
ry szył spodnie całemu pierwszemu pułkowi szwoleżerów. Rajtrok i dżokejka były czarne. Powoli
te wszystkie nakazy pana Stanisława stawały się naturalnymi czynnościami, moje ciało jakby zra-
stało się w jedno, nie musiałam już pamiętać osobno o piętach, a osobno o łokciach, wszystko za-
częło wspólnie działać bez mojej woli. Koń stał się częścią tej radości jazdy, ruchu, a nie wysoko-
ścią, z której można spaść. Po pewnym czasie zaczęłam wyjeżdżać z panem Stanisławem na spa-
cery Alejami, boczną miękką trasą dla jeźdźców, potem do Łazienek, a wreszcie na dalekie zamiej-
skie rajdy wałem wiślanym do Wilanowa albo w Lasy Kabackie. Naturalnie spadałam wiele razy,
ale pan Stanisław był ze mnie zadowolony.
Jazda konna stała się dla mnie najcudowniejszą rzeczą pod słońcem. Mój krótki wzrok nie prze-
szkadzał mi tu zupełnie, w przeciwieństwie do nart, gdzie się jednak zawsze trochę bałam, a moja
jazda była zawsze nieostrożna. Z tymi oczami było zmartwienie, wzrok mi się nie poprawiał, oku-
lista doktor Sobański powiedział mamie, że jeśli do dwudziestego roku życia nie ustabilizuje mi
się on, to będzie ze mną kłopot. Ten dwudziesty rok życia był jeszcze tak daleko.
Tymczasem w szkole uczyłam się nieźle, z wyjątkiem matematyki, ponurej i zamkniętej dziedzi-
ny. Każda lekcja była dla mnie męczarnią, wywołanie do tablicy upokorzeniem, a klasówka zmo-
rą, nie dającą zasnąć w nocy. Fizyka, nawet chemia, biologia, historia i geografia, to były dziedzi-
ny ciekawe, które lubiłam.
Pewne zdziwienie wywołała we wszystkich ocena 3-, którą dostałam za wypracowanie pod tytu-
łem „Charakterystyka Judyma”. Ciotka Aniela triumfowała, uważała to, co napisałam, za wyjąt-
kowo piękne, a moją szkołę nazwała siedliskiem ciemnoty. Za to bardzo byłam chwalona na lek-
cjach śpiewu, moje piosenki, które przywiozłam z Ecole Internationale, zostały włączone przez
naszego nauczyciela śpiewu, pana Rzepkę, do programu nauki: Allons danser sous les ormeaux,
Animez-vous jeunes fillettes, Allons danser sous les ormeaux, Gallants prenez vos chalumeaux.
Była to piosenka, a właściwie wiersz J. J. Rousseau, do której muzykę napisał Jauques Dalcrose, a
genewski Saint-Pierre wydzwania ją z wieży co godzinę.
Albo bardzo stara i śliczna piosenka:
Si le roy m’avait donn’ Paris - sa grande ville Et, qu’il m’eut fallu quitter L’amour de ma mie -
J’aurai dis au roy Henri Reprenez votre Paris J’aime mieux ma mie, o gu’ J’aime mieux ma mie.
Albo jeszcze inna, o jakimś Comte de Gruyere, który rano wstał i „voulu voir ses vaches”, ale nie
umiał tańczyć na „pturage et culbuta sur la pr’”. Przełożona przychodziła na lekcje śpiewu, a
potem zimnym głosem wzywała mnie do siebie do mieszkania, gdzie dostawałam kakao i byłam
czule całowana w czółko, a tłuste wielkie jamniki chodziły po biurku Miriama.
70
Pewnego razu przyszło rozporządzenie z kuratorium, aby wszystkie dzieci ze szkół napisały
kartki z życzeniami do marszałka Piłsudskiego na Maderę, gdzie spędzał urlop.
Powiedziałam pani przełożonej, że nie napiszę tej kartki, przełożona gniewała się, potem prosiła,
a wreszcie wezwała mamę, bo okazało się, że ma podawać do kuratorium nazwiska dzieci, które
odmówią pisania. Przełożona martwiła się o moją rentę, którą dostałam w tym czasie od prezy-
denta Mościckiego: 250 złotych, które miałam otrzymywać do końca studiów. Mama rozłożyła
ręce i powiedziała, że jeśli nie chcę napisać, to cóż można na to poradzić. Bardzo tam zresztą obie
wzdychały i wznosiły oczy do nieba nad tym pomysłem pisania. Nie wiem, jak to tam przełożona
załatwiła, ale ten mój postępek był przyczyną pierwszej wielkiej awantury politycznej między
Haneczką Szczepkowską a mną. Haneczka uwielbiała, tak jak jej rodzice, Piłsudskiego, ja wyda-
wałam jej się polityczną czarną owcą. A że była zwinniejsza i mniejsza ode mnie, rzucała się na
mnie z wściekłością i biłyśmy się po prostu. Jeszcze pół biedy, kiedy zdarzało się to w szkole, ale
na plaży w lecie potrafiła skoczyć mi na kark i wkopać mnie po prostu w piach.
Nad morze tego lata pojechaliśmy wszyscy nie na Hel, a do Orłowa, do ładnego domu „Pod Słoń-
cem” stojącego na brzegu lasu, pod górą. Znów było to samo miejsce bez ojca. Ta rzeczka Kacza,
„Kurhaus”, molo z szarych, aż srebrnych desek, spacery brzegiem do urwiska, gdzie las na cyplu
zasłaniającym Gdynię schodził, spadał aż do wody. Serce nam się ściskało, że on nie widzi, jak ta
Gdynia rośnie z roku na rok, jaki piękny i mądry jest port, jak się to wszystko dzieje według jego
marzeń, woli, według jego jasnowidzenia. Jeździłyśmy wszędzie tam, gdzie byłyśmy z nim: na
witomińskie wzgórze do dwu buków, Sambora i Mestwina, do Małego Kacka i Kolibek, do mająt-
ku Krokowo. Chodziłyśmy brzegiem albo ścieżkami leśnymi, wśród tych bukowych pni, gładkich
i niebieskich, żeby dojść aż na Kamienną Górę i spojrzeć stamtąd na Gdynię, która się rozrastała
pod nogami coraz szerzej, przecięta teraz prostą ulicą Świętojańską z nowo zbudowanym kościół-
kiem, jasna w planie i śliczna.
Rano zawsze - wszyscy byli na plaży, ogromne grajdoły wykopane w piasku pełne były znajo-
mych. Przybyli nam chłopcy, których jakoś nie wyśmiewałyśmy, ale z którymi toczyłyśmy po-
ważne rozmowy i grałyśmy w siatkówkę. Był tam Henryk Swolkień z siostrą Janeczką, był Staś
Suchorzewski, byli młodzi Szpunarowie.
Jeździliśmy czasem do Gdańska po jakieś zakupy, śliczne filiżaneczki Rosenthala w ogromnym
fabrycznym sklepie pod łukami Zbrojowni albo materiał na firanki do nowego mieszkania, albo
pantofle i piłki tenisowe. Nikt z nas chyba nie mówił po niemiecku, ale to nikomu nie przeszka-
dzało. W lecie może mniej czułam brak ojca, mimo tych samych miejsc przez niego opuszczonych,
bo wszystkie dziewczyny były tu tylko z matkami.
W jesieni po powrocie do Warszawy zostałyśmy zmuszone do chodzenia na lekcje tańca. Miały-
śmy już cienkie pończochy i jedwabne sukienki z tafty albo mousseline de soie, ale to nie była
żadna pociecha. Zwłaszcza, że to było zupełnie inne otoczenie niż nasze dotychczasowe, domy
raczej bogatego mieszczaństwa, znanych adwokatów czy przemysłowców, ich wnętrza, umeblo-
wanie, ich dzieci były inne i inaczej, na pewno lepiej wychowane niż my. Były to szalenie grzeczne
panienki z warkoczami i kawalerowie z idealnym rozdziałkiem z boku głowy. Na fortepianie grał
taper, a pan Sobiszewski, mistrz tańca, pokazywał nam na środku salonu, co mamy robić.
Wszystko było szalenie eleganckie i zupełnie inne niż w pensjonacie i u pani Ingi Jakimowiczowej.
Znosiłyśmy męki wstydu, zwłaszcza my dwie z Marysią, Haneczka Szczepkowska, chociaż młod-
sza, znalazła sobie od razu wspaniałego wielbiciela, w którym się zakochała, pana Adama Mic-
kiewicza. My we dwie siadałyśmy w najciemniejszym kącie i udawałyśmy szalenie zajęte rozmo-
wą, żeby odstraszyć tych tancerzy. Ale że nic specjalnego nie miałyśmy sobie akurat do powie-
71
dzenia, więc z wielkim ożywieniem, zwrócona do Marysi, pytałam: „Czemu, Cieniu, odjeżdżasz,
ręce złamawszy na pancerz, przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?” Na co Mary-
sia, cała w uśmiechach, odpowiadała: „O rge, o d’sespoir, o vieillesse ennemie, n’ai-je donc tant
v’cu, que pour cette infamie?” Więc grzeczni młodzi ludzie nie chcąc przerywać tak ożywionej
rozmowy omijali nas raczej, co było wielką ulgą. Te lekcje tańca odbywały się co sobota gdzie in-
dziej, tylko u nas nigdy ani u Marysi, co było bardzo ładne ze strony naszych matek.
Święta Bożego Narodzenia były cudowną przerwą w ponurych miesiącach chodzenia do szkoły i
dotkliwej nudzie lekcji tańca. W Zakopanem było towarzystwo nasze, znajome, były Kalatówki i
skieringi dalekie za saniami, długie zjazdy spod Regli prosto na gorącą czekoladę do Trzaski. Na
Krupówkach stały kotły z pieczonymi słodkimi maronami, których zapach ciągnął się daleko w
mroźnym powietrzu i które parzyły zmarznięte ręce. Mieszkaliśmy w „Oazie”, na drodze do Bia-
łego. Co rano przed domem odbywało się ogólne smarowanie nart. Pewien pan zaczepił mnie
kiedyś i zapytał: „Żeromska, Żeromscy, Żeromscy - czyście wy nie mieli majątku na Wołyniu?”
Odpowiedziałam ze smutkiem, że nie, a ten pan machnął ręką i odszedł.
Wiosną trzeba się było przygotować na mękę zdania matury z matematyki, bo inne przedmioty
nie sprawiały mi trudności. Te same niepokoje dręczyły widać i przełożoną, bo w dniu egzaminu
z matematyki zabrała mnie z klasy do swojego gabinetu pod pozorem moich delikatnych nerwów
i tam przy jej biurku miałam rozwiązywać maturalne zadania. Siedziałam nad tymi arkuszami
papieru, patrzyłam w okno, a przełożona z korytarza pytała szeptem: „Napisałaś coś?” Kiedy któ-
ryś tam raz odpowiedziałam, że nic, ktoś bez słowa wsunął pod drzwi kartkę z rozwiązaniem.
Była to wielka moja hańba, ale innego wyjścia nie było, a reszta moich ocen była dobra i bardzo się
zresztą starałam. Nawet pan Granzow, nasz nauczyciel rysunku, był ze mnie zadowolony, chociaż
na ogół nie był zachwycony tym, co robiłam.
Z ulgą, z radością rozstałam się ze szkołą, zwłaszcza, że od zimy nic mnie w gruncie rzeczy nie
zajmowało, tylko malowanie.
To się zaczęło nagle, w sposób prosty, bez problemów zaczęłam ilustrować Conrada, książka po
książce, rozdział po rozdziale. W wielkich szkicownikach temperą malowałam te sceny, które we
mnie nie zmienione siedziały od pierwszego przeczytania. Było to bezczelne i niewinne, każda
książka miała swój ogólny kolor, który mi był od początku narzucony. Byłam szczęśliwa malując
te ilustracje, nie było już mowy o teatrze, wiedziałam, że już tylko to będę robiła przez całe życie.
Mama zgadzała się, ciotka Aniela była zachwycona, zabierała mi te szkicowniki spod ręki, nosząc
je ze sobą, jak kiedyś nosiła szkicowniki mamy, kiedy mama miała tyle lat co ja i rysowała te cu-
downe, dziwaczne i tajemnicze sceny, wyprowadzone z jej nieznanej dziewiczej wyobraźni. Zde-
cydowałyśmy z mamą, że pójdę do Szkoły Sztuk Pięknych, ale przedtem pojadę na rok do na-
szych najdroższych, świętych Beerów do Genewy. Nie miałam przecież pojęcia o rysunku, nie
znałam aktu ani zaczątków choćby perspektywy, nie wiedziałam, co to farba olejna. Przed wyjaz-
dem pojechałyśmy jak zwykle nad morze po wiosennym pobycie w Konstancinie.
Tam w domu wiosna była najpiękniejsza, ciepłe powietrze pełne było jak zawsze zapachu lepkich,
rozwijających się listeczków topoli, w wąwozie schodzącym do Obór, w krzakach tarniny i lesz-
czyny kwitły poletka fiołków.
Ale po maturze ciągnęło nas nad morze, więc matki wybrały tym razem Jastarnię i to krótkie lato
udało nam się spędzić w zupełnym oderwaniu od wszelkich obowiązków i kłopotów, na plaży, w
lesie, z rozkoszną perspektywą niechodzenia do szkoły na jesieni. Dorastałyśmy już teraz zupełnie
serio, Hanka kochała się w Adamie Mickiewiczu pierwszą wśród nas prawdziwą i poważną miło-
72
ścią. Reszta, każda z nas, miała koło siebie rój chłopaków, tak zwanych pachołów cumowych, co
było wzięte ze słownictwa morskiego i bardzo nam odpowiadało.
Wakacje były udane, ale na świecie i u nas zaczynał się wielki kryzys, który miał się i na nas odbić
bardzo wyraźnie.
Interesy księgarni Towarzystwa Wydawniczego, które jak dotąd szły doskonale, a o których ma-
ma i pani Janina Mortkowiczowa miały mętne pojęcie, załamały się dość nagle. Jakub Mortkowicz
wydawał od lat stale nowe, bardzo piękne edycje, za które otrzymywał zwykle pierwsze nagrody
na najrozmaitszych międzynarodowych targach i wystawach książek w Lipsku, Mediolanie czy
Wiedniu. Ale równocześnie z pogarszaniem się stanu zdrowia pana Jakuba pogarszał się i stan
finansowy wydawnictwa, aż wreszcie okazało się, że nie otrzymywał on nigdy żadnych subwencji
od państwa ani ministerstwa, a wszystkie koszta wydawnictw i wystaw pokrywał z własnej kie-
szeni. Zresztą nie tylko własnej, bo udziałowcami Towarzystwa Wydawniczego byli pisarze i poe-
ci z tym wydawnictwem związani swoimi dziełami. Z przerażeniem i najgłębszym smutkiem
przyjęłyśmy wiadomość o jego samobójczej śmierci. Był to prawdziwy przyjaciel twórców i bar-
dzo uczciwy wydawca, co nieczęsto się zdarza. Niemniej, a może i po trosze dlatego, wydawnic-
two i księgarnia stanęły przed groźbą bankructwa i likwidacji. Miał być ustanowiony zarząd ko-
misaryczny do momentu spłaty długów i rozwikłania wszystkich spraw majątkowych.
Była to katastrofa dla wielu świetnych postaci literatury, jak profesor Tadeusz Zieliński, Maria
Dąbrowska, Strug, Staff, młodzi Skamandryci, Korczak, Kaden, Nałkowska i wielu innych. Pani
Janina, nie orientująca się z początku zupełnie w sprawach drukarni i księgarni, bo raczej zajęta
tłumaczeniem, pisaniem książek dla dzieci i pedagogiczną stroną pisemka „W słońcu” - zabrała
się z pasją do ratowania wydawnictwa, pisarzy i pracowników drukarni i księgarni, którym grozi-
ło bezrobocie.
Razem z mamą i kilkoma innymi członkami zarządu, wspomagana przez mecenasa Burschego,
mecenasa Klossa i dwu adwokatów z mojej rady familijnej, mecenasów Nagórskiego i Tomaszew-
skiego, postanowiła wyprowadzić Towarzystwo Wydawnicze z katastrofy i uratować tę tak waż-
ną placówkę.
Mamy rolą było chodzenie do wysokich osobistości i czynników z podaniami i prośbami o pro-
longaty, umorzenia i zawieszenia nakazów i sekwestrów. Ona także nie znała się na interesach,
ale widać jej osoba i nazwisko wpływały na te czynniki w taki sposób, że wspólnymi siłami udało
się wreszcie firmę uratować. Był to jedyny raz, kiedy mama chodziła do urzędów, występowała z
prośbami i podaniami i nie mierziło jej chyba powoływanie się na nazwisko.
Całe życie nie umiała i nie chciała prosić o cokolwiek, był w niej zawsze opór przeciw korzystaniu
z jej pozycji i nazwiska, antysnobizm, który wywoływał w niej zawstydzenie i zdumienie wobec
zachowania się czy wystąpień niektórych „wdów literackich”. W swoich prywatnych sprawach,
we wspomnieniach o ojcu była nieopisanie dyskretna, nawet zamknięta. Słowo „zwierzenia” bu-
dziło w niej niechęć, propozycje rozmów czy wywiadów odsuwała zawsze delikatnie, ale stanow-
czo. Była za to niezwykle uczynna i gotowa do pomocy innym i wtedy nie krępowało jej chodze-
nie czy proszenie, ale nigdy w swojej sprawie. Toteż nasze sprawy czasem nie stały najlepiej, bo o
tym, abym ja poszła gdziekolwiek, bardzo długo nie było mowy. Ojciec zresztą miał tę samą ce-
chę. W urzędach, u lekarza czy w bibliotekach czekał zawsze swojej kolei, do głowy by mu nie
przyszło powoływać się na cokolwiek. Karola Beylin opowiadała, że kiedyś w Bibliotece Uniwer-
syteckiej zobaczyła ojca, jak przysiadłszy na parapecie okna notował coś i czytał, a kiedy podeszła
do niego, prosząc, żeby usiadł wygodnie, odpowiedział, że wszystkie stoły i miejsca są przecież
73
zajęte przez studentów, a on sobie tu daje dobrze radę. Nie była to fałszywa skromność, z której
ojciec wyśmiewał się i wszyscy nazywaliśmy ten sposób bycia „cóż ja”. „Cóż ja”, znaczyło fałszy-
we „cóż ja znaczę”, „cóż ja jestem”. W domu mówiło się czasem, „wiesz, on jest taki cóż ja”. Oboj-
ga skromność i prostota nie oznaczały zresztą wcale nieśmiałości czy braku poczucia własnej war-
tości. Były po prostu dyskrecją i dobrym wychowaniem.
Tak więc w rezultacie Towarzystwo Wydawnicze zostało uratowane przed bankructwem i wszy-
scy jego pracownicy, drukarze, kierownik, sprzedawcy i woźni mogli pozostać na swoich daw-
nych posadach. Nasze pieniądze umieszczone w placach przy Alejach Jerozolimskich przepadły,
reszta została zabezpieczona na nieruchomości i maszynach drukarni przy Rynku 11.
Mama martwiła się trochę, ale pocieszał ją nasz krawiec, pan Grynszpan. Pan Grynszpan z rodzi-
ną miał zakład krawiecki na szóstym piętrze strasznej, czarnej żydowskiej kamienicy przy ulicy
Dzikiej. Kiedy zaczęła się nasza znajomość z tą rodziną, nie wiem. Może przez panią Janinę Mort-
kowiczową. Do Grynszpana szło się wyłącznie z poprawkami. Kiedy trzeba było skrócić płaszcz,
poszerzyć coś albo zwęzić, szło się wtedy oczywiście do Grynszpana. Był on bardzo uparty. Kiedy
mówiło mu się: „Naprawdę, panie Grynszpan, ja bym chciała, żeby to było dłuższe” - pan
Grynszpan wzruszał ramionami i mówił jedno bezapelacyjne krótkie zdanie: „Takie pokazują”.
Kiedy zapytałam go kiedyś, gdzie pokazują, bo nie widziałam u niego nigdy żadnego żurnala,
odpowiedział: „Idzie się na róg Chmielnej i Nowego Świata. Się postoi. Mnie wystarczy”. Uzna-
wał w mowie tylko jeden rodzaj - męski. Mówił ten ramion, ten spódnic, ten plis, ten plec. Mamę
wielbił jak świętość. Zamykał oczy i mówił: „Pani Żeromska to jedwab, nie kobieta”. Nie umiał
chyba ani czytać, ani pisać po polsku, ale był wprowadzony we wszystkie kryzysowe sprawy i on
właśnie pocieszył kiedyś mamę. Kiedy wyszła od niego i szła przez to straszne czarne podwórko,
otworzyło się wysoko okno i pan Grynszpan wrzasnął do mamy: „Pani Żeromska, nic się pani o
interesa nie martw, trzymaj pani tylko mocno tę hipitakie”. Bardzo byłyśmy przywiązane do pana
Grynszpana i jego grubej żony w czarnej peruce, przeszytej białą nitką.
Oczywiście suknie czy płaszcze były szyte gdzie indziej albo kupowane w magazynach z gotową
konfekcją z Wiednia. Ale to chyba było trochę później, a zresztą mama nosiła swoje czarne albo
pepitkowe kostiumy zawsze i niezmiennie, a latem miała suknie z lekkich materiałów, czarne w
małe białe kropeczki. Kiedyś powiedziałam do mamy: „Czy nie mogłabyś sobie czasem sprawić
sukni w jakiś inny wzorek albo na przykład w większe kropeczki, żebym wiedziała, że masz na
sobie coś nowego”. Ale mama odpowiedziała z oburzeniem: „W większe kropeczki? Czy chcesz,
żebym wyglądała jak kurtyzana?”
Jesienią wyjechałyśmy do Genewy. Już nie było kochanego domu pani Piguet na rue Ferdinand
Hodler, więc wynajęłyśmy pokój z utrzymaniem u państwa Mirimanoff, na górze obok cerkwi, na
rue Toepffer 11 Bis. Pan Mirimanoff był profesorem biologii na Uniwersytecie Genewskim, Rosja-
ninem z pochodzenia, miłym, milczącym starszym panem. Jego pokaźna żona pochodziła z Mar-
sylii. Mieli dwóch jednakowych, łysiejących synów. Mieszkało tam parę osób, przeważnie studen-
tów, wszyscy tak zwani „bien”. Ja teraz zaprzyjaźniłam się z Angielką, Anitą Willis, córką profe-
sora z Oxfordu, która była ruda i nosiła wszystko zielone, od beretu do butów. Często płakała, bo
niedawno straciła matkę, i była trochę tak jak ja przedtem w tej Genewie, tyle że dużo starsza.
Była smutna i delikatna, bardzo ją lubiłam, jeździłyśmy za miasto w niedzielę i na narty w święta,
czasem w Alpy do Sabaudii. Mieszkał tam też elegancki chłopak Hubert de Saint-Senoc, który się
też trzymał z nami. Jedzenie było podłe, te łysawe konie nudziły przy stole, ale wszystko razem
znośne, więc mama znów wymknęła się do Paryża do swojej Fufy Ordyńskiej, zostawiając mnie
74
pod opieką pani Mirimanoff i naturalnie ukochanych Beerów, którym tymczasem urodził się sy-
nek Pista, co, po węgiersku znaczy Stefan.
Chodziłam do nich co dzień i rysowałam, rysowałam, rysowałam. Był tam już model, ale były i
gipsy, Beerowie nie odżegnywali się od tego. Na wielkich arkuszach musiałam rysować jeden ob-
ok drugiego tak zwane przez nich ‘l’ments conventionnels, czyli symbole pewnych pojęć, ujęte w
syntetyczny, a koniecznie czytelny znak. Na przykład mówili mi: „Jeśli symbolem poczty jest
trąbka, miłości serce, elektryczności dwie błyskawice, a śmierci czaszka, to ty wymyśl coś innego,
co by było równie łatwe do zrozumienia i wydrukowania jako znak, stempel, oznaka, - ‘l’ment
conventionnel”. Zresztą pojęcia czy treść tych znaków również ja miałam wymyślić. Przywiozłam
ze sobą moje ilustracje do Conrada i Beerowie zdecydowali, że muszę się uczyć kompozycji. Ry-
sowałam więc ilustrując rozmaite zadania - teatr, cyrk, ulicę, więzienie, sport. Równocześnie robi-
łam jakby rozbiór kompozycyjny obrazów, patrząc na reprodukcje odnaleźć musiałam kierunek,
ruch, impuls działający w wielkich kompozycjach figuralnych, a nawet w pejzażu czy martwej
naturze. Poza tym zdecydowali, że pora już pozwolić mi zacząć malować olejno. Dostałam piękną,
lekką, wąską kasetę Lefranca ze składaną paletą. Ustawiali mi proste martwe natury, dawali mi
tylko proste, techniczne rady. Wyrzucili od razu z mojej kasety czerń i kraplak.
Kiedyś przyniosłam do pracowni bukiet bzu i chciałam go namalować. Beerowie westchnęli i
przestrzegli mnie, abym nigdy tego nie robiła, bo to się nigdy nikomu nie udało. Bez, powiedzieli,
jest równocześnie całością i detalem, bryłą i drobiną, maluj każdy inny kwiat, ale nie bez. To co
Beerowie mówili o malarstwie było proste, słuszne i jakby święte. Wierzyłam im, uczyłam się tego
i wiedziałam, że to są prawdy na całe życie. Byłam u nich bardzo szczęśliwa i z najwyższą rado-
ścią co rano myślałam, że tam będę, że znów ich zobaczę, będę rysować, malować, słuchać ich i
ufać im całkowicie.
Szłam do nich przez Plaine de Plain palais, zieloną i ustrojoną gdzieniegdzie przez wozy i namio-
ty wędrownych cyrków. Dochodziłam do Rue Patru 1, na samym rogu placu, wchodziłam na sza-
lenie strome i wysokie schody i otwierały się przede mną drzwi tego raju, pachnącego werniksem,
terpentyną, farbami, czosnkiem i liśćmi laurowymi. Siadałam na chwilę na czerwonej kanapie tak
zawalonej pośrodku ze starości, że zapadało się w nią prawie do podłogi. Słuchałam przez chwilę,
co oboje, wieczorem rozmawiając o każdym uczniu i oglądając jego pracę, wymyślili dla mnie na
ten dzień nowego i pasjonującego. A potem zabierałam się do roboty, a oni od czasu do czasu za-
glądali mi przez ramię, on delikatny i jasny, a ona gwałtowna i błyszcząca cudownymi oczami z
emalii i aksamitu. Wiem, że byli oboje po cichu przeciwni temu, abym szła do Szkoły Sztuk Pięk-
nych. Najchętniej na wiele lat zostawiliby mnie u siebie w pracowni, ale wiedzieli, że to nie jest
możliwe. Tymczasem wpływało we mnie to wszystko, co chcieli mi przekazać, wiedza i wiara w
ważność sztuki ponad wszystko, miłość do niej, to wszystko, co u nich było szczere i naturalne, i
ważne jak oddychanie, chociaż nie byli wcale pięknoduchami oderwanymi od życia ani teoretyzu-
jącymi estetami, ani złotoustymi krytykami. Wszystko było podane w prostych, skromnych, nie
rozgadanych zdaniach, jakby mi delikatnie na coś zwracali uwagę w paru słowach.
Mama przyjechała do mnie po pewnym czasie z Paryża i mieszkałyśmy u państwa Mirimanoff.
Mówiłam już swobodnie po francusku i trzeba było zacząć się uczyć po angielsku. Ale że nie mia-
łam dosyć czasu na regularne lekcje, wynaleziono mi młodą Angielkę Kathleen Woodley, z którą
jeździłam na nartach, chodziłam na spacery i u której często bywałyśmy w domu. Miała szalenie
miłych młodych rodziców, którzy bardzo lubili, kiedy całe towarzystwo kolegów z uniwersytetu
Kathleen urządzało im w nocy tak zwane surprise-party, czyli nie zapowiedziany nagły najazd na
dom, podczas którego przewracano wszystko do góry nogami, aby zorganizować zabawę w sza-
75
rady, tańczyć i wyjadać doszczętnie to, co było do zjedzenia. Nauka angielskiego nie szła z
Kathleen najlepiej, bo żeby było prędzej, mówiłyśmy po francusku. Była to pogodna, kochająca się
i delikatna rodzina, miły, trochę bezładny dom, pełen wesołości. Ojciec Kathleen był urzędnikiem
konsulatu angielskiego w Genewie. Tym razem było mi w Genewie dobrze, nawet jesienią i zimą
palone w ogrodach liście i niebieski dym snujący się wszędzie nie pachniały mi tak smutno i bez-
nadziejnie jak dawniej, kiedy byłam tu dzieckiem.
Miałyśmy teraz dużo znajomych z Ligi Narodów, poza Rajchmanami byli jeszcze państwo Soka-
lowie, dwie stare panny Gordon, do których chodziło się na herbatki, a właściwie na cały zestaw
najrozmaitszych tisanes, trawek, ziółek i owocków parzonych w srebrnych kubeczkach i ogromnie
niedobrych, ale bardzo zdrowych. Była panna Boutroux i bardzo mili młodzi państwo Rosnerowie
z BIT. Był też nasz kuzyn od strony mamy, Antoni Baliński, brat Stanisława.
Z nimi właśnie we czworo pojechaliśmy raz, na kilka dni, bardzo wysoko w Alpy na przełęcz - col
de Vozas, na garbie Mont Blanc, gdzie zatrzymywał się lodowiec schodzący ze szczytu - le glacier
de Bionnassey. Stało tam schronisko, a właściwie pusty szalet, gdzie wszystko było przygotowane
dla narciarzy, tak, aby mogli tam wygodnie spać i jadać. Śliczna kuchnia zaopatrzona we wszyst-
kie konserwy i przyprawy, dobre łóżka i pościel, smary do nart, słowem raj sportowca. Wjechali-
śmy do pewnej wysokości kolejką linową, potem już było bardzo ostre i długie podejście. Było to
podczas Świąt Wielkanocnych, słońce prażyło w tęgim mrozie ziającym od lodowca. Jeździliśmy
po całych dniach w kostiumach kąpielowych i spodniach narciarskich. W nocy schodziły z góry
lawiny, wydając przy końcu swego biegu rozdzierający, rozpaczliwy krzyk, wysoki, straszny głos,
odbijający się echami dookoła. W dole, pionowo pod nami świeciło i migotało Chamonix, ale tu
było wysoko, pusto, niebo było w dzień granatowe. To odbite od śniegu słońce spaliło mnie aż do
gorączki i opuchlizny, tak że kiedy zjechaliśmy do Genewy, mama nie poznała mnie, bo wygląda-
łam jak błyszczący, okrągły pomidor. Kiedy wszystka skóra zlazła mi wreszcie z twarzy, nigdy nie
miałam tak pięknej cery.
Znów widywaliśmy się z panią Piguet i jej córką Georginą. Była teraz zaręczona z bardzo uro-
czym panem Confino, szefem sekcji tłumaczy przy Lidze Narodów. Rozwinął tamże i udoskonalił
system tłumaczenia symultanicznego przemówień na obradach. Dzięki naszym znajomym cho-
dziłyśmy z mamą często na rozmaite, o ile były interesujące, posiedzenia Societ’ de Nations, do
gmachu na Quai Wilson nad jeziorem, z pięknym widokiem na białą Mont Blanc, daleko między
stokami Voirons i SelŠve. Zawsze chodziłyśmy na posiedzenia, kiedy występował Briand, bo
mówił mądrze i bardzo pięknie po francusku, wszyscy to zawsze podkreślali, nie zapominając
dodać, że ma on najbrudniejsze ręce i najczarniejsze paznokcie na świecie.
Cała ta zima była pracowita i pełna interesujących spotkań i dobrych zabaw u państwa Woodley.
Obiecałyśmy sobie pisywać do siebie i nie tracić kontaktu po moim powrocie do Warszawy.
Wiosna znów była powolna i pachnąca, jeździłyśmy z mamą wzdłuż jeziora do małych miaste-
czek uczepionych wysoko wśród winnic albo oblanych Lemanem jak Chexbres, gdzie rysowałam
starą śliczną architekturę, albo do Saint-Sergues, gdzie zimowe długie zjazdy narciarskie zamie-
niały się w pola pełne narcyzów i drobnych hiacyntów. Wiosna jest w Szwajcarii bardzo piękna,
choć potrafi być zimna. Czasem nad Genewą ustawi się, a właściwie rozłoży gruba kołdra burych
chmur, opartych jednym brzegiem o SelŠve, a drugim o Jurę. Te mgły i chmury tkwią tak tygo-
dniami, a w Genewie wtedy wybucha epidemia grypy, aż nadleci lodowata biza albo cieplejszy
foen i odsłoni wreszcie słońce i niebo. Tak było właśnie i tej zimy i wszyscy u państwa Mirima-
noff, z nami włącznie, chorowali na tę grypę.
76
Genewa ma nie tylko ten niemiły klimat. Ma także swoją inną niż w innych miastach Szwajcarii
pewnego rodzaju arystokrację. Ta grupa ludzi mieszkająca właściwie na jednej ulicy, Grand’rue,
nad ogrodem uniwersyteckim, jest ze sobą skoligacona wielokrotnie, lekko zdegenerowana i bez-
czelnie snobistyczna. Widocznie przez ciągły napływ cudzoziemców do Genewy ludzie z
Grand’rue odcięli się od przybyszów, żeniąc się tylko między sobą, obracając się w swoim światku
i gardząc resztą mieszkańców Genewy. Kathleen Woodley chodziła do szkoły i przyjaźniła się z
dwiema panienkami z Grand’rue, ale w niedzielę w kościele, kiedy ona z rodzicami spotykała tam
te dwie, także z rodzicami, wychodzące po mszy, nie było mowy o wymienianiu ukłonów, tamte
patrzyły na nią jak na powietrze. Pani Mirimanoff opowiadała, że kiedy jako młoda żona nowo
mianowanego profesora poszła złożyć wizyty żonom starszych kolegów męża, była czasem odsy-
łana z kwitkiem przez służącego, który mówił: „Madame ne peut pas vous recevoir, parce qu’elle
a du monde”. Ale to było dawno, a tymczasem na Grand’rue miał być w pewnym domu wielki
bal, na który został ku naszemu wielkiemu zdumieniu zaproszony przez rodziców pewnej panny
nasz Hubert de Saint-Senoc. Hubert był hrabią, miał swój jacht na jeziorze, więc w końcu nie było
to zaproszenie przez państwa Dubois czy Dupont takim dziwem. W przygotowaniach Huberta na
bal cały dom brał czynny udział. Koszula frakowa, gardenia do butonierki, wszystko było spraw-
dzane przez nas i omawiane. Na godzinę przed balem przyszedł służący i przyniósł krótki bilecik
od pani domu, że dziękują za obietnicę przybycia, ale nie jest to już potrzebne, bo młody człowiek,
którego Hubert miał zastąpić, jednak przyjechał, wobec tego jego, Huberta, obecność nie jest ko-
nieczna. Jedna dziewczyna z Grand’rue chodziła na rysunek do Beerów i nawet była dość miła,
przyjaźniła się z Georgine Piguet, ale nigdy nie zaprosiła jej do siebie. Nie ma chyba w żadnym
mieście na świecie tak ciasnej sfery, kasty tak zamkniętej, jak ta jedna mała uliczka, zabudowana
po jednej stronie kilkunastoma domami.
Ale dookoła jest miasto śliczne, nie za wielkie, zielone i niebieskie od jeziora i Rodanu, gdzie w
lecie ciągnie rześki chłód od lodowatej wody. Polubiłam to miasto tym razem, chociaż nie ma w
nim żadnej tajemnicy, żadnych zakamarków, żadnej smugi romantyzmu. Mama mówiła, że to
najnudniejsze miasto na świecie i pewnie tak jest, jeśli się w nim nie pracuje. Bo obejść Quai des
Berges, Quai du Mont Blanc, rue Basse, przejść przez Grand Passage, wypić czekoladę w „Cosy
Corner” między stuletnimi Angielkami o piątej po południu, iść do kina i wrócić do domu o
dziewiątej, to jest program na zwyczajny dzień w Genewie. Nie ma tam stałego teatru ani nic, co
by się odbywało wieczorem. Jest jeszcze na Place Molard piwiarnia, „Caf’ du Commerce”, skąd na
ulicę bucha interesujący zapach piwa i cygar, razem z kłębem ciepłego powietrza i pary, w mroź-
ne powietrze od jeziora.
Chodziłyśmy tam na wspaniałe petits pains au fois gras. I jeszcze „Caf’ Bavaria” czarna i zady-
miona, z politycznymi tradycjami. Raz w roku w zimie odbywa się la Fte de I’Escalade, na pa-
miątkę zdobywania Genewy przez Sabaudczyków, kiedy to oblegających oblewano wrzątkiem i
wrzącą oliwą. Na tę pamiątkę cała Genewa zawalona jest czekoladowymi marmittes i wszyscy się
cieszą z dzielności genewczyków. Wtedy jest w mieście weselej. Ale ja to miasto już uważam za
trochę swoje i nudy jego nie widzę. Przeżyłam tu swoje pierwsze wielkie smutki i samotność, ale
zapominam o nich w złotym świetle domu Beerów. Nigdy o nich obojgu nie zapomnę. Ale trzeba
było wydostać się spod ich skrzydeł.
Pożegnałyśmy Genewę, Beerów, wszystkich przyjaciół i wyjechałyśmy do Paryża, który mama
chciała mi koniecznie pokazać. Zamieszkałyśmy u pani Marii, siostry pani Janiny Mortkowiczo-
wej, bardzo elegancko, bo w XVI arrondissement, na rue Saint-Didier. Rozpoczęło się zwiedzanie.
Całe przedpołudnia byłyśmy w muzeach. Paryż migał mi przed oczami między jedną galerią a
77
drugą, jednym kościołem a drugim, naznaczony punktami, w których albo mama, albo ojciec kie-
dyś mieszkali. Było tych adresów sporo. Jednego z pierwszych wieczorów mama zaprowadziła
mnie na Boulevard Montparnasse i patrzyła uważnie, jakie to cudowne miejsce zrobi na mnie
wrażenie. Wrażenie było okropne. Ciemna przydługa ulica z poucinanymi drzewami, brzydka i
zaniedbana. Mamie wydałam się potworem bez serca, kiedy powtarzałam, wzdychając: „Gdzie tu
porównanie z Genewą, tęskno mi do Genewy”. Francuzi też mi się nie podobali. Poszłyśmy na
jakąś obskurną Rue Blanche, gdzie była restauracja, pamiętająca ojca. Kiedy siedziałyśmy w pustej
sali niezdecydowane nad kartą dań, kelner oparł się mamie na ramieniu i czytał menu z nią ra-
zem. Kiedy mama zaproponowała kurę, ten bezczelny człowiek powiedział: „Pour vous, oui, mais
pour la petite, je ne vous conseille pas”.
Naturalnie codzienne nurzanie się w malarstwie, pierwsze właściwie spotkanie z tą wielką sztuką,
było dla mnie wstrząsem. Ale naprawdę nieskończonym zachwytem i uwielbieniem, i szokiem
stała się dla mnie rzeźba starożytna, cały dół Luwru, Egipt i Grecja. Zobaczyć to własnymi oczami,
zbliżyć się na wyciągnięcie ręki, widzieć w świetle dziennym, a potem wieczorem - to było na-
prawdę szczęście i właściwie nic innego nie było mi potrzebne. Czasem tylko mama prowadziła
mnie do jakiegoś parku, do jej tylko wiadomej ławki, do ich wspólnej ławki, ich spotkań. Znałam
już historię ich miłości, miłości Xeni i Nienaskiego, czytałam tę książkę, wracałam do niej jak do
żadnej innej.
Mama po paru tygodniach tego szalonego zwiedzania przypomniała sobie, że trzeba mi pokazać
jeszcze Paryż nocny i szampański. Poszłyśmy do olbrzymiej hali, zatłoczonej i zadymionej do
ostateczności, na występ słynnej pieśniarki Marie Dubas. Było to męczące i monotonne, śpiewała
zdartym schrypłym głosem: „Je t’ai dans les nerfs, je t’ai dans le sang, je t’ai dans la peau”. Jej pły-
ta, którą sobie kupiłam, była lepsza od tego występu na żywo. Nie byłyśmy chyba w żadnym tea-
trze, zbyt zmęczone dniami pełnymi po brzegi. Chyba, żeby za teatr uznać wizytę u Antoine’a,
który mieszkał naprzeciwko pani Marii.
Kamienica, w której mieszkał, miała bramę obmurowaną lustrami, a wzdłuż ścian rosły białe lilie.
Pani Maria znała go, więc byłyśmy u niego na herbatce. Pośrodku wielkiego pokoju stała szklana
trumna, w której ten skromniś sypiał, wszystko było tam białe.
Mama odwiedzała swoich dawnych znajomych, Fufę, Lipków, Zaka, Melę Muter, ale jeśli tylko
spotykałyśmy się z Francuzami, zaraz ktoś mówił: „Mais quel dr“le d’accent elle a, cette petite”. A
to był akcent z Genewy, z Carouge i z Plain palais, bardzo w gruncie rzeczy nieładny, ale na zaw-
sze już przeze mnie przyjęty. Była wiosna i Paryż był na pewno przepiękny, ale ja jakoś tego nie
zobaczyłam, to znaczy widziałam oczami, ale nie wzruszeniem, pewnie byłam w nim za krótko,
nie zamieszkałam w nim, nie przylgnęłam. Z radością wróciłam do Warszawy, do Konstancina,
do własnych pokoi i dawnych przyjaciół.
Posiedziałyśmy trochę tu, trochę tam, a trochę w Jastarni, gdzie wieczorami chodziło się na tańce
na molo nad zatoką. Nosiłyśmy szalenie szerokie majtasy w kraty i kwiaty, ogromne kapelusze,
byłyśmy już ładnymi pannami, ale szalenie jeszcze głupimi. Z Haneczką Szczepkowską bijałam
się jeszcze czasem na tematy polityczne. Ale już przygotowywałam się, jak i Marysia, do egzami-
nu w Szkole Sztuk Pięknych. Ustnego egzaminu nie bałam się, po Beerach i Paryżu byłam na-
pęczniała od wiadomości o malarstwie i rzeźbie. Przeczytałam w lecie całego Chłędowskiego,
miałam już swoje gusty artystyczne, w księgarni na Mazowieckiej wszystkie wspaniałe wydaw-
nictwa i teki znakomitych reprodukcji barwnych były dla mnie zawsze dostępne. El Greco i Goya,
oni byli najwięksi, ponad wszystkim innym malarstwem.
78
Miałyśmy obie pójść do pracowni profesora Pruszkowskiego. Zdawała z nami masa młodzieży.
Pierwszy był rysunek z natury, głowa, a potem kompozycja. Coś strasznego jako temat strzeliło
mi do głowy i postanowiłam z podanych możliwości wybrać sport, a tym sportem była gra w po-
lo. Plątanina koni, jeźdźców, kijów, którą usiłowałam umieścić w kompozycji krzyża czy litery X,
to było zadanie piekielnie trudne i to z mojej winy. W dodatku nigdy nie widziałam gry w polo,
ale przynajmniej pozycja jeźdźca i ruch konia nie były może najgorsze. Zdałyśmy obie i rozpoczę-
łyśmy naukę.
Malarstwo prowadził Tadeusz Pruszkowski, rysunek wieczorny Gotard, kompozycję brył i płasz-
czyzn profesor Wojciech Jastrzębowski, grafikę pierwszego roku profesor Władysław Skoczylas,
potem Czerwiński. Asystentem Pruszkowskiego był Edward Kokoszko. Przez pierwszy rok rysu-
nek prowadził profesor Zimek Kamiński, mąż pani Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej, która rzeźbiła w
Zamku ojca. Koledzy, którzy zdawali z nami, rozeszli się po innych pracowniach - profesora Ti-
chego, Kotarbińskiego, Kowarskiego, Bartłomiejczyka w pracowni grafiki użytkowej. Rzeźbę
prowadził profesor Breyer. Szkoła była olbrzymim gmachem, pracownie były wielkie, ale bardzo
zapchane, zwłaszcza nasza. Rysunek wieczorny odbywał się na korytarzu, gdzie sztalugi stały tak
blisko siebie, że można się było cofnąć zaledwie o krok. A Gotard żądał wielkich arkuszy, na któ-
rych człowiek, złożony, jak mówił, z samych cylindrów, ledwo się mieścił. Przed południem za-
częliśmy od razu malować olejno.
Profesor Pruszkowski był uroczym, wesołym, pełnym dowcipu i młodzieńczych pomysłów pa-
nem, wciągnął nas zaraz we wszystkie zwyczaje pracowniane, czuliśmy się tam świetnie, ale czy
był dobrym pedagogiem? Przy pierwszej mojej martwej naturze, którą malowałam, starając się
wiernie oddać butelkę, dwie cebule i zwiniętą gazetę, profesor powiedział: „Będzie lepiej, jeśli w
tle położysz taką mocno szafirową plamę”. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że tam żadnej szafi-
rowej plamy przecież nie ma, na co profesor odpowiedział: „No to co? ale to będzie dobrze wy-
glądało, wiesz” - i wykonał palcami znany ruch oznaczający smak, plastyczną pochlebną ocenę
obrazu. Pomyślałam sobie, co by mi też Beerowie powiedzieli za taką szafirową plamę dodaną dla
ozdoby. Prusz, czyli Grubas, zjawiał się w pracowni nie na długo, mówił na przykład: „Pędzel to
nie kiełbasa” i znikał, albo: „Maluj tak, jak dobierasz wstążkę do kapelusza”, albo: „Maluj tak, jak
jaskółka lepi gniazdko”. To nam naprawdę na pierwszym roku nie wystarczało, śmieliśmy się i
bawili z nim razem, ale pełni byliśmy chęci usłyszenia czegoś po prostu solidniejszego.
Na szczęście był profesor Skoczylas, znakomity poważny pedagog, łączący w sobie, co się prawie
nigdy nie zdarza, wspaniały talent właśnie pedagogiczny z własną świetną twórczością. Profesor
Kamiński dawał nam proste i mądre wiadomości o budowie szkieletu i jego ruchach pod skórą, o
świetle leżącym tam, gdzie kość przylega do skóry ciaśniej, o czym nigdy nie wolno zapomnieć, o
zależności kierunków barków i miednicy, rysował przy tym czyste, czytelne i piękne schematy,
lekkie postacie, prostą kreską.
Zaczęliśmy też chodzić na liternictwo do profesora Bonawentury Lenarta, co stało się dla więk-
szości, w tym dla mnie, bardzo prędko istną udręką. Profesor Lenart, malutki, łysy, z dwiema
kępkami włosów po bokach głowy, najwspanialszy specjalista od spraw papieru, druku, grafiki,
znawca najlepszy ich konserwowania, znakomity introligator. Oprawiał kiedyś maleńką książecz-
kę, pierwsze wydanie „Wisły” ojca, przez cztery lata. Miał od młodości jakieś skrawki papieru czy
pergaminu i kawałek skórki safianowej, które przez całe życie poddawał działaniu światła, wilgo-
ci, gorąca i w ten sposób, na przestrzeni dziesięcioleci, obserwując te strzępki, docierał do najgłęb-
szej wiedzy o ich cechach, trwałości i zmianach w nich zachodzących.
79
Był piekielnym perfekcjonistą, co się odbijało na jego nieszczęsnych uczniach. Siedzieliśmy mie-
siącami nad jednym arkuszem papieru, ćwicząc jedną literę zaciętym specjalnie „narządkiem” z
trzciny. Przepisywaliśmy dziesiątki razy jakiś tekst, a profesor grzecznie i cicho mówił z lekka
sepleniąc: „Ładnie, ładnie, tylko litera L jeszcze troszkę nie dopracowana” - i wszystko zaczynało
się od nowa. Ja przepisywałam wiersze Tuwima, którego zaczęłam uwielbiać wtedy: „Trawo,
trawo do kolan! Podnieś mi się do czoła”. Ale moja antykwa nie była dość piękna, moja pałka nie
była godna antykwy, straszne to było wszystko. Zarzekaliśmy się, że nigdy więcej nie będziemy
mieli do czynienia z okrutnym Lenartem i po trosze uciekaliśmy z jego pracowni, ja pod pozorem
słabego wzroku.
Za to pracownia profesora Jastrzębowskiego była cudowną zabawą. Poznawaliśmy najrozmaitsze
techniki, naszej wyobraźni dana była pełna swoboda, stykaliśmy się z materiałami, z których
można było wszystko zrobić. Jakie piękne kukły i maski robiliśmy z rozmoczonych gazet nakła-
danych na siebie warstwami.
Była tam także trygonometria wykładana przez profesora Rowińskiego, zapalonego narciarza.
Kiedy miałam jakieś trudności z wykresami, zamyślałam się głęboko nad rajzbretem, rajszyną i
ekierkami. Kiedy profesor siadał obok mnie, mówiłam: „Zaraz to skończę, panie profesorze, tylko
tak się zastanawiam, jakiego użyć smaru, kiedy jest firn?” Profesor zaczynał uroczy wykład o
śniegu, nartach, smarach i foczych skórach, a mimochodem kończył szybko moje zadanie na rajz-
brecie. Nie ja jedna tego firnu używałam w potrzebie.
Historii sztuki słuchaliśmy na wykładach profesora Michała Walickiego. Nie byłam tylko w pra-
cowni grafiki użytkowej profesora Bartłomiejczyka, gdzie poszli wszyscy najmilsi koledzy. Był
tam Roman Szałas, Władek Szomański, Czesław Szpakowicz, Adam Zawadzki, Zygmunt Gosie-
niecki, potem przybyła z grupą studentów lwowskiej Politechniki śliczna Basia Bardska. W tej
naszej gromadzie najbliższych „stareńkich” był jeszcze Andrzej Rubinroth, Ela Czerwińska, Inka
Stankiewicz, Ewa Lukas. Było nam ze sobą dobrze i wesoło. Chłopcy byli dobrze wychowani, nie
było między nami wcale tak zwanego przez Żeromskiego „zdradliwego amoroso”, a tylko czasem
jakieś bardzo głębokie gdzieś tam ukryte niewinne oczarowanie pod warstwą serdecznej przyjaź-
ni i dobrego koleżeństwa. Była wtedy w Szkole grupa starszych od nas dziewcząt, przed których
dowcipami czy słownictwem nasi koledzy nas chronili. Pamiętam, jak jedna z nich przyniosła i
pokazywała w stołówce zrobione przez siebie trochę pornograficzne karty do gry. Roman Szałas i
Władek odpędzili nas stanowczo od oglądania tego. Dbali o nas, kiedy na tak zwanych „czarnych
kawach” w Szkole inni koledzy namawiali nas do wypijania alkoholu w nadmiernej ilości. Zaczę-
łam wtedy palić papierosy, dlatego, że wszyscy palili, a także dlatego, że byłam bardzo nieśmiała,
więc pudełko papierosów, zapałki, popielniczka - wszystko to pomagało mi w zajęciu rąk i oczu,
kiedy siedziałam gdzieś sama.
Rodzaj dowcipu, który śmieszył nas najbardziej, był zupełnie nonsensowny. Pewne dowcipy
wchodziły do naszego stałego języka i wystarczało jedno słowo, żeby wywołać wybuchy szalone-
go śmiechu. Wystawialiśmy się wciąż wzajemnie na próby odwagi cywilnej. Ofiarami byłyśmy
przeważnie my, dziewczyny. Kiedyś stanąć musiałam na niewysokiej podstawie pod cokołem
pomnika księcia Józefa Poniatowskiego przed kolumnadą na placu Saskim i stamtąd przemówi-
łam do nielicznych, na szczęście, przechodniów. Mowa zaczynała się od zdania: „Obywatele, nie
lekceważcie posterunkowych”, a dalej był już zupełny, bezsensowny bełkot. Ale mowa była, bo
koledzy powiedzieli, że nie będę miała na to dość odwagi cywilnej. Było to typowe „zaginanie”.
Inne niewinne dowcipy polegały na ustawieniu się w sporej grupce gdzieś na ulicy z zadartymi
głowami. Staliśmy tak, że aż ludzie zatrzymywali się razem z nami wpatrując się w niebo, a kiedy
80
zebrał się spory tłumek, odchodziliśmy cicho. Kiedy przy świętach narodowych wszystkie wy-
stawy sklepowe udekorowane były fotografiami marszałka Piłsudskiego, stawaliśmy przed szybą
i pytali jedno drugiego: „Kto to może być ten miły pan z wąsami, nie wiesz?”, ale nikt z nas nie
wiedział, a ludzie dookoła wściekali się na dzisiejszą młodzież.
To były zabawy na ulicach, ale w domu były na przykład zabawy w operę. Władek Szomański, ale
i wszyscy inni także, był piekielnie muzykalny. Wszyscy grali na fortepianie i mieli ładne głosy.
„Aida” w ich wykonaniu była wprost cudowna. Nigdy chyba nie śmiałam się tyle co wtedy. Pa-
miętam przysięgę Kościuszki złożoną przez Władka w noc księżycową na środku Kanonii. Było to
genialne, bezsensowne i urocze przedstawienie, a my wszyscy siedzieliśmy na krawężnikach pła-
cząc ze śmiechu. Były to szczęśliwe i wesołe czasy, mieliśmy bardzo dużo pracy i bardzo dużo
dobrej, prostej przyjaźni.
Oczywiście było i życie poza Szkołą. Weszłam wtedy w grono ludzi należących do TUR-u, poma-
gałam grupie robotników, którzy stworzyli amatorski zespół teatralny. Wystawili kiedyś opraco-
waną przez siebie „Różę” Żeromskiego i dali kilka przedstawień. Nie widziałam nigdy przedsta-
wienia zagranego z taką namiętnością i prostotą. Scena katowania Czarowica w ochranie była tak
przejmująca, że mróz szedł po plecach. Plątałyśmy się też z Marysią po kilku zebraniach Klubu S,
ale nie podobało nam się to specjalnie.
Polityka nie odgrywała dla nas wtedy wielkiej roli. Miałyśmy kolegów komunistów i endeków.
Nie znosiliśmy tylko facetów z Obozu Wielkiej Polski. Ja wtedy zaczęłam czuć się pacyfistką, było
to takie jasne i godne wiary, ale groźba wojny była dla nas mglista i właściwie nieprawdopodob-
na. Raczej interesowałam się tym, co się dzieje wkoło nas, w kraju, byłam dumna z Gdyni, a
wściekła na próby wprowadzania numerus clausus, zresztą u nas w Szkole Sztuk Pięknych ta
sprawa nie istniała. Nasi koledzy, niektórzy, byli Żydami, ale najmniejszego znaczenia to nie mia-
ło. Ścisła przyjaźń łączyła nas z nimi, byli „stareńcy”, zdolni, dowcipni, inteligentni.
To była świetna grupa studentów, ten nasz rocznik, ale i starsi koledzy ciągnęli do nas. Józek Na-
tanson na przykład, w którego obrazach śliczne panienki fruwały po niebie. Miał już swoją pra-
cownię, a w niej piękny, stary rzeźbiony klęcznik. Na nim leżały równie piękne i stare „Żywoty
świętych”. Józek podrywał zaproszone koleżanki, otwierając księgę na żywocie świętej patronki
odnośnej panienki. Jego kolega i przyjaciel Stefan Płużański był specjalistą od gruntowania płó-
cien i desek, sam kręcił sobie farby i malował jeden obraz przez kilka lat, przecierając, laserując i
przemalowując bez końca. Postąpiłam z nim kiedyś niegodnie. Malował wtedy scenę z polowania
na zające. Myśliwi stali wokół brzózki o podwójnym pniu, mierząc do zająca. Byli w kolorowych
ubraniach, na białym śniegu, kompozycja była śliczna, przez miesiące Stefan opowiadał o tej swo-
jej pracy, aż wreszcie zaprosił mnie do siebie, aby pokazać skończone dzieło. Spojrzałam na ten
obraz, podobał mi się bardzo, ale pod wpływem głupiej myśli powiedziałam: „Za pięć dwunasta”.
Bo rzeczywiście tak to trochę wyglądało, ta podwójna brzózka otoczona może właśnie dwuna-
stoma myśliwymi. Stefan zmartwiał, złapał się za głowę i chlusnął na obraz czymś czarnym. Nic
nie dało się uratować. Była to nie złośliwość, oczywiście, z mojej strony, ale bezmyślność.
Dwaj bracia bliźniacy, Menasze i Efraim Zajdenbeutel, byli żywą legendą Szkoły. Bardzo nieza-
możni, nie mogli opłacać czesnego za każdego z osobna, a że byli do siebie podobni jak dwie kro-
ple wody - zaczęli chodzić do pracowni na zmianę, malując co drugi dzień ten sam obraz. Trwało
to dość długo, aż raz profesor Pruszkowski, zrobiwszy w pracowni korektę jednemu, spotkał na-
tychmiast potem na Tamce drugiego. Sprawa się wydała, ale rektor i Bratniak zdecydowali, że
nadal, chodząc obaj, będą płacili jedno czesne. To było bardzo ciekawe, że będąc bliźniakami mieli
identyczną budowę oka i jednakowo reagowali na kolor. Malowali u nas w domu mój portret,
81
wielkie płótno. Przychodzili obaj, i wtedy podchodzili i cofali się od sztalug na zmianę, co było
szalenie męczące dla modela, widzieć kątem oka czworonoga malującego. Albo jeden przychodził,
malował jakiś czas, potem nagle odkładał paletę i pędzle i mówił: „Do nosa przyjdzie brat”. I wy-
chodził.
O Zajdenbeutlach opowiadano mnóstwo historii, jedne wesołe, a inne dramatyczne. Oczywiście
ich najprostszym numerem było chodzenie do nieznanego fryzjera. Jeden z nich prosił, aby go
ogolić, ale bardzo starannie, bo ma bardzo silny zarost. Po pół godzinie wchodził drugi z cztero-
dniową szczeciną i niezadowolony stwierdzał, że go źle i niedokładnie ogolono, chociaż uprze-
dzał. W Kazimierzu na plenerze, podczas zabaw urządzanych na Rynku przez malarzy dla całej
ludności miasteczka, ustawiano na estradzie dwie skrzynie. Do jednej z wieloma gestami i zaklę-
ciami pakowano jednego Zajdenbeutla i zabijano skrzynię gwoździami, deskami, na krzyż i w
poprzek. Poczem brat wychodził z odbitej drugiej skrzyni w drugim rogu estrady. Ale to było
śmieszne. Mniej za to śmieszne było, kiedy jeden z braci nawiązał gwałtowny romans z pewną
panią z Łodzi. U szczytu wzajemnej miłości pani ta spotkała na ulicy drugiego brata, a kiedy rzu-
ciła mu się uszczęśliwiona w ramiona, drugi brat powiedział zimno: „Przepraszam, ja pani nie
znam”. I zaraz dostał straszliwie po gębie.
Szkoła nasza została w trakcie naszych studiów przemianowana na Akademię, a profesor Prusz-
kowski został mianowany rektorem. Nie zmieniło to faktu, że w swoje imieniny zasiadał na tronie
z drabin i pak pracownianych, w czerwonej szacie, koronie na głowie i z dwiema połówkami piłe-
czek pingpongowych wstawionych w oczodoły jak dwa monokle, co dawało straszliwy efekt. Tak
przyjmował nasze życzenia i hołdy, spisane na nieskończonej długości rulonach. Na któreś imie-
niny ofiarowałyśmy mu z Marysią piękną gęś. Wprowadziłyśmy ją uroczyście do pracowni na
obroży i łańcuszku od klozetowego rezerwuaru. Kilka dni spędziła przedtem w kotłowni Akade-
mii, więc na dodatek była czarna. Zachowała się bardzo godnie, wskoczyła profesorowi na kolana
i uznała go za swojego pana. Nie było mowy, aby mogła być zabita i zjedzona, okazało się zresztą
potem, że jest gąsiorem. Nazywała się Dyluś i poleciała z profesorem jego awionetką do Kazimie-
rza, mdlejąc podobno raz po raz w czasie drogi. Ale doleciała i zamieszkała w domu nad rzeczką,
gdzie cały plener jadał obiady.
Tego lata w Jastarni byłyśmy niedługo, bo wybrałyśmy się z mamą w podróż morską. Był to
pierwszy rejs M/s „Kościuszko”, bardzo starego już statku, na Islandię i na Wyspy Owcze, wzdłuż
całej Norwegii. Ten rejs był w połowie turystyczny, a w połowie handlowy, bo po raz pierwszy
statek polski miał zawinąć do Reykjaviku, przywożąc propozycję wymiany, zdaje się, kaloszy na
śledzie. Kapitanem statku był dawny kapitan marynarki rosyjskiej Borkowski. Był to niezwykły
człowiek. Mówił kilkunastoma językami, które mu się stale myliły, pił jak smok, nigdy chyba nie
dochodząc do stanu całkowitej trzeźwości. Grał na gitarze, leżąc na stercie poduszek w swojej
kajucie przy mostku kapitańskim, gdzie zapraszał wybrane osoby. Na ścianie miał wielką fotogra-
fię Żeromskiego. Jego oficerowie mówili, że jeśli kiedyś nagle wytrzeźwieje zupełnie, to statek
czeka pewna katastrofa. Podczas toastów przy stole kapitańskim rozpoczynał swoją przemowę od
słów: „Piję w ręce naszej ukochanej Gwiazdy Morza, Matki Boskiej”. Przepadałam za nim, i on
mnie lubił.
Opowiadał mi niezwykłe historie. Woził przed objęciem „Kościuszki” Żydów, którzy płynęli do
Palestyny, emigrantów z Polski - na statku „Polonia”. Kapitan jest wszystkim na statku, więc on
dawał śluby, rozwodził, chrzcił swoich pasażerów, sądził i karał. Dając śluby miał do nowożeń-
ców zawsze mowę. Tę mowę, całą i bardzo długą, wygłaszał przede mną w mieszaninie hebraj-
skiego, francuskiego, rosyjskiego i jidysz. To było naprawdę piękne.
82
Siedziałyśmy przy stole kapitańskim. Płynął z nami profesor Kętrzyński z synem, dwaj młodzi
chłopcy Leszek i Wojciech Meyerowie, sporo osób z Gdyni, trzej panowie, którzy nazywali się
jeden Podkański, drugi Kański, a trzeci Nadkański. W Kopenhadze wsiadł na statek Michał So-
kolnicki, dawny dobry znajomy ojca, z którym ojciec potem raczej rozluźnił stosunki. Ten stary
pan, zobaczywszy mnie na pokładzie, rozpłakał się na widok, jak mówił, ogromnego mojego po-
dobieństwa do ojca.
Kopenhagę zwiedzaliśmy przez kilka dni. Pinakotekę przede wszystkim. Wielkie naprawdę wra-
żenie zrobili na mnie Rodina „Ler Bourgeois de Calais”. Znałam ich dobrze z Paryża, z muzeum
Rodina, ale rzeźba, tu ustawiona w szerokiej alei nisko nad ziemią, wspanialsza była i wstrząsają-
ca. Oczywiście byliśmy także w „Tivoli”, gdzie starsi panowie w czarnych surdutach i meloni-
kach, odstawiwszy parasole, tłukli gumowymi piłkami w sterty ustawionych fajansowych talerzy.
Co za ulga, jaka mądrość w tej zabawie, jacy oni potem dobrzy i spokojni idą do domu. Ja też za-
fundowałam sobie jedną stertę tych talerzy. Spędziliśmy tam wiele godzin i stracili dużo pienię-
dzy, strzelając, łowiąc na wędki celuloidowe kaczusie, jeżdżąc na karuzeli i w strasznych tunelach,
gdzie kościotrupy zwisają nad głową. Przy mdłej syrence w parku nadbrzeżnym widzieliśmy
starszą panią w czerni, pedałującą, jak wszyscy, na rowerze, z koszyczkiem pełnym zakupów
przed sobą. Ale zauważyliśmy, że tej pani wszyscy się kłaniają. Była to, okazało się, Królowa Mat-
ka. W Kopenhadze najpiękniejsze są dachy i wieże, te wieże skręcone i zaplatane jak warkocz,
jaskrawozielone, cienko wbite w niebo.
Na noc zmęczeni wracaliśmy na statek do naszych wygodnych, lśniących drzewem i metalem
kajut, zasypiając w poskrzypywaniu i popluskiwaniu statku i wody za burtą. Po kilku dniach ru-
szyliśmy w dalszą drogę. Morze było ruchliwe, fala spora, statek z niewielkim ładunkiem prze-
chylał się tak, że przy stole trzeba było cały czas patrzeć w talerze, bo jedzenie jeździło po nich,
zupa wyskakiwała. Chwytaliśmy to za jeden brzeg talerza, to za drugi, aby go odpowiednio w
porę przechylić. Krzesła przytwierdzono do podłogi, a ze schodów trudno było schodzić, bo sto-
pień uciekał nagle spod stopy. Ale wszystko było piękne, usta słone, twarz opalona nawet bez
słońca, noce coraz jaśniejsze.
Obie nie tylko znosiłyśmy tę podróż doskonale - słowo znosiłyśmy jest w tym wypadku ogromnie
głupie - nie tylko podróż ta służyła nam wspaniale, spałyśmy świetnie i miałyśmy doskonały ape-
tyt, ale cieszyłyśmy się każdą chwilą, każdą zmianą pogody, każdym kolorem na niebie i morzu.
Miałyśmy towarzystwo, a ja po raz pierwszy byłam obiektem miłego uwielbienia pewnego star-
szego, tak mi się przynajmniej wydawało wtedy, dyrektora firmy spedycyjnej z Gdyni. Bardzo mi
to imponowało, bo dotąd miałam koło siebie zawsze swoich kolegów czy znajomych w moim
mniej więcej wieku, którzy traktowali mnie, a ja ich, jak „stareńkich” wesołych kompanów. Teraz
po raz pierwszy słuchałam zachwycających słów o moich oczach, rękach czy włosach i po raz
pierwszy zamazywała się różnica między „dorosłymi” a mną. Ale reszta mojego młodego towa-
rzystwa, ci właśnie moi rówieśnicy, wszeptywali mi w uszy okropne wiadomości o tym, że mój
wielbiciel ma sztuczne zęby albo że nosi perukę. Tak, że kiedyś schodząc za nim po stromych
schodkach na pokładzie udałam, że spadam i z całej siły złapałam go garścią za włosy, ale nie pu-
ściło nic i te włosy były śliczne.
Kiedy po wielu dniach zaczęliśmy się zbliżać do Islandii, kapitan Borkowski powiedział nam przy
obiedzie, że postanowił przedłużyć dla nas pobyt na wyspie i w tym celu zamiast wielkim kołem
okrążać ją, płynąc pełnym morzem, przedostanie się do Reykjaviku ciasnymi przesmykami mię-
dzy wyspą a pasem ostrych skał przybrzeżnych. To miało nam zaoszczędzić co najmniej trzy dni.
Nie wiem, czy ktoś zapytał kapitana, czy był tam kiedykolwiek przedtem. Zbliżyliśmy się do tej
83
dzikiej, pustej, czarnej i poszarpanej wyspy i wpłynęliśmy w labirynt skał, zatoczek i stromych
urwisk spadających w grzmiącą wodę. I nagle nadeszła mgła. Było to dziwne i straszne widowi-
sko, bo mgła jak ruchoma ściana szła po wodzie, zbliżała się do ledwo poruszającego się statku i
połykała po drodze wszystko. Znaleźliśmy się w białej gęstwie, maszyny stanęły, kotwice z rumo-
rem spadły w morze i zrobiła się po tym ostatnim hałasie cisza, jakby się świat skończył. Statek
poruszał się w tej ciszy bezwładnie i przykro na martwej fali. Ale zaraz zaczęła jęczeć syrena, co
chwilę, wzywając pilota i dając znać, że tu jesteśmy. Myśl, że wszędzie w tej bieli i pod nami w
morzu sterczą skały ostre jak zęby, nie była miła. Staliśmy tam trzy czy cztery dni, jęcząc wciąż
rozpaczliwie. Nadeszła wiadomość, że płynie do nas holownikiem pilot z Reykjaviku. Bardzo
wszyscy na niego czekali, bo szalenie byliśmy ciekawi, jaki też nam się okaże ten pecheur
d’Islande, pierwszy mieszkaniec tej egzotycznej wyspy. Zgromadziliśmy się na pokładzie, kiedy
mały holownik przybił do boku „Kościuszki” i pilot zaczął wchodzić na trap. I zdębieliśmy, kiedy
nad burtą ukazał się pan w meloniku, w binoklach i czarnym garniturze, z dewizką na brzuchu.
Bardzo mozolnie i powoli ten pan wyprowadził nas z kamiennego potrzasku na pełne morze i
dopłynął z nami do portu w Reykjaviku.
Stanęliśmy wreszcie na redzie, gdzie rozpoczęły się uroczystości powitalne. Cały rząd Islandii,
kilkanaście osób, przybył na nasz statek, ale okazało się, że mają oni tu prohibicję, a przyjmował
ich nasz kapitan Borkowski. Cały rząd, wszyscy ministrowie przepadli na dwa dni we wnętrzu
statku, a potem kolejno byli wynoszeni przez naszych marynarzy, sztywni i nieprzytomni z prze-
picia. My tymczasem zwiedzaliśmy miasto, okolice i gejzery.
Miasto jest całe parterowe, szerokie ulice otoczone domami, których dachy obsiane są wysoką
trawą, bo kiedy ich wspaniały wulkan Hekla wybucha, to niskie domy nie walą się, a gorące ka-
mienie i popiół gasną w gęstej trawie na dachach, nie wywołując pożarów. Domy, pływalnie, całe
centralne ogrzewanie w mieście pobiera gorącą wodę z gejzerów. Ale gejzery nie strzelają wodą z
dokładną regularnością, więc w niewielki otwór wrzuca się kilka kilo mydła, które otwór zatyka
na chwilę. Robi to się wtedy, kiedy zjawiają się turyści. Zaklejony gejzer bulgocze przez chwilę, a
potem przebija mydło i wystrzela wspaniałym słupem wrzącej pary i wody na wielką wysokość.
Po obejrzeniu miasta i gejzerów zaczęliśmy robić dalsze wycieczki. Zawieziono nas w głąb wyspy.
Ten pejzaż jest wspaniały i czarujący. Składa się jak gdyby z wielu odmiennych światów. Bo na
wulkanicznym pyle rosną łąki, jakich nie ma nigdzie. Trawy, kwiaty - ogromne rumianki i
dzwonki wielkie jak kampanule, a wszystko jaskrawe, trawa aż niebieska, uczucie bujności i do-
rodności tych łąk. A nagle kończy się ta uroda i rozlewa się nieskończona przestrzeń skamieniałej
lawy, czarnej i szarej od popiołu, jak cielska przewalające się strasznych zwierząt. Te buły, bulwy i
wzdęcia spiętrzone i zastygłe wyglądają jak odsłonięte piekło. Daleko na horyzoncie stoją czarne
góry, z których jak nitki spływają białe potoki z gorących źródeł, białe falbany pary w zimnym
powietrzu tkwią nad tymi strumieniami. Pokazano nam także małą, otoczoną płotkiem brzózkę,
nie większą ode mnie, jedyne drzewo w tym kraju. Co by czuł Islandczyk w puszczy?
W naszej podróży brała udział grupa polskich lekarzy. Przyjechała zwiedzać wzorowe islandzkie
szpitale. Zaproponowano nam zwiedzenie któregoś z nich, ale od szofera samochodu, który został
nam przydzielony, dowiedziałam się, że szpitale te są tylko dwojakiego rodzaju, bo mieszkańcy są
na ogół zdrowi. Są to szpitale dla wariatów albo dla trędowatych. My albo jedno, albo drugie,
powiedział wesoło ten miły kierowca. Zastanowiłam się przez chwilę, czy lepiej siedzieć w aucie
koło kierowcy wariata czy trędowatego, ale nie było już na to rady, bo jechaliśmy właśnie na ten
czynny wulkan Hekla, który wybucha dość nieregularnie, więc można się po nim niejednego spo-
dziewać. Odjechaliśmy już daleko i czarna sfałdowana skorupa zaczęła się stromo wznosić, droga
84
biegła zakosami coraz ciaśniejszymi, żadnej już roślinności na tej ponurej wyniosłości nie było.
Mama zachwycała się specjalnie niebem, a właściwie nieprawdopodobnie dramatycznymi chmu-
rami. Przyrównywała je do nieba hiszpańskiego, do wspaniałości, bogactwa, rozmaitości i grozy
dziejących się na niebie i tu, i tam. Dla mnie zawsze chmury i obłoki były zupełnie specjalnym
przedmiotem zachwytu i nieskończonych zapatrzeń. Tutaj, przy tej czarnej zdziczałej ziemi, od-
bierającej blaski, ciemności i kolory spływające z dramatycznego nieba, było się w środku czegoś
wspaniałego, co działo się samo dla siebie w nieobjętej piękności.
Było to cudowne i niezwykłe, ale droga szła coraz stromiej i wyżej, czarne przepaście otwierały się
co chwila z jednej i drugiej strony otwartego auta, mama zamilkła, oczy podkrążyły jej się niebie-
skimi cieniami i objął ją okrutny, zawsze na wysokościach zjawiający się lęk przestrzeni. Nie lubiła
nawet podchodzić do balkonów na wysokich piętrach, a cóż dopiero mówić o szczycie czynnego
wulkanu na Islandii. Poprosiłyśmy więc kierowcę, żeby stanął, i wysiadłyśmy, a auto z resztą to-
warzystwa pojechało dalej. Mama, jak tylko wysiadła, odzyskała swobodę i zainteresowanie pej-
zażem, więc spacerowałyśmy sobie w górę i w dół po czarnej szosie z wulkanicznego pyłu, z da-
leka od calusieńkiego świata. Fotografowałam przy jaskrawych przebłyskach słońca między czar-
nymi i złotymi chmurami. Mój kodak, kupiony w „Stabilimento” na Lido, spisywał się wspaniale.
Zwinięta błona na drewnianym kołeczku to było wszystko, co miał w środku. Właściwie było to
puste pudełko bez żadnego urządzenia, które by regulowało cokolwiek. Nie potrzebował żadnych
filtrów, aby wspaniale robić zarówno portrety, jak odległe pasma gór i chmury nad nimi. Po kilku
godzinach auto zjechało ze szczytu i zabrało nas z powrotem do Reykjaviku.
Po pobycie, który trwał koło tygodnia, a podczas którego braliśmy udział w festynie na naszą, to
znaczy tych śledzi i kaloszy, cześć, po wycieczkach dokoła wyspy po kraju zupełnie dzikim i pu-
stym, po kąpielach we wspaniałych basenach z gorącą wodą z gejzerów, opuściliśmy wreszcie
Islandię, spiwszy po raz ostatni rząd i wszystkie władze tego kraju. Zdaje się, że przez cały czas
naszego tam pobytu nikt z tych dygnitarzy nie wytrzeźwiał ani razu, nie mówiąc już o kapitanie
Borkowskim, który ich podejmował.
