booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 2024-08-31 21:41:23

admin
Administrator
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 9

James Rollins - Burza piaskowa

James R ollins
Burza piask  owa
Z angielskiego przełożył Grzegorz Sitek
Tytuł oryginału: Sandstorm
Cykl: SIGMA Force – Tom 1Dla Katherine, Adrienne i R.J., następnego pokoleniaPOD ZIĘK OWANIA
Należą się wielu ludziom. Najpierw Carolyn McCray za nieustanną przyjaźń i przewodnictwo od pierwszego słowa do ostatniego… i jeszcze dalej. I Steve’owi Preyowi, za jego staranną i szczegółową pomoc przy schematach, logistyce, rzemiośle artystycznym i dźwiękowy wkład o kluczowej naturze. I jego żonie, Judy Prey, za trzymanie się nas ze Steve’em i za mnóstwo próśb „z ostatniej chwili”, które do niej miałem. Takie same „wyżej i niżej wymienione” wysiłki podejmowała, akceptowała i przekraczała Penny Hill (z pomocą Berniego i Kurta, oczywiście). Za pomoc przy szczegółach w tej powieści muszę podziękować Jasonowi R. Manciniemu, starszemu researcherowi w Mashantucket Pequot Museum. I za pomoc językową Dianę Daigle i Davidowi Evansowi. Ta książka nie byłaby tym, czym jest, bez moich głównych doradców, którzy na bieżąco zapewniali mi wszelkie potrzebne informacje bez szczególnej kolejności: Chrisa Crowe’a, Michaela Gallowglasa, Lee Garretta, Davida Murraya, Dennisa Graysona, Dave’a Meeka, Royale Adams, Jane O’Rivy, Kathy Duarte, Steve’a Coopera, Susan Tunis i Caroline Williams. Za mapy wykorzystane tutaj muszę podziękować u źródła: „The CIA World Factbook 2000”. Wreszcie, czworo ludzi, którzy stale są mym najbardziej lojalnym wsparciem: mój wydawca, Lyssa Keusch; moi agenci, Russ Galen i Danny Baror; oraz mój publicysta, Jim Davis. I, jak zawsze, muszę podkreślić, że za wszystkie błędy odpowiadam ja.Teczk a z m apam i
KOD MINISTER STWA OB RONY
ALPHA42-PCR
SIGMA FORCECZĘŚĆ P IER WSZA: BURZA
1. OGIEŃ I DESZ CZ
14 LISTOPADA, 1.33
B R ITISH MUSE UM LONDYN, ANGLIA
Harry Masterson miał umrzeć za trzynaście minut.
Gdyby o tym wiedział, wypaliłby ostatniego papierosa do samego filtra. Zamiast tego zgasił go po zaledwie trzech pociągnięciach i machając ręką, odpędził  dym  sprzed  twarzy.  Jeśli  zostałby  przyłapany  na  paleniu  poza pokojem socjalnym ochrony, Fleming, szef ochrony muzeum, wywaliłby go z  roboty.  Harry  już  i  tak  miał  warunek  za  dwugodzinne  spóźnienie  w zeszłym tygodniu.
Zaklął  pod  nosem  i  schował  niedopalonego  papierosa  do  kieszeni. Skończy  na  następnej  przerwie  -  o  ile  tej  nocy  w  ogóle  będzie  jakaś przerwa.
Wśród  kamiennych  ścian  rozległo  się  echo  grzmotu.  Zimowa  burza uderzyła tuż po północy salwami gradu, po których runęła ulewa grożąca zmyciem Londynu do Tamizy. Błyskawice tańczyły po niebie, widlastymi krechami przebiegając przez horyzont. Według meteorologa z BBC była to jedna    z    najintensywniejszych    burz    dziesięciolecia.    Pół    miasta    w ciemnościach, zasypywane efektownym ogniem zaporowym błyskawic.
Zrządzeniem losu było to jego pół miasta, łącznie z British Museum przy Great Russell Street. Mimo awaryjnych agregatów wezwany został cały zespół ochrony, by pilnować zbiorów. Powinni być w ciągu pół godziny. Jednak  pracujący  na  nocnej  zmianie  Harry  kiedy  zgasły  światła,  robił obchód.  I  chociaż  dzięki  awaryjnemu  zasilaniu  nadzór  wideo  działał, Fleming   polecił   ochroniarzom   natychmiastowe   sprawdzenie   czterech kilometrów korytarzy muzeum.
Co oznaczało rozdzielenie się.Włączywszy  latarkę,  Harry  oświetlił  korytarz.  Nie  cierpiał  nocnych obchodów,  kiedy  muzeum  było  pogrążone  w  mroku.  Jedyne  światło pochodziło z ulicznych lamp za oknami. Teraz jednak zabrakło nawet tego. Muzeum      tonęło      w      makabrycznych      cieniach      przełamywanych karmazynowymi plamami niskonapięciowych lampek awaryjnych.
Przydałaby  mu  się  porcja  nikotyny  dla  uspokojenia  nerwów,  ale  nie mógł dłużej odkładać wykonywania obowiązków. Jako stojącemu najniżej w hierarchii  nocnej  zmiany  polecono  mu  obejście  korytarzy  północnego skrzydła, najbardziej oddalonego od pomieszczenia ochrony. Nie oznaczało to jednak, że nie mógł pójść na skróty. Odwróciwszy się, ruszył ku drzwiom prowadzącym na Wielki Dziedziniec królowej Elżbiety II.
Dwuakrowy dziedziniec otaczały cztery skrzydła British Museum. W środku wznosił się kryty miedzianą kopułą Round Reading Room, jedna z najpiękniejszych na świecie bibliotek. Wyżej całą powierzchnię zamykał zaprojektowany   przez   Fostera   i   jego   współpracowników   gigantyczny kopulasty dach, tworząc największy w Europie kryty plac.
Harry otworzył drzwi kluczem uniwersalnym i zanurzył się w mroku. Jak i właściwe muzeum, dziedziniec tonął w ciemnościach. Wysoko nad głową deszcz bił niczym w werbel o szklany dach, mimo to słychać było, jak kroki Harry’ego odbijają się echem od ścian. Kolejna błyskawica rozdarła niebo.  Podzielony  na  tysiąc  trójkątnych  tafli  dach  rozświetlił  się  na oślepiającą chwilę, po czym szumiąca deszczem ciemność ponownie zalała muzeum.
Grzmot  był  tak  głośny,  że  Harry’emu  zadudniło  w  piersiach.  Dach zagrzechotał. Strażnik schylił się w obawie, że cała konstrukcja się zawali.
Oświetlając  drogę  przed  sobą,  przeciął  dziedziniec,  idąc  w  stronę północnego  skrzydła.  Obszedł  Round  Reading  Room.  Znów  rozbłysła błyskawica, na kilka uderzeń serca rozjaśniając dziedziniec. Zagubione w mroku gigantyczne posągi pojawiły się jakby znikąd. Lew z Knidos stał za masywną głową z Wyspy Wielkanocnej. Gdy błyskawica zgasła, wszystko pochłonęła ciemność.
Harry poczuł, że ma gęsią skórkę.
Przyspieszył. Przy każdym kroku klął pod nosem.
– Jasny, cholerny, pieprzony szlag by to… - Ta litania pomagała mu się uspokoić.Doszedł  do  drzwi  wiodących  do  północnego  skrzydła  i  wszedł  do środka, witany znajomymi zapachami stęchlizny i amoniaku. Ucieszył się, że  jest  za  solidnymi  murami.  Oświetlił  korytarz.  Wyglądało  na  to,  że wszystko  jest  w  porządku,  ale  musiał  sprawdzić  każdą  galerię  w  tym skrzydle. Szybko policzył: jeśli się pospieszy, skończy obchód, mając dość czasu  na  szybkiego  dymka.  Wiedziony  tą  obietnicą  ruszył  korytarzem poprzedzany światłem latarki.
Północne  skrzydło  gościło  rocznicową  wystawę,  zbiory  etnograficzne obejmujące   wszystkie   kultury   i   ukazujące   ludzkie   osiągnięcia   na przestrzeni  wieków.  Jak  galeria  egipska,  z  tymi  wszystkimi  mumiami  i sarkofagami. Szedł szybko, odhaczając ekspozycje różnych kultur: celtycką, bizantyjską,     rosyjską,     chińską.     Każdą     galerię     zamykała     krata bezpieczeństwa,   która   w   przypadku   przerwy   w   zasilaniu   opadała automatycznie.
Wreszcie korytarz się skończył.
Większość    zbiorów    znajdowała    się    w    muzeum    tymczasowo, przeniesiona z Muzeum Człowieka na czas uroczystości rocznicowych. O ile  jednak  Harry  pamiętał,  galeria  na  końcu  holu  od  zawsze  mieściła bezcenny zbiór antyków z całego Półwyspu Arabskiego. Nadzorowała ją i finansowała rodzina, która wzbogaciła się na przedsięwzięciach związanych z ropą w tym regionie. Donacje mające utrzymać tę wystawę w British Museum - jak mówiono - sięgały pięciu milionów funtów rocznie.
Należało szanować takie poświęcenie.
Albo i nie.
Parskając na takie tracenie kasy, Harry przesunął promieniem latarki po napisie na mosiężnej tabliczce głoszącej GALERIA KENSINGTON. Znana także jako „Suczy Strych”.
Mimo że Harry nigdy nie spotkał osobiście lady Kensington, wiedział z rozmów   między   pracownikami,   że   najdrobniejsze   uchybienie   w   jej wystawie - czy to kurz na gablocie, smuga na tabliczce informacyjnej lub jakiś  niedokładnie  ustawiony  przedmiot  -  spotykało  się  z  najsurowszą reprymendą. Wystawa była jej oczkiem w głowie i każdy bał się ataków gniewu  lady  Kensington.  Ciągnął  się  za  nią  sznur  straconych  etatów, podobno nawet poprzedni dyrektor pożegnał się z posadą przez nią.
Właśnie wiedza o tym zatrzymała Harry’ego kilka chwil dłużej przed kratą.  Przesunął  światłem  latarki  po  sali  wejściowej.  Wszystko  było  wporządku.
Kiedy się odwracał, jego uwagę przyciągnął jakiś ruch.
Zamarł z latarką wycelowaną w podłogę.
Głęboko w Galerii Kensington, w jednej z dalszych sal, wędrował powoli niebieskawy poblask.
Inna latarka… ktoś tam jest…
Harry  czuł  w  gardle  bijące  serce.  Włamanie.  Oparł  się  o  ścianę  i wyciągnął radiotelefon. Rozległo się echo grzmotu, dźwięczne i głębokie.
Włączył radio.
– W północnym skrzydle prawdopodobnie jest intruz. Zgłoś się. Czekał na odpowiedź szefa zmiany. Gene Johnson mógł być łajdakiem,
ale był też byłym oficerem RAF-u. Znał się na swojej robocie. Odpowiedział męski głos, ale z powodu burzy trudno było cokolwiek
usłyszeć.
– …możliwe… jesteś pewny?… zaczekaj, aż… kraty na miejscu?
Harry spojrzał na opuszczone kraty. Jasne, powinien sprawdzić, czy ich nie  otwierano.  Każda  wystawa  miała  tylko  jedno  wejście  od  strony korytarza.  No  i  były  jeszcze  wysokie  okna,  ale  te  miały  zabezpieczenie antywłamaniowe. I mimo braku prądu zapasowe generatory utrzymywały sieć zabezpieczeń w stanie gotowości. W centrum dowodzenia nie odezwał się żaden alarm.
Harry wyobraził sobie, jak Johnson przełącza kamery i sprawdza całe skrzydło,  zbliżając  się  do  Galerii  Kensington.  Zaryzykował  rzut  oka  na pięciosalową galerię. W głębi wystawy wciąż widać było odblask światła. Jego   ruch   wydawał   się   bezcelowy,   przypadkowy,   nie   przypominał zdecydowanego      działania      złodzieja.      Szybko      sprawdził      kratę bezpieczeństwa. Wskaźnik jarzył się zielenią. Nie było włamania.
Znów  spojrzał  na  odblask.  Może  to  tylko  światła  przejeżdżającego samochodu za oknami galerii?
Urywany głos Johnsona zaskoczył Harry’ego.
– Na wideo niczego nie łapiemy… Kamera piąta nie działa. Zostań tam, gdzie jesteś… zaraz będą inni…
Dalsze słowa zagłuszyła interferencja.
Harry stał przy kracie. Spieszyli mu na pomoc inni strażnicy. A co, jeśli nie ma żadnego intruza? Jeśli to tylko światła przejeżdżającego auta? ZFlemingiem  miał  już  na  pieńku.  Brakowało  tylko,  żeby  zrobił  z  siebie durnia.
Zaryzykował i podniósł latarkę.
– Hej, ty tam! - zawołał.
Myślał, że zabrzmi to rozkazująco, ale wyszło raczej drżąco i jękliwie. Jednak wzór ruchu odblasku nie uległ zmianie. Zdawało się, że zmierza
w głąb wystawy - nie w panicznym odwrocie, lecz powolnym, spokojnym krokiem. Żaden złodziej nie ma aż tak zimnej krwi.
Harry  otworzył  kratę  kluczem  uniwersalnym.  Magnetyczne  zamki puściły. Podniósł kratę na tyle, by się pod nią przeczołgać, i wszedł do pierwszej sali. Wyprostował się i podniósł latarkę. Stłumił panikę. Powinien dokładnie sprawdzić, co się stało, zanim podniesie alarm.
Szkoda  jednak  została  uczyniona.  Najlepsze,  co  mógł  zrobić,  żeby zachować twarz, to wyjaśnić zagadkę samemu.
– Ochrona! Nie ruszaj się! - krzyknął na wszelki wypadek.
Nie   dało   to   żadnego   efektu.   Odblask   nie   przerwał   chwiejnego, powolnego ruchu w głąb wystawy.
Rzucił okiem za siebie, na kratę. Strażnicy będą za niecałą minutę.
–  Chrzanić  to  -  wymamrotał  pod  nosem.  Pospieszył  za  odblaskiem, zdeterminowany odnaleźć jego źródło, zanim dotrą pozostali.
Nie  zerknąwszy  nawet  na  gablotki,  mijał  bezcenne  skarby:  gliniane tabliczki asyryjskiego króla Assurbanipala, pękate statuetki datowane na czasy  przedperskie,  miecze  i  inną  broń  z  wszystkich  wieków,  fenickie tabliczki  z  kości  słoniowej,  opisujące  starożytnych  królów  i  królowe,  a nawet pierwsze wydanie Baśni z tysiąca i jednej nocy, jeszcze pod tytułem Moralista Wschodni.
Harry szedł przez sale, mijając dynastię za dynastią - od krucjat do narodzin  Chrystusa,  od  chwały  Aleksandra  Wielkiego  do  czasów  króla Salomona i królowej Saby.
Wreszcie    doszedł    do    ostatniej    sali,    jednej    z    największych. Wyeksponowano  tu  przedmioty  będące  raczej  w  kręgu  zainteresowań naturalisty  niż  etnografa,  wszystkie  z  tego  samego  regionu:  rzadkie kamienie i klejnoty, skamieliny, narzędzia z okresu neolitu.
Źródło   blasku   stało   się   widoczne.   Niemal   w   centrum   kopulasto sklepionej  sali  leniwie  płynęła  kula  niebieskiego  światła  półmetrowejśrednicy. Jej powierzchnia mieniła się, jakby przebiegał po niej błękitny płomień widmowo płonącego oleju.
Na oczach Harry’ego kula przepłynęła przez szklaną gablotkę jak przez powietrze. Stał oszołomiony. Do jego nozdrzy doleciał wydzielany przez kulę zapach siarki.
Kula przepłynęła przez jedną z karmazynowych lampek, zwierając ją na krótko z cichym skwierczeniem. Dźwięk wystraszył Harry’ego, który cofnął się o krok. Taki sam los ‘musiał spotkać kamerę numer pięć w poprzedniej komnacie.  Spojrzał  na  tutejszą  kamerę.  Dioda  świeciła  na  czerwono. Działała.
Jakby  nic  się  nie  działo,  przez  radio  znów  odezwał  się  Johnson.  Z jakiegoś powodu nie pojawiły się żadne zakłócenia.
– Harry, może lepiej’ się stamtąd zabieraj!
Harry stał jak wryty, na pół ze strachu, na pół ze zdumienia. Zjawisko oddalało się od niego ku mrocznemu kątowi sali.
Łuna kuli oświetliła kawał metalu w szklanym sześcianie. Była to bryła czerwonego  żelaza  wielkości  klęczącego  cielaka.  Plakietka  informacyjna określała   ją   jako   wielbłąda.   Podobieństwo   było   odległe,   ale   Harry przypuszczał, że przedmiot został odkryty na pustyni.
Łuna unosiła się właśnie nad tym żelaznym wielbłądem.
Harry ostrożnie cofnął się jeszcze o krok i podniósł radio do ust.
– Chryste!
Kula  mieniącego  się  światła  opadła  przez  szkło  i  wylądowała  na wielbłądzie. Łuna znikła, jak zdmuchnięta świeca.
Na  sekundę  ciemność  oślepiła  Harry’ego.  Podniósł  latarkę.  Żelazny wielbłąd stał nienaruszony w szklanym sześcianie.
– Zniknęło…
– Jesteś bezpieczny?
– Taa. Co to, u diabła, było?
– Chyba cholerny piorun kulisty! - odpowiedział Johnson. - Słyszałem opowieści  kumpli,  którzy  na  maszynach  bojowych  przelatywali  przez chmury burzowe. Pewnie burza toto wypluła. Ale niech mnie szlag, jeśli to nie było kapitalne!
Na    szczęście    już    przestało    być    kapitalne,    pomyślał    Harry    z westchnieniem  i  pokręcił  głową.  Cokolwiek  to  było,  oszczędziło  mu zażenowania i drwin kolegów.Opuścił latarkę, kiedy jednak jej światło przestało padać na wielbłąda, on nadal jarzył się w mroku głęboko czerwoną barwą.
– A teraz co znowu? - mruknął i chwycił radio. Kopnęło go ostro. Zaklął, strzepnął palcami i podniósł radio do ust.
– Dzieje się coś dziwnego. Nie wiem…
Łuna  w  żelazie  rozjarzyła  się  jaśniej.  Harry  upadł  na  plecy.  Żelazo płynęło  po  powierzchni  wielbłąda,  topniało,  jakby  poddane  kwasowej kąpieli. Nie tylko Harry zauważył tę zmianę.
Radio w jego ręku warknęło:
– Harry, wiej stamtąd!
Nie dyskutował. Zaczął się podnosić, ale było już za późno.
Szklane zamknięcie wybuchło. Igły odłamków wbiły się w jego lewy bok, jeden z nich czysto przeciął policzek. Nie czuł jednak tych cięć, gdyż wybuch fali gorąca, jak z paleniska, uderzył go i spalił.