Żegnani flagami, salwami i tłumem ludności Reykjaviku odpływaliśmy, już nie wybierając krót-
szych dróg i pod opieką pilota, w stronę Wysp Owczych. Bardzo to dzikie i smutne wysepki, tak
skaliste, że z trudem znajduje się miejsce na pogrzebanie zmarłych. Było lato, więc dość ciepło,
nocy nie było wcale, słońce opuszczało się, wielkie i czerwone, nad sam horyzont, a potem podno-
siło się w górę. Prawie wszyscy na statku przestali spać, a wiele osób źle się czuło, bo nawet pod
pokładem, w dolnych kabinach, czuło się to nienormalne światło. My zasłaniałyśmy szczelnie
okno w kajucie, ale nawet wtedy przeciekało do nas to dziwne nocne słońce. Wszyscy na Wyspach
Owczych kupili sobie kolorowe wełniane czapeczki z pomponami, obejrzeli oczywiście stada
wspaniałych owiec i odpłynęliśmy w stronę brzegów Norwegii. Dziwna to była właściwie podróż,
wyglądało na to, że nikomu się nigdzie nie spieszy, a kapitan nie ma żadnego wiążącego go w
czasie programu.
Norwegia od razu oczarowała nas zupełnie. Wypływaliśmy z jednego fiordu, aby zaraz wpłynąć
do następnego, przesunąć się między czarnymi pionowymi skałami albo minąć opadające do fior-
du łagodne zielone zbocza, aby w końcu stanąć pośrodku cudownej nieruchomej wody, przezro-
czystej i równie zielonej. W górze wysoko białe szczyty i lodowce nachylały się nad wstążkami
fiordów zamkniętych zakosami od pełnego morza. Jakby nieskończona czystość była w tych wi-
dokach. Każdy był inny i każdy piękny.
Wysiadaliśmy często, żeby zwiedzać śliczne miasta - Troms, Bod, Narvik, przepłynęliśmy między
Lofotami, rozsiadłymi we mgle na białej wodzie, jakby się unosiły w powietrzu. Zostawiając sta-
85
tek na środku fiordu jak śmieszną zabawkę, wjeżdżaliśmy wysoko w śniegi i zimne nieruchome
powietrze. Do Djuppvashytta, gdzie zatrzymuje się lodowiec, Trondhjem, Romsdalsfiord. Cu-
downy lecący z góry wodospad - Siedem Sióstr, Sognefiord i Bergen, prześliczne miasto, tam stali-
śmy kilka dni, wreszcie Stavanger. To są miejsca, do których pamięć i chęć powrotu przypina się
jak pluskiewką.
Wreszcie, znów przez Kopenhagę, wróciliśmy do Gdyni. Miałyśmy tu wielu przyjaciół, a ja, kiedy
tylko mogłam, choć na parę dni jechałam do Gdyni, czy to na jesieni, czy zimą, czy wiosną. Miesz-
kali tam dawni znajomi ojca, państwo Thorowie. Oboje byli typami prawdziwych społeczników,
oboje jakby wymyśleni przez Żeromskiego, sporo zresztą takich ludzi spotykałam, właściwie roz-
poznawałam. Pan Stanisław Thor był dyrektorem ogromnego przedsiębiorstwa handlu i eksportu
drewna - „Pagedu”. U stóp Kępy Oksywskiej powstał wielki port drzewny, gdzie przybijały statki
i składowane były wysokie jak miasto masy drewna, przygotowanego do ładowania. Pracowały
tam setki ludzi, ściągających do Gdyni z całej Polski. Ale Gdynia nie rozwijała się tak gwałtownie
jak port, więc powstawały wokół niej slumsy, miasta zbudowane z lepianek, z bud skleconych z
kradzionych desek i papy, wyklejanych starymi gazetami. Środkiem spływały ścieki, w których
bawiły się dzieci, te miejsca były hańbą i rozpaczą ślicznego nowego miasta. Było ich kilka, Pekin,
Witomino, Drewniana Warszawa, jedno nędzniejsze od drugiego. Kiedy byłam tam po raz pierw-
szy z panem Thorem, ogarnęła mnie rozpacz i wstyd wobec tych złych, ponurych i podejrzliwych
ludzi i wielki smutek wobec ojca, jakbym z nim to widziała. Tak to się rozwija, tak rozkwita ten
jego wymarzony, przepowiedziany, oczekiwany port i miasto, które opisał, nim powstał pierwszy
jego zarys, zamysł. Ci ludzie przyjechali tu po pracę, ale mieli znaleźć także czyste powietrze, mo-
rze nigdy nie widziane, odmianę na lepsze życie, a znaleźli nędzę, nawet jeśli nie byli bezrobot-
nymi. Wchodziłam na te góry oblepione gęsto budami, norami, śmietnikami, nigdy nie usuwa-
nymi kupami wszelkich odpadków i brudu, zrozpaczona i bezradna, zawstydzona i jakoś odpo-
wiedzialna, obca i współczująca.
Ja byłam bezradna, ale pan Stanisław Thor nie. Budował dla tych ludzi na Kępie Oksywskiej, tuż
powyżej portu drzewnego, ogromne osiedle, złożone z wielu niezbyt wysokich bloków, przedzie-
lanych zieleńcami. Tam po ukończeniu kolejnych domów przenosił robotników „Pagedu”, w
pierwszym rzędzie tych z najgorszych warunków mieszkalnych. Zaproponował mi, żebym robiła
wśród tych rodzin z Pekinu, Witomina czy Drewnianej Warszawy pierwszy wstępny wywiad,
nawiązywała z kobietami rozmowy o dzieciach, o mężach, typowała jakoś te rodziny najbardziej
potrzebujące natychmiastowej zmiany warunków. Pierwsze moje wyprawy tam nie najlepiej się
udawały, dzieci uciekały, kobiety nie chciały ze mną mówić, mężczyźni podejrzewali, że przy-
chodzę przepatrywać czy szukać tej kradzionej papy czy desek. Nie wiem, czy pan Thor dobrze
sobie wybrał pomocnicę, bardzo młodą i dość nieśmiałą, ale widocznie jakoś sobie to obmyślił w
końcu słusznie, bo powoli przekonano się, że nie przychodzę ani ich podglądać, ani oglądać.
Zaczęto przenosić pierwsze rodziny do nowych domów. System obmyślony przez pana Thora był
prosty i słuszny. Każda nowo przybyła rodzina dostawała mieszkanie między dwiema dawniej
zasiedziałymi. Tak, że jeśli dzieci były zawszone, to te matki z sąsiedztwa nie dawały się swoim
bawić z nimi, nim wszy nie zostały wytępione. Mieszkania zbudowane były tak sensownie, że w
kuchni nijak nie można było ustawić łóżka, aby uniknąć gnieżdżenia się tam całej rodziny, pod-
czas gdy pozostałe pokoje stałyby odświętnie nie używane. Zarząd bloków stwierdził, że pralnie,
suszarnie i magle, znajdujące się w suterenach i oddane do bezpłatnego użytku mieszkańcom,
stoją puste, a kobiety piorą po dawnemu u siebie w kuchniach. Wtedy pan Thor ogłosił, że od tego
i tego dnia za korzystanie z pralni czy magla ma się płacić 50 groszy za godzinę. Wszystkie kobie-
86
ty zaczęły prać w pralniach i skrupulatnie obliczały swoje tam godziny. Naturalnie przenosiny
rodzin odbywały się przy pomocy i zgodnie z planem zarządu. Pan Thor z daleka i dyskretnie
obserwował przebieg spraw. Przychodził taki moment, kiedy na drzwiach nowo zamieszkałej
rodziny przybijano metalową tabliczkę z nazwiskiem. To był sygnał, że wstrząsy przenosin i in-
stalowania się w nowym środowisku już minęły, że zaczął się inny, nowy, lepszy okres w życiu
rodziny. Wtedy przy jakiejś okazji pan Thor spotykał męża albo żonę i pytał, czy nie można by
kiedyś wpaść do nich na małą wizytę.
Byłam na wielu takich wizytach, siedzieliśmy przy stołach nakrytych serwetkami z nicianej ko-
ronki i pili herbatę z ciasteczkami. To była dla wszystkich chwila szczęśliwa, zakończenie i reali-
zacja myśli społecznej tego nadzwyczajnego człowieka, a jeszcze to było piękne, że nie było w tym
jego działaniu ani śladu filantropijnej dobroci, wszystko było mądre i celowe, i opłacalne dla każ-
dego.
Jeździłam wtedy do Gdyni, kiedy tylko mogłam, poza wakacjami w Jastarni czy wyjazdami na
podróże morskie. Po prostu wyrywałam się z Warszawy w zimie albo wiosną.
Następna nasza morska podróż, także „Kościuszką”, była do Anglii, Szkocji, Belgii i znów Danii.
Była to wyprawa spokojna, przez Kanał Kiloński przepłynęliśmy łatwo dzięki temu, że kapitan
Borkowski był ciężko zalany. Miałam tam również towarzystwo młodych, tych co w poprzedniej
podróży. Londyn podobał mi się po stokroć bardziej niż Paryż, National Gallery i Tate Gallery, o
tyle piękniej urządzone od Luwru, można było naprawdę zostać sam na sam z jednym obrazem,
bez natłoku innych z dołu, z góry i z boków. Wszystko mi się w tym mieście podobało, myślę, że
mogłabym tam mieszkać przez jakiś czas, nie tęskniąc. Nakupiłam sobie tam farb, pędzli, chociaż
wszystko to miałam w Warszawie, tu te sklepy były takie piękne. Jedna pani z naszego statku ku-
piła bardzo piękną, bardzo luksusową torbę, w której po dokładnym przeglądzie znalazła kar-
teczkę, że torba została made in Poland. Dlatego była taka droga.
Mój angielski, chociaż w Warszawie brałam lekcje u miłej panny O’Bloomer, nie był najświetniej-
szy, Anglicy, kiedy widzą, że mają do czynienia z cudzoziemcem, nie starają się mówić krócej czy
prościej, mówią tylko wolniej i po wielekroć powtarzają swoje zdanie, co nic nie pomaga, jeśli się
tego zdania nie rozumie. Ale uśmiechają się mile i nie daj Boże zapytać ich o drogę, bo odprowa-
dzają na miejsce, choćby to było bardzo, bardzo daleko. Policjant regulujący ruch na Picadilly
Circus zatrzymał dłonią cały strumień samochodowy płynący w jedną i drugą stronę i trzymał nas
na wysepce, a autobusy piętrowe wiszące nad nami jak czerwone góry czekały cierpliwie, aż on
dowie się od nas, jak nam się Londyn podoba, cośmy widziały i poradził, co jeszcze mamy zwie-
dzać.
Z Londynu wypłynęliśmy znów na Morze Północne, aby dostać się do Edynburga. Wspaniała
przedługa ulica, nad którą sterczy na pionowej skale zamek oświetlony w nocy na czarnym niebie,
zupełnie niesłychane zjawisko. Na tej ulicy znajduje się dom towarowy, w którym utonęliśmy na
wiele godzin. W tym domu towarowym sprawdziłam legendę o skąpstwie Szkotów. Po wielu
godzinach zwiedzania miasta i krążenia po tym wspaniałym wielopiętrowym magazynie trzeba
było wreszcie znaleźć toalety. W końcu bardzo długiego korytarza mieściły się drzwi do ubikacji,
zamykane na zatrzask, do którego trzeba było wsunąć pięć pensów, aby drzwi się otworzyły. Kie-
dy zadowolona i odświeżona wychodziłam stamtąd, zobaczyłam nagle elegancką panią, która z
rozwianym włosem, wyciągniętymi rękami i przerażonym wzrokiem biegła w moją stronę tym
korytarzem, coś krzycząc. Przemknęło mi przez głowę, że dom się pali albo że coś innego strasz-
nego się stało, a mama była gdzieś na innym piętrze. Stałam jak wryta w drzwiach, kiedy ta pani
87
mnie dopadła i dysząc podziękowała mi, że nie zatrzasnęłam za sobą drzwi, i spokojnie już we-
szła za moje 5 pensów do toalety.
Zwiedziliśmy potem Glasgow, a dalej pojechaliśmy w głąb kraju, gdzie góry wyłaniają się za doli-
nami, a doliny za górami, coraz bardziej mgliste i bledsze, coraz jaśniej niebieskie od góry, a zielo-
ne i szorstkie dołem, pejzaż dziwnie nieruchomy, jakby ospały. W dole między górami leżą białe
jeziora, snują się wody i tak jakoś wygląda, jakby ludzi w tym kraju wcale nie było. Przejechawszy
dużo gór i dolin dojechaliśmy do Loch Ness, gdzie, znieruchomiawszy na brzegu, czekaliśmy na
potwora bardzo długo i bezskutecznie. Co jakiś czas komuś wydawało się, że go widzi, z samego
natężenia wzroku. Zwiedziliśmy jeszcze Inverness, a potem z Aberdeen brzegiem wracaliśmy do
Edynburga. Chyba przez cały ten czas nie widzieliśmy słońca.
Przepłynęliśmy Morze Północne i wąskim pasmem wody weszliśmy do portu Antwerpii. Odby-
wała się wtedy w Belgii międzynarodowa wystawa, którą oczywiście trzeba było zwiedzić. Tam
widziałam pierwsze próby telewizji, małe skaczące niebieskie obrazy, mało interesujące. Znów
muzea i miasto z cudownym kościołem Sainte Gudule. Potem Bruksela i znów na morzu, co jest
zawsze najwspanialsze ze wszystkiego. To jest dziwne, że ani mama, ani ja nigdy nie miałyśmy
najmniejszego strachu przed tą przepaścią pod nami, nawet myśli o ogromie czarności i straszno-
ści tej masy wody. Przeciwnie, mama, która bała się balkonu i jazdy samochodem na wirażach
zbocza górskiego, tutaj na statku czuła się bezpieczna i swobodna.
Za to co innego było, kiedy przypłynęłyśmy już do Gdyni i po niedługim pobycie nad morzem
miałyśmy wracać do Warszawy. Postanowiłam, że zamiast tłuc się pociągiem przez wiele godzin,
lepiej będzie lecieć samolotem. Przekonałam mamę, nie bez oporów, kupiłyśmy bilety i pojechały-
śmy z bagażem na lotnisko do Wrzeszcza, który wtedy należał do Gdańska. Sporo osób znajo-
mych odprowadzało nas, nie wszyscy uważali ten lot za sensowny, bo lał deszcz, a samolot okazał
się małym aparacikiem sportowym. Ale pożegnane czule przez wszystkich, wsiadłyśmy do samo-
lotu, przypięto nam pasy, odstawiono schodki i zapuszczono motor.
Wszyscy machali chusteczkami i wtedy mama zapukała w szybę. Znów otwarto drzwi, a mama
powiedziała, że nie poleci za żadne skarby świata. Nasi przyjaciele chcieli ją siłą prawie przeko-
nać, żeby leciała, ja wściekła, bo to miał być mój pierwszy lot, błagałam mamę, żeby została w sa-
molocie, pilot złościł się i denerwował, bo lot się opóźniał, a pogoda była coraz gorsza. Wtedy ura-
tował mamę hitlerowiec ze swastyką na rękawie żółtego munduru. Wskoczył do samolotu, odpiął
mamę i wyprowadził z powrotem na ziemię, krzycząc przy tym, że nie wolno mamy zmuszać, bo
jest delikatna i może jej to zaszkodzić. To było nasze pierwsze bezpośrednie spotkanie z hitlerow-
cem. Zostałyśmy na zalanym deszczem lotnisku, samolot odleciał z naszymi bagażami, całą noc
jechałyśmy pociągiem, obie w okropnym nastroju. W Warszawie okazało się, że to nie był hitle-
rowiec, tylko anioł stróż, bo samolot zabłądził we mgle i deszczu, nie mógł lądować w Warszawie,
dopiero po kilku dniach odzyskałyśmy nasze walizki.
Dalszą część wakacji przebyłyśmy w Konstancinie. Bardzo dużo jeździłam wtedy konno. Pani
Hania Strasburgerowa, wspaniała sportsmenka i znakomity jeździec, miała niedaleko nas stajnię i
w niej kilka koni, bardzo dobrych pod siodło, z których mogłam zawsze korzystać. Z panią Hanią,
z rotmistrzem Likiernikiem, z panią Millerową z domu Ulrich jeździliśmy w Lasy Kabackie albo w
stronę Wisły przez Słomczyn, skąd spod kościoła otwierał się w dole olbrzymi widok na pola i
smugę rzeki, i niebieskie przestrzenie za nią. Wracało się przez Obory i głębokim wąwozem pod
górę, gdzie ciekły w lepkiej glinie wąskie strumyczki ze źródełek bijących na stoku Grapy, daw-
nego brzegu Wisły. Wąwóz zamknięty był wielkimi drzewami, które huczały w górze w wieczor-
nym wietrze. Ptaki krzyczały przed snem, cienki pazur księżyca stał na jeszcze jasnym niebie. Sio-
88
dło poskrzypywało cicho, zgrzany koń boczył się i strzygł uszami na szelesty wieczorne w krza-
kach tarniny, chmielu i jeżyn po bokach drogi, jego pot pachniał na moich rękach. Bywały wtedy
te momenty zupełnego szczęścia, świadomość szczęścia.
Chodziłam na pejzaż, rozstawiałam sztalugi gdzieś na drodze polnej i malowałam ją, lekko, fali-
ście biegnącą koleinami, różowymi w zielonych trawach pod ogromnym niebem.
Ale raczej malowałam wtedy kompozycje. Męczyłam się nad dużym obrazem, przedstawiającym
Dafne uciekającą przed Apollem.
Jej ciało zmieniało się już w górze w pień i gałęzie laurowe, a bieg przystawał i wrastał w ziemię.
Niebo było pochmurne, a Apollo zawzięty i okrutny. Druga kompozycja przedstawiała walkę
Jakuba z Aniołem. Trzecia arenę cyrkową i na niej tańczących i gimnastykujących się ludzi. Cyrk
był tematem niezwykle modnym w malarstwie i grafice. Pewnie po „Saltimbanques” Picassa, któż
nie malował i nie rysował cyrku. Zabrałam się także jesienią, już w Warszawie, do namalowania
sceny z „Wiatru od morza”: święty Wojciech na wzgórzu wśród świętych dębów, przy śpiących
na ziemi swoich zakonnikach, słucha Smętka, grającego na wioli. Nie istniejący Smętek, duch, me-
lodia-kuszenie, widzenie raczej, niż realna scena, wszystko to było trudne i malowałam ten obraz
bardzo długo, nie mogąc znaleźć dość dobrego sposobu opisania nagiego ciała młodzieńca -
Smętka. I cóż się stało. Wróciwszy kiedyś do pustego domu, zobaczyłam, że Smętek ma na sobie
czerwony wcięty rajtroczek, ładnie i lekko namalowany, w którym wygląda na angielskiego
jeźdźca ze sztychu, jeźdźca, który zgubił spodnie. Mama mi to domalowała wychodząc z domu, w
przelocie, i trzeba przyznać, że to było bardzo śmieszne. Ale ja obraziłam się straszliwie, mama
przepraszała mnie, mówiąc, że istotnie postąpiła ohydnie, że coś ją tak podkusiło, że nie mogła się
oprzeć, że nigdy więcej nic mi nie domaluje, a w środku zaśmiewała się, wiem o tym, i ja także.
W Akademii Sztuk Pięknych bardzo często odbywały się kawy, które przeciągały się długo w noc
i były raczej podlewane alkoholem niż kawą. Obie z Marysią także piłyśmy po trosze tę wódkę,
ale nigdy do stanu upicia. Chłopcy za to czasem pili za dużo. Na przykład Zygmunt Gosieniecki,
bardzo dobrze wychowany, dość małomówny, kiedy wypił dostatecznie dużo, ponieważ odsłu-
giwał wojsko w broni pancernej, włączał nagle biegi, wykonywał cały szereg gestów, których
wymagało uruchomienie czołgu, i rycząc strasznie odjeżdżał, a znajdował się dopiero na drugi
dzień rano. Władek Szomański miał nieskończoną ilość wariantów „Przysięgi Kościuszki” albo
śpiewał „Radames, zdradziłeś ojczyznę swą” i wybuchał płaczem. Adam Zawadzki, delikatny i
zdolny, z którym zgadzaliśmy się, że jesteśmy kuzynami przez wspólnych przodków od strony
mamy, Rogala-Zawadzkich, po dłuższej kawie zaczynał wyciągać naszych przodków, włączając
w nich i tych Guzmanów z Hiszpanii. Ja oczywiście potwierdzałam to, choć za każdym razem
nasi wszyscy koledzy chórem stwierdzali, że ci nasi Guzmanowie mieli rzeźnię rytualną we Wło-
cławku, i to z całą pewnością.
Już dawno zapomniane zostały nasze lekcje tańca, ale dalej z Marysią byłyśmy zapraszane na
„wieczorki” do pewnych bliźniaczek, bardzo brzydkich i nieinteresujących. Ich rodzice i cały dom
był przykładem jakiegoś zamierzchłego kołtuństwa, naprawdę z poprzedniego stulecia. Chodziły-
śmy tam siłą bezwładu, właściwie nie wiadomo dlaczego, matki uważały, że to porządni ludzie i
że nie wypada odmawiać. Ale trzeba było z tym skończyć. Na jednym z „wieczorków” przy kola-
cji, kiedy na chwilę zrobiło się cicho, jedna z nas powiedziała nagle spokojnie: „A my malujemy
gołych chłopów”. Zrobiło się jeszcze ciszej, cała rodzina strasznie zbladła, potem wszyscy zaczęli
ze sztucznym ożywieniem rozmawiać i już nigdy więcej nie byłyśmy tam zaproszone.
89
Poza kawami w Akademii w karnawale odbywały się wielkie bale. Nie były to już te szalone bale
kostiumowe z czasów Bractwa Świętego Łukasza, o których legendy krążyły dotąd po Akademii.
Dziewczyny miały na tych balach za naszych czasów po prostu suknie balowe. Ja dowiedziałam
się od mamy, że kiedyś ojciec powiedział jej: „Kiedy Mumcia dorośnie i zacznie chodzić na bale, ja
z nią wtedy będę chodził, a suknię będzie miała szeroką, zawsze białą i czerwone kwiaty przy tej
sukni”. Może kiedyś kogoś widział tak ubranego, może ta biała suknia z czerwonymi kwiatami
inne miała mieć znaczenie, w każdym razie wszystkie moje pierwsze suknie balowe były właśnie
takie. Z białej tafty albo mory, szeroko wycięte na ramionach i z tymi kwiatami. Potem miałam
wiele innych, ale zawsze była taka jedna biała.
Bal w Akademii był na wszystkich piętrach, grały co najmniej dwie orkiestry, a w kreślarni, we-
dług dawnej tradycji, ustawione były rajzbrety do układania zalanych w trupa. Na drzwiach kre-
ślarni napisane było „Morga”. To było bardzo praktyczne, bo wyniesieni tam nie psuli widoku
reszcie. Na piersiach każdego zalanego umieszczano kartkę z nazwiskiem. Na jeden z balów przy-
szło kilku eleganckich oficerków z I Pułku Szwoleżerów. Bawili się bardzo ładnie, tańczyli i pili,
aż zobaczyli jednego z Zajdenbeutlów. Kiedy poszli na górę, zobaczyli drugiego, zeszli na dół,
znów zobaczyli tego samego. Pobiegli na górę i znów go zobaczyli. Pogniewali się bardzo, że ten
facet ciągle ich prześladuje, i dali mu po gębie. Na drugi dzień przez profesorów, o których spra-
wa się oparła, dowiedzieli się prawdy i przyszli całą grupą do Akademii przeprosić wszystkich
oficjalnie, a Zajdenbeutlów specjalnie.
Urządzaliśmy wtedy bale także w rozmaitych domach. U nas, bo było ogromne mieszkanie, u
pani Skoczylasowej, u Inki Stankiewicz, u Czesia Szpakowicza. U niego był bal grecki. Dziewczy-
ny były przeważnie bachantkami albo menadami. Chłopaki mieli stroje najrozmaitsze, Andrzej
Rubinroth zwyczajny granatowy kostium gimnastyczny pomalował w sceny mitologiczne, tak
szalenie nieprzyzwoite, że nie można było się do niego zbliżyć. Jeden Adam Zawadzki pomylił się
i przyszedł w wieńcu z kłosów i kwiatów na głowie, w długiej, zgrzebnej, płóciennej koszuli do
ziemi i w sandałach, a była ciężka, śnieżna zima, i przedstawił nam się jako Rzepicha. Przyjęliśmy
go mimo wszystko do grona Greków. Kiedy po kolacji i przepiciu naszła go senność, poszedł spać
do wanny. Po jakimś czasie obudził się, zobaczył narty, zniósł je na dół i wyjechał na nich z domu.
Nikt tego jakoś nie zauważył, ale po pewnym czasie do drzwi zadzwonił policjant i powiedział, że
domyśla się po hałasie, że ten pan w wieńcu i na nartach jest stąd, ale nie ma dokumentów i upie-
ra się, że się nazywa Rzepicha. Zaprosiliśmy policjanta, który został spity i rozebrany jako Grek.
Bardzo późno zjawił się mąż Basi, pan Lisowski, starszy od nas, we fraku i dość sztywny, żeby
zabrać swoją bachantkę do domu. Kiedy po pewnym czasie zobaczyłam go znowu, stał w salonie
goły, w slipach, owinięty maglownikiem, z wielkim wazonem na ramieniu.
Na tych mniejszych balach lubiliśmy przebieranie. Grażyna Frybes, szalenie szykowna dziewczy-
na z niezwykle pięknymi nogami, przyszła kiedyś na bal jako córka karawaniarza. Miała na gło-
wie czarny pieróg, w ręku latarnię na kiju, w pasie sztywny wieniec i siatkowe czarne pończochy
pod króciutką spódniczką. Ale bawiliśmy się nie tylko sami, my z Akademii. Do naszej gromady
należał także Wojtek Meyer z Politechniki, Wiktor Podoski z MSZ-etu, który minął się z powoła-
niem, bo był fantastycznie uzdolnionym aktorem, a właściwie mimem i wspaniałym organizato-
rem szop, zabaw i przedstawień.
Pamiętam dwa jego występy, jeden w MSZ-ecie, gdzie odegrał sam jeden scenę przyjęcia w amba-
sadzie. Był równocześnie panią domu i ambasadorem, wszystkimi gośćmi, lokajami roznoszącymi
alkohole, widziało się drzwi otwierające się do bufetu i tłum zaproszonych, rzucających się na
stoły. Każdy jego gest był czytelny, dowcipny, złośliwy i cienki. Drugi raz odegrał dla nas, gości,
90
podczas letniego balu w Królikarni, sam na tarasie, historię malarza, któremu urwał się guzik od
marynarki. Była to długa i piękna niema historia nawlekania nitki, zawiązywania na niej supełka,
przyszywania tego guzika. Nitka się plątała i rwała, malarz omotywał się nią bezradnie, był to
piękny i skomplikowany taniec, ale każdy gest był jasny i szalenie zabawny. Na koniec okazywało
się, kiedy już nitka była bardzo krótka, a guzik mocno przyszyty i igła wpięta w klapę, że malarz
ten guzik przyszył do wewnętrznej strony klapy marynarki. Właśnie ten zawsze elegancki i
świetnie wychowany i ubrany nienagannie Wiktor Podoski przyszedł raz na bal malarzy jako że-
lazny piecyk. Cały mieścił się w blaszanym walcu, z którego wystawała rura stercząca do góry, z
ręką w środku, a z tyłu były drzwiczki od pieca, na których napisane było: „nie otwierać”. Oczy-
wiście wszyscy otwierali, a w środku była goła pupa. Kiedy zabawy odbywały się u nas, nasze
matki raczej znikały z domu. Ale pamiętam raz, jak któryś z chłopców wyskoczył z łazienki prze-
rażony, bo zobaczył tam siedzącą na małym taboreciku w suchej wannie Halę Skoczylasową. Mia-
ła na poprzek wanny położoną przed sobą deskę do prasowania i stawiała sobie pasjansa.
Na jednym z balów w Akademii profesor Pruszkowski przedstawił mi dość opasłego i bladego
młodego pana w okularach, zapowiadając, że jest to największy snob na świecie, który ze względu
na moje nazwisko zakocha się we mnie, potem ze mną zaręczy, a potem zerwie, żeby tylko móc
opowiadać wszystkim wokoło o tych kolejnych wypadkach. Był to młody pan Tadeusz Przy-
pkowski, historyk sztuki, doktor filozofii, specjalista od budowy zegarów słonecznych, czyli gno-
moniki, i astronom. Niedawno został przyjęty przez prezydenta Starzyńskiego do grona jego
współpracowników od zabytków i upiększania Warszawy. To samo stanowisko zajmował w Kra-
kowie przy prezydencie miasta, który, nim został panem Kaplickim, nazywał się Kapelner. Otóż
jego prawa ręka Tadeusz Przypkowski na jakimś bankiecie wskoczył nagle po toastach na stół i
zaśpiewał: „Kaplicki, Kaplicki, gdzieś podział icki? - Odpiąłem od pyska, przypiąłem do nazwi-
ska”. Icki, jak wiadomo, to były pejsy. Przypkowski wyleciał z posady tego samego dnia i prze-
chwycony został przez Starzyńskiego. W Warszawie jednocześnie zachwycał i irytował wszyst-
kich. Był renesansowo wielostronny i prawdziwie wykształcony, a równocześnie pewny siebie i
nieopisanie snobistyczny.
Słowa profesora Pruszkowskiego sprawdziły się o tyle, że Przypkowski uznał, że ponieważ Że-
romscy i Przypkowscy spotkali się na jakimś moście przy jakiejś okazji w XII wieku, więc należy
teraz te dwa rody połączyć, zwłaszcza że nasze dwa pola herbowe odpowiadały sobie kolorem. Ja
bałam się go trochę, bo miał cienki i przeraźliwy śmiech, od którego ciarki leciały po plecach. Za-
czął nazywać nas z mamą „swoimi paniami” i stał się prędko bardzo uciążliwie zazdrosny. Do-
prowadziło to do przykrych i głupich sytuacji. Równocześnie, dzięki tym jego fenomenalnym
zdolnościom, otrzymywałam od niego cudowne prezenty, które musiały mnie wzruszać, bo były
zawsze związane z Żeromskim.
Rodzina Przypkowskiego mieszkała stale w Jędrzejowie, on sam związany był z Kielcami, znał
historię mojej rodziny lepiej ode mnie. Dostałam od niego na przykład „Puszczę jodłową”,
ogromną księgę, gdzie na czerpanym ręcznie w jakiejś papierni w Kieleckiem papierze Przypkow-
ski przepisał całą książkę, kopiując każdą literę wedle tekstu „Kazań świętokrzyskich” i umiesz-
czając zdania w wyciśniętych pasemkach tej długości i szerokości, co te „Kazania”. Przeszedł całe
pasmo Gór Świętokrzyskich z „Puszczą jodłową” w ręku i fotografował kolejno opisywane tam
miejsca.
Paseczki tekstu w księdze odnosiły się do tych przepięknych fotografii - przetłoków. Cała księga
oprawna była w skórę kozła ubitego w górach. Na okładce Przypkowski umieścił jak zwykle herb
Żeromskiego, Jelita, w kształcie gałązek jodłowych, bo ja podobno byłam tak kłująca jak te gałązki.
91
Między gałązkami były wkoło litery „Monice”. Była to naprawdę praca mnicha i trwała kilka lat.
Innym razem dostałam pudło z zielonego safianu, znów z tym jodłowym herbem na wierzchu.
Pod wiekiem była na czerwonym aksamicie wyciśnięta jak do biżuterii forma - wgłębienie, a w
nim leżała sczerniała drzazga jodłowa. Napis na białym jedwabiu wewnątrz wieka mówił, że to
drzazga odszczepiona piorunem od jodły, pod którą Rafał Olbromski stał podczas polowania w
pierwszym rozdziale „Popiołów”. Kiedy uniosło się część tego etui, pod spodem była płytka
kryształowa, a pod nią zielona i świeża zupełnie gałązka jodły, znów na aksamicie. Nie można by
było wyobrazić sobie piękniej podanej kolii czy diademu. Był też kiedyś bardzo stary sztych kolo-
rowany czy może drzeworyt, przedstawiający świętą Monikę, oprawiony przez Przypkowskiego
w prześliczną ramę, przez niego obmyśloną i wykonaną, pełną symboli, aluzji i herbów, oczywi-
ście. Był to dziwny człowiek, ten Przypkowski, potrafił rozdrażnić każdego, a nawet doprowadzić
do takiej złości, że miało się go dość na wieki, a potem umiał okazać czułość i delikatność, która
rozbrajała i wzruszała.
Drugim moim znajomym i „pachołem cumowym”, jak nazywałyśmy naszych wielbicieli spoza
Akademii, był Wiktor Podoski. Ten zaproponował mi małżeństwo w tak skomplikowany i zawoa-
lowany sposób, że nie będąc pewna, o co mu chodziło, powiedziałam, że się zgadzam, myśląc, że
to może ma być jakiś występ czy zabawa wymyślona przez niego. Kiedy okazało się, że istotnie
chodzi mu o to, abym wyszła za niego za mąż, zaczął się dla mnie okropny okres, w nocy zalewa-
łam się łzami, a kiedy go widziałam, starałam mu się wydać jak najbardziej antypatyczna. A on
poczciwie prowadzał mnie na odczyty o Himalajach albo w Łazienkach siedział ze mną godzina-
mi na ławce z orzeszkiem w ręku w oczekiwaniu na wiewiórkę. Oboje byliśmy przy tym coraz
smutniejsi. Wreszcie któregoś dnia po kilku tygodniach tej męki wyznał mi, że jest w rozpaczy, bo
doszedł do wniosku, że nie może się ze mną ożenić, bo jest dla mnie za stary. Kamień spadł mi z
serca, bo go naprawdę bardzo lubiłam i od tej pory byliśmy ze sobą w prawdziwej przyjaźni. Co
prawda męczyło mnie trochę niejasne uczucie, że to on ze mną zerwał, ale ulga była wielka.
Rozmaici chłopacy przewijali się wtedy, jedni od nart, inni znad morza, inni od jazdy konnej.
Najważniejszymi oczywiście byli „stareńcy” z Akademii. Oni też akceptowali albo odrzucali tych
chłopaków z zewnątrz. Drugim sitem była Jadwiga, która swoim własnym nosem wiedziona, po
pierwszym telefonie jakiegoś nowego pachoła cumowego mówiła twardo: „Dzwonił jakiś blon-
dyn, ale powiedziałam mu, że wyjechałaś, nie będziesz się z nim widywała”. Kiedy słabo pytałam,
skąd wie, że był blondynem, wzruszała tylko ramionami i mówiła: „No, no, już ja wiem, nic z te-
go”.
Ale mama, Jadwiga i „stareńcy” nie wiedzieli, że groźniejsi byli dla mnie w tym czasie starsi pa-
nowie, którzy byli o wiele bardziej interesujący od chłopaków. Zawarłam wtedy przyjaźń na zaw-
sze z Tuwimem, który znał mnie od dziecka, ale nagle zobaczył, że wyrosła ze mnie łodyga, jak
mówił. Tak mnie wtedy nazywał, łodyga. Był to jego zły okres, bał się wychodzić z domu, miał te
swoje lęki i towarzystwo takiej zwyczajnej, zdrowej, wesołej dziewczyny było dla niego, widać,
czymś potrzebnym. Dzwonił do mnie, pisał bardzo smutne listy i bardzo piękne wiersze, które
przychodziły pocztą albo ze ślicznymi kwiatami. Po pewnym czasie przestał mnie nazywać łody-
gą, a zaczął mówić do mnie Waleriana. Kiedy nie wychodził z domu, dzwonił i mówił: „Waleria-
na, musisz przyjść, nie daję sobie rady”. Jechałam wtedy na Mazowiecką, zasiadaliśmy w fotelach
w jego gabinecie i on czytał mi swoje wiersze, dawne i nowe. Czasem pani Stefania wchodziła do
pokoju i pytała: „Czy mamusia wie, że pani jest u nas?” Oczywiście, że zawsze wiedziała, nie było
w tym żadnej tajemnicy, a mama, zaopatrzywszy mnie raz na zawsze w swoje: „Wiesz, co robisz”,
92
zostawiała mi zupełną swobodę. Były to spotkania i przyjaźń bardzo czuła i serdeczna, i bardzo
niewinna, a ja traktowałam swoją rolę Waleriany bardzo poważnie.
Pewnego razu Tuwim powiedział: „Musimy zawrzeć umowę. O naszych wzajemnych obowiąz-
kach i przyrzeczeniach musi być wszystko jasno powiedziane”. Na podstawie normalnej rejental-
nej umowy napisał prawnie ścisły tekst, podzielony na części, paragrafy, punkty i podpunkty,
działy i uzupełnienia. Istniały dwa egzemplarze tej umowy, jeden wypełniał on, drugi ja. Zaczy-
nało się to od prezentacji stron. Tuwim pisał o sobie w swoim egzemplarzu, a ja o sobie w swoim.
To, co on umieścił w opisie swojej osoby, było bardzo pięknym, poważnym i wzruszającym ujaw-
nieniem jego charakteru i usposobienia, jego zachwytów i nienawiści, pasji i lęków, wad i czułości,
wspomnień i przyzwyczajeń. Pomyślałam, że to jest właściwie najpiękniej napisany wstęp do jego
wierszy. Ja w swojej części umowy opisałam siebie, możliwie najuczciwiej. Potem następowały
paragrafy umowy, poetycka zabawa, uzupełniająca się między jego a moim tekstem. On na przy-
kład zobowiązywał mnie do tego, abym mu się śniła co noc, po czym następowały punkty a, b, c -
w jakich to okolicznościach mam mu się śnić. On przyrzekał stać co wieczór pod moją bramą, a ja
miałam udawać, że go nie widzę. Miałam także w momentach jego niepokoju czy rozpaczy zobo-
wiązać się do kładzenia chłodnej dłoni na jego czole, ale dłoń nie mogła być broń Boże zimna. Był
to śliczny i zabawny, czuły i dowcipny utwór. Mojej części zupełnie nie pamiętam. Kiedy nasze
prace nad tekstem umowy zostały ukończone, w bardzo uroczysty sposób odczytaliśmy sobie ich
treść, on swoją część, ja swoją. Rękopisy zostały umieszczone w kopertach, koperty zalakowane i
wręczone sobie wzajemnie, z zastrzeżeniem zachowania absolutnej tajemnicy. Jego koperta zosta-
ła umieszczona w skrytce mojego biureczka i nikt jej istotnie nigdy nie oglądał. Od tej pory byli-
śmy naprawdę w przyjaźni, bo wiedzieliśmy o sobie bardzo wiele.
Pewnego razu znalazłam w starym zielniku ojca, a właściwie w bibulastym albumie w oprawie z
florenckiego wytłaczanego safianu, zaklejoną kopertę, w której widać było pod światło półokrą-
gły, sierpowaty, wąski kształt. Na kopercie napisane było ręką ojca: „Liść eukaliptusowy zerwany
przeze mnie na grobie Shelleya na cmentarzu ewangelickim w Rzymie”. Wydało mi się, że pójdzie
to w godne ręce, jeśli powierzę tę kopertę Tuwimowi. Mama także zgodziła się na to. Wiem, że
ojciec uważał Tuwima za wielkie i świetne zjawisko poetyckie w literaturze polskiej.
Kiedy bardzo młody Tuwim przyjechał do Warszawy z pierwszym tomem swoich wierszy „Czy-
hanie na Boga”, przyszedł z tym tomikiem do ojca do Zamku, aby mu go ofiarować z dedykacją
pełną uwielbienia. Ale ojca nie było w domu i Tuwim książkę z biletem wizytowym zostawił.
Mieszkał wtedy zdaje się u swojej ciotki gdzieś na Królewskiej. Kiedy wrócił wieczorem do domu,
dowiedział się, że był u niego Żeromski i przyniósł mu swoją książkę, chyba „Wiatr od morza”, z
dedykacją, w której witał z radością w młodym poecie nowego świetnego twórcę. Tuwim miał
wtedy dwadzieścia parę lat.
Ojciec zawsze witał uszczęśliwiony każdego zdolnego twórcę i gotów był pomagać i popierać go
wszelkimi sposobami, czy to poetów, czy prozaików, czy samorodne talenty, jak ślepy chłop Ku-
raś, który przysłał ojcu swoje pamiętniki, a ojciec napisał do nich przedmowę i opiekował się nim
na wszelkie sposoby. Toteż obie z mamą wiedziałyśmy, że mamy dookoła siebie oddanych i do-
brych przyjaciół. W naszym życiu nie było komet ani meteorów, na naszym niebie przyjaźni świe-
ciły raczej gwiazdy stałe. Naturalnie zdarzały się znajomości przelotne, bardzo czasem miłe, ale
nie zawierałyśmy ich chętnie, a słowo przyjaźń było u nas w wielkiej cenie, niezbyt często używa-
ne.
Ja zresztą przeszłam wtedy pewien okres niezbyt miły, kiedy wydawało mi się, że ludzie nie są ze
mną zupełnie swobodni. Musiało to wyniknąć z jakichś faktów zewnętrznych. Zdawało mi się, że
93
jedni zbliżają się do mnie z ciekawości, inni z pewnego rodzaju snobizmu. Była to z mojej strony
przesada i zbytnia drażliwość, ale istotnie zdarzało się, że ktoś oglądał mnie trochę jak eksponat,
jaka też jest ta właśnie dorosła córka Żeromskiego, inni rzucali mi się ostentacyjnie na szyję, usiłu-
jąc się ze mną zaprzyjaźnić na siłę. Ale nie powinnam była tego uogólniać. Zrozumiałam po pew-
nym czasie, że zamiast się boczyć czy obwąchiwać ludzi mnie otaczających, powinnam się cieszyć
i grzać się w tym świetle odbitym, w ludzkim zainteresowaniu, życzliwości i przyjaźni, oddawa-
nych mnie pośrednio, poprzez ojca, przeznaczonych dla niego z wdzięczności za to, co on im dał.
Ale to nie było zaraz, przez długi czas, nawet jeśli jakiś chłopak mówił mi czułe słowa, pytałam go
ze złością, czy gdybym się nazywała Genia Fiedosiukówna, to też by mnie tak wyróżniał.
W lecie 1934 pojechaliśmy całą pracownią Pruszkowskiego do Kazimierza na plener. Zamieszka-
łyśmy z Marysią w małym wynajętym domku, gdzie właściwie tylko przychodziłyśmy na spanie.
Cały dzień było malowanie pejzażu albo plaża i pływanie w Wiśle i po Wiśle, dalekie spacery i
wspólne posiedzenia na kawie. Jadaliśmy wszyscy w domu, do którego prowadziła kładka przez
rzeczkę. Przy tym domku koło rzeczki mieszkał Dyluś, upiorny gąsior profesora.
To ptaszysko miało ohydny charakter, było złośliwe, podstępne i agresywne. Kupiono mu żonę,
miłą kulawą gąskę, w nadziei, że to złagodzi jego obyczaje, ale stało się przeciwnie. Bronił teraz tej
żony ze wściekłą zazdrością. Szłam raz przez kładkę na obiad, a wszyscy koledzy siedzieli już
przy stołach na ganku, kiedy ten Dyluś napadł na mnie nagle na środku kładki. Rzucił się na
mnie, bił skrzydłami, sięgał twarzy dziobem i usiłował drapać szponami, a ja trzymałam go na
odległość wyciągniętych rąk, dusząc za szyję. Ta scena podobno była tak śmieszna, że oni wszyscy
pokładali się ze śmiechu, wołając do mnie: „Nie daj się, Ledo, broń się, Ledo”. Było to piękne, go-
rące lato, malowałam wtedy długi rząd wysokich topól nad płaską, niską ziemią, oczywiście farę
widzianą z góry, zielony wąwóz, bladą Wisłę z jeszcze bledszą smugą plaży i spichrze, piękne i
dostojne.
Tego lata odbyło się w Kazimierzu wesele pary naszych trochę starszych kolegów, Karolaków.
Wszystkie dziewczyny miały piękne ogromne wieńce z kłosów, liści i kwiatów, szerokie kolorowe
suknie i sznury szklanych paciorków ze straganów, wielobarwnych i złotych. Chłopcy byli w
wielkich słomianych kapeluszach też przybranych kwiatami i zielskiem. Po ślubie pod wieczór
zaczęła się uczta weselna, urządzona przez profesora w jego domu i ogrodzie, oświetlonym latar-
niami i lampionami. Cały dzień nic prawie się nie jadło, przez urządzanie wesela i uroczystości
ślubnej, więc kiedy wreszcie zaczęliśmy jeść, a zwłaszcza pić toasty weselne, jedna po drugiej
dziewczyna znikała na górce, gdzie bez ducha leżały wszystkie pokotem. Marysia, Irena Wilczyń-
ska, Elżunia Wilderówna, która bez przerwy pytała płaczliwie: „Czy ja jestem rozpustna, bo mi
mama zabroniła”, Ewa Passakas, sama panna młoda w welonie, bardzo źle znosząca alkohol, ję-
cząca bez przerwy: „Trzymajcie sztuczne rzęsy, one są pożyczone, pilnujcie ich, leżą na kominku”,
piękna Helena, ukochana profesora, mała Ela Czerwińska, inne jeszcze dziewczyny, powalone
tym alkoholem na pusty żołądek wypitym. Mnie także oczywiście dosięgło to samo, tylko że we
mnie w krytycznych momentach budzi się zawsze siostra miłosierdzia, więc znalazłszy w łazience
buteleczkę amoniaku i mogąc się jakoś poruszać, z całym sercem podstawiałam każdej ten amo-
niak pod nos dla ocucenia. Strasznie było patrzeć, co się potem z nimi działo. Marysia uczepiona
jakiegoś pana zabrudziła mu całą kamizelkę, ale on się właśnie w niej zakochał, więc bardzo go to
wzruszyło. Na drugi dzień zaręczyli się, był to Stefan Leszczyński. Ja miałam długie przerwy w
świadomości, ale kiedy mijały, byłam całkiem dorzeczna. Odbyła się jakaś wielka scena, kolosalna
kłótnia między mną a Stefanem Płużańskim, po której on zniknął w krzakach jaśminu, obiecując
się powiesić. Irenie Wilczyńskiej zawaliła się na głowę stara spróchniała altana i nawet miała
94
wstrząs mózgu, ale przeszło jej to bez śladu. Cały Kazimierz trząsł się od plotek i opowiadań na
temat tego weseliska. Mój przyjaciel szewc, stary Żyd, który robił mi trepy, wzdychał: „Ach, pa-
nowie malarze, panowie artyści”, trzymając moją nogę w ręce. Potem spojrzał na nią i powiedział
ponuro: „Takiej nogi to nie ma”. Bo był przyzwyczajony do szerszych i rozdeptanych od chodze-
nia boso stóp okolicznych dziewczyn. Ale oni wszyscy nas w gruncie rzeczy lubili i znali od daw-
na, od pokoleń malarzy, którzy przyjeżdżali tu i wyprawiali brewerie. Byli z nas nawet jakoś
dumni, malowaliśmy te ich przybudówki, schodki, daszki i całą tę nieprawdopodobną architektu-
rę wklejoną, wciśniętą między renesansowe miasto i mówiliśmy im, że to jest piękne, bo było. Pro-
fesor Pruszkowski robił sam swoje zabawne korekty, nie bardzo już po kilku latach w Akademii
słuchaliśmy się tych rad, ale lubiliśmy go, i dobrześmy się z nim czuli i bawili. Zapraszał co ład-
niejsze dziewczyny do siebie, żeby je malować, z miernym skutkiem w każdym kierunku.
Po powrocie z Kazimierza byłyśmy w Konstancinie i znów jeździłam konno. Spadłam kilka razy,
ale zawsze szczęśliwie, w miękkie koleiny piaszczystej drogi albo w lesie na ścieżkę porośniętą
wysoką gęstą trawą. Jest pięknie spaść tak miękko z konia, poczuć, że nic się nie stało, i przez
chwilę poleżeć bez ruchu w ciepłym rowie szerokiej koleiny, patrząc z ziemi prosto na wspaniałe
olbrzymie niebo z białymi, nieruchomymi, spiętrzonymi obłokami. Patrzenie na chmury i obłoki
jest wiecznie pasjonujące, nieodparcie ciekawe. Nawet kiedy się leży pośrodku drogi. Leży się, a
koń, zawróciwszy, zwolniwszy, staje nad głową i nieskończenie miękkimi nozdrzami i wargami
dotyka włosów i czoła, dmucha ciepło i czule w oczy i szyję. Tylko jeden pan, kiedy zobaczył mnie
nieruchomą na ziemi i konia grzebiącego nóżką nade mną, o mało nie dostał ataku serca.
Nadeszła zima i wybierałyśmy się jak zwykle do Zakopanego na święta, kiedy przyszli do nas na
kilka dni przed wyjazdem nasi bardzo mili znajomi Szwajcarzy, państwo Lugeon. On był dyrekto-
rem i organizatorem PIM - Polskiego Instytutu Meteorologicznego. Urządzał poza tym wyprawy
na Wyspę Niedźwiedzią z polskimi polarnikami. Miał żonę, Margheritę, która w sposób aż za-
bawny była podobna do mnie, czy ja do niej. Pan Bóg ma właściwie nie tak wiele szufladek z wzo-
rami ludzi. My byłyśmy z jednej. Jednego wzrostu, z ciemnymi kręconymi włosami, z krótkim
nosem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Miałyśmy obie bardzo krótki wzrok i jak mówił Jean
Lugeon, nawet płaszcze wkładałyśmy w jednakowy sposób, zarzucając je jak peleryny na plecy.
Więc przyszli do nas na herbatę i powiedzieli, że za dwa dni jadą do jej rodziców do Lozanny, a
potem gdzieś w góry na narty i żebym pojechała z nimi. Bardzo mi się zachciało odwiedzić przy
okazji Beerów i Katheleen Woodley, więc pobiegłam do magistratu na plac Teatralny po paszport,
a stamtąd do ambasady szwajcarskiej po wizę. Spakowanie też nie zabrało mi dużo czasu, więc na
trzeci dzień pojechałam.
Biedny Lugeon wystraszył się szalenie, kiedy w pociągu pokazałam im fotografię Ireny Wilczyń-
skiej w całej postaci, przebranej za Hitlera. Jechaliśmy przez Niemcy, gdzie już Hitler to nie było
nic do śmiechu, a fotografia była nadzwyczaj komiczna. Irena stała na balkonie, z jedną ręką wy-
ciągniętą w hitlerowskim pozdrowieniu, drugą za pasem, z kosmykiem włosów na czole, pompo-
nem pod nosem i opaską na rękawie. Była straszliwie do niego podobna i szalenie śmieszna, Jean
kazał mi przed granicą podrzeć tę fotografię, czego oczywiście nie zrobiłam, i w dalszym ciągu
wszystkim się bardzo podobała.
W Lozannie wpadłam w bardzo miłą rodzinę Margherity.
Nazywali się państwo Faes, co ja wymawiałam tak jak się pisze, a oni poprawiali mnie za każdym
razem, że się wymawiają Fesse, co mnie dziwiło, ale to ostatecznie była ich sprawa. Wigilia była
bardzo uroczysta i liczna, bo był tam ojciec, matka i nieskończona ilość braci Margherity, czyli
młodych Faesów. Cała ta męska część rodziny (i Margherita także) była urodzonymi narciarzami,
95
tak zwanymi moniteurs, zwycięzcami biegów, znakomitymi sportowcami. Zaraz po świętach wy-
jechaliśmy do Gstaad w Alpach Berneńskich. Spadły właśnie wielkie śniegi, a droga prowadząca
wysoko na zboczu górskim nad leżącym w dole jeziorem tak była pod śniegiem oblodzona, że
nagle podczas jazdy obraz widoczny przed nami śmignął nam w oczach wkoło, i znaleźliśmy się
w kierunku odwrotnym do zamierzonego, oparci ciężkim wozem o betonową barierę nad przepa-
ścią. Siedzieliśmy przez chwilę bez słowa i bez ruchu, ale barierka wytrzymała i młode Faesy wy-
prowadziły auto na drogę. W Gstaad zaczęło się natychmiast narciarskie szaleństwo. Ponieważ
nosiłam znaczek członkowski Club Alpin Suisse, do którego zapisałam się jeszcze podczas po-
przedniego pobytu w Szwajcarii, wszyscy uważali, że jestem równie dobrą narciarką jak oni, i
narzucili mi swoje tempo i możliwości. Wychodziliśmy rano i wracali wieczorem. Wjeżdżaliśmy
kolejkami linowymi albo wyciągami po wielekroć w ciągu dnia, a wieczorem siedzieliśmy w ba-
rze hotelowym przy ogromnym kominku i wypijali wielkie ilości kirschu, diabelnie mocnego.
Było to urocze towarzystwo, ci młodzi i ich ojciec, słynny narciarz. Ale dla mnie trochę jednak za
znakomici.
Ciągle przygotowywaliśmy się na wycieczkę na szczyt Hornberg, z którego zjazd, sławny z dłu-
gości i rozmaitości terenu, był tu największą atrakcją. Wreszcie przyszedł ten dzień mglisty i
mleczny. Przez kolejkę linową, wyciąg i podejścia wydostaliśmy się na szczyt tej piekielnej góry.
Wiedziałam, że nikt mnie stamtąd nie zdejmie, Faesy jeden po drugim szusowali w tę białą ot-
chłań. Przeżegnałam się, zdjęłam okulary, które i tak w tej bieli na nic by się nie zdały, i polecia-
łam za nimi w dół, prosto przed siebie, nie stosując żadnych narciarskich znanych mi manewrów.
Od czasu do czasu padałam w śnieg, wbijałam się raczej i leżałam bez ruchu, czekając, że oni mnie
znajdą i wyciągną, potem leciałam dalej. Było to właściwie coś wspaniałego, ale nie przypuszcza-
łam, że wyjdę z tego żywa. Kiedy odnaleźliśmy się wszyscy o zmierzchu na dole w Gstaad, zosta-
łam przez nich wychwalona za dzielność i doskonały system jazdy. Położyłam się do łóżka i prosi-
łam, żeby mnie nikt pod żadnym pozorem nie budził i nie ruszał przez cały dzień następny. Po
powrocie z gór pojechałam do Genewy odwiedzić moich przyjaciół. Beerowie przyjęli mnie jak
własne dziecko, przywiozłam im fotografie moich obrazów wystawionych na pokazach, odbywa-
jących się w Akademii na koniec każdego roku. Beerowie pochwalili w miarę, zrobili surową ko-
rektę i dali znów wiele mądrych, prostych, wiecznie słusznych rad i przestróg. W ich pracowni, w
ich obecności czuło się, jakby powietrze było czystsze i cieplejsze.
Potem poszłam odwiedzić moją kochaną Kathleen Woodley. Kochaną, ale z którą korespondencja
przez te kilka lat słabła, aż się urwała. Kiedy weszłam do nich, bez zapowiedzi telefonicznej, bo
przecież przepadali zawsze za surprise-party, Kathleen i jej matka zbladły i wybuchnęły płaczem.
Okazało się, że tego dnia rano pękło szkło na mojej fotografii stojącej na fortepianie.
Ponieważ pękło samo, one doszły do wniosku, że ja właśnie w tym momencie umarłam i taki
znak im o tym dałam. Zaraz potem ja weszłam, a to już było zbyt wiele wzruszeń jak na wierzące
w duchy angielskie serca. Spłakane, czule objęte siedziałyśmy przy kominku pijąc herbatę. I wte-
dy Kathleen opowiedziała mi historię swojej rodziny, o której nikt w Genewie nie wiedział. Otóż
Kathleen nie była jedynaczką, jak zawsze myślałam. Rodzice jej przed nią mieli sześcioro dzieci,
ale te wszystkie dzieci to były karzełki. Ta zgrabna, wysoka, wspaniała, wysportowana para ro-
dziła jedno po drugim dzieci, które nie rosły, a oni wciąż próbowali i próbowali, aż urodziła się
siódma Kathleen, taka sama zgrabna, wysoka i ładna jak rodzice. Wtedy tamtych sześcioro już
dorosłych zostało w Anglii, a oni we troje wyjechali na stałe do Szwajcarii. Kathleen opowiedziała
mi tę historię, dając mi tym dowód przyjaźni i zaufania. Ale cała sprawa była dla mnie dość prze-
rażająca i pomyślałam, że Anglicy są jednak bardzo inną i zagadkową nacją. Czy Słowianie zo-
96
stawiliby za sobą taką gromadkę własnych krasnoludków i uciekli od nich na zawsze? Nie wiem.
W dodatku wszyscy troje byli zawsze weseli, gotowi do zabaw i bardzo się kochający. Może się
tak po prostu cieszyli, że ta ostatnia tak im dobrze wypadła.
Opuściłam kochaną Genewę i przyjaciół i wracałam z Margheritą do Warszawy, zostawiając Jeana
w Szwajcarii. Ale ponieważ nie było z nami jego rozsądku i sensownego działania, zapakowały-
śmy dziesiątki bagaży, składających się głównie z rzeczy zabronionych do wywozu, jak kirsch w
wielkich butlach, robiony przez ojca Faes, mnóstwo płyt, papierosów, a ja w każdej walizce
upchałam po kilka karczochów. Wsiadłyśmy do pociągu sypialnego, ale w środku nocy obudzone
przez celników dowiedziałyśmy się, że jedziemy nie tym pociągiem i w zupełnie inną stronę. Mu-
siałyśmy wysiąść i spędzić cały dzień w miasteczku Brug nad Aarem, gdzie nic nie było ciekawe-
go poza największym w Szwajcarii zakładem dla wariatów. A o to w Szwajcarii nietrudno. Po-
nieważ trzeba było kupić inne bilety, pieniędzy wystarczyło nam tylko do granicy polskiej. Stam-
tąd, po depeszach wysyłanych z drogi do domu, wykupiła nas mama, przysławszy dalsze bilety.
Kirsch i karczochy wzbudzały wściekłość wszystkich celników, ale do Szwajcarów i Niemców
przemawiałyśmy po polsku, a do Polaków Margherita odzywała się w schwyzerdtsch. W sumie
była to miła podróż.
W tym mniej więcej czasie spotkała mamę niezwykła propozycja, a właściwie nawet nazwać by to
było można nakazem.
Zjawił się u nas pan Dziadosz, dawniej wojewoda kielecki, a potem ważna jakaś figura we wła-
dzach centralnych. Oświadczył mamie, że zostało zdecydowane odgórnie, że mama zostanie
przywódczynią „Strzelca” kobiecego. Kiedyś mama przez jakiś czas pracowała w Legionach w
intendenturze w Krakowie, podczas wojny. Zupełnie biedaczka nie dawała sobie rady z rachun-
kowością i ojciec zakradał się tam wieczorami, żeby sprawdzać i poprawiać jej obliczenia ilości
onuc, gaci i koszul wojskowych. Prędko się to skończyło i nie pozostawiło śladów w mamy prze-
konaniach. Teraz mama dowiedziała się, że ma objąć tę funkcję po pani doktór Lewickiej, zmarłej
w dość niejasnych okolicznościach. Pan Dziadosz zażądał twardo rychłej odpowiedzi i to pozy-
tywnej, dodając na końcu nieładne zdanie: „Proszę nie zapominać, łaskawa pani, że kto nie jest z
nami, jest przeciw nam”. Z początku widziałam tylko śmieszną stronę tej sprawy, strasząc mamę
obrazem przyszłej defilady na Polu Mokotowskim, kiedy ona, w spodniach z szarego drelichu i z
karabinem, maszeruje przed trybuną Piłsudskiego na czele tych nieprzebranych oddziałów kobie-
cego wojska. Ale potem przekonałam się, że mama naprawdę jest wystraszona. Było wtedy w
Polsce kilka tajemniczych i nie wyjaśnionych afer, mama, która bała się zawsze przede wszystkim
o mnie, kazała mi się meldować teraz, z kim i dokąd idę, dwa czy trzy razy zastałam je z Jadwigą,
kiedy topiły w klozecie czekoladki Wedla, które dostawałam czasem od nieznajomych wielbicieli.
Niektóre telefony przerażały ją, aż wreszcie postanowiła wyjechać ze mną za granicę, po prostu
uciec na jakiś czas. Ale w oznaczonym terminie, kiedy Dziadosz przyszedł po odpowiedź, odmó-
wiła krótko i twardo, przeprosiwszy go, że nie może go dłużej zatrzymywać. Czyj był ten szatań-
ski i idiotyczny pomysł, nie dowiedziałyśmy się nigdy. Zadzwonił tylko w kilka dni potem do
mamy Walery Sławek, którego nie znałyśmy osobiście, i prosił mamę o przyjęcie wyrazów sza-
cunku i czci za okazaną postawę i odwagę. Ta historia była bardzo dla mamy typowa.
Mama bardzo wielu rzeczy się bała, łatwo ją można było spłoszyć czy nastraszyć, drżała bezu-
stannie o mnie, ale równocześnie była w niej w głębi stałość jej przekonań i twarda postawa wobec
spraw, które kto inny obszedłby jakoś, „załatwił” czy pominął. Ja wiedziałam, że to, co się o niej
mówiło, że jest samą słodyczą, łagodnością i miękkością, jest prawdą, ale nie całą. W głębi w niej
istniało to coś, co zwyciężało lęki i czułość - rodzaj odwagi, która się rodzi z nienawiści do kom-
97
promisów, ze szlachetności. Mama była wtedy bardzo piękna, wróciła częściowo jej naturalna
wesołość i wiem, że było kilku mężczyzn, którzy bardzo zabiegali o jej względy, chociaż nigdy
nawet w żartach nie powiedziała na ten temat ani słowa. Myślę, że gdyby się zgodziła, Osterwa
zostałby moim ojczymem, także mecenas Tomaszewski z mojej rady opiekuńczej; pani Walentynie
Nagórskiej, matce Adama Nagórskiego, bardzo zależało na skojarzeniu małżeństwa syna z moją
mamą. Kiedyś zapytałam mamę, czy nigdy nie myślała o nowym mężu, o odbudowaniu domu, o
ojcu dla dziecka, o tych wszystkich sprawach, które usprawiedliwiałyby taką decyzję. Była prze-
cież taka młoda i taka śliczna, dziewczęco młoda i śliczna. Spojrzała na mnie ze zdumieniem i tro-
chę zgorszona i powiedziała: „Po tatusiu?”
Wiosną odbyła się jak zwykle wystawa w Akademii, na której wystawialiśmy swoje obrazy. Ja
miałam wielki swój portret, w którym wbrew przestrogom Beerów użyłam kraplaku, co w połą-
czeniu z ultramaryną daje wspaniały efekt głębi i żywej czerni, dopóki nie popęka w drobną siat-
kę. Ale autoportret był efektowny i, jak mówią malarze, którzy nie wiedzą, co powiedzieć - „dra-
pieżny”. Marysia wystawiła portret naszej koleżanki „Rudej”, świetny - i tak sobie świeciłyśmy w
tej pracowni, dwie gwiazdy Pruszkowskiego bardzo ze siebie zadowolone.
Państwo Szczepkowscy w niedawno powstałych „Morzanach”, wielkim gmaszysku, zbudowa-
nym między Jastarnią a Borem od strony Zatoki, zgromadzili tego lata moc znajomych. Właściwie
prawie wyłącznie znajomych, bo choć był to pensjonat, pani Mara wybierała sobie tylko tych loka-
torów, którzy jej się podobali. Przyjechała pani Skoczylasowa z Marysią, pani Massalska z Agą,
Jaracz z córeczką Hanką, Pola Gojawiczyńska z piekielną Wandzią, młodszą od nas, ale rozpusz-
czoną jak dziadowski bicz, Karola i Stefa Beylinówny, Tymon Terlecki, Zosia Stryjeńska ze swoim
nowym mężem aktorem Arturem Sochą. W „Morzanach” było mnóstwo pokoi i ogromna oszklo-
na weranda na dole, gdzie się jadało. Zatoka szumiała albo cicho chlupała w nocy, bo dom stał
nad samą wodą. Obok był na górze bardzo stary rybacki cmentarzyk ze starą krzywą jarzębiną na
szczycie. Rano wszyscy młodzi i ci, którzy lubili się opalać i pływać, chodzili na plażę na pełne
morze i tam siedzieli w ogromnych grajdołach wygrzebywanych w piasku dla osłony przed wia-
trem.
Karola i Stefa pisały wtedy kryminalną powieść w odcinkach do „Expressu Wieczornego”, co-
dziennie wysyłając do redakcji fragment napisany w ciągu dnia. Właściwie pisaliśmy tę powieść
wszyscy, żeby było prędzej. Każdy dorzucał swój koszmarny szczegół, one to tylko jako tako wią-
zały w całość. Kiedyś podczas burzy i deszczu, późnym wieczorem, siedzieliśmy na dole przy
świecach, bo elektrownia wysiadła, kiedy zjawiła się nowa lokatorka z dwojgiem podrosłych
dzieci. Pani Mara umieściła ją litościwie w wolnym pokoju i poprosiła, aby zeszli na kolację. Sie-
dzieli cicho i jedli, kiedy weszła Karola i zacierając ręce powiedziała: „No, skończyłam z tym ad-
wokatem”. „Trup?” - zapytał Jaracz, a reszta towarzystwa zaczęła Karolę wypytywać o szczegóły,
trochę zniżając głos: „Czy jak zwykle przez szafę? Czy klapa funkcjonowała? Czy krzyczał? Czy tę
Francuzkę załatwi się w ten sam sposób, czy zwyczajnie arszenikiem?” Nowo przybyła rodzina
przestała jeść. Błyskało się, kąty werandy ginęły w mroku, tylko my, upiornie oświetleni świeca-
mi, szeptaliśmy dalej. Matka trzymając dzieci za ręce wstała i z daleka kłaniając się pani Marze
wyszła w deszcz i burzę.
Ale nie można powiedzieć, żeby pani Mara nie dbała o swoich pensjonariuszy, o ich wygody i
spokój. Między „Morzanami” a zatoką była łączka, właściwie pastwisko dla pewnej krowy z są-
siedztwa przywiązanej pośrodku łączki do kołka wbitego w ziemię. Ta krowa nudziła się i ryczała
jednostajnie całymi godzinami, co denerwowało tych, którzy pracowali w swoich pokojach pisząc
czy ucząc się roli. Żeby krowę jakoś zająć i rozerwać, pani Mara siadała na malutkim składanym
98
krzesełku na wprost krowy i czytała jej głośno „Beniowskiego”. Krowa nieruchomiała, nie spusz-
czała z pani Mary oczu i milczała. Było zresztą na co patrzeć, bo lektorka miała wspaniałe rude
włosy i bardzo bogato haftowany chiński szlafrok w smoki. Jeśli choćby na chwilę czytanie umil-
kło, krowa ryczała. Ten seans trwał codziennie, wszyscy się do tego widoku przyzwyczaili, nawet
ponaglali wołając: „Marzuniu, Beniowski, krowa już jest”.
Pewnego razu Jaracz zaproponował, żeby zrobić wycieczkę do Rozewia, gdzie właśnie niedawno
otwarte zostało w latarni morskiej Muzeum Stefana Żeromskiego. Miałam pewien udział w urzą-
dzaniu, a raczej projektowaniu tego muzeum, bo kilka miesięcy przedtem przyjechał do nas do
Konstancina pewien literat, prezes Oddziału Literatów Marynistów. Opowiedział o projekcie
utworzenia takiego muzeum właśnie w latarni na Rozewiu. Był to piękny pomysł i zapytana
przez tego pana, jak wyobrażam sobie wnętrze, powiedziałam, że chyba trzeba by tam zgroma-
dzić wszystko, co dotyczy Żeromskiego, począwszy od całości wydanych dzieł, poprzez wszyst-
kie wydania „Wiatru od morza”, „Wisły” i „Międzymorza”, aż do kolekcji pięknych fotografii
dotyczących miejsc związanych z pobytem ojca na Wybrzeżu, a było przecież ich bardzo wiele.
Orłowo, Gdynia, Krokowo, gdzie rozgrywał się romans oficera łodzi podwodnej z „Wiatru od
morza”, Sambor i Mestwin, dwa wspaniałe buki opisane w pięknym utworze, sosna na Helu, pod
którą odpoczywał, wszystko to przecież istniało i było dostępne. Na koniec naszej rozmowy da-
łam temu panu pierwszą stronę czystopisu, przepisywanego przez ojca na osobnych kartkach -
„Wiatru od morza”, aby umieścić ją pod szkłem czy w gablocie jako główny skarb tego muzeum.
Potem wyjeżdżałyśmy, otwarcie odbyło się bez nas i teraz właśnie jechaliśmy to muzeum zwie-
dzić.
Malutki pokoik odgrodzony był od schodów czerwonym sznurem, a wewnątrz zobaczyłam zu-
pełnie koszmarną scenografię. Stało tam zasłane łóżko z poduszką, jasieczkiem i piernatem, umy-
walka ze szklanką do zębów i ręcznikiem, biureczko z krzesełkiem, kałamarzem, piórem, papie-
rem i suszką, firaneczki, serwetki i dywanik - wszystko szalenie gemtlich. Mój ojciec na pewno
zwiedzał tę latarnię, bo wszystko go na Wybrzeżu interesowało, ale nie mieszkał tam nigdy, tak
jak nie mógłby mieszkać w fabryce, nigdy się z nami podczas pobytów na Wybrzeżu nie rozsta-
wał, zresztą nie było to pomieszczenie mieszkalne. Oczywiście nie było tu śladu ofiarowanej prze-
ze mnie karty. Zapytałam poczciwego oprowadzacza, blada ze wściekłości, czy istotnie Żeromski
tu mieszkał. Odpowiedział mi, że naturalnie, pamięta go doskonale, jak „stał tu przy oknie, tak się
podpierał ręką i mówił: Ten nasz kochany szary Bałtyk, to nasze kochane polskie morze”. Posta-
nowiłam nie dopuścić do tej blagi, istniało przecież tyle miejsc prawdziwych, gdzie on mieszkał,
pisał, gdzie go pamiętają. W różowym domku w Orłowie, w Gdyni w domu Plichty, na Helu jego
pokój w „Kurhausie”, tam wszędzie on był, a tu powinno być tylko miejsce, gdzie się o nim przy-
pomni, gdzie się do niego zbliży poprzez myśl, a nie te graty, zabrane pani latarnikowej.
Kiedy tam stałam i obmyślałam te moje sprostowania i wyjaśnienia rozżalona i wściekła - weszła
do tego pokoiku jakaś pani z synem, może piętnastoletnim. Miała łzy w oczach i mówiła do niego
po cichu: „Patrz i zapamiętaj na całe życie. On tu był, tu pracował, pisał tu, spał, na tej poduszce
leżała jego głowa. Będziesz go czytał i będziesz wiedział, jak to było, boś to zobaczył”.
Stałam koło tej pani, patrzyłam na jej wzruszenie, na załzawione oczy i pomyślałam sobie - już się
stało. Wszystko tu jest fałszywe, ale te łzy i ich przejęcie, i wzruszenie już jest prawdziwe i nikt nie
ma prawa tej pani tego odebrać, a już ja najmniej. I tak już zostało. Mama oczywiście myślała tak
samo, a tego literata jakoś nigdy więcej nie spotkałam.
Nasz pobyt w „Morzanach” przedłużał się, bo lato było piękne. Robiliśmy dalekie spacery lasami
albo brzegiem przez Bór, Juratę aż prawie do Helu albo siedzieliśmy w naszych grajdołach. Kie-
99
dyś do naszego grajdoła wpadła nagle piłka, a zaraz za nią na szczycie piaszczystego wykopu
stanął cudny, nagusieńki, może czteroletni chłopczyk. Wtedy dobra Stefa Beylin podniosła i poda-
ła chłopczykowi jego piłkę, mówiąc: „Masz, córeńko, tu jest twoja piłeczka”. Od tej pory Jaracz, ile
razy na plaży pokazał się młody wspaniały mężczyzna, bardzo wszędzie włochaty i w slipach,
pytał Stefy: „Stefa, prędko, mów, chłopiec czy dziewczynka?” Wieczorami, kiedy nie było kogo
straszyć, Jaracz czytał nam głośno albo deklamował. Pamiętam, że słuchaliśmy kiedyś w jego wy-
konaniu „Ojca zadżumionych”. Ale była to interpretacja trochę dziwna. Wyglądało na to, że ten
ojciec nieszczęsnej rodziny wcale się nie martwi tym, co się dzieje, a raczej przeciwnie. Robił się
coraz weselszy w miarę postępowania tych okropnych wypadków, a wreszcie, zacierając ręce, z
paskudnym uśmieszkiem mówił: „Trzech synów, trzy córki - cała rodzina dzisiaj pogrzebiona”.
Okropne to robiło wrażenie.
Nasze matki jak zwykle siedziały na plaży pod czarnymi parasolami, a my jak zwykle wypływa-
łyśmy za sznury. Chodziłyśmy też na tańce na molo od zatoki, nosiłyśmy wtedy jak każdego lata
ogromne kapelusze i kolorowe plażowe piżamy z majtasami szerokimi jak spódnice. Kiedy zbliża-
ła się jesień, a pogoda była jeszcze piękna i ciepła, część pensjonariuszy pani Mary wyjechała,
między innymi nasze matki, które już miały dość tych wakacji. Zostali właściwie sami młodzi.
Chłopcy mieszkali w okolicznych domach, a dziewczyny w „Morzanach”. Zdarzyła się wtedy
straszna historia. Dwóch chłopców z naszego towarzystwa popłynęło kajakiem na Zatokę w pięk-
ne popołudnie i nie wrócili na wieczór, a w nocy była bardzo gwałtowna burza. Myśleliśmy, że
oni gdzieś na Helu czy w Juracie przybili do brzegu, aby tę burzę przeczekać, ale nie wrócili przez
cały następny dzień. Następnego jeszcze dnia rano fale wyrzuciły przewrócony kajak, a trochę
później wypłynął jeden z nich, wreszcie drugi. Byli tak zmasakrowani, jakby fale rozwalały ich o
skały, ale w Zatoce skał nie ma. Nikt się nie dowiedział, co ich spotkało, czy napadł ich ktoś, czy
była między nimi jakaś walka. To piękne lato skończyło się tragicznie. Zawiadamianie rodziców,
ich przyjazd, zabieranie ciał. Nigdy nie dowiedzieliśmy się niczego.