Krzyk nigdy nie opuścił jego ust.
Następny  wybuch  cisnął  ciało  Harry’ego  przez  galerię.  Jego  płonące kości uderzyły w stalowe kraty.
1.53
Safia  al-Maaz  obudziła  się  spanikowana.  Syreny  wyły  ze  wszystkich stron. Błyski czerwonych świateł alarmowych pełgały na ścianach sypialni. Była sparaliżowana ze strachu. Nie mogła oddychać, jej czoło pokrył zimny pot.  Zaciskając  kurczowo  palce,  podciągnęła  prześcieradło  pod  brodę. Niezdolna nawet mrugnąć, tkwiła w pułapce chwili między przeszłością i teraźniejszością.
Ryczące syreny. Echa dalekich wybuchów… i coraz bliżej krzyki rannych, umierających, jej własny głos dołączający do chóru bólu…
Na ulicy zawyły megafony:
– Droga dla wozów! Cofnąć się, wszyscy!!
Angielski… nie arabski… nie hebrajski…
Ciche dudnienie przetoczyło się przez jej apartamentowiec i ucichło w oddali.
Głosy ludzi z brygad ratunkowych ściągnęły ją na powrót do łóżka i teraźniejszości. Była w Londynie, nie w Tel Awiwie. Długo wstrzymywanyoddech wydostał się na zewnątrz. W jej oczach błysnęły łzy. Wycierała je drżącymi palcami.
Atak paniki.
Przez kilka następnych oddechów siedziała owinięta wełnianą’ kołdrą. Nadal chciało jej się płakać. Zawsze tak jest, powtarzała sobie, ale słowa nie pomagały.  Otuliła  się  szczelniej  kołdrą,  oczy  zamknięte,  serce  bijące  w uszach.  Zastosowała  uspokajające  ćwiczenia  oddechowe  zalecane  przez terapeutę. Wdech na dwa, wydech na cztery. Pozwalała napięciu ulatywać z każdym oddechem. Zmarznięta skóra powoli się ogrzewała.
Na łóżku wylądowało coś ciężkiego. Towarzyszył temu cichy dźwięk, jakby skrzypiących zawiasów.
Wyciągnęła rękę, rozległo się powitalne mruczenie.
– No, chodź, Billie - wyszeptała do grubego czarnego kota.
Oparłszy się o jej dłoń, ocierał się brodą o palce, po czym nagle opadł na uda Safii, jakby ktoś przeciął sznurki, które go podtrzymywały. Syreny musiały kotu przeszkodzić w zwyczajowym nocnym wędrowaniu po domu.
Ciche zadowolone mruczenie trwało w jej objęciach.
To,  bardziej  niż  ćwiczenia  oddechowe,  rozluźniło  napięte  mięśnie barków.  Dopiero  wtedy  zauważyła,  że  garbi  się  nieufnie,  jakby  bała  się ciosu. Z wysiłkiem rozprostowała ramiona i szyję.
Zgiełk   i   syreny   trwały   nadal   przecznicę   dalej.   Powinna   wstać   i sprawdzić,   co   się   dzieje.   Coś   prostego,   żeby   się   rozruszać.   Panika przekształciła się w nerwową energię.
Przesunęła  nogi,  delikatnie,  żeby  Billie  ześlizgnął  się  na  kołdrę. Mruczenie  na  chwilę  ucichło,  ale  kiedy  kot  przekonał  się,  że  to  nie eksmisja, znowu zamruczał. Urodził się na londyńskiej ulicy, niewychowany dachowiec,  dziki  kłąb  sparszywiałego  futra.  Safia  znalazła  go  przed wejściem do domu, miał złamaną nogę, był umazany olejem, bo potrącił go samochód.  Mimo  że  mu  pomagała,  wbił  zęby  w  opuszkę  jej  kciuka. Przyjaciele radzili, żeby oddała go do schroniska, ale Safia dobrze wiedziała, że to nic lepszego od sierocińca. Owinęła go więc w płócienną poszewkę i zaniosła do najbliższej kliniki weterynaryjnej.
Łatwo byłoby tamtego wieczoru zrobić krok i pójść do domu, ale ona sama była kiedyś porzucona jak ten kociak. Wtedy też ktoś się nią zajął. I, podobnie jak Billiego, ją również ktoś udomowił - ale też żadne z nich niezostało udomowione do końca, nadal lubili dzikie miejsca i penetrowanie odludnych zakątków świata.
Wszystko jednak zakończył pewnego jasnego, wiosennego dnia jeden wybuch.
To moja wina… Płacz i wrzaski ponownie wypełniły jej głowę, zmieszały się z syrenami na ulicy.
Oddychając ciężko, Safia sięgnęła do lampy przy łóżku, małej repliki Tiffany’ego w witrażowe ważki. Kilkakrotnie pstrykała przełącznikiem, ale nie było prądu. Burza musiała uszkodzić trakcję.
Może to tylko to.
Niech to będzie takie proste.
Wyślizgnęła  się  z  łóżka  na  bosaka,  ale  w  ciepłej  flanelowej  koszuli nocnej  sięgającej  za  kolana.  Podeszła  do  okna  i  odsunęła  żaluzje,  żeby wyjrzeć na ulicę. Mieszkała na trzecim piętrze.
Ulica, zwykle dostojna, z żelaznymi lampami i szerokimi chodnikami, teraz stała się surrealistycznym polem bitwy. Wozy strażackie i policyjne zakorkowały  przejazd.  Mimo  deszczu  buchał  dym,  przynajmniej  jednak burza  przycichła  do  zwyczajnej  londyńskiej  mżawki.  Wskutek  braku zasilania nie paliły się latarnie, więc jedynym źródłem światła były migające koguty pojazdów służb ratowniczych. Mimo to gdzieś dalej, poprzez dym i mrok, prześwitywał głęboki karmazyn.
Pożar.
Serce Safii zabiło  mocniej,  oddech  zamarł  - nie z  powodu zgrozy z przeszłości,  ale  ze  współczesnego  strachu.  Muzeum!  Otworzyła  okno  i wychyliła się na deszcz. Prawie nie zauważała lodowatych kropli.
British   Museum   znajdowało   się   zaledwie   kilka   kroków   od   jej mieszkania. Północno-wschodni róg muzeum leżał w ognistych gruzach. Płomienie  błyskały  między  potrzaskanymi  oknami  górnych  pięter,  dym buchał konwulsyjnie ciężkimi kłębami. Ludzie w maskach ciągnęli węże. Strumienie wody leciały wysoko. Drabiny wyrastały w ciemność z platform na strażackich wozach.
I jeszcze, co najgorsze, na pierwszym piętrze północno-wschodniego rogu zionęła dymem wielka dziura. Gruz i okopcone bloki cementu leżały porozrzucane na ulicy. Najpewniej nie usłyszała wybuchu albo przypisała go burzy. Ale to nie był skutek uderzenia pioruna.
Raczej wybuch bomby… atak terrorystyczny. Nie, znowu…Poczuła,  że  miękną  jej  kolana.  Północne  skrzydło…  jej  skrzydło. Wiedziała, że dymiąca dziura prowadzi do galerii na końcu holu. Cała jej praca, trwające całe życie badania, zbiory, tysiące antyków z jej ojczyzny… Nie   do   pojęcia.   Niedowierzanie   czyniło   ten   widok   jeszcze   bardziej nierealnym koszmarem, z którego za chwilę się obudzi.
Cofnęła się ku bezpieczeństwu i normalności pokoju. Odwróciła się od krzyków  i  błyskających  świateł.  W  ciemności  witrażowe  ważki  zakwitły życiem. Patrzyła, nie potrafiąc zrozumieć. Wreszcie przywrócono zasilanie.
W  tej  samej  chwili  zadzwonił  stojący  na  nocnym  stoliku  telefon. Drgnęła przestraszona.
Billie podniósł głowę i postawił czujnie uszy.
Pospieszyła do aparatu i podniosła słuchawkę.
– Halo?
Odezwał się surowy, profesjonalny głos:
– Doktor al-Maaz?
– Tak?
– Tu kapitan Hogan. W muzeum doszło do wypadku.
– Wypadek? - Cokolwiek zdarzyło się w muzeum, na pewno było to więcej niż tylko wypadek.
– Tak. Dyrektor muzeum zażądał, żebym po panią zadzwonił. Odbędzie się narada. Czy może pani przyjechać w ciągu godziny?
– Tak, kapitanie, zaraz będę.
–  Świetnie,  zostawię  pani  nazwisko  w  punktach  kontrolnych.  -  W słuchawce szczęknęło, kapitan przerwał połączenie.
Safia rozejrzała się po sypialni. Billie uderzał ogonem o kołdrę w kocim wyrazie niezadowolenia z powodu niekończących się nocnych zakłóceń.
– Niedługo wrócę - wymamrotała Safia, niepewna, czy to prawda.
Za oknem syreny nadal wyły.
Panika,    która    ją    obudziła,    nie    zniknęła    do    końca.    Poczucie bezpieczeństwa,  jakiego  doznawała  w  muzealnych  wnętrzach,  zostało zagrożone. Cztery lata temu uciekła ze świata, w którym kobiety przypinają sobie na piersiach bomby. Uciekła do bezpieczeństwa i uporządkowania akademickiego  życia,  porzuciła  pracę  w  terenie  na  rzecz  papierkowej roboty, cisnęła kilof i łopatę dla komputerów i wydruków. Stworzyła sobie w muzeum niewielką niszę, w której czuła się bezpieczna. To był jej dom.
Katastrofa jednak znalazła ją i tutaj.Ręce jej się trzęsły. Musiała złapać jedną rękę drugą, żeby zwalczyć kolejny atak. Chciała tylko jednego - wczołgać się z powrotem do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę.
Billie wpatrywał się w nią, a w jego oczach odbijało się światło lampy. – Nic mi nie będzie. Wszystko w porządku - powiedziała spokojnie,
bardziej do siebie niż do kota.
Żadne z nich nie było o tym przekonane.
GODZ. 2.13 GMT (GODZ. 9.13 EST)
FORT MEADE, MARYLAND, USA
Thomas  Hardey  nie  cierpiał,  gdy  mu  przerywano  rozwiązywanie krzyżówki w „New York Timesie”. Kultywował rytuał: należała też do niego szklaneczka  czterdziestoletniej  szkockiej  i  dobre  cygaro.  W  kominku trzaskał ogień.
Rozparł  się  w  wielkim  skórzanym  fotelu,  popatrzył  na  do  połowy rozwiązaną krzyżówkę, dziurawiąc środek czubkiem montblanca.
Zmarszczył brwi nad dziewiętnaście pionowo. „Suma wszystkich ludzi”. Kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią, zadzwonił telefon. Wzdychając,
przesunął  okulary do czytania z nosa na czoło ku linii rzedniejących włosów. Zapewne to kolejna koleżanka córki dzwoni z pytaniem, jak się udała weekendowa randka.
Pochylił się i zauważył, że błyska lampka piątej linii - jego prywatnej. Ten numer miały tylko trzy osoby: prezydent, szef połączonych sztabów, i jego zastępca w NSA.
Położył złożoną gazetę na kolanach i stuknął w czerwony guzik. Jednym dotknięciem    uruchomił    zmienny    kod    algorytmiczny    zagłuszający połączenie.
Podniósł słuchawkę.
– Tu Hardey.
– Dyrektor.
Wyprostował się zaniepokojony. Nie rozpoznał tego głosu, a przecież znał głosy wszystkich trzech osób mających ten numer, tak samo, jak znał głosy członków swojej rodziny.
– Kto mówi?– Tony Rector. Przykro mi, że przeszkadzam o tak późnej porze. Przebiegł w myślach wizytówki. Wiceadmirał Anthony Rector. Związany
z pięcioliterowym skrótem: DARPA. Defense Advanced Research Project Agency.   Departament,   który   nadzorował   dział   badawczo-rozwojowy Ministerstwa   Obrony.   Ich   motto   brzmiało:   „Być   pierwszymi”.   Kiedy chodziło o postęp technologiczny, Stany Zjednoczone nie mogły znaleźć się na drugim miejscu.
Nigdy.
Narastało w nim uczucie grozy.
– W czym mogę panu pomóc, admirale?
– W British Museum w Londynie doszło do wybuchu - zaczął admirał, po  czym  podał  szczegóły.  Thomas  sprawdził  czas.  Od  eksplozji  minęło mniej niż czterdzieści pięć minut. Zebranie tak dobrego wywiadu w tak krótkim czasie zrobiło na nim wrażenie.
Kiedy Rector skończył, Thomas zadał najbardziej oczywiste pytanie:
– Więc DARPA interesuje się tym wybuchem?
Rector odpowiedział.
Thomasowi  wydało  się,  że  w  pokoju  temperatura  spadła  o  dziesięć stopni.
– Na pewno?
– Jest już tam mój zespół powołany do zbadania tej sprawy. Będę jednak musiał współpracować z brytyjskim MI5… albo może…
Alternatywa   zawisła   w   powietrzu,   niewypowiedziana   nawet   na bezpiecznej linii.
MI5  było  brytyjskim  odpowiednikiem  organizacji  Thomasa.  Rector chciał, żeby Hardey zrobił zasłonę dymną, by zespół DARPA mógł wejść i wyjść,  zanim  ktokolwiek  zacznie  podejrzewać,  co  się  stało.  Wraz  z pracownikami brytyjskiego wywiadu.
– Rozumiem - odpowiedział wreszcie Thomas. „Być pierwszymi”. Miał nadzieję, że dożyje końca tej misji. - Czy zespół jest gotowy?
– Będą gotowi na rano.
Ponieważ dalszych wyjaśnień nie było, Thomas wiedział, kto się tym zajmie. Na marginesie gazety narysował grecki znak sigma.Σ
– Otworzę im drogę - powiedział.
– Świetnie. - Linia zamilkła.
Thomas odłożył słuchawkę na widełki, już planując kolejne posunięcia. Musi     działać     szybko.     Popatrzył     na     nierozwiązaną     krzyżówkę. Dziewiętnaście pionowo.
Pięcioliterowe słowo na określenie sumy wszystkich ludzi.
Jakże stosownie.
Podniósł pióro i wpisał dużymi literami.
SIGMA.
2.22 GMT
LONDYN, ANGLIA
Safia  stała  przed  czarno-żółtą  taśmą.  Obejmowała  się  ramionami, zdenerwowana  i  zmarznięta.  W  powietrzu  wisiał  dym.  Co  tu  się  stało? Policjant stojący za taśmą trzymał jej portfel i porównywał zdjęcie z osobą, którą miał przed oczami.
Safia zdawała sobie sprawę, że policjant może mieć problemy. W ręku trzymał   kartę   identyfikacyjną   muzeum   przedstawiającą   inteligentną trzydziestolatkę  o  cerze  koloru  kawy  z  mlekiem,  hebanowych  włosach zaplecionych w ciasny warkocz i o zielonych oczach ukrytych za okularami do  czytania.  Przed  młodym  strażnikiem  stała  natomiast  przemoczona, potargana  kobieta,  której  włosy  luźnymi  kosmykami  przyklejały  się  do twarzy.   Jej   oczy   były   zagubione,   skupione   na   czymś   za   taśmą, niedostrzegające gorączkowej bieganiny dookoła.
Ekipy  telewizyjne  pracowały  otoczone  poświatą  kamer.  Kilka  wozów transmisyjnych parkowało w bocznych przejściach. Safia zauważyła także dwa wozy wojskowe i ich załogi uzbrojone w karabiny.
Nie można było odrzucić hipotezy ataku terrorystycznego. Już słyszała takie  pogłoski,  gdy  przepychała  się  przez  tłum  i  od  jakiegoś  reportera. Kierowano w jej stronę podejrzliwe spojrzenia, była jedyną Arabką na ulicy. Zawarła znajomość z terroryzmem, ale nie taką, o jaką podejrzewali ją ciludzie.  A  może  źle  interpretowała  te  reakcje?  Forma  paranoi  zwanej przeczuleniem, była naturalnym następstwem ataku paniki.
Safia przepychała się przez tłum, oddychając głęboko, skupiając się na swoim  celu.  Żałowała,  że  nie  wzięła  parasolki.  Wyszła  z  mieszkania natychmiast po telefonie, tracąc czas tylko na włożenie spodni khaki i białej bluzki w kwiaty. Na wierzch włożyła długi do kolan prochowiec burberry, ale parasolka została na stojaku przy drzwiach. Że jej nie zabrała, Safia zorientowała się dopiero, kiedy już wyszła na deszcz. Niepokój nie pozwolił jej po nią wrócić.
Musiała się dowiedzieć, co się stało w muzeum. Ostatnie dziesięć lat spędziła,  tworząc  kolekcję,  a  przez  ostatnie  cztery  prowadziła  własne projekty  badawcze  poza  muzeum.  Co  zostało  zniszczone?  Co  da  się uratować?
Deszcz znów się rozpadał, ale niebo przynajmniej nie było już takie wściekłe.   Zanim   dotarła   do   prowizorycznego   przejścia   w   kordonie otaczającym teren, przemokła do suchej nitki.
Trzęsła się, kiedy strażnik poczuł się usatysfakcjonowany identyfikacją. – Może pani przejść. Inspektor Samuelson czeka na panią.
Inny policjant zaprowadził ją do południowego wejścia do muzeum. Popatrzyła  na  kolumnową  fasadę.  Była  solidna  jak  bankowy  skarbiec, trwała.
Do dzisiaj…
Wprowadzono ją przez wejście, potem w dół kilkoma ciągami schodów. Minęli drzwi z napisem: TYLKO DLA PERSONELU MUZEUM. Wiedziała, dokąd idą - do podziemnego centrum ochrony.
Przed drzwiami stał uzbrojony strażnik. Skinął głową, kiedy się zbliżyli; oczekiwano ich. Otworzył drzwi.
Teraz asystował jej inny człowiek: ciemnoskóry, w niewyróżniającym się granatowym garniturze. Był o kilka centymetrów wyższy od Safii, miał siwe włosy, a jego twarz była jak zużyta skóra. Zauważyła szary cień na jego policzkach. Nie zdążył się ogolić. Zapewne wyrwano go z łóżka.
Wyciągnął twardą dłoń.
– Inspektor Geoffrey Samuelson - powiedział pewnie, mocno ściskając dłoń Safii. - Dziękuję, że przyszła pani tak szybko.
Skinęła głową, zbyt zdenerwowana, by się odezwać.– Może pójdzie pani ze mną, potrzebujemy pani pomocy przy badaniu przyczyny wybuchu.
– Ja? - wykrztusiła wreszcie. Przeszła przez pokój socjalny wypełniony ochroniarzami. Wyglądało na to, że wezwano wszystkich, z każdej zmiany. Rozpoznała kilkoro mężczyzn i kobiet, ale ci patrzyli na nią, jakby była obca. Na jej widok ucichł pomruk rozmów. Musieli wiedzieć, że została wezwana, lecz nie znali powodu. Tak jak ona. Za tą ciszą wyraźnie czuło się podejrzenia.
Wyprostowała się, irytacja wzięła górę nad niepokojem. To byli koledzy, współpracownicy. No, ale znali jej przeszłość.
Inspektor   poprowadził   ją   korytarzem   do   pomieszczenia   w   głębi korytarza. Wiedziała, że mieści się tam „gniazdo”, owalny pokój, którego ściany całkowicie pokrywały monitory.
Dostrzegła    szefa    ochrony,    Ryana    Fleminga,    niskiego,    krępego mężczyznę  w  średnim  wieku.  Łatwo  było  go  poznać  po  łysej  głowie  i zakrzywionym nosie, co zapewniło mu przezwisko „Łysy Orzeł”. Stał obok szczupłego, wysokiego, trochę niezgrabnego mężczyzny w mundurze, który miał broń. Obaj pochylali się nad technikiem siedzącym przed monitorami. Kiedy weszła, odwrócili głowy w jej stronę.
–  Doktor  Safia  al-Maaz,  kustosz  Galerii  Kensington  -  przedstawił  ją Fleming. Prostując się, skinął, żeby podeszła.
Fleming   pracował   w   muzeum,   jeszcze   zanim   Safia   objęła   swoje dzisiejsze  stanowisko.  Wtedy  był  tylko  strażnikiem,  przeszedł  kolejne szczeble  i  został  szefem  ochrony.  Cztery  lata  temu  udaremnił  kradzież preislamskiej  rzeźby  z  jej  galerii.  Temu  właśnie  czynowi  zawdzięczał funkcję, jaką pełnił obecnie. Kensingtonowie wiedzieli, jak odwdzięczać się tym, którzy się dla nich zasłużyli. Od tamtej pory szczególnie dbał o Safię i jej galerię.
Dołączyła do grupki przy ekranach, inspektor Samuelson stanął za nią. Fleming dotknął jej ramienia, w oczach miał ból.
– Tak mi przykro. Twoja galeria, twoja praca…
– Jak dużo straciliśmy?
Fleming wyglądał, jakby był chory. Wskazał jeden z ekranów. Przekaz na żywo. Biało-czarny, przedstawiał widok głównego korytarza północnego skrzydła.  Kłębił  się  w  nim  dym.  Ludzie  w  ochronnych  kombinezonach pracowali  w  całym  skrzydle.  Kilkoro  z  nich  zebrało  się  przed  bramkąprowadzącą do. Galerii Kensington. Zdawało się, że patrzą na postać przywiązaną do kraty, chudy, szkieletowały kształt, jakby wyniszczony strach na wróble.
Fleming pokręcił głową.
–  Niedługo  będzie  koroner,  żeby  zidentyfikować  te  szczątki,  ale  my jesteśmy pewni, że to Harry Masterson, jeden z moich.
Kości nadal dymiły. To kiedyś był człowiek? Safii zmiękły nogi, cofnęła się o krok. Fleming ją podtrzymał. Płomienie o sile zdolnej wypalić ciało z kości - to przekraczało jej granice pojmowania.
– Nie rozumiem - wymamrotała. - Co tu się stało?
Człowiek w mundurze odpowiedział:
– Mamy nadzieję, że pani rzuci na to nieco światła. - Odwrócił się do technika. - Przewiń z powrotem do pierwszej zero zero.
Technik skinął głową.
Kiedy  wykonywano  polecenie,  wojskowy  odwrócił  się  do  Safii.  Jego twarz była twarda, nieprzyjazna.
–      Jestem      komandor      Randolph,      przedstawiciel      wydziału antyterrorystycznego Ministerstwa Obrony.
– Antyterrorystycznego? - Safia popatrzyła na obecnych. - Była bomba? – To trzeba sprawdzić, proszę pani - rzekł komandor.
Technik poruszył się.
– Gotowe, sir.
Randolph wskazał Safii monitor.
– Chcielibyśmy, żeby pani to obejrzała, ale to jest tajne, rozumie pani? Nie rozumiała, ale skinęła głową.
– Puść to - rozkazał Randolph.
Kamera pokazywała tylną salę Galerii Kensington. Było ciemno, paliły się tylko lampy awaryjne.
– Tak było tuż po pierwszej w nocy - powiedział komandor.
Safia  patrzyła  na  światło  płynące  z  sąsiedniego  pomieszczenia.  Z początku  wyglądało  na  to,  że  ktoś  wszedł  z  latarnią.  Wkrótce  jednak okazało się, że światło porusza się samodzielnie.
– Co to jest? - spytała.
–  Studiowaliśmy  taśmę  przy  użyciu  szeregu  filtrów  -  odpowiedział technik. - Wydaje się, że to zjawisko zwane piorunem kulistym. Swobodnakula  plazmy  wyrzucona  przez  burzę.  Po  raz  pierwszy  udało  się  to paskudztwo sfilmować.
Safia słyszała o takich zjawiskach. Kule naelektryzowanego powietrza, świecące,  poruszające  się  horyzontalnie  nad  ziemią.  Pojawiały  się  na otwartych przestrzeniach, wewnątrz domów, na pokładach samolotów, a nawet  w  łodziach  podwodnych.  Tyle  że  zjawiska  te  nie  powodowały żadnych   szkód.   Popatrzyła   znowu   na   monitor   pokazujący   dymiące zgliszcza. To na pewno nie była przyczyna wybuchu.
Kiedy  się  nad  tym  zastanawiała,  na  ekranie  pojawiła  się  postać  - strażnik.
– Harry Masterson - wyjaśnił Fleming.
Safia wzięła głęboki wdech. Jeśli Fleming miał rację, to był ten sam człowiek, którego kości dymiły na innym monitorze. Chciała zamknąć oczy, ale nie mogła.
Strażnik podążał za poświatą. Wydawał się tak samo zdezorientowany jak  obecni  w  pokoju.  Podniósł  krótkofalówkę  do  ust  i  meldował,  ale nagranie nie zawierało dźwięku.
Potem kula zatrzymała się nad podestem z jednym z eksponatów, 2 jakąś żelazną figurą. Zniżyła się, przeniknęła przez szkło i znikła. Safia skrzywiła się, ale nic się nie stało.
Strażnik nadal mówił do krótkofalówki… aż nagle coś go zaniepokoiło. Odwrócił  się,  kiedy  gablota  zawierająca  eksponat  eksplodowała.  Chwilę później  następny  wybuch  pojawił  się  jako  biały  błysk,  potem  ekran ściemniał.
– Zatrzymaj i cofnij o cztery sekundy - rozkazał komandor Randolph. Obraz zamarł i zaczął się cofać, migały klatki. Znów pojawił się pokój, a
potem gablota z żelaznym eksponatem.
– Zatrzymaj.
Obraz   lekko   drżał.   Żelazny   artefakt   był   teraz   dobrze   widoczny. Właściwie za dobrze. Zdawało się, że świeci własnym światłem.
– Co to, do cholery, jest? - warknął komandor.
Safia  wpatrywała  się  w  eksponat.  Teraz  pojęła,  dlaczego  została wezwana. Nikt nie rozumiał, co się stało. Nic nie miało sensu.
– Czy to rzeźba? - dopytywał się komandor. - Od kiedy jest w muzeum? Safia wyczytała ledwie skrywane oskarżenie. Może ktoś umieścił bombę
w   eksponacie?   A   skoro   tak,   to   ktoś   najprawdopodobniej   przy   tymwspółpracował.  Kto,  jeśli  nie  wtyczka?  Ktoś,  kto  w  przeszłości  miał  do czynienia z materiałami wybuchowymi.
Pokręciła głową..
– To… to nie jest rzeźba.
– No to co to jest?
– Ta żelazna figura to kawałek meteorytu… odkrytego na pustyni w Omanie pod koniec dziewiętnastego wieku.
Safia wiedziała, że historia tej figury sięga o wiele głębiej w przeszłość. Przez  całe  wieki  arabskie  mity  mówiły  o  zaginionym  mieście,  którego wejścia strzegł żelazny wielbłąd. Bogactwo tego miasta najprawdopodobniej przekraczało granice pojmowania. Było tak wielkie, że czarne perły leżały w stosach  pod  bramami,  jak  śmiecie.  W  dziewiętnastym  wieku  pewien beduiński tropiciel zawiódł brytyjskiego badacza w to miejsce, ale ten nie odnalazł  zaginionego  miasta.  Znalazł  jedynie  kawał  meteorytu  na  pół zagrzebany w piasku, z grubsza podobny do klęczącego wielbłąda. Czarne perły okazały się jedynie kawałkami piasku zeszklonego wskutek uderzenia meteorytu.
– Ten meteoryt przypominający wielbłąda - ciągnęła Safia - znajduje się w zbiorach British Museum od jego założenia… chociaż leżał w magazynie, aż wreszcie znalazłam go w katalogu i dołączyłam do kolekcji.
– Kiedy to nastąpiło? - spytał detektyw Samuelson.
– Dwa lata temu.
– A więc jest tutaj dość długo - stwierdził, spoglądając na komandora, jakby to było rozwiązanie jakiegoś dawnego sporu.
–   Meteoryt?   -   wymamrotał   komandor,   kręcąc   głową,   wyraźnie zdegustowany, że jego spiskowa teoria nie ma racji bytu. - To bez sensu.
Zamieszanie przy drzwiach sprawiło, że wszyscy odwrócili głowy. Safia zobaczyła   dyrektora   muzeum,   Edgara   Tysona,   przechodzącego   przez pomieszczenie ochrony. Zwykle elegancki i zadbany, teraz miał na sobie pomięty   garnitur   pasujący   do   zatroskanego   wyrazu   twarzy.   Szarpał nerwowo białą kozią bródkę. Dopiero teraz Safia zastanowiła się nad jego podejrzaną nieobecnością. Muzeum było przecież całym jego życiem.
Jednak powód nieobecności wyjaśnił się niebawem. Właściwie to deptał dyrektorowi po piętach. Do pomieszczenia wparowała kobieta, osobowość niemal wyprzedzała osobę, jak podmuch wiatru poprzedza burzę. Wysoka, miała  na  sobie  długi  płaszcz  ociekający  wodą,  ale  sięgające  ramionpiaskowoblond włosy były suche i ułożone w łagodne fale poruszające się jak za sprawą podmuchów. Najwidoczniej nie zapomniała parasolki.
Komandor Randolf wyprostował się i zrobił krok do przodu. W jego głosie zabrzmiał szacunek.
– Lady Kensington.
Kobieta zignorowała go i zaczęła rozglądać się po pokoju. Zatrzymała wzrok na Safii. W jej oczach błysnęła ulga.
– Safio, dzięki Bogu! - Rzuciła się do przodu, objęła Safię i wyszeptała jej do ucha: - Kiedy usłyszałam… Tak często pracujesz do późna. No i nie mogłam cię złapać telefonicznie…
Safia odwzajemniła uścisk, czuła drżenie ramion kobiety. Znały się od dzieciństwa, były sobie bliższe niż siostry.
– Nic mi nie jest, Karo.
Była  zaskoczona  autentycznym  lękiem  w  głosie  tej  skądinąd  silnej kobiety. Nie widziała, by była tak poruszona, od czasu śmierci jej ojca.
Kara drżała.
–  Nie  wiem,  co  bym  zrobiła,  gdyby  cię  zabrakło.  -  Uścisk  stał  się mocniejszy.
Oczy  Safii  wypełniły  się  łzami.  Przypomniała  sobie  inny  uścisk, podobne słowa: „Nie chcę cię stracić”.
Kiedy miała cztery lata, Safia straciła matkę w wypadku autobusowym. Ponieważ jej ojca dawno już nie było, została umieszczona w sierocińcu - straszliwym  miejscu  dla  kogoś  o  mieszanym  pochodzeniu.  Rok  później Kensingtonowie zabrali Safię jako towarzyszkę zabaw dla Kary, dając jej własny pokój. Safia słabo pamiętała tamten dzień. Przyszedł wysoki pan i ją zabrał.
Był to Reginald Kensington, ojciec Kary.
Z  racji  zbliżonego  wieku  i  dzikiej  natury  Kara  i  Safia  stały  się serdecznymi przyjaciółkami. Dzieliły się w nocy sekretami, bawiły wśród palm i daktylowców, wymykały do kina, pod kołdrą szeptały o marzeniach. To był cudowny czas, słodkie lato bez końca.
Kiedy Safia miała dziesięć lat, przyszła dramatyczna wiadomość: lord Kensington postanowił, że Kara wyjedzie na dwa lata do Anglii, żeby się uczyć. Załamana Safia nie potrafiła nawet przeprosić, pobiegła do swojego pokoju ze złamanym sercem, zrozpaczona, że będzie musiała wrócić do sierocińca.  Czuła  się  jak  zabawka  odłożona  do  pudelka.  Kara  jednak  jąodszukała. „Nie chcę cię stracić - mówiła wśród uścisków i łez. - Przekonam ojca, żebyś pojechała ze mną”.
I dotrzymała słowa.
Safia  pojechała  z  Karą.  Uczyły  się  razem,  jak  siostry,  jak  najlepsze przyjaciółki.  Kiedy  wróciły  do  Omanu,  nadal  były  nierozłączne.  Razem ukończyły szkołę w Maskacie. Wszystko układało się wspaniale, aż Kara wróciła z urodzinowego polowania spalona słońcem i zrozpaczona.
Ojciec z nią nie wrócił.
„Zginął  w  ruchomych  piaskach”,  brzmiała  oficjalna  wersja,  ale  ciała Reginalda Kensingtona nigdy nie odnaleziono.
Od tej pory Kara nie była sobą. Nadal trzymała Safię przy sobie, ale bardziej  z  potrzeby  bliskości  niż  z  prawdziwej  przyjaźni.  Pochłonęła  ją konieczność ukończenia studiów i proces przejmowania ojcowskich firm. W wieku dziewiętnastu otrzymała dyplom Oksfordu.
Młoda  kobieta  okazała  się  finansowym  mędrcem,  potrajając  wartość ojcowskiej   fortuny   na   uniwersytecie.   Firma   Kensington   Wells,   Inc. kontynuowała wzrost, wchodząc w kolejne dziedziny: platformy technologii komputerowych, patenty dotyczące odsalania, telewizja. Jednak Kara nigdy nie zapominała o podstawowym źródle dobrobytu rodziny, ropie naftowej. Nie   dalej   jak   w   zeszłym   roku   Kensington   przewyższył   korporację Halliburton w najbardziej zyskownych kontraktach naftowych.
I - podobnie jak naftowe przedsięwzięcia Kensingtona - Safia także nie została zostawiona samej sobie. Kara nadal opłacała jej studia, łącznie z sześcioletnim  pobytem  w  Oksfordzie,  gdzie  Safia  zdobiła  doktorat  z archeologii. Zaczęła pracować w Kensington Wells, Inc. W końcu przyszło jej   nadzorować   ulubiony   projekt   Kary   tutaj,   w   muzeum   -   zbiór starożytności  z  Półwyspu  Arabskiego  zapoczątkowany  przez  Reginalda Kensingtona. Znów, podobnie jak jego firmy - i ten projekt prosperował pod opieką Kary, stając się największą kolekcją na świecie. Dwa miesiące temu rodzina władająca Arabią Saudyjską próbowała odkupić kolekcję, by wróciła na arabską ziemię. O transakcji plotkowano, że opiewa na setki milionów.
Kara odmówiła. Kolekcja znaczyła dla niej więcej niż pieniądze. Była hołdem złożonym ojcu. Mimo że ciała nigdy nie odnaleziono, jego grób znajdował się tutaj, w samotnym skrzydle British Museum, pośród bogactw i historii Arabii.Ponad   ramieniem   przyjaciółki   Safia   wpatrywała   się   w   monitor pokazujący  dymiące  zgliszcza.  Potrafiła  sobie  wyobrazić,  co  ta  strata oznacza dla Kary. Jakby ktoś zbezcześcił grób jej ojca.
– Karo… - zaczęła Safia, starając się złagodzić nadchodzący cios słowami pochodzącymi od kogoś, z kim dzieliła pasję - galeria… nie istnieje.
– Wiem. Edgar już mi powiedział. - W głosie Kary nie było wahania. Wysunęła się z uścisku Safii, jakby nagle zrobiło jej się głupio. Popatrzyła na zebranych. Wrócił znajomy władczy ton: - Co się stało? Kto to zrobił?
Strata kolekcji tak szybko po odrzuceniu saudyjskiej oferty najwyraźniej wzbudziła i jej podejrzenia.
Ponownie  odtworzono  nagranie.  Safia  przypomniała  sobie,  że  była poproszona  o  zachowanie  tajemnicy.  Pod  adresem  Kary  nie  skierowano takiej prośby. Bogactwo daje przywileje.
Safia nie patrzyła na monitor. Spoglądała na przyjaciółkę w obawie, że nagranie może ją zranić. Kątem oka dostrzegła ostatni błysk wybuchu i ekran pociemniał. Wyraz twarzy Kary nie zmienił się, była marmurowym obrazem skupienia - Atena zamyślona.
Jednak pod koniec jej oczy zamknęły się powoli. Nie z powodu wstrząsu czy zgrozy - Safia znała aż za dobrze nastroje przyjaciółki - ale z powodu ulgi. Jej usta poruszyły się w bezgłośnym szepcie, wydobyło się z nich jedno słowo, które usłyszała tylko Safia.
– Nareszcie…2. POL OWANIE NA LISA
14 LISTOPADA, 7.04
EST LEDYAR D, CONNECTICUT, USA
Cierpliwość to klucz do sukcesu w każdym polowaniu.
Painter Crowe patrzył z góry na swój rodzinny kraj, ziemię, którą plemię jego  ojca  zwało  Mashantucket  -  „bardzo  zalesiona  kraina”.  Tam  jednak, gdzie  stał  Painter,  nie  było  drzew,  śpiewu  ptaków,  powiewu  wiatru  na policzku. Rozlegały się za to dzwonki automatów do gry, brzęk monet, unosił  się  intensywny  zapach  dymu  z  cygar,  klimatyzatory  chłodziły martwe powietrze.
Foxwoods Resort and Casino był największym kompleksem kasyn na świecie,  większym  od  Las  Vegas  i  Monte  Carlo.  Ulokowany  nieopodal bezpretensjonalnej   wioski   Ledyard   w   stanie   Connecticut,   wyrastał dramatycznie ponad gęste lasy rezerwatu Mashantucket. Jako dodatek do kasyna z sześcioma tysiącami automatów i setkami stołów wybudowano trzy światowej klasy hotele. Całość należała do plemienia Pequot, Ludu Lisa, które polowało na tej ziemi od dziesięciu tysięcy lat.
Teraz jednak to nie jeleń ani lis był przedmiotem polowania.