Nadeszła zima i z nią zjawiła się w naszym domu pani Mara. Albo jakieś nieporozumienie ro-
dzinne, zawsze zresztą przejściowe, albo chęć znalezienia sobie spokojnego kąta poza domem
sprawiły, że pani Mara zamieszkała w naszym wielkim salonie ze swoją maszyną do pisania. Było
to już po kolosalnym sukcesie sztuki pani Mary „Sprawa Moniki”. Teraz miała to być wielotomo-
wa powieść cykliczna, opisująca historię rodu Morozowiczów od czasu Dyrektoriatu do dni obec-
nych. Z salonu słychać było po całych nocach stuk maszyny do pisania, a pani Mara nie zdejmo-
wała prawie swojego szlafroka w chińskie smoki.
W naszym domu PKO na Brzozowej mieszkali wśród innych znajomych również państwo Nagle-
rowie, on sympatyczny, gruby i bez szyi, był chyba szefem policji, a ona znaną wtedy pisarką, o
wdzięcznym imieniu Herminia. Malowałam wtedy jej portret, więc często u nas bywała, przyjaź-
niła się zresztą z panią Marą. Ich rozmowy były zawsze interesujące i na wysokie tematy, z któ-
rych głównym była przeważnie dyskusja na temat twórczości Słowackiego i Mickiewicza, bo pani
Mara uwielbiała nad wszystko Słowackiego, a pani Herminia Mickiewicza. Zresztą obie coś zdaje
się pisały o tych dwu wieszczach. Siedziałyśmy pewnego razu we cztery w stołowym przy stole-
ośmiornicy i obie z mamą słuchałyśmy uważnie sporu literackiego, jaki te dwie panie toczyły.
Było to bardzo interesujące, każda z nich broniła swojego bohatera w sposób subtelny i uczony,
cytując krytyków literatury i historyków, przytaczając fragmenty dowodzące wielkości i przewagi
swojego ukochanego poety. Mało wtrącałyśmy się do dyskusji, zostawiając tym paniom pełną
swobodę wypowiedzi, ale po pewnym czasie zauważyłyśmy, że ich argumenty opadają jakoś w
swoim locie. Ataki stawały się ostrzejsze i bardziej osobiste, z analizy twórczości przechodziły na
100
analizę osób i ich poczynań. Aż wreszcie pani Mara zerwawszy się z krzesła krzyknęła: „Wiesz,
moja Herminio, kto on był, twój Mickiewicz? Dziwkarz”. Na co blada pani Herminia odpowie-
działa lodowato: „Lepszy dziwkarz niż impotent”.
W takich sytuacjach starałyśmy się z mamą na siebie nie patrzeć, bo nie można przecież było się
śmiać. Czasem tylko lubiłam trącić mamę pod stołem nogą dla zwrócenia uwagi, ale mama potra-
fiła wtedy przerwać w pół słowa i podnosząc brwi powiedzieć do mnie: „Co?” I cała konspiracja
leżała. Ale to zawsze było specjalnie na mój benefis, bo mama była zawsze taktowna i nigdy nie
powiedziała o jedno słowo za dużo. W ogóle nie mówiła wiele, w przeciwieństwie do mnie. Kiedy
do kogoś szłam sama, mama mówiła: „Tylko nie zagaduj się i nie wychodź ostatnia, moja kocha-
na”. I złościła się, kiedy po powrocie mówiłam: „Było bardzo interesująco i przyjemnie, opowiada-
łam takie ciekawe rzeczy”.
Ale to nie zawsze tak było, bo czasem okazywało się, nie wiadomo dlaczego, że nie mam nic do
powiedzenia, jestem tępa i nudna i wychodziłam w kompletnym upadku ducha, myśląc o sobie
najgorsze rzeczy. Byłam w ogóle bardzo mało pewna siebie. Kiedy na ulicy ktoś na mnie spojrzał
uważniej, robiłam zaraz zeza, żeby zobaczyć, czy nie mam na nosie sadzy. Ale często mówiono mi
jednak, że jestem ładna.
Tej zimy dostałam kilka sukien, które naprawdę były prześliczne, wielkie balowe suknie z
ogromnymi ogonami i dekoltami. Wśród nich była oczywiście i biała z czerwonymi kwiatami, jak
zawsze. Miałyśmy wtedy zaprzyjaźnioną krawcową, panią Turczyńską, która kiedy trzeba mi
było szyć nową suknię balową, padała na kanapę, zasłaniała twarz rękami i miała widzenie tej
nowej sukni. Zresztą te seanse udawały jej się, bo szalenie wszystkie były piękne i do innych nie-
podobne. Potrafiła wymyślić luźną, bardzo ciemno pąsową przyczepioną na ramionach suknię z
mousseline de soie, całą naszywaną małymi brylancikami, a na niej był płaszcz luźny z tego sa-
mego muślinu, przez który te brylanciki słabo poświecały. Albo inna była z ciężkiego jedwabiu
czarnego z zielonym pasem u dołu, w który wciągnięty był sznur, tak że suknia rozkładała się
dołem szeroko i wężowo, a na biuście był bukiet różowych kamelii z masą zielonych liści.
W tej właśnie sukni byłam na balu w ambasadzie amerykańskiej u pana Drexell-Biddle, w pałacu
Raczyńskich na Krakowskim Przedmieściu. Był to bal bardzo trudno dostępny, zaproszenia dosta-
ły wybrane osoby. Na pierwszym piętrze był stół zastawiony znakomitymi rzeczami, a ubrany
wzdłuż brzegu obrusa przypiętym grubym pasem fioletowych orchidei, katlei. Ja byłam z Wikto-
rem Podoskim, ale właściwie wszyscy byli mniej więcej znajomi. Kiedy po kolacji tańczyliśmy w
salonie, nagle otworzyło się okno i stanął w nim we fraku Tadeusz Przypkowski, który wspiął się
po dzikim winie na pierwsze piętro. Był zupełnie pijany i wcale nie zaproszony. Podbiegł do
mnie, wrzasnął niewyraźnie jakąś obelgę i przebiegłszy między znieruchomiałymi tancerzami,
runął schodami w dół, a na parterze w szatni rzucił się na marmurową ławę, na której stało rzę-
dem kilkadziesiąt cylindrów, i zgniótł je wszystkie doszczętnie, poczem wyrwawszy się służbie
wypadł w mroźną noc i znikł. Ale w końcu wszyscy go znali i ambasador żałował, że go nie za-
trzymał ani nie zaprosił wcześniej.
Właściwie miałyśmy bardzo dużo przyjaciół, ale bardzo mało rodziny. Ze strony ojca nie było
nikogo, a ze strony mamy bardzo niewiele. Dwie mamy siostry, Aniela i Natalia, nie miały dzieci,
tylko cioteczne mamy siostry, ciotki Mania i Wanda, miały po dwoje, ale młodszych ode mnie.
Ciocia Mania Kostecka była matką Krysi i Jerzyka, a Wanda Berezowa miała Hanię i Stefana.
Ale nagle, pewnego dnia, dostałyśmy zupełnie nowych kuzynów. Otworzyłam drzwi parze star-
szych państwa szalenie dystyngowanych, którzy, nie czekając długo, rzucili się mamie i mnie na
101
szyję. Nazywali się Van der Maesen de Sombreff, byli Holendrami, pan był konsulem holender-
skim w Gdańsku. Część ich rodziny mieszkała w Brabancie. Ale skąd się tam wzięli? Z Litwy. I
byli częścią rodziny ze strony mamy, Bieberstein-Zawadzkich herbu Rogala, która w odległych
czasach, chyba w XVII wieku, wyemigrowała na zachód. Od tej pory bogacili się, zdaje się, nieu-
stannie, głównie zakładając szlifiernie diamentów, a za to kupując zamki i ziemie w Belgii i Ho-
landii. Kiedy mieli już wszystkiego bardzo dużo, okazało się, że jedyne, czego im jeszcze brak, to
pochodzenia, herbów i drzewa genealogicznego. I wtedy doszli do tych litewskich przodków, a
po nich do mamy.
Ale mama nigdy zbytnio nie interesowała się tymi sprawami. Od tego była ciotka Natalia. „Cóż
po tytule, gdy pustki w szkatule”, jak mawiał dziadek Antoni Zawadzki, ojciec mamy.
Ciotka Natalia za to wiedziała wszystko aż do bardzo odległej przeszłości, ze wszystkich doku-
mentów sporządzała kopie, miała do tego specjalnych malarzy, którzy jej odtwarzali drzewa ge-
nealogiczne wedle przez nią posiadanych oryginałów. Te oryginalne dokumenty wypożyczał od
babci Sienkiewicz, kiedy pisał „Trylogię”, a potem ciotka Natalia zdeponowała to wszystko w
Bibliotece Krasińskich na Okólniku. Toteż kiedy państwo Van der Maesen de Sombreff przyjechali
tu dowiedzieć się czegoś o swojej przeszłości, to mieli naprawdę wszystko, o czym tylko mogli
zamarzyć. Znów kopiści i malarze poszli w ruch, zrobiło im się dokładne repliki każdego doku-
mentu, wyjaśniło wiele niejasnych spraw rodzinnych czy rodowych, wywiodło przyczyny i daty
ich emigracji do Holandii, słowem uszczęśliwiło się nie tylko ich, ale całą ogromną rodzinę w Ho-
landii i w Brabancie, która od tej pory przysyłała nam przez wiele lat życzenia, fotografie niezna-
nych dzidziusiów, zawiadomienia o ślubach i pogrzebach i listy opisujące szczegóły tych wyda-
rzeń.
Ciotka Natalia wracając z któregoś z długich pobytów we Włoszech skręciła do tego Brabantu i
odwiedziła w pewnym zamku dwu kuzynów, staruszków bliźniaków, starych kawalerów, panów
Rheikevoorzel, oczywiście Von. Na kominkach i fortepianach stały tam fotografie mamy i moje,
nadesłane przez państwa Van der Maesen. Ja korespondowałam długo z pewną starą damą, także
chŠre cousine, mieszkającą w swoim zamku, która przysyłała mi regularnie tę samą pocztówkę
przedstawiającą fragment tego zamku z fosą, zwodzonym mostem i łabędziami. Miałam bardzo
dużo tych pocztówek.
Mama sięgała pamięcią tylko do czasów, o których opowiadała babcia Wrońcia Pauli, trzej mamy
kuzyni Suzinowie, babcia nasza i kuzynka Odyńcówna, bo te trzy rodziny - Zawadzkich, Odyń-
ców i Suzinów były blisko spokrewnione i serdecznie współżyjące. Oto wyciąg ze starych doku-
mentów dotyczący tej rodziny mamy:
POWIAT OSZMIAŃSKI. „Materiały do dzijów ziemi i ludzi”, zebrał i wydał Czesław Jankowski.
Część pierwsza, Petersburg, Księgarnia K. Grendyszyńskiego, Kraków - G. Gebethner i Spółka,
1896 r.
s. 63-66:
W sąsiedztwie Bijuciszek nieduży folwark: Świłówka. Dworek schludny, ziemia dobra, położenie
ładne, okolica cała w gaikach, we wdzięcznych do uprawy polach, w nadrzeczułkowych łąkach.
Świłówka jest dziś własnością Zawadzkich, nie bez racji i słuszności piszących się: z Wielkich Za-
wad Rogala Zawadzkimi. Przed laty, wielu laty, Mikołaj Kazimierz, właściciel Wielkich Zawad
położonych w województwie płockiem w powiecie drogickim, przybył w 1655 r. z Polski na Li-
twę, nabywszy posiadłości ziemskie w Oszmiańskiem. Służył on wojskowo pod „Złotym zna-
kiem” Hetmana Wielkiego Litewskiego Janusza Radziwiłła i znajdował się w Wilnie czasu spale-
102
nia i zrujnowania miasta. Wywodził się on z Rogala Zawadzkich, sięgających korzeniami genea-
logicznymi drzewa w rok 1103, wywodzących pokrewieństwo z Guzmanami i Odrowążami, z
matką Alfonsa XI króla Kastylii itd. itd., o czem Niesiecki nie wspomina i o co z potomkami Imć
pana Mikołaja Kazimierza spierać się nie będziemy. Syn Mikołaja, Krzysztof, nabył od Karpiów
Chaniewicze w Słonimskiem. Wnuk jego, Józef horodniczy słonimski, przesiedlił się do oszmiań-
skiego powiatu, nabywszy w 1748 r. od Karola i Stefana Boryczewskich braci rodzonych majęt-
ność Kamionkę (wł. ongi Leona Jana i Gabryjela Kołbów-Sieleckich), leżącą dziś powyżej kolei
libawsko-romeńskiej, niedaleko wsi Słobódki. Synowie Józefa: Tomasz, Antoni, Jan i Stanisław
dokupują do tej posiadłości od Róży z Dowgiałłów Brzoskowej 1757 r. folwarki Indrupie oraz
Owczaniszki alias Michałowszczyznę. Ów Stanisław Zawadzki, dziad dzisiejszego Świłówki wła-
ściciela, przesłużył w szeregach wojska polskiego lat dwadzieścia kilka, namiestnikiem był chorą-
gwi wojewody trockiego Ogińskiego, następnie chorążym brygady petyhorskiej kasztelana miń-
skiego Rokickiego (patent Stanisława Augusta 1778 r.) i doszedłszy do rangi najpierw porucznika
kawalerii narodowej w petyhorskiej brygadzie wojsk W.Ks.Lit. (patent królewski 1784 r.), następ-
nie majora tejże kawalerii narodowej - podał się w r. 1790 do dymisji, aby we dwa lata potem wró-
cić znów do szeregów. Czasu kampanii kościuszkowskiej nominowany został generał-majorem
/23/ powiatu oszmiańskiego i chlubnie odznaczywszy się na tem stanowisku, odbywszy następnie
w 1798 r. deputację na trybunał główny litewski z powiatu oszmiańskiego, umarł w 1802 r. w ma-
jętności swojej - Kamionce. Niedługo atoli miała Kamionka pozostać w Zawadzkich rękach.
Sprzedał ją wraz z attynencjami (Kiermielany, Indrupie itd.) za 205 000 zł brat Stanisława, Jan Za-
wadzki, Ignacemu Wańkowiczowi, dziedzicowi sąsiednich Olginian, położonych dziś u samej
granicy Oszmiańskiego - w wileńskim powiecie.
/23/ Odnośna nominacja brzmi dosłownie: „Michał Wielhorski, generał-leidenant całą siłą zbrojną
litewską, pod naczelnictwem Tadeusza Kościuszki komenderujący. Z mocy mi daney od Najwyż-
szego siły zbroyney narodowey Naczelnika, oznaymnię ninieyszym listem patentem moim
wszystkim obywatelom, wszystkim wyższey i niższey rangi woyskowym, iż będąc upewnionym
o gorliwey chęci bronienia Oyczyzny obywatela Stanisława Zawadzkiego, Maiora bywszego Ka-
waleryi Narodowey brygady 2-giey, nominuyę go (Generał Maiorem powiatu Oszmiańskiego. Co
wszystkim Generałom oraz wszystkim wyższey i niższey rangi oficyerom wiadomo czyniąc,
przykazuję, aby pomienionego obywatela Stanisława Zawadzkiego za aktualnego Generał Maiora
powiatu Oszmiańskiego znano, onemu co do prerogatyw szarży tey właściwych zadość czyniono
było; z tym iednak warunkiem, iż Generał Maior powiatu pod komendą Generała Maiora woyska
liniowego iść będzie powinien. Co do lepszey wiary przy wyciśnięciu pieczęci Związku Narodo-
wego, własną podpisuię się ręką. Dan w Wilnie dnia 20 miesiąca Czerwca 1794 r. M. Wielhorski”.
Pieczęć „Komendy siły zbroyney litewskiey” z napisem w pośrodku: „Wolność. Całość. Niepod-
ległość”.
Sprzedanym również został w 1815 r. folwark Poholsza, pod Holszanami leżący - Jankowskiemu.
Świłówka natomiast przeszła w ręce Zawadzkich zbiegiem następujących okoliczności. Folwar-
ków, liczący 28 dusz obojej płci, stanowił z dawien dawna attynencję Bijuciszek i losy ich dzielił.
Na początku bieżącego wieku należały Bijuciszki wraz ze Świłówką do Teodora Wańkowicza,
ożenionego z Izabellą z Gąsowskich, zaś w r. 1804 do Wincentego Wańkowicza, brata Teodora,
ożenionego z Kajetaną też córką Gąsowskich, właścicieli przedanej Teodorowi Wańkowiczowi
majętności Trzeszeczenięta. W 1814 r. nastąpiła ex-dywizja Bijuciszek. Folwark Świłówka przy-
padł w udziale Kajetanie z Gąsowskich Wańkowiczowej, która wyszedłszy powtórnie za mąż za
syna Stanisława Zawadzkiego, Dawida, sędziego ziemskiego oszmiańskiego, wniosła w 1816 r. tę
posiadłość w dom Zawadzkich. Tenże Dawid Zawadzki wyzbył się ostatniej attynencji Kamionki,
103
przedając Ignacemu Wańkowiczowi Wiaże. Za drugą żonę miał siostrę Antoniego Edwarda
Odyńca, Alojzę, i dziś właścicielami Świłówki są dwaj synowie Dawida i Allojzy Zawadzkich -
Henryk i Stanisław.
Posuwając się dalej na południe, wzdłuż boruńskiego traktu, oto w jednej ławie: Kumelany, nie-
gdyś attynencja Giejstun, na samoistną własność ziemską wykierowana dzięki staraniom i zami-
łowaniu do niej brata Antoniego Edwarda Odyńca, Ignacego, stanowiące dziś nieduży, ale staran-
nie zagospodarzony i ślicznie położony folwark. Na wzgórzu stoi dworek sam, zabudowaniami
gospodarskiemi otoczony: przed nim sad owocowy, założony niedawno, za nim stary sad owo-
cowy, miejsce niegdyś popisu pszczelniczych i ogrodniczych ambicji Ignacego Odyńca; dookoła
wzgórza poletki polne, opięte mniejszymi i większymi laskami, za laskami półokrąg łąk, a całość
jak sznurkiem migotliwym obwiedziona z trzech stron małą, ale bystrą rzeczką Tarakanką. Ostat-
nia to resztka własności ziemskiej Odyńców w oszmiańskim powiecie, ocalała w rękach trzech
braci: Jana, Tadeusza i Pawła, którzy, jest nadzieja, nie zechcą się z nią rozstać. Od dworku na
wprost przez sad schodzi się w parów przez Tarakankę utworzony i minąwszy świeżo usypaną
grobelkę, stajemy na wzgórku, gdzie domniemanie cmentarz był niegdyś, a gdzie dziś krzyż wy-
soki stoi. Przed nami, widne jak na dłoni, może w prostej linii wiorstę niespełna odlegle, owym
krzyżem na wzgórku niejako od Kumelan odgraniczone - Giejstuny... Zniszczenie i poniewierka.
Nowonabywcy Odyńców siedziby rozdzielili ją między siebie...
s. 72:
Sąsiadami Bijuciszek i Giejstun byli w owym czasie niejacy Naruszowie, siedzący na rozdrobnio-
nej między trzech braci niewielkiej ziemskiej posiadłości, zwanej Łostaje, graniczącej oprócz z Bi-
juciszkami i Giejstunami jeszcze z dobrami Wiszniew... Bracia Naruszowie postanowili wyzbyć się
posiadłości swojej...
sprzedając w l. 1571-1575 Imć p. Bartoszowi Mikołajewiczowi Czyżowi i małżonce jego, Urszuli z
Naruszów. Od Czyżów przechodzą Łostaje do Menżyków, Menżykowie zaś dokupują do nich
Zaprudzie od Abrahima Jahicza i Jahi Isupowicza (ożenionego z Achmatówną) Zawadzkich, Tata-
rów; dokupują Łukaszowszczyznę i Zahorje nad rzeką Łostają od Wojciecha Łastowskiego - i tak
pomnożone dobra swoje Jan i Dorota Menżykowie przedają w r. 1628 ostatniemu Kierdejowi pisa-
rzowi grodzkiemu i podstolemu grodzieńskiemu.
Ostafij Kierdej w następstwie starosta rosieński ożeniony z Chrapowicką. Spodobała mu się okoli-
ca, grunt był żyzny, o possesorów nietrudno; nie namyślając się długo w 1629 r. od Abrahima Ja-
hicza Zawadzkiego, chorążego tatarskiego mereszlańskiego i żony jego Chatmy Bohdanówny,
dziedziców, Kojacieniąt, nabywa za 800 kop groszy litew. - Kumelany. Kumelany (Kumelalany)
stanowiły attynencję posiadłości ziemskiej, zwanej Kojacienięta (Kojacianiata), nadanej przez
W.Ks. Litewskich Tatarom. Siedzieli tam różnemi czasy i Zawadzcy, i Arazowiczowie, i Glińscy, i
Ułanowie, i Moszyńscy...
s. 212:
Przypis
118/ W parafi holszańskiej między 1838 a 1842 r. znajduje się: miasteczek trzy (Holszany, Boruny,
Bohdanów), wsi 40, okolic 5, zaścianków 64, dworów 18, a mianowicie:..... Giejstuny (Ignacy Ody-
niec), Świłówka (dziedzic Dawid Zawadzki) - folwarków 18, a mianowicie: Anielin, Bałwaniszki,
Dynapol, Goreckowszczyzna, Markienięta, Katerympol, Kurhany, Kurowszczyzna, Małyszkowsz-
czyzna, Milwinów (Fr. Milewski), Pawlinów, Plebańce, Podolin, Popowszczyzna (W. Nowickiej),
104
Rodiowszczyzna, Sakocięta, Woysznaryszki, Wojgiany. Dymów szlacheckich było w parafii ogó-
łem 246, dymów włościańskich 650. Liczba parafian wynosiła w 1838 r.
- 5720 dusz, w 1824 r. - 6298 dusz. (Z ksiąg holszańskiego kościoła). s. 222:
Posapieżyńska Poholsza, malowniczo w północnej stronie Holszańszczyzny sytuowana; własno-
ścią była w 1763 r. Ignacego Radzymińskiego-Frąckiewicza rotmistrza lidzkiego, który darował ją
Janowi Łastowskiemu rotmistrzowi oszmiańskiemu. Drogą sukcesji przez Justynę z Łastowskich
Zawadzką przeszła Poholsza w posiadanie Stanisława Zawadzkiego, a po śmierci tego zasłużone-
go obywatela, w 1802 r. nastąpionej, na jego synów. Zawadzcy „potrzebą interesów znagleni” w
1815 r. przedali Poholszę, liczącą 54 dusze płci męskiej, za 10 000 rs Walentemu Jankowskiemu.
Obecnie własność Pławskich.
s. 83-84:
Tadeusz Odyniec z Giejstun (zm. 1833 r.).... Ożeniony z Teresą z domu Gnatowską miał Tadeusz
Odyniec czterech synów: Antoniego Edwarda, autora „Felicyty” i „Listów z podróży”, urodzone-
go w Giejstunach w 1804 r., Ignacego, Hipolita i Waleriana oraz trzy córki: Angelę, Karolinę i
Alojzę poślubioną Dawidowi Zawadzkiemu.
POWIAT OSZMIAŃSKl. „Materiały do dzijów ziemi i ludzi”.
Część druga, 1897 r.
s. 264-265:
Akt generalny stanów W.Ks. Litewskiego konfederacji zawiązanej w Wilnie 16 kwietnia 1764 r.,
czasu bezkrólewia po śmierci Augusta III, pokryły liczne podpisy szlachty oszmiańskiej. Konfede-
racja ta, jak wiadomo, zawiązana pod marszałkostwem Michała Brzostowskiego, koniuszego li-
tewskiego, w celu utrzymania w kraju porządku, zwłaszcza w sprawach sądowych, przeszła pod
egidę Czartoryskich, którzy uczynili z niej narzędzie dla przeprowadzenia elekcji Poniatowskiego.
Rzeczony akt podpisali z oszmiańskiego powiatu:... Zawadzki Karol...
Słuchałam więc opowieści o moim pradziadku Dawidzie Zawadzkim żonatym z Alojzą Odyń-
cówną, Adamie Suzinie żonatym także z Odyńcówną Karoliną z Zaleszan, oczywiście o Antonim
Edwardzie Odyńcu, którego żona, Mackiewiczówna z Giejstun, spokrewniała nas kolejno z Cho-
mentowskimi i Balińskimi. Nie bardzo się w tych wszystkich dziadkach i babciach rozeznawałam.
Najwięcej dzieci mieli Dawid i Alojza, a jedna z ich córek, Anna Dalecka, w opowiadaniach ciotki
Anieli i mamy nazywana ciocią Anusią, miała ich sześcioro. Mama bardzo kochała to cioteczne
swoje rodzeństwo i często się z nimi widywała, zwłaszcza z Piotrem Daleckim, doktorem, z Anną
Hubertową, Janiną Hebdową i z żoną aktora Prażmowskiego, Felicją. Była jeszcze jakaś babcia
Buchowiecka, siostra mojego dziadka Antoniego. Wiem, że jedna z tych babć, tylko nie wiem któ-
ra, bardzo stara i widocznie nieruchawa, tak długo siedziała w fotelu, aż ten fotel obrósł blusz-
czem, z którego trzeba było tę babcię wyłuskiwać na noc. Ale czy one nie blagowały? Ta i jeszcze
wiele innych osób to była rodzina dziadka.
Od strony babci, której ojciec rejent Wrotnowski mieszkał stale w Siedlcach lub pod Siedlcami,
rodzina także była liczna. Pradziad Wrotnowski pierwszą żonę przywiózł sobie z Linzu, delikatną
i chorowitą Austriaczkę, która urodziwszy mu kilkoro dzieci, między innymi babcię Sabinę, umar-
ła. Wtedy pradziadek pojechał po raz drugi do Linzu i przywiózł sobie drugą żonę, z którą rów-
nież miał dwoje czy troje dzieci, w tym moją babkę Marię. Rejent Wrotnowski uwielbiał muzykę i
chciał, żeby jego wszystkie dzieci zostały wirtuozami. Z moją babką udało mu się to nadzwyczaj-
105
nie, bo została naprawdę wspaniałą pianistką i nic się dla niej nie liczyło poza muzyką i mamą
oczywiście, którą ubóstwiała.
Dwaj bracia pradziadka mieszkali w Warszawie. Jeden był współzałożycielem Filharmonii War-
szawskiej, a drugi przyczynił się do budowy „Zachęty”. Kiedy dziadek Antoni Zawadzki ożenił
się z panną Marią Wrotnowską, obie rodziny były już dość zbiedniałe po powstaniach, z wyjąt-
kiem przyrodniej siostry babci, Sabiny, która wyszła za bogatego inżyniera Wojewódzkiego, bu-
dującego mosty na Wołdze. Obie przyrodnie siostry kochały się nadzwyczajnie, więc kiedy pań-
stwo Wojewódzcy z czterema dziewczynkami, mamy ciotecznymi siostrami, pojechali do Niżnego
Nowgorodu, babcia z mamą odwiedzały ich tam kilkakrotnie. Mama pamiętała pękanie lodów na
Wołdze, co zrobiło na niej wstrząsające wrażenie, ten huk jakby tysięcy armat, który szedł z rzeki
niebem i ziemią. Daleko mniejsze wrażenie zrobił na niej pewien kupiec, który zobaczywszy ma-
mę w przelocie przyszedł do babci kupić tę czternastoletnią dziewczynkę i wysypał przed nią skó-
rzany worek drogich kamieni, popychając ten stos ręką w stronę oniemiałej babci.
Zresztą Rosjanie, których po raz pierwszy w życiu babcia tam poznała, byli podobno całkowicie
inni niż ci, których musiał znać dziadek w Polsce z racji swojego urzędu. Oni sami mówili do bab-
ci, że do Polski jedzie najnędzniejszy element, wyrzutki społeczeństwa i swołocz.
Mama z babcią mieszkały już wtedy stale w Warszawie, na Wspólnej przy placu Trzech Krzyży.
Było to ogromne mieszkanie, z którego babcia wynajmowała zawsze jeden pokój. W pewnym
momencie lokatorką babci została panna Maria Rodziewiczówna, już wtedy sławna pisarka.
Chciała w tym pokoju pracować w spokoju i ciszy. Ale mama nudziła się bardzo, jeśli babcia nie
zabierała jej na swoje partie wista, gdzie mama przysypiała na jakichś kanapach. Więc kiedy pan-
na Rodziewiczówna pracowała w swoim pokoju, mama w prześcieradle naciągniętym na szczot-
kę, ze straszną maską wyciętą z papieru, stanęła cicho w drzwiach pokoju lokatorki. Kiedy ta
podniosła głowę, zobaczyła w lustrze odbicie tej maszkary i zemdlała. Na drugi dzień, po wielkiej
scenie z babcią, wyprowadziła się.
Ale mama nigdy nie była karana ani nawet karcona za to, co zrobiła, zresztą były to wszystko fi-
gle, zwłaszcza jeśli były z nią cztery panny Wojewódzkie. Kiedy raz babcia z babcią Sabcią, która
przyjechała do Warszawy z dziewczynkami, poszły do teatru czy opery, gdzie dziadek Wrotnow-
ski miał na sezon zawsze wykupioną lożę, po powrocie zastały przybity do frontowych drzwi
wielki karton, na którym czarnymi literami wypisane było straszne zdanie: „Dzieci pani Zawadz-
kiej i Wojewódzkiej wyzdychali z głodu”. A w środku w przedpokoju leżało na podłodze pięć
dziewczynek w okropnych, poskręcanych pozach.
W Siedlcach, w domu rodzinnym państwa Wojewódzkich, zabawy były może trochę dziwne, a
umiejętności jeszcze dziwniejsze. Wszystkie dziewczynki potrafiły na przykład brać kostki cukru
z cukiernicy nogą albo zawiązywać w ustach językiem na supeł ogonek od czereśni. Urządzały
przedstawienia na polanach w tej Sekule, do której jeździli wszyscy na lato. Kochały się w Eleono-
rze Duse i w wierszach d’Annunzia, uwielbiały Isadorę Duncan, której sława wtedy rosła, i tań-
czyły tak jak ona.
Mama zaczynała wtedy rysować, a ciotka Aniela porywała i zbierała jej rysunki, zachwycała się
nimi, istotnie rysunki te były zdumiewająco dojrzałe, pełne tajemniczego znaczenia, dziwacznych
skojarzeń, o wiele doroślejsze niż ta okrągła, wesoła dziewczynka z czarnym warkoczem, grubym
jak ręka. Wyobraźnia jej szła tajemnymi drogami, zagłębiała się w pejzaże, których ani ona, ani
nikt nie znał. Były to duże kartony, rysunki czarną i białą kredą, trochę puste, a w których bardzo
dużo się działo. Ciotka Aniela miała tych rysunków całą tekę i strzegła ich jak źrenicy oka. Wia-
106
domo już było, że mama pójdzie do szkoły malarskiej, ale tymczasem kończyła pensję stryjecznej
siostry babci, pani Porazińskiej, na rogu placu Trzech Krzyży i Brackiej. Kiedy skończyła tę pensję,
nie była już tamtą okrągłą rozbrykaną Haniusią. Zeszczuplała, wyrosła i wypiękniała, stała się
małomówna i trochę nieśmiała. Rysowała ciągle. Wyjechała do Włoch raz z babcią, a raz z ciotką
Anielą i Janem Kleczyńskim. Była potem z nimi także w Paryżu. Wtedy właśnie babcia Brońcia
pożałowała ją tak smutno, że jedzie do Paryża, w którym nie ma już cesarstwa.
Ciotka Aniela była wtedy w centrum grupy malarzy, literatów, dziennikarzy i rzeźbiarzy, którzy
spotykali się codziennie w kawiarni „Udziałowej”, na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu.
Mieli oni tam wszyscy swoje stoliki i zawsze coś się tam interesującego działo. Przychodził też
dość często Żeromski. Był piękny i małomówny i straszliwie podobał się ciotce Anieli. Nie jej jed-
nej zresztą. Pewnego razu ciotka Aniela przyniosła ze sobą tekę rysunków mamy. Te rysunki
wywołały zachwyt i zdumienie, że ich autorem jest osiemnastoletnia dziewczyna. Ojciec oglądał
także te rysunki. Ciotka Aniela, szczęśliwa i dumna ze swojej Haniusi, obiecała przyjść z nią kie-
dyś do „Udziałowej” i rzeczywiście po kilku dniach obie usiadły przy stoliku ciotki Anieli. Mama
była onieśmielona i nastroszona, bo komplementy i zachwyty nad jej rysunkami nie wzbudzały w
niej zadowolenia. Rysowanie było czymś jej bardzo osobistym, prywatnym.
Tak jak nie były obie z ciotką Anielą podobne do siebie fizycznie, tak i usposobieniami różniły się
bardzo. Ciotka była gwałtowna, objawiała swoje uczucia wybuchami zachwytu, złości czy żalu, jej
dowcip był ostry, a radość głośna. Mama natomiast dyskretna, nawet skryta w swoich uczuciach,
na pewno równie gwałtownych, była raczej milcząca, bardzo opanowana, łagodna, ale nie bardzo
dopuszczająca ludzi do swoich spraw, spokojnie pogodna, jej dowcip był cichy i od niechcenia
jakby, nigdy nie raniący.
Spotkali się więc z Żeromskim, zobaczyli wzajemnie w tej kawiarni, nie zamienili słowa i poże-
gnali. Na drugi czy trzeci dzień ciotka Aniela zastała samego Żeromskiego, siedzącego przy stoli-
ku. Kiedy usiadła, Żeromski podniósł na nią swoje wspaniałe smoliste oczy pod ciężkimi powie-
kami i powiedział: „Proszę pani, muszę to pani powiedzieć, jestem śmiertelnie zakochany”. Ciotka
Aniela powiedziała mi potem, że w tym momencie wydało jej się, że strzelił w nią piorun i że leci
w otchłań razem z krzesełkiem. Ale to trwało tylko przez szczęśliwą chwilę, kiedy myślała, że to
ona, że on jej to mówi. Musiał zobaczyć, co się z nią dzieje, bo prędko okrutnie dodał: „Ale nie w
pani. W pani siostrze, pannie Annie”. I ona to natychmiast zrozumiała, zgodziła się, wyśmiała w
duszy samą siebie, że mogła przez chwilę nawet pomyśleć, że to mogło chodzić o kogo innego, niż
o Haniusię. Ale Haniusia dostała „Popioły”, kiedy przeszła z czwartej do piątej klasy, było między
nimi 26 lat różnicy, on był przecież żonaty.
Co było dalej, po tym pierwszym niemym spotkaniu, nikt już nie wie. Mama powiedziała mi tylko
kiedyś na spacerze w Łazienkach: „To na tej ławce siedziałam z tatusiem i on miał zakurzone bu-
ty. A ja mu trawką na tych butach napisałam cieniutko - kocham pana. Schyliłam się i tak napisa-
łam”. Jacy musieli być oboje piękni wtedy.
Potem mama pojechała do Paryża do Grande ChaumiŠre uczyć się rysunku. Biegała do pracowni
z wielką kartonową teczką pod pachą, a ojciec spotykał ją po drodze. Albo, jak mi opowiadał ktoś,
kto obserwował tę scenę z daleka, ojciec siedział sam na ławce w parku Monceau, oparty na lasce,
nieruchomy i chmurny. Nagle nadeszła mama, usiadła obok niego, a on się cały rozjaśnił, rozpro-
mienił, uśmiechali się rozmawiając żywo, zwróceni do siebie, oboje młodzi i tak szczęśliwi, że
świat dla nich przestał istnieć.
107
Tak to było od pierwszego dnia ich spotkania do ostatniego słowa, jakie powiedział umierając:
„Haniusiu”. Dla mamy nigdy nie przestał być żywy, nie oddalił się w przeszłości, nie stworzyła
mu kapliczki, w której byłby odległym obiektem uwielbienia. Kochała go nadal gwałtownie i
wiernie, słuchała się go i przymierzała wszystkie sprawy do jego zdania i sądu. Ja robiłam tak
samo, wierząc w jego wzrok, miłość, jego rękę, czuwającą nad nami. Miałam w swoim pokoju jego
miniaturę, robioną przez Kazimierę Dąbrowską. Ta miniatura, jego twarz, raz uśmiechała się do
mnie, a czasem pochmurniała, patrzyłam na nią zawsze, kiedy zjawiały się jakieś problemy czy
wątpliwości. Zawsze wszędzie ze mną jeździła i odbyła kilka pięknych podróży.
Właśnie wczesnym latem 1936 roku postanowiłyśmy popłynąć nowym polskim statkiem M/s „Ba-
tory”. Był to nowo zbudowany motorowiec, zamówiony w stoczni Monfalcone pcid Triestem,
nowoczesny, piękny w linii, zabierający razem z załogą niepełny tysiąc osób. Była to dziewicza
podróż, czysto turystyczna, bez żadnych celów handlowych, tylko żeby ten nasz śliczny nabytek
pokazać w wielu portach. Koleją pojechałyśmy do Triestu, a stamtąd do Monfalcone, gdzie wspa-
niały nasz statek stał już na redzie. Wypłynęliśmy od razu, żegnani syrenami i flagami całego por-
tu. Kapitanem był nasz kapitan Borkowski. Na pierwszym wieczorze kapitańskim, przy stole,
podczas przemowy bardzo uroczystej do pasażerów wypił kielich szampana, jak zwykle, w ręce
naszej Kochanej Gwiazdy Morza, Matki Boskiej, a drugi kielich wypił za zdrowie marszałka Pił-
sudskiego, który już od roku nie żył.
Był potem wspaniały bal, dopiero poznawaliśmy się wszyscy. Było mnóstwo znajomych, także z
poprzednich podróży. Irena Eichlerówna z nowo poślubionym mężem Stypińskim, wszyscy mó-
wili, że jesteśmy do siebie podobne. Mili państwo Kindermanowie z Łodzi, Arkady Fiedler, pań-
stwo Strugowie, mecenas Minkiewicz, ojciec Janusza, Tadeusz Przypkowski, udręczający mnie
swoją złośliwą zazdrością, śliczna pani Hoffmanowa z trzema córkami, Melchior Wańkowicz i
wielu innych panów i pań szalenie zesnobiałych.
Przepłynęliśmy wzdłuż poszarpanych wysepkami wybrzeży Adriatyku i zatrzymaliśmy się na
redzie Dubrownika. Zwiedzałyśmy to cudowne miasto z zachwytem. Oprowadzał nas po murach
człowiek, który miał zmasakrowaną twarz, ciało w bliznach, ręce i nogi krzywe i kulawe i był
strasznym wyjątkiem w tej całej otaczającej nas piękności. Kiedy przypadkiem spojrzałam na nie-
go, powiedział do mnie: „C’est la grande Guerre, mademoiselle, regardez-moi bien”. Przeszedł
mnie wtedy mróz i właściwie pozostał. Od pewnego czasu zaczęłam się bać wojny, tego, co może
się stać. Czytałam i słuchałam o tym, co się dzieje w Niemczech, wszystko, co mnie spotykało,
radości nadzwyczajnego życia, jakie w gruncie rzeczy prowadziłam, podlane były gdzieś od spo-
du myślą, że to się skończy, że to ostatni raz, że wszystko jest tylko do czasu. Wojny gdzieś się
przecież stale toczyły jak dalekie grzmoty, ale to mogło nadlecieć, a ten człowiek w Dubrowniku
był jak pierwsza błyskawica, widziana własnymi oczami, więcej znaczył niż „Na Zachodzie bez
zmian” i wszystkie inne książki o wojnie, które czytałam.
Ale tu była wiosna, ciepłe łagodne morze, wesołe towarzystwo, bale, uśmiechy dookoła mnie,
piękna podróż, dni wypełnione od rana do późnej nocy przyjemnościami i zabawą.
Niektóre uśmiechy co prawda bywały raczej kwaśne, bo było na tym statku bardzo wiele pań ład-
nych i bardzo tego świadomych, a pewien starszy, wtedy dla mnie starszy, pan stał się od razu
moim pachołem cumowym, co mi bardzo pochlebiało, bo był szalenie przystojny.
Opłynęliśmy obcas włoskiego buta i minąwszy Scyllę i Charybdę wypłynęliśmy na Morze Śród-
ziemne. Tam wbrew przewidywaniom morze stało się złe, statek bez ładunku siedział wysoko na
falach i w nocy trzeba się było dobrze trzymać brzegów koi, żeby nie wypaść. Trudno było wcho-
108
dzić, a tym bardziej schodzić po schodach, bo stopnie uciekały spod nogi, bardzo mało osób sie-
działo w barze, jeszcze mniej tańczyło wieczorem, za to mnóstwo bladych postaci leżało bezwład-
nie na leżakach. Kapitan bardzo chwalił mamę i mnie, bo rzeczywiście kołysanie nie robiło na nas
najmniejszego wrażenia, a w gazecie pokładowej wydawanej codziennie przez pana Kołłupajłę
napisane było pewnego dnia, że zauważono, że panna M. Ż. po zjedzeniu obiadu w pierwszej
grupie wkrada się do jadalni z drugą grupą i zjada drugi obiad. To było oczywistą nieprawdą.
Była i dość niebezpieczna przygoda. Pijany Melchior Wańkowicz wszedł jakoś na wierzchołek
masztu i kiedy tam na górze odzyskał przytomność i zobaczył, jak się strasznie kiwa, oczywiście
odmówił zejścia. Z wielkim trudem ściągnęli go stamtąd wreszcie marynarze, ale trwało to bardzo
długo i groźnie wyglądało. Biedna pani Eichlerówna leżała w swojej kajucie obłożnie chora. Nam
ta pogoda ciepła i morze wzburzone bardzo odpowiadały. Państwo Strugowie także dobrze znosi-
li kiwanie, pani Nelly w przepasce na czole wyglądała jak indiański wódz, a on, z ptasimi oczami i
profilem, był bardzo piękny.
Naprawdę biedny był Arkady Fiedler. Zakochała się w nim od samego początku podróży przera-
żająca Czajka, czyli pani Bela Gelbard. Zakochała się tak namiętnie, że przez cały dzień słychać
było jej przeciągłe wołanie: „Arkady, Arkady” w rozmaitych miejscach statku. Po pewnym czasie,
jak mówiono, Fiedler ukrył się w maszynowni czy w magazynach „Batorego”, wychodząc tylko
nocą na żer.
Pewnego razu ja stałam się przypadkowym uczestnikiem, a o mało nie ofiarą tajemniczej miłosnej
historii. Okno naszej kabiny wychodziło na pokład spacerowy. Kiedy leżałyśmy już obie w łóż-
kach, ktoś pod naszym oknem, otwartym dla przewiewu, zaczął wściekłym głosem wzywać ja-
kiejś Zosi, zarzucając jej zdradę i grożąc śmiercią, jeśli nie wyjdzie natychmiast. Nie ruszałyśmy
się z mamą myśląc, że chodzi o którąś kabinę sąsiednią, kiedy zazdrosny mąż wygarnął z pistole-
tu w moje łóżko. Miałam zaciągniętą firankę i kule uderzywszy w luźno wiszącą materię nie prze-
biły jej, ale upadły na podłogę, gdzie zostały potem znalezione. Kapitan Borkowski przeprowadził
śledztwo i wsadził męża do aresztu. Zosia, nawet kilka Zoś, chodziło po statku z minami, które
można było rozmaicie rozumieć, mama była wprost przerażona, bo w końcu mogłam zginąć za
cudze grzechy przed czasem. Cała sprawa została zduszona i w końcu nie wiem, kto to był ten
zdradzony, kto kochanek, a kto Zosia. Ale zdaje się, że mama wiedziała.
Powoli zbliżaliśmy się do Gibraltaru, który miał się nam ukazać o świcie. Naturalnie z okazji
przepłynięcia z Morza Śródziemnego na Atlantyk kapitan wydał bal tak nadzwyczajnie udany, że
prawie nikt Gibraltaru nie widział. Ja umówiłam się ze stewardem, że mnie obudzi na pewno, i
zrobił to, ale po ubraniu się w płaszcz i w beret runęłam z powrotem do łóżka i przespałam jedyną
okazję zobaczenia tej dziwacznej skały. Ocean był o wiele spokojniejszy od Morza Śródziemnego,
ale kiwało nas mimo to bardzo, bo znów okazało się, że długość kadłuba „Batorego” obliczona jest
na rozstęp fal śródziemnomorskich, a nie atlantyckich, tak że ci, co mieli chorować, chorowali na-
dal.
Po kilku pięknych dniach na morzu wpłynęliśmy do portu Casablanki. Wydała mi się śliczna i
interesująca, jak starsza siostra Gdyni, tylko ciepła i pachnąca pomarańczami i smażoną oliwą. Tu
mieliśmy do wyboru wyjazd w głąb lądu do Marrakeszu, Fezu lub Rabatu. Wybrałyśmy Marra-
kesz, najbardziej w głębi lądu leżący i, wydawało nam się, najbardziej egzotyczny. Miasto podzie-
lone jest na ville europ’enne i ville indigŠne, okolone murami i bramami zamykanymi na noc.
Zamieszkałyśmy we wspaniałym hotelu o swojskiej nazwie „Mamunia”, oczywiście w części eu-
ropejskiej, ale całe dnie spędzałyśmy w ville indigŠne, na olbrzymim placu Dżemma-el-Fna.
Strzeże tego placu pałac królów 9saudyjskich i wyniosła, wspaniała wieża Coutoubia. Plac otacza-
109
ją promieniście rozchodzące się souks, przysłonięte matami wąziutkie uliczki, wrące od nieustan-
nego handlu, tak jak i cały plac. W nieopisanym ścisku, w tłoku, z którego wyciągają się setki rąk,
aby dotknąć naszych ubrań, twarzy, włosów, aby pociągnąć w swoją stronę albo wetknąć coś w
rękę na siłę, przepychaliśmy się tu i tam, przystając przy leczących zaklinaczach, przy opowiada-
czach bajek, przy handlujących ziołami, sprzedających amulety, przy tancerzach czy siedzących
nieruchomo na ziemi kobietach z zasłoniętymi twarzami, którym tylko cudowne oczy błyskają
spomiędzy złotych monet ozdabiających czoła. Na tym placu jest cała Afryka, począwszy od czar-
nych, nagich, piekielnie wysokich Murzynów z wypukłymi tatuażami na policzkach i z włosami
zlepionymi błotem, aż po białych, przepięknych Tuaregów w czarnych jak żagle opończach, które
rozpięte są na długim kiju, niesionym na barkach. Chodzą lekko i prosto, ta postawa z rozpostar-
tymi rękami jest podobno potrzebna do chodzenia po piasku. Ich kobiety, jedynie kobiety Tuare-
gów, nie zasłaniają twarzy, za to mężczyźni tak samo czarną materią kryją całą twarz, tylko oczy
świecą w wąskim pasie, pięknie i strasznie. Ten napierający tłum, życzliwy, ale piekielnie agre-
sywny i gwałtownie żądający zwrócenia na siebie uwagi, męczy po pewnym czasie, a jeszcze
później po prostu przeraża.
Biedny Arkady Fiedler poczuł się słabo i przedarłszy się przez to mrowisko wylądował, a my z
nim, w europejskiej kawiarni z tarasem wysuniętym trochę nad poziom placu. Siedział tu francu-
ski generał z kilkoma paniami. Kiedy chmary dzieci wiszących na balustradzie tarasu zbyt gwał-
townie szczypały, łapały za suknie i macały to całe towarzystwo, generał brał syfon ze stolika i
puszczał na tę chmarę strumień wody sodowej, a wtedy na chwilę dzieci z wrzaskiem radości
odlatywały. W pierwszej chwili dziwiło mnie, że wszystkie noszą czarne okulary, ale przyjrzaw-
szy im się z bliska, zobaczyłam, że to muchy obsiadały tak gęsto zropiałe oczy, tworząc dwa czar-
ne placki na twarzy.
Wszystkie zresztą choroby, rany, kalectwa i deformacje ciała były tu wystawiane na pokaz, zachę-
cały do zatrzymania się i wywołania współczucia i jałmużny. Mieliśmy tam wszyscy uczucia bar-
dzo zmieszane - strachu, obrzydzenia, ciekawości, zachwytu nawet nad tym dzikim życiem kłę-
biącym się tam bez ustanku, chęć wydostania się za wszelką cenę spomiędzy tej bliskości, tych
rąk, ciał, ostrych głosów i zapachów, a równocześnie ciągnęła nas ochota do zagłębiania się dalej i
dalej, zobaczenia więcej tego obcego życia. W południe, o siódmej wieczór i o świcie rozlegał się
wystrzał armatni. Ten wieczorny oznaczał koniec handlowania i wtedy ci, którzy stali przez cały
dzień trzymając w wyciągniętej dłoni jakiś korzeń, owoc czy torebkę czegoś nieokreślonego, po
prostu siadali na ziemi, zawijając się szczelnie w wełnianą dżelabbę, zasłaniali głowę czymkol-
wiek przed blaskiem księżyca i zasypiali tak aż do porannego wystrzału. Wtedy wstawali, zatyka-
li za ucho świeżą gałązkę mięty i od nowa zaczynali handlować. Ale Europejczykom nie pozwala-
no zostawać na noc w ville indigŠne, nie było to bezpieczne.
Kiedy zwiedziłyśmy już dokładnie miasto, zaproponowano nam wycieczkę do ruin antycznej
osady arabskiej, leżącej już w górach Atlasu, o pół dnia drogi od Marrakeszu. Zamówiliśmy wielki
otwarty samochód i wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano: państwo Strugowie, Arkady Fiedler,
mama i ja, no i szofer, oczywiście. Ogromnie długo jechało się przez płaski i równy bled, porośnię-
ty suchą trawą, na którego krawędzi świeciły biało i martwo wznoszące się ostro zbocza Atlasu.
W miarę zbliżania się do nich widać było, jak nagle i stromo wyrasta ten masyw z płaskiego ble-
du. Wreszcie dotarliśmy do pierwszych wzniesień i zakosami droga zaczęła zwijać się nad coraz
bardziej stromymi urwiskami. Ziemia była ruda i łysa, białe kamienie zsypywały się z góry,
gdzieniegdzie rosły tylko łopaciaste opuncje, kolczaste i szare.
110
W miarę jak wjeżdżaliśmy coraz wyżej, mama milkła i bladła, odwracała głowę od przepaści, oczy
podkrążyły jej się na niebiesko, aż wreszcie powiedziała, że nie może dłużej jechać, że przeprasza,
ale ta jazda jest ponad jej siły. Zdecydowaliśmy, że reszta towarzystwa pojedzie dalej, a my zosta-
niemy i będziemy czekać na ich powrót na tej drodze, rezygnując ze zwiedzania ruin kazby. Dro-
ga była tylko jedna, więc nie mogli wracać inaczej. Samochód odjechał, a my z mamą znalazłyśmy
się nagle w takiej ciszy, w takim martwym świecie, że białe obsypujące się kamyczki w skalnych
żlebach słychać było z bardzo daleka. Powietrze było lekkie i świetliste, słońce grzało, mama na-
tychmiast odzyskała humor. Spacerowałyśmy sobie po tym Atlasie, ja w różowej sukience, mama
w kropeczki, jak zwykle, pod parasolkami, z kodakiem, jak po Promenade des Anglais. W pewnej
chwili zobaczyłyśmy wokół siebie na ziemi ruchome cienie, a kiedy odchyliłyśmy parasolki, zoba-
czyłyśmy na oślepiającym niebie twarde i piękne krążące nad nami olbrzymie orły. Musiałyśmy
dla nich być dziwacznym zjawiskiem, bo towarzyszyły nam bez ustanku, ciche i groźne. Przysia-
dałyśmy na kamieniach, ja fotografowałam coraz dalsze i dalsze szczyty, siwe i czerwonawe, w
smugi od białych osypisk, był to męczący trochę, ale bardzo piękny spacer.
W pewnym momencie usłyszałyśmy samochód jadący z góry. Nie byli to nasi, ale wojskowy
otwarty wóz i dwu oficerów Legii Cudzoziemskiej. Zatrzymali się przy nas, wyskoczyli z minami
zupełnie osłupiałymi i zaczęli nas wypytywać, co się stało, kto my jesteśmy i skąd mogłyśmy się
tu znaleźć. Widać nasza tu obecność robiła niezwykłe wrażenie na każdym żywym stworzeniu.
Kazali nam natychmiast wsiadać i zabierać się z nimi do Marrakeszu. Ale twardo odmówiłyśmy,
tłumacząc, że jeśli nasi współtowarzysze nas nie znajdą, to wszystko się szalenie skomplikuje. Ci
dwaj młodzi oficerowie mieli nas wyraźnie za wariatki, tłumaczyli, że taki spacer po górach w
pustkowiu, o dzień drogi od najbliższego miasta, jest niebezpiecznym szaleństwem, że Arabowie
nie są przychylnie usposobieni do Europejczyków, a nawet bardzo wrogo są do nich nastawieni,
że już jest popołudnie, a noc zapada szybko. Ale nie chciałyśmy z nimi jechać ze względu na tam-
tych. Oficerowie po namyśle i wielkim wzruszaniu ramionami wreszcie odjechali, a my zostały-
śmy znów w tej ciszy, która nie wydawała nam się już taka urocza. Zaczęłyśmy się po prostu tro-
chę bać. Ale po jakiejś jeszcze godzinie usłyszałyśmy nasz samochód i zobaczyłyśmy naszych
przyjaciół, opalonych i zachwyconych wycieczką i ruinami.
Bardzo późną nocą dotarliśmy do hotelu „Mamunia”, do nowoczesności i luksusu, oświetlonych
basenów i pachnących ogrodów, łazienki i jadalni jak z kina. Ale zastałyśmy też w tym hotelu
ogólne wzburzenie. Wszyscy opowiadali sobie, że dwie cudzoziemskie panie były widziane w
górach Atlasu bez broni, eskorty i przewodników, że panie te na pewno zostały porwane i zgła-
dzone, jak pewna Angielka sprzed miesiąca, która mimo całej karawany, którą zabrała ze sobą,
znikła raz na zawsze bez wieści. Opowieści, jakimi nas karmiono tego wieczora, były przerażające.
Marszałek Lyeutey, wprowadziwszy tu protektorat, rządził tak twardą ręką, że bunty wybuchały
niemal bez przerwy, po nich następowały pacyfikacje, co z kolei wywoływało krwawe odwety.
Sytuacja więc między Francuzami a Arabami była stale napięta i ten generał w kawiarni, strzelają-
cy do nich wodą sodową z syfonu, nie był postacią tak idylliczną, jak by się zdawało. Słowem po-
szłyśmy spać dopiero teraz dokładnie uświadomione co do stosunków panujących tutaj. O świcie
obudziły nas dzikie i przeraźliwe wrzaski. Wyskoczyłyśmy z łóżek przekonane, że teraz dopiero
zginiemy z ręki mściwych Arabów. Ale była to tylko karawana osłów, która się zatrzymała przed
hotelem, czekając na turystów.
Chodziłyśmy jeszcze wiele razy do pałaców królów saudyjskich, żeby zachwycać się kolorami
majolik i azuleios i ciszą, jaka tam panuje po nieopisanym, nieustannym hałasie Dżemma-el-Fna.
Na końcu pobytu kupiłam dwa stare przepiękne naszyjniki: jeden z czterech sznurów korali nabi-
111
janych maleńkimi turkusikami i połączonych w jedno srebrnymi kulami wyłożonymi emalią kolo-
ru tych azuleios. Drugi był bardzo dziwny i dziki.
Składał się z najrozmaitszych elementów. Były tam bardzo stare wisiorki z uprzęży końskich, wy-
sadzane półszlachetnymi kamieniami, małe srebrne mains de Fatma, były białe zęby zwierząt i
wielkie kolorowe paciorki, jakimi biali obdarowywali tubylców, a nawet był misternie przycze-
piony srebrnym drucikiem biały bieliźniany guzik z masy perłowej. To wszystko razem, zbierane
widać przez lata i dodawane do tej ozdoby, było bardzo piękne i egzotyczne, ale zatruło mi życie
na długo, bo umywszy oba naszyjniki wodą z mydłem zaczęłam je nosić na zmianę, aż ktoś zapy-
tał mnie od niechcenia, czy zdezynfekowałam je dość dokładnie, bo najpospolitszą tutaj chorobą
jest trąd, a obie rzeczy były noszone przez pokolenia. Cała radość prysnęła, a wstępne objawy
trądu odnajdywałam w sobie bardzo długo. Ale obie te rzeczy były najpiękniejszymi, jakie na na-
szym statku zostały zakupione.
Przeważnie kupowano szerokie, kute w srebrze arabskie bransolety, długie kolczyki i naszyjniki
made in Czechoslovakia. Jednemu tylko panu udało się kupić w sukach bardzo piękny ogromny
dywan wschodni. Wniosło go na statek kilku Arabów i po ciasnym zwinięciu został umieszczony
w kabinie tego pana, wypełniając ją bez reszty. Szczęśliwy spał na pokładzie, ale z każdego portu
wysyłał do żony do kraju depesze, aby mobilizowała pieniądze na opłatę celną i czekała z nimi w
porcie w Gdyni.
Po powrocie do Casablanki zastaliśmy na „Batorym” kilku brydżystów, zupełnie uwędzonych,
którzy nie opuścili w ogóle statku i palarni, korzystając ze spokoju i pustki, aby rozgrywać swoje
partie. Płynęliśmy teraz w słońcu i rozkosznym morskim cieple, które nie męczy i owija miękko
ciało jak jedwab. Wszystko na statku szło gładko. Stałam kiedyś z kapitanem Borkowskim na jego
mostku kapitańskim, kiedy on przywołał przechodzącego oficera i wydał mu jakiś rozkaz w swo-
im przedziwnym polsko-
rosyjsko-francusko-hebrajskim języku, szalenie szybko i niewyraźnie. Oficer zasalutował, powie-
dział: „Tak jest” i odbiegł. Po paru godzinach zapytałam tego oficera, czy zrozumiał rozkaz kapi-
tana i co ten mu powiedział. „Nie mam pojęcia”, powiedział uśmiechnięty oficer, „ale to nic, on
jest wspaniałym kapitanem”.
Następnym naszym celem była Madera. Przedziwna stroma wyspa, cała szeleszcząca wielkimi
liśćmi bananów na plantacjach. Tak cudownych ogrodów nie widziałam jeszcze. Wielkie drzewa
paulonii gęsto, jak liśćmi, pokryte fiołkowymi kwiatami. Drzewa pelargoniowe i drzewa fuksjo-
we, zapach najrozmaitszych kwiatów kwitnących naraz, a wszystkie jakby widziane przez szkło
powiększające, bujne i ogromne. Białe powolne woły ciągnęły kolorowe sanie, których płozy śli-
zgały się po równie białych obłych kamyczkach, wciśniętych w ziemię na sztorc i wyślizganych od
wieków. Spokój, powolność, łagodność była tu w powietrzu wszędzie razem z zapachem kwiatów
i morza. Przyjechaliśmy tam 3 maja i gubernator wyspy wydał na cześć „Batorego” bal w kasynie
gry. Wielka sala balowa, której ściany były z luster, została przybrana cała białymi i czerwonymi
kameliami, całe krzaki okryte kwiatami przymocowane były do luster, tak że ten gaj kwiatów ni-
gdzie się nie kończył, otaczał nas, tańczących, ze wszystkich stron w nieskończoność. Bardzo to
było piękne, a pan gubernator oświadczył się mamie o moją rękę, co nie byłoby najgorszą karierą,
choć Madera leży trochę na uboczu. Graliśmy w kasynie, a ja do spółki z Wańkowiczem przegra-
łam moc escudów.
W Funchalu nie ma wiele do zwiedzania poza bardzo malowniczym portem i tymi cudownymi
ogrodami. W jednym z nich, odpoczywając na ławce, zobaczyłam kątem oka przepiękną rękę oso-
112
by siedzącej obok. Palce i różowe paznokcie były jak wymyślone przez manierycznego malarza.
Spojrzałam na tę kobietę ukradkiem i ku mojemu naiwnemu zdumieniu zobaczyłam, że to męż-
czyzna. Był piękny, młody, miał niebiesko podcienione oczy, uróżowane usta, cienkie brwi i dłu-
gie umalowane rzęsy. Było to śliczne i przerażające, jak obraz Magritte’a przedstawiający równo-
cześnie w pejzażu czas dnia i nocy. Przyszłam do mamy wzburzona, pierwszy raz widziałam coś
takiego. Wiedziałam oczywiście, że istnieją homoseksualiści, może nawet znałam ich, ale to było
mgliste i niejasne. Mama jak zwykle stropiła się, kiedy ujawniała się moja naiwność czy niewie-
dza, ale powiedziała do mnie: „Jesteś jak twój ojciec, on także kiedyś przyznał się, że wie, że ta
rzecz istnieje, zna świat i jego sprawy, zna także tych ludzi, ale, powiedział: - Mimo wszystko nie
mogę w to uwierzyć -„.
Po paru dniach opuściliśmy tę rajską wyspę-ogród i popłynęliśmy do Lizbony. Bardzo to dziwne
miasto, zbudowane na pagórkach, wąskie uliczki spadające w dół, otwierająee się u nóg widokiem
portu i morza. Jeździliśmy dużo na wycieczki w rozmaite strony, podziwiając wszędzie w Coim-
bra, Estramadura czy Cintra przedziwny styl tam wyrosły, XVI-wieczny gotyk powstały za jakie-
goś króla Manoela i nazwany na jego cześć manolesco. Ten zbzikowany król, widać żeglarz i miło-
śnik morza, wprowadził do tego fałszywego gotyku jeszcze elementy z morzem i żeglarstwem
związane. Widać tam liny, kotwice, węzły, sieci i fale, wszystko splątane i szalenie ozdobne, a tak-
że nieodparcie komiczne. Obchodziliśmy w Lizbonie w placówce polskiej moje spóźnione trochę
imieniny, dostałam w prezencie niezliczoną ilość butelek madery, wina, którego smaku nie zno-
szę.
Z Lizbony popłynęliśmy już prosto na północ długim rejsem do Londynu, gdzie „Batory” nie
mógł wpłynąć do Tamizy, bo była za płytka i ma przypływy i odpływy. Ale i tak masy Anglików
przyjeżdżały go zwiedzać w Greenwich i jego fotografie i opisy ukazywały się w gazetach. Znów
było wielkie przyjęcie w ambasadzie. Miałam na sobie naszyjnik ze sztucznych pereł Tecla, ku-
piony jeszcze w Paryżu, różowy i śliczny. Kiedy tańczyłam z ambasadorem Raczyńskim, moje
perły wzbudziły zachwyt. Powiedział: „Jestem wielkim znawcą pereł, ale muszę powiedzieć, że
tak pięknych, równych i dobranych kolorem jeszcze nie widziałem”. Była to wspaniała naiwność
człowieka, który w ogóle nie znał innych pereł poza prawdziwymi, ale ja zmartwiłam się, odnala-
złam mamę i zapytałam ją, czy mam mu powiedzieć prawdę. Mama zmarszczyła brwi i powie-
działa tylko: „Zwariowałaś, moja droga”.
Mama była wtedy taka piękna w swoich czarnych sukniach, wszyscy mówili o niej jako o Salomei
Brynickiej z „Wiernej rzeki”, nawet nie wiedząc, że ona istotnie nią była. O mnie też czasem mó-
wiono, że mogłabym być dziewczyną z powieści Żeromskiego, to był najwspanialszy komple-
ment, jaki mogłam usłyszeć. Wszyscyśmy widać byli po trosze z tych powieści, bo opowiadała mi
mama, że kiedyś wybrali się we dwoje w Paryżu do teatru. Mama czekała w hallu, a ojciec stanął
w kolejce do kasy po bilety. Przed ojcem stały w tej kolejce jakieś eleganckie dwie panie, mówiące
po polsku. Mimo woli, słysząc ten język, ojciec odwrócił do nich głowę czy może trochę nadstawił
ucha. Wtedy jedna z pań powiedziała do drugiej: „Kochanie, uważaj, bo tu jakiś Pochroń za tobą
stoi”.
W Londynie było nam bardzo dobrze. Chodziłam do Victoria and Albert Museum, nie mogłam się
oderwać od miniatur wschodnich i starych szkieł, Wallace Collection zachwyciła mnie, także w
Tate Gallery przesiadywałyśmy przed Turnerem. Kupiłam tam w Londynie moc farb i pędzli,
choć nie można powiedzieć, aby w sklepie Burofa albo u Siudeckiego czegokolwiek brakowało.
Ale miło było kupować Windsor and Newton na miejscu w firmie.
113
Nudny był tylko poranny i wieczorny przejazd nie kończącymi się szeregami domków zupełnie
do siebie podobnych, na jednakowych ulicach, z „Batorego” do miasta i z powrotem. Starałyśmy
się siadać na górze w piętrowych busach, żeby zaglądać do okien tych domków, ale i to nie było
rozrywką, bo wewnątrz także wszystko było jednakowe, kominek po tej samej stronie i fotele
przed kominkiem. Takie podglądanie było ohydne z naszej strony, na pewno żadnemu Anglikowi
nie przyszłoby to do głowy, najlepszy dowód, że w oknach nigdzie nie było zasłon ani firanek.
Podobno raz jeden pan z takiego domku przyszedł wieczorem do siebie, rozebrał się, wykąpał i
położył spać obok żony. Dopiero rano, przy śniadaniu, gdy podała mu ona „The Guardian” za-
miast codziennego, „Timesa”, zorientował się, że to nie jego dom.
Z Londynu popłynęliśmy do Kopenhagi. Bardzo dziwnie się płynie tak wielkim statkiem przez
Kanał Kiloński. Płaskie trawiaste brzegi suną gładko tuż za burtą, a na nich na wyciągnięcie ręki
stoją zadumane krowy, tęskniące do dalekich podróży. Kopenhagę powitaliśmy jak starą znajomą,
jej śliczne wieże, cudowną zieleń jej dachów, syrenkę spiżowym tyłeczkiem przyrośniętą do ka-
mienia, Tivoli i przeczysty plac przed pałacem królewskim. Jak we wszystkich portach, tak i tu
przyjmowano nas galą flagową i syrenami okrętowymi, wszyscy się naszym pięknym „Batorym”
zachwycali, zwiedzali go i wypijali morza alkoholu z gościnnym kapitanem Borkowskim.
Ale już wszyscy spieszyli się do domu, do Gdyni. Z wyjątkiem pana z dywanem z Marrakeszu,
który przeżywał z nim męki niewygody i niepokoju o koszmarne cło, czekające go na Dworcu
Morskim w Gdyni.
Była piękna pogoda, kiedy wpływaliśmy do portu, Gdynia jaśniała i świeciła pod wzgórzami,
rozciągnięta szeroko od Redłowa aż po port i Kępę Oksywską. Kochałam, znałam ją od jej uro-
dzenia, każdy nowy dom, każdą nowo wytyczoną ulicę, nowe nadbrzeże i dźwig w porcie, stary
rybacki kościółek na Oksywiu, gdzie jeździliśmy co roku na mszę zamawianą za dusze babci i
Adasia i nowy kościół na Świętojańskiej, piękne sklepy na 10 Lutego i starą, wrośniętą w ziemię
chałupkę, gdzie mieszkał Abraham. Wszystko rosło na moich oczach szybko, sprawnie i wielko-
miejsko. Ceglany domek Plichty, w którym mieszkaliśmy w 1921 roku, znalazł się teraz na Skwe-
rze Kościuszki, ozdobiony tablicą wmurowaną równocześnie z uroczystością otwarcia nowego
Dworca Morskiego. Tablica upamiętniała pobyt Żeromskiego w tym domu. Byłam zaproszona na
obie uroczystości i Słonimski opisał tę moją wizytę we wzruszającym wierszu „Wiatr od morza”.
Teraz wchodziliśmy do tego wspaniałego nowoczesnego portu, witało nas całe miasto, świątecz-
nie i w gali, to była chwila wzruszająca i radosna, ja jakoś specjalnie byłam szczęśliwa, myślałam,
jakby ojciec patrzył ze mną na to miasto, port, statek, on to wszystko przecież wymyślił, przewi-
dział, przepowiedział, jeszcze kiedy niczego tu nie było, nawet planów. Pomyślałam, nie ma tu
Smętka, odjechał jednak naprawdę, porzucił ten kraj, tak jak chciałeś, mój najdroższy.
Wysiadaliśmy powoli, trudno było rozstać się ze statkiem, z rozkosznym czasem na nim spędzo-
nym, z nowymi przyjaciółmi, tak miłymi. Ostatni chyba wytoczył się właściciel wschodniego dy-
wanu, stewardzi i marynarze nieśli ogromny ciężar i rozwinęli go na podłodze w hali odpraw
celnych. Dywan był piękny, mąż i żona z gotówką stali na jego krańcach. Celnicy popatrzyli,
machnęli ręką i powiedzieli: „Nic pan nie płaci, to łódzki wyrób na eksport”.
Pojechałyśmy do Warszawy i do Konstancina, podróż nasza była bardzo długa, trzeba było zoba-
czyć starych przyjaciół, dom, Jadwigę i Bibcia. Jadwiga była już bardzo stara, kupiła sobie domek
w Białołęce i tam postanowiła się przenieść. Było nam bardzo ciężko rozstać się z nią, więc ciągle
przeprowadzka jej odkładała się na później. Kochałyśmy ją bardzo, a Bibcio, który dzięki swoim
długim falistym uszom i długiemu nosowi całe życie podobny był do Ludwika XIV, teraz zrobił
się portretem Jadwigi. Zwłaszcza na fotografiach było to widać szalenie wyraźnie. Bibcio był
114
pięknym, głupim i sentymentalnym pieskiem koloru świeżo wyłuskanego kasztana. Kochał
wszystkich bez wyjątku i umiał tylko jedną sztuczkę, przez siebie wymyśloną. Jeśli ktoś zapalał
papierosa zapałką, nadbiegał i gasił ją łapą, opalając sobie długie pasma włosów na łapach. Dawał
się pieścić wszystkim, z każdym gotów był iść na spacer.
Poznałam, a właściwie odnowiłam tej jesieni znajomość z synem doktora Zielińskiego, Bronkiem,
z którym podczas pobytów na Helu bawiliśmy się jako dzieci. Bronek pokazał mi śliczną pamią-
teczkę z tamtych czasów. Była to moja fotografia, wycięta z jakiegoś pisma, malutka, wystrzyżona
w kształcie serca i oklejona złotymi choinkowymi gwiazdeczkami. Na odwrocie napisane było
dziecinnymi literami: „Monisia, najukochańsza ze wszystkich dziewczynek”. Bardzo mnie to
wzruszyło. Nie byłam przecież wtedy dla niego dobra. Skakałam mu z mola na brzuch albo na
plecy, kiedy się tego nie spodziewał, a on to znosił i nie skarżył na mnie nikomu. Teraz był bardzo
przystojny i elegancki, miał piękne zamszowe buty i specjalne do nich szczoteczki. Znał się na
malarstwie, wiedział, kiedy się który malarz urodził i czyim był uczniem. Został prędko jednym z
moich pachołów cumowych, jeździłam z nim na dalekie konne spacery, chodziłam na dancingi i
na bale, mama była zadowolona, że tacy przyzwoici chłopcy są koło mnie, Bronek, Wojtek Meyer
z Politechniki, młody pan Ślewiński, bratanek malarza. No, naturalnie nasi koledzy „stareńcy” z
Akademii byli zawsze najważniejsi, oni nie mówili nam tych słodkich rzeczy, co tamci, ale z nimi
była zawsze najświetniejsza, najweselsza zabawa, podnieta do dowcipów i śmiechu.
Istniała wtedy ponura sprawa na uczelniach, wywołująca w nas najwyższy wstręt, „numerus
clausus”, która była dla nas, studentów Akademii, niepojęta. Byli wśród nas komuniści i endecy,
wiedzieliśmy, kto jest kto, ale tyle to dla nas znaczyło, jak to, czy ktoś jest blondyn czy brunet.
Mówię o naszej grupie i naszych pracowniach. Pomoc kolegom niezamożnym odbywała się
oczywiście przez Bratniaka, ale nie tylko. Jakoś to szło naturalnie, że można było pożyczyć, potem
się miało oddane i nie było to problemem dla żadnej ze stron.
Podczas ferii Bożego Narodzenia pojechaliśmy jak zwykle do Zakopanego na narty. Pani Inga
Jakimowiczowa nie miała już pensjonatu w „Zawracie”, który był stary i rozlatywał się, ale wy-
dzierżawiła nowo zbudowaną drewnianą góralską willę pod Reglami, między drogą do Białego a
drogą pod Skocznię na stromym zboczu pod lasem. Ta willa „Madzia” była ślicznie urządzona i
cała pachniała świeżym drewnem i żywicą, czasem palcem natrafiło się w deskach na lepką łezkę.
Mieszkaliśmy tam wszyscy i jadali znakomicie, prowansalsko-galicyjską kuchnię pani Inga pro-
wadziła genialną ręką. Jakie suflety na kruchym cieście z konfiturami malinowymi, różowe i złote
po wierzchu - ach, jakie to były suflety!
Kiedy zbliżał się sylwester, zatelefonowała z Krakowa Elżunia Osterwianka, która właśnie wyszła
za mąż, pierwsza z nas wszystkich, za Gutka Nowotnego, syna zakopiańskiego chirurga, który
tysiącami sklejał połamane ręce i nogi narciarskie przez całe lata, a po cichu wiedziało się, że jest
bohaterem „Zazdrości i medycyny” Choromańskiego. Elżunia zapraszała mnie do nich na sylwe-
stra do Krakowa, gdzie z Gutkiem mieszkała w domku na Kolonii Urzędniczej. Zostawiłam mamę
i pojechałam. Okazało się, że sylwester nie będzie w domu, ale w knajpie „Feniks”, potem gdzie
Bóg da. Towarzystwo było olbrzymie, przeważnie teatralne krakowskie, zupełnie mi nie znane i
nieopisanie chętne do picia. Pierwszy raz byłam na takiej pijackiej rozdobędzie, przenoszącej się z
knajpy do knajpy. Gutek opiekował się mną, bo byłam obca i czuł się za mnie odpowiedzialny. W
pewnej chwili znalazł się między nami zupełnie nieznany osobnik, ale było to już wtedy, kiedy
wszyscy mówili sobie po imieniu. Kiedy tańczyłam z tym człowiekiem, powiedział do mnie po-
ważnie: „Proszę pani, czy może pani za mnie wyjść za mąż?” Powiedziałam: „Czy ja wiem? Trze-
ba się zapytać pana Nowotnego, bo to on decyduje”. Poszliśmy do Gutka, który potraktował
115
sprawę poważnie: „A kto pan jest i czym pan dysponuje?” Pretendent odpowiedział, że jest mły-
narzem, nazywa się Czałczyński, ma trzy młyny pod Krakowem, a odziedziczy jeszcze duże go-
spodarstwo. Gutek zapytał go jeszcze, czy wie, że ja nazywam się Żeromska, na co młynarz od-
powiedział, że to nic nie szkodzi. Zapytana, co o tym wszystkim sądzę, odpowiedziałam, że nie
widzę przeszkód, i od tej pory dalsza zabawa sylwestrowa była już fetą zaręczynową.