Painter  czaił  się  na  zdobycz,  którą  miał  być  Xin  Zhang,  chiński informatyk.
Zhang  zaś,  lepiej  znany  pod  pseudonimem  Kaos,  był  hakerem  i łamaczem kodów o niezwykłym talencie, jednym z najlepszych w Chinach. Po lekturze jego dossier Painter nabrał szacunku do szczupłego mężczyzny w garniturze od Ralpha Laurena. W ciągu ostatnich trzech lat zorganizował on  z  powodzeniem  na  terenie  USA  siatkę  szpiegostwa  komputerowego. Ostatni nabytek - technologia broni plazmowej prosto z Los Alamos.
Cel Paintera wreszcie wstał od stołu do gry w pokera Pai Gow.
– Doktorze Zhang, życzy pan sobie policzyć? - zapytał szef boksu, stając nad stołem niczym kapitan na dziobie swej łodzi. O siódmej rano był tu tylko jeden gracz… i jego goryle.
Painter śledził zdobycz z bezpiecznej odległości. Nie wolno wzbudzić podejrzeń. Szczególnie nie na tak późnym etapie łowów.Zhang przesunął stos czarnych sztonów w stronę krupierki, kobiety o znudzonym spojrzeniu. Kiedy ustawiała wygraną, Painter obserwował cel.
Zhang  był  przykładem  stereotypu  nieodgadnionego  Chińczyka.  Miał pokerową  twarz,  z  której  nie  dawało  się  niczego  wyczytać,  żadnego idiosynkratycznego tiku wskazującego na dobrą lub złą passę. Po prostu robił swoje.
Patrząc na tego człowieka, nikt by nie zgadł, że ma do czynienia z mistrzem zbrodni poszukiwanym w piętnastu krajach. Nosił się jak typowy zachodni biznesmen: szyty na miarę garnitur w niemal niewidoczne prążki, jedwabny krawat, platynowy rolex. Otaczała go aura sztywnej elegancji. Czarne włosy miał wygolone nad uszami i z tyłu, na czubku głowy tworzące błyszczącą koronę, nie całkiem niepodobną do mniszej. Okulary w cienkiej oprawce z okrągłymi szkłami lekko zabarwionymi na niebiesko nadawały mu wygląd naukowca.
Krupierka w końcu pomachała rękami nad stosem sztonów, pokazując puste dłonie i palce kamerom ochrony ukrytym na suficie w kopułkach z czarnych luster.
– Równo pięćdziesiąt tysięcy - zakończyła.
Szef  boksu  skinął  głową.  Krupierka  wyliczyła  kwotę  w  sztonach tysiącdolarowych.
– Życzymy więcej szczęścia, sir - rzekł szef i się ukłonił.
Zhang  odszedł  wraz  ze  swymi  gorylami,  nie  skinąwszy  nawet  na pożegnanie. Grał przez całą noc. Świt zaczynał rozjaśniać niebo. Za trzy godziny   znów   ruszy   konferencja   CyberCrime   dotycząca   kradzieży tożsamości, ochrony infrastruktury i miriadów innych tematów związanych z bezpieczeństwem i ochroną.
Za  dwie  godziny  rozpocznie  się  śniadaniowe  sympozjum  Hewletta Packarda.    Podczas    tego    spotkania    Zhang    dokona    transferu.    Jego amerykański kontakt pozostawał nieznany. To był jeden z głównych celów tej operacji. Oprócz zabezpieczenia danych na temat broni poszukiwali kontaktów Zhanga w kraju, kogoś związanego z mroczną siecią handlującą militarnymi sekretami i technologiami.
Ta misja nie może się nie powieść.
Painter ruszył za grupą. Jego zwierzchnicy w DARPA wyznaczyli go osobiście  do  tego  zadania  po  części  z  racji  jego  wiedzy  i  umiejętnościdokonywania mikropomiarów i znajomości inżynierii komputerowej, ale bardziej dla jego zdolności wtopienia się w środowisko w Foxwoods.
Crowe, choć tylko półkrwi, ale odziedziczył dość rysów swego ojca, żeby uchodzić  za  Indianina  z  plemienia  Pequot.  Wystarczyło  kilka  wizyt  w solarium, by pogłębić brąz cery, i brązowe szkła kontaktowe, by ukryć błękit oczu po matce. Kruczoczarne, sięgające do ramion włosy związał w koński ogon  i  wyglądał  zupełnie  jak  ojciec.  Przebrania  dopełniał  garnitur  z symbolem plemienia na kieszeni - drzewem na wzgórzu na tle czystego nieba. Poza tym, kto zwraca uwagę na co innego niż garnitur?
Painter bardzo uważał, idąc za Zhangiem. Nie skupiał wzroku na tych, których  śledził.  Rozglądał  się  i  wykorzystywał  naturalne  osłony.  Tropił zdobycz w neonowym lesie błyskających automatów do gry, kroczył przez polany zielonego filcu stołów. Zachowywał dystans i zmieniał tempo oraz kierunki.
Słuchawka w jego uchu przemówiła po mandaryńsku - głos Zhanga wychwycony    przez    mikroprzekaźnik.    Zhang    zmierzał    do    swojego apartamentu.
Painter dotknął mikrofonu na gardle.
– Sanchez, jak odbierasz? - zapytał.
– Głośno i wyraźnie, dowódco.
Cassandra  Sanchez,  jego  zastępczyni  podczas  tej  misji,  siedziała  w apartamencie naprzeciwko apartamentu Zhanga i obsługiwała aparaturę.
– Jak z tym podskórnym? - zapytał.
– Lepiej niech szybko loguje się do komputera. Pluskwa ma mało soku. Painter  zmarszczył  czoło.  Pluskwa  została  umieszczona  na  Zhangu
wczoraj, podczas masażu. Latynoskie rysy Sanchez mogły ujść za indiańskie. Wszczepiła przekaźnik podskórny poprzedniego wieczoru podczas głębokiego masażu, kiedy silne uciski kciukami zamaskowały wniknięcie przedmiotu pod skórę. Niewielką rankę pokryła anestetyczną maścią chirurgiczną. Pod koniec masażu ranka zagoiła się i zaschła. Cyfrowy przekaźnik miał czas nadawania zaledwie dwanaście godzin.
– Ile czasu zostało?
– W najlepszym razie… osiemnaście minut.
– Cholera.
Painter znów skupił uwagę na tym, co mówi Zhang.Chińczyk  mówił  cicho  do  ochroniarzy.  Painter,  doskonale  znający mandaryński,  słuchał  uważnie.  Miał  nadzieję,  że  Zhang  poda  jakieś wskazówki, kiedy przekaże pliki dotyczące broni plazmowej. Rozczarował się.
– Niech dziewczyna będzie gotowa, kiedy wezmę prysznic.
Painter zacisnął pięść. „Dziewczyna” miała trzynaście lat - kontraktowa niewolnica z Korei Północnej. „Moja córka”, wyjaśniał zapytany. Gdyby to była  prawda,  to  do  długiej  listy  przestępstw  Zhanga  należałoby  dodać kazirodztwo.
Painter   okrążył   budkę   wymiany   i   ruszył   wzdłuż   długiego   ciągu automatów,    równolegle    do    celów.    Dolarowy    automat    zadzwonił, obwieszczając główną wygraną. Zwycięzca, mężczyzna w średnim wieku ubrany  w  strój  do  joggingu,  uśmiechnął  się  i  rozejrzał  za  kimś,  z  kim mógłby się podzielić radością. Był tylko Painter.
– Wygrałem! - wrzasnął. Jego oczy podkreślały czerwone obwódki - skutek całonocnej gry.
Painter skinął głową.
–  Życzę  jeszcze  więcej  szczęścia,  sir.  -  Posłużył  się  słowami,  które usłyszał  wcześniej  od  szefa  boksu,  i  pomaszerował  dalej.  Prawdziwych wygranych,  poza  kasynem,  nie  było.  Same  automaty  w  zeszłym  roku przyniosły osiemset milionów dolarów netto. Najwyraźniej plemię Pequot przeszło   daleką   drogę   od   interesów   typu   „kup   pan   cegłę”   z   lat osiemdziesiątych.
Na  nieszczęście  ojca  Paintera  ominął  ten  boom,  ponieważ  opuścił rezerwat na początku lat osiemdziesiątych, kiedy wyjechał szukać fortuny w Nowym Jorku. Tam właśnie poznał matkę Paintera, ognistą Włoszkę, która  w  końcu  zasztyletowała  męża  po  siedmiu  latach  małżeństwa  i urodzeniu  dziecka.  Mając  matkę  w  celi  śmierci,  Painter  dorastał  w rodzinach zastępczych, gdzie szybko nauczył się, że najlepiej być cichym i niewidocznym.
Był to jego pierwszy trening podchodów… ale nie ostatni.
Grupa  Zhanga  dotarła  do  wind  w  Grand  Pequot  Tower,  pokazując ochronie przy wejściu klucz do apartamentu.
Painter      ominął      bramkę.      W      kaburze      pod      pachą      miał dziewięciomilimetrowego   glocka.   Musiał   stłumić   chęć   wyciągnięcia pistoletu i strzelenia Zhangowi w tył głowy.To  jednak  nie  pozwoliłoby  osiągnąć  celu:  odzyskać  planów  i  analiz dotyczących działa plazmowego. Zhangowi udało się ściągnąć te dane z zabezpieczonego serwera federalnego, po zostawieniu wirusa. Następnego ranka  w  Los  Alamos  technik  nazwiskiem  Harry  Klein  otworzył  plik, nieodwracalnie   uruchamiając   wirusa,   który   zaczął   zjadać   wszystkie odniesienia  do  broni,  tworząc  jednocześnie  ślad  prowadzący  do  Kleina. Podążanie tym fałszywym tropem zajęło śledczym dwa tygodnie.
Potrzeba było dwóch tuzinów agentów DARPA, żeby przesiać mierzwę zostawioną  przez  wirusa  i  odkryć  prawdziwego  złodzieja,  Xina  Zhanga, szpiega   ulokowanego   na   etacie   technologa   w   Changnecie,   szybko rozwijającej się firmie telekomunikacyjnej z Szanghaju. Według wywiadu CIA dane znajdowały się w laptopie Zhanga w jego apartamencie. Twardy dysk    jego    komputera    został    zabezpieczony    pułapkami    i    innymi zakodowanymi środkami obrony. Jeden błąd przy próbie wejścia starłby wszystkie dane.
Nie  wolno  ryzykować.  Wirus  nie  zostawił  w  Los  Alamos  niczego. Szacowano,  że  ta  strata  cofnęłaby  program  o  całe  dziesięć  miesięcy. Najgorszą  konsekwencją  było  jednak  to,  że  skradzione  wyniki  popchną chińskie  badania  do  przodu  o  całe  pięć  lat.  Pliki  zawierały  szereg fenomenalnych, przełomowych osiągnięć i wynalazków. Zadaniem DARPA było je odzyskać. Cel akcji: poznać hasło Zhanga i odzyskać laptop.
Czas uciekał.
W  odbiciu  automatu  „Koło  fortuny”  Painter  obserwował  Zhanga wchodzącego z ochroniarzami do ekspresowej windy jadącej do prywatnych apartamentów na szczycie wieżowca. –
Dotknąwszy mikrofonu na gardle, Painter wyszeptał:
– Jadą na górę.
– Przyjęte. Gotowi na rozkaz.
Gdy  tylko  drzwi  się  zasunęły,  Painter  pospieszył  do  windy  obok. Zasłaniały ją skrzyżowane jasnożółte taśmy z czarnym napisem: WINDA NIECZYNNA.  Painter  zerwał  je  i  nacisnął  guzik.  Drzwi  się  otworzyły, wskoczył i znów dotknął mikrofonu:
– Czysto! Ruszać! Sanchez odrzekła: – Trzymaj się.Kiedy  drzwi  windy  zamykały  się  z  sykiem,  Painter  oparł  się  o mahoniową boazerię, rozstawiwszy szeroko nogi.
Winda skoczyła do góry, cisnąć go w dół. Napiął mięśnie. Spoglądał na coraz szybciej rosnące liczby. Sanchez przestawiła tę windę na maksymalne przyspieszenie,  jednocześnie  spowolniła  windę  Zhanga  o  niezauważalne dwadzieścia cztery procent.
Kiedy   winda   Paintera   dotarła   do   trzydziestego   drugiego   piętra, wyhamowała z szarpnięciem. Jego nogi oderwały się od wykładziny, zawisł na  jeden  oddech  i  opadł  z  powrotem.  Wyskoczył,  gdy  tylko  drzwi  się otworzyły, ostrożnie, żeby nie naruszyć taśm. Sprawdził sąsiednią windę - trzy piętra niżej, ale zbliżała się.
Musi się pospieszyć.
Pobiegł wzdłuż korytarza i znalazł apartament Zhanga.
– Jak stoimy? - wyszeptał.
– Dziewczynka przykuta kajdankami do łóżka. Dwaj strażnicy grają w karty w głównym salonie.
– Zrozumiano. - Sanchez umieściła ołówkowe kamery w kaloryferach. Painter przeciął korytarz i wszedł do apartamentu naprzeciwko.
Cassandra  Sanchez  usadowiła  się  pośród  aparatury  elektronicznej śledzącej i monitorów niczym pająk w sieci. Ubierała się na czarno, od butów po bluzę. Pasowało to do sytuacji.
Pod pachą miała kaburę z automatycznym sigiem czterdziestkąpiątką. Dostosowała  go  do  swoich  potrzeb  gumowanym  uchwytem  Hogue’a  i zamontowała  przycisk  zwalniający  magazynek  po  prawej  stronie,  żeby mogła  zmieniać  go  kciukiem  lewej  ręki.  Była  śmiertelnie  dokładnym snajperem, podobnie jak Painter szkoliła się w siłach specjalnych, zanim wstąpiła do Sigmy.
Powitała go błyskiem w oczach, zbliżał się finisz.
Na jej widok Painter zaczął szybciej oddychać. Jej piersi opychały cienki materiał jedwabnej bluzki. Z wysiłkiem odwrócił oczy. Współpracowali od pięciu lat i dopiero ostatnio jego uczucia wobec niej się zmieniły. Służbowe obiady  przeszły  w  drinki  po  pracy  i  wreszcie  w  długie  kolacje.  Jednak pewne granice były jeszcze do przekroczenia, a dystans zachowany.
Cassandra jakby czytała w jego myślach i odwróciła wzrok.
– Skurczybyk, powinien już być - mruknęła i spojrzała na monitory. - Lepiej, żeby włączył te pliki w ciągu najbliższego kwadransa albo… cholera!– Co się stało? - Painter podszedł do monitora.
Widział na nim trójwymiarowy przekrój wyższych poziomów Grand Pequot Tower. Wśród linii jarzyło się małe „x”.
– Zjeżdża na dół!
Owo     „x”     pokazywało     znacznik     położenia     wbudowany     w mikroprzekaźnik.
Painter zacisnął pięść.
–  Coś  go  spłoszyło.  Czy  od  jego  wejścia  do  windy  miał  łączność  z apartamentem?
– Ani dudu.
– Laptop nadal tam jest?
Cassandra    wskazała    inny    monitor    z    biało-czarnym    obrazem apartamentu  Zhanga.  Laptop  nadal  leżał  na  stoliku.  Gdyby  nie  był zakodowany, można byłoby się włamać i go ukraść. Ale musieli mieć kody Zhanga.  Umieszczony  w  urządzeniu  wirus  nagrałby  każde  uderzenie  w klawisze i już by je mieli. A wtedy mogliby zamknąć Zhanga i jego ludzi.
–  Muszę  wrócić  na  dół  -  stwierdził  Painter.  Znacznik  miał  zasięg zaledwie dwustu metrów. - Nie możemy go zgubić.
– Jeśli nas przechytrzy…
– Wiem. - Skierował się do drzwi. Trzeba będzie zlikwidować Zhanga. Stracą pliki, ale przynajmniej dane nie dotrą do Chin. Taki był plan B. Mieli zabezpieczenia zabezpieczeń. Był nawet niewielki granat EM umieszczony w jednej z kratek wentylacyjnych apartamentu. W ułamku sekundy mogli go  aktywować,  uruchamiając  impuls  elektromagnetyczny,  który  z  kolei uruchamiał zabezpieczenia komputera, a te wymazywały dane. Nie wolno, żeby Chiny dostały te wyniki.
Painter ruszył korytarzem i wślizgnął się do windy.
–  Możesz  mnie  sprowadzić  na  dół  przed  nim?  -  odezwał  się  do mikrofonu.
– Lepiej trzymaj jaja - odrzekła Cassandra.
Zanim mógł skorzystać z jej rady, winda umknęła mu spod nóg. Przez długą chwilę nic nie ważył, żołądek podjechał mu do gardła. Winda spadała swobodnie. Painter stłumił napad paniki i przełknął żółć. Nagle podłoga windy podskoczyła. Nie było sposobu, żeby utrzymać się w pozycji stojącej. Opadł na kolana. Wreszcie tempo hamowania zmalało i winda stanęła.
Syknęły otwierane drzwi.Painter wstał. Trzydzieści pięter w mniej niż pięć sekund. To chyba rekord.  Przepchnął  się  przez  drzwi  i  ruszył  korytarzem.  Zerknął  na wskaźnik nad windą Zhanga.
Jeszcze jedno piętro.
Cofnął się kilka kroków, stając wystarczająco blisko, by kryć drzwi, ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Znowu był ochroniarzem w kasynie.
Drzwi windy Zhanga otworzyły się na głównym poziomie.
Painter widział je, odbijające się w polerowanych mosiężnych drzwiach windy znajdującej się naprzeciwko. No nie… Odwrócił się i spojrzał do środka. Nikogo.
Czy Zhang wysiadł na innym piętrze? Painter wszedł do pustej windy. Niemożliwe, to winda ekspresowa, nie zatrzymuje się - jedzie prosto do apartamentów    na    górze.    Chyba    że    Chińczyk    pociągnął    hamulec bezpieczeństwa i uciekł, sforsowawszy drzwi.
Nagle zobaczył. Do ściany przyklejony był połyskujący kawałek plastiku. Pluskwa.
Painter czuł, jak serce wali mu o żebra, kiedy wchodził do windy. Wzrok skupił na mikroprzekaźniku. Oderwał go i przyjrzał mu się uważnie. Zhang wyprowadził go w pole.
Boże…
Dotknął mikrofonu.
– Sanchez!
Jego serce nadal biło głośno. Żadnej odpowiedzi.
Odwrócił  się  i  nacisnął  guzik  z  napisem:  APARTAMENTY.  Drzwi zamykały się za nim wolno. Chodził po windzie jak lew po klatce. Ponownie wezwał Cassandrę. Znów cisza.
– Cholera… - Ekspresowa winda zaczęła się wznosić. Painter uderzył pięścią w ściankę i mahoniowy panel trzasnął pod knykciami. - Ruszaj się, skurwielu!
Ale wiedział, że jest już za późno. 14.38 GMT
LONDYN, ANGLIAStojąc  w  holu  kilka  kroków  od  Galerii  Kensington,  Safia  z  trudem oddychała. Nie z powodu odoru spalonego drewna i izolacji, ale dlatego, że musiała czekać. Przez cały ranek obserwowała śledczych i inspektorów z wszelakich  brytyjskich  biur,  jak  znużeni  wchodzą  i  wychodzą.  Ona  nie mogła nigdzie wejść.
Cywilom nie wolno było przekraczać żółtych taśm. Nie pozwalały na to czujne oczy wojskowych strażników.
Dopiero  po  południu  pozwolono  jej  wreszcie  wejść  do  środka  i  na własne   oczy   zobaczyć   zniszczenia.   Miała   wrażenie,   jakby   jej   klatkę piersiową ścisnął w pięści olbrzym. Serce stało się spanikowanym gołębiem bijącym o pręty żeber.
Co znajdzie? Co da się uratować?
Cierpiała, zdruzgotana jak galeria.
Jej  praca  była  czymś  więcej  niż  tylko  życiem  akademickim.  Po  Tel Awiwie  właśnie  tu  uleczyła  swoje  serce.  I  chociaż  opuściła  Arabię,  nie porzuciła jej. Nadal była córką swojej matki. Tak więc odbudowała Arabię w Londynie - Arabię sprzed czasu terrorystów, namacalne świadectwo historii jej kraju, jego cudów, czasów starożytnych i tajemnic. Otoczona antykami, idąc przez galerię, słyszała skrzyp piasku pod stopami, czuła na twarzy ciepło słońca i smakowała słodycz świeżo zerwanych daktyli. To był dom, bezpieczne miejsce.
I o wiele więcej. Jej żal jeszcze się pogłębił.
W swoim sercu zbudowała dom nie tylko dla siebie, ale i dla Watki, której nie znała. Czasami, kiedy pracowała do późna, czuła w powietrzu subtelną woń jaśminu, wspomnienie z dzieciństwa, wspomnienie matki. Mimo że nie dzieliły życia, mogły dzielić to miejsce, kawałek domu.
A teraz to odeszło.
– Wpuszczają nas.
Safia zadrżała. Zerknęła na Ryana Fleminga. Szef ochrony czuwał wraz z nią, choć wyglądało na to, że z braku snu ledwo trzyma się na nogach.
– Będę przy tobie - szepnął.
Zmusiła  się  do  wdechu  i  skinęła  głową.  Tylko  tak  mogła  teraz podziękować za jego uprzejmość i towarzystwo. Ruszyła za ekipą muzeum. Wszyscy   zgodzili   się   pomóc   w   katalogowaniu   i   dokumentowaniu zawartości galerii. To zajmie całe tygodnie.Safia szła, jednocześnie ciekawa i pełna obaw, co znajdzie. Okrążyła ostatnią   barierę.   Krata   bezpieczeństwa   została   usunięta   przez   biuro koronera.  Poczuła  ulgę.  Wcale  nie  chciała  oglądać  szczątków  Harry’ego Mastersona.
Podeszła do wejścia i zajrzała.
Mimo że widziała salę na monitorze, nie była przygotowana na to, co zobaczyła.
Jasna galeria stała się mrocznym labiryntem jaskiń, pięcioma salami pełnymi potrzaskanych kamieni.
Wstrzymała oddech. Ktoś za nią aż się zachłysnął.
Ognista burza na wszystkim zostawiła ślady zniszczenia. Ściana została spopielona do cegieł u podstawy. Nic nie stało prosto poza babilońską wazą na samym środku. Wysoka na pół metra - choć okopcona - stała. Safia czytała, że tornada, siejąc wokół zniszczenie, zostawiają nietknięty rower stojący w samym środku zamieszania.
Wciąż  cuchnęło  dymem,  a  podłogę  pokrywała  kilkucentymetrowa warstwa mokrej sadzy.
– Będziesz potrzebowała gumiaków - stwierdził Fleming, kładąc rękę na ramieniu Safii i kierując ją ku rzędowi butów. - I kasku.
– A skąd w ogóle mamy zacząć? - mruknął ktoś.
Stosownie ubrana Safia wkroczyła do galerii. Poruszała się jak we śnie, mechanicznie,  nawet  nie  mrugała.  Mijała  kolejne  sale.  Kiedy  doszła  do ostatniej,  coś  chrupnęło  pod  butem.  Schyliła  się,  pogmerała  w  sadzy  i podniosła  jakiś  kamień.  Na  jego  powierzchni  rysowało  się  kilka  linijek pisma klinowego. Był to kawałek asyryjskiej tabliczki datowanej na czas starożytnej  Mezopotamii.  Wyprostowała  się  i  spojrzała  na  ruiny  Galerii Kensington.
Tyle że teraz zauważyła innych ludzi. Obcych w jej domu.
Pracowali  w  grupkach,  rozmawiali  przyciszonymi  głosami,  jak  na cmentarzu.  Inspektorzy  budowlani  badali  strukturę  ścian,  podczas  gdy śledczy   ze   straży   pożarnej   analizowali   odczyty   z   urządzeń.   Grupka inżynierów  spierała  się  w  kącie  na  temat  budżetów  i  ofert,  a  kilku policjantów stało na straży przy zniszczonej ścianie zewnętrznej. Robotnicy już montowali płyty mające zakryć otwór.
Przez   szparę   Safia   dostrzegła   stojących   za   taśmami   gapiów   po przeciwnej stronie ulicy. Byli zaskakująco wytrwali, choć poranna mżawkapo południu przeszła w ulewę. Migały flesze. Turyści.
Przez jej otępienie przebił się gniew. Chciała wyrzucić wszystkich tych ludzi. To jej skrzydło, jej dom. Gniew pomógł jej się skupić, sprowadził ją na ziemię. Musi wypełnić zobowiązanie.
Skierowała uwagę na innych uczonych i studentów z muzeum. Zaczęli już przesiewać zniszczenia. To, że teraz codzienne niesnaski odsunięto na bok, podnosiło na duchu.
Skierowała się do wejścia, gotowa skrzyknąć ochotników. Kiedy jednak doszła do pierwszej galerii, pojawiła się spora ich grupa. Na czele kroczyła Kara w roboczym kombinezonie i czerwonym kasku z logo Kensington Wells. Prowadziła dwadzieścioro mężczyzn i kobiet. Byli ubrani tak samo jak ona i mieli takie same czerwone kaski.
Safia zastąpiła jej drogę.
– Kara?
Nie widziała jej przez cały dzień. Zniknęła wraz z dyrektorem muzeum, przypuszczalnie  po  to,  żeby  koordynować  pracę  rozmaitych  zespołów śledczych ze straży i policji. Wyglądało na to, że kilka miliardów funtów daje władzę.
Kara machnięciem skierowała grupę w głąb galerii.
– Do roboty!
Odwróciła się do Safii.
– Wynajęłam własny zespół specjalistów.
Safia patrzyła na grupę maszerującą niczym mała armia. Zamiast broni nieśli różnego rodzaju aparaty i przyrządy.
– Co się dzieje? Dlaczego to robisz?
– Żeby się dowiedzieć, co się stało. - Kara patrzyła, jak zespól zabiera się do pracy. W oczach miała gorączkowy błysk, ognistą determinację.
Safia już dawno nie widziała jej w takim stanie. Coś wyzwoliło w Karze napięcie, którego brakowało jej od lat. Tylko jedno mogło ją tak rozpalić.
Ojciec.
Przypomniała sobie wyraz oczu Kary, gdy oglądała nagrania z eksplozji. Ta dziwna ulga. I jedno słowo: „Nareszcie…”.
Kara weszła do galerii. Jej zespół już zaczął pobierać próbki z plastiku, szkła, drewna, kamienia. Podeszła do dwóch ludzi z wykrywaczami metalu, które przesuwali nad podłogą. Jeden z nich podniósł z kupki gruzu kawałek stopionego brązu i odłożył na bok.– Chcę, żebyście znaleźli każdy kawałek meteorytu - rozkazała. Mężczyźni skinęli głowami.
Safia dołączyła do Kary.
– Czego tak naprawdę szukasz? - spytała.
Kara odwróciła się do niej, w jej oczach jarzyła się determinacja.
– Odpowiedzi.
Poza  zaciśniętymi  ustami  przyjaciółki  Safia  ujrzała  na  jej  twarzy nadzieję.
– Na temat ojca?
– Na temat jego śmierci.
16.20
Kara siedziała w korytarzu na składanym krześle. W galeriach wrzała praca. Wentylatory kręciły się z warkotem. Nie docierały do niej pogaduszki pracowników. Wyszła na papierosa. Palenie rzuciła dawno temu, ale teraz musiała zająć czymś ręce. Jej palce drżały.
Czy ma dość siły? Siły, by mieć nadzieję.
W wejściu pojawiła się Safia, dostrzegła ją i skierowała się w jej stronę. Kara wskazała papierosa.
– Tylko chwilę.
Safia zatrzymała się, skinęła głową i wróciła do galerii.
Kara zaciągnęła się kolejny raz, wypełniła płuca dymem, ale to jej nie uspokoiło. Była zbyt rozdygotana, nocna adrenalina powoli się wypalała. Patrzyła  na  brązową  płytę  obok  wejścia.  Była  na  niej  podobizna  ojca, założyciela galerii.
Wydmuchnęła dym, zacierając widok. Papa…
Gdzieś w głębi galerii coś upadło z głośnym „bang”, dźwięczącym jak wystrzał, wspomnienie przeszłości, polowania wśród piasków.
Kara podryfowała w przeszłość.
Jej szesnaste urodziny.
Polowanie było prezentem od ojca.
Arabski  oryks  uciekał  w  górę  wydmy.  Biała  sierść  antylopy odbijała się od czerwieni piasku. Tylko dwie plamy kaziły śnieżneumaszczenie: czarny koniec ogona i obwódki wokół oczu i nosa. Wilgotna karmazynowa krew kapała ze zranionego brzucha.
Im rozpaczliwiej  zwierzę próbowało  uciec  przed myśliwymi, tym  jego  kopyta  coraz  głębiej  wbijały  się  w  piasek.  Im  bliżej grzbietu, tym większym strumieniem ciekła krew. Stożkowate rogi cięły powietrze, gdy mięśnie karku skręcały się z wysiłku podczas bolesnego pokonywania kolejnych metrów.
Będąca  ćwierć  kilometra  dalej  Kara  słyszała  odbijający  się echem płacz oryksa ponad warkotem silnika quada, na grubych oponach. Sfrustrowana ściskała kierownicę, kiedy pojazd wyskoczył na wierzchołek ogromnej wydmy. Przez zapierającą dech w piersi chwilę była w powietrzu, uniesiona nad siodełkiem.
Gniewnie  zaciśnięte  wargi  pozostawały  ukryte  pod  chustą pasującą do stroju safari koloru khaki. Sięgający do połowy pleców warkocz powiewał za nią jak ogon dzikiej klaczy.
Ojciec  jechał  za  nią,  ze  strzelbą  przewieszoną  przez  plecy. Twarz miał opaloną na kolor skóry siodła, a włosy piaskowoszare. Podchwycił jej spojrzenie.
– Już blisko! - starał się przekrzyczeć ryk silników. Dodał gazu i zjechał po nawietrznej stronie wydmy.
Kara   pognała,   pochylona   nad   kierownicą,   a   beduiński przewodnik  tuż  za  nią.  To  właśnie  Habib  doprowadził  ich  do zdobyczy.  I  to  jego  celny  strzał  zranił  oryksa.  Choć  była  pod wrażeniem jego celności - trafił antylopę podczas skoku - wściekła się, że strzał oddano, by zranić, a nie zabić.
– Żeby spowolnić… dla dziewczyny - wyjaśnił Habib. Zirytowało ją to okrucieństwo… I obraziło. Polowała z ojcem od
czasu, gdy miała sześć lat. Potrafiła całkiem sporo i wolała czyste zabijanie. Celowe ranienie zwierzęcia uważała za barbarzyństwo.
Niektórzy,  szczególnie  w  Anglii,  unosili  brwi  na  widok  jej zachowania, uważając ją za chłopczycę, tym bardziej że dorastała bez  matki.  Kara  jednak  wiedziała  swoje.  Podróżując  przez  pół świata, wychowywała się, nie znając linii oddzielającej mężczyzn i kobiety. Wiedziała, jak się bronić, jak walczyć pięścią lub nożem.
Dotarłszy do końca zbocza, Kara i jej przewodnik dogonili ojca, bo jego pojazd zabuksował w łacie piasku. Minęli go w chmurzepyłu.
Ojciec wypchnął quada  i popędził w górę następnej wydmy, wielkiej góry czerwonego piachu.
Kara z Habibem wjechali na grzbiet pierwsi, zwalniając, żeby dziewczyna mogła zobaczyć, co jest dalej. Druga strona wydmy opadała  stromo  jak  urwisko,  kończąc  się  rozległą  równiną.  Z łatwością można się było z niej stoczyć i połamać.
Habib machnął ręką, żeby się zatrzymała. Posłuchała, wiedząc, że  tak  będzie  lepiej.  Zgasiła  motor.  Poczuła  skwar  kładący  się ciężarem  na   jej  ramionach,  ale  nie  zwracała   na   to  uwagi. Oszołomiona widokiem powoli wypuściła powietrze.
To było wspaniałe. Słońce, chylące się ku zachodowi, zmieniło połacie piasku w czyste szkło.  Upalne miraże błyszczały,  dając złudzenie jezior pełnych wody - kłamliwe obietnice bezwzględnego krajobrazu.
Wzrok Kary przyciągnął stożkowy słup piasku wirujący z dołu do góry, ginący wysoko w chmurze pyłu.
Piaskowy diabeł.
Kara już widywała takie rzeczy, łącznie z burzami piaskowymi, które potrafiły uderzyć znikąd i donikąd uciec. Jednak ten widok głęboko ją  poruszył: samotna  natura  tego wiru, jego doskonała nieruchomość na równinie… Była w tym tajemnica i obcość.
Słyszała, jak Habib mamrocze coś z opuszczoną głową, jakby się modlił.
Po chwili dołączył do nich ojciec.
– Tam jest! - powiedział zdyszany wskazując w dół stromego zbocza.
Oryks wlókł się przez równinę, kulejąc.
Habib podniósł rękę, przerywając modlitwę.
– Nie, dalej nie idziemy.
Ojciec zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz?
Przewodnik nadal patrzył przed siebie. Jego myśli kryły się za ciemnymi goglami Afrika Korps i wełnianym omańskim nakryciem głowy zwanym shamag.–  Dalej  nie  idziemy  -  powtórzył  grubym  głosem.  -  To  kraj nisnasów, zakazanych piasków. Musimy zawrócić.
Ojciec się roześmiał.
– Bzdura, Habibie.
– Papo? - odezwała się Kara.
Pokręcił głową i wyjaśnił:
–  Nisnasy  to  upiory  głębokiej  pustyni.  Czarne dżiny,  duchy nawiedzające piaski.
Kara  spojrzała  na  twarde  rysy  przewodnika.  Część  Arabii zwana Rub’ al-Khali stanowiła największą na świecie masę piachu, była większa od Sahary, a fantastycznych opowieści dotyczących tego regionu było mnóstwo i jedna bardziej dziwaczna od drugiej. Zdarzali się jednak tacy, którzy w nie wierzyli.
Najwyraźniej przewodnik do nich należał.
Ojciec zmniejszył gaz.
– Przyrzekłem ci polowanie, Karo, nie chcę cię rozczarować. Jeśli jednak chcesz wracać…
Kara  zawahała  się,  popatrywała  to  na  ojca,  to  na  Habiba, zawieszona  między  lękiem  i  determinacją,  między  mitologią  i rzeczywistością. Tutaj, w dziczy pustyni, wszystko wydawało się możliwe.
Wpatrzyła  się  w  uciekające  zwierzę,  kulejące  na  gorącym piasku, walczące o każdy krok, podążające ścieżką bólu. Wiedziała, co musi zrobić. Cała ta krew, cały ten ból były z jej powodu. Musi to zakończyć.
Poprawiła chustę i zapaliła silnik.
– Tam jest łatwiejszy zjazd. Bardziej w lewo.
Ruszyła   wzdłuż   grzbietu,   kierując   się  ku  łagodniejszemu spadkowi.
Nie  musiała  się  odwracać,  żeby  widzieć  ojcowski  szeroki uśmiech dumy i zadowolenia. Oświetlał ją jak słońce. No, ale w tym momencie nie dawał ciepła.
Patrzyła  na  równinę,  daleko,  poza  samotnego  oryksa,  na pojedynczą    spiralę    piasku.    Piaskowe    diabły    były    czymś zwyczajnym, lecz widok tego jednego ją dziwił. Nie poruszał się.Osiągnąwszy łagodniejszy stok, dziewczyna skierowała cztero- kołowca  w dół,  ku  równinie.  Było stromo,  pojazdem rzucało w prawo i w lewo, ale trzymała się na luźnym piachu. Kiedy dojechała do równiny, koła złapały lepszą przyczepność i przyspieszyła.
Słyszała za sobą pojazd ojca. Dźwięk doleciał także do uszu oryksa. Boleśnie potrząsnął głową i przyspieszył kroku.
Dystans wynosił mniej niż ćwierć kilometra. Już niedługo. Po równym quad dogoni zwierzę i szybki, czysty strzał zakończy jego nieszczęście i polowanie.
– Chce się ukryć! - krzyknął ojciec. - Idzie na ten wir!
Pojazd ojca wystrzelił przed nią. Kara ruszyła w pościg, nisko pochylona   nad   kierownicą.   Ścigali   zranione   stworzenie,   ale desperacja sprawiała, że było bardzo szybkie.
Oryks kłusował ku skrajowi trąby.
Ojciec zaklął paskudnie, ale nie zwolnił.
Kara podążała za nim, jakby wciągnięta w jego kilwater. Zbliżywszy  się  do  pylistej  burzy,  odkryli  w  piasku  głęboką
dziurę. Oba pojazdy zatrzymały się na jej krawędzi. Pylny diabeł wyrastał ze środka dziury, jakby wkopywał się w pustynię, wyrzucając piasek wysoko w górę. Kolumna pyłu miała dobre pięćdziesiąt metrów średnicy, a piaskowa niecka z pięćset metrów.
Wulkan dymiący wśród piasków.
Błękitne kreski wyładowań przeszywały diabła z denerwująco cichymi trzaskami.  Kara  czuła  zapach ozonu.  Było to zjawisko charakterystyczne dla burz piaskowych na suchych pustyniach - elektryczność statyczna.
Ignorując widok, ojciec wskazał środek niecki.
– Tam jest!