O świcie piliśmy białą kawę z bułeczkami w kawiarni Grand Hotelu, wykończeni tą nocą, papie-
rosami, piciem i tańcami, pod zimnymi błyskami binokli starszych panów, którzy czytali tam przy
kawie poranne gazety sprzed dwu dni na kijach sterczących nad stolikami. Gruby aktor Woźnik
deklamował „Bema pamięci żałobny-rapsod”, a ja z nim razem. Wreszcie narzeczony odwiózł nas
do domu, poukładał na kanapach i zostawił z zimnymi okładami na skołatanych sercach. Pod
wieczór, kiedy przyszliśmy jako tako do siebie, zjawił się znowu, ku naszemu zdumieniu, bo za-
pomnieliśmy już o jego istnieniu. Przywiózł kosz róż dla narzeczonej i bilety do loży u Słowackie-
go. Trochę nam było głupio, traktował z takim szacunkiem Gutka i mnie, nic nie wiedząc, że jest
naszą ofiarą. Nie odstępował mnie na krok jeszcze przez cały następny dzień, zaprowadził na
Wawel i do Kościoła Mariackiego, a kiedy wyjeżdżałam do Zakopanego, na dworcu przykro było
patrzeć na niego zza olbrzymiego bukietu róż, kiedy stał na peronie i rozstawał się ze mną, choćby
na niedługo. Ciekawe, co też się z nim stało, z zacnym Czałczyńskim.
Po powrocie do Warszawy wypadło nam z Marysią urządzić wielkie przyjęcie, trochę innego typu
niż zabawy dla kolegów z Akademii. W Marysi, kiedy była w Paryżu, zakochał się młody Jaś Jar-
kowski, który tam się urodził. Był synem przyjaciół państwa Skoczylasów i znajomych mamy z
dawnych czasów. Ten młody człowiek przyjeżdżał po raz pierwszy do Polski, trochę obcy i nieuf-
ny, i Marysi piekielnie zależało, żeby go przyjąć bardzo elegancko i pokazać mu, że w tej Polsce to
w końcu nie Azja. Kolacja miała być u nas, bo mieszkanie było większe i Jadwiga cudownie goto-
wała. Obrus był pani Skoczylasowej, świeczniki nasze, sztućce ich, a porcelana nasza, słowem
wszystko co było najlepszego wyciągnięte było na cześć tego Jasia. Zaprosiłyśmy najelegantszych
chłopaków i najśliczniejsze dziewczyny i wszystko rozwijało się bardzo wykwintnie, aż Marysia
odebrała telefon i powiedziała, że Przypkowski pytał, czy może przyjść, a ona nieszczęsna powie-
działa mu, że może. Siedliśmy do kolacji i wtedy wszedł Przypkowski w swoim amoku zazdrości
i pijany. Siadł przy stole, wyciągnął pistolet, zagarnął nóż i widelec i zapowiedział, że mnie za-
strzeli pierwszą, potem nieszczęsnego Bronka, potem siebie, bo nie warto żyć. Potem płacząc wy-
jął wieczne pióro i wysikał cały atrament w sos majonezowy. Jaś Jarkowski zsunął się z krzesła i
klęczał pod stołem, reszta oniemiałych gości tkwiła nieruchomo na swoich krzesełkach. To trwało
wieki, aż weszła Jadwiga i zręcznie zabrała pod fartuch pistolet, wynosząc go do kuchni. Przy-
pkowski zerwał się, poszedł do mojego pokoju i wyrzucił przez okno wszystko to, co było od nie-
go, „Puszczę jodłową”, świętą Monikę, drzazgę w safianowym pudle, książki oprawiane przez
siebie, a przez pomyłkę także płytę z nagranym głosem mojego ojca. Chłopcy ocknąwszy się
wreszcie dopadli go, chwycili pod ręce i siłą wyprowadzili na schody, na podwórze i na Brzozo-
wą, gdzie czekała na niego taksówka. Ale Jaś Jarkowski zdaje się prędko wyjechał i nigdy już chy-
ba nie wrócił do Polski.
Mama na drugi dzień rano była u prezydenta Starzyńskiego, oddała mu wszystkie pozbierane
spod okna rzeczy i zażądała usunięcia Przypkowskiego z Warszawy. Odbyły się dwa takie spo-
tkania u Starzyńskiego, drugie ze sprowadzoną z Jędrzejowa matką Przypkowskiego. Zaraz po
tym Przypkowski wyjechał do Egiptu z jakąś niby oficjalną misją do króla Faruka.
Nie wszyscy na szczęście wielbiciele byli tak niebezpieczni dla mojego życia, żeby aż mama mu-
siała się zdobywać na takie radykalne gesty. Byli na przykład dwaj panowie, pan Malessa, działa-
116
jący w Gdyni przy ministrze Kwiatkowskim i komisarzu miasta Gdyni, Sokole, i Zbigniew Za-
niewicki, sekretarz i współpracownik Miriama Przesmyckiego. Obaj mili i wyraźnie zakochani,
tylko nie wiadomo w kim. Czy w mamie, czy we mnie. Każda z nas spuszczała oczy i mówiła, że
to jednak o nią chodzi. Nigdy się to naprawdę nie wyjaśniło. Ja zresztą nie byłam nigdy pewna
siebie, w komplementy nie bardzo wierzyłam, a mama nie chwaliła mnie prawie nigdy. Kiedyś
weszłam do jej pokoju przed jakimś balem. Miałam jedną z tych wspaniałych sukien szytych
przez panią Turczyńską, wielki ogon, ogromny dekolt, kwiaty we włosach i na biuście, wszystko
to było kolorowe, szerokie, szumiące. Rozwinęłam ten ogon przed mamą, okręciłam się przed nią
i zapytałam: „No jak?” Mama podniosła na mnie spokojne oczy znad książki, przyjrzała mi się i
powiedziała: „Dziecko dla matki zawsze ładne”. Nie to co ciotka Aniela, która swoją Monikę ubó-
stwiała głośno i wobec wszystkich wychwalając mnie, czy kto chciał słuchać, czy nie.
Tej wiosny malowałyśmy z Marysią Franca Fiszera, przyjaciela ciotki i jej męża. Widywałam go u
nich często, bo przychodził do nich na obiady. Pamiętam, jak kiedyś siedzieliśmy przy stole i ciot-
ka Aniela na drugie danie podała półmisek kotletów. Było ich tyle, że miało wystarczyć po kilka
na nas czworo. Franc Fiszer zgarnął na swój talerz prawie wszystkie, spojrzał ponuro na pusty
półmisek i powiedział surowo: „Pani Anielo, pani głodzi Jana”. Na pozowanie przychodził do nas
przed południem, bardzo punktualnie. Lubił bardzo jajecznicę i mama częstowała go nią na dru-
gie śniadanie. Była to góra z jajecznicy i druga kartofli. Przed jedzeniem szedł myć ręce i w łazien-
ce wymydlał pół mydła i moczył, jak z balii, cały ręcznik. We wszystkim był maksymalistą. Pew-
nego razu podczas pozowania zasnął. Kiedy się obudził, powiedział do nas: „Dziewuchy, nie
dziwcie się, przez całą noc nie zmrużyłem oka. Odkryłem genialne dzieło. Cudowna poezja, bo-
skie natchnienie. Nazywa się to „Sonety krymskie”. Uczyłem się tego do świtu”. I deklamował
nam do końca seansu sonet po sonecie. Zrobiłam mu kiedyś na drutach sweter, był tak wielki, że
obie z Marysią wchodziłyśmy w ten sweter z łatwością. Został w nim pochowany.
Mama wczesnym latem pojechała na kurację do Truskawca, a ja zostałam w domu z Jadwigą i z
Bibciem. Pewnego ranka przeczytałam w gazecie, że Teatr Narodowy przystąpił do prób sztuki
Jerzego Zawieyskiego pod tytułem „Powrót Przełęckiego”. Przypomniałam sobie, że kilka lat te-
mu przyszedł do nas młody człowiek, bardzo nieśmiały, blady, o dziwnie żółtych włosach, i
przyniósł swój utwór pod takim właśnie tytułem, napisany z pietyzmu, jak mówił, z prośbą o oce-
nę. Sztuka była okropna, mama przeczytała jeden akt i oddała mi do przeczytania resztę. Okrop-
ność tej sztuki miała kilka przyczyn: dotyczyła osób, sytuacji, scenerii i spraw definitywnie przez
Żeromskiego zamkniętych w jego sztuce „Uciekła mi przepióreczka”. Nie dodawała nic, co by
sprawę Przełęckiego posuwało naprzód, o ile to w ogóle byłoby możliwe. Te osoby, które u Że-
romskiego żyły, działały, przez co sprawa rozwijała się logicznie, u Zawieyskiego snuły się po
scenie przez trzy akty bez celu, a co najgorsze przemawiały językiem Żeromskiego, co robiło wra-
żenie nieznośnego pastiszu. Kiedy młody autor przyszedł odebrać swój utwór i jego ocenę, po-
wiedziałyśmy mu przy herbacie kilka zdawkowych słów o pietyzmie, wzruszającym wpływie
pisarza i nadziei na przyszłe dzieła młodego autora. Cóż można było mu powiedzieć u nas w do-
mu?
Że w Konstancinie stała cała etażerka takich utworów, grafomańskich naśladownictw, smutnych
„wyrostków robaczkowych Żeromskiego”, jak mówił Mortkowicz? Takich wizyt miewałyśmy
wiele, czasem wzruszających, czasem irytujących. Ileż to osób próbowało przerabiać, dopisywać,
naśladować Żeromskiego, kiedy nie mogły wydobyć ze siebie własnego głosu. Tak było i w tym
wypadku. Teraz nagle zaskoczyła mnie i wzburzyła wiadomość o tych próbach w Narodowym.
Zadzwoniłam do Kadena, który był wtedy dyrektorem TKKT. Powiedział, że sztuka będzie grana
117
w dekoracjach identycznych jak w „Przepióreczce”, że niektórzy aktorzy będą ci sami, między
innymi Osterwa będzie grał Przełęckiego. Wydawało mi się to wszystko zupełnie niemożliwe, ale
nie wiedziałam, jak ta sprawa wygląda z zewnątrz, nie przez moje osobiste opory widziana. Poje-
chałam do Miriama, który był współautorem niedawno wydanego nowego prawa autorskiego.
Tam dowiedziałam się, że to prawo broni autora dzieła przed korzystaniem ze stworzonych przez
niego postaci, sytuacji, nazwisk, że z chwilą jego śmierci dzieło jego jest zamknięte i nikt nie ma
prawa umieszczać jego bohaterów w swoich utworach czy dopisywać dalszych ciągów. Specjalnie
w tej sztuce, tak definitywnie zakończonej słowami Przełęckiego: „Odchodzę i oko wasze mnie nie
zobaczy”. Powiedziałam Kadenowi, co o tym myślę i co mi powiedział Miriam o prawnej stronie
całej sprawy. Kaden wybuchnął wściekłością, powiedział, że chcę burzyć pomnik stawiany Że-
romskiemu i tym podobne bzdury. Zapowiedziałam wysłanie listu do TKKT z protestem prze-
ciwko wystawianiu tej sztuki. Zaraz potem zadzwonił Solski, sepleniący jak do dziecka: „Psijdzie
na plóbę, odwoła plotest, wsistko będzie ładnie”. List napisałam wedle wskazówek Miriama i Gu-
stawa Beylina, specjalisty od prawa autorskiego. Wynikało z tego listu, że jestem w prawie przy-
słać na premierę komornika i zająć sztukę, co by naturalnie położyło teatr finansowo i prestiżowo.
List wysłałam i czekałam, co dalej. Oczywiście chodziło mi nie o ten krańcowy fakt sekwestru
sztuki i nigdy bym się na to nie zgodziła. Miałam nadzieję, że teatr jednak opamięta się i zdejmie
sztukę z prób, nie dopuszczając do żadnego skandalu.
Minął dzień, a następnego ranka, kiedy byłam sama w domu, wszedł Zawieyski. Był spłakany.
„Wracam z grobu pani ojca” - powiedział na wstępie, a potem padłszy na kolana zaczął łkając
krzyczeć, że to on jest synem duchowym Żeromskiego, że go kocha bardziej niż ktokolwiek, że ja
mu łamię życie, że zagradzam mu drogę do literatury i inne rzeczy, których słuchałam z najwyż-
szym zawstydzeniem za niego, a już mężczyzna lejący łzy w tak nieopanowany, histeryczny spo-
sób wydał mi się obrzydliwy. Byłam poza tym przestraszona tym wybuchem, nigdy nie widzia-
łam jeszcze mężczyzny w takim stanie. Uspokajałam go jak mogłam, łagodnym głosem i słowami.
Mówiłam, że tak czasem w życiu bywa, że nawet jak ktoś kogoś kocha, to to jakoś źle wychodzi,
że on kocha Żeromskiego i ja go kocham, a jednak on chce tę sztukę wystawić, a ja myślę, że nie
powinien. Zaproponował mi, ciągle szlochając, że zmieni w tej sztuce nazwiska Przełęcki na Łęcki,
Ciechocki na Kocki, a ja prosiłam go, żeby tego nie robił, bo to już będzie zupełnie fatalnie wyglą-
dało. Nagle jego nieznośny płacz ustał.
Wstał z podłogi i zupełnie innym, normalnym głosem powiedział: „Po raz ostatni pytam panią.
Cofa pani ten list czy nie?” Powiedziałam, że naprawdę ten list jest wyrazem mojego najgłębszego
przekonania i nie po to go napisałam i wysłałam, żeby go po dwu dniach wycofać. „Dobrze”, po-
wiedział wtedy, „dziś wieczór odbieram sobie życie i moja krew spadnie na pani głowę i pani
dzieci”. Nie miałam dzieci, ale sama świadomość tej krwi na mojej głowie była okropna. Kiedy
Jadwiga wróciła z miasta z zakupami, zastała mnie w stanie skrajnej rozpaczy. Widziałam Za-
wieyskiego utopionego, płynącego Wisłą pod naszymi oknami, przejechanego na kawałki przez
tramwaj i wiszącego na haku.
Jadwiga sama zadzwoniła do Miriama, który trochę mnie uspokoił, zapewniając, że denat jest na
pewno na próbie w teatrze. Tak też i było. Ale noc miałam znów okropną, przepłakaną na biuście
Jadwigi. TKKT, czyli Kaden, nie tylko nie wycofał sztuki z prób, ale ogłosił w prasie mój list doda-
jąc tym całej sprawie smaczku sensacji. W komentarzu napisał, że mama jest zachwycona sztuką,
tylko ja rozrabiam jak pijany zając. Kiedy doszło do premiery, oczywiście żadnego komornika nie
było, a sztuka zawaliła się z hukiem sama po dwu czy trzech przedstawieniach. Ludzie wychodzi-
li podobno trzaskając krzesłami w połowie aktu. Mnie chodziło tylko o to, żeby się te dwie sztuki,
118
dobra i mądra z głupią i niepotrzebną, nie poplątały, żeby nikt nie tykał tego, co ojciec napisał i
zamknął na zawsze.
W jakiś czas potem byłam, żeby zobaczyć, co on dalej pisze, na sztuce Zawieyskiego pod tytułem
„Życie Anny”. Tak się to chyba nazywało. Cały czas miałam uczucie, słuchając tej sztuki, że jakoś
nie jest mi obca, że już tę opowieść skądś znam. Nagle przypomniałam sobie, że jest to powieść,
którą czytałam kilka lat temu - „Dziwna historia Anny Spragg”, nie wiem, czy amerykańskiego
autora Louisa Bromfielda, w każdym razie tytuł tej powieści był taki. Od tej afery z „Powrotem
Przełęckiego” Zawieyski nie kłaniał mi się. Do mamy do Truskawca dochodziły dramatyczne słu-
chy od ludzi przyjeżdżających z Warszawy, ale po powrocie przyznała mi rację, że trzeba było
jakoś zaprotestować.
Natomiast w innej sprawie widziałam mamę prawdziwie oburzoną. Wyszła w tym okresie chyba
druga po „Białych braciach” książka Choromańskiego „Zazdrość i medycyna”, która narobiła wie-
le hałasu i z powodu swoich literackich wartości, i trochę plotkarskiego smaczku, bo pod postacie
bohaterów ludzie podkładali nazwiska znanych nam wszystkim osób. Rozeszła się wiadomość, że
Bohdziewicz chce kręcić film oparty na tej powieści. I przyszło mu do głowy, żeby zapytać mamę,
czy pozwoli mi zagrać w tym filmie rolę zdradzającej męża, operowanej przez pięknego chirurga-
kochanka młodej damy. Był to pomysł wariacki i mama bardzo ostro odstawiła Bohdziewicza.
Mama miała usposobienie łagodne i równe, toteż jej gniew był czymś niezwykłym i dziwacznym.
Jej wygląd także oddychał spokojem, symetria włosów rozdzielonych nad czołem, proste brwi,
łagodne różowe usta, głowa lekko uniesiona, jakby ten ciężki warkocz zwinięty na karku odchylał
jej twarz do góry, spadziste ramiona i śliczne ręce spokojne i delikatne, wszystko w niej musiało
zachwycać.
Opowiadano mi, że pewnego razu byli oboje z ojcem na wielkim przyjęciu i przy stole siedzieli
daleko od siebie. Obok ojca siedziała pani - kokietka, która przez całą kolację zabawiała go swoją
osobą, rozwijając wszelkie możliwe stratagŠmes uwodzenia. Ojciec, grzeczny i elegancki, przyj-
mował te awanse spokojnie, a kiedy ta pani przechylając główkę zapytała go: „A czy ja się panu
podobam? Czy ja jestem ładna?” - ojciec powiedział poważnie: „Cóż mam pani odpowiedzieć,
tam naprzeciwko pani wisi lustro, proszę w nie spojrzeć. Sama pani osądzi. A tam siedzi moja
żona” - dodał po chwilce.
Byli o siebie bardzo zazdrośni. Opowiadał mi tak pewien pan, który w młodości bywał w towa-
rzystwie tych właśnie znajomych rodziców, którzy tworzyli często spotykające się grono: na ja-
kimś przyjęciu u państwa Szererów siedział ten pan w grupie osób obok mamy, którą się w głębi
duszy nadzwyczajnie zachwycał. Było bardzo wesoło, ale ten pan w pewnym momencie poczuł
wynikający nie wiadomo skąd niepokój, potem po prostu strach, dziwne uczucie zagrożenia, tak
silne, że rozejrzał się dookoła, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje. W drugim pokoju siedział mój
ojciec i przez otwarte drzwi nieruchomo patrzył na niego. Było w tym spojrzeniu coś takiego, że
ten pan wstał i przesiadł się gdzie indziej i już raczej unikał spotkania z rodzicami. Opowiedział
mi to, kiedy po wielu latach byliśmy gdzieś razem na przyjęciu.
Mama za to często wstawała smutna i zmęczona rano i mówiła: „Znów miałam straszny sen o
tatusiu. Że wchodzę do jakiejś kawiarni i widzę, że on siedzi przy stoliku, ja do niego podbiegam i
płaczę, i mówię mu - Stefciu, jak ty mogłeś mnie tak zostawić bez wiadomości, na tak długo, a
teraz mnie nie szukasz, tylko tu spokojnie siedzisz. A on mija mnie wzrokiem i mówi obojętnie: -
Jakoś nie miałem czasu”. Ten jej sen powtarzał się zawsze, w wiele lat po jego śmierci, zawsze
bolesny i dręczący, że on gdzieś jest na świecie, tylko nie przy niej, że zapomniał. A przecież było
119
właśnie na odwrót. Nie było go na świecie, ale kochał i czuwał, i gdzieś tam był, skąd patrzył na
nas. Ta niewidzialna obecność była surową miarą postępowania, razem ze zdaniem mamy tak
często słyszanym: „Zrobisz tak, jak powinnaś, sama wiesz dobrze, co wolno, a czego nie”.
Tymczasem powoli zbliżał się koniec studiów w Akademii, nie mogłam sobie wyobrazić, jak to
będzie bez pracowni, bez stareńkich kolegów, bez śmiechu, który nas łączył, durnych dowcipów,
wzajemnej korekty, bardzo ulotnych i niewinnych spraw uczuciowych. Co prawda były i uczucia
poważne. Władek Szomański kochał się w Marysi, Olga, rzeźbiarka, która przyjechała do nas do
Akademii znad Niemna, jasna i nieśmiała, kochała Zygmunta Gosienieckiego, a on ją. Mieli się
pobrać po skończeniu Akademii. Zygmunt był trochę zamyślony, trochę marzyciel. Szedł kiedyś
ulicą z Romanem Szałasem, który zapytał go: „Ile ty właściwie masz sióstr, stareńki?” „Trzy”,
powiedział Zygmunt, poczem się rozstali. Ale po jakiejś chwili Zygmunt dogonił Romana i po-
wiedział: „Przepraszam cię, Romciu, cztery”, i odszedł. W Ince Stankiewiczównie kochał się sza-
lenie przystojny, nie bardzo z nami związany kolega. Byli nad morzem i kiedy ten kolega dowie-
dział się, że Inka go nie pokocha nigdy, powiedział jej, że odbiera sobie życie i poszedł molem
daleko, daleko w głąb zatoki i skoczył. Ale tam była płycizna i stanął w wodzie po kolana. Zdaje
się, że przestał chodzić potem do pracowni, bo Inka nam to powiedziała. Basia Lisowska i ja kłóci-
łyśmy się zawsze o Romana, bo ją podobno częściej odprowadzał do domu, ale w podchorążówce
we Włodzimierzu Wołyńskim w swojej szafce miał fotografię moją.
Dobrze nam było ze sobą i dobrze w pracowniach, poza pracownią liternictwa profesora Lenarta,
który dręczył nas swoimi wymaganiami. Przepadaliśmy za to za profesorem Jastrzębowskim, jego
elegancją, dowcipem, świetnymi pomysłami zadań, które nam proponował, jego zręcznymi ręka-
mi i kocim uśmiechem. Nie należałam do pracowni profesora Bartłomiejczyka, wszyscy najlepsi
stareńcy tam byli i robili świetne rzeczy, plakaty, papieroplastykę, grafikę użytkową na znakomi-
tym poziomie. Nie chciałam się z nimi za nic rozstawać. Tak jak nie znosiłam w gruncie rzeczy
mojej pensji, tak Akademia była mi bliska, cieszyłam się idąc tam co rano.
Niestety polityka właziła nam w rozmowy i myśli coraz natarczywiej. Hitler przestawał nas po-
woli śmieszyć, ludzie, którzy wracali z Niemiec, opowiadali zdumiewające rzeczy, jakiś pan był
na wiecu kobiet, do których przemawiał Hitler. Było to w gigantycznej hali, wypełnionej głowa
przy głowie przez matki, żony, siostry czy córki tych, którzy polegli na wojnie. Ten fircyk z wąsi-
kiem ryczał do nich o nowej wojnie, o tym, że mają oddać dla Rzeszy wszystko, co mają najdroż-
szego, ze swoim i swoich życiem włącznie, a one wszystkie jak w transie, jak w obłąkaniu wycią-
gały do niego ręce, błogosławiły go, płakały ze szczęścia, że go widzą, ryczały z nim razem, od-
dawały mu się na śmierć i życie. Co to było, nie można było zrozumieć. A w Hiszpanii toczyła się
wojna, ludzie wyrzynali się, bombardowali otwarte miasta, bombardowali Prado w jakiejś niezro-
zumiałej okrutnej próbie sił, ale przed czym?
W tym czasie mama bardzo często widywała się z profesorem Konstantym-Kotem Krzeczkow-
skim i jego żoną panią Romaną. My chodziłyśmy do nich, do ich ślicznego mieszkania na terenie
ogrodów WSH, której rektorem był profesor Krzeczkowski. Pani Romana pokochała naprawdę
mamę, a i mnie chyba, bo była dla nas czuła jak matka. To byli niezwykli, święci ludzie, inni
oczywiście niż Beerowie, ale z tej samej rodziny przezroczystych, prostych, czystych, których sło-
wa były mądre, ważne, uczucia wierne i poważne, przekonania raz powzięte i uznane za słuszne
były oddane na zawsze dobrej sprawie. Każde spotkanie z nimi było dla nas radością, a oni przy-
chodzili do nas na Brzozową albo przyjeżdżali do Konstancina, żeby posiedzieć na tarasie, poo-
glądać fotografie, popatrzeć na rękopisy ich ukochanego Żeromskiego, mówić o nim z miłością jak
o wzorze i nauczycielu. Czasem przyjeżdżał z nimi ich syn Bronek, sympatyczny, małomówny i
120
bardzo harcerski. Ich mieszkanie na ostatnim piętrze jednego z domów WSH, otoczone tarasami,
wesołe, ciasne od książek i kwiatów, było zwykle pełne ludzi, którzy wszyscy lgnęli do państwa
Krzeczkowskich. Aktorzy, młodzi muzycy grali tam i deklamowali, a oni czuli i uśmiechnięci
przyjmowali wszystkich z radością.
U nich poznałyśmy profesora Henryka Kołodziejskiego, dyrektora Biblioteki Sejmowej, i jego
niewyraźną żonę Julię. Profesor Kołodziejski miał równo ostrzyżoną siwawą szczotkę nad nastro-
szonymi brwiami, był bardzo sympatyczny. Kiedyś, kiedy byli u nas wszyscy - państwo Krzecz-
kowscy, Kołodziejscy i chyba państwo Kipowie, poproszono mnie, żebym pokazała im zawartość
moich szkatułek, w których były teraz już tylko ważne rzeczy - fotografie, papiery rodzinne, nie-
które listy, paszporty, dowód osobisty i portfel ojca z tymi liśćmi laurowymi z wieńca uplecionego
dla niego przeze mnie kiedyś we Włoszech, testament, Polonia Restituta ze wstęgą i inne papiery i
dokumenty, które były u nas albo dopłynęły do mnie w ciągu lat. Między innymi była tam mała
broszurka, a raczej kajecik, zapisany wyblakłym, prawie żółtym atramentem, dotycząca wolno-
mularstwa, prawdopodobnie służąca ojcu przy pisaniu „Popiołów” jako materiał i pomoc w roz-
dziale o loży masońskiej. Wzięłam tę książeczkę i podając ją panu Kołodziejskiemu powiedziałam
grzecznie: „A to pana pewnie specjalnie zainteresuje”. Gafa była duża, bo nie powinnam była
wiedzieć, czym on jest poza tą Biblioteką Sejmową. Na szczęście wszyscy zaczęli się śmiać, a pan
Kołodziejski chwycił kajecik i nie oderwał się już od niego ani na chwilę do końca wizyty.
Państwo Krzeczkowscy wrócili właśnie z Włoch, a my wybierałyśmy się tam, właściwie pierwszy
raz za mojego dorosłego życia, nie licząc urodzin i rocznego tam wtedy pobytu, podróży z ojcem
w 1923 roku i krótkiego pobytu w Wenecji i na Lido z mamą w drodze powrotnej z Genewy.
Przygotowałam się solidnie do tego wyjazdu. Kończyłam historię sztuki u profesora Walickiego w
Akademii i pożerałam „Żywoty cezarów” Swetoniusza jak najbardziej sensacyjną lekturę. Cieszy-
łyśmy się na tę podróż nadzwyczajnie. Mama tak kochała Włochy, mówiła po włosku najczyst-
szym toskańskim akcentem, znała miasta, znała literaturę, lubiła klimat i cieszyła się na to, że
mnie będzie to wszystko pokazywać, otwierać przede mną ten cudowny kraj. Ja mówiłam już jako
tako po włosku i może trochę śmiesznie, bo zamiast czytać „Promessi Sposi” Manzoniego, uczy-
łam się na pamięć poetów włoskich, poczynając od „Hymnu” do „sora luna i frate sole” świętego
Franciszka. Rozmawiałam po włosku z mamą i ciotką Anielą, zapisałam się do Instutito Dante
Alighieri, którego dyrektorem był pan Verdiani, przyjaciel ciotki Anieli.
Dowiedziałam się wtedy o dramacie, jaki przeżyła ciotka Aniela podczas swojego pobytu we Wło-
szech na samym początku wojny. Znała ona tam i przyjaźniła się z grupą artystów, związanych z
Papinim. Wśród nich był młody skrzypek niezwykle utalentowany, ulubieniec wszystkich, piękny
i wrażliwy, nazywał się Vanicola. Ten Vanicola zakochał się w ciotce Anieli, tak jak Włoch może
się zakochać - na zawsze i śmiertelnie. Nie był obojętny ciotce Anieli i wszystko było dobrze, póki
nie rozwinęła się wojna. Wtedy ciotka porwała się i zostawiwszy Włochy i Vanicolę pojechała do
Polski przez najrozmaitsze skomplikowane granice, żeby być z babcią, mamą i swoim mężem Ja-
nem. A Vanicola zastrzelił się na Capri na ławce, gdzie się żegnali, wysoko na skałach nad mo-
rzem. Czytałam listy Vanicoli, listy miłosne do tej starszej od niego, na zawsze odbiegłej kobiety i
pomyślałam, że chciałabym choć jeden taki list dostać kiedyś. Ciotka Aniela nie mówiła o nim
prawie nigdy i to, że mi te listy pokazała, było dla mnie cenne i byłam jej za to wdzięczna.
Ja ją bardzo kochałam, nie można się z nią było ani przez moment nudzić, a i kłócić się z nią moż-
na było, jak z nikim. O malarstwo, o politykę, o książki, o ludzi, kłóciłyśmy się do pasji, aż kiedy ja
zaczynałam ryczeć, a ona dostawała czerwonych placków na policzkach i szyi. Mama nie brała
prawie nigdy udziału w tych pryncypialnych awanturach, raczej się śmiała, a ciotka Aniela miała
121
nieznośny zwyczaj wychodzić nagle trzaskając drzwiami w momencie, kiedy miało się na końcu
języka najlepsze, nie do odparcia argumenty.
Namalowałam kiedyś jej portret w białym płaszczu i czarnym kapelusiku z białym kwiatem i wo-
aleczką, z papierosem w palcach, nad filiżanką czarnej kawy przy okrągłym, marmurowym ka-
wiarnianym stoliku. Wydobywałam się już wtedy po trosze z tych wdzięczuniów pracowni
Pruszkowskiego, z tych sosików perłowomajonezowych, lekkich gustownych przecierek i sztucz-
nie niedbałego nadmiaru oleju, siódmej wodzie po pracowni Krzyżanowskiego, wspaniałego ma-
larza i portrecisty.
Mama, kiedy była w Szkole Sztuk Pięknych, chodziła właśnie do Krzyżanowskiego, razem zresztą
z Pruszkowskim, zanim pojechała do Paryża, do Grande ChaumiŠre. Tam poznała Picassa, który
ją kilkakrotnie malował i rysował. Był od niej o jakieś dziesięć lat starszy. Wszyscy się tam wtedy
wzajemnie malowali, mama mówiła, że jeden z tych portretów przez Picassa malowanych nawet
jej się podobał, siedziała bokiem z grubym czarnym warkoczem przewieszonym przez ramię. Ale
nie poprosiła go o któryś z tych portretów czy rysunków - „jakoś nie” - mówiła. Na złość mnie, bo
się wtedy za każdym razem łapałam za głowę z rozpaczą i zgrozą, myśląc oczywiście o pienią-
dzach, o fortunie, co ją z kolei oburzało, jako dowód wstrętnej chytrości i materializmu jej dziecka.
Podobno ten portret z warkoczem istnieje gdzieś w Ameryce, ktoś nam o tym mówił, o reproduk-
cji w jakimś katalogu, ale to nic pewnego. Mama nigdy później nie dawała się malować, znając
tylu malarzy. Mnie także nie chciała pozować, mimo że ją o to wiele razy prosiłam.
W pierwszej połowie marca wyjechałyśmy wreszcie do Włoch. Oczywiście nie samolotem, bo to z
mamą nie wchodziło w grę, ale pociągiem, jak kiedyś z ojcem przez Wiedeń, Semering i Tarvisio
do Wenecji. Przyjechałyśmy tam w nocy, wielki księżyc w pełni odbijał się w kanale przed stacją.
Nie chciało nam się szukać gdzieś dalej hotelu, więc zaraz blisko zawiózł nas tragarz do locandy,
zajazdu, gdzie zjadłyśmy świetną kolację i zaraz poszły spać w czystym i miłym pokoju na górze.
Ale rano trzeba się było przenieść gdzieś bliżej centrum, czyli placu Świętego Marka, a nie wracać
aż pod stację, zresztą mama zdecydowała, że locanda to nie miejsce na dłuższy pobyt. Żal mi było
trochę tych uliczek bliżej stacji, gdzie w każdym oknie śpiewają kanarki, a w nos biją co chwila
inne cudowne zapachy, smażonej oliwy, morza ze sklepów rybnych i skóry z warsztatów rymar-
skich. Ale znalazłyśmy miły hotel na Piazzetta del Leoni, właściwie w załomku placu Świętego
Marka, na wprost baru „Americano”, gdzie w gorące dni chodziłyśmy na ice-cream-soda, a w
chłodniejsze na zabaione, cudowny napój z jajek i marsali, gorący i musujący. Dzwony z Bazyliki
co prawda biły nam jakby w naszym pokoju hotelowym, ale za to jak blisko było wszędzie. Zaczę-
łyśmy bardzo solidnie zwiedzanie muzeów i kościołów na zmianę z flanowaniem po uliczkach,
mostach, nadbrzeżach kanałów. Zagłębiałyśmy się w ten gąszcz przejść, przesmyków właściwie
nad czarną wodą, w wiecznym cieniu, pod zatrzaśniętymi na głucho okiennicami domów.
Powoli moje mniemanie o Wenecji zmieniało się, przestawałam zachwycać się nią jak cudownym,
radosnym zjawiskiem, nieprawdopodobną bajką, przebogatym wybuchem piękności. Zaczynała
mi się pokazywać inna, czarna, niema i jakoś groźna. Zasypiając nie myślałam już tylko o tym
placu zalanym słońcem, różowych murach odbitych w niebieskiej wodzie, o obrazach widzianych
w ciągu dnia. Siedząc u Floriana czułam ją za sobą, obcą tej całej piękności, inną i tajemniczą. Ale
przeżywałam nieopisane zachwyty przed aksamitną purpurową szatą u Tintoretta, przed Tiepolo
i jego genialnym pomysłem namalowania całego szeregu osób od tyłu. Zielone nieba Tycjana, bla-
ski między chmurami, cudowna mała burza Giorgione, szczyt chyba kompozycji. Z trudem zaw-
sze jednakowym, myląc drogę wielokrotnie, przekraczając po parę razy te same mostki, dociera-
122
łam wreszcie do Colleoniego. Wspaniały, na koniu równie pysznym jak on sam, okrutny - piękny i
bezczelny, sam zupełnie. Zapatrzyłam się, zakochałam w nim na zawsze.
Chodziłyśmy też oglądać wiele razy Carpaccia, niezwykłą historię świętej Urszuli i jej 40 tysięcy
dziewic. W środku tych dramatycznych przygód wzruszały mnie niezmiennie pantofelki świętej,
ustawione grzecznie obok siebie pod łóżkiem, na którym ona spoczywa.
Najmniej lubiłam wchodzić do San Marco, tak oślepiająco złotego, chociaż falista kamienna pod-
łoga, wyżłobiona falami morskimi i stopami ludzi, jest czymś przedziwnym. Za to konie, konie
nad głównym portalem, ukochane konie ojca, nauczył mnie wtedy zachwycać się nimi i tak zosta-
ło, że gdziekolwiek byłam na placu czy na Piazzetta, czy pod Procuratoriami, zawsze do nich oczy
obracałam. Mama opowiadała mi, kiedy siedziałyśmy u Floriana, że ciotka Aniela była w Wenecji,
kiedy Campanila, ta stara, runęła w 1902 roku. Runęła na skos przez plac, tak, że poza Logiettą
Sansovina nic nie uszkodziła. Oczywiście ciotki nie było wtedy na placu, bo nic by z niej nie zosta-
ło.
Byłoby cudownie w Wenecji, gdyby nie wiadomość o Anschlussie, która spadła jak grom i przera-
ziła świat. Ale ciągle jeszcze, ciągle jeszcze te Niemcy, ten Hitler nie był traktowany zupełnie po-
ważnie, mieliśmy, poza wyjątkami jak Słonimski, ciągle uczucie, że to przecież nie może być trwa-
łe, nie może być serio, że się przecież świat nie może zgodzić na istnienie takich rzeczy w środku
Europy, w środku XX wieku, że same Niemcy muszą się ocknąć i zrzucić z siebie tę bzdurną ohy-
dę.
Nasz pobyt w tajemniczej, dwuznacznej Wenecji kończył się.
Chciałyśmy być w Padwie, a potem zostać dłużej we Florencji. Padwa w deszczu, ale można spa-
cerować i przyglądać się jej spod nie kończących się arkad. Przyjechałyśmy tu właściwie dla fre-
sków Giotta, które oglądane po szalonych niebach i latających po nich postaciach Tycjana, Tinto-
retta i Veronese’a, po ich rozwianych szatach i gwałtownych gestach, po tym odurzającym bogac-
twie - przenikają nagle skromnością, spokojem, matowością i tym uczuciem, które wtedy po raz
pierwszy poznałam - że może istnieć kontakt między malarzem a patrzącym, który pomija którąś
z faz tworzenia. Jest to jakby przechodzenie bezpośrednie od myśli, zamysłu malarza, do oczu i
uczuć patrzącego, jak gdyby to patrzący był po części twórcą, jakby ten święty, prosty opis tej czy
innej sceny był wspólny. To bardzo trudne do powiedzenia, ale zawsze i tylko przed Giottem
mam to uczucie przybliżania się, skracania drogi, omijania spraw tematu i warsztatu. To uczucie
ma zresztą ze sprawą warsztatu bardzo mało wspólnego.
Oprócz kaplicy degli Scrovegni byłyśmy oczywiście przy grobie świętego Antoniego, do którego
zawsze ma się jakiś interes, bo w końcu ciągle się coś gubi i wtedy on jest ostatnią nadzieją. Gęsty
tłum wolno posuwa się wzdłuż absydy, gdzie za czarną wygładzoną jak atłas płytą z czarnego
kamienia leżą relikwie tego zacnego świętego. Modliłam się tam gorąco, aby znalazło się to, co
zgubię w przyszłości, bo akurat teraz nic mi się takiego nie zdarzyło. No i po kilku dniach w
Padwie ruszyłyśmy nareszcie do mojego rodzinnego miasta, do Florencji.
Urodziłam się właściwie trochę poza miastem, w San Gervasio, w połowie drogi między Florencją
a Fiesole. Tam w ślicznym ogrodzie stała klinika, casa di cura, której fotografia wklejona była w
księgę wycinków ojca.
Zatrzymałyśmy się zaraz blisko stacji, na placu przed Santa Maria Novella, w hotelu, który może i
byłby wygodny, gdyby nie to, że tuż obok na jego tyłach było kino, oczywiście dźwiękowe, i strze-
laniny westernów zaczynały się już od południa i trwały do północy. Byłam przeziębiona i musia-
123
łam kilka dni poleżeć. Nie widząc filmu znałam go po paru seansach na pamięć i nienawidziłam z
całej duszy. Mama szukała przez ten czas czegoś innego i znalazła prędko zupełnie uroczy hotel -
Palazzo Feroni na rogu Lungarno Acciaioli. Okna nasze wychodziły na Ponte Trinit…, piękny,
potężny most ozdobiony szeregami białych figur, a pod tym mostem płynęło wąskim korytkiem
żółte Arno, całe w piaskach i łachach. Hotel był świetny, wygodny i spokojny.
Na drugi dzień po naszym wprowadzeniu się tam zobaczyłam przez okno Tadeusza Przypkow-
skiego, opartego o balustradę Lungarno i rysującego nasz Palazzo Feroni. Myślałam przez chwilę,
że to niemożliwe, bo miał być przecież w tej chwili gdzieś przy katarakcie Nilu, posłany tam przez
Starzyńskiego, ale kiedy wniesiono nam do pokoju bukiet goździków wielkości sporego dębczaka
i przy nim maleńki kwadracik pergaminu ze znakiem zapytania pośrodku, wiedziałam, że to on.
Złapał nas na dole, jakby nigdy nie było tej okropnej awantury w Warszawie. Nie chciałyśmy go
widzieć, ale nie wytrzymałam i zapytałam go, skąd wiedział, że jesteśmy we Włoszech, we Flo-
rencji i w Palazzo Feroni. Odpowiedział, że nie doceniamy włoskiej policji. Zawsze powiedział coś
takiego, co musiało go w moich oczach obrzydzić, bo w końcu świadomość, że się było poszuki-
wanymi przez faszystowską policję, nie była miła. Dokuczał mi jeszcze przez kilka dni, ale potem
znikł, odwołany do Warszawy przez Starzyńskiego.
Zaczęło się lube, powolne zwiedzanie Florencji. Mama była tu jak w domu, znała nazwę każdej
uliczki, znała sklepy, znała nawet piosenki śpiewane w pewnych dzielnicach miasta, na przykład
wesołą - „Le ragazze di San Frediano”, chociaż mówiła, że to niezbyt elegancka dzielnica, te ra-
gazze trochę malfamate. Chodziłyśmy i spacerowały, a wszędzie była z nami myśl i rozmowa, i
opowiadania o ojcu, w muzeach, na ulicach, w kawiarniach i parkach. Z naszego pierwszego
mieszkania po moim urodzeniu, na Piazza d’Azeglio 6, mama chodziła z wózkiem do Giardini
Boboli na pewną ławkę, z której był najpiękniejszy widok na cuppolone, różową w niebieskim
mieście. Na tej ławce kiedyś usiadło dwu Polaków, jeden świeżo z kraju, a drugi miejscowy. Ten
miejscowy opowiadał dużo o życiu we Włoszech, o stosunkach i zwyczajach. „Na przykład, po-
wiedział, spójrz na tę dziewczynę, co tu siedzi obok, one się tu rozwijają o wiele wcześniej. To nie
do pomyślenia u nas, by taka młodziutka dziewczyna jak ta już miała dziecko, a tutaj, sam wi-
dzisz”. Mama miała wtedy już skończone, co prawda niedawno, dwadzieścia lat, ale jej wygląd
istotnie był dziewczęcy. Mama nic nie powiedziała, ale bardzo zadowolona przyszła do domu.
Pokazała mi także kino, w którym kiedyś byli z ojcem. Film był przeraźliwy, wielka małpa zakra-
dała się przez balkon do mieszkania, w którym spało malutkie dziecko, i porwała je. Nagle oboje
moi rodzice, nie mówiąc nic do siebie, zerwali się ze swoich miejsc i przepychając się przez rzędy,
każde w swoją stronę, wybiegli z kina i co sił w nogach pobiegli do domu. Ja, zupełnie nie porwa-
na, spałam pod opieką babci, Isoliny mamki i Arduiny kucharki. Nie przyznali się babci wcale,
dlaczego tak nagle wpadli, tacy przerażeni.
W Battistero oglądałam chrzcielnicę po prawej stronie, gdzie mnie obmyto z grzechu pierworod-
nego, a w Municipio zapis mojego urodzenia z formułą „Cittadina di Firenze”. Siadywałyśmy i w
„Giube Rosse” i w „Birra Paszkowski”, dwu bardzo starych kawiarniach, jeszcze z czasów ojca i
ciotki Anieli i pobytów mamy z babcią. Albo przy stolikach na chodniku na Piazza del Duomo czy
na Piazza Signoria, twarzą do Palazzo Vecchio i tego białego Dawida, którego nigdy nie lubiłam.
Wspaniałe cassate albo spremuta, albo kawa czarna, dla mamy malutkie diabelskie espresso, a dla
mnie cafe lungo, powoli spokojnie wypijane po wielogodzinnym chodzeniu, kiedy w muzeum
zaczyna nagle boleć kark i ramiona, jakby się niosło ciężkie koromysła. Co to za przyjemność sie-
dzieć tak sobie wtedy, nigdzie się nie spieszyć, oglądać ludzi, niebo, jakąś architekturę śliczną po
124
drugiej stronie ulicy. A żeby się ochłodzić, podstawić ręce pod strumień wody przy Porcellino na
Mercato Nuovo.
Przy Ospedale dei Innocenti mama mówiła, że Isolina i Arduina tak samo zawijały mnie w długie
lniane pasy, nie w pieluchy ani powijaki, ale tak jak te dzieci Della Robbia, i nosiły mnie, związaną
tak sztywno i prosto, trzymając mnie jedną ręką pod pachą. Na dodatek karmiły mnie czarnym
chlebem rozmoczonym w gorącej oliwie, na co już ani babcia, ani ojciec nie godzili się absolutnie,
kiedy to widzieli.
Naturalnie muzea były najważniejsze i tam byłam codziennie. Robiłam notatki, zapisywałam co-
raz obszerniej, co widziałam i co na mnie największe w dniu zrobiło wrażenie. Marysia Skoczyla-
sówna nazywała te moje kajety „Doznania i impresje Moniki”, ale pisałam stale. Spotkanie z Boti-
cellim, Piero della Francesca, z „Koncertem” Giorgione, z portretem Juliusza II, z Fra Angelico - z
tysiącami obrazów, których każdy gest, wyraz twarzy, układ szat znałam od lat na pamięć - robiło
na mnie wrażenie nowe i często wstrząsające. Cóż znaczą w gruncie rzeczy reprodukcje, nawet
najlepsze. „Chrzest Chrystusa” Leonarda da Vinci i Verocchia był kiedyś zadanym mi przez Bee-
rów tematem do rozmaitych opracowań kompozycyjnych i poszukiwań architektury tego obrazu.
Teraz mogłam na niego patrzeć bez końca i niewinnie, po prostu zachwycać się nim. Był tam też
skarb, do którego wracałam ciągle. W „Adoracji pasterzy” Van der Goesa stoi na ziemi mała mar-
twa natura, kwiatek orlika we flakoniku, wiązka słomy, rozsypane drobne, nie związane ze sobą
przedmioty, na które nikt w tym tryptyku nie patrzy, a są samą pięknością.
Po kolei chodziłam do Benozzo Gorroli w Palazzo Ricardi, do San Marco, żeby znów i znów sie-
dzieć przed Fra Angelico, i do San Lorenzo. To chyba najpiękniejszy kościół świata, ta prawie śle-
pa ściana, tak cudownie równocześnie żywa. A w środku Lorenzo z zasłoniętą twarzą:
Quant’Š bella giovinezza che si fugge tuttavia Chi vuol esser lieto-sia Di doman non ce certezza.
I Noc, skręcona dziwnie, śpiąca na pięści, z sową pod kolanem:
Caro m’Š il sonno Eppur l’esser di sasso Mentre che il danno e la vergogna dura Non veder, non
sentir m’Š gran ventura Pero non mi destar. Deh, parla basso.
Dreszcze chodziły mi po plecach, kiedy patrząc na nią powtarzałam te słowa, zimne, tragiczne i
odpychające.
Dwie książki towarzyszyły mi w tej podróży. Tom poezji włoskiej i „Dziennik podróży” Żerom-
skiego, wydany przez Mortkowicza, a opracowany przez Hankę Mortkowicz-Olczakową, źle
zresztą i z nieskończoną i niezrozumiałą ilością błędów w każdej prawie cudzoziemskiej nazwie,
cytacie czy nazwisku. Ale to nie było ważne, można sobie to było samemu poprawić. Najważniej-
sze było to, że chodząc po mieście czy po muzeach, stając przed obrazem czy rzeźbą, wiedziałam,
co myślał, co czuł, czy się zachwycał, czy nie, tak jakbyśmy stawali przed tym dziełem sztuki we
dwoje, jakbyśmy się trzymali za ręce i razem patrzyli. Zresztą nie zawsze zgadzaliśmy się i to jesz-
cze wzmagało tę bliskość. A wszystko, każdy dzień tej jego podróży, czy zachwycał się pejzażem,
czy zwiedzał muzea, czy słuchał muzyki, wszystko jest jakby nasiąknięte jedną myślą, przysłonię-
te jak dymem sprawami kraju, niepokojem, bólem, tą nieprzerwaną drążącą polskością.
„Przebywane odległe światy, kraje słońca, morza, suchego powietrza, oliw i róż, cyprysów i kame-
lii, drzew, których nie ma w moim płaskim, świerkowym kraju. Niosę w mózgu ziarenko szaleju,
małą zapomnianą myśl o tym kraju. Nie tęsknię za nim, lecz go mam w sobie, jakbym miał w mó-
zgu ziarenko szaleju.
125
Ludzie mojego kraju! Iluż z nich nienawidzę i jak ich nienawidzę! Nigdy tak cudzoziemca niena-
widzieć nie można, jak się nienawidzi podłego rodaka”.
Dlaczego tak strasznie dla mnie się stało, że go straciłam właśnie wtedy, kiedy zaczęłam dorastać.
Gdybyśmy tu teraz byli razem, nie musiałby już tego ziarenka szaleju w sobie czuć, nie dręczyłaby
go niewola, nie ma Smętka przecież, bylibyśmy szczęśliwi. Ale musiałby mi wytłumaczyć jaśniej,
czemu w kaplicy Medyceuszów, widząc piękność nieopisaną tych kilku rzeźb, nazywając je cu-
dem, napisał, że równocześnie doznał uczucia odrazy i nazwał tę kaplicę siedliskiem pychy. Czy
nie wszystko jedno, z czyjego rozkazu i dla kogo powstały, skoro są i istnieją i świecić będą
wiecznie najczystszym światłem piękności? Czy nie mógł nigdy zapomnieć, nie mógł zachwycić
się bez reszty obrazem Boticellego, zapachem kwiatu pomarańczy czy uśmiechem etruskim tak
zupełnie, żeby nic nie istniało poza tym choć przez chwilę, do łez, do dreszczu, który spływa po
plecach ze szczęścia, że się żyje i że się to może widzieć i czuć. Był tak strasznie wrażliwy, ale
zawsze były w nim te dwie równocześnie płynące rzeki. Ale gdyby był tu teraz z nami, zanurzy-
łby się w tym wszystkim otaczającym nas i nie byłby już „chory na Moskali”. Bo nasz kraj jest
wolny, wolny ze swoimi wszystkimi wadami, głupotą, tysiącem niedoskonałości, które on widział
zawsze tak boleśnie dokładnie. Ale jest wolny i silny, czujemy go za sobą, z daleka, jak mocne
oparcie. Jakaż to zmiana szczęśliwa od tamtych czasów, kiedy ojciec musiał co krok w tych swoich
notesach pisać, patrząc na Florencję i Fiesole z San Miniato:
„Lasek cyprysów bardzo starych i wysokich dookoła kościółka na podgórzu. Cudne to, lecz oto
coś nieznośnie tęsknieje do lip u nas”.
W kwietniu zapisał: „Na wystawie nowoczesnej sztuki. Polskiego działu wcale nie ma, podobnie
jak nie ma Polski”. A 1 maja: „Dziś wieczór do Fiume. Uczucie tęsknoty do kraju. To pierwszy
maja. Cóż to jest, cóż to jest”. A potem: „Morze wzburzone, wicher dmie. Wszystkie wieści z kraju
złe”.
Gdybyż wiedział, jak ja w tych samych miejscach mogę być szczęśliwa, szczęśliwa całkowicie.
Myślę czasem, że to są moje najszczęśliwsze dni w życiu, ale ta świadomość uchroni mnie może w
przyszłości od kwaśnego bólu, zazdrosnego wspominania dobrej przeszłości. Teraz jestem szczę-
śliwa i wiem o tym. Być młodą, zdrową, ładną, być po raz pierwszy we Włoszech, wszystko to co
dzień widzieć, wybierać sobie, przebierać w tych pięknościach, móc się tym wszystkim podzielić z
młodą, mądrą, delikatną matką, być w zgodzie ze światem, w przyjaźni z ludźmi spotkanymi na-
wet na krótko, cóż to jest innego, jak nie dar losu?
Przebiega po mnie czasem strach przed tymi wojnami, myśl o tym, co się dzieje w Hiszpanii,
uczucie niedowierzania przy czytaniu gazet i słuchaniu tego, co wywrzaskują ci dwaj szaleńcy.
Zdumienie, że świat poważnie traktuje obu tych błaznów.
Kiedyś od rana byłam w Duomo. W chłodnym świetle patrzyłam, siedząc w ławce, na obu kondo-
tierów, Ucella i Andrea del Castagno, kiedy w ciszę prawie zupełną tego kościoła, poranny spokój
i chłód kamienia, gruchnął znienacka i ze wszystkich stron równocześnie, przez wszystkie drzwi,
przerażający, dudniący wrzask mowy Mussoliniego. Echo tych krzyków leciało po całym kościele,
głośniki z zewnątrz, dookoła Duomo, powtarzały niezrozumiale ten zwielokrotniony ryk. Warcza-
ło w nim jedno dosłyszalne wyraźnie słowo - guerra, guerra, guerra. To było obrzydliwe i brutal-
ne wdarcie się w nerwy, w uszy, w ten spokój dookoła. Przeraziłam się nagle, nie było ucieczki od
tego, kiedy zbliżałam się do kolejnych drzwi, ryk wybuchał z jeszcze większą siłą.
Mieszkałyśmy we Florencji przez miesiąc, tak jakoś powoli, spokojnie, nie po turystycznemu, cho-
ciaż ciągle zwiedzając, ale bez żadnego pośpiechu, zaliczania i gwiazdek w „Guide Bleu”. Ale
126
czekał nas Rzym. Trochę nam było żal zostawiać Florencję i ten nasz tryb życia tutaj, jej parne cie-
pło, różowe zachody słońca z przezroczystym Monte Morello i bliższą, cudowną, bardziej różową
cuppolone, śliczne ulice z najpiękniejszymi sklepami z bielizną i biżuterią, ukochanych bliskich w
muzeach, z którymi trzeba się było żegnać.
Przyjechałyśmy do Rzymu wieczorem i zamieszkałyśmy w hotelu „Santa Chiara” na tyłach Pan-
teonu. Rozpakowałyśmy się, zjadłyśmy kolację i mama, zmęczona, została w pokoju, a ja na chwi-
lę wyszłam na niewielki plac przed hotelem. Nie było tam dużo świateł, pośrodku stał kamienny
słoń niosący na plecach obelisk.
Szumiała i pluskała gdzieś niedaleko fontanna. Stanęłam bez ruchu i nagle poczułam, że dotarłam
do jakiegoś celu. Już nigdzie dalej nie chcę jechać. Straciłam tyle czasu w tamtych miastach, za-
miast lecieć, biec tutaj czym prędzej, być tu od początku. Dwa uczucia miałam w sobie równocze-
śnie. Spokój i radość, że już dojechałam, takie zakończenie biegu, a przy tym niecierpliwość, po-
pędzanie czasu, złość na tę noc tak głęboką i długą, która mi przeszkadza teraz, zaraz iść tu wszę-
dzie, w każdą ulicę, w każdą stronę, zacząć od razu zjadać, pić, wąchać ten Rzym, tak, okazało się,
upragniony. Zakochałam się w nim od pierwszego oddechu, nie widząc go. Wróciłam do hotelu i
jakoś przebyłam tę noc do rana, licząc godziny do wyjścia.
Ale trzeba było umieścić się gdzieś na dłużej. „Albergo Santa Chiara”, pełne szalonego ruchu
księży rozmaitych szarż, którzy tam mieszkali, nie nadawało się na dłuższy pobyt. Nie byłyśmy tu
same, mieszkał wtedy w Rzymie pan Aleksander Kociemski, Maciej Loret z rodziną, bywał często
pan Kołtoński, wszystko znajomi jeszcze ojca z dawnych czasów i oni może pomogli mamie w
znalezieniu czegoś wygodnego.
W końcu zamieszkałyśmy na viale Regina Margherita, tuż za mostem, na rogu Federico Cesi. Była
to dzielnica elegancka, tylko bardzo hałaśliwa, bo przechodziły tamtędy tramwaje, skręcające ze
zgrzytem w stronę mostu. Ale nie tylko dzielnica była elegancka. Apartament należał do bardzo
starej damy, hrabiny Roero di Cartanze. Jej rodzina, jedna z najstarszych w Piemoncie, została
pozbawiona przez Mussoliniego wszelkich dóbr ziemskich, zamków i dominiów należących do
nich od jakiegoś tysiąca lat. Wszystko, co jej pozostało, to ten apartament, w którym wynajmowała
pokoje, i bratanek, który był Wielkim Koniuszym Koronnym w Casa di Savoia i mieszkał w pała-
cach kwirynalskich. Pani Roero była malutka, szalenie elegancka i nie przyznająca się za nic do
ruiny, w jaką popadła dzięki Mussoliniemu. Powtarzała stale, ślicznie się uśmiechając, że jest zu-
pełnie zrozumiałe, że wszyscy powinni być równi, że niemożliwe było ich bogactwo, nieskończo-
ne posiadłości, których przestrzeni nawet nie znała, podczas gdy inni, obok, cierpieli biedę i nic
nie mieli własnego. Mussolini miał stokrotnie rację, konfiskując im te dobra. Potem oglądała się,
czy służąca nie słyszy, i mówiła z czarującym wdziękiem: „Mais que voulez vous, on voit bien
qu’il est fils d’un paysan, le pauvre cher homme”. Przepadała za coca-colą, która wtedy właśnie
wchodziła w modę, i wieczorami grała ze mną w crapette, bardzo zmyślną grę karcianą.
Opowiedziała mi kiedyś pewną historię ze swojej młodości, bardzo typową dla Włochów. Mając
dwadzieścia lat zakochała się do szaleństwa w jakimś swoim kuzynie i aby zdobyć jego wzajem-
ność, poszła do kościoła San Agostino, gdzie jest cudami słynąca „Madonna del Parto” Sansovina.
Nie jest to tylko patronka szczęśliwego połogu, ale opiekunka wszystkich w ogóle spraw kobie-
cych, zwłaszcza sercowych, miłosnych. Rzeźba jest cudowna, z żółtego ciepłego marmuru, matka
silna i pogodna trzyma na rozstawionych kolanach sporego chłopaczka. Oboje promienieją zdro-
wiem i siłą. Cały kościół San Agostino, wszystkie kolumny, ściany, ołtarze obwieszone są szkla-
nymi szafkami i najpiękniejszą biżuterią świata, składaną tu przez wieki jako wota dla tej cudow-
nej Madonny. Ona sama iskrzy się cała i lśni w światłach świec, wydaje się, że porusza się i oddy-
127
cha. Na każdym palcu ma pierścionek, na ramionach bransoletki, na piersi najcudowniejsze kolie i
naszyjniki, na głowie diademy i przepaski z kamieni. Otóż panna zakochana w kuzynie poszła do
braci zakonnych tego kościoła i na intencję spełnienia swojej prośby ofiarowała Madonnie naszyj-
nik z pereł, który, powiedziała spuszczając oczy, był istotnie bardzo piękny. Był widocznie tak
piękny, że podczas uroczystej mszy został zawieszony na szyi cudownego posągu. Madonna wy-
słuchała błagania panienki i spełniła prośbę. Młody kuzyn zakochał się w pani Roero, tylko że
tymczasem jej się odmieniło, spodobał jej się ktoś inny i nie zależało jej już tak bardzo na tym wła-
śnie panu. Poszła wobec tego do kościoła San Agostino i zażądała od braci zakonnych zwrotu pe-
reł. Moja słowiańska pokorna wiara zbaraniała. Tak jakby ktoś ofiarował wotum Matce Boskiej
Częstochowskiej, a potem chciał je z niej zdjąć, bo mu się odwróciły chęci. Powiedziałam pani Ro-
ero, że mi się to wydaje zupełnie niemożliwe, a ona zwyczajnie rozzłościła się, nie tyle na mnie, co
na Madonnę. Trzepnęła ręką w stół i powiedziała: „Dałam, bo byłam głupia, ale ona powinna była
wiedzieć lepiej, co jest dla mnie dobre. On nie był odpowiedni, po co zrobiła, że się zakochał?”
Jeszcze na ostatek zapytałam, czy bracia jezuici oddali jej te perły. „Nie” - powiedziała ponuro.
Tej wiosny przyjechał do Rzymu Hitler. Trudno opisać, co się w mieście działo. Na via Nazionale
było wtedy sporo domów wyburzonych albo częściowo rozebranych dla rekonstrukcji. Te miejsca
zostały zastawione płóciennymi ekranami, na których wymalowane były bramy, okna i balkony.
Ulice, którymi miał przejeżdżać, zostały opróżnione z ludzi mieszkających od frontu.
Podwójne kordony wojska i policji oddzielać miały chodniki od jezdni. Wszędzie ryczały głośniki
nadające tysiączne rozkazy i zarządzenia. Dużo było aresztowań, a grupy studentów i Żydów
wywiezione zostały do baraków poza miasto. Hitler miał przyjechać pociągiem na stację zbudo-
waną specjalnie w tym celu gdzieś w okolicy Ostii, wieczorem. Siedziałyśmy w dużym towarzy-
stwie na kamiennym tarasie po lewej stronie Pałacu Kwirynalskiego, w skrzydle, gdzie mieszkał
bratanek koniuszy. On sam był w pałacu w świcie króla, ale cała rodzina siedziała z nami, żeby
zobaczyć ten przyjazd. Cały plac i pałac oświetlone były oślepiająco reflektorami, a pośrodku, w
czarnych szykach, zmieniające co chwila układ grupy Fascio i Balila, pokaz zmechanizowanej
sprawności, bezmyślnej, doskonałej musztry. Żółte mury pałacu obciągnięte przez wszystkie pię-
tra czerwonymi pasami płótna ze swastyką w białym kole pośrodku. Cały Rzym oblepiony zresz-
tą tymi sztandarami, tym koszmarnym znakiem. Widziałam to już parę razy w Gdańsku w lecie,
kiedyśmy jeździły nad morze. Z każdym rokiem było tego coraz więcej, coraz swobodniej rozwie-
szały się wszędzie te wstrętne czerwone pasy zabijające architekturę i wszelki kolor miasta. Ale tu
w Rzymie to było po prostu nie do zniesienia. W pewnym momencie, kiedy, jak nam powiedzia-
no, pociąg Hitlera wjechał na stację i on sam stanął na rzymskiej ziemi, gruchnęły armaty i zaczęły
bić wszystkie dzwony w Rzymie. To było wprost okropne, upokarzało to miasto, nie mogłyśmy
sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł się ośmielić wydać takie zarządzenie. Tylko Święty Piotr i kościo-
ły Watykanu milczały. Wreszcie przy wrzaskach komend, błyskach nożów wzniesionych przez
oddziały dziecięce Balili, w huku armatnim wjechał na plac samochód z Hitlerem. Mała królina,
Vittorio Emanuele III, wyskoczyła przed portone na dole i tam powitała tego błazna. Mussolini
czekał na niego na górze w salonach, które było widać przez otwarte balkony. Po wielokrotnym
machaniu rękami w faszystowskim pozdrowieniu padli sobie w objęcia, a potem wyszli wszyscy
trzej na balkon, aby przywitać się z ludem Rzymu, dokładnie wyselekcjonowanym. Widzieliśmy
ich bardzo dokładnie, nasze balkony były na tej samej wysokości. Ci dwaj panowie naprawdę ro-
bili miny. Dwaj aktorzy z nie wiadomo jakiej złej sztuki, robiący przygnębiające wrażenie.
Na drugi czy trzeci dzień mama została zaaresztowana na rogu via Condotti i Piazza di Spagna
przez karabinierów i policję w cywilu. Zaprowadzono ją do bramy i tam ostro zażądano przyzna-
128
nia się, co niesie w paczce, skąd idzie i dokąd. Mama z początku nie bardzo chciała się przyznać,
ale wobec nacisku policji wyznała, że w paczce jest nugat. Co było prawdą. Wobec tego puszczono
ją wolno, ale jak to mama, została w tłumie ludzi zepchniętych pod ściany i ściśniętych tam przez
karabinierów. Okazało się, że w sklepie z luksusową bielizną dziecięcą na Piazza di Spagna Hitler
ze świtą kupuje wyprawkę dla właśnie urodzonej córki Goeringa. Przyjrzała się Adolfowi do-
kładnie. Okazało się, że był wyraźnie rudawy i jeszcze bardziej blady i paskudny. Dni jego pobytu
w Rzymie były stracone dla zwiedzania, ulice pozamykane, policja wariowała, można było tylko
łatwiej dostawać się do najbliższych kościołów albo krążyć po dalszych od centrum dzielnicach.
Moje zachwycenie Rzymem rosło. Miałam dużo czasu, nie układałam sobie specjalnego planu,
wsiadałam w tramwaj i jechałam tam, gdzie mnie zawiózł. Circolare Destra i Circolare Sinistra
wiozły mnie do San Paolo Fuori Le Mura albo na Trastevere, żeby gdziekolwiek wysiąść i chodzić,
gubiąc się zupełnie. Jazdy i spacery były najpierw, zanim zaczęłam układać sobie jakikolwiek plan
zwiedzania muzeów. Wchodziłam tylko do kościołów i wybierałam je do późniejszego dokładne-
go poznania. Ale już zaczynałam mieć miejsca od razu ulubione, wybrane, do których wracałam
co kilka dni. Jednym z najpiękniejszych był park Celimontana tak blisko Colosseum, wysoko nad
termami Caracalli, pusty i trochę dziki, zarośnięty ogromnymi liśćmi akantu, pachnący rozgrza-
nymi igłami pinii i kwiatem pomarańczy. Tam na ławce przy murze odpoczywałam po olbrzy-
mich spacerach, układałam dalsze, grzałam się w lekkim wietrze po chłodzie kościołów.
Gianicolo nie było już takie piękne, chociaż widok był zachwycający. A raczej, gdyby nie kosz-
marny monument Vittorio Emanuele II, ta biała niezmierna kupa marmuru, la torta, która leżała
pośrodku rozłożystego miasta, tak w oddaleniu delikatnego w kolorze i rysunku kopuł. Jak to się
mogło stać właśnie tutaj i w bliskości Kapitolu i Forum Romanum?
Na Forum znalazłam miejsce przecudne, małe źródło bijące w pobliżu domu westalek. Źródło
Juturny, nimfy, zarośnięte było krzewami lauru i oleandrów tak gęsto, że trudno je było znaleźć,
trzeba było cicho stanąć i poznać je po głosie wody. Jeden z posągów westalek miał zatarte na co-
kole imię, bo je zhańbiła, ale posąg był zbyt piękny, aby go zniszczyć z zemsty za niegodny czyn.
Więc stoi wśród swych towarzyszek pięknie na wieki uczczonych niema i nieznana.
Często też chodziłam od Porta San Paolo na Monte Cestio, do dziwacznej piramidy i dalej za nią
leżącego cmentarza ewangelickiego, tak samo cichego i szumiącego eukaliptusami. Jest tu grób
Shelleya, z którego ojciec miał na pamiątkę wąski i ostry liść eukaliptusu zamknięty w kopercie.
Ale jeszcze bardziej wzruszył mnie grób Keatsa, kamień w wysokiej trawie, na którym napisane są
słowa, o które prosił przed śmiercią. „Here lies one whose name was writ in water”. I nic więcej.
Niedaleko są cudowne kościoły, Santa Sabina, Santa Saba i Santa Prisca. U dominikanów w Santa
Sabina są wieczorem o szóstej odprawiane codziennie nieszpory, podczas których dwa szeregi
czarno-białych braci dominikanów śpiewają pieśni gregoriańskie. W tym prostym, surowym ko-
ściele, niczym prawie nie przyozdobionym, cudownym tylko swoją własną architektoniczną pięk-
nością, jak nagi piękny człowiek, ta muzyka święta i niewinna jest darem bożym, który przyjmuje
się z pokorą i łzami. Popołudnia i wieczory tam przebyte, wyjście potem i widok na ciemniejący
Rzym pod zielonym zachodnim niebem, kiedy słońca już nie ma, ale powietrze jest jeszcze ja-
skrawe i czarne palmy i cyprysy szeleszczą i chwieją się w powiewie ponentino, cóż może być
lepszego na świecie. Kiedy odwrócić się od miasta w dole, twarzą do ciemnego nieba nad Palaty-
nem, wschodzi tam już księżyc. Nie są potrzebne modlitwy. Powtarzam sobie: „Cosa fai tu, luna,
in ciel, dimmi che fai silenziosa luna?” Wszystko to jest jedno: muzyka, niebo, księżyc, Leopardi,
dzień dzisiejszy, dzień jutrzejszy, może jeszcze piękniejszy.
129
Moje zwiedzanie jest właściwie błądzeniem, wychodzę rano bez planu, tyle że nie wchodzę jesz-
cze do muzeów, nadal jadę albo idę przed siebie. Co za spotkania! Taka uliczka Pie’di Marmo,
wąska i kręta, na końcu której stoi marmurowa stopa giganta, przejścia, vicolo wokoło takie, że
można dotknąć rękami obu czarnych, grubo ciosanych kamieni domów. A trochę dalej minąwszy
Panteon wychodzi się nagle na idealny owal Piazza Navona, minąwszy uliczkę Cinque Lune, aby
w drugim końcu zobaczyć tajemniczego Pasquina, od którego ciężarne kobiety odwracać się po-
winny, jeśli nie chcą urodzić kalekiego potwora. Idąc do Santa Maria in Trastevere miło zatrzymać
się na wyspie na Tybrze przy klasztorze Fate Bene Fratelli, skąd jest widok na obie strony miasta.
A w końcu jak rozkosznie jest przeciągnąć się przez całe Corso od Piazza Venezia do Piazza del
Popolo, stać przed wystawami sklepów, przed wylotami ulic, albo skręcić w via Condotti i mając
przed oczami koniec jej, zamknięty schodami Trinit… dei Monti, w słońcu i kwiatach na końcu tej
przebogatej i ciemnej ulicy - wejść do „CafŠ Greco” na cudowną cafe con panna montata.
Mama nie chodziła po mieście tyle co ja. Lubiła zawsze dłużej poleżeć, poczytać w łóżku po śnia-
daniu, poza tym miałyśmy tu dość dużo nowo poznanych albo dawniejszych znajomych. Kuzy-
nami mamy byli państwo Janikowscy. On był charg’ d’affaires rządu polskiego przy Watykanie, a
babcia Brońcia była jego chyba ciotką. Była to sympatyczna para, zbierali namiętnie małe brąziki
etruskie, posążki, fibule, drobne fragmenty rzeźb. To był bardzo piękny zbiór i niełatwo było do
niego dojść.
Opowiadał mi pan Janikowski, co mu się kiedyś przydarzyło na początku jego kariery zbieracza,
niedługo po ich przyjeździe do Włoch. Zjawił się u niego pewnego dnia chłop gdzieś z okolic
Rzymu, który miał kawałek ziemi i uprawiał tam swoją winnicę.
Powiedział panu Janikowskiemu, że kopiąc w tej winnicy wygrzebał coś, co może mu się spodoba
albo przyda. Była to przepiękna biała marmurowa ręka, oczywiście część jakiegoś posągu. Jani-
kowski oszalał, ale naturalnie nie mógł zacząć tam szukać, bo wszystkie wykopaliska objęte były
ochroną, było to prawo wydane niedawno przez Mussoliniego. Wszystko, co zostało wykopane
czy znalezione, stanowiło własność państwa. Aby upewnić się, że chłopina nie pójdzie gdzie in-
dziej, Janikowski oczywiście kupił fragment rzeźby, a poza tym wydzierżawił od chłopa całe pole
z winnicą. Znalazłszy zaufanych i dobrze opłacanych ludzi, pewnej nocy, rozstawiwszy warty,
przy świetle latarni rozpoczął kopanie we wskazanym miejscu. Istotnie, on i jego pomocnicy wy-
dobyli z ziemi cudnej piękności posąg bogini. Wszystko to kosztowało fortunę, ale rzeźba stała
ukryta w mieszkaniu państwa Janikowskich i napełniała ich tajnym szczęściem, dopóki pan Jani-
kowski nie spotkał pewnego rzeźbiarza, który w zaufaniu opowiedział mu o swoich zarobkach,
które ma do spółki z właścicielem winnicy. Rzeźbiarz, zdolny niezwykle, przez parę miesięcy kuł
swoją Wenus, potem na rok co najmniej, albo i dłużej, zakopywali ją w ziemi, utrąciwszy jej przed
tym jakąś część ciała, poczem chłopina szedł do upatrzonego zbieracza-neofity i ryba zawsze bra-
ła. To było na początku, teraz pan Janikowski był prawdziwym specem od brązów etruskich i
swój zbiór miał zamiar oddać jakiemuś muzeum.
Byłyśmy, wielokrotnie u Janikowskich na przyjęciach, na których bywał zawsze podsekretarz sta-
nu przy Santa Sede, Monsignore Pacelli. Miał cudownej urody ręce i oczy tak przenikliwie czarne i
palące, że wydawało się, że może nimi wypalić dziurki w człowieku. Pani Janikowska poświęciła
się całkowicie sprawie beatyfikacji czy może kanonizacji królowej Jadwigi. Toteż na mniejszych
zebraniach bywało tam grono pań tak pobożnych i uduchowionych, że nie dziwiłabym się, gdyby
co pewien czas miewały stygmaty.
Poznałyśmy także państwa Loretów, dawnych znajomych ojca. Stale mieszkali w Rzymie w pięk-
nym mieszkaniu na via Vittoria i mieli jedynego syna, od którego urody można było dostać za-
130
wrotów głowy. Ten syn coś robił w ambasadzie polskiej na via delle Botteghe Oscure, gdzie także
byłyśmy wiele razy na rozmaitych rautach i herbatkach. Nasz ambasador pan Wysocki niespecjal-
nie przypadł nam do gustu. Chyba nie nauczył się włoskiego, nie bardzo znał nazwy dzienników
wychodzących we Włoszech i powiedział nam w zaufaniu, że kiedy umarł marszałek Piłsudski, to
on musiał wstawać w nocy do rozmaitych telefonów, a on takiego wstawania po prostu nie znosi.