Kara spojrzała w dół. Kulejąc, oryks zmierzał do twardszego piasku, cyklonu wirującego w pobliżu środka.
– Przygotuj strzelbę! - krzyknął ojciec.
Dziewczyna nie drgnęła, nie była w stanie się poruszyć.
Oryks na drżących nogach dotarł do skraju diabła, chciał się ukryć za zasłoną wirującego piasku.
Ojciec zaklął pod nosem i zanurkował quadem w dół zbocza.Kara, pełna lęku, przygryzła dolną wargę, przepchnęła pojazd przez krawędź i ruszyła za ojcem. Gdy tylko wjechała w nieckę, poczuła wyładowania elektryczne wewnątrz dziury. Wioski na jej skórze stawały dęba, dolewając oliwy do ognia jej lęku. Zwolniła, tylne opony zagłębiały się w piachu zbocza.
Ojciec dojechał do dna niecki i ostro zahamował. Utrzymał się jednak na siodełku, ze strzelbą przy ramieniu.
Kara usłyszała głośny trzask wystrzału marlina, strzelby ojca. Wypatrywała oryksa, ale był już wewnątrz pyłowej burzy. Odchylił się na bok, upadł.
Ojciec dobił go jednym strzałem.
Karze nagle zrobiło się głupio. Pozwoliła, żeby zapanował nad nią strach, i straciła polowanie.
–  Tato!  -  krzyknęła,  gotowa  do  pochwał,  dumna  z  jego pragmatyczności w tym pościgu.
Jednak nagły krzyk zdusił wszelkie słowa. Dobiegł z piaskowego diabła  i  brzmiał,  jakby  dochodził  z  piekła  -przerażający  krzyk agonii. Mroczny cień oryksa wpadł w sam środek diabła, zamazany wirującym piaskiem. Z jego gardła wyrywał się jęk konania. To była rzeźnia.
Ojciec, nadal podpierając nogą pojazd, walczył, by zawrócić. – Karo! Wynoś się stąd! - krzyknął.
Nie była w stanie nawet drgnąć. Co się dzieje?
Potem  jęk   zwierzęcia   zamarł   jak   zdmuchnięta   świeczka. Rozszedł się smród palonego ciała i sierści. Płynął w górę i w dół niecki, unosił się nad Karą, dławił ją. Widziała, jak ojciec wciąż walczy z quadem, ale koła ugrzęzły w piasku.
Jego oczy odszukały ją, zamarłą w miejscu.
– Karo! Uciekaj! - Machnął ręką. Jego opalona twarz śmiertelnie pobladła. - Uciekaj, kochanie!
Wtedy to poczuła. Zawirowanie piasku. Z początku zaledwie delikatne  pociągnięcie,  jakby  nagle  wzrosła  grawitacja.  Ziarnka piasku  podrywały  się  do  tańca  i  spadały,  szybko  stając  się strumykami, które spływały, kierując się ku piaskowemu diabłowi.
Ojciec  też  to  wyczuł.  Zapalił  silnik,  lecz  koła  buksowały  w piachu, wzbijając całe jego fontanny.– Wiej, cholera! - wrzasnął znów.
Kara była wstrząśnięta. Ojciec rzadko krzyczał - a już nigdy, gdy był spanikowany.
Kopnęła  starter,  wdusiła  sprzęgło.  Ku  swemu  przerażeniu spostrzegła,   ze   piaskowa   kolumna   rozszerza   się,   karmiona niewytłumaczalnymi prądami krążącymi po pustyni. Ciągnęła w stronę jej ojca uwięzionego w piasku.
– Tatusiu! - krzyknęła ostrzegawczo.
– Uciekaj, dziecko! - Wreszcie uwolnił pojazd, bodaj samą siłą woli. Kara skręciła, dodała gazu i zaczęła zjeżdżać w dół zbocza. Piach pod kołami wsysał pojazd, jakby to był wir wodny, ściągając Karę z siodełka. Walczyła z piachem jak umiała.
Dotarłszy wreszcie na skraj niecki, obejrzała się. Ojciec nadal był  blisko  jej  dna,  miał  twarz  pokrytą  piaskiem  i  potem,  oczy zmrużone  w  skupieniu.  Zbliżał  się  do  niego  wirujący  piach, błyskając pasmami wyładowań elektrycznych.
Kara nie potrafiła odwrócić wzroku. W sercu pylnego diabła gęstniał mrok, rósł i ciemniał coraz bardziej, stawał się też coraz bardziej   masywny.   Rozjaśniały   go   błyski   wyładowań.   Smród spalonego mięsa nadal unosił się w powietrzu. Kara przypomniała sobie ostrzeżenia przewodnika i ogarnęła ją groza.
Czarne duchy… nisnasy.
– Tatusiu!
Ojciec jednak tonął w nurtach wiru, niezdolny do ucieczki. Jego oczy napotkały jej spojrzenie, malował się w nich strach nie tylko o siebie, lecz i o nią.
Uciekaj - wypowiedział samymi wargami i zniknął w mroku wypełniającym diabła.
– Tatusiu…!
Rozległ się przerażający krzyk.
Zanim   była    w   stanie   zareagować,    piaskowa    kolumna eksplodowała z nieprawdopodobną siłą. Karę wyrwało z siodełka i cisnęło wysoko. Obracała się w locie. Trwało to długo, aż nagle ziemia  urosła  i uderzyła  ją. Coś  trzasnęło w ramieniu, poczuła ledwo  zauważalny  błysk  bólu.  Toczyła  się  po  piasku,  wreszcie zatrzymała twarzą w dół.Leżała przez kilka oddechów, niezdolna do ruchu. Jednak lęk o ojca  sprawił,  że  przekręciła  się  na  bok.  Spojrzała  za  siebie  na wulkan dymiący wśród piasków.
Diabeł zniknął jak zdmuchnięty. Została po nim chmura pyłu wisząca w powietrzu. Kara zmusiła się, żeby usiąść, rozkasłała się, przyciskając  do  brzucha  zranioną  rękę.  To  nie  miało  sensu. Rozejrzała się.
Zobaczyła piaski nieskalane koleinami czy śladami. Wszystko znikło:  żadnej  dziury,  żadnego  krwawiącego  oryksa,  żadnego pojazdu.
Wpatrzyła się w piaszczysty bezmiar.
– Tatusiu…
Okrzyk   dobiegający   z   galerii   sprawił,   że   Kara   powróciła   do teraźniejszości. Zapomniany papieros wyżarzył się do filtra. Wstała i ruszyła ciężkim krokiem.
– Tutaj! - zawołano ponownie. To jeden z jej techników. - Znalazłem coś!
8.02
ESTLEDYAR D, CONNECTICUT, USA
Painter Crowe kucał na podłodze windy, kiedy drzwi otwierały się na najwyższym  piętrze  Grand  Pequot  Tower.  Przygotowany  na  zasadzkę trzymał gotowego do strzału glocka - pocisk w komorze, palec na spuście.
Ta   część   korytarza,   w   której   znajdowały   się   windy,   była   pusta. Nasłuchiwał,  wstrzymując  oddech.  Żadnych  głosów,  żadnych  kroków. Gdzieś  daleko  grał  telewizor,  ryczący  muzyczny  temat  z  Dzień  dobry Ameryko. Dla niego nie był to szczególnie dobry dzień.
Wstając,  zaryzykował  rzut  oka  na  zewnątrz,  a  broń  podążyła  za wzrokiem. Nic. Zrzucił buty i jednym zablokował drzwi windy na wypadek, gdyby  potrzebował  drogi  szybkiego  odwrotu.  Zrobił  w  skarpetkach  trzy szybkie kroki ku przeciwległej ścianie i sprawdził korytarz.
Czysto.
Przeklął  brak  ludzi.  Mimo  wsparcia  w  postaci  ochrony  hotelowej  i lokalnej policji, które już obstawiły wszystkie wyjścia, żaden dodatkowyagent  federalny  nie  miał  tu  prawa  wstępu  ze  względu  na  szacunek  dla indiańskiej suwerenności.
Poza tym to miała być prosta akcja typu „złap-i-zamknij”. Najgorszy scenariusz  przewidywał,  że  będą  musieli  raczej  zniszczyć  dane,  niż pozwolić, by wpadły w ręce Chińczyków.
A teraz to wszystko poszło w diabły. Własny sprzęt zrobił go na szaro. W tej chwili jednak miał poważniejszy problem.
Cassandra…
Modlił się, żeby to była pomyłka, ale tak naprawdę nie miał nadziei. Prześlizgnął się pod ścianą korytarza z windami. Wyszedł na środek
głównego korytarza, po obu stronach którego znajdował się szereg drzwi do apartamentów. Pochylony spojrzał  w prawo i w lewo. Pusto. Ani śladu Zhanga i jego obstawy.
Zmysły wyostrzyły mu się jak żyletka. Na dźwięk otwieranych z tyłu drzwi  błyskawicznie  odwrócił  się,  opadł  na  kolano  z  bronią  gotową  do strzału. Na końcu korytarza pojawiła się starsza pani w szlafroku. Podniosła z progu egzemplarz „USA Today” i wróciła do pokoju, nie zauważywszy Paintera.
Znów  się  odwrócił.  Szybko  pokonał  odległość  dzielącą  go  od  jego apartamentu. Nacisnął klamkę. Zamknięte. Sięgnął do kieszeni po kartę, jednocześnie mierząc z pistoletu w drzwi Zhanga. Przesunął kartę przez szczelinę czytnika i zabłysła zielona lampka.
Otworzył drzwi pchnięciem, opierając się o ścianę na zewnątrz. Żadnych strzałów. Żadnych krzyków.
Wpadł  do  pomieszczenia  i  zatrzymał  się  po  pięciu  krokach  -  nogi szeroko rozstawione, uniesiona broń. Z tego miejsca dobrze widział i salon, i sypialnię.
Nikogo.
Sprawdził sypialnię i łazienkę. Żadnych wrogów… i ani śladu Cassandry. Wrócił do pokoju ze sprzętem. Spojrzał na monitory. Nadal pokazywały różne  ujęcia  apartamentu  Zhanga.  Zmyli  się.  Komputer  zniknął.  W apartamencie Chińczyka była tylko jedna osoba.
– Boże… nie…
Zapomniawszy o ostrożności, dopadł drzwi. Przeciął korytarz i zaczął szukać   w   kieszeniach   klucza   uniwersalnego,   otwierającego   wszystkie hotelowe drzwi. Przebiegł przez główny salon do sypialni.Wisiała naga na linie umocowanej do sufitu. Jej twarz była sina. Nogi, które na monitorze jeszcze kopały, teraz zwisały bezwładnie.
Schowawszy  pistolet  do  kabury,  Painter  przeskoczył  nad  fotelem. Wyciągnął nóż z pochwy na przedramieniu i jednym cięciem odciął linę i złapał spadające ciało.
Położył ją na łóżku i opadł na kolana, próbując przeciąć sznur.
– Jasssna cholera!
Linka głęboko werżnęła się w jej cienką szyję, ale pętla wreszcie puściła swą  ofiarę.  Rozciął  linkę.  Palcami  delikatnie  sprawdził  kark.  Nie  był złamany.
Czy jeszcze żyje?
Odpowiedzią   było   zachłyśnięcie   się   i   gwałtowne   drżenie,   które wstrząsnęło całym jej ciałem.
Jej oczy się otworzyły, spanikowane i zagubione. Wstrząsały nią kolejne ataki kaszlu. Ramiona walczyły z niewidzialnym wrogiem.
Próbował ją uspokoić, mówiąc po mandaryńsku:
– Jesteś bezpieczna. Leż spokojnie. Jesteś bezpieczna.
Dziewczynka wyglądała na mniej nawet niż trzynaście lat. Na jej nagim ciele  widniały  siniaki  w  miejscach,  gdzie  dziecko  siniaków  mieć  nie powinno. Zhang dręczył ją okrutnie, a potem zostawił, wiszącą na linie, żeby powstrzymać Paintera przed dalszym pościgiem.
Usiadł  na  piętach.  Dziewczynka  skuliła  się  i  zaczęła  szlochać.  Nie dotknął jej, wiedział, że lepiej tego nie robić.
W jego uchu zabrzęczał komunikator LASH.
–  Komandorze  Crowe  -  zabrzmiał  głos  szefa  hotelowej  ochrony  - strzelanina przy wyjściu z północnej wieży.
– Zhang? - Wstał i podszedł do okna balkonowego.
– Tak. Raportuję, że twojej partnerki używa jako żywej tarczy. Może zostać trafiona. Posłałem tam więcej ludzi.
Otworzył okno. Miało zabezpieczenie, więc mógł tylko wystawić głowę. – Musimy zablokować drogi.
– Poczekaj.
Dobiegł go pisk opon. Z parkingu wyprysnął lincoln town i skierował się ku wieży. Samochód Zhanga, jadący, żeby go zabrać.
Ochrona zgłosiła się przez radio:
– Przebił się przez wyjście północne. Nadal ma pańską partnerkę.Lincoln dojeżdżał do rogu wieży.
Painter wrócił do środka.
– Zablokujcie te cholerne drogi!
Brakowało jednak czasu. Wszczął alarm niecałe cztery minuty temu. Tutejsze siły porządkowe miały do czynienia jedynie z pijackimi bójkami, jazdą   „pod   wpływem”,   drobnymi   kradzieżami,   a   nie   ze   sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego.
Schylił się po nóż.
–  Zostań  tutaj  -  powiedział  miękko  po  mandaryńsku,  pospieszył  do salonu i zabrał się do podważania nożem kratki przewodu wentylacyjnego. Otworzyła się z trzaskiem wyskakujących śrub. Sięgnął do środka i zabrał granat   EM.   Miał   on   z   grubsza   rozmiar   i   kształt   piłki   do   futbolu amerykańskiego.  Z  urządzeniem  w  dłoni  wybiegł  z  apartamentu  na korytarz. Nadal bez butów, puścił się sprintem po dywanie holu. Analizował w myśli plan pomieszczeń, ustalając, gdzie jest wyjście północne.
Ośmioro drzwi dalej zatrzymał się i ponownie wyjął kartę uniwersalną. Przesunął ją przez szczelinę elektronicznego zamka i skoro tylko zabłysło zielone światełko, pchnął drzwi.
– Ochrona! - ryknął i wbiegł do pokoju.
Starsza  pani,  ta  sama,  którą  już  dzisiaj  widział,  siedziała  w  fotelu  i czytała „USA Today”. Upuściła gazetę i zacisnęła szlafrok pod szyją.
– Was ist los? - spytała po niemiecku.
Minął ją, spiesząc do okna i zapewniając, że nie stało się nic złego.
– Nichts, sich ungefahr zu sorgen, Fraulein - rzucił. Otworzył okno i spojrzał w dół.
Lincoln stał na jałowym biegu. Trzasnęły zamykane tylne drzwi. Trwała strzelanina. Pociski uderzały w bok samochodu, którego opony piszczały i dymiły, ale wóz był kuloodporny, czołg produkcji amerykańskiej.
Painter wystawił za okno granat EM, nacisnął guzik aktywujący i rzucił go, mając nadzieję, że trafi jak na mistrzostwach. Koła lincolna przestały piszczeć, kiedy złapały przyczepność. Pomodlił się do przodków. Zasięg impulsu  generowanego  przez  granat  wynosił  tylko  dwadzieścia  metrów. Wstrzymał oddech. Jak brzmiało to stare powiedzenie? „Blisko liczy się tylko w rzucie podkową i granatem”.
Wstrzymywał oddech, gdy wreszcie rozległ się głuchy odgłos wybuchu. Czy był dość blisko?Wyjrzał przez okno. Lincoln jechał nieopodal rogu wieży, ale zamiast wejść w zakręt, nagle skręcił w sposób niekontrolowany i czołowo uderzył w szereg  zaparkowanych  samochodów.  Przód  lincolna  wjechał  na  maskę volkswagena passata i tam się zatrzymał.
Painter westchnął.
To,  co  było  dobre  w  impulsach  EM,  to  to,  że  nie  dyskryminowały żadnych  systemów  komputerowych,  tylko  smażyły  wszystkie.  Nawet  te działające w lincolnach.
W  dole  umundurowani  ochroniarze  wylewali  się  z  wejścia  i  szybko otaczali samochód.
– Was ist los? - powtórzyła za jego plecami stara Niemka.
Odwrócił się i ruszył przez pokój.
– Etwas Abfall gerade entleeren. - Po prostu wymiatanie śmieci. Szybko przeciął korytarz i znalazł się przy windach. Wyjmując buty
blokujące drzwi, nacisnął guzik głównego piętra.
Jego wyczyn zapobiegł ucieczce Zhanga, ale także wymazał wszystkie dane  z  jego  komputera.  Nie  tym  jednak  Painter  przejmował  się  teraz najbardziej.
Cassandra.
Musi do niej dotrzeć.
Gdy tylko drzwi windy się otworzyły, pognał przez kasyno, w którym rozpętało się pandemonium, choć kilkoro ludzi nadal spokojnie siedziało przed automatami, naciskając guziki z zaciekłą determinacją.
Poszedł do północnego wyjścia i musiał przebiec przez szereg blokad, błyskając legitymacją, sfrustrowany, że go zatrzymują, wreszcie dostrzegł Johna Fentona, szefa ochrony, i zawołał go, ten Zaś przeprowadził Paintera przez potrzaskane wejście. Szkło trzeszczało pod stopami, a w powietrzu wisiał zdradzający wszystko 1 zanieczyszczający atmosferę zapach prochu.
– Nie rozumiem, dlaczego ten samochód tak się zachował - powiedział Fenton. - Na szczęście dla nas.
– To nie tylko szczęście - rzekł Painter, po czym powiedział o impulsie EM i dwudziestometrowym zasięgu. - Kilku gości może mieć dzisiaj spore kłopoty z zapaleniem samochodu. No i zapewne będzie kilka usmażonych telewizorów na niższych piętrach.
Na zewnątrz Painter zobaczył, że lokalna ochrona ma wszystko pod kontrolą. Na dodatek przez parking przejeżdżał rząd szarych jak węgieldrzewny policyjnych wozów z błyskającymi kogutami, okrążając miejsce zdarzenia. Policja Plemienna Mashantucket Pequot.
Painter  przeszukiwał  teren.  Obstawa  Zhanga  klęczała,  z  rękami  na głowach. Na ziemi leżały dwa ciała, z twarzami przykrytymi marynarkami ochrony.  Painter  podszedł  i  odchylił  jedną  z  marynarek.  Ochroniarz  - brakowało mu polowy twarzy. Tego drugiego nie musiał oglądać. Rozpoznał wyglansowane skórzane buty Zhanga.
– Sam się zastrzelił - powiedział znajomy głos kogoś stojącego w grupie hotelowych ochroniarzy i policji. - Wolał to od zatrzymania.
Painter odwrócił się i zobaczył Cassandrę. Była blada, uśmiechała się powściągliwie. Miała na sobie tylko biustonosz. Lewe ramię zniknęło pod bandażem.
Skinęła głową w stronę czarnej walizeczki leżącej kilka metrów dalej. Komputer Zhanga.
– No to straciliśmy dane - westchnął Crowe. - Impuls EM je starł.
– Może jednak nie. Walizka jest chroniona miedzianą klatką Faradaya, która powinna izolować ją od impulsu.
Odetchnął  z  ulgą.  Więc  dane  są  bezpieczne.  Jeszcze…  nie  wszystko stracone, to znaczy, o ile uda im się odzyskać kod dostępu. Zrobił krok w stronę  Cassandry.  Uśmiechnęła  się  do  niego,  jej  oczy  błyszczały.  Wyjął glocka i przystawił jej do czoła.
– Painter, co ty… - Cofnęła się o krok.
Nie opuścił broni.
– Jaki jest kod?
– Komandorze? - zagadnął Fenton, który właśnie podszedł.
– Trzymaj się z daleka. - warknął Painter i skupił uwagę na Sanchez. - Czterej goryle i Zhang. Wszyscy są tutaj. Jeśli Zhang wiedział, że za nim chodzimy, to miał dobrą okazję ostrzec swój kontakt podczas konferencji. Mogli uciec razem i dokończyć transakcję.
Kobieta spróbowała zerknąć na ciała, ale Painter jej nie pozwolił.
– Myślisz, że to ja? - powiedziała z lekkim uśmiechem.
– Poznaję robótkę czterdziestkipiątki, takiej, jak ten sig sauer, który nosisz.
– Zhang mi go zabrał. Painter, wpadasz w paranoję. Ja…
Sięgnął  do  kieszeni  i  wyjął  pluskwę,  którą  znalazł  przyczepioną  do ściany windy. Podetknął ją pod oczy Cassandry.Zesztywniała, ale nie chciała spojrzeć.
– Ani śladu krwi, Cassandro. Ani śladu. Co znaczy, że wcale jej mu nie wszczepiłaś, choć takie było twoje zadanie.
Wyglądała, jakby jej rysy wyrzeźbił ostry nóż.
– Kod dostępu? - powtórzył Painter.
Patrzyła na niego chłodno i beznamiętnie.
– Wiesz, że nie mogę.
Szukał w tej obcej twarzy partnerki, którą znał, ale jej tam już dawno nie było. Nie było żalu, winy, tylko determinacja. Nie miał czasu ani ochoty, żeby ją teraz złamać. Skinął głową Fentonowi.
– Niech twoi ludzie ją skują. Nie wolno spuścić jej z oczu.
Kiedy ją zakuwali, odezwała się do niego, wyraźnie wymawiając każde słowo:
– Painter, pilnuj się najlepiej, jak umiesz. Nie masz pojęcia, w jakie gówno właśnie wdepnąłeś.
Painter podniósł z ziemi walizkę z komputerem i odszedł.
– Pływasz na głębinie, Painter, a rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż - dodała.
Zignorował ją i poszedł do północnego wejścia. Musiał przyznać sam przed sobą: nie rozumiał kobiet.
Zanim  wszedł  do  środka,  drogę  zastąpiła  mu  wysoka  postać  w kapeluszu szeryfa. Był to człowiek z policji plemiennej.
– Komandor Crowe?
– Tak?
–  Jest  pilny  telefon  do  pana.  Proszę  do  naszej  centralki.  Painter zmarszczył brwi.
– Od kogo?
– Od admirała Rectora, sir. Może pan rozmawiać przez jeden z naszych radiotelefonów.
Painter zachmurzył się. Admirał Tony „Tygrys” Rector był dyrektorem DARPA. Painter nigdy z nim nie rozmawiał, widywał jedynie jego nazwisko na notatkach i listach. Czyżby wiadomość o bałaganie tutaj już dotarła do Waszyngtonu?
Pozwolił   się   zaprowadzić   do   jednego   z   zaparkowanych   szarych samochodów, na którego dachu ciągle błyskał kogut. Wziął podane radio.
– Tu komandor Crowe. Czym mogę służyć, sir?– Komandorze, musimy pana mieć tu, w Arlington, i to natychmiast. Już leci po pana helikopter.
Jak   na   zawołanie   w   oddali   dał   się   słyszeć   terkot   nadlatującego śmigłowca.
Admirał Rector ciągnął:
–  Zastąpi  pana  komandor  Giles.  Proszę  go  poinformować,  na  jakim etapie jest pańska operacja, a potem proszę się zameldować tutaj, gdy tylko wyląduje pan na lotnisku Dullesa. Będzie tam na pana czekał samochód.
– Tak jest, sir - odpowiedział Painter, ale połączenie zostało przerwane. Wysiadł z samochodu i popatrzył na szarozielony helikopter lecący nad
lasami, ziemią jego przodków. Ogarnęło go poczucie straty, jakie jego ojciec zwał „niewiarą białych oczu”. Dlaczego admirał Rector wezwał go tak nagle? Wciąż słyszał słowa Cassandry.
„Pływasz na głębokiej wodzie, Painter. A rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż”.3. SP RAWY SERCOWE
14 LISTOPADA, 17.05 GMT
LONDYN, ANGLIA
– Tutaj! Znalazłem coś!
Safia odwróciła się i zobaczyła mężczyznę wyposażonego w wykrywacz metalu.  Co  teraz?  Pracownicy  odwracali  kawałki  brązowych  statuetek, żelaznych podstawek pod kadzidełka i miedziane monety. Safia poczłapała po mokrej podłodze sprawdzić, co też odkryli.
Usłyszawszy krzyk, z przeciwnej strony galerii nadeszła Kara.
– Co pan znalazł? - spytała z chłodną władczością.
– Nie jestem pewien - odrzekł mężczyzna, wskazując głową detektor. - Ale mam bardzo silny odczyt.
– Kawałek meteorytu?
– Nie jestem pewny. Jest pod tym kamiennym blokiem.
Safia widziała, że blok kiedyś był tułowiem i górną częścią nóg posągu z piaskowca, teraz leżącego na plecach. Mimo że głowę i górne kończyny zniszczył wybuch, Safia poznała statuę - stała kiedyś na straży grobu w Salalah. Datowana na 200 rok p.n.e. przedstawiała mężczyznę z długim przedmiotem  uniesionym  na  wysokości  ramienia.  Niektórzy  uważali,  że wygląda   to   jak   karabin,   ale   w   rzeczywistości   była   to   pogrzebowa kadzielnica niesiona na ramieniu.
Zniszczenie  posągu  było  tragiczną  stratą.  Został  jedynie  tułów  i roztrzaskane nogi. A nawet i to było poddane takiemu uderzeniu ciepła, że piaskowiec stopił się i stwardniał, tworząc szklistą polewę.
Kara już zdążyła zebrać resztę swoich ludzi w czerwonych kaskach. Człowiek,  który  wykrył  meteoryt,  wskazał  detektorem  zniszczony
posąg.
– Musimy to odtoczyć, żeby zobaczyć, co jest pod spodem.
– Więc zróbcie to - rzekła Kara, kiwając głową. - Będziemy potrzebowali łomów.
Dwóch mężczyzn ruszyło do stosu narzędzi. Safia zastąpiła im drogę.– Karo, poczekaj. Nie poznajesz tego posągu?
– O co ci chodzi?
– Przyjrzyj się. To posąg odkryty przez twego ojca. Ten znaleziony przy grobie w Salalah. Musimy zachować, ile się da.
– Nie dbam o to. - Kara łokciem odsunęła przyjaciółkę. - Ważne jest to, że coś, co może pomóc mi wyjaśnić, co się stało z moim ojcem, jest pod spodem.
Safia spróbowała odciągnąć Karę na stronę.
– Karo… tak naprawdę nie myślisz, że to, co się tu stało, może mieć związek ze śmiercią twojego ojca?
Kara machnięciem ręki przywołała jednego z ludzi z łomem.
– Niech mi pan to da.
Safia   spojrzała   na   pozostałe   pomieszczenia   galerii,   teraz   widząc wszystko w innym świetle. Cała jej praca, lata spędzone w pracowni… czy było to coś więcej niż tylko hołd składany przez Karę pamięci Reginalda Kensingtona? Czy może także zebranie materiałów w jednym miejscu, żeby określić, co właściwie przytrafiło się jej ojcu tam, na pustyni, tak dawno temu?
Safia pamiętała tę historię, usłyszała ją, gdy były jeszcze nastolatkami, opowiedzianą  wśród  łkań.  Kara  była  przekonana,  że  jej  ojca  zabiło  coś nadnaturalnego.
Nisnasy… Duchy głębokiej pustyni.
Ona i Kara starały się dowiedzieć wszystkiego o mitologii nisnasów. Według   legendy   były   one   tym,   co   zostało   z   ludzi,   którzy   niegdyś zamieszkiwali  wielkie  miasto  na  pustyni.  Nosiło  ono  wiele  nazw:  Iram, Wabar, Ubar, Miasto o Tysiącu Kolumn. Wzmianki o jego upadku można było znaleźć w Koranie, w Baśniach z tysiąca i jednej nocy i w Księgach Aleksandra. Założony przez praprawnuki biblijnego Noego Ubar był bogaty i  dekadencki,  zamieszkany  przez  ludzi  niemoralnych,  parających  się mrocznymi   praktykami.   Król   tego   miasta   zbagatelizował   ostrzeżenia proroka imieniem Hud, więc Bóg pokarał miasto, przenosząc je między piaski,  by  nikt  nigdy  więcej  go  nie  widział,  i  stało  się  ono  prawdziwą Atlantydą pustyni. Legenda głosiła, że miasto nadal trwa pod piaskami, nawiedzane przez zmarłych, jego mieszkańcy skamieniali, a na obrzeżach krążyły złe dżiny i jeszcze podlejsze nisnasy, dzikie stwory mogące rzucić urok.Safia uważała, że Kara uznała te mity za bzdury. Szczególnie wtedy, gdy śledczy   przypisali   śmierć   Kensingtona   nagłemu   otwarciu   dziury   z ruchomymi  piaskami.  Takie  śmiertelne  pułapki  w  tym  rejonie  nie  były niczym  niezwykłym,  pochłaniały  samotne  ciężarówki  lub  nieuważnych wędrowców.  Skalne  podłoże  pod  pustynią  tworzył  głównie  wapień  - porowata  skała  podziurawiona  jaskiniami  wypłukanymi  przez  opadające lustro  wody.  Zapadnięcia  tych  jaskiń  zdarzały  się  regularnie,  często  też towarzyszyły im zjawiska opisane przez Karę: kolumna pyłu nad wirem piasku.
Kara   także   wzięła   łom   z   zamiarem   dołączenia   do   mężczyzn. Najwyraźniej nie czuła się usatysfakcjonowana wyjaśnieniami geologów.
Safia  mogła  się  tego  domyślić,  szczególnie  widząc  zaciekły  upór przyjaciółki i jej zainteresowanie starożytną Arabią, wydawanie miliardów na    badanie    przeszłości,    zbieranie    artefaktów    z    różnych    epok, wynajmowanie najlepszych ludzi, łącznie z Safią.
Zamknęła   oczy,   zastanawiając   się,   ile   czasu   zmarnowała   na   te bezowocne  poszukiwania.  Na  ile  Kara  wpłynęła  na  jej  wybór  kierunku studiów? Na jej projekty badawcze już tutaj? Pokręciła głową. Za dużo tego. Przemyśli to później.
Otworzyła oczy i podeszła do posągu.
– Nie mogę na to pozwolić - rzekła stanowczo.
Kara odezwała się na to spokojnym głosem:
– Jeśli pod tym znajduje się kawałek meteorytu, to jego odzyskanie jest ważniejsze od kilku zadrapań na rozbitym posągu.
– Ważniejsze dla kogo? - Safia starała się być tak samo niewzruszona jak przyjaciółka, ale jej pytanie zabrzmiało bardziej Jak oskarżenie. - Ten posąg jest jednym z niewielu z tego okresu w Arabii. Nawet potrzaskany jest bezcenny.
– Meteoryt… - zaczęła Kara.
– …może poczekać - wpadła jej w słowo Safia. - Przynajmniej do czasu, gdy posąg będzie można bezpiecznie przenieść.
Kara   wbiła   w   nią   stalowe   spojrzenie,   którym   łamała   większość mężczyzn. Safia je wytrzymała, bo znała dziewczynkę, którą była kiedyś ta kobieta.
Safia podeszła do Kary i wzięła z jej rąk łom, zaskoczona, że palce przyjaciółki drżą.–   Wiem,   na   co   liczysz   -   wyszeptała.   Obie   usłyszały   historię wielbłądokształtnego  meteorytu  od  brytyjskiego  odkrywcy.  Podobno  ów meteoryt  miał  strzec  wejścia  do  zagrzebanego  w  piaskach  zaginionego miasta.
Miasta zwanego Ubar.
A teraz ta historia wypłynęła w tak dziwnych okolicznościach.
– Musi być jakiś związek - wymamrotała Kara.
– Wiesz, że Ubar już został odnaleziony - przypomniała Safia.
W 1992 roku legendarne miasto zostało odkryte przez Nicolasa Clappa, archeologa amatora, przy wykorzystaniu GPRS[1]. Założone około 900 roku p.n.e. przy jednym z niewielu zbiorników wodnych w tamtych okolicach, to starożytne    miasto    stanowiło    ważny    punkt    handlowy    na    Szlaku Kadzidlanym,  łączący  żywiczne  gaje  nadbrzeżnych  Gór  Omańskich  z bogatymi miastami północy. Przez stulecia Ubar świetnie prosperował i rozwijał się, aż pewnego dnia został pochłonięty przez wielkie zapadlisko i przesądni mieszkańcy porzucili go na pastwę piasku.
– To był tylko zwykły punkt handlowy - dodała Safia.
Kara pokręciła głową, ale Safia nie miała pewności, czy odnosiło się to do  ostatniego  zdania,  czy  oznaczało  powrót  do  rzeczywistości.  Safia pamiętała podniecenie Kary po wiadomości o odkryciu Clappa. Głosiły je wielkie  tytuły  w  gazetach  na  całym  świecie:  BAJECZNE  ZAGINIONE MIASTO  ARABII  ODNALEZIONE!  Wyruszyła,  by  osobiście  zobaczyć  to miejsce  i  pomóc  we  wstępnych  odkrywkach.  Jednak  po  dwóch  latach znajdowania  skorup  i  kilku  artefaktów  Safia  stwierdziła,  że  stanowisko archeologiczne  nie  okazało  się  bardziej  ekscytujące  niż  zwykły  punkt handlowy.
Żadnych skarbów, żadnego tysiąca kolumn, żadnych czarnych duchów… jedyne, co tam pozostało, to bolesne wspomnienia nawiedzające żyjących.
– Lady Kensington! - zawołał mężczyzna z detektorem. - Może doktor al-Maaz ma rację? Nie ruszajmy tego cholernego czegoś.
Kobiety  popatrzyły  na  przewrócony  posąg.  Stali  obok  niego  dwaj członkowie  zespołu  Kary,  którzy  mieli  wykrywacze  metalu.  Trzymali urządzenia po obu stronach torsu, oba piszczały.
– Myliłem się - powiedział pierwszy. - Cokolwiek wykryłem, nie jest pod kamieniem.
– No to gdzie? - zapytała zirytowana Kara.– Jest w środku tego - odpowiedział drugi.
Zapadła pełna oczekiwania cisza, wreszcie przerwała ją Kara:
– Wewnątrz?
– Tak jest. Przepraszam, powinienem wcześniej pomyśleć o triangulacji. Ale nigdy bym nie przypuszczał, że coś może być wewnątrz kamienia.
Safia zrobiła krok do przodu.
– To pewnie jakaś domieszka żelaza.
– Nie. To silny sygnał.
– Będziemy musieli to rozbić - orzekła Kara.
Safia ściągnęła brwi. Jasna cholera. Uklękła obok rzeźby, jej spodnie natychmiast przemokły.
– Potrzebuję latarki.
Ktoś z zespołu podał jej latarkę.
– Co masz zamiar zrobić? - chciała wiedzieć Kara.
– Zajrzeć do środka. - Safia przesunęła ręką nad powierzchnią posągu, która  teraz  była  stopionym  szkłem.  Umieściła  latarkę  reflektorem  na korpusie i włączyła.
Cała    szklista    powierzchnia    rzeźby    rozświetliła    się.    Szczegóły niewyraźnie  rysowały  się  pod  ciemnym  szkliwem.  Nie  widziała  niczego szczególnego,  ale  szkliwo  miało  grubość  zaledwie  pięciu  centymetrów. Czegokolwiek szukali, zapewne było głębiej.
Kara prychnęła, patrząc nad ramieniem Safii.
– Co? - Safia zaczęła odsuwać latarkę.
– Nie - ostrzegła Kara - bardziej na środek.
Safia przeniosła snop światła na środek posągu.
Pojawił  się  cień,  jakiś  odłamek,  głęboko,  w  miejscu,  gdzie  szkliwo stawało się kamieniem. Oświetlony jaśniał głębokim karmazynem. Kształt nie dawał się pomylić z niczym.
– To serce - wyszeptała Kara. Safia cofnęła się oszołomiona. – Ludzkie serce.
20.05Kilka  godzin  później  Kara  stała  w  prywatnej  łazience  poza  działem starożytnego Bliskiego Wschodu.
Jeszcze tylko jedną…
Wytrząsnęła pomarańczową tabletkę na dłoń. Adderal, amfetamina na receptę,  dwadzieścia  miligramów.  Zważyła  pigułkę  w  dłoni.  Taki  kop  w takim maleństwie. Może jednak okazać się za mało. Dołożyła jeszcze jedną. Nie spała poprzedniej nocy, a było jeszcze tyle do zrobienia.
Wrzuciła tabletki do ust, przełknęła je bez popijania, i popatrzyła na swoje  odbicie  w  lustrze.  Cera  zarumieniona,  oczy  nieco  zbyt  szeroko otwarte. Przesunęła ręką po włosach, chcąc uczynić je bardziej puszystymi. Nie udało się.
Odkręciła zimną wodę, zmoczyła ręce i przycisnęła je do policzków. Oddychała głęboko. Wydawało się, że minęły dni, a nie godziny, od kiedy obudzono ją w rodzinnej posiadłości we wsi Blackheath. Wieść o wybuchu w  muzeum  spowodowała,  że  jej  kierowca  gnał  nieprzytomnie  limuzyną przez smagane deszczem ulice do muzeum.
A teraz co?