Bóg z nim, miał za to znakomitych urzędników, którzy stali się moimi miłymi towarzyszami wy-
cieczek, balów i zwiedzania. Zwłaszcza bardzo polubiłam Jana Szeliskiego. Był szalenie, a nawet
trochę przesadnie elegancki, świetnie zawsze ubrany, bardzo muzykalny i oczytany. Troszkę mu
dokuczałam, bo jego biały buick, w którym się raczej leżało niż siedziało, jego białe jedwabne
ubrania, białe panamy i zamszowe buty odrobinę mnie śmieszyły i męczyły, ale wiedziałam, że
jest wprost znakomitym autorem raportów i świetnie w tej ambasadzie pracuje. Był tam też weso-
ły attach’ wojskowy, Romeyko, ten mniej mi się znów podobał z przeciwnych niż u Szeliskiego
powodów. Żaden z tych panów oczywiście nie mógł się równać z naszymi stareńkimi z Akademii,
ale było z nimi przyjemnie.
Kiedyś wracałam do domu z jakiegoś wieczornego przyjęcia, odwożona przez Szeliskiego. Prze-
jeżdżaliśmy koło Colosseum, w którym jeszcze nie byłam, bo jakoś nie pociągała mnie ta szczerba-
ta skorupa. Ale była pełnia księżyca i pomyślałam, że teraz trzeba to właśnie zobaczyć. Poprosi-
łam Szeliskiego, żeby stanął, a ja zajrzę do wnętrza i zaraz wrócę. Uważał to za głupie, ale zatrzy-
mał się i zostawiłam go. Weszłam między pierwsze łuki, w pasy cienia i światła księżyca i głębiej,
nad czarną studnię areny. Okrążyłam ją i weszłam wyżej i dalej od wejścia, i jeszcze wyżej, aż zna-
lazłam miejsce, skąd widok był nieopisany, ta nieruchomość, białe światło i czarne otchłanie, i
cisza, to odebrało mi dech po prostu. Usiadłam i patrzyłam, jakbym wsiąkała w ten ogrom bez
ludzi, jakby cały świat zamknął się w tym tylko miejscu. Usłyszałam z daleka głos Szeliskiego. Raz
i drugi zawołał mnie z zewnątrz, ale nie odezwałam się, a kiedy wpadł do środka, wysiadł już z
tego białego wygodnego samochodu i wycierał swój biały smoking o kamienie i ciemne przejścia,
pomyślałam, że dobrze mu zrobi szok wywołany myślą, że zginęłam w Colosseum jak pierwsi
chrześcijanie. Biegał i hukał jak sowa wyżej i niżej, coraz bardziej przeraźliwie, dosyć długo, aż
poszłam cicho do auta i dałam mu znać klaksonem, że jestem. Kiedy wyszedł, wyglądał o wiele
mniej nieskazitelnie, ale o wiele milej, chociaż nie mógł mówić z wściekłości.
Zastałam tu w Rzymie Elżunię Wilderównę, naszą kochaną koleżankę z Akademii, która przyje-
chała trochę wcześniej i chodziła na rysunek do pracowni pewnego rzeźbiarza i profesora. Był to
pan Eleuterio Riccardi, przyjaciel i towarzysz z tej samej grupy malarskiej, co Carr… i Sironi. Oni
przeszli z okresu futuryzmu w ten wspaniały, surowy, wzbogacony realizm, a profesor Riccardi
zaczął rzeźbić, opętany kompletnie techniką, tajemnicą, doskonałością wyrazu rzeźby etruskiej.
Pracownia jego była mniej więcej w połowie via Margutta, w domu opartym o ostry stok Pincio.
Okazało się, że ma żonę Polkę i córkę Gemmę, także ucząca się u niego rysunku.
Elżunia mieszkała na samym początku via Margutta, na wprost wylotu krótkiej via Aliberti na via
del Babuino. Znalazłam tam pensjonat na drugim piętrze u pani Marii Pulcini. Namawiała nas
bardzo na przeniesienie od Marchesa Roero di Cortanze, gdzie nam się, prawdę mówiąc, trochę
nudziło, na tę via Margutta, do dzielnicy i do nazwiska trochę mniej wykwintnego. Via Margutta
była wąska, ciemna, pełna warsztatów stolarskich, zakładów odlewniczych, stolarzy fabrykują-
cych sztuczne antyki, pieców ceramicznych ukrytych w głębokim cieniu pomieszczeń, otwartych
szeroko tylko od strony ulicy. Wyżej były pracownie malarskie, w głębi wysoko zbudowanych
cortile stały przed pracowniami rzeźbiarskimi najrozmaitsze twory i bloki kamienia i marmuru.
Ulica była głośna od tej nieustannej pracy, ruchliwa i wesoła.
131
Maria Pulcini przyjęła nas, jakby tylko nas brakowało jej do zupełnego szczęścia. Miała ponad
czterdzieści lat, była wysoka, ciężkawa, ale zgrabna, miała piękną poważną twarz rzymskiego
senatora i syna równie wysokiego jak ona, 16-letniego Franco, dla swojej wielkości nazywanego
Francone, bardzo poważnego. Natomiast Maria, z tą twarzą i postacią, skłonna była do wszelkich
błazeństw, szop i wygłupów. Prowadziła pensjonat także dla zabawy, przyjmując tylko osoby,
które jej odpowiadały.
Mieszkało tam z dziesięciu lokatorów, przeważnie malarzy, studentów architektury, jeden mu-
zyk, jeden młody lekarz. Wszyscy właściwie byli młodzi i nieustannie skłonni do popierania jej w
tych niewinnych rozrywkach. Nieśmiała Elżunia rozkwitła tam nadzwyczajnie, a my nadałyśmy
się od razu, zajmując ogromny pokój z ceglaną podłogą i wielką pośrodku stufą, piecem nafto-
wym, na którym wspaniale upiekły się moje nowe buty. Były tam dwie dziewczyny do pomocy,
Gina i Lina, które nic nie umiały, ciągle dusiły się od śmiechu i wszystko w kuchni przypalały. Ale
Maria gotowała cudownie, wszystko właściwie robiła sama, a kiedy stawała wielka i matczyna
nad dużym stołem, gdzie siedzieliśmy wszyscy dookoła, i z olbrzymiej michy stojącej przed nią
wyciągała wysoko, wysoko do góry nie kończącą się, złotą dymiącą kaskadę spaghetti, wszyscy
wzdychali, jedni ze szczęścia, a inni, jak ja, z rozpaczy, że przecież nie mogą tego wszystkiego
zjadać. Ale Maria mówiła do dziewczyn: „Senta, un filo solo” i waliła nam na talerze górę pachną-
cą basilico, czosnkiem i pomidorami.
Było to towarzystwo bardzo przypominające stareńkich z Akademii. Przede wszystkim prawie
wszyscy uczyli się jeszcze i mieli poza tym to samo niewinne poczucie humoru, ochotę stałą do
zabaw, ale i młodzieńczą powagę w pewnych sprawach i zajadłość w bronieniu swoich przeko-
nań. Nie było tam chyba ani jednego obojętnego głupca. Przejmowaliśmy się swoimi wzajemnymi
działaniami, jeden drugiemu robił korektę jego prac, egzaminy przeżywane były wspólnie. Kiedy
Mimi La Cavera, młody Sycylijczyk, jedyny chyba bardzo bogaty z domu, miał zdawać kolejny
ważny egzamin na architekturze, odprowadziliśmy go wszyscy do tramwaju i oblepiliśmy amule-
tami i świętymi obrazkami. Ale zaraz wrócił. Okazało się, że w tramwaju zupełnie pustym, bo
wszyscy z niego uciekli, siedział stary książę Massimo, który miał mal’occhio i był porta-sfortuna,
nieszczęśliwy starzec z siwą brodą, którego syn odebrał sobie życie. Koło pustego pałacu na Corso
Vittorio Emanuele, gdzie mieszkał sam, nikt nie przechodził po tej stronie ulicy. Cały Rzym go
znał i wiedział „to” o nim. Mimi zobaczył go, wysiadł i wrócił do domu. Nie mógł przecież po
tym spotkaniu ryzykować zdawania egzaminu, wszyscy to rozumieli.
Kiedy zamieszkałyśmy na via Margutta, przyjechała tam do nas niespodziewanie, jak zwykle,
ciotka Aniela. Szczęśliwa, że znów była z nami i znów w Rzymie. Bardzo prędko po jej przyjeź-
dzie zjawiła się jej dawna znajoma, osoba o tak niezwykłej brzydocie, że od samego patrzenia na
nią można było dostać migreny. Była rzeźbiarką, mieszkała trochę w Rzymie, trochę w Paryżu.
Nie wiem, jak było w Paryżu, ale w Rzymie, niestety, ona także znana była wszystkim jako porta-
sfortuna. Może z powodu tej szkaradnej twarzy, chyba tak, bo nie była to zła osoba, nawet bardzo
z siebie zadowolona. Musiała nie wiedzieć, że jest porta-sfortuna, bo ten, kto o tym wie, musi być
bardzo nieszczęśliwy.
Jej pierwsze przyjście do nas pewnego wieczora wywołało popłoch w całym domu. Kiedy Lina
weszła z tacą i zobaczyła ją siedzącą przy stole, postawiła tacę na ziemi, uciekła do kuchni i od-
mówiła wejścia do stołowego, a kiedy ja z Szeliskim wyjeżdżałam po kolacji do pracowni rzeźbia-
rza Paszyna, a ta osoba życzyła nam dobrej zabawy, stuknęliśmy się natychmiast z innym samo-
chodem i cały kosz pełen szklanek, kieliszków i butelek, który wieźliśmy na to party, roztrzaskał
się w drobny mak. W kilka dni później siedziałam z tą panią w „CafŠ Greco” na kawie, w pierw-
132
szej sali, pełna słowiańskiej beztroski. W pewnym momencie coś mi zaczęło przeszkadzać, jakiś w
powietrzu dźwięk, nieznany i dziwaczny. Odwróciłam od niej głowę i zobaczyłam, że wszyscy
mężczyźni w pierwszej i drugiej sali siedzą i patrzą na nas, a każdy z nich kręci na palcu pęk klu-
czy, co w sumie powodowało ten dziwny hałas. We Włoszech dotknięcie kluczy albo jakiegokol-
wiek metalowego przedmiotu, jak wiadomo, odczynia urok. Wszyscy oni, łącznie oczywiście ze
starymi kelnerami, kręcili te klucze na palcach, patrząc na mnie z żalem i politowaniem, a niektó-
rzy stukali się nieznacznie palcami w skroń. Żal im było mojego życia i młodości. Kiedy spotyka
się nagle kogoś takiego z mal’occhio, a nie ma się kluczy, trzeba zrobić palcem tajemniczy znak,
wysunąć ze zwiniętej pięści drugi i piąty palec i skierować je do ziemi, strząsając kilkakrotnie. Złe
fluidy złapane w ten sposób idą wtedy do ziemi. Bardzo też dobrze jest nosić na sobie coś czerwo-
nego. Maria nosiła czerwone halki, a kiedy ktoś wydał jej się podejrzany na ulicy, łapała oburącz
za spódnicę i machnąwszy nią błyskawicznie pokazywała rąbek tej halki. Mnie, kiedy się urodzi-
łam, natychmiast zawiązały Izolina z Arduiną czerwoną tasiemkę na przegubie ręki. Pomaga też
oczywiście noszenie un corno, rożka z korala czy kości. Trzeba się jednak wystrzegać zrobienia
tego gestu palcami w widoczny sposób wobec mężczyzny, bo może to być zrozumiane, że się go
ma za cornuto, czyli rogacza, a jest to najcięższa obraza w świecie. Włoskim świecie.
Powoli zmieniałam tryb życia w Rzymie. Było to życie zresztą podzielone na kilka drobnych, nie-
podobnych do siebie okresów, nawet w ciągu dnia. Rano chodziłam do muzeów, włócząc się
zresztą po drodze przez dzielnice i kościoły, których jeszcze nie znałam. Po południu szłam do
pracowni profesora Riccardi, gdzie nie zważając na moje triumfy warszawskie, zasadzona zosta-
łam do rysunku aktu, a nawet gipsów, rysowania ucha albo ręki kolegi siedzącego obok. Słucha-
łam przy tym rozmaitych opowieści profesora o jego poszukiwaniach, odkryciach i domysłach na
temat technik w malarstwie, rzeźbie i garncarstwie etruskim. Profesor Riccardi chciał za wszelką
cenę otrzymać z pieca ceramicznego czarną glinkę, z której wypalane są buccheri etruskie, ta czar-
ność nie dawała mu spokoju. Sam lepił swoje rzeźby tak jak oni, z jedną pięścią wewnątrz rzeźby,
a drugą wyciągając formę. Zrobił właśnie i wypalił znakomity portret Elżuni. Ale czarności swoim
wazom nie mógł dać, pomimo że jeździł po glinkę w rozmaite etruskie zakątki i dodawał do niej
to, co tam właśnie i wtedy mogło się znajdować. Jego pracownia przypominała mi nastrojem pra-
cownię ukochanych Beerów. Tylko że tu ogromna ściana z brudnych szyb szeroko otwierała się na
wąski pasek jakby tarasu czy ogródka wysypanego żwirem, a naprzeciwko zbity mur prastarego
bluszczu szedł do góry, aż do skraju Pincio. W tym bluszczu, pod nim, była jakaś rzeźba, z której
do malutkiej vasca ciekła cienkim strumyczkiem woda. Naokoło stały wielkie donice ze starymi
oleandrami i gardeniami. Wszystko tam było bardzo stare, a na szafach, w ogródku nad wodą, na
progu i na stołach siedziały ogromne, nieruchome, wieczne koty, patrzące na coś, czego my nie
widzimy, słyszące nieznane głosy. Te koty niepokoiły mnie tam zawsze, poza tym było dobrze.
Riccardi i jego żona byli czuli dla nas wszystkich, pracowaliśmy naprawdę.
Przychodziły tam czasem porysować rozmaite osoby, ale stale była Elżunia, ja, pani Barberini,
Mario Motta, malarz, Giancarlo Airoldi, architekt.
Pewnego razu zjawił się bardzo młodziutki chłopak, nieśmiały i cały za duży. Przyjechał z Wene-
cji, gdzie jego ojciec miał sklep z papeterią. Przywiózł ze sobą tekę plansz, rysowanych piórem,
przeważnie kompozycji architektonicznych. Powiedział, że ojciec dawał mu te papiery, pióro i
atrament. Nazywał się Mario Vedova. Te rysunki były cudowne, jego wyobraźnia, przy tej
skromnej technice, tak szalona, pewność, mądrość, nieogarnięta swoboda - tylko Wenecja mogła
wydać takie dziecko, z jej architektury mogły się wysnuć te inne, nie istniejące miasta, pałace i
katedry. Oszaleliśmy zupełnie, Elżunia dostała gorączki, Riccardi powiedział mu, że może u niego
133
mieszkać w pracowni i pracować, ale że go niczego uczyć nie będzie, bo nie śmiałby uszkodzić tej
cudownej wyobraźni jakimikolwiek wskazaniami czy uwagami. Pani Riccardi karmiła go i opiera-
ła, wszyscy chodziliśmy koło niego ostrożnie, pełni podziwu i czułości. Okazało się, że przed
przyjściem do pracowni profesora Riccardi był w Akademii Sztuk Pięknych i na jakichś kursach
czy wykładach rysunku i malarstwa, ale nigdzie nie został, bo profesorowie uważali, że nie nau-
czą go niczego mądrego, a popsuć mogą łatwo. Więc siedział tu na via Margutta, rysował co
chciał, miał po prostu miejsce, spokój i atmosferę odpowiednią do pracy i takich życzliwych ludzi
dookoła. Był bardzo nieśmiały, trochę dziki, młodszy od nas wszystkich i młodzieńczo niezgrab-
ny. Trzymał się trochę z daleka od tego nieco zwariowanego towarzystwa, które się składało z
lokatorów Marii i uczniów profesora.
Od domu Marii do pracowni było zaledwie kilka starych kamienic, jak wszystkie na via Margutta
opartych o stromy stok Pincio. Cała ulica była jakby dalszym ciągiem pracowni. Przechodziło się
koło wystawionych na środek rzeźb, obrazów opartych o mur, wysuniętych z wewnątrz warszta-
tów, znało się po trosze wszystkich. W porcelanowym siusiadle wmurowanym w ścianę domu, z
bocznymi tylko zasłonkami, zawsze stał ktoś, bez pośpiechu załatwiający swoją potrzebę, w za-
myśleniu oparty ręką na bocznej zasłonie, kto spokojnie odprowadzał wzrokiem każdą przecho-
dzącą dziewczynę i posyłał za nią pochwalne stwierdzenie „bella pupa”, co, nim poznałam lepiej
język, peszyło mnie i martwiło, bo zawsze miałam się za za grubą, ale mama uspokoiła mnie. Pu-
pa to lalka, a nie tamto.
Ta grupka młodzieży świetnie się czuła i bawiła razem. Ale pewnego dnia Maria otrzymała tele-
fon, że chcą u niej wynająć pokój na dłużej pewni państwo, Anglicy, bardzo zamożni. Wiadomość
była od męża Marii, który był dyrektorem trzech największych hoteli w Rzymie: „Grand Hotelu”
na via Nazionale, „Ambasciatori” i „ABC” na via Veneto. Tego męża nigdy nikt nie widział, Maria
nigdy o nim nie mówiła, a jeśli już, to z najwyższym zachwytem.
Mieszkali osobno, Francone był z matką, musiał to być jakiś facet szalenie serio ten mąż i bardzo
zapracowany. Maria trochę się zmartwiła, że taka stara para Anglików, że może nie będzie się im
podobało albo nie będą pasowali. Państwo ci przyszli o umówionej godzinie, Gina i Lina wpro-
wadziły ich do hallu i wyszła do nich Maria. Miała na sobie ubranie z jakiegoś balu kostiumowe-
go, w rozpuszczonych włosach zawiązaną ogromną różową kokardę, króciutką sukienkę całą w
falbanki, nie zasłaniającą potężnych ud, białe skarpetki i lakierki zapinane na pasek na płaskich
obcasach. Był to widok potworny, przy tej twarzy Rzymianina, poważnej i ciężkiej, przy jej wzro-
ście i zgrabnej, ale zwalistej budowie, to ubranko dziewczynki było i straszne, i koszmarnie
śmieszne. Przy tym Maria bardzo uprzejmie i godnie powitała tych biedaków, chciała pokazać im
pokój, omawiać warunki i zwyczaje domu. Ale ewentualni lokatorzy, trzymając się blisko siebie,
bladzi i milczący, wstali i twarzami nie odwracając się od Marii, przesunęli się do korytarza i wy-
padli na schody.
Byliśmy dalej sami i swobodni. Często, kiedy Ginie i Linie nie udawał się obiad, bo na przykład
włożyły do garnka nie wypatroszoną kurę i dom wypełniał się zaduchem gotowanego łajna, szli-
śmy wszyscy do pobliskiej trattorii na via della Croce. Nazywała się „Re degli Amici”, miała zna-
komite i tanie jedzenie; duża salka prosto z ulicy za koralikową zasłoną w otwartych drzwiach,
bufet i z osiem stolików przykrytych czystym zawsze papierem. Podawał do stołu młody brat
właściciela trattorii - Peppino. Peppino był znawcą historii papieży, miał sporą bibliotekę dotyczą-
cą tego tematu, a poza tym kochał Polaków i chciał jechać do Polski. Kiedy zaczęliśmy tam przy-
chodzić - Elżunia, cosi bionda e fragile, ja, una bella pupa, Marysia Skoczylasówna z mężem Lesz-
czyńskim, Bohdan Urbanowicz, młody pan Rapacki, jakaś panna Zglińska, najmilszy stareńki
134
Romcio Szałas, którego znalazłam raz w hallu na krzesełku u Marii - wszyscy ci młodzi weseli
ludzie zajmujący prawie wszystkie stoliki tak zachwycili Peppina, że zaczął rujnować interesy
brata. Przynosił nam najdroższe potrawy wcale przez nas nie zamawiane i brał za nie idiotycznie
niskie ceny, napychał nam kieszenie owocami, siedział z nami przy stoliku zamiast obsługiwać
innych gości, nalewał wino z innych butelek do karafek na vino da tavola, niektórym z nas krajał
mięso na talerzu i karmił widelcem po kawałeczku. Bardzo go wszyscy kochali, a on uczył się od
każdego po polsku, una lingua molto strana, i powtarzał do siebie: proszę, troszkę, groszek,
broszka, brzuszek, gruszka, proszek. Wszyscy się świetnie tam zawsze czuli, jedna tylko ta panna
Zglińska odstawała jakoś od nas, mniej się śmiała i nawet siadała osobno. Ale kiedyś weszła, kie-
dyśmy już wszyscy byli, i przeszła przez salkę do swojego stolika. Nagle wszyscy zaczęli się sza-
lenie śmiać, a ja nie wiedziałam dlaczego. A to okazało się, że ta cicha pannica ma tak znakomity
talent imitatorski, taki zmyślny sposób podpatrywania, że to jej przejście przez salkę to byłam ja,
każdy mój krok i ruch, trzymanie głowy i rąk przy chodzeniu. Potem czekaliśmy już na nią za
każdym razem, żeby zobaczyć, co nam nowego, a właściwie kogo pokaże. Bohdan Urbanowicz
jak dawniej w Akademii przyglądał się nam poważnie i raczej smutno, im większe były wygłupy,
tym poważniej i smutniej. On także, tak jak mama, spotkał się z Hitlerem nos w nos, kiedy ryso-
wał na Palatynie, i przysięgał, że fhrer ma oczy wariata i jest rudy.
Tymczasem ten rudy wariat szalał po Europie, w cudownym wiosennym Rzymie przelatywał po
nas nagle dreszcz przerażenia przed tym co ma, co może się zdarzyć. Musio, jak czule mówiła o
Mussolinim Elżunia, zaczynał za Hitlerem wprowadzać antyżydowskie ustawy, ale Włosi nie
zwracali na to uwagi. Wiedzieliśmy, że jeden z naszych przyjaciół u Marii był Żydem, może naj-
mądrzejszy i najpoważniejszy z nas, młody lekarz, Faldini. Poza swoim fachem był mistrzem
Włoch w szabli i z rąk Musia otrzymał w nagrodę srebrną szablę.
Jedną z najlepszych rzymskich restauracji była „Ristorante da Piperno”, gdzie chodziliśmy na naj-
cudowniejsze jedzenie - carciofi alla giudea - nadziewane ziołami, smażone w oliwie i przesiąknię-
te do dna miękkiego i delikatnego serca żółtym zapachem basilico, estragonu i rozmarynu. Po
takiej kolacji, po winie dei Castelli, bladożółtym, aż zielonawym i pachnącym jak kwiat, wracali-
śmy do domu przez puste ulice, idąc środkiem i oglądając linie starych dachów, czarne na tle
gwieździstego nieba. Tej linii domów wzdłuż ulic na tle nieba nie można było oglądać inaczej, jak
w nocy, bo w dzień za duży był ruch i nie można było chodzić środkiem.
Na wracających późno czyhała w oknie na górze Maria i wylewała na nas dzbanek wody. Ale nie
robiła tego, kiedy wracałam z ambasady albo z pojedynczym pachołem cumowym. Miałam ich
kilku, najpiękniejszy był Loret, a najbardziej uparty, wyskakujący z ciemnego załomka bramy albo
zza rogu domu był pewien commandatore, nie najmłodszy i nie najładniejszy, ale za to zupełnie
opętany fascino slavo, słowiańskim czarem kobiet z dalekiej północy. Na mnie spadło trochę tego
czaru w spadku po pewnej Rosjance, którą kiedyś do szaleństwa kochał mój obecny commandato-
re. Ta kobieta-demon, opowiadał mi, była ruda, miała zielone oczy, paliła długie cygarety, który-
mi przypalała mu nos, mówiąc do niego równocześnie niskim głosem po rosyjsku: „Ja was glu-
glu”. Tak mówiła ta wampirzyca. Powtarzał mi te fascynujące słowa wiele razy, bo także byłam z
dalekiej północy i miałam fascino slavo.
Szeliski wybrzydzał na wszystkich moich pachołów, nawet na pięknego i arystokratycznego Bla-
sco Lanza, adiutanta Ciano, z którym jeździłam na nocne dansingi w „Ambasciatori” albo „Basili-
ca Ulpia”. Lubiłam jeździć późnym wieczorem na via Appia patrzeć na kołyszące się w ciemnej
głębi tysiące robaczków świętojańskich, pływające w górę i w dół, aż zaczynało się kręcić w gło-
wie. Trzeba także było odwiedzić posąg kobiety, stojący po prawej stronie drogi. Żeby mieć szczę-
135
ście w miłości, należało ją pocałować w usta, ale nie było to łatwe, bo stała dość wysoko, w drob-
nych krzakach i ziołach po kolana. Wspiąwszy się na jej kamienną podstawę musiało się ją chwy-
cić za szyję, żeby się utrzymać. Spacer po kamieniach via Appia, po głębokich koleinach wyjeż-
dżonych w tych głazach przez wieki, w ciszy i zapachu traw, z nie zagasłą jeszcze smugą zielone-
go zachodu za plecami, w wiaterku lekkim i mokrym, jakby z przeczuciem morza, jakie to było
cudowne. Szeliski tylko nigdy nie chciał ze mną tam jechać, bo bał się, że zechcę przelecieć się po
akwedukcie albo wleźć do środka Cecilli Metelli i znów nie będzie mnie mógł znaleźć.
Toteż do Ostii najmilej mi było jeździć samej. Miałam tam swoje miejsce ulubione, gdzie nie było
nikogo poza jaszczurkami. Na małej kwadratowej łączce, pachnącej rumiankami i miętą, między
szeregami zburzonych domów, z których zostały tylko wejścia i zarysy pokojów, stała sama jedna,
biała rzeźba. Może podtrzymywała coś, bo była prosta i wysoka. Ta postać bez głowy miała dwa
ogromne skrzydła, złożone, idące od szyi aż do pięt. W ich spokojnym geście, w ułożeniu piór był
wypoczynek i ład równocześnie, te pióra i fałdy sukni były lekkie i cienkie.
Siedziałam tam i rysowałam ją wiele razy, zawsze od nowa tknięta zachwytem przed tą samotną
pięknością pod ogromnym niebem. Rysowałam też teatr. Białe stojące kolumny i czarne twarde
korony pinii za nimi, piony i poziomy przeciwstawione sobie tak doskonale. Białe piony i czarne
poziomy. Znalazłam tam w Ostii pół rozbitej lampeczki oliwnej z okopconym dziobkiem na pło-
myk, śliczne, pasiaste, prążkowane szkiełko z rozbitej czareczki, kawał liścia akantu z białego
marmuru, najrozmaitsze skorupki i uszka, rodzaj ozdobnego glinianego jakby kieliszka do jajka i
dziwny okrągły przedmiocik, jakby płaską szpuleczkę z dziurką w środku. Janikowski powie-
dział, że może to być coś związane z przędzeniem. Z tym liściem marmurowym znalazł mnie cu-
stode i kazał to oddać, bo Mussolini zarządził, żeby wszystkie scavi rejestrować i chować, ale kie-
dy powiedziałam mu, że przecież lepiej, żeby to było u mnie, szanowane i kochane, niż żeby leża-
ło w pokrzywach z kupą innych odłamków, przyznał mi rację. Do nich zawsze można jakoś
przemówić. Ale nie do wszystkich.
Coraz częściej widywałam Mussoliniego wyskakującego na balkon w Palazzo Venezia. Niemożli-
wie śmieszna postać z tym gestem głowy, z wysuniętą szczęką, wsparty pod boki, z kiwającym
mu się nad brwią czarnym chwościkiem czapeczki. Mowy jego składały się głównie ze stwier-
dzeń: „Siamo di ferro” albo „vinceremo”, co potem można było spotkać na każdym kawałku mu-
ru, płocie i zakręcie drogi z dodatkiem: „Duce a sempre ragione”. Byłoby to komiczne, gdyby nie
to, co działo się w Abisynii i w Hiszpanii, gdyby nie podobał mu się tak bardzo Hitler, gdyby Bali-
la nie hodowała małych dzieci z nożami wzniesionymi w górę, gdyby nie zaczynał prześladować
Żydów i wysyłać intelektualistów na Lipari. Najważniejszą sprawą była dla niego od pewnego
czasu wystawa światowa w przyszłym 1939 roku, dla której zbudował całe nowe miasto między
Rzymem a morzem. Już można było oglądać plany i projekty tego EUR, a drugą sprawą był pod-
bój Albanii i przyłączenie jej do Włoch. Ta biedna malutka królina w wysokiej czapie wojskowej
zawsze spadającej na nos, spod której wystawały ostre kocie wąsiki - jakim jeszcze zostanie obcią-
żony tytułem po tym, kiedy został Imperatore d’Ethiopia? Za to Regina Elena, wyższa od niego o
głowę, biuściasta i to, co się nazywa frontowa, zniesie wszystko, skoro już nauczyła się jeść widel-
cem i nożem. Piękny ich syn Umberto był nie tak dawno przyczyną skandalu, kiedy zakochał się
w pięknej Polce, pani Helenie Makowskiej. Wciąż te niebezpieczne Polki, Słowianki, ze swoim
groźnym czarem. Umberto chciał się z nią żenić czy uciekać, aż ją wyrzucili z Włoch bez prawa
powrotu, a on ożenił się z brzydką i suchą, którą zdradzał na prawo i lewo. Tak to bywa.
Czytanie gazet robiło się coraz cięższe, mama niepokoiła się i kupowała całą dostępną prasę fran-
cuską i polską, ale nasza ambasada uspokajała ją, Szeliski i Romeyko nie wierzyli w wojnę, bale i
136
zabawy trwały, polska przyjaźń z Włochami trwała, z wielkimi uroczystościami nazwano jedną z
najwspanialszych alei na Pincio - viale Pilsudski.
Mniej teraz chodziłam po mieście, za to czas wydzielałam sobie, poza pracownią, na muzea, bo
teraz przyszła ich pora. Moje przyjaciółki i moje pachoły cumowe w kraju podejrzewali mnie, że
się w kimś w tym Rzymie zakochałam. A ja się zakochałam w nim samym, z przerażeniem myśla-
łam o rozstaniu, a ze szczęściem budziłam się co rano, że on jest dookoła mnie, że go zaraz zoba-
czę, że mój cały dzień jest dla niego.
Poza tą wielką miłością do Rzymu, całego, były poszczególne, równie silne. W Museo delle Terme
był Apollo znaleziony w Tybrze, żółtawy, z lekko rozchylonymi rękami, długie kosmyki włosów
wiły mu się cienko na karku i szyi aż do ramion, jakby naprawdę mokre. Linia jego pleców była
samą pięknością. Niedaleko niego głowa Minotaura, zbrużdżone czoło zwierza i oczy tak strasz-
nie bolesne, że strach na nie patrzeć. Młody, chytry i mądry, w niebieskiej czapeczce, Antonello da
Messina w Villa Borghese. Przecudowne Museo di Villa Giulia, objawienie etruskie, już na pewno
na całe życie zachwyt nad nimi, nad rysunkiem na wazach, urnach miedzianych i lustrach, malar-
stwem z najpiękniejszą zielenią świata - i rzeźba, ci panowie i panie uniesieni na swoich sarkofa-
gach z uśmieszkiem podwiniętym do góry i ręką zatrzymaną w pół gestu. A ponad wszystko
Apollo z Veio, idący z trochę pochyloną głową, z tajemnicą, z siłą, z jemu tylko wiadomą radością.
Na to muzeum przeznaczałam całe tygodnie. I na rozmowy z Riccardim, tyle o nich wiedzącym.
Jak żarłok, który ma przed sobą w perspektywie wspaniałe jedzenie, wstawałam co rano z tym
bogactwem możliwości w głowie.
Mogę iść do Villa Giulia i poświęcić całe rano na poznanie wszystkich zielonych lusterek, polero-
wanych z jednej strony, a z drugiej ozdobionych rysunkiem, cienką białą linią wtopionym w zie-
lony metal, tak zachwycająco prostym, niezachwianie doskonałym. Albo może odwiedzić inną
moją miłość tutaj - Innocentego X w Palazzo Doria. Najwspanialszy portret na świecie.
Kiedy byłyśmy tam we dwie z Elżunią, a żadnego custode ani turysty w okolicy nie było, przela-
złyśmy obie przez sznur, czerwony aksamitny wałek, który oddziela go i broni przed takimi jak
my. Stanęłyśmy przed nim bardzo blisko, mogłyśmy zobaczyć każde dotknięcie pędzla, jego dro-
gę po płótnie, kierunek położenia farby. Takie to genialnie proste, skromne, kolory nieliczne, czy-
ste - z tak bliska można się dowiedzieć tyle - nie o wyniku, jak z daleka patrząc, ale o chwili, kiedy
ręka pracowała. Bardzo długo, wodząc oczami po każdym centymetrze płótna, uczyłyśmy się od
tego największego na świecie nauczyciela. Potem obie z najgłębszym uwielbieniem pocałowały-
śmy bardzo lekko to święte płótno. To już było zupełnie niedopuszczalne.
Chodziłam też bardzo często do innego boga malarstwa. W Palazzo Barberini wisiały dwa małe
wąskie płótna El Greco: „Boże Narodzenie” i „Chrzest Chrystusa”. W jednym i drugim fruwają po
niebie anioły. Jeden z tych aniołów tak się w powietrzu wykręcił, że malarz, który go w tym mo-
mencie zobaczył, nie poddał się pokusie namalowania rozwiniętego, urodziwego skrzydła w całej
jego szerokiej piękności piór i koloru. Z pleców anioła wyrasta wąska prosta linia, przekreślająca
skośnie całe jego ciało, rzut pionowy tego skrzydła. On tego anioła widział. Żeby to namalować,
zobaczył go w tym jedynym momencie krótkiego uderzenia o powietrze. Jedno pociągnięcie pędz-
lem, jednym kolorem, bez wdzięku i idealnie prawdziwe.
Jednak droga wydeptana przeze mnie z domu prowadziła na Kapitol. Zawsze trochę biło mi ser-
ce, kiedy tam wchodziłam. Nie przez schody, tak łatwe i płaskie, ale raczej od widoku tych innych
wyrastających stromo, nago, groźnie, idących do Santa Maria in Aracoeli, z fasadą równie nagą i
szorstką. Ukazujący się w miarę wchodzenia Marek Aureliusz i ten jego koń w złote smugi, to
137
najpiękniejsza statua equestre świata. W domu na via Margutta istniały co prawda dwa klany,
ostro stale walczące. Jedna część lokatorów Marii stała po stronie Gattamelaty, druga po stronie
Colleoniego. Ja stałam na czele tej drugiej. Wymyślaliśmy sobie wzajemnie i tym dwóm wspania-
łym jeźdźcom i ich autorom. Kiedy rozmowa z byle jakiego powodu, co się bardzo często zdarza-
ło, schodziła na te dwa posągi, a nawet bez wyraźnej przyczyny, nagle ktoś brał się pod boki, wy-
suwał dolną wargę, wypinał pierś i robił ze siebie karykaturę Colleoniego, sycząc przy tym obraź-
liwe dla niego słowa: „Presuntuoso, arrogante, goffo”. A zaraz ktoś drugi łapał gazetę zwiniętą w
rulon, wyciągał rękę przed siebie, stawiał na palcach ugiętą nogę, jak ten koń Gattamelaty, i wołał:
„Venite colombe fare la cacca lassu”. Ale co do Marka Aureliusza byliśmy zgodni, on był niedo-
ścignioną doskonałością.
Ten cały plac zresztą jest doskonałością, oba pałace dei Conservatori i jego zamknięcie pałacem
Senatorów, to, że jest niewielki i tak niezwykle harmonijny. Na Kapitolu prawie nigdy nie skręca-
łam do Palazzo Nuovo po lewej stronie. Nie miałam tam nikogo, kto by mnie wołał i ciągnął.
Szłam w prawo na pierwsze piętro, mijając bazaltowego zielonego psa, bardzo pięknego. Ale
szłam prędko, żeby zaraz znaleźć się w małej, prawie pustej salce, gdzie pośrodku na wprost
otwartych na ogród wielkich drzwi stała Polimnia. Stała tam patrząc w tę pachnącą kwiatem cy-
tryny, mokrą trawą i liśćmi lauru pustą i cichą przestrzeń, pełną słońca. Oparta o ledwo ociosany
niewielki słup kamienny, pochylona lekko do przodu, z brodą wspartą na pięści prawej ręki, która
przytrzymuje tkaninę owijającą ją całą. Ta tkanina, drobne fałdki wybiegające z przytrzymującej ją
dłoni, obiega całą postać, zahacza o piętę, wraca prawą stroną i znów zbiega się, ściągnięta przy
piersiach prawą ręką, opartą o kamień. Nie można oczywiście opisać jej piękności. Włosy ma nie-
dbale zwinięte w węzeł na karku, drobne kosmyki wymykają się tam i biegną po szyi. Ma póło-
twarte usta, bo jest muzą dźwięku, echa i poezji lirycznej, więc słucha, przechyla się cała, ciągnie
w tym geście na sobie tę miękką szatę, jest z przodu wąziutka jak dziób okrętu, a z boku obła,
miękka i senna. Nic nie wywołało we mnie takiego zachwytu, nic piękniejszego nie ma w sztuce.
Tam w V wieku wszystko zostało stworzone. Najpierw siedziałam tam godzinami tylko patrząc
na nią z bliska i z głębi ogrodu, obchodziłam dookoła, przyglądałam się jakby mokrym zakład-
kom i fałdeczkom płynącym po tunice, rękom zwiniętym w pięści, tej stopie zaczepionej jedna o
drugą w geście odpoczynku i zatrzymania. Potem zabrałam się do rysowania jej, z coraz więk-
szym zachwytem odkrywałam harmonię, rytm, sens w tak pozornie niedbałej pozie, w chwilo-
wym zmiennym geście. Miałam tych rysunków wiele. Siedziałam na niskim pliant w kącie salki
prawie codziennie. Kiedyś weszło dwu Polaków, jeden oprowadzał drugiego.
Mówił inteligentnie i interesująco o rzeźbie greckiej V wieku, chwalił Polimnię, a wreszcie powie-
dział: „A ta panienka, co siedzi w kącie i rysuje, to wariatka. Ona tak tu siedzi codziennie i rysuje
tę Polimnię ze wszystkich stron”. Na koniec, kiedy już wychodzili, powiedziałam nie podnosząc
głowy: „Nie taka znów wariatka, sam pan powiedział, że to jedna z najwspanialszych rzeźb,
prawda?” Robiliśmy często wycieczki jedynym samochodem w całej rodzinie z via Margutta. To
był bardzo stary fiacik, topolino, najmniejszy, jaki był wyprodukowany. Ale tak niezwykle pojem-
ny, chyba rozciągliwy, bo wsiadaliśmy do niego wszyscy, a jego właściciel, Giorgio Faldini, nim
ruszyliśmy obchodził go wkoło i wciskał przez okna jakąś nogę czy ramię, czy głowę wystającą na
zewnątrz. Kiedy było mniej osób, mama jechała nim także, ale bardzo się bała i prosiła Faldiniego
o wolniejszą jazdę. Kiedyś, zjeżdżając z góry w powrotnej drodze z Villa d’Este prostą autostradą
z góry na łeb, zobaczyłam, że coś się przed nami toczy, podskakując i zataczając się. A to było na-
sze własne prawe przednie koło, które po prostu odleciało. Faldini zabronił o tym mówić w domu.
138
Byliśmy kilka razy w Civitavecchia. Niedaleko na polach, jaskrawo zielonych i aksamitnych pod
niską koniczyną, zmieniającą kolor od podmuchu wiatru z bliskiego morza, stoją jeden niedaleko
drugiego okrągłe kopce. Jedne mają już odsłonięte strome schody w głąb, inne są jeszcze tajemni-
cą. Tam są groby etruskie z freskami, tam, w Tarquinii, jest malarstwo, którego kolor objawia się
nagle w rozświetlonej ciemności jak święte przykazanie, jedyna najwyższa wiedza o tym, co to jest
zieleń - w Tomba del Barone, błękit - w szacie tancerki w Grobie Lwic, w byku z ludzką twarzą, w
koniu biało-niebieskim, trzymanym przez niebieskiego młodzieńca, w ubiorze tancerza z uniesio-
ną ręką. Albo czerń w ubiorach postaci składających ofiarę i ich gorące czerwone ciała. Pod ziemią
nie przestała istnieć przez wieki cudowna czystość, gwałtowność, limpidita tych kolorów. Oni tam
zostawiali zmarłym wesołość, ruch, piękność świata - ptaków, koni, drzew i kobiet. To cudowne.
Jak tylko można było, jechałam tam, patrząc ze zgrozą, pożądaniem, dziką ciekawością na pozo-
stałe, nie otwarte kopce, na których kołysała się spokojnie koniczyna. A tam stoją sarkofagi,
uśmiechają się, unosząc rękę, mieszkańcy tych grobów, tańczą na ścianach konie i ofiarnicy, latają
niebieskie ptaki, kwitną drzewka w girlandach.
Wychodząc raz z któregoś grobu po wąskich stromych schodach, przy następnym kroku cofnęłam
się gwałtownie. Na gliną zawalonym kamiennym stopniu leżał, a raczej stał z uniesionym do góry
odwłokiem duży żółty skorpion, dziwaczny, odwieczny, tajemniczy kształt, piękny i obrzydliwy
równocześnie.
Przestraszyłam się, zaskoczyło mnie to, że w tej całej piękności, w miejscu taki zachwyt wywołu-
jącym, może nagle czekać po cichu ten jad, to zło, które już z góry podnosi na mnie swoją niena-
wiść.
Chodziłam dalej po Rzymie z „Dziennikiem podróży” ojca. On mówi, że jeśli się uśmiechać do
Inocentego X Velazqueza, to i on się uśmiecha. Nareszcie poszłam do Muzeum Watykańskiego.
Zaczęłam od „Sądu Ostatecznego”. Ten Chrystus chyba się na ludzi gniewa, a Matka Boska się
boi. Co za potęga. A z lewej strony Chrystusa, przy jego nodze, siedzi ktoś i skrobie kozikiem skó-
rę zdartą ze smutnego pana z wąsami. Uwielbiam Michała Anioła. Izajasza i Jeremiasza, scenę
potopu, młodzieńców nad prorokami. Czy wspanialsze malarstwo, czy rzeźba? W rzeźbie najcu-
downiejsze niedokończone postaci jeńców, schiavi i niedokończona Pieta, pionowa i zwarta. Pieta
w San Pietro „zimną mnie pozostawia”, jak również rogaty Mojżesz.
Ojciec zachwycał się mozaikami w Santa Sabina, Santa Maria Maggiore, Santa Prasseda, San Cle-
mente i Santa Pudenzianna, w nich także jest ta zapomniana potem przez wszystkich malarzy
krótka, prosta droga od malarza do widza, świętość wewnętrzna twórcy przekazana wierze pa-
trzącego nie dla zachwytu i podziwu, ale dla wzruszenia i potrzeby modlitwy.
Stanze Rafaela, poza jednym „Uwolnieniem Świętego Piotra”, nie zrobiły na mnie żadnego wra-
żenia. Od anioła wyprowadzającego świętego bije blask, który świeciłby nawet, gdyby było zu-
pełnie ciemno. „Radość w świętości”, pisze ojciec. „Święty idzie tajemniczo radosny nie dlatego,
że zostanie wolny, lecz dlatego, że idzie z aniołem”. Ojciec obrzydza się na to, co wniosło do bazy-
lik papiestwo, freski, malowidła, posągi, pomniki. „Bogactwo, przepych, marmury: złoto, pycha,
wspaniałość - i kurz nudy na posągach i pomnikach (ohydnych) papieży, kardynałów, panów
itp.” Zgadzam się z nim najzupełniej, koszmarny szkielecik na przykład, cały złocony, poddziera-
jący figlarnie olbrzymią kotarę z marmuru u Świętego Piotra po lewej stronie zawsze mnie roz-
śmieszał i złościł. Ale, najdroższy - dlaczego podobał ci się kościół Santa Maria della Vittoria i ten
zdumiewający ołtarz Świętej Teresy? „Anioł przebijający ją strzałą ma wyraz nieskończenie lu-
bieżny”. A ona sama? Ten bezczelny Bernini pokazał coś, czego nikt w taki sposób nie opisał. Jej
wyraz twarzy mówi o czymś, czego młoda panienka nawet domyślać się nie powinna. Siedziałam
139
tam w ławkach i nie śmiałam oczu podnieść na to, co się tam w ołtarzu działo. W ogóle może mi
to potem przejdzie, ale tymczasem barok, a w nim Bernini jest czymś, co mnie po prostu odpycha.
Pojechałyśmy z mamą do cudnego miasteczka Subiaco usypanego z rudo-białych domów na
szczycie góry, według odwiecznego planu: na szczycie obronne castello, plac pod platanami i
kasztanami, gdzie dzieje się wszystko najważniejsze w mieście, i uliczki rozbiegające się stromo w
dół, których wylot otwiera się na niebieską, mglistą, nieogarniętą niską ziemię. Istnieje tam od
niepamiętnych czasów wielki klasztor Benedyktynów, założony przez świętego Benedykta i jego
siostrę Scholastykę. Zwiedzając to, co jest dostępne dla turystów, schodziłyśmy coraz niżej w głąb
ziemi, do wykutych w litej skale cel, dziur i pieczar, bez światła i świeżego powiewu, strasznych i
odciętych od świata. I nagle w najgłębszej, najniższej dziurze w głębi góry, na nie okrzesanym, jak
i ściany, odłamie skalnym pośrodku, klęczy święty Benedykt, biały jak mleko, z marmuru, w
sztucznym, manierycznym geście cały wykręcony. A obok niego szykowny koszyczek ze śniada-
niem, również z marmuru, i kruk również z marmuru, biały oczywiście, który świętego zamknię-
tego w tej pieczarze karmił i utrzymywał - i to był cud, bo święty Benedykt był w ten sposób kar-
miony latami. Bernini dowiedział się o tym cudzie i zmajdrował tę scenę, naprawdę nieodparcie
śmieszną i nieznośną. Nic a nic mi się nie podoba, co jest jego. Te rozwiane szaty, nogi, ręce,
skrzydła, odstawione paluszki, wykręcone szyje, okropny niepokój tego wszystkiego jest mi prze-
ciwny. Ale po co patrzeć na Berniniego, kiedy można, trzeba, musi się powrócić znów do Polim-
nii, poddać się jej spokojowi, zasłuchaniu, odpoczywaniu, ciszy.
Jeszcze jedno miejsce, do którego idę z radością. Santa Maria in Cosmedin, może najpiękniejszy
kościół Rzymu? Te dwie świątyńki na placu i on sam, ta cudna campanila i wnętrze wypełnione
martwym światłem z alabastrowych okien, płaski strop i tajemnicza, straszna Bocca della Verita.
Byłam do niej przyprowadzona parokrotnie przez niektórych pachołów cumowych na złożenie
przysięgi, czy mówię prawdę. Wkładałam rękę w tę okrutną paszczę, nie bez lęku, trzeba przy-
znać.
Na Campo dei Fiori chodziłyśmy po kwiaty i owoce. Raz zobaczyłam tam obrazek malowany na
blasze, w bardzo ślicznej zniszczonej ramie. W ciemnej jaskini płakała nad książką półnaga Maria
Magdalena, okryta złocistą, słomianą, plecioną w kratkę rogóżką i wielkimi rozpuszczonymi wło-
sami. Taka była śliczna, załamane ręce tak były pięknie namalowane, że postanowiłam ją kupić i
chodziłam kilka razy z rzędu do tego straganu najrozmaitszych rupieci, części maszyn do szycia,
starych kaloszy, kół rowerowych, wyliniałych miotełek, nadtłuczonych talerzy. A między nimi
złociła się ramą, słomianą rogóżką i złotymi włosami moja Magdalena. Targowałam się z twar-
dym łotrem o jej cenę, a on nie ustępował, czekał na mnie ze swoimi minami, westchnieniami po-
gardy i złością, na pewno po to tylko, żeby przedłużać przyjemność targowania się, handlowania i
całego tego teatru, który zawsze odbywa się przy włoskim straganie. Wreszcie spotkaliśmy się
gdzieś w połowie ceny i przyniosłam swoją Magdalenę do domu, zostawiwszy sprzedawcę biją-
cego się pięściami po głowie w scenie rozpaczy nad własną ustępliwością.
Naprawdę był to piękny i cenny obrazek, nie za tanio zresztą kupiony, ale ja także nadzwyczaj
lubię tak namiętnie i wspaniale targować się na straganach z tymi urodzonymi aktorami. Ich ko-
lejne miny, okazujące wyniosłość, obojętność, rozpacz, wściekłość, upadek ducha, liryczny smutek
przy rozstaniu się z każdym najgłupszym sprzedanym przedmiotem, a na końcu serdeczna życz-
liwość i radość nie tyle z udanej transakcji, co z przyjemności, jaką dało mu spotkanie z partne-
rem, który go docenił i dotrzymał kroku w tej doskonałej zabawie. Ich kłótnie zresztą są tak samo
odgrywane i udawane przed publicznością, wymysły są skomplikowane i bogate, gesty szerokie i
patetyczne, pauzy pełne napięcia dramatycznego. Sceny te zawsze odbywają się w większym gro-
140
nie, bo szybkie spojrzenia rzucane ukradkiem w bok są sprawdzianem, czy na pewno jest ktoś
stojący obok, dość blisko, aby mógł rozdzielić w porę wrogów, gdyby sprawy zaszły zbyt daleko.
Widziałam takie wielkie teatralne sceny wiele razy, kiedy obie strony dotykały się prawie nosami,
gotowe przegryźć sobie wzajemnie gardła w następnej sekundzie, a straszne obelgi wymieniane
były z piekielną szybkością. Ale bójki nie widziałam nigdy.
Repertuar ich wymysłów jest olbrzymi. Mama opowiadała, że kiedy pierwszy raz była z babcią
we Włoszech, a znała już język, kiedy przechodziły koło tego czy innego kościoła, babcia nagle
obracała mamę w przeciwną od muru kościelnego stronę, bo wypisane tam kredą bluźniercze
wymysły na Madonnę, jej Syna i wszystkich świętych były wprost nie do zniesienia. To były rze-
czy potworne dla czystej, pobożnej, słowiańskiej duszy babci. Co prawda, kiedy się o tym w domu
mówiło, ciotka Aniela opowiadała, że kiedyś w kościele Świętego Ducha w Krakowie siedząc w
ławce usłyszała, jak zacny chłopina, zapalając ofiarną świeczkę przed ołtarzem, modlił się: „Naj-
świętsza Panienko, daj, żeby moja żona skapiała, jak ta świeczka skapieje”.
Patronem Neapolu jest San Gennaro, od którego dobrej woli i przychylności dla miasta i miesz-
kańców zależą ich losy i przyszłość. San Gennaro daje ludziom znać o swoich zamiarach w dzień
swojego święta. Podczas nadzwyczaj uroczystej mszy, która gromadzi całą ludność Neapolu,
krew świętego zawarta w ampułce w relikwiarzu może zawrzeć albo nie. Wtedy na miasto przy-
chodzą czarne dni, klęski i wszelkie biedy. Lud w kościele i na placu błaga świętego o doroczny
cud, leżąc twarzą w prochu, płacząc, modląc się i czekając. Opowiadał mi Janikowski, że był tam
kiedyś i że robiło to niebywałe wrażenie. Ale jakoś tym razem święty ociągał się, krew w ampułce
nie chciała wzburzyć się, plac ogarnął jeden wielki jęk i płacz. Ciągle nic się nie działo. Wtedy lu-
dzie zaczęli powoli wstawać z ziemi. Ich postawa zmieniała się. Coraz częściej zaczęły wyciągać
się w kierunku ołtarza i kościoła zaciśnięte pięści. Ludzie grozili mu, ku swojemu zdumieniu Jani-
kowski zaczął słyszeć wyrazy bardzo brzydkie pod adresem matki świętego Januarego i całej jego
rodziny. Plac grzmiał wściekłością. Janikowski, bardzo dobrze wychowany, powiedział, że jedy-
ne, co może powtórzyć z tego, co słyszał, to zdanie: „Ty czarna mordo”. Ale nagle krew w ampuł-
ce zabulgotała, święty znów kochał Neapol i opiekował się nim, nic już nikomu nie groziło. Wszy-
scy padli krzyżem, płakali i posyłali mu pocałunki i błogosławieństwa, i przyszłość miasta i ludzi
Neapolu była uratowana. Nasza pani Roero nie była znów tak od ludzi z Neapolu daleka.
Maria, kiedy wiadoma osoba z mal’occhio napisała do nas kartkę z pozdrowieniami, pokazała ją
tylko z daleka, podarła potem na bardzo drobne strzępki, wrzuciła do klozetu i klęcząc przy nim z
Liną i Giną odmówiła głośno litanię, aby odczynić złe uroki. Tam dystans jest o wiele krótszy
między świętymi patronami a ich podopiecznymi, a modlitwy i prośby są po trosze wymaganiami
i rozsądną perswazją. Wiele razy widziałam koty i psy śpiące spokojnie na ławkach i krzesłach w
kościele przed ołtarzem. Ale za to z odkrytą głową wejść kobiecie do kościoła nie wolno. Wystar-
czy zresztą chustka do nosa albo rękawiczka. To, co mnie bardzo raziło, to oklaski i okrzyki u
Świętego Piotra, kiedy wnoszono papieża, wysoko trzymanego nad głowami, całego białego, w
białych rękawiczkach haftowanych diamentami. Było to wspaniałe zawsze i dzikie przedstawie-
nie, brakowało tylko tego, żeby wjeżdżał na białym słoniu. Ale ten olbrzymi krzyk „bravo, Papa”,
oklaski i machanie chustkami do nosa, z tym nie mogłam się pogodzić. Brzmiałoby to absolutnie
tak samo, gdyby zamiast papieża był torreador, a zamiast Świętego Piotra - arena.
Byłyśmy z mamą na kanonizacji świętego Andrzeja Boboli, długiej i wspaniałej ceremonii, kiedy
odbywa się jakby proces, podczas którego obrońca i oskarżyciel - advocatus diaboli - kolejno wy-
dzierają sobie tę świętość, która ma się dopiero utwierdzić. Dwa razy byłyśmy na takiej ceremonii,
bo jeszcze asystowałyśmy przy beatyfikacji jakiejś chyba Hiszpanki.
141
Wszystkie te uroczystości oglądałyśmy ze wspaniałych miejsc, przeznaczonych dla korpusu dy-
plomatycznego przy Watykanie. Widok pierwszego rzędu stall przy samym grobie świętego Pio-
tra, gdzie siedzieli kardynałowie w gronostajach i purpurowych aksamitach, był galerią portretów
Tintoretta. Czerwienie, fiolety, czerń, błyski w pierścieniach i infułach, biel matowa futer w za-
mglonych, mydlanych od kadzideł promieniach słońca wąsko opadających z góry, co za widok
przepyszny. Kobiety wszystkie w czerni - i te z zakonów, i my świeckie, w czarnych mantylach na
głowach.
To bywanie u Świętego Piotra miałyśmy zapewnione przez państwa Janikowskich. Często też
bywałyśmy na przyjęciach u nich. Nie były to zabawy specjalnie divertente, z powodu wielkiej
ilości wysokiego rangą kleru polskiego i włoskiego, przeorysz i orędowniczek beatyfikacji królo-
wej Jadwigi. Kiedyś podszedł do mnie na takim przyjęciu smutnawy, bladawy i łysawy pan, uści-
snął mi rękę jakoś znacząco i powiedział: „Rozdziobią nas kruki, wrony”. Smutno mi się zrobiło,
on pomilczał chwilę i dodał: „Jestem synem „Pochodni chrześcijaństwa” i odszedł. Zmartwiłam
się jeszcze bardziej, bo nijak nie mogłam sobie przypomnieć, co to takiego, chociaż wiedziałam, że
powinnam wiedzieć. Dopiero później, kiedy zostałyśmy przez niego zaproszone do pracowni
Siemiradzkiego, jego ojca, przypomniałam sobie ten dość okropny obraz. Pracownia była wspa-
niała i pełna starego wdzięku. Były tam dywany, draperie, zbroje, kopie rzeźb antycznych,
wszystko w wystudiowanym zamarłym nieładzie. To może była jedyna pracownia tego typu, a
pewnie i ostatnia, jaką widziałam. Pracownie Beerów i Riccardiego były już inne, także zagracone,
nieporządne i zakurzone, ale w jakiś żywy, ludzki sposób, tworzyły część ich mieszkania i w naj-
mniejszym stopniu nie były „urządzone” dla przybysza z zewnątrz. Oczywiście zmieniła się epo-
ka i styl życia.
Z profesorem Riccardi albo sama chodziłam do Villa Giulia i coraz bardziej, coraz głębiej zatapia-
łam się w Etruskach. Czytałam wszystko, co mogłam, jeździłam do Cerveteri i Tarquinii.
Tam w muzeum był sarkofag młodej dziewczyny, jej postać nie była uniesiona na łokciu, ale leżała
płasko, spała uśmiechnięta. Ale to, co mnie przejęło i wzruszyło aż do dreszczów, to paseczek jej
sukni, przewiązujący ją w pasie. Były to dwa długie paski gliny, ukręcone w dłoniach, tak jak
dzieci to robią, potem trochę spłaszczone i przylepione z obu stron jej ciała kciukami, tak że glina
wklęsła się w tym miejscu i zachowała kształt palca i rysunek jego linii. Jeszcze potem rzeźbiarz
przewinął oba końce i pozostawił je luźno leżące na ciele dziewczyny. Patrzyłam z bliska i widzia-
łam każdy kolejny ruch rąk tego rzeźbiarza, jego pomysł i tego pomysłu wykonanie, każdy gest
po kolei, ostrożny i spokojny, właściwie widziałam jego ręce, ciemniejsze na pewno od jasnej gli-
ny. Niewinna prostota tego paseczka, którego właściwie mogło nie być, i odcisk palców, uczucie
bliskości poprzez tę otchłań czasu, wstrząsnęły mną. I jeszcze jedna sprawa - niedoskonałość, dro-
ga, a nie osiągnięcie idealnego celu, szukanie, a nie ostateczne zwycięstwo i pewność. Niedosko-
nałość wzrusza mnie bardziej niż wszystko. Ale co wtedy powiedzieć o Innocentym X, który jest
doskonałością?
Miło powitałyśmy w Rzymie państwa Zielińskich z córką Wandzią, którzy przyjechali na mię-
dzynarodowy kongres hutnictwa, żelaza i innych twardych rzeczy. Z Wandzią znałam się bardzo
dawno, była pod każdym względem niepodobna do mnie. Była ładna i miła, zdominowana przez
rodziców, zwłaszcza matkę, piękną panią Helenę. Wandzia była „partią”, trzeba ją było dobrze
wydać za mąż, miała zresztą tych konkurentów na kopy. Właśnie tu była różnica. Ona miała kon-
kurentów, a ja stareńkich i pachołów cumowych. Odbywały się u tych państwa rauty i bale, na
które byłyśmy z mamą zawsze w Warszawie usilnie zapraszane dla ozdoby bukietu ułożonego z
kilku generałów, prezesów banku, czasem prałata lub cudzoziemca. Była to sfera ludzi zupełnie
142
odmienna od tych, których myśmy znały. Ale byli mili i kiedy przyjechali do Rzymu, umieścili się
u Marii na via Margutta. Wandzia prędko zakochała się w Faldinim, a on w niej, bardzo mocno.
Chodziłyśmy trochę innymi drogami, chociaż raz zaproszono nas z mamą na wielkie przyjęcie
urządzone dla tych międzynarodowych rekinów od żelaza i stali. Był to cudowny wieczór, bo
bankiet i bal potem odbywały się w Ostii, w ruinie rzymskiego domu, w girlandach i kwiatach w
światłach ukrytych, pod niebem czarnym jak smoła, po którym płynęły przedziwnie jasne obłoki,
w ciepłym powietrzu, jeszcze teraz ogrzanym przez mury, które zachowały w sobie żar cało-
dziennego słońca, a powiew od morza, tak bliskiego, pachniał mokrym piaskiem i wodorostami.
Te wszystkie okoliczności, tak poetyczne, wzmocnione jeszcze były zupełnie wspaniałym jedze-
niem, na które zaczynałam być coraz bardziej wrażliwa.
Dobre jedzenie to rzecz w życiu bardzo ważna, godna szacunku i uwagi. Nauczyłam się odróżniać
dobre restauracje od gorszych, wybierać potrawy starannie i z namysłem. A nawet mieć złe
mniemanie o domach, które karmiły gości byle jakimi potrawami. Miałam co prawda dobre pod-
stawy, bo Jadwiga gotowała jak anioł gastronomiczny. Osterwa zawsze po obiedzie szedł do
kuchni uścisnąć rączki, które te niebiańskie pierożki ulepiły. I Jadwiga rozpuszczała się ze szczę-
ścia, bo jak wszyscy, kochała się w nim. Ale wielką miłością jej życia był Redo, operetkowy aktor.
Kiedyś mama przeczytawszy, że gdzieś jeszcze małą rólkę gra Redo, przyniosła bilety na to
przedstawienie i poszłyśmy na nie we dwie z Jadwigą. Przedstawienie było tandetne, a ten Redo
mizerny. Kiedy spojrzałam ukradkiem na Jadwigę, zobaczyłam, jak łzy płynęły jej po twarzy.
Jadwiga była dyskretna i niewiele opowiadała o sobie, a jeśli już, to mamie. Wiedziałyśmy o żalu,
jaki miała do Ćwiklińskiej za to, że pozostawiła Jadwigę chorą w szpitalu, ale niewiele mówiła o
swoim pobycie w Rosji w młodości. Po wielu latach pobytu u nas wreszcie opowiedziała mamie w
tajemnicy, że tam w Petersburgu była w służbie u Jussupowów jako panna służąca księżnej. Zo-
stała wprowadzona w cały plan zgładzenia Rasputina i ona właśnie, nasza Jadwiga, upiekła sław-
ne ciasteczka z arszenikiem, które mu nie zaszkodziły. Samo nazwisko Rasputina było dla niej
straszne i niebezpieczne. Bała się go do końca życia i nie bardzo wierzyła w jego śmierć. Kiedy
dorosłam, mama opowiedziała mi tę historię, prosząc bardzo, żebym się z tym nie wydała. Ale ja,
głupia, przy okazji jakichś wypieków Jadwigi znakomitych jak zawsze, zapytałam, czym te cia-
steczka są nadziewane, i zrobiłam do niej oko. To było z mojej strony podłe, bo ona naprawdę się
bała, toteż obraziła się na mnie, a i trochę na mamę. Ale przebaczyła nam, bo bardzo nas kochała.
Trzymała mnie krótko. Nad naszym stołem-stonogą w stołowym wisiał symboliczny zupełnie
dzwonek, bo Jadwiga zawsze w porę podawała, a ja najczęściej odnosiłam do kuchni talerze. Ale
kiedy ktoś ze znajomych zadzwonił na Jadwigę podczas obiadu, nie znając naszych zwyczajów,
Jadwiga weszła, spojrzała na kiwający się nad stołem dzwonek i powiedziała: „Idź, Monisiu,
otworzyć drzwi, ktoś tam dzwonił”.
Ale Jadwiga siedziała w domu z Bibciem, a my byłyśmy we Włoszech, coraz piękniejszych, coraz
bliższych, coraz wspanialsze tajemnice przede mną otwierających. Odkryłam na przykład rzecz,
chyba nie zaznaczoną w przewodnikach, zresztą nie wiem, bo raczej ich nie miałam ze sobą, cho-
dząc po Rzymie. Otóż w San Giovanni in Laterano w zakrystii są drzwi brązowe, używane do
dzisiaj, wielkie i bardzo ciężkie. Wyjęte były z jednej ze świątyń na Forum. Otworzyć je można
było tylko poprosiwszy zakrystiana. A one są zawieszone na swoich, ze świątyni, zawiasach.
Zawsze mnie to dręczyło. Że zna się cudownie antyczną architekturę, zna się rzeźbę, malarstwo,
można z rozkoszą pomyśleć, że na to samo właśnie oni patrzyli, zupełnie to samo widzieli i może
nawet tak samo się zachwycali. Ale co z dźwiękami? Czy odtworzone instrumenty tak samo
brzmiały, jak wtedy? W tym miejscu historia jest chyba głucha. Jakie były melodie, co słyszeli,
143
jakie były głosy ich miasta? I tu właśnie odsłania się przeszłość i przychodzi do nas dźwięk, to, co
najbardziej ulotne, bo nawet zapach przetrwa i powróci i powie prawdę, ale głos się nie zachowa.
A ten głos ogromnych drzwi i ich zawiasów pozostał, ten sam, którego oni słuchali. Czysty i lekki
z początku, a potem rosnący w melodię, dziwny i do żadnego instrumentu niepodobny, potężny i
otwarty głos, śpiew wzrastający falistą linią. Tu nareszcie potrzeba dotarcia do dźwięku, do głosu,
została mi ofiarowana i zaspokojona.
Ale miałam jeszcze jedną rzecz, którą znów tylko muzyk mógł załatwić. Znałam od dawna słowa
włoskiej kołysanki z XVI wieku. Ale tylko słowa. Muszę kiedyś poznać muzyka, kompozytora,
światłego i zdolnego, który mi napisze, opierając się na znajomości historii muzyki, do tych słów
melodię:
Figlio dormi, dormi figlio, Figlio bello mio vermiglio - Core caro della mamma Del mio petto dolce
fiamma Mio bambino piccinino Fa la ninna, fa la nanna Figliolino.
Śliczne to przecież jest nad wyraz i do śpiewania koniecznie, ta kołysanka po włosku - ninna-
nanna. Ale skąd brać muzyka do pisania? Sami malarze. Nawet u Marii nie było żadnego kompo-
zytora. W ogóle muzyki nie było za dużo w tym czasie, poza tym, że śpiewaliśmy rozmaite pio-
senki, czasem wieczorem przy gitarze, te, które były wtedy modne, na przykład taka:
Non dimenticar le mie parole Bimba, tu non sai cos’Š l’amor E una cosa bella pi— del sole, Pi—
del sole da calor.
I każdy z chłopców patrzył wtedy na inną dziewczynę. Albo Maria wyciągała z pamięci bardzo
stare piosenki ludowe ze swojego dzieciństwa z Piemontu. Mama także znała stare włoskie pio-
senki od Isoliny i Arduiny i śpiewała:
Quando Rosa scende dall’villagio Sola, sola, mesta in volto, Io la seguo, ma non ho coraggio Di
pregar’la dar mi ascolto. Arde il mio cuore ma pura Š fiamma Amo la mia Rosa, la casa, la mam-
ma.
A Maria znów śpiewała:
Bella ragazza Dalla trecccia bionda Tutti gli fanciulli Ti fanno la ronda. Mamma non vuole Babbo
nemmeno Come faremo Fare l’amor? Potem wszyscy śpiewali bardzo długo balladę o Rosin’. Bal-
lada miała melodię dość grobową, a każda strofka kończyła się niskim głuchym tonem. Ale środ-
ka tej pieśni nikt nie pamiętał, więc mruczeliśmy tam tylko, choć było to miejsce w historii Rosin’
najważniejsze.
La mamma di Rosin’ Era gelosa La mamma di Rosin’ Era gelosa - Nemmeno la mandava Con gli
occhi bianchi e neri Nemmeno la mandava Al mulino Ando Rosin’ da sola Al mulino (bis) Trova-
va il mulinaro Con gli occhi bianchi e neri Trovava il mulinaro Che dormiva Si sveglia mulinaro -
I tu w najważniejszym momencie tekstu brakowało, więc mruczeliśmy przewracając oczami. Ale
dalej Rosin’ śpiewała:
Stai zitto mulinaro Con le mani Stai zitto mulinaro Con gli occhi bianchi e neri Io ho sei fratelli
Con gli occhi bianchi e neri Io ho sei fratelli Macellai.
Koniec ballady był zaskakujący, bo rzadko zdarzają się ballady, w których występowałoby aż sze-
ściu rzeźników. Siedzieliśmy tak na tarasie w ciepłym powietrzu, stały tam wielkie donice, w któ-
rych kwitły róże i rosły gęste krzewy basilico, potrzebnego Marii do każdej potrawy, a jego roz-
144
grzane słońcem liście pachniały jeszcze wieczorem. Dookoła były dachy domów via Margutta,
balkony, kominy, okna mansard, balustrady tarasów, dalej kopuły kościołów - wszystko oświe-
tlone księżycem.
Mówiliśmy wiersze, ja Leopardiego, Airoldi Carducciego, naturalnie wybuchały kłótnie, który
większy, jak przy tym Verocchiu i Donatellu - ale kto piękniej przemówił do księżyca, niż Leopar-
di -
Che fai tu, luna, in ciel Dimmi, che fai Silenziosa luna?
Przyznawałam Airoldiemu rację, w „Odach barbarzyńskich” są bardzo piękne strofy, jest też taki
wiersz o burzy w Apeninach, gdzie ta burza naprawdę grzmi, schodzi z gór - rombolando il tem-
porale - ale gdzie mu do śpiewu „Ody” Leopardiego:
Oscuro Š il ciel, nell’ onde La Luna gi… nasconde Ed in seno al mar le Pleiadi Gi… discendendo
van.
E mezza notte, a ora Passa frattanto, e sola Qui sulle piume ancora Veglio e attendo invan.
Rano, po śniadaniu, przy wyjściu z bramy trzeba było uważać, żeby Maria nie wylała na głowę
szklanki wody, bo bardzo lubiła to czasem zrobić. A potem gdzie nogi poniosą. Na Celimontanę
przez uliczkę do góry, via della Navicella, ze śliczną navicella pełną przeczystej wody. Jest tam
niedaleko kościół, do którego niebacznie kiedyś zaszłam. Działał tam w zupełnej swobodzie ma-
larz-sadysta, nikt go nie zatrzymał i wymalował na ścianach historię niebywałej ilości świętych
męczenników, opisując z detalami tak wymyślne tortury, że była to chyba tylko jego wyobraźnia.
Katy i siepacze takich widoków by nie znieśli.
Albo idzie się w inną stronę, na Trastevere za Ponte Sisto, żeby wypić kawę na ślicznym placyku -
Piazza Trilussa, a potem chodzić po uliczkach dookoła Santa Maria in Trastevere, z kolumnami
przywleczonymi z Egiptu. Są tak olbrzymie, że wydają się wgniatać w posadzkę swoje cokoły.
Albo przejść się przez via Sistina, w cieniu, gdzie trochę eleganckich hoteli, eleganckich boutiques,
aż trochę pod górkę do via delle Quatro Fontane, tam krótki odpoczynek przy tych czterech rze-
kach, a potem w dół do wesołej, głośnej via Nazionale, gdzie świetne sklepy, nie tak drogie jak na
via Condotti, potem przez Piazza Venezia i Corso Umberto do via della Vittoria na obiad do Pep-
pina. A po obiedzie do pracowni. Tam wchodziło się przez prastare strome kamienne schody z
poziomu ulicy i podwórza, sklepione, zawsze wilgotne i ciemnawe. Szłam zawsze środkiem tych
schodów, bo wiedziałam, że w szczelinach między kamieniami ścian mieszkają wielkie białe sto-
nogi, skolopendry długie na palec. Ale na górze, w ogródku Riccardich nie było ich, może te ta-
jemnicze koty na nie polowały.
Wieczorem za to zmiana życia i osoby. Via Veneto, whisky on the rocks, białe smokingi dookoła,
ja was gluglu, rozklekotane topolino Faldiniego zamienione na białego buicka, moje ulubione per-
fumy „Un Air Embaum’”, zawsze te same. Te perfumy, czasem, tylko jedną kroplę oczywiście,
podstępnie umieszczałam pod klapą płaszcza któregoś pachoła cumowego. Potem pachoł mówił
mi z baranią zadumą w oczach: „Cały dzień myślałem wczoraj o pani, nie wiem dlaczego”. Jest
teoria, która mówi, że mężczyźni nie mają węchu. Ale trochę widać jednak mają, tylko bez roze-
znania.
Rodzice Wandzi pojechali do Montecatini na kurację, a ją zostawili mamie, żeby się nią opiekowa-
ła. Wandzia była przyzwoitą panienką, ale balowała z bukietami gardenii przy sukniach i we wło-
sach pod opieką Faldiniego. Od tych gardenii zaczęła ją codziennie coraz bardziej boleć głowa, aż
pewnego dnia okazało się, że ma 40 stopni gorączki i że to jest tyfus z ostryg, które jadła w Neapo-
145
lu u „Zi’ Teresa”. Równocześnie jej ojciec także zachorował i oboje poszli do szpitala, dalej pod
opieką Faldiniego, który będąc lekarzem kochał i ratował Wandzię wzruszająco. Mama przerażo-
na tym tyfusem spakowała co prędzej walizki i wyjechałyśmy do Neapolu, nie po to, rzecz jasna,
żeby jeść ostrygi u „Zi’ Teresa”. Zamieszkałyśmy na via Chiaia, bardzo blisko morza.
Zaczęły się nowe oczarowania. Muzeum, to pławienie się w najpiękniejszym, co wydało malar-
stwo europejskie, w rzeźbie greckiej i jej rzymskich replikach, a przede wszystkim to, co na mnie
tu zrobiło największe wrażenie, to malarstwo rzymskie, a w nim portrety nagrobne i pejzaże, wła-
ściwie prawie abstrakcyjne. Te chimeryczne architektury w błękitnych przestrzeniach, nie istnieją-
ce drzewa i ludzie ponaznaczani umownymi kreseczkami. Takie nagromadzenie cudowności do
zachwycania, do zakochania. Jak w każdym muzeum znajduje mi się jedna, najwyżej dwie rzeczy,
które są ponad wszystko inne. Tutaj w rzeźbie, pomimo Venus Callipygos i Afrodyty z Simessa, i
Psyche z tak przepięknym pochyleniem głowy, jednak najbardziej mnie przejął koń brązowy, z
dumną wspaniałą głową, naprawdę sam w sobie zwycięski, bez jeźdźca, tak pyszny, a od połowy
załamany, zgnieciony przez jakąś straszną siłę, coś, co się na niego powaliło, odebrało mu dosko-
nałą piękność jego ciała, brutalny cios zadany mu kiedyś w ciągu historii. Teraz stoi tu, piękny i
kaleki.
Każdej części tego muzeum trzeba by poświęcić miesiące.
Dlatego też musi być dokonany wybór. Do czego się wraca w rzeźbie, do czego w malarstwie an-
tycznym i do czego w galerii malarstwa europejskiego, gdzie Breughla „Parabola ślepców” i por-
trety Tycjana ciągnęły mnie do siebie najbardziej. Ale nad wszystko piękniejszy wydał mi się ko-
rowód tańczących kobiet z Ruvo, taniec żałobny, taniec właśnie, a nie płacz. Idą jedna za drugą,
trzymając się za ręce, lekkie i poważne w rozwianych szatach kolorowych, gwałtownie nawet ko-
lorowych, z chustami narzuconymi na głowy. Tańczą niekończącym się korowodem wokół zmar-
łego, powiązane rękami. Jest to obraz inny od wszystkich dotychczas widzianych przeze mnie.
Cokolwiek spotkam z V wieku, oszałamia mnie i zachwyca. Ten fresk jest sprzed rzymskich cza-
sów, a nie ma nic wspólnego z malarstwem, ze sztuką etruską, jest to Wielka Grecja, takie było
widocznie malarstwo greckie. Podobnie postać kobiety składającej ofiarę z Paestum czy martwa
natura z ofiarnymi wazami.
Nie zawsze oczywiście siedziałam w muzeum. Odkryłam po paru dniach akwarium, z którego nie
mogłam wyjść, ile razy tam weszłam. W chłodzie i mroku, niebiesko oświetlone za ogromnymi
szybami, pływały istoty piękne, dziwne, przerażające, o kształtach wymyślonych przez oszalałą
wyobraźnię. Ryby z głową człowieka, kolczaste kule, olbrzymie płaszczki z falistymi brzegami,
przylegające miękko do dna i zrywające się nagle w obłoku wzburzonego piasku. Tajemne prze-
zroczyste istoty, w których ciele płynie precyzyjnymi liniami srebrna jasność.
Tańczące nieustanny balet, zaplatające się ramionami pulpy i ośmiornice. Ich ramiona wykonują
ruchy, które powinny być niedościgłym wzorem dla tancerzy. Są samą delikatnością i miękkością,
ale należą do straszliwej głowy z martwym ponurym okiem i ohydną gębą. Meduzy z cudownym
rysunkiem na ciele, płynące skośnie i sennie. Hippocampusy, czarne, zagadkowe, stojące nieru-
chomo w wodzie, a nagle jednym drgnięciem zmieniające swój kształt i miejsce. Jakie źródło nie-
skończone pomysłów dla każdego artysty. Malarza, rzeźbiarza, tancerza, a może i muzyka, bo
świetliste linie płynące przez te istoty, ich zmienność nieoczekiwana, może być przyrównywana
do linii melodii, jak dźwięk skrzypiec w „Arii na strunie B” Bacha układa się we wznoszącą się
wyraźną, nawet precyzyjną linię światła.
146
Zwiedzanie przerywałyśmy z mamą wyjazdami poza miasto. Pojechałyśmy sobie kiedyś na cały
dzień do Pozzuoli i cały ranek przesiedziałyśmy leniwie na plaży. Był ciepły mglisty dzień bez
słońca, morze było białe i łączyło się gdzieś niewidocznie z białym niebem. Patrzyłyśmy na daleką
w morzu łódź rybacką, która wolno płynęła to tu, to tam, a rybak pochylał się, sprawdzał sieci i
zarzucał je z powrotem. Wreszcie przypłynął do brzegu, wyciągnął łódź na piasek i usiadł obok
nas. Zapytałyśmy, czy połów się udał. Odpowiedział, że on nic nie łowi. Ma tam daleko w morzu
rozciągnięte druty, a na nich nanizane najrozmaitsze drobne przedmiociki z brązu. Małe amfory,
figurki, urny i fibule, pokrywki, małe fragmenty rzeźb albo broni. Ma układ z dwoma zakładami.
Jedni dostarczają mu te przedmioty przez siebie sfabrykowane, a druga firma, antykwariat, po
pewnym czasie odbiera je od niego. Do niego należy tylko umieszczenie towaru w morzu na dru-
tach i sprawdzanie, czy dość obrosły muszelkami i wodorostami i spatynowały się dostatecznie.
Ten proces trwa około dwu lat.
Kilka dni przesiedziałyśmy też w Pompei. Zwiedzałyśmy dom po domu, a zewsząd przez okna,
na końcu ulic, z placów, z amfiteatru i między kolumnami widać było dziwaczny stożek Wezu-
wiusza z odwianą poziomo smugą czarną na niebieskim niebie i słyszało się co chwila, jakby we-
wnątrz siebie czy nogami z wnętrza ziemi, tępe stęknięcie, głuchy cios od dołu, bo wulkan był
akurat dosyć ożywiony. Pompeja pełna piękności, ale nie to, co Ostia dzika i pachnąca, wyłaniają-
ca się z ziemi jak coś żywego, nie do końca poznana, w części zaledwie dotknięta okiem.
Pustka Ostii nie jest martwa, a Pompeja czeka jakoś na turystów, a sama nie żyje.
Jeździłyśmy do Castellamare, Torre Annunziata, Posilippo.
Chciałam koniecznie dostać się do klasztoru Kartuzów na Vomero, gdzie w skarbcu mnisi trzyma-
ją obraz Ribery, „Świętą Magdalenę” - „najbardziej święty z obrazów”, który tak zachwycił, tak
wstrząsnął ojcem, kiedy go tu oglądał. Były trudności z dostaniem się do skarbca, ale wreszcie
dotarłam do niej i mogłam spokojnie przeczytać to, co o niej pisał w „Dzienniku podróży”: „To, co
jest męczeńskiego najbardziej w ludzkości - matka, patrząca na trupa zabitego syna, kobieta miłu-
jąca, która przywarła do nogi uwielbionego, bohater zamordowany przez sołdacką przemoc - to
zawiera ten obraz”. I dalej: „Cóż ten wizerunek męczeństwa ludzkiego robi w tym skarbcu mni-
chów zbogaconych na doskonałym likierze”. Po tysiąckroć miał rację, mówiąc o wielkości malarza
i o niesprawiedliwości, jaką jest zamknięcie tego obrazu w niedostępnym skarbcu w otoczeniu
bogactw, które poniżają, niewolą go. Jakże to ważne, wiedzieć, co myślał ten mój wspaniały ojciec,
stanąć na tym samym miejscu, gdzie stał, zgadzać się z nim, jakby to była rozmowa, nieomal sły-
szeć jego głos. Ważne, ale i okrutne, przecież to by mogło być naprawdę. Taką podróż, ze mną
dorosłą, mógł odbyć, mógł nas obie prowadzić do tych swoich ważnych miejsc, mogliśmy się ra-
zem wszyscy zachwycać, podróżować, odpoczywać. Mógł ze mną naprawdę iść na bal, żeby mnie
zobaczyć w tej białej sukni z czerwonymi kwiatami, tak jak to sobie wymyślił. A tymczasem
wszystko było za wcześnie. Byliśmy przecież wszyscy razem w Wenecji, a ja się wtedy nudziłam i
plułam do studni w Pałacu Dożów i nic mnie nie obchodziło, czy mu się podoba „Raj” Tintoretta,
czy nie.
My z mamą za to oglądałyśmy, zwiedzałyśmy, wszystkie pieniądze wydawałyśmy na podróże,
nie kupując sobie nigdy nic specjalnie drogiego. Albo bardzo rzadko. Ale ani samochodu, ani spe-
cjalnie wspaniałych futer, ani takich piór, jakie miewała Wandzia na kapeluszu. Te nasze hotele
też nie były takie znów „Negresco”, w Wenecji nie mieszkałyśmy w „Danieli”. Ale nie były też
byle jakie. Byłyśmy na pewno to, co się nazywa zamożne, nakłady książek ojca były przecież wy-
sokie i ciągle nowe. Kiedy byłyśmy w podróży, księgarnia przysyłała nam potrzebne pieniądze z
sum, należnych nam z wpływów autorskich. Ale nigdy nie było nam potrzeba tych pieniędzy
147
bardzo dużo i nie były to dla nas sprawy pierwszej wagi. Dlatego też pewnie pieniądze nigdy się
do nas nie kleiły. Było ich więcej albo mniej, po śmierci Mortkowicza nie było ich na przykład
wcale przez dłuższy czas i nie robiło nam to wielkiej różnicy. Ale, jak mówią: „L’argent aime faire
les petits”, w naszej rodzinie jakoś nie było to tak wyraźne.
Mama opowiadała, że byli kiedyś na jakiejś „bibie” czy „szopie”, jak ojciec mówił, u Reymontów.
Kiedy już wychodzili, w przedpokoju Reymont, podając ojcu palto, pomacał je od środka i z
wierzchu i powiedział zdumiony: „Panie Stefanie, a cóż to za paletko takie? Nie macie futra? Po-
patrzcie, jaką ja mam szubę, to są cybety i angielski kort”. Ojciec miał bardzo dobry zimowy
płaszcz - „paltot”, jak mówił, i na pewno było mu ciepło. A potem pani Lila powiedziała mamie,
że to futro to prezent. Takich prezentów Reymont dostawał mnóstwo, dywanów, obrazów i ser-
wisów.
Niech mu ta be, jak mówią górale, ale nie wyobrażam sobie, żeby ojciec dostał i przyjął od kogoś
futro albo dywan. To już takie usposobienie było i zostało w rodzinie. Babcia po śmierci dziadka
Antoniego też nie miała dużo pieniędzy, mamę wychowywała skromnie, więc mama podobnie
chowała i mnie, bez fanaberii i fum, tyle, że lubiła ubierać mnie ładnie.
Mieszkałyśmy więc w Neapolu. Wieczorem ciągnęłam mamę nad morze, na via Caracciolo. Było
tam miejsce, gdzie niżej, za ocembrowaniem brzegu, stały na czarnej nocnej wodzie przylepione
do siebie bokami łodzie żaglowe i małe jachty, świecące w sztucznym świetle lamp kolorowymi
kadłubami, z plątaniną masztów rei i olinowania, wszystko aż twarde, tak wyraźne i jaskrawe na
tej czerni nieruchomej wody i nieba. Chciałam to zapamiętać i namalować potem w domu, chociaż
wiedziałam, że będzie to bardzo trudne, ta czerń, która nie może być ani noir d’ ivoire z tuby,
oczywista, ani mieszaniną kraplaku z ultramaryną ciemną, bo po kilku latach wszystko by się
pięknie spękało. Ten kraplak, tak kuszący, trzeba zawsze trzymać od siebie z daleka. Robiłam so-
bie tam szkice do tej przyszłej kompozycji.
Było gorąco, więc postanowiłyśmy pojechać i pobyć na Capri, choć trudno było rozstać się z mu-
zeum i akwarium, dwoma źródłami oczarowań. Ale czekało nas jeszcze trzecie. Pewnego dnia
pojechałyśmy pociągiem do Paestum. Wysiadłyśmy na pustej stacyjce, stało tam kilka domów,
ktoś pokazał nam, jak mamy iść do świątyń. Rzadka pineta odsłoniła nam prędko morze. Prze-
strzeń bardzo szeroka porośnięta była suchą trawą, ziołami - tamaryszkiem, rozmarynem, dziką
szałwią. Biegały w nich szeleszcząc jaszczurki, jakieś owady brzękały, na białym piasku pełno
było morskich muszelek. W tej pustce, ciszy i świetle stały trzy świątynie. Zwrócone frontami do
morza, olbrzymie i harmonijne. Ich proporcje są samą czystością, samą pięknością. Stoją nisko
przy ziemi, ich kolor nie jest biały, są złote jak ciało ludzkie, trawertyn jest złoty i ciepły, i miękki.
Tak miękki, że kolumny od strony morza, tam gdzie wiatr niósł ostry nadbrzeżny piasek, zostały
przez wieki wygładzone, kanelury zatarte są prawie zupełnie. Ich samotność i potęga trwająca na
wprost potęgi i samotności morza jest czymś, co oniemia. Będę do tego miejsca tęskniła zawsze.
Teraz wiem, że czeka mnie Grecja. Chodzimy z mamą od świątyni do świątyni, patrzymy przez
kolumny jednej za drugą w oddaleniu, oglądamy ich cienie, od strony morza ciepły powiew
pachnie solą i rozgrzanymi ziołami. Stoimy oparte o tę gładkość pozostałą po kanelurach, grzeje
nas w plecy rozgrzany trawertyn. Nic nie trzeba w życiu więcej, jeśli można przeżyć taki dzień,
móc wejść w taką ciszę, zobaczyć najwyższą piękność pejzażu połączonego z architekturą. A jesz-
cze, żeby radość była zupełna, w płytkim prostokątnym wgłębieniu czy grobie, w piasku i traw-
kach wypełniających dno, znajduję mały pieniążek, prawie czarny, ale na którym widać zarys
głowy, chyba męski profil z przepaską we włosach. Po drugiej stronie jakieś zwierzę, koń albo
148
byk, a nad nim lecąca postać z rozwiniętym skrzydłem i wyciągniętą ręką. Paestum, Paestum, za-
bieram ten dar, nie opuści mnie nigdy. To było najwspanialsze, co widziałam w życiu.
Zrobiłyśmy jeszcze jedną wycieczkę, tę już wynajętym na cały dzień samochodem. Cały czas
brzegiem morza, którego nie przerwany niczym szafir zaczyna po pewnym czasie męczyć i nu-
dzić, zwłaszcza widziany z góry, przeogromny, gładki i to, co ciotka Aniela nazywała „pojedyn-
czy”. Ona co prawda mówiła to raczej o ludziach, ale można i o Morzu Śródziemnym. Zwiedzamy
Torre Del Greco, Torre Annunziata, Castellamare, Sorrento, gdzie odpoczywamy w zachwycają-
cym gaju pomarańcz i cytryn. Kwiaty i owoce świecą w czarnych prawie, tak zielonych, sztyw-
nych z zachwytu nad własną pięknością i zapachem, liściach. Zawsze to najbardziej wydawało mi
się śliczne: sad, wszystko jedno jaki, a pod drzewami owocowymi gęsta, niewysoka trawa i słońce
na niej. A cóż dopiero, jeśli to sad pomarańczowy. Zwyczajem ojca rozcieramy w palcach liść cy-
tryny, rozgniatamy go na dłoni i głęboko wąchamy. On tak zawsze urwał sobie jakieś ździebełko i
wąchał - liść orzecha włoskiego, lauru, tui, macierzanki czy mięty.
To Sorrento upamiętniło się u nas głównie małżeńską przygodą pani Zosi Kępińskiej, która przez
wiele lat pracowała w księgarni Mortkowicza. Jej rodzina, bardzo wykształcona i muzykalna, cała
rodzina Wertheimów była taka, zdecydowała kiedyś, że Zosia musi spędzić urlop we Włoszech.
Po pięknej podróży, samotna, z bardzo błękitnymi oczami pani Zosia wylądowała w Sorrento.
Tam na plaży poznała młodego Włocha, spokrewnionego z największym w Sorrento hotelem -
„Albergo Tramontano”. Wiadomo, jak to u nich przebiega - „cosi bionda e cosi sola” - młody Leo-
poldo Tramontano zakochał się do szaleństwa. Ale pani Zosia musiała wracać, urlop się kończył.
Leopoldo zaczął pisać miłosne listy, ale pani Zosia po włosku nie umiała. Wobec tego przychodzi-
ła do mamy z tymi listami, mama tłumaczyła i odpisywała równie gwałtownie. Leopoldo wreszcie
przyjechał i odbył się ślub z panią Zosią, poczem oboje wyjechali do Sorrento. Urodziła się
Giovanna, bardzo ładne dziecko o dość gwałtownym charakterze. Ale Leopoldo po pewnym cza-
sie zmienił się, nie nazywał już pani Zosi „fata del Golfo di Napoli”, a potem pani Zosia wróciła
do domu i do rodziny. My widziałyśmy już tylko „Albergo Tramontano”, ale bez Leopolda.
Z Sorrento do Amalfi, gdzie czarujący mały port rozkłada się u stóp miasta, rosnącego prawie
pionowo, jakby wkutego w skały. Wreszcie Ravello, ciągle to cudowne, męcząco cudowne morze i
pałac upamiętniony, co nam powiedziało z dziesięć osób, pobytem i romansem Grety Garbo z
dyrygentem Stokowskim. W parku tej dość pretensjonalnej budowli klomby i kwietniki z samych
cynerarii, najprzeróżniejszych kolorów. To był dzień męczący.
Toteż zaraz zabrałyśmy się i małym, szalenie kiwającym stateczkiem przepłynęłyśmy na Capri. To
dziwaczne, a nawet magiczne miejsce, chciałam tu być. Umieściłyśmy się w hoteliku na piazzale,
ale po kilku nocach nieprzespanych, bo hałas nieustanny, śpiewy, muzyka, krzyki, dzwony z
campanili, przeniosłyśmy się za poradą starego Spadaro do hotelu na via di Punta Tragara po le-
wej stronie, niedaleko już Faraglioni. Było to tym bardziej miłe miejsce, że wielki wygodny pokój
miał duży taras, zupełnie opleciony glicynią, gdzie można było odpocząć w chłodzie i cieniu, o ile
nie zwracało się uwagi na małe zielone jaszczureczki, goniące się bez przerwy po gałęziach, słup-
kach i balustradzie.
Ten stary, malowniczy Spadaro, osoba nieodzowna na rynku, siedział tam stale na murku, w nie-
zwykłym kostiumie „caprese” przez siebie wymyślonym, śpiewał, akompaniując sobie na mando-
linie to, co chcieli usłyszeć oczarowani Niemcy - „Santa Lucia” albo „Marechiaro”. Podobno był to
już czwarty albo piąty z kolei Spadaro, przyuczany do zawodu. Ale był tak pittoresque, przy
czym życzliwy i wesoły, że czy był Spadaro, czy nie, był tam nieodzowny.
149
Znalazłyśmy na Capri znajomych Polaków, państwa Okuniów, malarza z żoną. Mieli tu willę i
większość czasu przebywali tutaj. On właśnie był autorem okropnego obrazu, który wisiał w Kon-
stancinie w bibliotece nad kanapą między sześcioma ślicznymi Stanisławskimi. Ten obraz był po-
tem okładką „Dumy o hetmanie”. Był to niby góral, bo choć siedział na koniu, portki miał w pa-
rzenice. W ziemię dookoła wbite były strzały, a z tej ziemi ciekła krew. Były tam też węże. To się
przecież ojcu nie mogło chyba podobać? Państwo Okuniowie byli jacyś bladawi, zwłaszcza ona,
nalana, z wodnistymi oczami i kotletami z blond włosów na uszach. Ale szalenie serdecznie nas
przyjmowali i zapraszali na herbatki. Pełno tam było obrazów przedstawiających panią Okuniową
przeważnie w pozycji poziomej, rozciągniętą na kwiatach i motylach.
Zaczęły się spacery po wyspie w dół do Marina Piccola albo do Marina Grande, albo w górę do
Punta Tragara, albo przynajmniej kawałek schodami Saracenów w stronę Anacapri. Raz pojecha-
łyśmy aż do Villa San Michele, ale ponieważ bardzo nie lubiłam tej książki, to i dom wydał mi się
fałszywy. Zresztą nie bez przyczyny. Miałyśmy tam znajomego rybaka z łodzią, który pływał z
nami dookoła Capri, do grot i zatoczek, i pozwalał mi wiosłować, a sam gadał z mamą. Raz, kiedy
z Marina Grande opływaliśmy strome czarne skały i dla odpoczynku wcisnęliśmy się do skalnego
załomu, małej zatoki, czarnej i cichej, nasz rybak, który zresztą miał głowę Rzymianina z galerii
portretów marmurowych w termach Dioklecjana, opowiedział nam ładną historię. Miał brata,
który bardzo pięknie rzeźbił. Il Dottore Axel Munthe zwrócił się do tego brata, aby mu wyrzeźbił
głowę Gorgony z białego marmuru. Zdolny brat wykonał zamówienie bardzo udatnie, a wtedy Il
Dottore wrzucił Gorgonę w tę właśnie zatoczkę. Przez kilka lat nic się nie działo, aż Il Dottore
Munthe miał sen, w którym ukazał mu się pewnie Tyberiusz albo inny ktoś bardzo znaczny na
Capri i kazał mu szukać czegoś na dnie zatoczki. Wielu młodych rybaków dobrze opłacanych
nurkowało w zatoczce, aż wyciągnięto rzymską Gorgonę, która, o ile wiem, ozdabia teraz Villa
San Michele, a ten stary blagier opisał swój wielki sen w tej swojej książce dla starszych Angielek.
Ale Capri jest wyspą czarodziejską, nie tylko od czaru, ale od czarów, tajemniczości, tajemnic i
magii. Ojca napełniała zachwytem nie tyle wyspa, co morze. To, co pisze o nim, jak się codziennie
nie może napatrzeć falom, skałom, rysunkowi wiatru na wodzie, kolorom i głosom - z tego widać,
jak łatwo byłoby mu cieszyć się, zachwycać, pławić się w piękności świata, gdyby nie ta „choroba
na Moskali”, ta wieczna udręka, polskimi sprawami wywołana. Czasem, czasem napisze: „Tak
rzadkie w moim sercu uczucie szczęścia sprawia mi radość jeszcze z tego względu, że jest jak
gość, któregom się już spodziewać zaprzestał”. A to rzadkie uczucie szczęścia, to widok jego syn-
ka. Ale ten synek, jak i ja, za wcześnie był z nim, żeby móc to szczęście z nim dzielić. Tylko mama
była przy nim w porę, młoda, a już dorosła, rozumiejąca i razem czująca, ale pamięć o tym tak
głęboko, milcząco była w niej schowana.
Pewnego dnia schodziłyśmy na spacer z góry do Marina Grande, przed południem, w przepiękny
słoneczny dzień. Droga stromo schodząca w dół wije się i zakręca między murkami i ogrodze-
niami domów odsuniętych w głąb ogrodów. Było już bardzo gorąco, szłyśmy wolno, zatrzymując
się, żeby zajrzeć przez żywopłoty do pachnących, cienistych, odgrodzonych od pylnej i gorącej
drogi ogrodów. W murze zobaczyłyśmy bardzo starą kapliczkę, właściwie niszę w kamieniu, a w
głębi niej światełko oliwne i posąg Madonny, ledwo widoczny. W tym momencie spostrzegłyśmy,
że ktoś idzie uliczką z dołu naprzeciwko nas. Było tak gorąco, że zdziwiłyśmy się, że się komuś
chciało iść tyli kawał drogi pieszo pod górę, zamiast wjechać funicolare.
Kiedy ta osoba zbliżyła się do nas, zdumiałyśmy się. Był to mężczyzna szalenie wysoki, chudy,
ciemny, w ogromnym czerwonym płaszczu, róg tego płaszcza zarzucony miał na tył głowy, a
długie czarne włosy wisiały mu po obu stronach twarzy. Był tak dziwny, że przystanęłyśmy, on
150
nas minął, a przechodząc, spojrzał na nas przerażającymi oczami. To spojrzenie nie wiadomo
czemu, bo ani nie zatrzymał się, ani nic nie powiedział, wywołało w nas obu uczucie strachu tak
okropnego, że złapałyśmy się za ręce i wskoczyłyśmy do tej kapliczki, chociaż on obojętnie po-
szedł, nie oglądając się, dalej pod górę. Czy to, że byłyśmy zupełnie same na tej drodze, czy ten
wygląd dziwaczny, czy raczej to spojrzenie - nie byłyśmy znów takie strachliwe, żeby obie prze-
żyć równocześnie, w końcu bez powodu, taki nagły atak prawie przerażenia. Capri, wiadomo,
pełne jest dziwaków, maniaków, wariatów zasiedziałych tam i ściągających z całego świata. Po
chwili wyszłyśmy z tej niszy w murze i trochę zawstydzone, trochę rozśmieszone, a jeszcze trochę
nieswoje, poszłyśmy w swoją drogę w dół do Marina Grande do kawiarenki nad morzem na
espresso.
Właściwie całe dnie spędzałyśmy na spacerach albo na pływaniu łodzią z naszym rybakiem Rzy-
mianinem. Jego głowa była naprawdę do rzeźby, nawet nie do malowania, a do kamienia. Był
wesoły, rozmowny, jego rodzina znała Gorkiego, więc może i ojca, który tu z Gorkim i Andreje-
wem utrzymywał dość ścisłe stosunki. Woził on nas po kolei do wszystkich grot. Najwspanialsza
była Grotta del Cannone, wpaść tam można było tylko razem z falą, która strzelała w skały istot-
nie jak piorun, a w środku ten strzał rozlegał się jeszcze stokrotnym echem. Schodziłyśmy także,
kiedy morze było ciche i fale powolne i niskie, w dół przez via Krupp, stromymi zakosami w zio-
łach pachnących i łopacistych kolących opuncjach aż do Marina Piccola i tam w ciepłej wodzie
układałyśmy się na wyślizganych przez morze głazach. Fale przepływały łagodnie przez kamienie
i ciało, spływały w dół strumyczkami, a w załomach i miskach skalnych zostawiały nieruchome
lusterka przeczystej wody.
Na obiad wracałyśmy na górę, a po sjeście na tarasie znów szłyśmy gdzieś na spacer albo na Piaz-
zale na lody, albo do państwa Okuniów na herbatę. Podczas wizyty u nich mama opowiedziała o
dziwnym człowieku w czerwonej szacie, spotkanym przez nas na drodze do Marina Grande. W
trakcie naszego opowiadania i zapytań, kto to być może i czy go znają, oboje państwo Okuniowie
dziwne, coraz dziwniejsze mieli miny. Patrzyli na siebie i na nas, jakby nie wierzyli naszym sło-
wom i własnym uszom. Wreszcie pan Okuń poszedł do biblioteki i przyniósł kilka książek opisu-
jących wyspę, jej historię, legendy, najstarsze mity i wszystko, co dotyczy tego skrawka ziemi i
jego tajemnic. Jedna z tych książek, trzytomowa „Aria di Capri”, pasjonująca, zaraz została przez
nas kupiona w antykwariacie. W tych wszystkich książkach powtarza się i opisywana jest jedna-
kowo postać demona zamieszkującego tę wyspę od prawieków. Demon Capri opisany tam jest
dosłownie tak, jak osoba spotkana przez nas, w najdokładniejszych szczegółach. Zwłaszcza jego
przerażające spojrzenie i niepokój ogarniający ludzi, którym się ukazuje. Opisy tej postaci, tak
dokładne w książkach i zapisach sprzed stu lat, zadziwiały nas, ale śmiejąc się, raczej byłyśmy
pewne, że ktoś się tu na Capri tak zabawia, przebierając się za miejscowego demona.
Ja opowiadałam państwu Okuniom o Montalku-Potockim - łagodnym dziwaku, uważającym się
za króla Polski, który również chodzi w długich szatach, ma rozpuszczone włosy, trepy na bosych
nogach i tak spaceruje po Warszawie. Ale państwo Okuniowie byli przekonani, jak zresztą inni
mieszkańcy Capri, między innymi nasz rybak, którego dziadek widział demona kilkakrotnie, że
nie był to żaden przebieraniec. To był demon, nasza reakcja na niego na to wskazywała. Ale dla-
czego właśnie wybrał sobie nas? A może właśnie wtedy nadszedł dla niego czas ukazania się, my
byłyśmy tam przypadkiem. Wiadomość o tym, żeśmy go widziały, rozeszła się szybko, musiały-
śmy opowiadać o tym spotkaniu wiele razy. Ale nikt w tym czasie więcej go nie widział, a książki
mówiły o nim serio.
151
Mieszkałyśmy nadal na via di Punta Tragara. Było coraz goręcej, noce także były bardzo duszne.
Jednej nocy, kiedy obudziłam się i nie mogłam długo zasnąć, wstałam i wyszłam na taras pod
dach z glicynii, przez które widać było gwiazdy i cienki zachodzący księżyc. Było tam czarno i
chłodniej. Usiadłam na leżaku i przez cichy ruch liści nad głową słyszałam od strony Faraglionów
słaby szum morza. W pewnej chwili bardzo daleko usłyszałam śpiew. Ktoś szedł z głębi wyspy
ulicą do morza i śpiewał coraz bliżej, młodym, silnym, pięknym, zupełnie nieuczonym głosem.
Nie znałam tej melodii, była smutna, głos łamał się chwilami jak od płaczu. Nie rozumiałam słów,
było to jakieś narzecze, ale melodia wyrywała się z gardła śpiewaka tak dramatycznie, boleśnie i
żałośnie na zmianę, rosła w miarę, jak przechodził koło naszego domu, a kiedy minął i oddalał się,
ciągle śpiewał, coraz dalej i ciszej. Z daleka tylko, kiedy odszedł, zobaczyłam go na jasnej drodze,
zarys postaci. Niósł wiosła i jakieś inne rybackie narzędzia i śpiewał, śpiewał, wyśpiewywał żal i
miłość, i cierpienie na tej pustej drodze w nocy, płakał i śpiewał sam dla siebie.
Trzeba było wreszcie wracać do Rzymu. Wandzia z tyfusem została przeniesiona przez Faldiniego
do świetnego szpitala prowadzonego przez jakiś zakon. Dochodziła tam do zdrowia i do decyzji
wyjścia za Faldiniego, co wszyscy popierali, z wyjątkiem jej matki.
Wszystko było jak dawniej na via Margutta - i u Marii, i w pracowni profesora Riccardi. Znów
chodziłam tam rysować, siedzieliśmy tam wszyscy - Elżunia, znakomicie portretowana przez pro-
fesora, Vedova, pani Barberini, Gemma, cicha, prawie niema córka państwa Riccardi - i tajemnicze
nieruchome koty, zwłaszcza ten z oberwanym uchem, siedzący wysoko na zrębie szafy, egipski,
patrzący na coś, co widział w otchłaniach czasu.
Serce mi się ściskało, kiedy pomyślałam, że mam wyjechać, zostawić to wszystko, zostawić Rzym.
Poza tym fakt, że mój wyjazd niczego nie zmieni, że wszystko będzie tu beze mnie tak samo, że
któregoś dnia ktoś wyjdzie z via Condotti na Piazza di Spagna, spojrzy na navicellę, na schody za
nią, na czerwony dom po lewej stronie z wiecznie zamkniętymi okiennicami - ten fakt, że to nie
będę ja, że ja już nie będę mogła tu być, ten fakt był nieznośny i uwierający jak kamyk w bucie.
Ale mama coraz częściej mówiła o tym, że powinna wracać do pracy, do której się zobowiązała i
którą wykonywała sumiennie w Warszawie, na Annopolu, gdzie zajmowała się gromadzeniem i
rozdziałem jedzenia i odzieży podczas dyżurów, wciągnięta w to przez panią Aleksandrę Piłsud-
ską. Przez całą wiosnę i lato nie było jej tam i teraz już chciała wracać. Ja zostawiałam w Rzymie
najmilszych przyjaciół, kilka lekko ponaddzieranych serc, świadomość, że to moje najpiękniejsze
chwile w życiu.
Tę świadomość ugruntował we mnie pewien wieczór na Awentynie. Schodziłam od Santa Sabina
w dół i poczułam się nagle zmęczona, trzeba mi było koniecznie gdzieś usiąść i odpocząć, choćby
na chwilę. Przechodziłam koło małego kościoła Santa Prisca, już był wieczór, a w kościele, oświe-
tlonym świecami, stały pustawe ławki. Usiadłam i patrzyłam na młodego księdza, który na am-
bonie, rzucając za siebie ogromny ruchliwy cień, miał kazanie do niezbyt tłumnych słuchaczy. Z
początku przyglądałam mu się tylko, żywości jego gestów, młodzieńczemu zapałowi i cieniowi
tańczącemu za nim. Potem zaczęłam go słuchać. A on chwalił radość życia, piękność świata, urodę
każdej chwili. Wołał do nas, żebyśmy się cieszyli czasem teraźniejszym, żebyśmy się nauczyli go-
dere, to słowo godere biegło przez kościół, echo odbrzmiewało je od płaskiego stropu, godere dzi-
siaj, a nie potem, we wspomnieniu tylko, trzeba umieć godere tę chwilę, kiedy radość się staje, bo
będzie ona wtedy jawna i pełna. Słuchałam tej nauki zachwycona i wdzięczna. Ale kiedy chciałam
potem znaleźć to słowo w moim bogatym polskim języku, nie bardzo mi się to udało. Takie ono
po włosku śliczne, szerokie, jak uśmiech i rozpostarcie ramion. Pewnych słów, znamienne to, nie
152
ma u nas, zawsze to mama mówiła za ojcem: nie ma suivre i nie ma continuer. I nie ma godere,
słowa, które na pewno będzie mi towarzyszyło przez całe życie, w małych rzeczach i dużych.
Zaczął się okres pożegnalnych wizyt, u państwa Loretów, w ambasadzie, u Janikowskich, u bar-
dzo starej pani Radziwiłłowej, przeciwniczki Mussoliniego. Wspaniała to była dama, która kocha-
ła Rzym i uważała, że Mussolini go paskudzi. Pojechała kiedyś na Foro Mussolini zwiedzić tę mo-
numentalną budowlę, obstawioną olbrzymimi posągami, przedstawicielami wszystkich dyscyplin
sportu. Wróciła oburzona. Stukając laseczką w podłogę na przyjęciu u Janikowskich, mówiła:
„Obeszłam to dookoła i same dupy widziałam, moi drodzy”.
Chodziłam jeszcze po raz ostatni do Polimnii, na Celimontanę, do Villa Giulia, do Apolla z Tybru,
na Piazza del Popolo i na Piazza di Spagna, i do źródła Juturny, żegnałam się z przyjaciółmi i
miejscami i było mi bardzo smutno, bardzo smutno.
Aż wreszcie nadszedł dzień wyjazdu, portier z via Margutta i jego chuda żona znosili na dół nasze
bagaże. On niósł parasole i płaszcz mamy, a żona po jednej ciężkiej walizie w każdej ręce i wielki
zasuwany wór podróżny na głowie, niezwykle zresztą zręcznie go tam utrzymując. Powiedzia-
łam, żeby zabrał od niej te ciężary, na co odpowiedział mi zdumiony: „Ma come signorina, che
dice, Š troppo pesante, Š lavoro di donna”.
Naszym następnym postojem była znów Wenecja. Chciałyśmy ją jeszcze zobaczyć w środku lata i
pogody. Postanowiłyśmy zamieszkać inaczej niż wszyscy, po drugiej stronie kanału, w mniej zna-
nej części miasta, ale niedaleko od placu Świętego Marka. Po niedługich poszukiwaniach znala-
złyśmy uroczy mały hotel mniej więcej w połowie wąskiej części miasta, między Canale Grande a
laguną, dwa kroki od Santa Maria della Salute. Dzwony tego kościoła w pierwszych dniach pod-
rywały nas z łóżek, ale prędko przyzwyczaiłyśmy się do nich. Tuż blisko miałam do Accademii, a
tam do „Burzy” Giorgione, jednego z moich ukochań. Hotel stał przy Fondamento Ca’ Bala, wą-
skim tarasikiem z kilkoma stolikami pod pergolą oddzielony od czarnej wody kanału. Wąziutkim
chodniczkiem można się tam było dostać, idąc od strony Canale Grande pod murami albo też do-
bić do schodków hotelu prosto z Fondamento. Nigdy ani mama, ani ja nie mieszkałyśmy jeszcze
po tej stronie. Bardzo nam się tu podobało. Pod wieczór szłyśmy na spacer brzegiem aż do Doga-
na di Mare, mając przed sobą całą nieopisaną panoramę Wenecji pod zachodnim niebem, a okrą-
żywszy budynek Dogany, oglądało się początek nocy wstającej z morza, z laguny, Giudecca leżała
na wodzie płaska i jaskrawa, czerwona na szafirowym morzu i niebie.
Kiedyś wcześnie rano wyszłam z hotelu i po krótkim spacerze usiadłam na schodach Santa Maria
della Salute. Siedziałam tam z lenistwa i zachwytu, mając przed oczami całą różową we wcze-
snym słońcu Wenecję, wszystkie te kształty wryte w pamięć i w oko na zawsze - Campanilę, ko-
puły Świętego Marka, Pałac Dożów, słupy czarno-białe i krzywo stojące w niebieskiej wodzie przy
Piazzetta. Mały był jeszcze ruch na Canale Grande, tylko vaporetta przychodziły pokrzykując z
jednej strony kanału na drugą. Naprzeciwko mnie, za wodą, świecił czerwonymi murami „Hotel
Luna”. Z obu jego stron kłębiła się czarna zieloność ocieniająca tarasy restauracji. Okiennice były
jeszcze pozamykane, goście hotelowi spali. Na pierwszym piętrze ciągnął się kamienny balkon z
białą balustradą. W pewnej chwili jedne z drzwi na ten balkon wychodzących otworzyły się i z
ciemnego wnętrza wyszła na światło słoneczne młoda kobieta w różowej sukni. Oparła się na ba-
lustradzie, patrzyła chwilę i odwracając głowę mówiła coś w głąb pokoju. Po chwili wyszedł za
nią mężczyzna i oboje stojąc koło siebie oglądali ten poranek, tak świeży i świetlisty, tak piękny i
radosny. Zrobiło mi się przez chwilę smutno i pewnie była to dziewczyńska zazdrość wobec ich
młodej, pełnej dorosłości. Ale pomyślałam sobie - całe życie przed tobą. Obiecuję ci, że ty także
staniesz kiedyś na balkonie „Hotelu Luna” w różowej sukni, w piękny ranek letni. Obiecuję ci to
153
bardzo solennie i bardzo serio. W tym przyrzeczeniu najmniej może ważnym elementem i bardzo
mglistym był ten pan, który miał stanąć obok mnie. Najważniejsza była różowa suknia i „Hotel
Luna”, i cały nastrój, powietrze tego poranka.
Niedługo po przyjeździe spotkałam niedaleko Dogany na nie ogrodzonym ocembrowaniu space-
rującego Józka Natansona. Lubiliśmy się bardzo, pisywaliśmy do siebie długie listy, kiedy on sie-
dział na Korsyce w jakiejś kotlinie w górach i sadził chłopom pomidory. I malował oczywiście.
Teraz chodził po wielkich kamiennych płytach i roztrzaskiwał obcasem pestki czereśni. Zaczęli-
śmy to robić razem, jakbyśmy się wczoraj rozstali, nie zwracając uwagi na karabiniera, który za-
czął nas podglądać od załomka do załomka muru. Wydaliśmy mu się z daleka podejrzani i bzi-
kowaci, co chwila podnoszący nogę i tupiący w ziemię, bez wyraźnej kłótni ani rytmu. Kiedy od-
chodziliśmy, widać było z daleka, że podjął swoją spokojną wartę na nadbrzeżu, ale od czasu do
czasu trzaskał nogą w znalezioną pestkę, odkrywszy, na czym polegała nasza kretyńska zabawa.
Józek był już w Wenecji dawno. Poznał tu pewnego księdza, historyka sztuki, wenecjanina. Z nim
razem penetrowali to miasto naprawdę do głębi. A głębię, a nawet wiele głębi ma Wenecja, miasto
tajemnicze i straszne. Teraz prowadzali mnie obaj w najodleglejsze dzielnice, po rozpadających się
mostkach nad nieruchomymi kanałami, gdzie zamknięte na głucho persiane zgniłych domów nie
wiadomo co osłaniają - pustkę czy jakieś życie trudne do wyobrażenia. Drzwi zielone dołem od
wodorostów oblepiających kamienne schodki, a schodki giną pod czarną wodą, na której kołyszą
się tam i z powrotem śmiecie, trawa morska i zdechłe ryby. I nagle placyk, kościół, zjawisko urody
w tej strasznej pustce.
Kiedyś Józek z księdzem zapowiedzieli, że jestem zaproszona przez ich przyjaciół wieczorem na
spotkanie. Późno, ciemnymi fondamenta, calle, vico, lista i rio poszliśmy gdzieś bardzo daleko, aż
wreszcie doszliśmy do placu, gdzie przed zamkniętym na głucho pałacem po dwu stronach wiel-
kich drzwi stały, a właściwie siedziały wyprostowane dwa kamienne lwy, o dość chyba wschod-
nim rodowodzie. Okazało się, że to one są tymi ukochanymi i bliskimi przyjaciółmi. Józek przed-
stawił mnie im, zresztą bardzo pochlebnie, a potem gładził je, drapał za uszami i całował w
straszne pyski. Miały to być najpiękniejsze kamienne lwy na świecie, widziałam je tylko w świetle
księżyca, ale Józek na pewno miał rację. Ksiądz wenecjanin zachowywał się w stosunku do nich
podobnie, przemawiał do nich słodko, prozą i wierszami. Chodziliśmy oczywiście i do muzeów, i
do kościołów, ale głównym naszym celem była zawsze właściwie sama Wenecja.
Mama miała też towarzystwo, bo zjawiła się nagle w Wenecji ciotka Aniela. Ona naprawdę zaw-
sze zjawiała się, a nie przyjeżdżała. Żadnej zapowiedzi nigdy nie było, nie wiem, czy kiedykol-
wiek miała wszystkie papiery potrzebne do wyjazdu. Znana była w rodzinie historia jej podróży z
Krakowa do Warszawy, jeszcze za Ruska. Ciotka Aniela pożyczyła paszport od swojej koleżanki
teatralnej i pojechała. Na granicy odebrano od wszystkich paszporty, a podróżni czekali w pocze-
kalni dworcowej. Ciotka Aniela spokojnie czytała książkę, kiedy wszedł żandarm i wrzasnął: „Go-
spaża Mikuckaja nie możet jechat’!” Ciotka Aniela nie drgnęła, bo zapomniała, że to właśnie ona
jest ta Mikuckaja. Wstrząsała się tylko z żalu nad tą biedną kobietą, kiedy żandarm po raz trzeci
wzywał Mikucką coraz wścieklejszym głosem. Aż nagle przypomniała sobie, skoczyła i okazało
się, że tam naturalnie nie ma jakiejś pieczątki czy opłaty, ale ciotka Aniela zawsze załatwiła
wszystko wdziękiem i wymową.
W Wenecji zamieszkała z nami, przesiadywała u Floriana, spacerowała po Placu, odwiedzała
sklepy, słuchała z nami wieczornych koncertów na estradzie pośrodku Piazza. Miałam na te kon-
certy granatową suknię z przezroczystej plisowanej żorżety i dostałam od mamy naszyjnik z
154
drobno ciętych dymnych kryształów górskich, które robiły się na ciemnym materiale prawie czar-
ne, a na ciele różowe.
Jeździłyśmy też często na Lido na herbatę po południu albo rano na plażę. Mama pokazywała mi
dom i ogród, gdzie mieszkałyśmy z babcią i Isoliną w pierwszym roku mojego życia. Stąd także
Isolina pisała kartki, wysyłała telegramy i listy do ojca o stanie mojego żołądka, poza tymi
wszystkimi biuletynami, które mama mu od siebie podawała. Biedna Isolina nie bardzo umiała
pisać, a z geografii znała tylko najbliższe okolice Florencji. Bo kiedy tam w lecie zrobiło się zbyt
gorąco i rodzice postanowili pojechać na Lido, Isolina załamała ręce - jak ona sobie tam na tym
Lido da radę, skoro nie umie po polsku? Trafiła do tej dziwnej rodziny prosto ze wsi, pokochała
wszystkich gorąco, ale nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego oni jedzą zepsute mleko, nie chcą jeść
rzodkiewek, które ona przyniosła z targu, specjalnie wybrane, miękkie i dojrzałe. Ostatni list od
Isoliny mama dostała po śmierci ojca, pisała, że jest ze swoim synem, z tym, który był nieślubny,
Gianpiero, questo „ma”, to „ale” w przeszłości dziewczyny. Miała męża i jakieś inne dziecko, już
ślubne. Dlaczego nie odnalazłyśmy jej we Florencji podczas naszego pobytu tam? Zrobię to kiedyś
na pewno.
Tymczasem Wenecja przygotowywała się do swojego największego święta, które - tylko Włosi
mogą wymyślić coś takiego - nazywa się Baccanale di Santissimo Redentore. Jest to święto każde-
go mieszkańca Wenecji. Nikt wtedy nie może zostać w domu. Wszyscy wsiadają wieczorem do
łodzi, gondol, motorówek, tratw, wszystko co pływa ubrane lampionami, girlandami, kwiatami,
latarniami odbija od brzegu i łącząc się po kilka, przyciągnięte do siebie, spływa na Canale Gran-
de i lagunę. W stronę Giardini Pubblici płyną barki z orkiestrami, a z lądu rozpoczyna się o dwu-
nastej w nocy wielkie widowisko ogni sztucznych. Na łodziach wszyscy śpiewają, na większych
tańczą, jest to całonocna festa na wodzie. Już na wiele dni przed świętem nie było mowy o dosta-
niu jakiejkolwiek łodzi i Józek zamartwiał się, że nie będziemy brali w tym święcie udziału. Ale
tak bardzo zależało mu na tym, żeby nam zrobić przyjemność, że tego dnia podczas kolacji pod-
płynął do naszego hotelu na Fondamento Ca’Bala, gdzie jadłyśmy na tarasie pod pergolą, i zacu-
mował przy schodkach. To, czym przypłynął, a co wytargował z trudem aż w Mestre, było dziw-
ną, płaskodenną, bardzo szeroką łodzią o niskich burtach. W środku leżało w poprzek kilka desek,
a para strasznie wielkich i ciężkich wioseł wisiała na bokach. Ciotka Aniela wzdrygnęła się, kiedy
zobaczyła to pudło z mokrym dnem, ale mama i ja wskoczyłyśmy z radością, więc i ona, oczywi-
ście, wsiadła. Wydostaliśmy się z naszego kanału na lagunę i zaraz otoczyły nas śpiewające,
oświetlone łodzie. Na każdej ktoś grał na gitarze, śmiał się głośno, zagadywano do nas, częstowa-
no winem, ochlapywano trochę wodą.
Józek przepychając się przez ten tłok, pracując ciężko, powiedział nagle: „Szkoda, byłoby łatwiej,
gdybym umiał wiosłować” - a ciotka Aniela wzdrygnęła się po raz drugi. Ale ponieważ kochała
Włochów i Italię, bo tak zawsze mówiła, nigdy Włochy, tylko Italia, więc ta zabawa, to święto na
wodzie zaraz i ją zachwyciło. Popychani, kołysani, poruszani wiosłowaniem Józka wypłynęliśmy
daleko na lagunę i stamtąd poprzez lampiony, girlandy kolorowych żaróweczek, czarne zarysy
gondol i łodzi patrzyliśmy oczarowani na nieprawdopodobne, przezroczyste, jarzące się miasto
rozpostarte z daleka na wodzie. A od strony Giardini Pubblici zaczęła się tymczasem nowa nie-
bywała bajka. Wszystkich kolorów ognie sztuczne, złote palmy, wachlarze i fontanny wylatywały
w czarne niebo bez chwili przerwy, oślepiały, zapalały wodę, nieustanny grzmot i trzask leciał
stamtąd i zagłuszał okrzyki i śpiewy w łodziach. Była to szalona i piękna zabawa, czas mijał, a my
przepływaliśmy ogromnymi, połączonymi grupami łodzi, gdzie wszyscy się cieszyli razem.
155
Ale w pewnej chwili wydało mi się, że błyski, blaski i trzask fajerwerków dochodzą do nas z kilku
stron, nie tylko od Giardini Pubblici. Odwróciłam oczy od tego wspaniałego widoku i zobaczyłam
coś równie, a może o wiele bardziej efektownego. Z przeciwnej strony nadchodziła burza, straszne
nieustanne błyskawice strzelały w morze, rozdzierały potworne chmury, niebo co sekunda stawa-
ło się białe, grzmot toczył się górą i wodą bez chwili przerwy. Na łodziach ludzie zaczęli krzyczeć
i zawracać do brzegu. Cała ta masa wątłych drewnianych barek, łodzi, małych stateczków gniotła
się, trzeszczała i pchała. Uderzył pierwszy gwałtowny wiatr, podniósł fale, z daleka po wodzie
leciał deszcz dzwoniąc elektrycznie. W oślepiającym blasku i zupełnej czerni, zalani wodą z góry i
boków, nie wiedząc, w którą stronę się ciągniemy, zbliżyliśmy się jednak do nadbrzeży, ale
wszystkie wejścia do kanałów zablokowane były łodziami, które usiłowały tam wpłynąć. Nie uda-
ło nam się wpłynąć do żadnego. Pchani na ocembrowania ogromnymi falami, z coraz większą
ilością wody w łodzi, ledwo żywi z wysiłku utrzymania się w równowadze, przyczepiliśmy się
wreszcie do lin zwisających z jakiegoś holownika stojącego przy nadbrzeżu. Na szczęście byli na
nim ludzie, którzy nas usłyszeli. Po tych linach i z ich pomocą wydostaliśmy się na pokład. Józek
zachował się całkiem jak bohater, wiosłował, wylewał wodę i pomagał nas wyciągać z morza.
Trzeba jeszcze było wykonać wielki skok z holownika na nadbrzeże. Byliśmy wszyscy oblepieni
ubraniami, woda lała się nam po twarzach. Marynarze z holownika zaopiekowali się nami jak
bracia. Wprowadzili nas natychmiast do baru, który zrządzeniem bożym stał oświetlony, ciepły i
suchy na rogu, naprzeciwko holownika. Tam przy stołach nakrytych papierowymi obrusami ma-
rynarze wlali w nas takie ilości gorącego czerwonego wina z korzeniami, zabaione, marsali i in-
nych nie rozpoznanych już alkoholi, że nie wiadomo jak znalazłyśmy się w domu, a gdzie pozo-
stał Józek? Łódź zatonęła. Ciotka Aniela trzęsła się ze wściekłości na Józka, na Baccanale, przez
parę dni nie mogła się uspokoić, dopóki nie okazało się, że ani mamie, ani mnie nic się nie stało,
nie mamy ani szoku nerwowego, ani kataru. Ciotka Aniela suszyła w każdy piątek, żeby nie wiem
jaka gastronomiczna okazja stanęła na jej drodze. Sama w przeciwieństwie do mamy świetnie go-
towała, z talentem i wyobraźnią. Łączyła przedziwne elementy i wychodziło z tego coś doskona-
łego, a co dziwniejsze, ładnego kolorystycznie na półmisku. Co prawda potrafiła też podać coś
bardzo dziwnego.
Kiedyś wydało jej się, że jej mąż Jan zdradza ją z pewną osobą, która była troszkę żydowskiego
pochodzenia. Ciotka Aniela kochała swego Jana i była o niego zazdrosna, chociaż on mógłby nie
bez powodu odpłacać jej tym samym. Więc pewnego razu Jan wracając na obiad do domu z re-
dakcji „Kuriera Warszawskiego”, gdzie pracował od wielu lat, poczuł już na schodach bardzo
silny zapach smażonej cebuli. Kiedy wszedł do stołowego, znalazł obficie zastawiony stół. Były
tam gęsie pipki, ryba po żydowsku, mace, małe klopsiki z koszernego mięsa, wszystko suto do-
prawione cebulą i czosnkiem. Pośrodku stołu menu w języku jidysz, które Aniela zwędziła z ży-
dowskiej restauracji. Ona sama siedziała na swoim miejscu przy stole, dość niedbale ubrana. Po-
wiedziała mu słodko, że postarała się to wszystko przygotować mu jak najlepiej, bo zna jego gusta
i chciała mu zrobić przyjemność. Zdaje się, że jak zwykle udało jej się doskonale.
Jan Kleczyński był bardzo pięknym mężczyzną o gołębim sercu. W ich krakowskich czasach przy-
jaźnili się z Przybyszewskim i tworzyli grupę otaczającą go uwielbieniem. Zwłaszcza Jan, pięknie
grający na fortepianie, był Przybyszewskiego ulubieńcem. Potem po powrocie z plebiscytu na
Śląsku i następnie z Zagłębia Saary zamieszkali w Warszawie, przyjaźnili się z malarzami, rzeź-
biarzami i aktorami, których zawsze pełno było w ich domu. Ściany zawieszone były obrazami
Kędzierskiego, Żukowskiego, Nartowskiego, Masłowskiego, Pieńkowskiego, oczywiście także
mamy rysunkami.
156
Sama ciotka Aniela robiła bardzo dziwne rzeczy. Wymyśliła coś zupełnie nowego i ślicznego. Z
kolorowych włóczek dartych na bardzo cienkie pasemka układała kwiaty, gałęzie, bukiety lekkie
jak puch i umieszczała je między dwiema warstwami czarnego tiulu, bardzo lekko je tam przymo-
cowując. Taki wielki szal obciążony czarną frędzlą, włożony na czarną suknię, stwarzał wrażenie,
że jest się oplecionym na przykład wiotkimi gałęziami mimozy albo liści wina, albo pękami jaśmi-
nu. To był jej wynalazek, który się szalenie podobał. Zmigryder kupował od niej te szale i wysyłał
je za granicę, głównie do Włoch i do Paryża. Było to trwałe, lekkie jak mgła i piekielnie efektowne
na balowych sukniach. Miała kilka swoich pomocnic, bo to darcie włóczki było męczące i drażniło
jej skórę, ale sam układ, rysunek, całą kompozycję stwarzała sama, zawsze inną i jedyną. Te jej
panny pamiętam doskonale, starszawą Jankę albo ładną Emilcię Maciejkę. Ciotka Aniela wypro-
wadzała je na ludzi, pomagała im, wydawała je za mąż i wyposażała, poza pieniędzmi, w najroz-
maitsze znakomite talenta. „Ciotka Aniela znalazła nową gwiazdę” mówiło się, ale to było dobre.
Budziła w ludziach niespodziewane, uśpione chęci rozwoju, wiarę w swoje siły, może nawet roz-
wijała istotne uzdolnienia. Właściwie każdy, kto się z nią zetknął, prędko wydawał się sobie waż-
niejszy, godniejszy i lepszy, bo ona wierzyła prawdziwie w głębokie dobro świata, sens i porządek
światem rządzący i tym optymizmem ogrzewała ludzi. Potrafiła bronić tego swego stanowiska
zaciekle, toteż kłótnie wybuchały między nami często, hałaśliwe i gwałtowne, mama słuchała i
śmiała się, a ciotka Aniela nagle wstawała i trzasnąwszy drzwiami wychodziła, co było ohydne
wobec kogoś, kto miał jeszcze w zanadrzu parę świetnych argumentów.
Toteż raz, trudno się do tego nawet przyznać, po takim nagłym zakończeniu, a właściwie urwaniu
jakiejś grzmiącej awantury na tematy polityczne, kiedy zobaczyłam, że idzie przez podwórze tym
swoim lekkim cygańskim krokiem, zadowolona i odprężona, a we mnie wszystko jeszcze się go-
towało, otworzyłam okno i cisnęłam w nią tortem, który stał na stole.
Takie rzeczy zdarzały mi się bardzo rzadko, bardzo, bardzo rzadko. Ojciec czasem, wiem, wpadał
w złość, widziałam to dwa albo trzy razy. Na pewno nie mama przekazała mi takie objawy szew-
skiej pasji. Ale co możemy wiedzieć o dziadku? A nawet o słodkiej, łagodnej, niebieskookiej babci?
Albo jej babciach? O tych starych damach, o których w Siedlcach i okolicy deklamowało się taki,
zapamiętany przez mamę wierszyk:
W mieście Siedlcach, Pośród lasów Trzy podpory Dawnych czasów Szyją, prują, reperują, W bezi-
ka gdzie mogą kują, Na chłopców już nie polują.
To były pewnie jakieś ciotki babci. Z tej Sekuły, o której ciągle jeszcze z ciotką Anielą i swoimi
ciotecznymi siostrami Wojewódzkimi rozmawiały i nawspominać się nie mogły. I o rzeczce Mu-
chawcu, takiej cudnej. Parę już razy natknęłam się w rozmaitych pracach o „Przedwiośniu” na
przyklejenie się autorów do postaci Baryki, a ich matek do tej kochanej pani Barykowej, która
mówiła po rosyjsku „kakaja u was krasnaja roża” albo „kakije u was płochije briuki”. To była moja
babcia, mamy mama, kiedy po raz pierwszy spotkała się z Rosjanami podczas swojej podróży z
mamą do Niżnego Nowgorodu, do Wojewódzkich. A Baryków doliczyłam się jedenastu. Zawsze
tak samo to się zaczynało. Ktoś mnie odprowadzał w kąt i mówił: „Pani jednej to powiem, nikt o
tym nie wie. Baryka to ja”. Głupio wtedy chichotałam, chociaż wiedziałam, że losy powtarzały się
i były klasyczne w tym pokoleniu.
Nasz pobyt we Włoszech kończył się, ku mojej rozpaczy.
Spacery, wycieczki, zwiedzanie, muzea - wszystko zostawało. A tak lubiłyśmy zwiedzać. Nie tyl-
ko galerie i muzea, zwiedzałyśmy często także najelegantsze hotele, żeby zobaczyć, jak są urzą-
dzone apartamenty. Wchodziłyśmy na przykład do hotelu „Danieli” w Wenecji i w recepcji pyta-
157
łyśmy, czy „Principessa Kleczyńska Š gi… arrivata”. Jeśli okazywało się, że jej jeszcze nie ma, py-
tałyśmy, który apartament dyrekcja dla niej przeznaczy i oglądałyśmy go starannie, naradzając
się, czy aby przypadnie principessie do gustu. Ale teraz te zabawy i rozkosze kończyły się. Z War-
szawy przychodziły listy od rozmaitych chłopaków, że wakacje mijają i powinnam wracać. Więc
spakowawszy się, pożegnałyśmy Wenecję, miły hotelik na Fondamento Ca’Bala, Józka i księdza i
pojechałyśmy do domu.
Trochę byłyśmy w Warszawie, ślicznej i pustej w sierpniu, ukwieconej i podświetlanej w nocy, co
było zasługą Przypkowskiego, teraz prawej ręki prezydenta Starzyńskiego od tych upiększeń.
„Warszawa w kwiatach” - takie było hasło, a że pobudowano także, chyba po raz pierwszy, sporo
szaletów miejskich, więc mówiło się „Warszawa w kwiatach, mieszkańcy w klozetach”, ale jedno i
drugie było dobre i słuszne i wzbogacało to piękniejące miasto. W tych latach dwa miasta, War-
szawa i Gdynia - jak dziewczyny, które dorastają i zmieniają się z niezdarnych i bez wdzięku w
śliczne i wdzięczne - stawały się coraz piękniejsze, ozdabiały się nowymi tynkami, kwiatami, wy-
stawami bogatych sklepów, kolorowymi i estetycznymi neonami. Po przyjeździe widziałyśmy to
wszystko jakby nowymi oczami i naprawdę można się było tymi miastami zachwycać.
Zostawiłam mamę w Konstancinie, a sama pojechałam pod opieką Bronka Zielińskiego do Juraty.
W pociągu siedziałam cały czas naprzeciwko Zawieyskiego, który udawał, że mnie nie zna po
tamtej awanturze.
W Juracie było miło, chociaż cały czas byliśmy w drodze, bo dla przyzwoitości Bronek zamieszkał
na drugim końcu bardzo rozciągniętej Juraty.
Wróciliśmy do Warszawy, bo w tym czasie miał być bal „Latarni”, który zawsze był najlepszym
letnim balem i najelegantszym, a tym razem odbywał się w Łazienkach, co dodawało mu jeszcze
uroku. „Latarnia” była towarzystwem opieki nad ociemniałymi żołnierzami, założona także chyba
przy współudziale ojca.
Łazienki oświetlono zawieszonymi w gałęziach lampionami, a Pałac jarzył się, przezroczysty i
lekki na wodzie, milionami świec w żyrandolach i kandelabrach. Poza świecami innego oświetle-
nia nie było, więc wszystkie kobiety wyglądały prześlicznie, a mężczyźni starali się nie przecho-
dzić ani nie tańczyć pod żyrandolami. Ale każda świeca miała profitkę, więc nie kapało. Suknie
powiewały i przesuwały się na tarasach i nad wodą w tym ruchomym, żywym świetle, bijącym ze
wszystkich okien i drzwi otwartych na ciepłą noc. W ciasnym tłoku siedział na czerwonej kanapce
Rydz-Śmigły, korpus dyplomatyczny lśnił i świecił wstęgami, orderami i złotem haftowanych
paradnych uniformów. Ciężki, czarniawy Leon No‰l, ambasador francuski, Drexell-Biddle, ame-
rykański, elegancki i chudy. Beck z chudą żoną i tłum osób znanych i nie znanych mi osobiście, ale
raczej wiedziało się prawie o każdym, kto jest kto. Była tam naprawdę la cr’me de cr’me de cr’me
Warszawy. Miałam suknię uszytą w Rzymie z organdyny w biało-czerwone paseczki, z tym, że
białe były nieprzezroczyste, a czerwone tak. Pod spodem była sztywna halka czerwona z falbanek,
więc suknia była ogromną krynoliną, przy bardzo ciasnej i wydekoltowanej górze.
Moi dwaj znajomi, obaj bardzo piękni i interesujący, Jerzy Giżycki, autor kilku książek o Afryce, i
Bohomolec, zaciągnęli mnie na kanapę w bocznym saloniku i tam, a byli już po wielu szampanach
i koniakach, wyznali mi chichocząc i w wielkiej tajemnicy, że obaj są w wywiadzie. Co dziwniej-
sze, zdaje się, że to była prawda. Kiedy bal zaczął przygasać, większa część gości przeniosła się do
baru w „Bristolu”, gdzie tańczyło się do momentu, kiedy dzieci idą do szkoły. Kiedy wracałam
czasem o bardzo późnych porach nocnych do domu na Brzozową, otwierał mi ogromną bramę
nasz dozorca Dec. Patrzył na mnie ponuro i mówił: „No, dobra, Monika już jest, a Marysi nie ma i
158
nie ma”. Dec służył w Legionach, miał wojskową postawę, dom trzymał w czystości i wszystko o
wszystkich wiedział. W święta ubierał się w dość dziwaczny mundur i przypinał rzędy orderów
zdobytych na wojnie.
Pod koniec lata pomyślało mi się, że trzeba koniecznie odwiedzić Gdynię, zobaczyć, co nowego
zbudowano w porcie i w mieście. Zresztą była okazja, bo miasto Gdynia postanowiło mianować
nas obie swymi obywatelkami honorowymi i dla pełnego utwierdzania tego faktu ofiarować nam
kawałek ziemi, czyli działkę przy którejś z ulic. Przedstawiono nam w gmachu Komisariatu Rzą-
du plan miasta i poproszono o wybranie miejsca. Zaraz zdecydowałyśmy, że będzie to na Wzgó-
rzu Redłowskim, nad dolinką, w której Smętek tańczył swój cudowny, samotny, wiosenny taniec
w najpiękniejszym rozdziale „Wiatru od morza”. Pojechałyśmy tam zaraz z miłym panem Soko-
łem, komisarzem Gdyni, z dziwnym człowiekiem, panem Malessą, fanatykiem budowy Gdyni,
lekko stukniętym, i z innymi jeszcze oficjalnymi osobami, odczytano akt nadania nam na wiecz-
ność tej ziemi i wbito kołki zaznaczające granice. Było stąd widać morze w rozchyleniu lesistych
stoków doliny, rosły bujne trawy przetkane niebieskimi mikołajkami. Było tu bardzo pięknie. By-
łoby, gdyby nie kilka krów, które tam pasły się nie przywiązane do niczego. Ja się krów nie boję,
po prostu ich nie lubię, a mama, którą kiedyś w dzieciństwie na tej sławnej Sekule krowa goniła i
o mało nie przybiła jej do płotu - mama niczego chyba nie bała się tak panicznie, jak krowy. Więc
jednym wzniesionym okiem patrzyłyśmy na ojców miasta, ofiarowujących nam ten wspaniały
dar, a drugiego nie spuszczałyśmy z krów, które niedbale chodziły to tu, to tam, ciągle za blisko
nas. Ponieważ plany tej części miasta dopiero powstawały i projekty ulic nie miały jeszcze nazw,
zapytano nas, jak chcemy, aby się nasza ulica nazywała. Poprosiłam, żeby to była ulica Piotra Roz-
łuckiego, na co się wszyscy zgodzili.
Mama zaraz potem wróciła do Warszawy, a ja, ponieważ była piękna pogoda, zostałam jeszcze
trochę u państwa Thorów. Pewnej ślicznej niedzieli bardzo wcześnie rano wybraliśmy się całym
towarzystwem jachtem na zatokę z zamiarem zjedzenia obiadu w Pucku, gdzie była znakomita
restauracja, i powrotu do Gdyni na podwieczorek, bo to był już wrzesień i noc zapadała wcześniej.
Jacht był trochę stary, ale dobrze utrzymany i odmalowany, niewielki. Było nas pięć czy sześć
osób, dwie dziewczyny - Stenia Moszczeńska i ja, a z chłopców znałam Janusza Thora i długiego,
chudego, czarniawego Giedroycia. Poza tym byli tam jeszcze jacyś dwaj harcerze, raczej do obsłu-
gi tego stateczku. Byliśmy wszyscy biało ubrani i wypływając z Basenu Prezydenta i wzdłuż nad-
brzeży musieliśmy wyglądać bardzo sportowo i szykownie. Obiad w Pucku był świetny, ale zaraz
po wypłynięciu z tamtejszego portu uderzył w nas nagły cios wiatru tak gwałtownego, że żagiel
w moich oczach rozpruł się od góry do dołu tak dokładnie, jakby się ktoś z drugiej jego strony
uwiesił na nożu i zjechał na nim na sam dół.
Załoga najpierw zbaraniała, ale potem, zwinąwszy bezużyteczny żagiel, uruchomiła mały moto-
rek pod schodami do kajuty, na których siedziałam. Wzniosły się wielkie fale, więc w kajucie na
podłodze taczała się tam i z powrotem bardzo chora i jęcząca Stenia. Wpłynęliśmy w tak zwaną
Depkę, wąski, sztucznie utrzymywany pas głębi kilometrowej mniej więcej długości, przekopany
w płyciźnie ciągnącej się przez wody zatoki między Rewą a Chałupami. Ta Deplca jest, a raczej
powinna być, wyznaczona bojami świetlnymi, ale boje te się nie paliły. Tylko światła nawigacyjne
z lądu zachodząc na niebie pokazywały nam kierunek, bo napływały chmury i noc prędko nade-
szła. Ten odcinek drogi był naprawdę niebezpieczny, bo każda wielka fala mogła posadzić nas
kilem na płyciźnie. Woda przelatywała przez pokład i co chwila coś innego wylatywało z niego do
morza. Między innymi złożył się i zniknął za burtą krzyżak, na którym leżał bom czy reja, to coś
prostopadle umieszczonego przy maszcie i diabelnie ruchliwego tuż nad moją głową. Wszystkie
159
cztery chłopaki miotały się po pokładzie bez żadnego rozsądku. Byliśmy wszyscy mokrzy, mnie
było najlepiej, bo na motorku, przynajmniej w mojej dolnej części było mi ciepło. Coraz zresztą
cieplej, aż dookoła mnie nagle buchnęły płomienie. Motorek zapalił się, jego materiały izolacyjne
również, ale woda prędko zalała wszystko, tylko że paliwa również już nie było. Zaczęliśmy pły-
wać tam i sam w ogromnych przechyłach, które tłukły Stenią o podłogę i ściany kajuty, ale ona
była już prawie i tak nieżywa. Wreszcie rzuciliśmy ocalałą jakoś kotwicę i zaczęła się ponura szar-
panina, trwająca przez wiele godzin nocnych. Siedziałam dalej na schodkach trzymając się ich
kurczowo i patrzyłam bez ustanku w błyskającą co chwila po trzykroć latarnię morską w Roze-
wiu. Latarnię imienia Stefana Żeromskiego. Myślałam, co też on by powiedział, gdyby wiedział,
że ja się właśnie topię, patrząc na ten daleki błysk.
Podmuchy wiatru wzmogły się i lunął deszcz, a błyskawice oświetlały ogromne rowy między
grzbietami fal, całe dziobate i matowe od dzwoniącego i bijącego w nie deszczu. Nie miałam nic
do roboty, tyle, żeby nie wypaść za burtę. Zobaczyłam wtedy w sobie szereg warstw, jakby ko-
modę z wieloma szufladami. W pierwszej szufladzie od góry był sam strach, ślepy i oniemiały
strach przed śmiercią, ciemnością, tą wodą przewalającą się dokoła. W drugiej szufladzie modli-
łam się bardzo żarliwie i prosto do nieba, żeby się to nie stało. W jeszcze innej leżały wszystkie
wspomnienia, urocze przeszłe życie, żal i wściekłość, że tak głupio to wszystko tracę. Ale na sa-
mym dole w najniższej szufladzie leżało spokojnie przekonanie, że nic mi się stać nie może, że
wszystko dobrze się skończy. Jednego tylko nie mogłam dotknąć myślą, to mamy, kiedy dostanie
tę wiadomość. Omijałam tę sprawę, nie mogłam znieść myśli, że to przeze mnie, że to ja jej zadam
ten ból.
Burza poszła dalej na pełne morze, fale uspokoiły się i biały mglisty świt wstawał nad wodą, a my
tkwiliśmy prawie bez ruchu na kotwicy gdzieś na wysokości Babiego Dołu, pośrodku pustej zato-
ki, sztywni z wilgoci i zimna mokrych ubrań. Godziny mijały, usiłowaliśmy postawić choć kawa-
łek ocalałego żagla, co się w końcu udało, ale wiatr opadł zupełnie i biała gęstość wody i powie-
trza usypiała nas. Zapadł znów zmierzch i noc. Ktoś znalazł ocalałą rakietnicę i zrobiliśmy naradę,
czy strzelać o pomoc, czy nie. I większością głosów zdecydowaliśmy, dzięki niezmierzonej głupo-
cie, że wstyd byłby to tak olbrzymi, być wyławianym z morza przez holownik z kapitanatu portu,
że lepiej siedzieć i starać się uratować samym, a zachować sportowy honor. Trzeba powiedzieć, że
niestety i ja, dzięki pewnie tej najniższej szufladzie, byłam za niestrzelaniem rakiety.
Noc przeszła, szarpani na martwej fali nie czuliśmy, przynajmniej ja, żadnych cielesnych dolegli-
wości, nawet zmęczenia ani głodu. Ogarnęła mnie tępa sztywność. O świcie poruszyło się powie-
trze, zaczęły powiewać krótkie, opadające co chwila szkwaliki, rozsuwające mgłę. Ukazała nam
się z daleka Kępa Oksywska, a jeszcze dalej za nią zarys urwiska w Orłowie. Nasz ogryzek żagla
chwytał te podmuchy, ale manewrować nim nie było można, więc płynęliśmy to tu, to tam, ale
jednak stale w stronę brzegu.
Wreszcie przepchnięci raczej falą niż wiatrem zbliżyliśmy się do Gdyni i cudem wsunęliśmy się
do Basenu Prezydenta. Ktoś nam tam pomógł przycumować to, co pozostało z jachtu, do nabrzeża
i wysiedliśmy po kolei na brzeg, niosąc ze sobą Stenię jak kawał drewna, nieprzytomną i sztywną.
Piękny budynek przy basenie pełen palm, luster i czerwonych dywanów był już otwarty. We-
szłam tam i stanęłam jak wryta przed lustrem. Zobaczyłam osobę szarego koloru, razem z twarzą,
włosami i ubraniem, z oczami na pół twarzy i szalenie długim nosem. Ten nos był najdziwniejszy.
Giedroyć z tamtymi chłopakami odniósł Stenię do jej domu, a ja z Januszem pojechałam do jego
rodziców. Byłam steroryzowana myślą, że zawiadomiono już mamę o naszym zaginięciu. Weszli-
śmy właśnie do mieszkania, kiedy otworzyły się drzwi od łazienki i wyszedł pan Stanisław Thor,
160
świeżo ogolony i pachnący pastą do zębów. Rzucił na nas obojętnym okiem i powiedział: „Jak to
ładnie wstać tak rano, prawda? Dzień jest dłuższy i więcej ma się czasu na jakąś przyjemną wy-
cieczkę”. Nikt nie zauważył naszego wyglądu ani nieobecności od dwu dni. Zaprzysięgłam Janu-
sza, że nigdy nikomu nie opowie o tej przygodzie, ale sama tego wieczoru rozmawiając z mamą
opowiedziałam przez telefon całą historię, tylko trochę ją bagatelizując.
Po doprowadzeniu się do normalnego wyglądu wyszłam zaraz do kościółka na Świętojańskiej,
tuż naprzeciwko gmachu „Pagedu”, podziękować Panu Bogu za powrót do życia. Potem na ulicy
10 Lutego, w znajomym dużym sklepie z instrumentami muzycznymi i płytami, poprosiłam wła-
ściciela o pozwolenie posłuchania kilku moich ulubionych kwartetów smyczkowych Beethovena i
koncertu na trąbkę Mozarta, dla radości z tego powrotu. Ale kiedy przyszłam na obiad i pani Jan-
ka Thorowa podała wspaniałą zupę pomidorową, zerwałam się nagle od stołu, przeprosiłam i
uciekłam do siebie na górę, bo jeść jeszcze nie mogłam. Biedna Stenia przez kilka dni była bardzo
chora i nie chciała na nas patrzeć. Wszystko to było nauką, że nie należy wierzyć Zatoce we wrze-
śniu. Nigdy nie byłam u wróżki, a może trzeba było, boby mnie ostrzegła, żebym się w tym roku
nie zbliżała do wody.
Wróciłam do Warszawy i zaczęłam bardzo tęsknić do Rzymu.
Jakiś smuteczek się po mnie ciągnął i strach, czy jeszcze tam będę mogła pojechać. Nasza pozycja
w Europie niby była dobra, nikt w wojnę nie wierzył, Hitler na zmianę mizdrzył się i groził, ale to
wszystko było gdzieś dalej od nas. Mówiło się naturalnie o wojnie w Hiszpanii, padały tam bom-
by, ginęli ludzie, gazety podawały opisy bombardowań i przerażenie ogarniało na myśl o Prado -
niewiarygodną myśl o bombardowaniu Velazqueza. Jeden Słonimski uprzedzał, ostrzegał, prze-
powiadał groźne nadchodzące zło, czytałam jego artykuły, kroniki tygodniowe i słuchałam tego,
co mówił, przejmowałam się i wierzyłam mu, ale mówiło się o nim „pacyfista”, co nie było wtedy
komplementem ani pochwałą. Polska była silna, miała doskonałe sojusze i choć wstrętem napeł-
niały nas wizyty i przyjazne stosunki nawiązywane przez nasz rząd z Niemcami - to stanowisko
Polaków było podobne do tego francuskiego powiedzonka: „La mort, ‡a n’arrive qu’aux autres”.
Z Konstancina przyjechałyśmy do Warszawy. Nasza najmilsza Jadwiga kupiła sobie domek w
Białołęce i przeniosła się tam, a do nas nastała znaleziona przez ciotkę Anielę gwiazda, Bronia.
Ponieważ koło mnie coraz bliżej krążył Bronek Zieliński, ciotka przerobiła Bronię na Halinkę, że-
by się nic nie myliło i tak już ta Halinka została. Była z Wileńszczyzny, ładnie przeciągała, co mile
brzmiało w uchu mamy. Dobrze gotowała, tylko często mdlała z rozmaitych powodów i padała
wtedy ze stukiem jak słup na podłogę, nic sobie przy tym złego nie robiąc. Pokochała nas i Bibcia i
była naprawdę miłą i wesołą dziewczyną.
Dostałam pewnego dnia list od pana Zygmunta Wasilewskiego, redaktora „Myśli Narodowej”,
endeckiego pisma. Wasilewski był kiedyś, za czasów raperswilskich, w przyjaźni z ojcem, ale po-
tem ich drogi radykalnie się rozeszły, tak że przez dziesiątki lat nie mieli ze sobą żadnych kontak-
tów. Ten list zaskoczył mnie, Wasilewski chciał, żebym przyszła do niego do redakcji. Było to
gdzieś na ulicy Zgoda, stary, ciemny, zakurzony lokal redakcji. Siedział w nim bardzo wiekowy,
prawie ślepy, prawie się nie poruszający Wasilewski. Okazało się, że chce mi pokazać sześć obra-
zów olejnych, które namalował mój ojciec, mieszkając w Raperswilu. Powiedział mi, że widząc,
jak ojciec nieustannie, boleśnie tęskni do kraju, mówi o swoich Górach Świętokrzyskich, o tamtych
pejzażach, wciąż do tego powraca - kupił mu wreszcie farby, płótna na blejtramach i namówił do
malowania. Ojciec namalował wtedy te sześć obrazów - puszczę, Święty Krzyż, Łysicę, a nawet, co
jest nieskończenie trudne i ryzykowne - noc z księżycem nad Radostową. Byłam wzburzona i
wzruszona. Zdejmowałam po kolei te płótna ze ścian, przenosiłam je pod okno, do światła, żeby je
161
jak najlepiej zobaczyć. Patrzyłam na nie z najwyższą czułością, a równocześnie starałam się zoba-
czyć je okiem malarza. A malarz bardzo młody, świeżo i doskonale wszystko wiedzący, wedle
swego mniemania, jest surowym sędzią. Ale te obrazy były skromnie i czysto malowane, bez tej
zabawy kolorami, bez nadużycia rozkosznych możliwości, które kuszą zawsze malarzy nieprofe-
sjonalnych, dostających do rąk farby po raz pierwszy. Obrazy ojca były przezroczyste, spokojne,
właśnie skromne, ale nie szare. Ściskało mi się serce nad tym smutkiem i tęsknotą tak jawnie i pro-
sto powiedzianą. Jak strasznie chciałabym mieć choć jeden z tych pejzaży. Ale byłam zbyt nie-
śmiała i zbyt młoda, żeby po prostu powiedzieć temu staruchowi, który ich nawet nie widział,
żeby mi oddał któryś z nich. Wyszłam stamtąd i nic nie powiedziałam, tylko potem zaczęłam
układać w głowie przemowy, rozmowy i sposoby, które miały namówić go czy uprosić o taki dar.
Jakie to dziwne i wzruszające, że mając w Szwajcarii przed oczami najwspanialsze góry, królew-
skie szczyty - ojciec malował tę Radostową czy Kamień. On był tak zawsze zwrócony w jedną,
swoją polską stronę, jakby mu serce i wszystkie myśli przybito do tego kraju i jakby to bardzo na
zawsze bolało.
Bronek Zieliński odsługiwał właśnie wojsko w podchorążówce kawalerii w Grudziądzu. Prosił
mnie, żebym do niego tam przyjechała i umówiliśmy się, że spotkamy się w kościele garnizono-
wym na mszy niedzielnej. Przyjechałam do tego nie znanego mi miasta i po nocy spędzonej po raz
pierwszy w życiu samej w hotelu, niebywałym, secesyjnym, staroświecko ozdobnym „Królew-
skim Dworze” - poszłam rano do kościoła. Trochę się spóźniłam i po wejściu zobaczyłam ze czte-
rysta jednakowych zielonych pleców i jednakowych ogolonych, okrągłych głów. Miałam uczucie,
jakby mi ktoś nagle zrobił obrzydliwy, złośliwy kawał. Co ja tu robię, do kogo przyjechałam, czy
go w ogóle znajdę i poznam, dlaczego to ma być ten, a nie inny? Nie mogłam na tę jednakową
zieloną marmoladę patrzeć. Wyszłam przed kościół i tam stałam, aż się te wszystkie jednakowe
chłopaki wysypały i jeden z nich podleciał do mnie, i to był właśnie Bronek. Potem otoczyła nas
grupka identycznych Bronków i jeden z nich powiedział do niego: „Je vous f’licite, elle est trŠs
belle”. Pewnie, żebym nie zrozumiała, bo był to hrabia.
Jedyna pociecha w tym wyjeździe to była noc w „Królewskim Dworze”, kiedy byłam zupełnie
sama i mogłam się bawić w wymyśloną przeze mnie dawno zabawę w „nikt mnie nie zna”. W to
można się bawić tylko wtedy, kiedy się jest kochanym i otoczonym czułymi myślami. Jest wtedy
miło wyślizgnąć się, uciec w miejsca nie znane tym kochającym, snuć się po obcych stronach, no-
wych ulicach i myśleć sobie - nikt nie wie, gdzie jestem w tej chwili. Dobra to jest zabawa, kiedy
się czuje, że szuka mnie czyjaś tęsknota i nie może znaleźć. Ale oblatywał mnie czasem strach,
żeby nie przesadzić, przeczucie końca tej zabawy. No, tymczasem była dobra i często się w nią
bawiłam.
Po powrocie do Warszawy zaczęła mnie dusić coraz mocniej konieczność pojechania do Rzymu.
Tęskniłam do wszystkiego tam tak gwałtownie, że zdecydowałyśmy z mamą, żebym tam pojecha-
ła, ale już tym razem sama, pod czułą, choć trochę szaloną opiekę Marii Pulcini, Janikowskich,
profesora Riccardi. I dodatkowy jeszcze patronat Wieniawy, który właśnie został mianowany am-
basadorem w Rzymie na miejsce nieruchawego Wysockiego. Miałam jechać zaraz po Nowym Ro-
ku i zacząć znów chodzić do pracowni na via Margutta. Elżunia Wilderówna pozostała w Rzymie
coraz bardziej zakochana, bliska już zaręczyn, wszyscy byli jak dawniej i czekali na mnie. Bronek
Zieliński był zgorszony i wściekły, mówił, że może wybuchnąć wojna, co mnie jeszcze bardziej
podrywało do drogi. Jeśli ta wojna ma być, to trzeba mi zobaczyć Rzym po raz ostatni, pożegnać
się ze wszystkim tym, co tam jest najważniejszego i najdroższego, jeszcze raz na Celimontana
wdychać zmieszany zapach kwiatu i liści pomarańczy, laurów i akantów, mokrych od żywicy
162
szyszek pinii, słuchać z zamkniętymi oczami sucho szeleszczących eukaliptusów, patrzeć na nie-
ruchome zwarte jak kamień cyprysy, których sam czubek wykonuje pod wiatrem powolny, lekki,
wdzięczny taniec. Ta powiewna cisza podszyta jest dalekim, jednostajnym, niegłośnym szumem,
a to szumi tam niżej, za mną przecudowny Rzym. Za murem widać szczyty łuków Termów Cara-
calli, na których pochylają się trawy, srebrne z daleka pod słońcem. Potem mogę zejść w dół i iść
do Polimnii.
Siedziałam w Warszawie i modliłam się, żeby czas prędzej mijał. Czytałam wszystkie, jakie były,
książki Huxleya i zachwycałam się nimi, bo on także uwielbiał Włochy. „Those Barren Leaves”,
„Crome Yellow”, „Two or Three Graces”, „Point Counter Point”, „Jesting Pilate”, „Breaf Candles”
i inne uczyły mnie i cieszyły cienkim ironicznym dowcipem, mądrym widzeniem ludzi, troszkę
sztucznym i bardzo eleganckim wdziękiem. To była moja wybrana lektura w tym czasie. Ale czy-
tałam, choć z oporami i za usilną namową mamy -Balzaka i Dostojewskiego, a z wielkim zachwy-
tem Prousta. Jest tam opis stołu w kuchni, na którym leży wiązka szparagów. Jest to arcydzieło
malarskie wyłożone słowami, ta martwa natura miesza ze sobą obie dyscypliny - literaturę i ma-
larstwo tak dokładnie, że nie można przypomnieć sobie potem, czy się tę delikatną piękność wi-
działo, czy się ją czytało.
Miałyśmy z mamą jak zawsze abonament w Filharmonii. Co do jednej tylko sprawy nigdy nie
było między nami zgody - to opera. Mama wzdychała i zasłaniała oczy zawsze, kiedy usłyszała
trzeci akt „Traviaty”, a nas wypsykano kiedyś z Marysią z loży w operze, bo zachowywałyśmy się
niegodnie. Ale nie można przecież dociągać gestu do długości oddechu, a tekstu do rozciągnięte-
go gestu. Byłyśmy raz z Marysią zaproszone przez dwie bliźniaczki z dawnych lekcji tańca, które
znów chciały z nami nawiązać przyjazne kontakty - do opery na, właśnie, „Traviatę”. Bliźniaczki
słuchały z partyturą rozłożoną na kolanach, trzymały się palcami za nasadę nosów, co, zauważy-
łam, oznacza prawdziwą muzykalność, a drugą ręką lekko poruszały w takt muzyki. Patrzyłyśmy
na nie z zazdrością, starałyśmy się też tak trzymać za nos, ale im było łatwiej, bo miały nosy jak
tukany. W przerwie poszłam kupić coś do rozłożenia na kolanach i kupiłam dwa egzemplarze
libretta. Co się zaczęło z nami dziać potem w tej loży przy czytaniu - trudno opisać.
To samo zdarzyło nam się kiedyś z Elżunią Wilderówną w Rzymie na „Tosce” w „Teatro Argenti-
na”. Miałyśmy wtedy dwu wielbicieli, polskich tenorów, którzy chcieli nas umuzykalnić. Siedzie-
liśmy bardzo wysoko i kiedy Tosca krzyknęła strasznie - „Mario” i skoczyła w dół z Castello
Sant’Angelo - zobaczyłyśmy jak ona biedna na czworakach wypełza za kulisy po rozłożonych
materacach. Znów dostałyśmy ataku śmiechu nie do opanowania, a nasze tenory martwiły się
nami, bo chcieli się w nas kochać, a przez nasze zachowanie nie mogli. Miałyśmy wtedy z Elżunią
zabawę w kolory. Trzeba było szybko określić barwę, a nawet odcień pewnych słów, cyfr czy po-
jęć, imion czy idei. Rzucałyśmy w siebie takie słówko i zaciekle kłóciły, albo, ku wspólnej radości,
nasze odpowiedzi były zgodne. Przy naszych tenorach nie można się właściwie było w to bawić,
bo patrzyli na nas baranimi oczami, kiedy jedna wołała nagle - „tradycja”, a druga odpowiadała
od razu - „jasny błękit pruski”. Albo na słowo „wtorek” odpowiedź była „ugier”, a właściwie „róż
wenecki”. W końcu jednak coś zrozumieli, bo jeden krzyknął „mak”, a drugi zaraz odpowiedział
„czerwony” i bardzo byli z siebie zadowoleni. I tacy już pozostali, porzuceni przez nas. Nie moż-
na wychodzić poza swoich „stareńkich”, czy to polskich, czy włoskich.
Późna jesień, a potem początek zimy i święta Bożego Narodzenia. Byłyśmy w Konstancinie i w
Warszawie, w naszych dwu domach tak miłych i bliskich, tak wygodnych, swobodnych, pełnych
ładnych mebli i rzeczy, jasnych i obszernych. Ten rodzaj urządzania, a raczej rozrastania się i wy-
pełniania domu przedmiotami, które nam się podobały, przybywały z biegiem lat - był jakoś spe-
163
cyficzny dla nas. Może sposób upinania firanek, wysokość zawieszania obrazów i lamp, rodzaj i
rozstawienie mebli nadawały naszym wszystkim pokojom podobny, na pół wiejski, wdzięczny
charakter. To musiało wchodzić do tych mieszkań razem ze wspomnieniami o babciach, prabab-
ciach, dziadkach z oszmiańskiego powiatu i Podlasia od strony mamy i podobnych do nich
dziadkach i babciach z Kieleckiego po ojcu. Czy to mieszkanie w Konstancinie, w Zamku czy na
Brzozowej, były to zawsze wnętrza w jakiś sposób do siebie podobne, chociaż meble i kształt po-
koi były rozmaite. Były jednak zawsze wnętrzami z tej samej sztuki. Ale na szczęście nie było w
ich urządzeniu nic sztucznego. Zresztą mama przepadała za „przemeblowaniem”. W moim poko-
ju za to nic się nie ruszało. Może to wynikało z mojego krótkiego wzroku, lubiłam trafić od razu
do przedmiotu czy książki, która była na swoim miejscu. Miałam w swoim pokoju toaletkę w sta-
rej komódce z podnoszonym blatem, w którym było lustro. Wszystkie dziewczyny podmalowy-
wały się trochę. Rzęsy, policzki i usta zajmowały nam sporo czasu. Trzeba przyznać, że wszystkie
byłyśmy ładne, wysokie i zgrabne. Jednak usilne starania matek, żeby za pomocą lekcji tańca,
rytmiki i sportów wykrzesać z niezgrabnych słupów naszego dorastania pewien wdzięk i tak
zwaną gibkość - te starania dały pewne rezultaty.
Hanka Szczepkowska pierwsza z nas wszystkich wyszła za swojego Adama Mickiewicza, chociaż
była najmłodsza. Adam przyjechał kiedyś po mnie, żeby mnie zawieźć na bal korporacji, nie wiem
już jakiej, który odbywał się w gmachu Res Saca Miser, przy kościele Świętej Anny na Krakow-
skim Przedmieściu. Przy wejściu do sal balowych stał stolik z rozłożoną księgą, gdzie goście
wchodzący wpisywali swoje nazwiska. Obok stał śliczny jak marzenie korporant przepasany
wstęgą, przy szpadzie i w tak zwanym dekielku na głowie. Na pustej stronie w księdze gości na-
pisaliśmy kolejno: Monika Żeromska - Adam Mickiewicz. Korporant cały w uśmiechach zerknął
na to, cośmy napisali i twarz skurczyła mu się jak u psa. „Tylko bez grandy, dobra? pisać nazwi-
sko albo wynocha” - zawarczał na nas, Bogu ducha winnych.
Wielkie bale dopiero się zaczynały. Otwierało je wszystkie wielkie noworoczne przyjęcie na Zam-
ku u prezydenta Mościckiego. Było to przyjęcie monstre, ale bardzo ekskluzywne, dla całego kor-
pusu dyplomatycznego i całej tak zwanej elity. Otrzymać zaproszenie było bardzo trudno, bo lista
gości ustalana była i zamykana dość wcześnie, a każda osoba otrzymywała imienne zaproszenie.
Niektórzy nasi znajomi stali od dość dawna na głowie, aby wcisnąć się na listę Kancelarii Zamko-
wej. Matka jednej mojej znajomej, nie mogąc wepchnąć na tę fetę swojej córki, usiłowała ubrać
mnie chociaż w jej etolę, naszyjnik czy piórka, aby choć kawałek tej biednej dziewczyny był tam
obecny. Ale to nie było możliwe, bo miałam tam mieć na sobie najpiękniejszą suknię, jaką pamię-
tam. Była to suknia z poziomych pasów jedwabnych, farbowanych od najciemniejszego fioletu do
różowych jak ciało, rozszywanych tej samej szerokości delikatną szaroróżową koronką, której
prawie nie było widać. Tak to wyglądało, jakby dół osoby był w cieniu, a kolor rozjaśniał się coraz
wyżej, przez wszystkie odcienie fioletu. Na to wkładało się płaszcz bardzo surowy w kroju, ama-
rantowy, z wielkim ogonem, długimi wąskimi rękawami, tysiącem guziczków i małym stojącym
kołnierzykiem pod brodą. Te wszystkie purpury i fiolety były razem cudownie wymyślone przez
genialną panią Turczyńską, z moją skromną malarską pomocą.
Bal zaczynał się przed północą. Samochody zajeżdżały przez główne wejście zamkowe z pierw-
szego podwórza przed czerwony chodnik. Na dole była szatnia i zaraz wszyscy wchodzący usta-
wiali się po dwoje, aby schodami wejść do miejsca, gdzie prezydent witał każdego przy wejściu
do sal zamkowych. Zaraz przy wejściu zgubiłyśmy się w tłoku z mamą, ona stanęła z kim innym.
W światłach i gwarze wchodziłam na schody w swoim płaszczu, podtrzymując jego ogon. Zau-
ważyłam, że ci przede mną i ci za mną ślicznie się do mnie uśmiechają i bardzo zwracają na mnie
164
uwagę. W pewnej chwili spojrzałam, z kim idę w parze, i zmartwiałam. Był to nuncjusz papieski
Monsignore Marmaggi. Miał na sobie taki sam ubiór jak ja. Ten sam amarantowy płaszcz na tysiąc
guziczków zapięty, ten sam stojący kołnierzyk, ten sam wspaniały kolor, takie same amarantowe
trzewiki, jak moje jedwabne. On także, idąc po schodach i witając się na prawo i lewo, dopiero
teraz mnie zobaczył. Stanął jak wryty, a potem zaczął się śmiać bez żadnego opamiętania, a z nim
wszyscy dookoła, bo musieliśmy być niezłą parą. Monsignore chwycił mnie pod rękę i pokrzyku-
jąc: „Infine, infine, ecco la papessa” wkroczył do sal balowych. Po przywitaniu z prezydentem
chciałam mu uciec, ale on tak się doskonale bawił, że nie puszczał mnie od siebie, kazał siedzieć
obok na kanapce, żądał całowania mnie w pierścień i ledwo wreszcie pozwolił zdjąć płaszcz,
abym mogła pokazać cudowną suknię pod spodem. Wszystkich bawiło to nadzwyczajnie, mnie
najmniej, bo przebijała przeze mnie jeszcze moja nieśmiałość, choć wiedziałam, jakie to musiało
być śmieszne. Piliśmy kawę ze złotego serwisu zamkowego, koło którego stało murem kilkunastu
panów, nie biorących żadnego udziału w przyjęciu i nie spuszczających z oka każdej ze sztuk tej
zastawy.
Przyjęcie było naprawdę piękne, wykwintne, jedzenie znakomite, ale z radością jeszcze większą
znaleźliśmy się, całe ogromne towarzystwo, późną nocą w „Bristolu”. Mama była tam także, co
było wyjątkowym świętem dla mnie. Był też Bronek Zieliński, w mundurze, zły na moje coraz
bliższe terminy wyjazdu do Rzymu. Uważał, że sytuacja polityczna nie pozwala na dalekie po-
dróże nie wiadomo na jak długo, bo pod tym względem byłam zupełnie vague. Ale mnie właśnie
wydawało się, że ta niepewna sytuacja polityczna zmusza mnie do wyjazdu, może po raz ostatni.
Była ostra zima, kiedy wyjeżdżałam do Rzymu, wioząc ze sobą wuja Marysi, Kazia Osmólskiego,
nie bardzo przytomnego pana, który zaraz przed granicą niemiecką zgubił w pociągu bilet, pasz-
port i wszystkie papiery. Ale jakoś przejechał i zginął mi z oczu.
Na via Margutta przyjęto mnie jak córkę marnotrawną. W pracowni u profesora Riccardiego cze-
kały na mnie moje sztalugi, on sam i jego cudowne wykłady o Etruskach, jego miła żona i córka,
koledzy i nieruchome tajemnicze koty. Czekał także Szeliski i Loret i ambasada na via delle Bote-
ghe Oscure, ale jakże odmieniona, odmłodzona, rozkwitła, ożywiona. Wieniawa wprowadził tam
nowy styl i życie. W polskiej ambasadzie było teraz elegancko bywać, tam było świetne jedzenie i
bywało najlepsze towarzystwo, ambasador był rozrywany, dostanie zaproszenia na obiad czy
przyjęcie, czy cocktail było wyróżnieniem i zaszczytem. Mówiło się: „Kto jest ten gruby, łysy, któ-
ry siedział w loży Wieniawy na konkursach hippicznych? A to może Mussolini?” Wieniawa nie
pił, grał na fortepianie, tłumaczył starym hrabinom Baudelaire’a z francuskiego na włoski, koja-
rzył na swoich przyjęciach niesłychanie umiejętnie dyplomatycznych gości, wysyłał znakomite
raporty do Warszawy i świetnie się przy tym bawił, a my z nim. Czasem po skończonym raucie
czy kolacji, kiedy goście się już rozjechali, zatrzymywał nas, Szeliskiego, Romeykę, mnie, Loreta i
mówił swoim ślicznym, przeciągającym głosem: „Kochani, mam tam w kasie ogniotrwałej na dnie
butelki odrobinę jarzębiaczku, to już to sobie wypijemy razem”. Ale nigdy nie widziałam, żeby pił
cokolwiek poza koniecznym przy stole winem i szampanem przy toastach. Po włosku uczył się od
Loreta, ale ten jego włoski był śpiewny i przeciągający się z lwowska, co było czarowne i wielkie
rzymskie damy szalały za nim. Jego śmiertelnie blada żona, z twarzą jak skorupka jajka, nigdy się
chyba w odróżnieniu od niego nie śmiała. Zresztą nie do śmiechu jej było, papież przepadał za
Wieniawą, a jej nigdy nie przyjął w Watykanie.
Moje życie zostało już zupełnie przez ciągłą obecność w ambasadzie rozdarte na dwoje. Albo jada-
łam tam wspaniałe soupers podawane przez lokai w białych rękawiczkach, albo w „Re degli Ami-
ci” na papierowych serwetach karmiona byłam przez Pippina spaghetti alla bolognese. Kiedy po-
165
szliśmy do „Piperno” na carciofi alla giudea, okazało się, że nawet tu Mussolini wsadził łapę. Kar-
czochy nie nazywały się już alla giudea, tylko all’ariana. Faldini oddał swoją srebrną szpadę
otrzymaną od Duce, bo był Żydem. Odesłał ją po jednym z kolejnych idiotycznych zarządzeń an-
tysemickich ogłoszonych tego roku. Wandzia zaręczyła się z nim po swoim tyfusie, z którego on ją
tak czule wyciągał. Elżunia Wilderówna zaręczyła się z Airoldim, wyśliczniała i pozbyła się dzie-
cinnej nieśmiałości. Dobrze jej w pracowni Riccardiego, zresztą każdemu tam dobrze. Vedova i
pani Barberini siedzą tam stale, nadal.
Dowiedziałam się od pani Riccardi, że matka pani Barberini mieszka z nią na trzecim piętrze Pa-
lazzo Barberini, że przyjaźni się z panią Riccardi i że zaprasza nas obie na herbatkę do siebie. Kie-
dy przyszłyśmy tam któregoś popołudnia, nie bardzo wiedziałam, jak mam się zachować, bo ścia-
ny aż po sufity zawieszone były takimi obrazami, że trudno mi było zacząć elegancką towarzyską
rozmowę. I jak pić herbatę i zjadać stare kruche ciasteczka, kiedy naprzeciwko nad kominkiem
wisi rodzinny portret malowany przez Tintoretta, z jednego boku Bassano, z drugiego Bronzino, a
z tyłu między oknami Tycjan. Co chwila chciałam wstać z fotela, bo trudno siedzieć wobec Tinto-
retta, a w dodatku tyłem do Tycjana.
Starsza pani była podobno żoną Jamesa Joyce’a, ale się z nim rozwiodła. Bardzo miła, serdeczna i
naturalna, ale nim ochłonęłam z tych Bassanów i Joyce’ów, wylazło szydło z worka, dlaczego wła-
śnie mnie i to tak usilnie zapraszała pani Joyce. Ona się mianowicie już dawno zakochała w Ada-
mie Mickiewiczu. Przeczytała „Księgi pielgrzymstwa” i co jeszcze było tłumaczone, bo przecież
nie umiała ani słowa po polsku, i pokochała go tak silnie, że jej córka mówiła do nas w pracowni:
„Mamma non si muove dal letto da tre giorni, sempre con il suo carrissimo Adamo”. Nikt specjal-
nie z rodziny Barberinich nie chciał słuchać tych jej bezwstydnych zachwytów, więc kiedy dowie-
działa się, że w pracowni Riccardiego jest Polka, nie mogła się mnie doczekać.
Pierwsza wizyta przeszła jeszcze jako tako, ale podczas następnych rozmowa kręciła się wyłącznie
wokół Adama. Wydobywałam ze siebie wszystko, co o nim wiedziałam, ale pani Joyce wiedziała
więcej i chyba dokładniej. Jej zachwyt nade mną wzrósł niezmiernie, kiedy powiedziałam, że ma-
ma pochodzi z Wileńszczyzny, a wiadomość, że jestem prawnuczką Antoniego Edwarda Odyńca,
przyprawiła ją prawie o spazmy. Byłam mniej więcej przyzwyczajona do tego, że to, że jestem
córką Żeromskiego, wywoływało odruch zaciekawienia, ale żeby tak piorunujący efekt dała wia-
domość o tym, że pradziadkiem był Odyniec - i to tu, w Rzymie, i w Palazzo Barberini, i żeby to
tak podziałało na żonę Jamesa Joyce’a - to już naprawdę było nieoczekiwane.
Kiedyś nasza przyjaźń o mało nie załamała się, i to z mojej winy. Na jednej z herbatek, kiedy sie-
działyśmy jak zwykle pod okiem licznych Barberinich, kochana pani Joyce powiedziała z pobłaż-
liwym uśmieszkiem: „Ce pauvre Jules Słowacki, un poŠte, j’admets, de talent, mais quelle compa-
raison avec Adam. Et puis cette jalousie qui le d’vorait, une jalousie envers Adam, vraiment mor-
telle”. Zupełnie bezmyślnie, nie pamiętając o pasji, jaka pożerała panią Joyce w stosunku do Ada-
ma, zaczęłam mówić lekko: „Oui, mais qui sait, si Adam aussi, n”tait pas, lui, de son c“te” - i prze-
rwałam widząc rozpaczliwe znaki i czując pod stołem kopniaki, jakie dawała mi dobra pani Ric-
cardi, przerażona okropnością mojego nietaktu. Gdybym nie przerwała i dokończyła zdanie lżące
Adama posądzeniem o zazdrość wobec ce pauvre Jules, kto wie, czy nasza przyjaźń utrzymałaby
się. Ale byłam dla pani Joyce zbyt cennym obiektem. Toteż po pewnym czasie wyszło na jaw, choć
w wielkiej tajemnicy, że pani Joyce napisała powieść o Adamie. Dała mi ją do przeczytania. Były
to trzy grube tomy w maszynopisie, chyba coś najgorszego, co czytałam w życiu. Adam z Marylą
pływali tam ciągle łodzią po Świtezi, zrywali nenufary, mówili do siebie koszmarne banały miło-
sne, a dookoła szumiały po francusku litewskie puszcze. Pani Joyce telefonowała do mnie co
166
dzień, pytając, w którym miejscu romansu jestem i co o nim myślę. Był to okropny okres. Zrozpa-
czona zapytałam ją, czy mogę pokazać ten utwór ambasadorowi Wieniawie. Jednak mimo
wszystkich okropności tego siłą rzeczy bezsensownego powieścidła było coś wzruszającego w
tym zachwycie, w miłości do poety, którego znała przecież tylko poprzez gęstą mgłę nieznajomo-
ści języka. Rozumieliśmy to oboje z Wieniawą, choć zupełnie nie wiadomo było, co się ma z tym w
końcu dalej robić. Pani Joyce musiała właściwie albo umrzeć, albo wydać to własnym kosztem.
Tymczasem stało się coś najgorszego, Wieniawa zgubił maszynopis gdzieś na terenie ogromnej
ambasady. Przez trzy tygodnie wszyscy szukali zguby, a ja opowiadałam pani Joyce ambaje, jak to
się ambasador zachwyca i oderwać od czytania nie może. W końcu powieść się znalazła i Wie-
niawa złożył pani Joyce wizytę, w ciągu pierwszego kwadransa uwiódłszy ją zupełnie i na zaw-
sze. Snuliśmy razem rozmaite nierealne projekty, dotyczące tego dzieła.
A przez ten czas wojna zbliżała się i oddalała, krążyła bliżej albo z daleka. Chwilami zdawało mi
się, że muszę zrywać się i lecieć do Warszawy, bo przerażenie, że nie zdążę, budziło mnie nagle w
nocy, a potem, kiedy na schodach na Piazza di Spagna kupowałam spokojnie bukiet, dobierając
powoli kwiaty ze straganu - mimozy, różowe goździki, żółte i szafirowe irysy, sztywne błyszczące
liście, które dodawały miękkiemu powiewnemu bukietowi siły i podkreślały swoją czarnością
jego wdzięk - wtedy te nocne strachy wydawały mi się bezsensowne.
Opowiadaliśmy sobie przezabawną przygodę Adama Nagórskiego, który zawsze elegancki i zna-
komicie z angielska ubrany, kupił sobie od kwiaciarki na scalinata czerwony goździk i wpiął go w
klapę świetnie skrojonej marynarki. Nagle wyrosło przed nim dwu smutnych panów w ciemnym
cywilu, ze złożonymi gazetami w kieszeniach. Po tym zawsze można poznać cywilnych agentów
policji, których setki kręciły się w tłumie na Piazza Venezia. Panowie ci dość brutalnie wzięli
Adziusia pod ręce i zaprowadzili do najbliższej bramy. Tam zaczęła się rewizja dokumentów i
dość ordynarne przesłuchanie. Adziuś został posądzony o to, że jest szpiegiem sowieckim, zagro-
żono mu więzieniem Regina Coeli i za pomocą szturchania w brzuch pistoletem zmuszano do
przyznania się do rozmaitych zbrodni przeciwko Italii i Duce. Adziuś Nagórski błagał tylko o jed-
no: aby mu powiedzieli, dlaczego właśnie na niego padły te straszne podejrzenia. Władza zmęczy-
ła się wreszcie, bo była to jednak władza włoska. Pokazali wtedy ten goździk pachnący w jego
klapie. Powiedzieli, że taki goździk jest symbolem przynależności do partii komunistycznej, że oni
dobrze widzieli, jak wybierał ten kwiatek, właśnie czerwony, więc go aresztują i basta, za komu-
nizm. Adziuś wtedy wyrwał goździk z klapy i wręczył go im, jako dowód zmiany poglądów. Po
krótkiej naradzie agenci zdecydowali, że to wystarczy i puścili go wolno. Bardzo się ta historia
wszystkim podobała jako zupełnie surrealistyczna. Nie wiedzieliśmy, że zmiana nazwy przyrzą-
dzania karczochów albo aresztowanie za czerwony goździk to pierwsze podmuchy chmury groź-
nego, śmiertelnego absurdu, nadciągającej na nasz świat.
A ten świat taki śliczny, wiosna tak zachwycająca. W Niedzielę Palmową wyjechaliśmy - Wienia-
wowie, Loret, Szeliski i ja - na wycieczkę w stronę morza. Kwitły migdały całymi różowymi obło-
kami na stokach poprzedzielanych kamiennymi murkami. Szare oliwki odwracały się za lekkim
wiatrem i świeciły srebrno. Niebo także było mgliste i srebrne. Prosiłam, żebyśmy pojechali do
Civitavecchia do grobów etruskich. Jeszcze i jeszcze mogłam patrzeć na te konie, czarne, cienkie,
tańczące na delikatnie stawianych nóżkach między zielonymi listkami drzewek w Tomba del Ba-
rone, albo na niezwykłego biało-niebieskiego konia ze zdziczałym okiem, trzymanego za szyję
przez młodzieńca, w Tomba del Letto Funebre. Jaka wesołość, ile życia w tych grobach. Ptaszki,
delfiny, trytony, ludzie w tańcu, skokach, muzyce, girlandach i wieńcach. A po wyjściu na powie-
trze znów widok tych łagodnych kopców równo i gęsto porosłych niską koniczyną - nie otwar-
167
tych, nie widzianych grobów, pełnych nieznanych piękności, to nie do wytrzymania, nie do wy-
trzymania. Ach, zdobyć skądś miliony, zjawić się u Mussoliniego i powiedzieć mu: Masz tu pie-
niądze, daj mi archeologów i pozwól mi rozkopać te pagóry, a potem zabieraj wszystko do muze-
ów, rób z tym co chcesz, tylko pozwól wejść tam na tę pierwszą chwilę przez zwrócone na wschód
drzwi grobu, oświetlić po raz pierwszy ściany, zobaczyć, co tam jest! Nigdy nie marzyłam o pie-
niądzach, ale w tym jednym wypadku były to sny na jawie piekielnie gwałtowne.
Po zwiedzeniu Tarquinii pojechaliśmy do Civitavecchia nad samo morze, do sterczącej olbrzymim
zwaliskiem twierdzy morskiej budowanej przez Bramantego. W jej nieskończonych załomach,
rozwalonych salach i otwartych na przeogromny widok morza i nieba arkadach umieściła się
znakomita ristorante dei frutti di mare.
Pachniało tam cudownie gorącą oliwą, ziołami i rybą. W głębi, na otwartym palenisku olbrzymiej
kuchni dymiły i pryskały dania proponowane nam przez padrone. Całe towarzystwo na początek
zamówiło zuppa di pesche, ale ja wolałam ostrożnie zamówić spaghetti, za namową padrone - con
vongole, chociaż nie wiedziałam, co to takiego. Byliśmy głodni, ale to, co zobaczyliśmy, co działo
się na talerzach tej ich zupy, przeszło moje najgorsze przewidywania. Między gamberi, scampi,
mulami i zielonymi wodorostami wiły się trochę jeszcze żywe ramiona czarnych calamari. Wszy-
scy odstawili talerze, pobladli i patrzyli gdzie indziej. Ja jedna wesoło czekałam na moje spaghetti.
Ale kiedy padrone odkrył pokrywę mojej wazy, spomiędzy makaronu spojrzały na mnie dziesiąt-
ki jakby smutnych oczu bladych ślimaków, właśnie vongole. Może to nie były oczy, a ich nogi,
wszystko jedno. Nie jedliśmy tam już nic.
Innej niedzieli pojechaliśmy do Neapolu. Na via Chiaia był niewielki antykwariat pełen świetnych
rzeczy. Grzebiąc w rozmaitych cudownościach i rozmawiając z właścicielem po francusku, co on
uważał za bardziej eleganckie, znalazłam ślicznego małego amorino z brązu, ze skrzydełkami i
wywierconą na wylot w brzuszku dziurą. Był zachwycający, ale jego cena nie była dla mnie moż-
liwa. Odkładając go z żalem zapytałam antykwariusza, czy jest to naprawdę amorek rzymski.
Właściciel zesztywniał, zamknął oczy i powiedział powoli: „Mademoiselle, je ne tiens pas du nou-
veau, c’est grec”. Istotnie, jak się potem dowiedziałam od Janikowskiego, takie amorki z dziurką
w brzuchu były rzucane jako wota przed świątynią Venus w Paestum dla zdobycia czyjejś miłości.
Był jedną z rzeczy najbardziej przeze mnie pożądanych w moim dotychczasowym życiu.
To napięcie wzmagające się coraz bardziej w międzynarodowych stosunkach wywoływało coraz
bardziej ożywione kontakty dyplomatyczne. Polska ambasada była w tych miesiącach miejscem
nieustannych spotkań i wymiany poglądów na niby czysto towarzyskich rautach, balach, kola-
cjach i śniadaniach. Wieniawa umiał kojarzyć osoby, odpowiednio zapraszać zespoły ludzi, na-
dawał tym spotkaniom lekkość i swobodną przypadkowość, bardzo mądrze pomyślaną. Brałam
w tych niby zabawach bezustannie udział, zaledwie się domyślając albo dowiadując od Szeliskie-
go niektórych przyczyn czy skutków takich czy innych zaprosin, obecności czy nieobecności pew-
nych postaci politycznych. Pewnego razu dowiedziałam się, że mam być na obiedzie i raucie po
nim, ale bez tańców, tenue de soir’e, bardzo jakimś ważnym. Zaproszony był Ciano z żoną, książę
Colonna, ambasador francuski, węgierski, monsignore podsekretarz stanu przy Watykanie. Od
monsignore postanowiłam trzymać się z wiadomych powodów z daleka, choć suknia była zupeł-
nie inna, z mousseline de soie koloru bleu-nuit, długa i powiewna. Po obiedzie bardzo młody pia-
nista z Polski Jan Ekier grał w wielkim salonie Chopina. Po Chopinie zaczęła się właściwa gra.
Pewne osoby wychodziły do przyległych saloników, zaraz potem znajdowała się inna osoba
przypadkowo najzupełniej tam zaglądająca, obie osoby oparte o kominek ze szklankami ballanti-
168
ne albo kieliszkiem remy martin w ręku przez kwadrans rozmawiały ze sobą, aby się zaraz rozejść
po innych salonach.
Domyślałam się, że te niedługie rozmowy były bardzo ważne.
Krążył tam po ambasadzie stary jeszcze znajomy ojca, pan Aleksander Kociemski, suchy, z szarą
brodą, dość tajemniczy, emminence grise ambasady, jak mówiono. Lubił mnie chyba, bo pamiętał,
jak się urodziłam. Ale lubił mi mówić: „Europa trzeszczy, śliczna panienko, może trzaśnie już ju-
tro”. Trochę go się bałam, bo wiedziałam, że wie więcej niż inni. Niemcy zagarnęli właśnie całą
Czechosłowację, a świat ciągle patrzył na Hitlera jak na wariata, któremu nic przecież nie może się
naprawdę udać.
Na tym ważnym raucie zajmowałam się po trosze gośćmi jako przybrana córka domu i bawiłam
się równocześnie doskonale, kiedy Wieniawa, którego widziałam wciąż z daleka to tu, to tam, w
rozmowach, uśmiechach, uważnym zajmowaniu się każdym gościem, przechodząc szybko przez
salon zatrzymał mnie na środku idącą w przeciwną stronę i powiedział półgłosem i dość twardo:
„Proszę przejść do saloniku z lustrami i poczekać tam na mnie. Zaraz”. Przeraziłam się tak, że
odebrało mi mowę. Co ja zrobiłam? Czy coś powiedziałam, co było gafą? Czy opadły mi majtki?
Czy się czymś umazałam? Czy ktoś mu coś o mnie powiedział, co go rozzłościło? Na nogach z
waty powlokłam się do tego saloniku i czekałam tam na niego przez nieskończenie długą chwilę.
Wreszcie wpadł, podbiegł prawie do mnie i złapawszy za oba łokcie powiedział: „Nie mogę już
tego dłużej znieść. Powiedzmy sobie prędko gówno, gówno, dupa, dupa i będę mógł tam znowu
wrócić”. Zrobiliśmy to, wielokrotnie, i pełni uśmiechów, kurtuazyjnych słówek, eleganckich ski-
nień wróciliśmy do gości.
W Rzymie było coraz dziwaczniej i coraz smutniej, bo coraz wyraźniej widziałam i wiedziałam, że
to koniec jakiegoś życia. Nastrój niepokoju i zabawy, cowieczorne wyjazdy do znakomitych re-
stauracji, jak „Basilica Ulpia”, gdzie śpiewało się stare piosenki ze ślepym gitarzystą. Ale którejś
nocy przyszła tam zgraja oficerów niemieckich, zajęła długie ławy przy stołach i trzymając się pod
łokcie i kiwając na boki usiłowała śpiewać, ryczeć te śliczne piosenki. Ślepy śpiewak wstał, trza-
snął gitarą o ziemię i odmówił śpiewu. Zamknięto wtedy „Ulpię”.
Mussolini wykrzykiwał swoje „vinceremo” na balkonie Palazzo Venezia, ale ludzie szeptali pa-
skudnie o Clarze Petacci i jej bogactwach i o przygotowanej inwazji na Albanię, czego nikt w ca-
łych Włoszech nie chciał za nic. Ale wreszcie ta inwazja nadeszła. Stałam na Corso Umberto w
oślepiającym słońcu, a jezdnią zamkniętą dla ruchu maszerowało wojsko, szare, w hełmach i owi-
jaczach, jak każde wojsko na świecie. Tylko że to wojsko całe płakało, każdy żołnierz miał twarz
zalaną łzami rozpaczy, że musi tam iść, że tam będą strzelali, że może być zabity. A żegnające ich
tłumy na chodnikach płakały razem z nimi. Bo kto w końcu chciałby się bić, iść na wojnę, w ogóle
służyć w wojsku przy takim złotym słońcu, kwitnących drzewach, ślicznych dziewczynach?
Chwała Bogu tej armii nic się nie stało, nikt chyba nie zginął, bo Albania poddała się od razu. Za
to triumfalne obchody zwycięstwa były naprawdę wspaniałe, Mussolini pęczniał z dumy, dodatki
nadzwyczajne wychodziły parę razy na dzień. Pan profesor Riccardi był antyfaszystą, nasza naj-
droższa Maria Pulcini także, chłopcy, Faldini, Airoldi, La Cavera i reszta wyśmiewała się po cichu
i ohydnie przedrzeźniała Duce, tylko Elżunia, która była dobra dla całego świata, broniła go i dalej
nazywała go Musio.
Wieniawa wrócił z Warszawy, gdzie był na odsłonięciu pomnika Nullo na Frascati, widział na tej
uroczystości mamę. Był tam i Ciano z Eddą. Ona była naprawdę jak obgryziony gnat wołowy,
twarda, sucha, biaława i czerniawa. A on za to nalany i bladawy, wypomadowany, pachnący i
169
szalenie źle wychowany. Tańczyłam z nim parę razy w ambasadzie i poziom jego komplementów
był naprawdę denny. Za to jego - i mój - adiutant, hrabia Blasco Lanza był piękny, cała jego głowa
i twarz, oczy i włosy były jakby aksamitne. Postanowił się ze mną ożenić, ale Wieniawa mi nie
pozwolił. Tak samo jak z tym młynarzem, zawsze ktoś za mnie decyduje.
O Wieniawie opowiadano mi śliczną historię, jedną z jego ostatnich przed śmiercią Piłsudskiego.
Chyba opowiadał mi to Kazio Glabisz, bo on wtedy pracował w GISZ-u. Więc Wieniawa skroił w
jakiejś knajpie taką awanturę, poobrażał wszystkich, rozbijał się i szalał, że doszło to od razu do
Piłsudskiego, który się wściekł na serio, powiedział, że wywali go z armii, wyśle z kraju, że osta-
tecznie dość ma burd i dzikich wybryków Wieniawy, skarg i skandali, od których Polska się trzę-
sie. Kazał go natychmiast przyprowadzić do swego gabinetu, a jego wściekłość była prawdziwa.
Kilku oficerów sztabowych pojechało natychmiast do domu Wieniawy. Odsypiał noc, ale kazali
mu ubierać się i jechać do starego. Kiedy po chwili wyszedł do nich już ubrany, struchleli do resz-
ty. Miał na sobie frak, lakiery, czarną kapę, biały szal i cylinder. Chcieli go odwieść od tego nowe-
go błazeństwa, ale machnął tylko ręką i pojechali. W GISZ-u wpuścili go do gabinetu Piłsudskie-
go, a sami czekali w kancelarii, przygotowani na najgorsze. Po długiej chwili, podczas której sły-
chać było podniesiony głos starego, potem rozmowę, a wreszcie śmiech - Wieniawa wyszedł i
pojechał do domu. Piłsudski opowiedział im później, że kiedy zobaczył stojącego przed nim na
baczność Wieniawę w tym szalu, fraku i białym gorsie, myślał, że trafi go apopleksja. Ryczał i
wymyślał mu za wszystko, a dodatkowo za tę bezczelną maskaradę. Wtedy Wieniawa powie-
dział: „Musiałem tak się ubrać, Panie Marszałku, bo przecież pan mi musi za to wszystko dać w
pysk. Gdybym był w mundurze, musiałbym za to natychmiast pana zastrzelić”. Więc jeszcze raz
Piłsudski musiał mu przebaczyć, zwłaszcza, że go naprawdę kochał.
Ale w Warszawie były to niewinne igraszki w porównaniu z tym, co się zdarzało, kiedy Wieniawa
przyjeżdżał na wielodniowe wizyty do majątków swoich przyjaciół. Opowiadał mi pewien młody
pan z Kieleckiego, że kiedy Wieniawa zapowiadał swój przyjazd do dworu, wszystkie kobiety z
rodziny wynosiły się w sąsiedztwo, a dwór popadał w wielodniowe męskie pijane szaleństwo.
Wieniawa miał dar uwodzenia i dar pociągania za sobą ludzi tak w dobrą, jak i w piekielną stronę.
Panowie zacni i poważni zabawiali się w szatańską kukawkę, czyli strzelanie po ciemku po jadal-
niach i salonach do kolegów przebiegających to tu, to tam, i kukających zza mebli. Albo wiosną w
topniejących stawach urządzali konkursy pływania w bekieszach i kożuszkach lub w mundurach
i przy szabli.
Syn, z dużym obrzydzeniem - w przeciwieństwie do ojca, któremu te zabawy lubo jakoś się przy-
pominały - opowiadał, że kiedyś podczas wielkanocnego pobytu Wieniawy we dworze zajrzał,
podkradłszy się, w okna jadalni. Zobaczył tam ohydną scenę, kiedy pijany Wieniawa w obrusie na
plecach udzielał sakramentu Komunii pierogami klęczącemu przed nim pijanemu księdzu pro-
boszczowi. Straszne to zrobiło wrażenie na młodym i niewinnym obserwatorze.
Ale w Rzymie o tych figlach wspominać nawet nie śmiało się, ambasador był czarujący, cudownie
wychowany, miał też czasem tylko spotykaną cechę czy zaletę, czy dar, że choćby w towarzystwie
ludzie byli mili i niemili, znani i mniej znani, to każdemu wydawało się nagle, że on jest dla niego
najważniejszy, najulubieńszy i bardzo wyróżniony. Tę cechę czy dar miały trzy osoby, które zna-
łam: Osterwa, Tuwim i Wieniawa. Z tym, że u Wieniawy było to najbardziej spontaniczne, na pół
tylko świadome, naturalne. U Osterwy wsparty był ten urok umiejętnością stworzenia nastroju,
wynikającą z wiedzy absolutnej o grze aktorskiej. U Tuwima za to było to uwodzenie dla pozy-
skania uczucia wszystkich, z niepokoju, czy jest dość kochany.
170
Moje dnie podzielone na rysowanie w pracowni, muzea, wycieczki nagłe za miasto topolinem
Faldiniego gdzieś do knajpek w Castelli Romani, uczepionych nad Lago di Nemi albo Lago di
Bracciano, skąd wracaliśmy do domu napchani spaghetti, tagliatelle albo lasagne - ravioli nie lubi-
łam - i nalani bladym, pachnącym winem dei Castelli albo winem z Bracciano czarnym od wulka-
nicznej ziemi winnic tamtejszych. A wieczorem niente tagliatelle, wymyślna i mało porywająca
kuchnia francuska i wszystkie wielkoświatowe szopy, jak mówił ojciec, ale które podobały mi się
także nadzwyczajnie. Był to czas, kiedy nie znałam prawie kobiet i prawdę mówiąc nie zwracałam
na nie żadnej uwagi. Mężczyźni zwracali uwagę na mnie i to było najważniejsze. Jeśli zresztą cho-
dzi o zwyczajne codzienne niewinne napastliwości Włochów, o wiele mniej miałam powodzenia
niż Elżunia, bo miałam ciemne włosy i oczy. Ona biedna wracała do domu codziennie pojękując i
oglądając na sobie coraz to nowe siniaki. Miała lekkie rozwiane nad całą głową złote, miedziane w
słońcu włosy i jasne, niewinne, święte prawdziwą, dziecinną niewinnością oczy ze złotymi rzęsa-
mi. Toteż na ulicy prawie każdy, a w autobusie każdy, nie wyłączając księży, może nawet wbrew
własnej woli, musiał ją uszczypnąć. „Ja mam naprawdę taką wrażliwą skórę, że każde uszczyp-
nięcie robi mi siniak” - skarżyło się biedactwo.
Zresztą gniewać się czy odsuwać ze wstrętem, czy obrzucić wyniosłym wzrokiem nie miało sensu,
bo to nie były oznaki ordynarnej zaczepki, a wyrazy uznania, a nawet hołdu. Fryzjer, który mnie
czesał, kazał mi czekać un momentino solo i zaraz będzie mógł odprowadzić mnie do domu. Pan,
który szedł obok mnie przez pół miasta ofiarowując mi siebie i wszystkie skarby ziemi, kiedy nie
odzywałam się do niego i nie patrzyłam w jego stronę, zaszedł mi wreszcie drogę i z zaciśniętymi
pięściami powiedział groźnie, że jeśli nie odezwę się do niego natychmiast, to on odejdzie. Po pro-
stu odejdzie. Czerniawy i kudłaty mały meridionale w okienku na Posta Centrale przy Piazza San
Silvestro zaczął po pewnym czasie robić sceny zazdrości o listy, po które przychodziłam do niego
na poste restante. Po prostu i zwyczajnie każdy ma prawo, a nawet obowiązek powiedzieć kobie-
cie, co o niej myśli ładnego, podziały klasowe nie istnieją w tych wypadkach i w ogóle jest to
wszystko o wiele prostsze, naturalniejsze i mniej ordynarne niż gdzie indziej. Obcy fryzjer propo-
nujący mi odprowadzenie do domu byłby wszędzie indziej nie do pomyślenia.
Mój meridionale na poczcie miał ze mną zresztą sporo niewygody, bo Przypkowski pisywał wte-
dy do mnie listy na pergaminach, ale bardzo niedokładnie wyprawionych, może w Jędrzejowie
nie bardzo znano te techniki, dość, że jego listy śmierdziały na całą Posta Centrale i zazdrośnik
podawał mi je w dwu palcach, zatykając nos, z odwróconą głową. Oprócz tego Przypkowski pisał
te listy od prawa do lewa, do czytania w lustrze, zielonym atramentem, słowo miłość było czer-
wone, a groźby czarne. Nie mówiąc o żółtej zazdrości. Jeśli nie miał tych przeklętych pergaminów,
pisywał na papierze czerwonym, od którego potem cały świat wydawał się jaskrawo zielony. Cza-
sem arkusze bardzo pięknego papieru czerpanego składał w misterny kwadracik tak pozaginany,
że nigdy nie udało mi się złożyć go z powrotem. Tak zapinane były, podobno, listy tajne na dwo-
rze japońskim czy chińskim.
Listy z Polski napełniały mnie strachem i wyrzutami sumienia, bo Bronek i inni chłopcy uważali,
że powinnam wracać, że mogę zostać zaskoczona czymś strasznym z daleka od domu. Ale dwie
osoby, z których zdaniem liczyłam się jedynie, to jest mama i Wieniawa, nie tylko nie wywierali
na mnie żadnego nacisku, ale radzili spokojnie czekać w Rzymie na dalszy polityczny rozwój
spraw. Mama pisała: „Bądź tam, skarbie, jak można najdłużej, ucz się i baw się, zawsze zdążysz
przyjechać, jeśliby się sprawy pogorszyły. Ja cię wezwę, gdy będzie trzeba”. A Wieniawa mówił:
„Jesteś pod moją i ambasady opieką”. Wydaje mi się, że jednak trochę się podkochiwałam w tym
prześlicznym Lorecie. Siadywaliśmy na Forum Romanum koło fontanny Juturny, w chłodzie i
171
szeleście wody i drzewka laurowego, które tam samo wyrosło dla jeszcze większej piękności
wszystkiego dookoła. Mówiliśmy sobie smutne, czułe słowa, trzymaliśmy się za ręce, a wieczorem
przy rozstaniu przez ciężkie drewniane drzwi bramy, stojąc po jej obu stronach, żegnaliśmy się
boleśnie i miłośnie. Zdaje się, że odgrywałam przed sobą smętny dramat zaręczonej z kim innym,
co było nieprawdą, ale jednak przysięgłam Bronkowi przed wyjazdem, że mu będę całkowicie
wierna i dotrzymywałam tego skrupulatnie. Zażądał ode mnie słowa honoru, a to była przysięga
święta.
Pewnego razu zaproponowano mi wycieczkę autem dwu- czy trzydniową poprzez Umbrię, Vi-
terbo, Orvieto, brzegami jezior Bolsena, Trasimeno do Peruggi, Asyżu, Gubbio aż do nieznanego
mi zupełnie Pesaro na brzegu Adriatyku. Właścicielem auta i organizatorem wycieczki był kolega
Wieniawy, pułkownik z żoną i jeszcze jedną parą małżeńską, również z rodziny wojskowej. Poje-
chaliśmy w dwa samochody, w ostatnim momencie przyłączył się do nas Romeyko. Cieszyłam się
na tę wycieczkę szalenie, znałam dobrze okolice Rzymu, Toskanię także, jeszcze z przeszłego ro-
ku, kiedy jeździłyśmy z mamą do Sieny i San Gimignano, ale Umbria najbardziej mnie zawsze
ciągnęła. Umbria jest dzika, rudo-biała od ziemi przysypanej od czoła pagórków głazami białymi
jak kość. Czasem tylko jak chmurka różowa kwitnie na dzikim zboczu drzewko migdałowe. W
samochodzie było szalenie wesoło, panowie sypali dowcipami, panie śmiały się perliście, roz-
kosznie i bez ustanku. Znalazł się maleńki barek ze znakomitą zawartością, radio grało wesołą
muzykę. Było tak doskonale, że zaczęło być nieznośnie.
Znalazłam się na dnie dziury, w którą czasem towarzysko wpadałam. Nie umiałam nic powie-
dzieć zabawnego, stawałam się z każdą chwilą tępsza i bez wdzięku. Cudowny kraj za oknem,
pejzaże, które były tłem stu obrazów znajomych i ulubionych. W Perugii ledwo zdążyłam prze-
biec miasto, bo trzeba było zjeść obiad i jechać dalej. Wszędzie po drodze składałam w duchu
przysięgi, że zaraz znów tu przyjadę. Między Perugią a Asyżem na przełęczy złapała nas mgła,
ale nie poprawiło to mojego humoru ani im nie popsuło. O zachodzie na wschodniej, ciemniejącej
stronie wyrósł różowy obłok, przeolbrzymi różowy cumulus, sam na całej przestrzeni nieba. Ta
piękność twarda w nieruchomym kształcie, zdawało się, że niezmienna na zawsze, przepełniła
mnie takim zachwytem, jakiego dawno od świata nie zaznałam. Kiedy droga wykręciła się i traci-
łam go z oczu, prawie prosiłam go, żeby mi się jeszcze ukazał. Dojechaliśmy wieczorem do Asyżu.
Po znalezieniu dobrego hotelu zjedliśmy kolację i poszliśmy spać, bo rano wcześnie mieliśmy je-
chać dalej. Dalej - a Asyż?
Wstałam przed świtem, kiedy wszyscy spali. Obeszłam całe cudowne miasteczko w rannej lekkiej
mgle, a kiedy dostałam się do bazyliki, postanowiłam zostać tam tyle czasu, ile mi będzie trzeba,
żeby zobaczyć to, czego nie mogę przecież ominąć. Spokojnie siedziałam przed Cimabue, Simone
Martini i Lorenzettim. Te święte twarze Simone Martini mają między brwiami małe pionowe
zmarszczki, proste bruzdy, które nadają im wyraz niechęci czy niezadowolenia z własnej święto-
ści, jakby nie wszystko było w porządku czy ich doskonałość niepełna. Od czasu do czasu słysza-
łam z zewnątrz wywoływane na różne głosy moje imię i nawoływania, ale siedziałam cicho, a
nawet przedostałam się do Santa Chiara, klucząc bocznymi uliczkami. Tam posiedziałam trochę w
ławkach, ale już nie na malarstwo patrzyłam. Pośrodku kościoła klęczał młody chłop w spłowia-
łym ubraniu. Kapelusz położył na podłodze obok siebie, a ręce trzymał złożone dłońmi przed so-
bą jak orante na wotywnych obrazach. Był tak idealnie piękny, tak cudownie doskonały, że nie
mogłam oderwać od niego oczu, bo nie widziałam dotąd nigdy tak nieskazitelnej urody. A rów-
nocześnie wstyd mi było patrzeć na niego, podglądać go w tej modlitwie tak głębokiej, w jego
172
rozmowie ze świętą w ołtarzu, ta modlitwa nadawała mu wyraz zachwycenia i błagania. Może
był to anioł?
Wyszłam z kościoła i poszłam do hotelu, gdzie wściekli i zaniepokojeni moi towarzysze miotali
się dookoła samochodu. Kiedy znaleźli się wszyscy poszukiwacze i opadła ich irytacja, powiedzia-
łam, że się zgubiłam, bo nie znałam miasta. Jedno i drugie było prawdziwe. Dalsza droga, omija-
jąc Gubbio, gdzie tylko z daleka zobaczyłam górę znów jak z tła Pisanello albo Domenico Vene-
ziano, po której wstępowały na tle nieba szeregi czarnych cyprysów jak korowód mnichów - napi-
sałabym, gdyby tego już nie napisało dwieście pięćdziesiąt innych osób przede mną.
Zatrzymując się po drodze na jadło i napitek dojechaliśmy wreszcie do Pesaro na samą noc, gdzie
ku mojemu zdumieniu dowiedziałam się wreszcie, po cośmy tu tak jechali. Otóż w Pesaro jest
największa we Włoszech fabryka fałszywych fajansów i majolik, powtarzająca dawne wzory,
zwłaszcza tak zwany styl rafaelesco, dość paskudny sam w sobie, a cóż dopiero kopiowany dzi-
siaj. Oto teraz moi uszczęśliwieni towarzysze podróży dopadli wreszcie celu i pławiąc się w kom-
pletach filiżanek, pater, spodków i imbryczków kupowali je całymi serwisami, mającymi im słu-
żyć rano, w południe i wieczorem. Mdło mi się robiło od tych ozdobnych gryfów, chimer, tryto-
nów i rogów obfitości oplątanych misternymi figlasami. Poszłam nad morze, bo to było w Pesaro
najładniejsze, i tam doczekałam, aż oni, syci chwały, załadowali swoje zakupy do samochodów i
pojechaliśmy z powrotem do Rzymu.
Nieczęsto zdarzało mi się pozostawać na wieczór w domu, ale lubiłam czasem po kolacji usiąść
przy stole, z wielką lampą oświetlającą tylko środek pokoju. Część osób wychodziła, a kilkoro
zostawało na mniejsze rozmowy, czytanie czy pisanie. Od pewnego czasu mieszkały u Marii w
pokojach na górze, należących do pensjonatu, dwie dość dziwne osoby. Była to para Rosjan, na-
zwiskiem Szeremietiew, emigrantów bardzo, zdaje się, niezamożnych, zwłaszcza, że żona upijała
się regularnie. On ukrywał to picie. Kiedy wtaczał ją na schody i przychodził sam do stołu, mówił
nam, że żona źle się czuje i została w łóżku. Nie byli młodzi i nie pasowali do tej naszej tak bardzo
zaprzyjaźnionej i rozumiejącej się, i wesołej kompanii. Ale Maria przewąchała ich trudną sytuację
i wzięła ich pod swoje szerokie ciepłe skrzydła.
Jednego wieczoru zostałam w domu, bo mama przysłała tego dnia z Warszawy paczkę z książ-
kami dla pani Riccardi. Pani Riccardi była Polką z pochodzenia i postanowiła czytać polskie
książki, prosząc o którąś z powieści Żeromskiego. Mama przysłała trzy tomy „Walki z szatanem”,
a ja wieczorem przyniosłam te książki do stołu i czytałam je, przypominając sobie ten czy inny
fragment. Pan Szeremietiew siedział naprzeciwko mnie i robił, jak co wieczór, na drutach ogrom-
ny czerwony sweter. Od czasu do czasu uśmiechał się do nas nieśmiało i smutno źle zrobionymi
sztucznymi zębami. W ostatnich rozdziałach tomu „Charitas” opisane są straszne losy pana Gra-
nowskiego podczas ofensywy rosyjskiej w Galicji i okrutne rządy wojskowe Moskala Szeremie-
tiewa. Podniosłam głowę i powiedziałam: „Znalazłam nazwisko pana rodziny w książce, którą
czytam”. Uśmiechnął się do mnie i kiwnął głową: „Je connais la Pologne, j”tais pendant la guerre
gouverneur militaire de la Galicie”. Czy to jest przypadek, że wszystko się nagle zbiega razem - ja,
ten człowiek opisany przez ojca z nienawiścią i wstrętem, ta książka przez mamę przypadkowo
wybrana i wysłana, ten wieczór, ten rozdział otwarty przeze mnie na chybił trafił? Jaki musi być
szczęśliwy mój ojciec w tej chwili, jeśli mnie widzi, mnie, obywatelkę wolnego kraju, swobodnie
decydującą o swoim losie i tego nieszczęsnego, śmiesznego, pobitego wygnańca, który był panem
życia i śmierci Polaków, którego nazwisko wzbudzało w ojcu odrazę i grozę.
Nikomu nie powiedziałam o tym wieczornym spotkaniu, tylko Elżuni, bo ona jedna, delikatna i
tyle rozumiejąca, mimo swojego zachowanego w dorosłości dzieciństwa, zdumiała się razem ze
173
mną i zamyśliła. Wszyscy ją na via Margutta kochali, bo była właśnie dziecinna, bezbronna i mą-
dra. Jej brat, Antek Wilder, ożenił się niedawno z miłą Halą Rajską i właśnie urodziło się tam
dziecko, czym Elżunia była piekielnie przejęta. Była to bardzo kochająca się rodzina, a państwo
Wilderowie starsi byli naprawdę czarujący.
Ich dom urządzony był pięknie, w taki sposób jaki lubiłam, nie zanadto zagracony, tak, że każda
rzecz miała wokoło siebie dość powietrza, każdy dywan dość przestrzeni do leżenia i każdy obraz
swoje miejsce bez tłoku. Elżunia w dzieciństwie była słabowitym niejadkiem, utrzymywanym w
jakim takim zdrowiu przez doktora Zielińskiego. Do Rzymu pozwolono jej jechać pod opieką
mamy, a potem już zajmowali się nią wszyscy: i państwo Riccardi, i Maria, i Airoldi, zakochany w
niej na wieki i oficjalnie zaręczony.
Miałam jeszcze jedną rzecz do zrobienia w Rzymie. Chciałam odnaleźć, jeśli żyje, Giulia Guerrieri,
pięknego Ernesto Fosca z „Pavoncella”. Była to historia, która ciągnęła się od pradawnych czasów,
kiedy mama miała może siedemnaście lat i wybierała się z babcią w podróż do Włoch. Babcia
wzięła ze sobą dwie panienki, bo miała z nimi jechać mamy rówieśnica i najbliższa przyjaciółka,
córka babci Sabci Wojewódzkiej, Wanda. Przed samym wyjazdem obie panienki wybrały się do
wróżki, słynnej wtedy w Warszawie, pani Mirty Noel. Pani Mirta naopowiadała mamie prze-
dziwnych i przerażających historii. Mama miała wyjść za garbusa, miała szybko zostać wdową z
dzieckiem, a garbus nieboszczyk pozostawiał ją w strasznych długach i nędzy. Prędko potem
mama ginęła w katastrofie kolejowej, zostawiając dziecku jeszcze większe długi. Inna sprawa była
z Wandzią. Ta w bliskiej podróży poznać miała cudzoziemca przepięknej urody, pokochać go i
być kochaną. Ale wedrzeć się miała w tę miłość podstępna przyjaciółka, zniszczyć uczucie obojga i
zabrać ukochanego. Kiedy wszystkie trzy przyjechały do Florencji, poznały tam młodą Polkę, miłą
i wesołą panią Fufę Ordyńską. We cztery zwiedzały i jeździły na wycieczki, ale mama zauważyła,
że jej ukochana Wandzia trochę się od niej odsuwa i powoli dowiedziała się, że Wandzia zapo-
mnieć nie może tego, co powiedziała Mirta Noel, zwłaszcza, że mama była jednak ładniejsza. Za
to z Fufą Wandzia była w prawdziwej przyjaźni. W pewnym momencie panie poznały ślicznego i
wykształconego młodego Włocha, który z miejsca zakochał się w jasnej i powiewnej Wandzi.
Wtedy już babcia z mamą zupełnie odpadły, a powiernicą sekretów, towarzyszką spacerów, opie-
kunką Wandzi i jej miłości została Fufa. Babcia, odpowiedzialna za siostrzenicę, pisała bardzo
niezadowolone i niespokojne listy do babci Sabci, opuszczona mama martwiła się zdradą Wandzi,
a tamta trójka czuła się i bawiła świetnie. Miłość Wandy i Giulia skończyłaby się może szczęśli-
wym małżeństwem, gdyby Fufa nie uwiodła go brutalnie i definitywnie, zabierając go ze sobą
pewnego ranka do Paryża. Wandzia przeżyła tę podwójną zdradę bardzo tragicznie i wróciła do
domu ciężko załamana.
Po kilku latach ciotka Aniela spotkała w Rzymie pięknego Giulia. Był ciągle zakochany w Wandzi,
o Fufie nie było już mowy.
Kiedy z kolei my wszyscy, babcia, mama, ojciec i ja świeżo urodzona, znaleźliśmy się we Florencji,
odnowiła się znajomość z Giuliem Guerrieri. Ciocia Wandzia wyszła już wtedy za mąż za pana
Berezę, babcia przebaczyła Giuliowi jego głupią zdradę, a ojciec wysłuchał zwierzeń z całego jego
życia, a wśród nich historii jego romansu z pewną piękną Rosjanką. Ja go nie pamiętam, oczywi-
ście, ale jego przeplatanie się przez te sprawy i nowela „Pavoncello” sprawiły, że chciałam go od-
naleźć. Ciotka Aniela i mama mówiły, że jego uroda i dobroć graniczące z głupotą były nieopisa-
nie wzruszające. Nie pamiętam, czy rzeczywiście był muzykiem. Ktoś mi powiedział, że był jakiś
Giulio Guerrieri, pułkownik, ale gdzie go miałam szukać. Zresztą pewnie zjadły go ze szczętem
jakieś baby, taka była ta jego piękność. „Qui finische l’avventura di Signor Bonaventura”.
174
Kiedy byłam mała, czytano mi, a potem sama czytałam „Corrieredei Piccoli”, niedzielny dodatek
do pisma „Domenica del Corriere”. Tam zaczęły się może właśnie komiksy. Co tydzień występo-
wał tam w małych obrazkach signor Bonaventura, chudy, w czapeczce w kratkę i z jamnikiem i
miał nieprawdopodobne przygody. Zresztą nie tylko on był początkiem. W Genewie, a potem w
Warszawie czytałam namiętnie kolejne wielkie tomy przygód Becassine, głupiej dziewczynki bre-
tońskiej. Było to świetnie rysowane i malowane, złośliwie przedstawiało mieszczaństwo i arysto-
krację francuską, u których służyła śmieszna i milutka Becassine. Miałam chyba wszystkie tomy,
zamawiane i odbierane kolejno u Gebethnera i Wolffa na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Osso-
lińskich. Jej rozmaite powiedzonka wchodziły do naszego z mamą rodzinnego języka.
Pewnie każda rodzina ma na własny użytek taki tajemny język, słówka czy cytaty, powiedzonka
niezrozumiałe dla nikogo innego. U nas na przykład, kiedy ktoś zapytał: „O czym myślisz, kocha-
nie?” - odpowiadało się zawsze: „O miodu”. Bo tak odpowiedział ojcu mały chłopczyk siedzący
na przyzbie chałupy w Bochotnicy, oparty na rączce i zamyślony. Wyraz jego oczu, poetyczność
twarzyczki tak wzruszyły ojca, że zatrzymał się i zadał mu właśnie to pytanie. Kiedy kogoś spo-
tkał zawód albo coś się nie udało, mówiło się wtedy: „Ja patse i on patsy, ja go cap, a on fru”. Było
to płaczliwe opowiadanie jakiegoś innego chłopca o wróblu w stodole, którego chciał złapać ko-
niecznie. Kiedy pogoda była niepewna i zmienna, mama mówiła: „Niby ciepło, ale fondeler syry”.
Na zapytanie czasem nam stawiane w sprawach, które mało nas interesowały, odpowiadałyśmy
pod nosem tekstem biletów, które kazał sobie wydrukować Courteline: „J’ai l’honneur de vous
informer, que je m’en fous complŠtement”. Ojciec po każdym przeziębieniu nie wychodził prędko
na dwór. Mama mówiła: „Stefciu, dzisiaj mógłbyś już chyba pójść na Wysoki Zamek”. Ojciec wte-
dy wkładał płaszcz, szalik i kapelusz, otwierało się szeroko okna i pierwszy spacer i spotkanie z
powietrzem odbywało się dookoła stołu w stołowym, jak u państwa Dulskich.
Kiedyś ojciec opowiadał, jak na jednym ze swoich spacerów wokół Nałęczowa, w mglistym i za-
snutym deszczykiem pejzażu usłyszał z daleka ni to monotonną śpiewkę, ni to skargę bardzo ża-
łosną. Wreszcie zobaczył siedzącą wysoko nad drogą na piaszczystym stoku dziewczynkę. Pasła
krowę, przykryta z głową fartuchem czy workiem, przemoknięta i skulona. Uderzała rytmicznie
cienką witką w ziemię i cienko śpiewała: „Zieleni się, zieleni - zieleni się, zieleni - zieleni się, ziele-
ni -„ Te słowa powtarzały się bez końca. Kiedy już ojciec minął ją dość daleko, usłyszał kodę tej
dziwnej piosenki: „gęsie łajno na ziemi”. To „zieleni się, zieleni” dość często było przez nas nuco-
ne przy pewnych nudnych wizytach beznadziejnych gadaczy. Cichutko, oczywiście.
Opowiadała mi kiedyś mama historię, która rozegrała się naturalnie w Siedlcach, mieście ponad
wszystkie inne interesującym i gdzie ludzie i ich życie było zawsze ciekawe i wyjątkowe. Pewna
panna, Janina Dyżewska, była starsza i brzydsza od tych wszystkich panienek, mamy i jej kuzy-
nek, ale jakoś chyba spokrewniona, bo obracała się w tym samym towarzystwie. Miała długi nos i
szarą cerę, ale poetyczna, wykształcona i oczytana była nadzwyczajnie. W tym czasie wszystkie
panienki kochały się w d’Annunziu, ale jedna Janka Dyżewska kochała go tak, że nauczyła się
dość prędko po włosku i zaczęła do niego pisać listy.
Te listy z tak dalekiego kraju od młodej, zakochanej i inteligentnej kobiety zainteresowały go na
tyle, że jej odpisał i zaczęła się regularna korespondencja. Całe Siedlce się trzęsły. Janka Dyżewska
zaczęła się czesać, ubierać i układać w pozy z obrazów Dante Gabriela Rosettiego. Listonosz mó-
wił szeptem po domach: „Znów jest list od Danunca”. Żydówki w sklepach pytały ją, jak się mie-
wa pan Danunc, a ona uśmiechała się tylko i knuła straszny zamiar w tajemnicy przed rodziną.
Kiedy d’Annunzio, rzecz jasna po pewnym czasie, zaproponował jej spotkanie i zażądał przysła-
nia fotografii, Janka Dyżewska zrobiła u miejscowego fotografa cudnie wyretuszowane zdjęcie i
175
wysławszy, powiedziała matce, że jedzie do Wenecji. Wybuchł olbrzymi skandal. Siedlce podzieli-
ły się na dwa obozy, przez jednych była potępiana jako jawnogrzesznica, dla innych stała się hero-
iną. Zwłaszcza dla młodszych. Wbrew zakazom matki wyjechała do Wenecji, gdzie na stacji mieli
się spotkać. Panna Janka wysiadła na peronie i zobaczyła z daleka biegnącego d’Annunzia. Stanę-
ła na jego drodze, ale on minął ją i pobiegł szukając dalej wzdłuż pociągu. Nawet mu na myśl nie
przyszło, że ta brzydka, szara, nosiasta osoba, to może być jego przyszła kochanka. Więc ona ku-
piła bilet powrotny i nie widząc Wenecji ani d’Annunzia wróciła do Siedlec, nigdy nie wyszła za
mąż, nigdy chyba już tych Siedlec nie opuściła.
Mama zresztą też kochała się w d’Annunziu, pokazała mi kiedyś w Rzymie mur, chyba na via
Nomentana, za którym w ogrodzie stał dom d’Annunzia. Przez ten mur mama przerzuciła parę
razy bukiet kwiatów. Miała wtedy szesnaście lat i uwielbiała jego poezje i powieści. Pod jej naci-
skiem przeczytałam okropność pod tytułem „Il Fuoco”. Mama chichotała, ale dalej utrzymywała,
że to arcydzieło. Zresztą przyznawała, że z Eleonorą Duse postąpił jak łajdak. Tę historię Janki
Dyżewskiej mama opowiedziała kiedyś pewnej autorce powieści, która, i słusznie, uznała to za
znakomity temat literacki. Ale cóż, napisała coś zupełnie nieudanego. Szkoda, że ojciec tego nie
zrobił wcześniej, tylko że nie byłoby to możliwe. Jego kobiety były takie wszystkie prześliczne, a
gdyby panna Dyżewska była prześliczna, to nie ułożyłby się dramat. Słowem temat zmarnowany.
Pamiętam przecież d’Annunzia z dzieciństwa z Gardone, z klapką na oku i w białym mundurze i
butach, na siwym koniu i na tej górze w jego ogrodzie, gdzie stała kanonierka. Komiczna postać.
Myślę, że i mamie musiał się taki wydać, mody szalenie się zmieniają, łatwo zaczyna się widzieć
coś śmiesznego tam, gdzie był poprzednio tylko obiekt zachwytu. Już teraz Rudolf Valentino jest
niemożliwy, z pomadą na głowie, bakami i umalowanymi oczami. Jeśli dziś miałabym się kochać
w aktorze filmowym, to byłby to Leslie Howard, delikatny i cienki, dyskretny i znakomicie ubra-
ny.
Ciekawam, czy ojciec był elegancki? Figurę miał świetną, długie nogi i bardzo piękne ręce, zawsze
białe i ciepłe. Nosił buty od Kielmana, a w jego kapeluszu małymi złotymi literkami na wąskiej
skóreczce napisane było „Borsalino”. Jego krawaty wisiały w szafie na wewnętrznej stronie drzwi
na jedwabnym sznureczku, wszystkie ciemne i raczej bez wyraźnych deseni, wełniane i jedwabne.
Miał bardzo ciemny płaszcz zimowy z czarnym barankowym kołnierzem, a granatowy na porę
przejściową. Frak tak rzadko był noszony, że wbrew wszelkim zasadom leżał złożony na dnie jego
ogromnej szafy i kotka się na nim okociła. Ale smoking nosił dość często.
Tak bym chciała wiedzieć, jak wyglądał w Paryżu, jak go mama widziała na dworcu, kiedy wy-
jeżdżała do Warszawy, a on zostawał. Odprowadził ją, umieścił w przedziale i przyniósł ze sobą
ogromny bukiet tuberoz. Mama stała z tymi tuberozami w oknie, ale kiedy pociąg ruszył, poczuła,
że od ich zapachu natychmiast dostanie migreny, co było jej wieczną zmorą. Więc ojciec zobaczył,
jak z oddalającego się pociągu, za którym ciągle jeszcze patrzył, wylatuje przez okno jego bukiet
tuberoz. Kiedy mama dojechała do Warszawy, zastała już w domu pięć telegramów pełnych roz-
paczy, pytań, błagań o wyjaśnienie, o przyczynę tego okropnego gestu. Ja mamę rozumiałam, bo
od zapachu jednego kwiatka gardenii, który wpinałam sobie w klapę kostiumiku w szaro-białą
pepitkę, też potrafiłam dostać migreny, która marnowała mi cały dzień. A pewna pani podobno
odebrała sobie życie, układając się w grzędzie maciejki. Opowiadała mi to jedna służąca, może to
niemożliwe. Ale ładne.
W Rzymie kwitły gardenie, azalie, ogromne drzewa magnoliowe na Pincio, na Viale delle Magno-
lie, wzdłuż Galoppatoio. W nocy spomiędzy swoich czarnych skórzastych liści świeciły białymi
ogromnymi kwiatami. Ich płatki wielkie jak dłonie wewnątrz były zielonkawobiałe, a po ze-
176
wnętrznej wypukłej stronie ciepło smużyły się różowym kolorem. Słychać było, kiedy spadały na
asfalt, tak były ciężkie. Sztachety ogrodów, wysokie żywopłoty, murki i ogrodzenia obrośnięte
były gęstym wąskolistnym gelsomino, które jeśli nie strzyżone, kwitło drobnymi białymi gwiaz-
deczkami, upajająco pachnącymi. Ta chmura wiosennych zapachów ciągnęła się, zmienna i czaru-
jąca, przez ulice i place. A na via Appia w nocy, nad łąkami, gdzie leżało zżęte pierwsze, rozgrza-
ne słońcem siano, wisiały chmury luccioli, robaczków świętojańskich, unoszących się i opadają-
cych unisono, wedle kanonów tajemnego tańca. Od tego widoku kręciło się w głowie i człowiek
po chwili tracił wszelkie poczucie rzeczywistości. To już była moja druga wiosna w Rzymie, może
jeszcze piękniejsza. Pewnie dlatego, że już nie na oślep rzucałam się w jego piękności, wiedziałam,
co wybrać, gdzie iść wedle nastroju, pogody czy ochoty. Były miejsca wspaniałe, ale do których
wystarczyło pójść raz, a inne może mniej ważne, ale ukochane i potrzebne.
Pomimo tej całej urody bałam się ciągle, że jestem tak daleko od domu, że może się coś nagle stać,
że nie zdążę wrócić i ta wojna mnie tu gdzieś zaskoczy. Wreszcie poszłam do Wieniawy na naradę
z tymi wszystkimi wątpliwościami. Wysłuchał mnie spokojnie, a potem powiedział: „Co ty sobie,
moja kochana, myślisz, że ja jestem ambasador, że ja jestem dyplomata? Ja jestem polski żołnierz,
polski generał. Z chwilą jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, skąd by ono nadeszło, rzucam
wszystko i wracam do Polski. A jako ambasadorowi, Niemcy dadzą mi pociąg na przejazd przez
ich terytorium, nawet już po wybuchu wojny, dla mnie i członków ambasady. Ty jesteś pod moją
opieką i zabieram cię wtedy ze sobą. Więc widzisz, że możesz tu siedzieć spokojnie, miej do mnie
zaufanie”. Uspokoiło mnie to na kilka następnych dni. Listy z Warszawy były pełne nadziei na
pokojowe załatwienie zaostrzonej poprzednio sytuacji. Przez tyle trudnych spraw przeszliśmy:
Austria, Monachium, zajęcie Sudetów, Pragi - tyle ustępstw, ale teraz Hitler musiał zrozumieć, że
skończyła się nieporadność czy obojętność świata. Zresztą my wsparci przez aliantów inną siłę
stanowimy.
W ambasadzie słyszałam rozmaite zdania. Wbrew beztroskiemu optymizmowi, przynajmniej ze-
wnętrznemu, Wieniawy, pan Kociemski dalej powtarzał swoje „Europa trzeszczy”. Szeliski bar-
dzo był zasumowany, także miły pan Mańkowski, któremu podlegał wydział szyfrów. Ten młody
człowiek był od niedawna żonaty i kłopotał się, było to widoczne, tym co wiedział, choć mało w
ogóle mówił. Inni uważali, że Hitler blefuje. Słynna „Barbanera”, doroczna drukowana przepo-
wiednia na cały rok następny, mała, niechlujnie wydana książeczka, w której każde słowo wierzy-
ły całe Włochy jak w Ewangelię, także nic złego na ten 1939 rok nie przewidywała.
Ta poprzednia wojna przygotowywała się jednak przez długi czas, nim wybuchła, a ojciec pisał w
dedykacji dla Bronisławy Ostrowskiej na „Echach leśnych”: „Z prośbą, aby westchnęła Pani do
kogoś potężnego - aby wybuchła wojna fancusko-niemiecko-austriacko-włosko-angielsko-
japońsko-rosyjsko-socjalistyczna”. Czekali na nią, pragnęli jej i wreszcie przyszła - wielka rozwa-
lająca siła, wielkie rozwiązanie. Ale dziś? Tylko Niemcy jej chcą i prą do niej groźbami i prowoka-
cją, ale cały świat jest przeciw nim i zna ich już dobrze. Dlaczego pozwolono, aby ich ofiarami
stała się Austria i Czechy, nie mogę tego zrozumieć, ale na tym koniec.
Złym znakiem było to, że zbiłam swoje duże lusterko z neseseru. Wypuściłam je z ręki 30 kwiet-
nia. Na drugi dzień rano dowiedzieliśmy się o zerwaniu paktu o nieagresji z Polską i paktu mor-
skiego z Anglią. Cały świat zadrżał ze zgrozy, nie chcieliśmy wierzyć, ta wiadomość wydała nam
się niemożliwa, nieprawdziwa. Groza wojny przyskoczyła do każdego jak wilk, o którym wie-
działo się, że gdzieś tam jest, gdzieś daleko krąży i nagle jego straszna postać znalazła się tuż
przed naszymi oczami. Wszystko nagle stało się nieważne, tylko wracać, wracać czym prędzej.
177
Krótka wizyta w ambasadzie, krótkie bez znaczenia pożegnania z bliskimi. Ostatni raz na Piazza
di Spagna. Kupiłam tam ogromny bukiet róż i zaniosłam do Polimnii na Kapitol. Położyłam jej te
kwiaty na ziemi, przy nogach, nie tylko dla niej, ale z wdzięczności dla całego Rzymu. Wszystko
w takim pośpiechu, że nawet żalu się nie czuje, czasem przez chwilę na ulicy, której każdą płytę
chodnika i każdy załom muru zna się na pamięć, przez chwilę myśli się - ostatni raz. Gnał nas z
Elżunią taki pośpiech i niepokój, że dziwne to, ale jedynym pragnieniem było, żeby stąd już wyje-
chać jak najprędzej. Bilety dostałyśmy bezpośrednie, Rzym-Warszawa. Moje imieniny - 4 maja,
jaki smutek. Bardzo niemiły kilkugodzinny pobyt w Berlinie na dworcu. Moc mundurów żółtozie-
lonych NSDAP, bardzo młodzi w rozkrzyczanych oddziałach.
Więc jestem z powrotem w Warszawie. Nasz nastrój pośpiesznego niepokoju, strachu przed
czymś bliskim a strasznym mija tu zupełnie. Nikt ze znajomych nie wierzy w wojnę, mobilizacja
odwołana. Spotkany w kawiarni malutki pan Herbaczewski, astrolog i jasnowidz, znajomy pań-
stwa Wilderów, przepowiada Elżuni szybki powrót do Włoch i bardzo niedługo potem małżeń-
stwo, oczywiście z Airoldim. Tymczasem jedziemy do Konstancina, maj jest śliczny i ciepły. Za-
praszamy do nas Elżunię. Bronek Zieliński, jego koledzy z podchorążówki i I Pułku Szwoleżerów,
moi stareńcy z Akademii, wszyscy ciągle przyjeżdżają do nas. Mnóstwo tej wiosny jeździłam
konno, z Bronkiem, z miłym majorem Likiernikiem, z panią Hanią Strasburgerową i panią Mille-
rową, doskonałymi amazonkami. Jakież urocze dni.
Ta huśtawka strachu i ulgi minęła zupełnie i całe grono przyjaciół postanowiło, że pojedziemy
razem na ładny rejs nowym motorowcem „Piłsudski”, bratem bliźniakiem „Batorego”. Te strony
znałyśmy już z mamą z poprzednich podróży, fiordy, które znów z radością odwiedzamy, miasta
jak Bergen na początku i Troms› na końcu tego dziwacznego połączenia gór i morza, kiedy jedno z
drugiego wyrasta, zielone i czarne ściany i zielona i czarna woda. Ja zwłaszcza lubię Bergen z tym
wdzięcznym, niewielkim kolorowym portem. Naszym celem był tym razem Nord Cap, zimne i
puste miejsce, reny i kolorowi ludzie w ubraniach i czapeczkach jak dla dzieci. Jest lato, więc słoń-
ce nie zachodzi wcale, ale i tak więcej tańczymy czy siedzimy w barach, niż śpimy.
Jest Marysia Skoczylasówna ze Stefanem Leszczyńskim, swoim mężem. Marysia jest w ciąży, więc
przy największej gładzi, kiedy morze jest jak lustro, Marysia podnosi palec i mówi: „Oho, kiwa”. I
znika. A Stefan także znika, ale on jest „cytok”. Czyta mnóstwo i bez przerwy. Na ten rejs zabrał
całą bibliotekę. Kiedy siedzieliśmy kiedyś w sali kinowej na filmie, gdzie straszni Indianie gonili i
doganiali dyliżans, w którym bohaterce rodziło się właśnie dziecko, a my musieliśmy się trzymać
krzeseł, bo zła, długa atlantycka fala rzeczywiście kiwała pustym statkiem bardzo głęboko - Mary-
sia powiedziała z westchnieniem: „A Stefan czyta”. Bo on naprawdę czytał nieustannie, a jeśli wy-
szedł do nas czasem, to by zapytać nas, czy wiemy z ilu jednostek, na przykład wodoru, składa się
człowiek.
Kapitanem „Piłsudskiego” był Mamert Stankiewicz, bardzo przystojny, poważny i elegancki, zu-
pełne przeciwieństwo naszego kapitana Borkowskiego z „Kościuszki” i „Batorego”. Ale i on był
miły, a statek ślicznie był ozdobiony przez naszych starszych kolegów z Akademii. Znów w roz-
maitych portach przyjmowani byliśmy galą flagową i balami u kapitanów portów. Pobyt w Ko-
penhadze w drodze powrotnej jak zawsze cieszył. Dzieliło się dni na Pinakotekę i Tivoli, oprowa-
dzaliśmy z radością Elżunię Wilderównę, która tu była po raz pierwszy, tak wrażliwa i tak nie-
zwykle delikatnie, mądrze i żywo reagująca na wszystko.
Mama i ja wysyłałyśmy do ciotki Anieli uspokajające kartki ze wszystkich miejsc, gdzie była pocz-
ta, bo ona, choć tak zawsze w rozjazdach, zawsze albo wyjeżdżająca, albo wracająca z jakiejś po-
dróży - teraz uważała, że w tak niepewnej sytuacji politycznej nie należało jechać za koło biegu-
178
nowe. Poza tym niepokoiła się także obecnością na statku Przypkowskiego, który się tam znalazł
w ostatniej chwili przed wypłynięciem z Gdyni. Ale musiał być widać przytemperowany trochę
przez Starzyńskiego, bo nie dokuczał mi za bardzo i nie pił, chociaż miał okazję od rana do nocy
w barach na statku. Cała podróż była wyjątkowo miła, bo taka jakaś bardziej odbywająca się we-
wnątrz statku, mniej było biegania, zwiedzania, a więcej leniwego trochę, spokojnego pobytu na
morzu.
Był środek lata, więc postanowiłyśmy po powrocie zostać jeszcze trochę nad morzem. Nie w Ja-
starni, w „Morzanach” u pani Mary Szczepkowskiej, ale w Juracie, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie
byłyśmy. W wielkim pensjonacie nad samym morzem pełno było znajomych, także dużo osób
miało swoje wille pobudowane w lesie, byłyśmy całymi dniami w towarzystwie, nawet trochę za
gęsto. Na plaży albo w lesie należy czasem być samemu. Były tam śliczne rozmaite kobiety, ale
moja mama w swojej wiecznie jednakowej lekkiej czarnej sukni w nikły jakiś biały desenik, z wło-
sami upiętymi na karku z ciasno splecionego warkocza, jasna, ale nie blada, z kosmykiem lekko
falistym wysuniętym na czoło przez wiatr, lekka, szczupła, ze ślicznymi nogami, tak bez wysiłku
elegancka - mama była wszędzie najpiękniejsza. Wszystkie zawsze wydawały się przy niej zro-
bione z innej, gorszej, grubszej skóry.
Siedziałyśmy tam sobie przyjemnie. Ale nagle raz za razem zaczęły na ten półwysep dochodzić
wiadomości groźne, co dzień groźniejsze, jakby jakaś fala gdzieś się podniosła, już o niczym się
nie mówiło, tylko o wojnie, zerwanych rokowaniach, o Hitlerze i mobilizacji, o tym, że możemy
przez jakieś zarządzenia być tu odcięci od centrum kraju. Ludzie wyjeżdżali, z dnia na dzień robi-
ło się coraz puściej, pociągi chodziły rzadziej i szalenie zatłoczone. Nas także porwał ten po-
wszechny strach. Z trudem wielkim dostałyśmy miejsce w jednym z ostatnich pociągów, bo rze-
czywiście zaczęły one kursować inaczej. Jazda nasza przypominała podróż z ojcem w 1920 roku z
Gdyni do Warszawy, kiedy ruszyła nawała bolszewicka. Kiedy wreszcie po tysiącznych postojach,
w tłoku i niewiedzy, co dalej z nami będzie, dojechałyśmy do Warszawy - zobaczyłyśmy ją inną,
jakby zziajaną, zakurzoną i tłoczną. Ale byłyśmy już w domu. Znów na chwilę przez to, że wróci-
łyśmy do naszego normalnego otoczenia, wydało nam się, że ten okropny paniczny powrót był
snem, że wszystko musi się uspokoić, musi być jak przedtem. Ale od kilku dni Bronek Zieliński
był już poza domem, wszyscy młodzi mężczyźni powołani zostali do wojska, mobilizacja była
faktem dokonanym. Nad Warszawą odbywały się codzienne ćwiczenia lotnicze.
Okna zaczęto zalepiać paskami papieru, co miało zabezpieczyć szyby przed wypadnięciem. Skądś
wzięła się u nas maska gazowa, straszny zielonkawy ryj z plątaniną pasków i sznurków. O gazach
trujących mówiło się wszędzie, podawano sobie doskonałe rozmaite sposoby na to, aby się od
nich uratować.
Szwadron Bronka czy większe jakieś zgrupowanie I Pułku Szwoleżerów zakwaterowane zostało
w małej, miłej wsi Augustówka tuż nad Wisłą pod Wilanowem. Po kilku dniach, w ciągu których
odwiedzałam go tam, dowiedzieliśmy się, jego rodzice i ja, że odchodzą z Augustówki w inne, nie
znane już miejsce. Rodzice Bronka zabrali mnie ze sobą na pożegnanie ich oddziału do Czernia-
kowa, koło starego kościoła pobernardyńskiego. Było ciepłe popołudnie, pachniało siano z łąk za
kościołem, pot koński i skóra siodeł. Rotmistrz Flatau, dowódca szwadronu Bronka, i wszyscy
młodzi podchorążowie nie zsiadali już z koni, cały ten piękny tłum krążył i tańczył w miejscu,
odprowadzające rodziny wmieszane w ten koński tłok przekrzykiwały się, jeszcze rozmawiały,
trzymając jeźdźca za strzemię, uciekając przed następującym zadem. W tym gwarze, tupocie, par-
skaniu, jak lód stało w głowie pytanie, gdzie oni jadą, co to za widowisko, czego to jest początek.
Nagle cały ten nieład uporządkował się, sformował, żegnający odsunęli się na boki, a oni, nagle
179
wszyscy podobni do siebie, powtarzający ten sam kształt, ruszyli stępa i zniknęli prędko w ob-
łoczku kurzu i zapadającym wieczorze. Milczący powrót wielkim czarnym chevroletem doktora
Zielińskiego.
On jest dobry i mądry, chciałabym, żeby mnie lubił.
Wieczorem przychodzi Kazio Glabisz. Mówi, że sytuacja jest bardzo ciężka i on bardzo prosi, że-
byśmy zabrały to, co mamy najcenniejszego, a on jutro przyjedzie po nas i zawiezie do Konstanci-
na. Może tylko na kilka dni, ale musimy, wyraźnie musimy go posłuchać. Powraca w tym mo-
mencie pamięć o śnie, który miewałam wielokrotnie. Zawsze była to jedna scena i zawsze budzi-
łam się w przerażeniu i z ulgą, że to tylko sen. Była to jakaś ucieczka z domu na Brzozowej,
ucieczka przed straszną groźbą. Mam ratować rękopisy ojca, mam zabrać skrzynki, ale nie mogę
ich unieść w rękach, wyślizgują mi się i rozpadają, uciekam i wracam, bo ciągle któraś skrzynka
zostaje. Teraz nagle mam je wywozić, właśnie uciekać z nimi przed czymś przerażającym, co nad-
chodzi.
Dwa mam takie sny, które się powtarzają od bardzo dawnego czasu, od dzieciństwa. Jeden o tych
skrzynkach, które zawsze w domu były i o okropnej, trudnej ucieczce z nimi. Drugi, że się znajdu-
ję nagle czy budzę na rynku jakiegoś nie znanego miasteczka. Nic mi się złego niby nie dzieje, ale
nastrój rozpaczy, zagrożenia, strachu, wypełnia to obce miejsce. Rynek wybrukowany jest okrą-
głymi kamieniami, wzdłuż chodników ścieki wybielone wapnem, małe kamieniczki z zamknię-
tymi oknami, nad rynkiem na górce nowy, neogotycki brzydki kościółek z czerwonej cegły. Te
dwa ponure sny dręczyły mnie, kiedy miałam gorączkę albo było mi duszno. Teraz nagle mam
uczucie powrotu do tego snu z rękopisami - na jawie, w środku dnia. Glabisz tak nalega, że tele-
fonujemy do ciotki Anieli, żeby się także przygotowała do wyjazdu. Nasza gosposia Halinka za
nic nie chce z nami jechać do Konstancina. Decyduje się zostać w domu na Brzozowej, prosi tylko,
żeby zostawić jej Bibcia. Mama także właściwie nie ma ochoty ulegać namowom Glabisza, ale jest
wystraszona i pod wieczór wyjeżdżamy wielkim samochodem z czterema skrzynkami rękopisów,
ciotką Anielą i Glabiszem. Właściwie cieszę się, że będę w Konstancinie, tam jest prawdziwy mój
dom, mój dach, tam się nam nic złego stać nie może.
Wieczorem ciotka Aniela wraca jednak jakimś złapanym samochodem do Warszawy i do Jana na
Wspólną. My zostajemy z mamą. Słuchamy radia. Hitler ogłasza swoje punkty żądające od pol-
skiego rządu rzeczy niemożliwych. Czy to jest wypowiedzenie wojny? Czy Niemcy liczą na to, że
jakieś rozmowy jeszcze będą prowadzone?
Czy to jest gra, która ma zastraszyć Europę i zmusić polityków zachodnich do jakichś mediacji,
czy on może się, po ogłoszeniu tych punktów, jeszcze cofnąć? Noc jest cicha, ciepła i gwiaździsta,
drzewa stoją nieruchomo, nic nie szeleści. Chodzę po ogrodzie, po ścieżkach, patrzę na te gwiazdy
przez gałęzie i liście brzóz i pierwszy raz popadam w rozpacz i strach, jakich nie znałam dotąd.
Słyszę mamy kroki na tarasie na górze, nie widzę jej, ale wiem, że ma na pewno ręce podniesione i
zaplecione z tyłu głowy gestem, który znam u niej od dziecka, zawsze powtarzającym się, kiedy
jest zrozpaczona czy bezbronna. Ja także mimo woli podnoszę ręce i wydaje mi się, że nie mogę
rozpleść palców, że głowa siedzi w rękach jak w kleszczach. Nie możemy obie wrócić do wnętrza
domu, zacząć powtarzać codzienne, zwyczajne gesty, wobec tego, co się dzieje, już się może dzie-
je, gdzieś tam daleko od naszego cichego, łagodnie oświetlonego domu. Kładziemy się w końcu
jednak i zasypiamy.
Ranek śliczny, słoneczny, trochę przymglone niebo. Nocne strachy wydają mi się nie bardzo
prawdziwe, przesadzone. Stoję na mamy balkoniku i oglądam, jak codziennie ostatnio, manewry
180
naszych samolotów. Chodzą tam, strasznie wysoko, maleńkie, jaśniejsze od nieba krzyżyki, bły-
skające co chwila w słońcu ostrym mgnieniem blasku. Tak patrzę, patrzę, rozmawiając z mamą,
kiedy nagle z jednego z tych lśniących punktów wycieka z początku cienka, a potem rozszerzająca
się czarna linia, łukowato przekreślająca niebo. To nie manewry, to bitwa, to wojna. Zestrzelony
samolot jak nadziany na czarną strzałę znika za szczytami brzóz. Wszystko się w tej chwili zmie-
nia. Nasze życie, nasz świat i my już jesteśmy kim innym, zupełnie niewiadomym.
Straszny dzień, pełen zdarzeń, które nie mieszczą się w głowie. Warszawa była już bombardowa-
na z samego rana. Okęcie - jak to się stało, że nie słyszałyśmy nic? Bombardowali także Otwock,
jakiś dom dziecka czy sierociniec. Nad nami kilkakrotnie przelatują samoloty niemieckie i ścigają-
cy ich lotnicy polscy. Niemcy zabili podobno chłopca na polu w Powsinie zrzucając w ucieczce
balast bomb na łąki nad Wisłą. Zrzucają je także w Konstancinie na las w okolicy starej leśniczów-
ki, gdzie stała willa ambasadora Drexell-Biddle. Stałam wtedy przed domem i okrutny świst i po-
dmuch wgniótł mnie pomiędzy kratki pnących róż rozpięte na ścianie. Ten głos spadającej bomby
jest wysoki i drżący, nie świst, a tryl raczej. Telefony działają, Konstancin pełen jest cudzoziem-
ców, ambasady, biura i konsulaty przeniosły się tu od razu, ale równie szybko wyniosły się po
tym zrzuceniu bomb na willę Amerykanów. Gdzie jest teraz Bronek, gdzie są wszyscy nasi chłop-
cy, co się dzieje dookoła nas poza naszym cichym, lubym ogrodem?
Wieczór, tuż po zachodzie żółty, niebo złociste i gładkie nad Warszawą. Stoję przy naszej furtce i
patrzę w tę złotą wspaniałość, kiedy nagle słyszę głos przedziwny, rosnący, napełniający powie-
trze, wysoki, jaskrawy i przeraźliwy. Jakby to niebo żółte taki dziki głos wydawało. Stoję przera-
żona, wczepiona w pręty furtki, kiedy raptem widzę czarną chmurę ptaków nadlatującą znad
Warszawy. Całe niebo przykryte jest tym wrzeszczącym tłumem, wielki krzyk stoi w powietrzu,
chociaż lecą coraz inne fale. One uciekają z miasta, z Warszawy, po zachodzie, zamiast układać się
do snu, poderwały się do ucieczki wszystkie, wrzeszcząc z przerażenia przed pierwszymi bom-
bami. Przeleciały wreszcie i zapadły gdzieś daleko w lasach oborskich, razem ze zgaśnięciem nie-
ba.
W nocy, rano i przez cały dzień co jakiś czas zaczyna pulsować powietrze, jeszcze nim usłyszy się
huczące motory.
Formacja za formacją lecą nad nami niemieckie samoloty na Warszawę. Ciągle ucho mamy nasta-
wione na ten głuchy rytm, który czuje się w sobie czy w ziemi, którego narastanie obezwładnia i
nie daje myśleć o niczym innym. Co się stało z niebem? Nienawidzi się go teraz, wypełnione jest
wrogością, groźbą i śmiercią. Była wiadomość, że polskie oddziały przekroczyły granicę i wkro-
czyły do Prus. Ale naloty są coraz częstsze, głos spikera radiowego ogłaszającego „alarm dla mia-
sta Warszawy”, przeplata się co chwila z wesołą dziarską muzyką wojskową.
Nasz pobyt w Konstancinie coraz jest trudniejszy. Niewiele wiemy w gruncie rzeczy, co się dzieje
w Warszawie, wszyscy są tam, a my tkwimy w domu, na tarasie albo w ogrodzie, dzień i noc słu-
chając nieba, czy znów odezwie się tym strasznym pulsowaniem. Mama jest roztrzęsiona, ale to
dziwne, nie przelotami czy dalekim bombardowaniem, ale ciszą, czekaniem, nadsłuchiwaniem,
zmyłkami słuchu, który nam podaje fałszywe głosy z nieba.
Przychodzi do nas pan Gustaw Wertheim, sąsiad z Królewskiej Góry. Nie tak dawno zbudował
sobie tam wspaniałą willę z rosarium, basenami i głębokimi podziemiami, w których miał dotąd
bar, pokój myśliwski i inne snobistyczne pomieszczenia, a teraz zamienia te swawole na schrony.
Przyszedł, wiedząc o rękopisach, zaproponował ukrycie ich w tych właśnie piwnicach. Poprosił,
żebyśmy wieczorem przyjechały do nich te piwnice zobaczyć. Jego samochodem ze zgaszonymi
181
światłami pojechałyśmy na Królewską Górę. Nagle parę godzin jak z innej sztuki. Ciepła noc, peł-
nia księżyca, przepięknie urządzony salon muzyczny, ciemny, bo drzwi otwarte na pachnący
ogród, światło księżyca wlewa się do wnętrza i cudowna muzyka. „Trio” Schuberta, znakomicie
nagrane. Nikt nic nie mówi, tylko siedzimy i słuchamy, i patrzymy na to przepięknie urządzone
wnętrze, gdzie lśnią się, złocą i srebrzą słabo rozmaite śliczne przedmioty. Jakaś ofiarowana nagle
łaska ciszy i muzyki.
Ale mama wychodząc prosi pana Wertheima, żeby nas jutro rano zabrał autem do Warszawy.
Choć trochę, parę godzin, chce tam pobyć, nie może znieść siedzenia w Konstancinie. Mamy z nim
jechać rano i albo wrócić wieczorem, albo zostać w domu na Brzozowej. Po drodze do Warszawy
pierwszy raz widok zbombardowanego domu na skarpie koło kościółka na Ursynowie. W dachu
z czerwonych dachówek czarna okrągła jama jak otwarte usta, przedziwny obraz gwałtu.
W Warszawie do naszego domu na Brzozowej wejść nie można, bo cały zajęty przez wojsko, na
balkonie mojego pokoju obsługa działka przeciwlotniczego. Nasza Halinka mieszka u Deca, który
jednak opiekuje się całym domem, a nawet trochę dowodzi, bo przecież był w Legionach. Bibcio
także jest u Deców. Nie bardzo wiem, co mamy zrobić ze sobą. Idziemy w stronę Mazowieckiej.
Miasto żyje swoim życiem, sklepy otwarte, nawet kina czynne, wszystkie tylko szyby pozaklejane
na krzyż paskami i plakaty z Rydzem i żołnierzem. Ale można kupić prawie wszystko i nie znać
popłochu. Mama, widzę, odżywa i odpręża się, patrzy na mnie błagalnymi oczami - żeby tylko tu
zostać, nie wracać do Konstancina. Na moje przypuszczenia, że naloty mogą się wzmóc, odpo-
wiada, że z pewnością centrum otwartego miasta nie może być bombardowane, że wojna toczy się
daleko, a że zostały zbombardowane lotniska, węzły kolejowe i fabryki - to przecież nie ludność
cywilna. Że tu mamy wszystkich bliskich, więc łatwiej przebyć ten czas ciężki, ale że to nie może
trwać długo. Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, a w mieście powstała Straż Oby-
watelska, która zadba o porządek. Tak, tak, mama ma rację, tu jest o wiele raźniej, zwłaszcza, że
spotkana na placu Małachowskiego miła pani Wilderowa, matka Elżuni, zaprasza nas do siebie
serdecznie. Mają ogromne mieszkanie w samym centrum, więc bezpieczne, na ślepym załomku
ulicy Czackiego, który to załomek nazywa się optymistycznie Dowcip.
Idziemy tam zaraz. Ogromna solidna kamienica nr 9 wzbudza zaufanie. Na drugim piętrze spo-
tykamy Elżunię, jej ojca, pana Hieronima Wildera, jej śliczną młodą bratową, żonę Antka i jej mat-
kę, która nie wypuszcza z objęć pięciomiesięcznego syna Hali Wilderowej. Jest bardzo dużo miej-
sca w tym mieszkaniu, więc doskonale się tam rozmieszczamy. Cieszą się, że jesteśmy z nimi, nie
ma tu żadnych panikarskich nastrojów.
Pierwsza noc mija spokojnie, ale wiadomości groźne. Bardzo ciężkie walki na frontach. Teraz do-
piero dowiadujemy się o zawartym między Niemcami a Rosją pakcie. Nad miastem zestrzelonych
kilka samolotów, jeden spadł na Dynasach. Ciągle przepiękna, nawet upalna pogoda, bez chmur-
ki. Widziałam żołnierzy polskich z rozbitych oddziałów i innych, którzy szukają swojego oddzia-
łu. Widziałam żołnierzy bez butów. Co to znaczy?
Spotkałam się z Wiktorem Podoskim, ku mojemu zdumieniu dowiaduję się, że wyjeżdża po połu-
dniu razem z całym Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Idziemy do „Ziemiańskiej” na Mazo-
wieckiej i tam przeżywam pierwszy nalot gdzieś niedaleko. Podoski trzyma mnie za ręce, ma łzy
w oczach i powtarza wielokrotnie „wytrwajcie, wytrwajcie”. No, wytrwamy, co mamy robić. Czu-
ję lekką złość, ale nie wiem dobrze o co. Wieczorem radio odzywa się krótkim pożegnaniem. Po-
tem milknie i zostaje tylko co chwila powtarzany sygnał wywoławczy, te kilka taktów „Poloneza”.
I znów cisza. Zaczyna się znów coś z koszmaru. Czy to możliwe, żeby nas zostawili? Ale koszmar
182
się pogłębia. Odzywa się pułkownik Umiastowski i nakazuje wszystkim młodym mężczyznom
opuszczenie miasta i marsz na wschód, czyli za Wisłę. To jest, jakby się coś spod nóg usuwało.
Chodzimy po pokojach, mama i ja zaplatamy ręce na głowę i chodzimy po wielkim czerwonym
dywanie w salonie, wkoło i wkoło, potrącając się łokciami. Podobno odjechała z miasta także Straż
Ogniowa, a wezwania do pożarów słyszy się z ulicy coraz częściej. Radio odezwało się znowu, a
w nim głos Starzyńskiego poważny i spokojny.
Ta noc była pewnie najgorsza w moim życiu. Ale ile razy jeszcze będę chciała to powiedzieć?
Zaczyna się organizować nasze życie w tym domu. Na wszelki wypadek zostało wybrane miejsce
pod kapitalną ścianą, w stołowym pokoju od podwórza, i tam ułożone posłania dla wszystkich,
gdyby bombardowania miały się nasilić. Nasilają się dość szybko, dzień układa się według nich.
Nabieramy wiadomości, jak padają bomby, że jest ich zawsze sześć, po ryku pikowania poznaje-
my kierunek ich wybuchów i odległość od nas. Na szczęście nikt z nas nie ma ochoty na zejście do
piwnic. Zresztą jest podobno w tych schronach cała masa Cyganów, którzy się tu właśnie oparli.
Dom jest nabity ludźmi. Nad nami mieszkają państwo Lewi, rodzice mojej koleżanki z Akademii,
na dole, na parterze wdowa po profesorze Askenazym z córką. Jakoś żyjemy. O wychodzeniu z
domu nie bardzo można myśleć. Woda coraz rzadziej pokazuje się w kranach, łapie się ją wtedy
do wanny i po troszeczku używa w kuchni. To małe, pięciomiesięczne dzieciątko Hali Wilderowej
drży bez przerwy, kiedy tylko słyszy samoloty. Trudno na to biedactwo patrzeć, o praniu przecież
nie ma mowy. Staramy się utrzymać jakoś fason jedni przed drugimi. Złapałam pewnej nocy w
radio Rzym. Rzym - co to za słowo, ten język najmilszy, to miejsce w jakimś świecie nie moim. Ale
zamykam zaraz radio ze zgrozą i wściekłością. Ich włoski minister czegoś tam mówi: „E morto,
nonesiste pi— questo fantoccio artificiale ch’era la Polonia”. Nie zapomnimy mu tego słówka. Na-
zywa się Gaida. Przyszłyśmy tu tak, jak stałyśmy, bez ubrań zapasowych ani jedzenia, ale wszy-
scy się teraz dzielą tym co mają, a tych zapasów w każdym domu jest sporo, więc tylko rozumnie i
oszczędnie gospodaruje się, pożyczając i wymieniając z innymi paniami. Z wodą coraz gorzej, to
co w wannie, to właściwie jest wszystko, więc po szklance każdy dostaje dziennie, pali się pod
kuchnią i grzeje.
Podobno Anglicy bombardują Berlin. Czekamy na nich. Ciszy już nie ma. Siedzimy najczęściej
pod tą kapitalną ścianą, bo artyleria i lotnictwo przykrywają miasto piekielną czapą. Walki toczą
się już blisko Warszawy, bardzo blisko. Jeśli jest mały moment przerwy w wielkim grzmocie, to
słychać jękliwy, falisty przelot pocisków artyleryjskich, po ogłuszającym wybuchu cienki trzask
wypadających szyb, a potem dopiero gruchot lecących ścian. Nie wiadomo właściwie, czy śpimy,
bo w tym śnie jest niezapominana rozpacz i czujna uwaga. Radio ciągle jeszcze działa, Starzyński
mówi do nas często. To jest najważniejsze, ta wspólna z nim wola, z nim zgoda.
Z każdym dniem cięższy jest obstrzał i nieustanne naloty. Nasze matki nie pozwalają nam wy-
chodzić na ulicę. Widziałam pierwszych zabitych, nie pochowanych, szarych i płaskich. Przed
domem leży siwy zabity koń. Wszystko, co widzę teraz, widzę po raz pierwszy. Powietrze, któ-
rym oddychamy, jest ciężkie od kurzu, pyłu ceglanego i jakiegoś chemicznego smrodu, który nie-
którzy biorą za gaz, ale o gazach mówi się coraz mniej. Słońce jest ciągle, nie ma chmur, stoi pła-
skie w zwijających się dymach. Właściwie przestają istnieć powoli nasze ciała. Nikogo nic nie boli,
nie chce się jeść, nie pamięta się przeszłości, tylko ta dzika aktualność dzisiejszego dnia, która mo-
że zawsze była albo zawsze będzie. Czasu też nie ma, bo noc nie jest cezurą, a ten nieustanny
ogłuszający huk szarpie nami bezwolnymi. Około pierwszej w południe tylko trochę ustają naloty
i artyleria, wtedy pewnie jedzą obiad. Ale ta myśl jest jeszcze dziwaczniejsza od innych. Kto je
obiad? To, co się z nami dzieje od wielu dni, jest jakby klęską elementarną, czymś wynikającym z
183
sił innych, nie ludzkich. Nie można sobie szerzej wyobrazić tego, co się dzieje, tak jak nie można
sobie wyobrazić świata poza naszym kręgiem piekła. Zapomnieliśmy, że istnieją drzewa, muzyka,
cisza. Place są cmentarzami, na małym skwerze u zbiegu Zgody i Złotej przed gmachem Banku
Narodowego widziałam grób ledwo zasypany, z którego wystawała ręka w różowym rękawie.
Jemy coś bardzo dobrego, po tak długim poście. Mama mówi, że nie wie, co to jest, ale ja wiem i
ona wie. To ten siwy koń przed domem, widziałam wycięte w nim zgrabne kwadraty. Nasze mat-
ki myślą, że na nas zrobi złe wrażenie, jak się dowiemy. Ale bardzo się mylą.
Starzyński żąda od Anglii i Francji szybkiej odpowiedzi, kiedy nadejdzie do nas od nich pomoc.
Armia Poznań rozbita. Zaciska się obręcz dokoła Warszawy, w Warszawie samej. Przez szpary
między zaciemnieniami a futrynami widać rude światło pożarów, które obejmuje całe niebo. Sta-
ramy się, żeby każdy był normalny, nie wolno nikomu rozpaczać, każde słowo Starzyńskiego jest
przyjmowane z uśmiechem i potwierdza tylko to, co myślimy. Trzeba tak się trzymać dalej. Przy-
chodzi do państwa Wilderów pewna pani u kresu wytrzymałości i mówi, że Warszawę trzeba
poddać, że ta walka jest niemożliwa i niepotrzebna, i że na co czekają Starzyński i Rómmel, i
Czuma. Rzucamy się na nią z Elżunią jak psy, wymyślamy jej i właściwie wyrzucamy ją za drzwi.
Tak musi być, jak jest.
Któregoś wieczoru przychodzi wiadomość, że wojska sowieckie przekroczyły granice Polski na
całej jej długości. To jest piorun. Wściekłość i rozpacz trudna do przetrzymania. Coraz głębiej, da-
lej rozszerza się dookoła nas nieszczęście. Rząd, Rydz-Śmigły, Prezydent uciekli do Rumunii. Co
się stanie, co się stało z Polską? Ale za nic, za nic nie można poddać Warszawy, cokolwiek by się
działo. Starzyńskiego słychać coraz słabiej, a jego głos wypełniony jest chrypą jak żwirem. Wy-
chodzą jeszcze niektóre gazety, z których co nieco można się dowiedzieć. Gdzieś jeszcze sprzedają
chleb, ale nie tu w pobliżu. Teraz centrum jest bombardowane bezlitośnie, niszczone są całe ulice,
kwartały domów walą się i płoną. Ludzie wędrują niosąc dzieci, toboły, widziałam babinę z deską
do prasowania, może tylko to jej z domu zostało. Niemcy rzucają ulotki pełne kłamstw i błędów
gramatycznych. Wzywają do poddania się. Rozróżniamy już, kiedy odzywa się nasza artyleria
przeciwlotnicza, płaski głos, jakby kto strzepnął mokre płótno. Mało właściwie z sobą rozmawia-
my, ale na ten głos naszej artylerii popatrujemy na siebie, zadowoleni. Ale niestety nie za często, a
w gruncie rzeczy coraz rzadziej.
Nie wiadomo, jak mija ten czas, bo jest to równocześnie bezrealne trwanie, a także najwyższe na-
pięcie oczekiwania tego, co przecież musi nadejść, w końcu musi nadejść i przerwać to, co się
dzieje, bo myśmy tylko jakby zapomnieli, że to jest nie do zniesienia. My jeszcze żyjemy, ale czy
jeszcze godzinę, czy jeszcze aż dzień - dookoła śmierć i ogień. Nie ma już wody, telefonu, jedze-
nia, światła. Siedzimy skuleni pod tą ścianą kapitalną, na materacach i kołdrach, ściśnięci na pod-
łodze. Dzień, noc, dzień, ale który to dzień, nie wiemy. Wstaje ranek przykryty dymami. Jeszcze
ciemno, kiedy rozlega się nad nami grzmot inny, zwielokrotniony ryk motorów olbrzymiej masy
samolotów. Mury drżą, nie słyszymy się wzajemnie. Wstajemy powoli, żadne działko przeciwlot-
nicze nie odzywa się, nasza artyleria milczy. Czy to możliwe - czy to wreszcie ta pomoc, ta odsiecz
wymodlona - każdy z nas najpierw szeptem, a potem głośno, a potem krzykiem, wrzaskiem, ze
łzami: „To nasi, to nasi, to Anglicy!” Całujemy się, obejmujemy, płaczemy, a ta straszna masa nad
naszymi głowami przetacza się, defiluje, ryczy, grzmi.
Biegamy po białym od pyłu mieszkaniu, pani Wilderowa mówi do nas, a raczej krzyczy: „Teraz
już koniec koszmaru, już będzie woda, będzie wszystko, możecie iść do łazienki, umyjcie się tro-
chę, przynieście do kuchni, możecie już jej nie żałować”. Jedna przez drugą pchamy się do tej
upragnionej, tak długo zakazanej wody, do łazienki. Elżunia, ja przez jedne drzwi, a przez drugie
184
matka Hali Wilderowej z dzieckiem na ręku i Hala. Elżunia i ja przysiadamy na brzegu wanny,
jedna przez drugą mówimy, tak, skończyło się to straszne, przeżyliśmy, to cud, ale zwyciężyli-
śmy, wykrzykujemy do siebie w tym strasznym szumie nad nami, który nas ocala, wyzwala.
Śmiejemy się ze szczęścia, pierwszy raz się śmieję od niepamiętnego czasu.
I w tym momencie z nieustannego, grzmiącego ryku motorów nad nami wywija się ohydny, zna-
ny, cienki i drżący świst spadającej bomby. Drugi bliżej, trzeciego nie słyszę. Trzy myśli naraz jak
błyski - gdzie jest mama, to Niemcy są nad nami, ta trzecia, której nie słychać, jest dla nas. Robię
krok w stronę drzwi i w momencie strasznego uderzenia przypływa mi z daleka wspomnienie
opowiadania, że podczas trzęsienia ziemi trzeba stać we framudze czy łuku drzwi, bo stropy się
zawalają, a ściana pionowa trzyma. Ta zapomniana opowieść teraz zatrzymuje mnie na progu.
Wszystko dookoła wali się, gruz bije mnie w głowę, ramiona, plecy, zarzucam, zaciskam ręce na
głowie i twarzy. Czarno i strasznie duszno, ohydny żrący odór amoniaku ściska gardło. Wymiotu-
ję tym smrodem. Nic nie widzę. Mama jest gdzieś w tej ciemności. Chcę krzyczeć, chyba krzyczę:
„Mamo, mamo”, wspinam się na jakąś górę, spadam z niej i natrafiam na ręce wyciągnięte mamy -
krzyczy: „Monisia, Monisia”. W głębi zaczyna majaczyć jakiś otwór, okno czy wyrwa. Ten piekący
smród pali oczy, usta, gardło. Robi się jaśniej, ale bardzo źle widzę. Mam oczy zalane krwią, cała
jestem mokra od tej krwi. Trzymamy się silnie z mamą, tak jakbyśmy były jedną osobą, a nie
dwiema. Elżuni nie ma koło mnie. Jej matka, potem ojciec wynikają i giną w gęstym pyle i dymie,
podłoga w stronę drzwi na schody istnieje, idziemy tam, ale zawracamy jeszcze, skąd przyszłam.
Za zwałem gruzu belki i deski sterczące w dół i w górę, a dalej nic, buchające kłęby szarego dymu
i pyłu. Ale Elżunia gdzieś tu musi być, może z rodzicami poszła na dół, klatka schodowa chyba
istnieje. Jakoś zsuwamy się na dół, tam ktoś mi podaje serwetkę z białego adamaszku i mama
przewiązuje mi głowę. Krew powoli krzepnie na mnie. Brama, dół schodów zawalone, przez par-
terowe okno pomagają nam wyjść na podstawione na chodniku krzesło. Ulica czarna, niebo czar-
ne, połowy domu nie ma, nie widzę nigdzie Elżuni ani jej rodziny, może odeszli gdzieś dalej.
Idziemy przed siebie, przez wyłom w murze przedostajemy się na Mazowiecką.
Myślę, że trzeba się obudzić, niechże mi się to już przestanie śnić, te ręce umazane krwią, nogi w
pończochach idące po ziemi pokrytej gęsto stłuczonym szkłem, huk nieustanny w głowie i poza
nią. Ten monstrualny nalot nie ustaje ani na chwilę, miażdży miasto doszczętnie, ogień olbrzymi
stoi na całej przestrzeni, a nad nim jak czarny brzuch zwisa niebo, przewala się powoli, rośnie i
rośnie czarny dym. Idziemy Mazowiecką przylepiając się do ścian i do siebie wzajemnie, kiedy
słychać bliski świst bomby i jej wybuch tuż potem. Mama osłania mi ranę, jakby to co miało po-
móc. Jakaś seria bomb wrzuca nas w bramę numeru 4, tu mieszka Miriam, ale na pewno go nie ma
na wysokim piętrze. Przyjmuje nas mieszkanie na parterze. Tłum ludzi ze zburzonych domów.
Między nimi pani tego mieszkania, spokojna, uprzejma, zachowuje się, jakby przyjmowała gości.
Nazywa się ta starsza pani - Górska, i jej opanowanie czy dyscyplina dobrego wychowania za-
chwycają mnie. Ale ten tłumek dookoła, przerażony, zrozpaczony, płaczący, na granicy wariacji,
tu dopiero trudno wytrzymać, chyba lepiej na ulicę. Teraz sufit, piętra, dach przestały być osłoną i
schronieniem, stały się groźbą, czyhającą śmiercią. Siedzimy jednak dalej, bardzo słabe, ja mam
chyba gorączkę, bo lata po mnie zimno, mimo że płomień z podwórza stoi za oknem jak kurtyna i
zieje przez okna bez szyb. Mama nie odwraca ode mnie oczu, czarnych jak jamy. Jakiś starszy pan
uczepił nas się i za każdym praśnięciem serii artyleryjskiej pyta, pokazując na sufit: „Czy to tak,
proszę pani, czy tak?” I kreśli w powietrzu przypuszczalny bieg pocisków. Może ma jakieś wyli-
czenia, że z południa na północ lecąca seria lepsza jest, bezpieczniejsza, niż ta z zachodu na
wschód. Jest koło nas babcia z wnuczkiem z tego domu, która biadoli i ręce łamie, że na górze
zostawiła kasetkę z biżuterią. Pyta wszystkich, czy powinna, czy może iść po nią. Ale wnuczek,
185
dobrze wyrośnięty dryblas, dostaje ataku histerii, czepia się i trzyma tę babcię, wrzeszczy i szlo-
cha. Jego krzyki zaczynają mnie denerwować, a potem i straszyć, wydaje mi się, że za chwilę i ja
zacznę wrzeszczeć, że nie zdołam zachowywać się i mówić rozsądnie. Ohydne uczucie, że się sa-
ma sobie jakoś wymykam z rąk. Jakby bez zamierzenia nagle wstaję i daję z całej siły chłopakowi
w gębę. Pierwszy raz w życiu uderzyłam kogoś. Tak mocno i z taką nienawiścią, że zbaraniałe
chłopaczysko upadło na fotel i znieruchomiało. Przez moment pomyślałam, że go zabiłam, ale on
po prostu błyskawicznie zasnął. Wyswobodzona babcia pognała na górę i zaraz wróciła ze swoją
szkatułką. Pani Górska ma buteleczkę cudownej wody z Lourdes. Pokazuje ją wszystkim i błogo-
sławi nią, a mnie daje się odrobinę napić. To jest jedyna woda, wypiłabym ją całą, ale wiem, że ona
ma mi pomóc na ranę, a nie na pragnienie. Już noc, ale jasno od pożarów. Pani Górska gromadzi
wszystkich koło siebie i mówi, że ogień zamyka się wokoło tak szczelnie, że musimy starać się
przedostać na ulicę, zanim to się stanie zupełnie niemożliwe. Ona sama zostaje. Jest stara, to jest jej
dom i nie ma sił na ucieczkę. Pożegnanie z nią jest wstrząsające.
Wychodzimy po kolei we wrzące płomienie. Wydaje się, że przejścia nie ma, ale gdzieniegdzie
gruzy czy blachy, czy wypalone już doszczętnie głownie tworzą ciemniejsze miejsca i przez te
miejsca przebiegamy. Mam na nogach czyjeś buty, ale kto mi je dał? Może ta święta pani Górska.
Opalone i zduszone dymem i gorącem znajdujemy się na Świętokrzyskiej przy rogu placu Napo-
leona. Posuwamy się coraz wolniej, nad nami z wnętrza płonącej poczty z każdego okna stoją ję-
zory ognia. Ten mur zasłania nas trochę od pocisków lecących ze wschodu. Docieramy do jakiejś
bramy obok rogu Górskiego. Chyba to dom gdzie był lombard, ale teraz została tylko brama, a w
niej dwie wnęki z drzwiami naprzeciwko siebie. Są w każdej trzy schodki i na nich stoi po kilka-
naście osób, wciśniętych w siebie i w mur, bo przez bramę co regularny odstęp czasu praska seria
pocisków artyleryjskich. Dalej, bliżej, przed bramą, za bramą, bliżej, dalej. I znów, z powrotem.
Parzący podmuch pełen odłamków przelatuje przez tę bramę. Straszne miejsce. Wciskamy się tam
jeszcze my. Stoimy twarzami do siebie, objęte, oparte czołami, a na głowie mamy poduszkę, którą
mama gdzieś podniosła i niosła. Ta pozycja, ta poduszka, ta bliskość, nie ma nas uratować. Ma
nam zapewnić wspólną śmierć i uchronienie głów przed anonimowym zmiażdżeniem. Poduszka
jest twarda, pewnie z jakiegoś fotela, dobra jest. Mija czas, zupełnie nie wiadomo, ile to trwa, mo-
że nawet to jest sen, niezupełnie świadome trwanie. Nagle ktoś zaczyna krzyczeć w tym zbitym,
zgniecionym, milczącym tłumku: „Gdzie jest babcia, zgubiliśmy babcię, gdzie babcia została, o
Jezu”. Na to gdzieś spod naszych nóg odzywa się cienki dziecinny głosik: „Jest tu babcia, ja siedzę
na babci”. Chryste Panie, czy mnie to śmieszy?
Świta, chyba nie możemy dłużej tu być, w chwili rytmicznej pauzy wyskakujemy za jakiś mur,
widać już pikujące samoloty, przelatują nad samymi ruinami, strzelają do tych ludzi, do tych pu-
stych ulic, do tych leżących trupów, do tych grobów. Sznurki dymków wyskakują z pyłu uliczne-
go. Idziemy, kucamy, padamy, zamykamy i otwieramy oczy, stajemy objęte z poduszką na gło-
wie. Moja głowa boli i jakby się ruszała cała razem z czapą, którą mam na niej, zrobioną z zakrze-
płych włosów, krwi, gruzu. Nic nie czuję, kiedy dotykam tej czapy z wierzchu, ale w środku pul-
suje, boli i piecze. Serwetka, którą mama co chwilę poprawia, już nie jest biała. Zapadamy w jakieś
schody do piwnicy, chyba na Sienkiewicza. Ciągle jeszcze żyjemy. Tu też siedzi sporo ludzi na
stopniach. Jakiś ksiądz, jakaś zrozpaczona osoba opowiada mi, że wszystkich swoich gdzieś po-
gubiła, gada i zasypia mi co chwilę na ramieniu. Mam jej obiecać, że jak ich spotkam, to powiem
im, że ona tu była. Obiecuję, ale przytomnie pytam ją, jak się nazywa. „Niepogoda”. Mało wszyst-
kiego, jeszcze Niepogoda się nazywa.
186
Słyszę o kilka stopni niżej rozmowę rodziny, która tam siedzi. Pani mówi: „To jest nie do zniesie-
nia, ja tu dłużej nie mogę siedzieć, wracamy do domu”. - „Nie ma domu, kochanie, rozleciał się”.
„No to do hotelu”. „Hotele także zburzone, nie ma hoteli”. - „Ale zawołaj dorożkę, gdzieś muszę
pojechać, mówię ci”. - „Dorożek nie ma, kochanie, spalone. Dorożkarzy też nie ma”. Tu już ta pani
naprawdę się zirytowała i powiedziała: „Jak się da purbuarek, to się wszystko znajdzie”. Towa-
rzyszył tym państwu dorosły, opasły i wielki syn, który nic nie mówił. Poznałam ich po chwili,
byli to państwo Wehrowie, a ten synuncio nazywany był ogólnie Wiciowerem.
Po pewnym czasie niepokój ogarnął część ludzi siedzących na schodach. Ten niepokój, który i my
czułyśmy, kazał się ludziom przenosić z miejsca na miejsce, nagle budził z tego nieruchomego
trwania i wypychał w dalsze wędrowanie mimo zmęczenia i niebezpieczeństwa. Zaczęłyśmy się
nagle zbierać, a z nami państwo Wehrowie. Taszczyli mnóstwo bagażu, neseserów i waliz, bardzo
ciężkich. Ona także niosła walizkę, więc odebrałam ją i zaczęłam wlec za sobą, ale byłam słaba i
mama zażądała, żebym ją zostawiła. Zapytałam panią Wehrową, co tam jest tak ciężkiego i czy
bardzo cenne. „Świece”, powiedziała, „i spodnie Wicia”. Postawiłam walizkę na kawale gruzu i
odeszłyśmy obie z mamą.
Dzień znów gdzieś w bramie na ziemi. Zaczęłam jakoś źle widzieć, jednym okiem jasno, a drugim
zupełnie inaczej. Mama jest niezmienna, wytrzymała bez zachwiania, bardzo mało mówi, taka
cienka w czarnej, zasypanej jak mąką wapiennym pyłem sukni. Twarz ma zupełnie białą. Może
postanowiła, że nie zginiemy, że mnie uratuje z tej rany. I tej siły w sobie, tego zdecydowania że-
laznego nie chce okazać ani rozdrobnić. Nie przeszło przez głowę ani jej, ani mnie, że mogłaby
zginąć jedna z nas. Zresztą ta poduszka była dowodem. Kiedy coś waliło się i leciało na nas, wte-
dy te złączone czoła i poduszka tworzyły jedną głowę, jedno życie.
Ciągnęłyśmy w stronę Wspólnej, do ciotki Anieli, ale dzień minął, znów noc, a my ciągle w pobli-
żu Filharmonii, na Jasnej. Jasna była ta ulica jak w dzień, czerwona i skaczące po niej czarne cienie.
Pewnie nie bardzo mogłam iść, siedziałyśmy pod murem, kiedy przysiadł koło nas pan profesor
Henryk Kołodziejski. „Idę do Czumy, żeby błagać go, żeby poddał Warszawę”. Co za niemożliwe,
przerażające słowa. Jak on mógł to pomyśleć, powiedzieć, co oni tam postanawiają bez zgody
ludności. Przecież Starzyński nie zgodzi się na to. Odszedł potem. Mama nic nie powiedziała.
Wiem, że pod tym spokojem, wytrzymywaniem naprawdę kamiennym, ona się boi straszliwie
każdej bomby, każdego wybuchu, każdego z tych rozdzierających trzasków. Boi się piwnic, zasy-
pania, nawiśniętych stropów, urwanych sufitów. Nie ma dla niej nigdzie miejsca. Mnie za to jedno
tylko nie może się pomieścić w rannej głowie, to, co ma nastąpić potem, jeśliby Warszawę oddano.
Znów ranek, ale nie można poznać, gdzie jesteśmy, w tym pejzażu obcym i dzikim. Czy to były
Aleje Jerozolimskie? Zdaje się, że znów idziemy z powrotem, kiedy zaczynamy widzieć więcej
ludzi. Wyglądają tak samo pewnie jak my - włosy, twarze, ubranie, wszystko jak na jednokoloro-
wej fotografii. Coś mówią, coś krzyczą i nagle ich głosy słychać wyraźnie, powietrze jak wata, coś
się zupełnie zmienia - to cisza. Zawieszenie broni, przerwa w nalotach, w ostrzeliwaniu artyleryj-
skim, w huku lecących ścian, nic nie ma, a głowa robi się od tej ciszy olbrzymia. Ma to trwać dwa-
dzieścia cztery godziny, ciągniemy się znów w stronę Mazowieckiej i Czackiego. Tam może wró-
cili państwo Wilderowie, Elżunia, chcę się dowiedzieć, co tam się dzieje, może ciotka Aniela się
znajdzie, może z kimś bliskim da się być.
Ale po drodze spotykamy rodziców Wandy Zielińskiej. Zabierają nas siłą prawie na Kredytową,
gdzie jest ich legowisko w biurze pana Wilczka, ich przyjaciela. Dom mało uszkodzony, trochę
wody, gosposia coś tam gotuje. Leżę na materacu, życzliwi ludzie dookoła, cicho, mama siedzi w
fotelu, rozmawia. Nie wiem, ile razy budzę się i zasypiam, mija chyba noc. Rano siadam na krze-
187
śle przy stoliku, a Wanda ogląda mi tę głowę. Na stoliku stoi owalne lustro. Widzę tam siebie,
bardzo ciekawe. Widzę także za mną poważną twarz Wandy. Mówi: „Mam ci do powiedzenia coś
bardzo złego”. „Czy wiadomość o Bronku? Czy Elżunia zginęła?” - „Nie, nie to. Monisiu, to nie
jest zawieszenie broni. To kapitulacja”.
Kapitulacja. Przyglądam się temu słowu, jakby to było jakieś dziwo, nie rozumiem, co to oznacza,
bo tego nie można objąć myślą. Może dlatego, że mam już ogromną gorączkę albo że nigdy to
słowo nie spotkało się z nami. To znaczy, że Niemcy tu będą, zostaną, że nie będzie już wojny,
walki, że zacznie się jakieś życie inne, potworne. Tracę głowę, ciągle to słowo jak jakiś żywy stwór
krąży dookoła mnie, raz jestem przytomna, raz nie bardzo. Przecież Modlin i Hel jeszcze się bro-
nią, więc dlaczego Warszawa nie. Przez te ciągłe sny słucham rozmów z pułkownikiem Riedlem i
Strzeleckim, którzy przyszli do rodziców Wandy. Mówią, że Niemcy będą zamykali oficerów do
obozów. Karol Riedl był w Modlinie z rozkazem poddania się. Radzą, siedząc przy stole przy
świecy, czy rzucać mundur i ukryć się, czy iść z szablą do obozu. Patrzę na nich z tego materaca,
tacy piękni, świetni oficerowie, moi niedawni tancerze. Teraz w pustej, wymiecionej z pamięci
głowie rodzą się jak pojedyncze grzyby to tu, to tam przypomnienia o tamtym życiu. Że może być
na przykład las albo taniec w jakiejś sali, albo muzyka - Mozart, albo że ktoś może czytać książkę.
Decydują nade mną, że trzeba mnie zanieść czy zaprowadzić do jakiegoś szpitala. Mam przerwy
w rzeczywistości. Najbliższy szpital jest u Wizytek w klasztorze na Krakowskim. Jakoś się tam
znajduję. Na Traugutta w dwu miejscach żołnierze polscy składają broń. Podchodzą niekończą-
cymi się szeregami i jeden za drugim rzucają, takim dziwnym gestem, karabiny na ogromne stosy.
Ten gest jest - jakby karabin odpychali od siebie, spada z ich wyciągniętych rąk z trzaskiem i ło-
motem. Wielu płacze.
Pierwsi Niemcy, z karabinami w poprzek brzucha, w długich płaszczach, twarzy nie widać spod
hełmów. Ciągle jest to sen, który się skończy. U Wizytek jakiś młody w mundurze porucznika
zrywa mi ten strup wielkości czapy, który już tam się pięknie umocował. Niby coś czyści czy de-
zynfekuje, lepiej by było, gdyby się tego nie ruszało. Boli teraz bardzo. Bardziej. Wieczorem już
gorączka odbiera mi przytomność. Boli mnie wszystko, cała płonąca skóra. W pachwinach, pod
pachami, na szyi pod szczękami mam twarde gruzły i gule. Jest gdzieś drugi szpital na 6 Sierpnia,
ale to bardzo daleko z Kredytowej. Ulice są zawalone, domy leżą na nich górami gruzów, zwalo-
nymi na nie z obu stron. Ciągle coś w tej koszmarnej ciszy wali się jeszcze i zapada, dymią spalone
wnętrza. Okna frontowych ścian, które nie runęły, mają nad sobą każde czarny znak pożaru, po-
zostałość płomienia, który z tego okna wystawał. Idzie się po trudnym, osuwającym się, najeżo-
nym szkłem i pociętą blachą dzikim terenie. Nie idzie się, mama i Wanda brną stawiając ostrożnie
każdy krok i ciągną mnie pod ręce, to podtrzymując, to popychając. W miejscu, gdzie był plac
Trzech Krzyży, na wprost kościoła stoi samotna brama po zburzonym domu. Była tam kiedyś
firma - Wynajem Karet i Powozów, chyba numer 13. Proszę, żeby mnie posadziły na paru schod-
kach w tej bramie, naprawdę nie mogę dalej. Przy tym mam smutne uczucie, że umieram, nawet
pewność. Mama też to widzi. Siedzi koło mnie, trzyma mnie w objęciach i kołysze, kołysze.
Nagle zostawia mnie, wybiega przed bramę, woła coś, za chwilę wraca z mecenasem Alfredem
Bursche, naszym od lat radcą prawnym, przezacnym i znakomitym adwokatem. Dzieje się zupeł-
ny cud, zjawia się dorożka, zwyczajny dorożkarz na koźle i przez Aleje Ujazdowskie, nie tak za-
sypane jak inne ulice, dojeżdżamy do ulicy 6 Sierpnia, do szpitala, gdzie w swojej dawnej klinice
operuje ludzi doktór Szerszyński. Operuje mi tę głowę bardzo boleśnie. Mam ochotę krzyczeć, ale
obok leży pani z obciętą nogą, straszny widok przypominający rozkrojoną szynkę z białą kością
188
pośrodku. Ta pani leży spokojnie i mówi półgłosem „Ojcze nasz”. Co ja jestem wobec niej, przy-
szłam tu właściwie prawie na własnych nogach. Doktór mruczy: „Ja od trzech tygodni nie spałem.
Nie mam wody, nie mam nic do dezynfekcji ran. Nie mam drenu, ale wsadzę pani kawałek mojej
gumowej rękawiczki, skręconej w rurkę, chociaż ona brudna. Niech pani przyjdzie za dziesięć
dni”. Z tą serwetką od pani Askenazy, też już bardzo brudną, ze świeżą raną, ogoloną głową i tym
wątpliwym drenem dowlekają mnie jakoś do Kredytowej.
Parę dni ciężkiej choroby i cierpień, ale to powoli mija. Ohydne opuchnięcia znikają, chce mi się
jeść. Zostało podpisane poddanie Warszawy, którego nikt jednak nie nazywa kapitulacją, tylko
zawieszeniem broni. Niemcy podobno rozdają na ulicy chleb i zupę z samochodów, a ludzie to
biorą. Nie wiem, jak znalazła się ciotka Aniela. Ich mieszkanie ocalało, ale Jan Kleczyński był ran-
ny, dostał w piwnicy zapalenia płuc i umarł. Pochowany na skwerze na placu Trzech Krzyży.
Aniela mówi, że jakiś chłopina pytał o nas na podwórku ich domu na Wspólnej. Może to Bronek?
Przygniata nas wszystkich okrutne uczucie - złamania naszej wiary, zawodu, utraty wszystkiego,
co było naszym zaufaniem. Ze wszystkich stron jesteśmy ofiarami. I wojny, i przemocy, i kłam-
stwa, i głupoty. Co myśleć o naszych władzach? Najpierw - „ani guzika od munduru”, a potem się
wszystko zostawia i ucieka? To takie ciężkie uczucie, taki smutek, z którym się zasypia i budzi.
Ale i ponura wściekłość, nie tylko smutek.
Mama była na Czackiego, dom zawalony, nikogo, podobno w piwnicy leży masa ludzi. Państwo
Zielińscy wracają do swego mieszkania na szóstym piętrze w Alei 3 Maja 2. Chcą nas zabrać ze
sobą, my byśmy wolały u ciotki Anieli na Wspólnej, ale tam tłum ludzi i trochę zawalone. Po paru
dniach idziemy więc do Wandy na tę 3 Maja. Nic nie wiadomo o naszych obu domach, podobno
PKO na Brzozowej zawalone, o Konstancinie nikt nic nie wie. Energiczny pan Stanisław Zieliński
nosi na szóste piętro kubły wody i napełnia nimi wielki pojemnik w kuchni, a kucharka Kasia coś
dla nas wszystkich gotuje, przeważnie koninę. Pewnego razu Kasia zobaczyła, że w pojemniku
pływa ludzka ręka i cała woda była do niczego.
Mama po paru dniach wyprawia się na Brzozową. Cała część gmachu przed naszymi oknami, ta
stojąca na Bugaju, rozpruta jest ciężką bombą aż do dna. Nasza część stoi, ale nie wolno do niej
wchodzić, bo przechylona jest niebezpiecznie i może zawalić się w każdej chwili. Jest u siebie na
miejscu Dec i odzywa się nasza Halinka. Bibcio tylko wyleciał podczas nalotu i zaginął. Pewnie go
i zjedli. Ale podobno nasze rzeczy, szafy, pościel, wszystko jest na miejscu. To cud prawdziwy, tak
blisko obu mostów - Kierbedzia i kolejowego.
Zaczynam wychodzić, znów na Czackiego. W kawiarni „Ziemiańskiej” na Mazowieckiej 12 dają
raz na dzień wielką pajdę czarnego chleba z powidłami. Jesteśmy ciągle głodne, więc chodzimy
tam często. Można także wejść do księgarni Mortkowicza. Gruz, połamane półki, książki, szkło,
wszystko leży na ziemi, tylko wielki okrągły stół na jednej solidnej nodze stoi pośrodku. Były na
nim wykładane zawsze nowości wydawnictwa, a teraz wszystko zmiecione jest z niego podmu-
chami wybuchów. Leży na nim w czerwonej okładce jedna tylko książka, widzę ją z daleka. Chcę
ją podnieść i nie mogę. Jest przybita do stołu długim, wąskim, zakrzywionym odłamkiem pocisku,
który przebił ją jak pazur na wylot i przygwoździł do blatu. Bardzo ostrożnie podważam wszyst-
ko razem, wyjmuję i zabieram tę przebitą, ranną książkę. To „Treść gorejąca” Tuwima. Oddam
mu ją, kiedy go zobaczę.
Wchodząc do „Ziemiańskiej” zobaczyłyśmy pewnego razu Ferdynanda Goetla, siedzącego przy
stoliku. Zerwał się na nasz widok i rozłożywszy ręce powiedział: „No, stało się. Nie ma Polski i
nie będzie”.
189
Niemcy rządzą w Warszawie, pełno na murach rozporządzeń, bekanntmachung, plakatów,
zwłaszcza jeden wszędzie, z ruinami, skrwawionym żołnierzem i odwróconym od niego Cham-
berlainem, z napisem: „Anglio, twoje dzieło”. Ma być uruchomiona elektrownia i filtry, ale nie
zaraz. Tymczasem odgrzebuje się środek każdej ulicy i tamtędy ciągną tłumy, a chodniki, sklepy,
bramy zawalone są coraz wyżej.
W dziesięć dni po operacji poszłam do doktora Szerszyńskiego pokazać się, jak mi polecił. Zdziwił
się tak bardzo, kiedy mnie zobaczył, że aż się wystraszyłam. Powiedział, że nie miał nadziei na
moje wyzdrowienie, i że się na mnie zagoiło jak na psie tylko dlatego, że to była głowa, a nie każ-
de inne miejsce, gdzie byłaby zgorzel. Odrasta mi za to teraz zakręcony, krótki kaczy czubek.
Spotkałam Basię Lisowską, która we własnej piwnicy na Królewskiej została z matką zawalona
żywcem. Miały jedną porcję trucizny na dwie i żadna nie chciała drugiej oddać, aż po trzech
dniach zostały odkopane.
Zaczynam chodzić po ulicach, chociaż jeszcze jestem słaba. Chcemy jednak wrócić do naszego
domu na Brzozowej. Zawsze się ten dom po trosze walił, przechylał i zjeżdżał z Gnojowej Góry,
na której został lekkomyślnie postawiony przez pana Lalewicza. Może się nie zawali, a musimy
przecież mieć dach nad głową.
Wyłaniają się teraz co dzień inne osoby znajome, każdy „przeżył piekło”, ale nie ma się co śmiać z
tego, tak było. Wyszliśmy z tego cało, ale to dopiero początek, przecież Niemcy są w Warszawie,
podzielili Polskę, mamy być jakąś Generalną Gubernią, okrojonym skrawkiem, a reszta to Reich.
Gdyby nienawiść, jaką każdy z nich wzbudza w nas, kiedy przechodzą ulicą albo przejeżdżają,
mogła zabijać, toby padali jak muchy. Aresztują ludzi. Złapali młodą dziewczynę, pannę Grochol-
ską, jak zdzierała z murów ich zarządzenia, podobno zabili ją. Kazali zgłosić się wszystkim ofice-
rom pod karą śmierci. Chyba jest bardzo niewielu, którzy zameldują się u nich dobrowolnie. Prze-
chodzimy wszyscy jakby jakąś ciężką chorobę, spotkało nas nieszczęście, przy którym strata War-
szawy, udręka oblężenia, dzisiejsza nędza są niczym. Utraciliśmy swobodne nasze życie. Choćby
to miało trwać tylko trzy miesiące, tak jak mówi Bohdan Pniewski, to coś się w nas zawaliło i nie
będzie się mogło odbudować tak prędko, jak odbudujemy to miasto.
Poznaję nowe uczucie. Tyle lat przeżyłam i nie wiedziałam, jakie ono jest i że istnieje, to znaczy, że
może istnieć we mnie. To uczucie nienawiści. Nie znałam go jeszcze nawet wtedy, kiedy rzucali
na nas bomby i zabijali nas tak okrutnie. Wtedy to była jakaś klęska elementarna, która na nas
spadła. Ale teraz widzę ich co dzień, z ich twarzami, kolorem mundurów, zwyczajnie stawiają-
cych nogi na naszych chodnikach. Ciągle także uczucie straszliwego zawodu, oszukanie nas przez
nasz rząd, jego ucieczka, czy musieli, wszystko to przewraca się w głowie po całych nocach aż do
płaczu, do ostatecznego, nieustannego smutku.
Spotkałam tego chłopinę, który się o nas pytał na Wspólnej. To Kazio Glabisz. W kożuchu, w cza-
pie baraniej. Nie może się pokazywać w Warszawie, mieszka gdzieś za miastem, w jego mieszka-
niu w domu na Krakowskim Przedmieściu Gestapo było zaraz po wkroczeniu ich tutaj. Ale cho-
dzimy z nim po ulicach, zaglądamy w twarze idących do niewoli polskich żołnierzy. Niekończące
się szeregi zmęczonych, przybitych, rannych, przygarbionych młodych ludzi. Zaczynają się bar-
dzo zimne poranki. Jaka będzie ta zima dla nas wszystkich? Nie ma szyb, nie ma węgla, nie ma
jedzenia, nawet jeśli komuś, tak jak nam, ocalał dom. Bo zamieszkamy w nim jednak. Widok z
mojego balkonu dalej na Wisłę, za Wisłę, prawie nie zmieniony. Ale tuż przed oczami otwiera się
olbrzymia szczerba, cały środek domu od Bugaju zniknął, zwalony wielką bombą. Na ścianie na
190
wysokości czwartego piętra powiewa rozwinięta w części rolka papieru klozetowego, długa wstę-
ga wskazująca kierunek wiatru, fruwająca po białych kafelkach nad przepaścią.
Postanowiłam przed przeniesieniem się do domu od państwa Zielińskich pojechać czy przedostać
się do Konstancina. Podobno kolejka chodzi, gdzieś od Czerniakowa. Jakimś wozem dostaję się
tam, potem jadę, a w miarę zbliżania się do Konstancina serce staje mi i aż trudno przełykać i od-
dychać od strasznego niepokoju o dom i rękopisy. Co będzie, kiedy zobaczę między brzozami
stertę gruzu i belek? Koło willi pani Paschalskiej staję i zastanawiam się, czy nie wrócić, jeszcze mi
ciężko i trudno unieść nowe rozpacze. Już widzę nasze akacje i dęby przechylone przez jaśmino-
wy żywopłot. A za nim dom, jasne ściany, błyszczące szyby, okrągły klomb jeszcze pełen koloro-
wych wielokwiatowych begonii, ostatnie wysokie kępy solidago, żółtej nawłoci. Nasz dach z ró-
żowych dachówek, nie brakuje ani jednej. Teraz dopiero robi mi się mętnie i słabo.
Władek Socha, nasz ogrodnik, Helenka i ich Feluś witają mnie tak serdecznie, popłakują nad na-
mi, wyrzucają sobie, że nas nie zatrzymali tutaj. Niemcy weszli do Konstancina 8 września i zaraz
zajęli dom. Teraz nie ma nikogo i gdybym o nich nie wiedziała, nie znalazłabym śladu. Rękopisy
stoją na swoim miejscu, pokoje nie tknięte. Czy to możliwe, że wyjechałyśmy stąd miesiąc temu,
trochę więcej niż miesiąc, a wydaje się, że to nie tylko otchłań czasu, ale że kto inny tu był, nie ja.
Patrzę z drugiego brzegu tej otchłani na tę miłą panienkę, która nic nie wiedziała. Nie znała stra-
chu, śmierci, nienawiści. Tak jak pewnie wszyscy młodzi, myślałam, że oczywiście jestem nie-
śmiertelna, a teraz wiem, jak blisko, łatwo, prędko można się ze śmiercią spotkać. Już wiem, jak
się umiera. Co pewien czas podpływa do mnie uczucie, czy ja wiem, jak je nazwać - przypadko-
wości tego, że żyję, bliskości przeminięcia bez śladu, pozostania mimo tego całego świata bez
zmiany. Patrzę na kwiat w ogrodzie. On byłby tu, tak samo rósłby, światło przepływałoby przez
jego płatki, liście poruszałyby się i nieruchomiały - ale beze mnie, nigdzie by mnie nie było. Na-
pada mnie teraz to poczucie podwójności, bycia i niebycia, bardzo często.
Jakie będzie moje dalsze życie?
Offline
Strony: 1