W ciągu całego długiego dnia rozmaite zespoły badawcze pobrały w galerii  wszystkie  niezbędne  próbki:  zwęglone  drewno,  plastik,  metale, nawet  kości.  Odnaleziono  też  w  gruzach  kilka  stopionych  fragmentów meteorytu.  Wstępne  analizy  sugerowały,  że  to  wyładowanie  elektryczne spowodowało zapalenie się jakichś łatwopalnych elementów znajdujących się głęboko w żelazie meteorytu. Nikt nie miał ochoty zastanawiać się, jakie to miałyby być elementy. Od tej pory badania przeniesiono do laboratoriów tak brytyjskich, jak i zagranicznych.
Kara  nie  potrafiła  ukryć  rozczarowania.  Jarząca  się  kula  pioruna  na filmie wideo przeniosła ją do dnia, kiedy jej ojciec zniknął we wnętrzu chmury pyłu, spirale piasku iskrzyły podobnymi strzępami niebieskawej elektryczności. Potem eksplozja… kolejna śmierć. Musi być związek między przeszłością i teraźniejszością.
Ale jaki? Czy to znów ślepy zaułek, jak tyle razy do tej pory?
–  Karo,  jesteśmy  gotowi  do  badania.  -  To  była  Safia.  Kara  słyszała przejęcie w jej głosie. Tylko ona rozumiała, jak wielki ciężar leży na sercu Kary.
– Już idę.Wrzuciła plastikową fiolkę do torebki i zatrzasnęła ją. Narkotyk już brał górę nad rozpaczą. Ostatni raz na próżno przejechała ręką po włosach, podeszła  do  drzwi,  odblokowała  je,  otworzyła  pchnięciem  i  weszła  do jednego  z  najbardziej  reprezentacyjnych  pomieszczeń  British  Museum  - słynnej sali Arched Room.
Zbudowana   w   1839   roku   dwukondygnacyjna,   łukowo   sklepiona, ulokowana  w  zachodniej  części  budynku,  była  zaprojektowana  w  stylu wczesnowiktoriańskim: podwójne galerie bibliotecznych regałów, ażurowe żelazne kładki i schody, łukowate mostki wiodące do wewnętrznych nisz. Historia   tego   miejsca   sięgała   czasów   Karola   Darwina,   Stanleya   i Livingstona,  Królewskiego  Towarzystwa  Naukowców,  gdy  badacze  nosili długopołe  marynarki  i  zbierali  się  w  skupieniu  wśród  stosów  ksiąg  i pulpitów     do     czytania.     Dział     starożytnego     Bliskiego     Wschodu wykorzystywał to nigdy nie otwierane dla publiczności pomieszczenie jako ośrodek studencki i rezerwowe archiwum.
Dziś  jednak  służyło  za  prowizoryczną  kostnicę.  Kara  patrzyła  na pozbawioną głowy i ramion kamienną postać spoczywającą na noszach na kółkach. To było wszystko, co zostało ze starożytnej rzeźby znalezionej w północnym skrzydle. Safia uparła się, żeby wynieść to z gruzu i przynieść tutaj.
Dwie lampy halogenowe oświetlały korpus, narzędzia poukładano na ławie  bibliotecznej  -  chirurgiczne  skalpele,  szczypce  i  zaciski,  a  także różnych rozmiarów młotki i szczotki.
Brakowało tylko chirurga.
Safia  naciągnęła  lateksowe  rękawiczki.  Miała  ochronne  okulary  1 fartuch.
– Gotowa?
Kara skinęła głową.
– Otwórzmy klatę temu staruszkowi! - zawołał młodzieniec z głupawym amerykańskim     entuzjazmem.     Kara,     znająca     dobrze     wszystkich pracowników   galerii,   wiedziała,   że   to   Clay   Bishop,   który   ukończył Uniwersytet     Northwestern.     Majstrował     przy     kamerze     cyfrowej umieszczonej na trójnogu, pełnił funkcję dokumentalisty.
– Trochę szacunku, panie Bishop - upomniała go Safia.
– Przepraszam - wykrzywił się w uśmiechu, bynajmniej niezażenowany. Nie był brzydki, jak na kościstą wersję przedstawiciela Generation X. Nosiłdżinsy, T-shirt reklamujący koncert zespołu Clash i reeboki, które kiedyś były białe, ale bardzo dawno temu. Wyprostował  się, przeciągnął, pokazując pasek gołego brzucha i przesunął ręką po rudych włosach. Jedyną wskazówką że jest oddany nauce, były okulary w grubych czarnych oprawkach, na tyle nieluzackie, że mogły być modne.
– Wszystko ustawione, doktor al-Maaz”.
– Bardzo dobrze. - Safia przeszła pod halogenami i stanęła obok ławy z narzędziami.
Kara obeszła stół dookoła i dołączyła do jedynego świadka tej autopsji - Ryana  Fleminga,  szefa  ochrony.  Musiał  przybyć,  kiedy  była  w  łazience. Skinął   głową,   ale   zesztywniał,   kiedy   się   zbliżyła,   zdenerwowany   jej bliskością, jak większość pracowników muzeum.
Odchrząknął, kiedy Safia wykonywała pomiary.
– Zszedłem, gdy tylko usłyszałem o odkryciu - powiedział.
– Czemuż to? - spytała Kara. - Czy to sprawa ochrony?
–  Nie,  po  prostu  ciekawość.  -  Kiwnął  głową  w  stronę  rzeźby.  - Niecodziennie znajdujemy posąg z sercem w środku.
Niewątpliwie była to prawda, chociaż Kara podejrzewała, że była też jakaś inna, sercowa sprawa, która ściągnęła Fleminga. Jego oczy częściej spoglądały na Safię niż na rzeźbę.
Kara skierowała uwagę na leżącą rzeźbę. Pod skorupą szkliwa głębszy odcień karmazynu jarzył się w świetle halogenów.
Serce, ludzkie serce.
Safia   pochyliła   się   nad   posągiem   z   narzędziem   zakończonym diamentem. Uważnie obrysowała miejsce pogrzebanego serca.
– Chcę zachować tak dużo, jak się da - wyjaśniła.
Umieściła  przyssawkę  na  wierzchu  zaznaczonego  kwadratu  i  ujęła uchwyt.
–  Spodziewam  się,  że  warstwa  między  szkłem  i  piaskowcem  będzie cienka.
Wzięła gumowy młotek i zaczęła uderzać nim pewnie po wewnętrznej stronie wzdłuż zaznaczonych linii. Pojawiły się niewielkie pęknięcia. Każde uderzenie wywoływało nerwowe grymasy na twarzach zebranych. Nawet Kara stwierdziła, że zaciska palce.
Spokojna   pozostawała   tylko   Safia.   Kara   znała   łatwość,   z   jaką przyjaciółka   wpadała   w   panikę   w   sytuacjach   stresowych,   ale   kiedypracowała, stawała się twarda jak diament w końcówce jej narzędzia… i równie ostra, była w swoim żywiole. Pracowała ze spokojem mistrza zen. Kara zauważyła jednak błysk podniecenia w jej oczach. Dużo czasu minęło, od kiedy widziała taki błysk. Może jeszcze jest dla niej nadzieja…
– To powinno wystarczyć - mruknęła Safia. Odłożyła młotek i wzięła szczoteczkę, żeby usunąć odłamki, następnie złapała uchwyt przyssawki i lekko  pociągnęła,  najpierw  w  jedną,  potem  w  drugą  stronę.  Wreszcie pociągnęła w górę, unosząc szklany blok.
Kara podeszła, wpatrując się w otwartą pierś posągu. Serce wykonano bardziej  precyzyjnie,  niż  sobie  wyobrażała.  Widać  było  wyraźnie  obie komory,  arterie  i  żyły.  Spoczywało  w  piaskowcowym  łożu,  jakby  rzeźba uformowała się w naturalny sposób wokół niego, jak ostryga wokół perły.
Safia  ostrożnie  uwolniła  szkło  ze  ssawki  i  obróciła.  Na  powierzchni dotykającej serca był jego odcisk. Zwróciła się do kamery:
– Clay, masz dobre ujęcia?
Skulony za kamerą Clay kołysał się na piętach.
– O rany, to fantastyczne.
– Przyjmuję, że to znaczy „tak”. - Safia położyła szkło na stoliku.
– A co z sercem? - zapytał Fleming.
Safia odwróciła się i wpatrzyła w otwartą pierś posągu. Postukała rączką szczotki w serce. Wszyscy usłyszeli brzęk.
– Z pewnością metal. Z koloru wnoszę, że to brąz.
– Brzmiało, jakby w środku było puste - zauważył Clay, poprawiając kamerę  na  trójnogu,  żeby  lepiej  ująć  wnętrze  otworu  w  piersi.  -  Pani stuknie jeszcze raz.
Safia pokręciła głową.
– Lepiej nie. Popatrz, jak piaskowcowe wypustki trzymają je na miejscu. Całkiem porządnieje mocują. Musimy zostawić serce tam, gdzie jest. Inni badacze powinni obejrzeć je in situ, zanim je wyjmiemy.
Przez   ostatnią   minutę   Kara   nie   odważyła   się   odetchnąć.   Czuła pulsowanie krwi w uszach, i to nie z powodu amfetaminy. Nikt tego nie zauważył?
Zanim  zdążyła  zapytać,  na  końcu  Arched  Room  trzasnęły  drzwi. Wszyscy lekko podskoczyli. Nadchodziło dwóch mężczyzn.
Safia przesunęła halogen, żeby oświetlić hol. – Dyrektorze Tyson?– Edgarze. - Kara wyszła im naprzeciw. - Co ty tutaj robisz?
Dyrektor  muzeum  odsunął  się,  by  zrobić  miejsce  towarzyszącej  mu osobie. Był to inspektor z wydziału zabójstw z komendy London Central.
–  Inspektor  Samuelson  był  u  mnie,  kiedy  usłyszałem  o  waszym wspaniałym odkryciu. Właśnie skończyliśmy, więc zapytał mnie, czy może na  własne  oczy  zobaczyć  to  zdumiewające  znalezisko.  Jak  mógłbym odmówić, skoro tak bardzo nam pomógł?
– Z pewnością - rzekła Kara swym najbardziej dyplomatycznym tonem, kryjąc  ukłucie  irytacji.  -  Przyszliście  w  samą  porę.  -  Zaprosiła  ich skinieniem  ręki  do  prowizorycznej  kostnicy.  Jej  własne  odkrycie  będzie musiało poczekać.
Fleming skinął głową, pozdrawiając szefa.
– Ja chyba już dosyć zobaczyłem. Powinienem sprawdzić nocną zmianę - rzekł, po czym zwrócił się do Safii: - Dziękuję, że pozwoliłaś mi popatrzeć.
– Proszę bardzo - powiedziała z roztargnieniem, wpatrując się w serce. Kara zauważyła, że szef ochrony nie może oderwać wzroku od Safii,
wreszcie odwrócił  się urażony i odszedł. Safia zawsze była ślepa na wszystko poza pracą. Pozwoliła wymknąć się ze swego życia ciekawszym ludziom niż Fleming.
Inspektor  Samuelson  zajął  miejsce  szefa  ochrony.  Marynarkę  miał przewieszoną przez ramię, podwinął rękawy koszuli.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Skądże - odrzekła Safia. - To wspaniałe odkrycie.
– W istocie.
Inspektor   pochylił   się   nad   posągiem.   Kara   miała   pewność,   że przywiodła  go  tutaj  nie  tylko  zwykła  ciekawość.  Zbiegi  okoliczności  to sprawy wymagające śledztwa.
Edgar stanął obok inspektora.
– Wspaniałe, prawda? To odkrycie przyciągnie uwagę całego świata. Samuelson się wyprostował.
– Skąd się wzięła ta statua?
– Została znaleziona przez mojego ojca - odpowiedziała Kara. Samuelson zerknął na nią, unosząc brew.
Kara zauważyła, że Edgar się cofa i zaczyna podziwiać czubki swoich butów.Safia uniosła okulary ochronne i kontynuowała wyjaśnienia, uwalniając Karę od tego obowiązku:
–   Reginald   Kensington   sfinansował   pracę   zespołu   archeologów nadzorujących odkrywki na terenie przeznaczonym pod budowę nowego mauzoleum  przy  grobowcu  w  mieście  Salalah  na  omańskim  wybrzeżu. Odkrył posąg datowany na dwusetny rok przed nasze erą, był w świetnym stanie.  Grobowiec  był  czczony  przez  dwa  tysiąclecia,  dzięki  temu  to stanowisko  nie  zostało  zadeptane  ani  zbezczeszczone.  To  prawdziwa tragedia, że tak świetnie zachowane znalezisko uległo zniszczeniu.
Samuelsona to nie wzruszyło.
–  Zniszczenie  jednak  pozwoliło  na  to  odkrycie.  Jest  w  tym  jakaś równowaga. Nie można tego samego powiedzieć o nieszczęsnym Harrym Mastersonie.
– Oczywiście - szybko odrzekła Safia. - Nie chciałam implikować… jego śmierć była prawdziwą tragedią. Ma pan najświętszą rację.
Samuelson  spojrzał  na  zebranych.  Jego  wzrok  spoczął  na  dłużej  na studencie Clayu Bishopie, po czym powędrował z powrotem ku rzeźbie.
– Wspomniała pani o grobowcu, obok którego znaleziono tę statuę.
– Tak. Grobowiec Nabi Imrana.
– Jakiś faraon?
Safia się uśmiechnęła.
–  To  nie  był  egipski  grobowiec.  -  Podobnie  jak  Kara  wiedziała,  że inspektor tylko udaje tępego. - W Arabii najsławniejsze grobowce to te, w których pochowane są osoby z Biblii lub Koranu. W tym przypadku to postać z obydwu.
– Nabi Imran? Nie przypominam sobie tego imienia z Biblii.
– A naprawdę był bardzo ważny. Słyszał pan o Maryi Dziewicy?
– Coś niecoś. - Powiedział to tak szczerze, że znów przywołał uśmiech na twarz Safii.
Drażniła się z nim, opóźniając wypowiedzenie tej rewelacji, ale w końcu ją ujawniła:
– Nabi Imran był ojcem Maryi.
13.54
AR LINGTON, WIR GINIAPainter  Crowe  siedział  na  tylnym  siedzeniu  srebrnego  mercedesa sedana   S500,   sunącego   gładko   międzystanową   66   z   lotniska   Dulles International, prowadzącą na wschód do Waszyngtonu, ale aż tak daleko nie jechali. Kierowca, milczący gość zbudowany jak skrzydłowy drużyny futbolowej,  skręcił  do  Arlington  w  zjazd  Glebę.  Dojeżdżali  do  kwatery głównej DARPA, mieli jeszcze mniej niż kilometr.
Painter  popatrzył  na  zegarek.  Zaledwie  parę  godzin  temu  był  w Connecticut, ostro konfrontując się z partnerką, której ufał przez ostatnie pięć lat. Choć starał się tego unikać, jego myśli wciąż krążyły wokół tego bolesnego tematu.
Zostali rekrutowani z sil specjalnych w tym samym czasie: on z Navy SEALS, ona z Rangersów. DARPA wybrała ich do nowego, w najwyższym stopniu   utajnionego   zespołu,   działającego   w   ramach   organizacji   o kryptonimie Sigma Force. Większość pracowników DARPA nie wiedziało nawet o jej istnieniu. Był to tajny zmilitaryzowany zespół wyszkolonych technicznie  agentów,  wysyłanych  na  akcje  wysokiego  ryzyka  w  celu pozyskania lub ochrony nowych badań lub technologii. Tam gdzie Delta Force ustabilizowała się jako oddział antyterrorystyczny, Sigmę stworzono, by chronić i utrzymać technologiczną przewagę Stanów Zjednoczonych.
Nieważne jakim kosztem.
A teraz wezwano go z powrotem do Waszyngtonu.
To na pewno nowa misja. Ale skąd ten pośpiech?
Sedan  przemknął  przez  North  Fairfax  Drive  i  wjechał  na  parking. Przejechali  „ścieżkę  zdrowia”  środków  bezpieczeństwa  i  wkrótce  mogli zaparkować. Kolejny człowiek, o klatce piersiowej jak beczka i twarzy bez wyrazu, podszedł i otworzył drzwi auta.
– Zechce pan pójść za mną, komandorze Crowe.
Painter został zaprowadzony do głównego budynku, odeskortowany do biur dyrektora i poproszony, by zaczekał, podczas gdy jego przewodnik poszedł dalej, by zaanonsować jego przybycie. Painter patrzył na zamknięte drzwi.
Wiceadmirał Tony Rector był szefem DARPA przez cały czas służby Paintera.   Wcześniej   Tygrys   szefował   Biuru   Czujności   Informacyjnej, działowi DARPA, zajmującemu się zbieraniem informacji wywiadowczych, kluczowym po jedenastym września dla monitorowania płynących przez sieci  komputerowe  danych  w  poszukiwaniu  terrorystycznych  spisków,działalności terrorystów i podejrzanych transakcji finansowych. Inteligencja, erudycja i sprawiedliwy sposób zarządzania załatwiły mu w końcu stanowisko dyrektora DARPA.
Drzwi się otworzyły. Przewodnik przywołał Paintera skinieniem ręki i odsunął się, żeby go przepuścić.
Ściany  pokoju  pokrywała  mahoniowa  boazeria,  pachniało  tytoniem fajkowym. Na środku stało mahoniowe biurko. Tony „Tygrys” Rector wstał, żeby uścisnąć mu rękę. Admirał był wielkim mężczyzną - jak ktoś, kto kiedyś był dobrze umięśniony, a po sześćdziesiątce nieco zwiotczał. Tyle że ciało było jedynym, co mogło być w nim miękkie. Oczy miał jak niebieskie diamenty, włosy przylizane i srebrne. Kiedy potrząsał ręką Paintera, jego uścisk  okazał  się  żelazny.  Skinął  głową,  wskazując  jeden  ze  skórzanych foteli.
– Proszę spocząć. Wezwałem doktora McKnighta. Zaraz do nas dołączy. Doktor Sean McKnight był  założycielem i dyrektorem Sigmy,
bezpośrednim przełożonym Paintera, kiedyś służył w jednostce SEAL, po czym odszedł, by zrobić doktorat z fizyki i z technologii informatycznych. Skoro wzywano McKnighta, znaczyło, że sprawa jest poważna.
– Mogę spytać, o co chodzi, sir? - odezwał się Crowe.
Admirał usadowił się w fotelu.
– Słyszałem o małych nieprzyjemnościach w Connecticut - powiedział, uchylając   się   od   odpowiedzi.   -   Chłopaki   z   Biura   Zaawansowanych Technologii  czekają  na  dostarczenie  szpiegowskiej  walizeczki.  Miejmy nadzieję, że uda nam się odzyskać te dane o broni plazmowej.
– Przepraszam, że nam… nie udało mi się pozyskać hasła.
Admirał Rector wzruszył ramionami.
– Przynajmniej Chińczycy nie położyli na nich swoich łap. A zważywszy, na co pan się tam natknął, wykonał pan dobrą robotę.
Painter       powstrzymał       się       od       zapytania       o       Cassandrę. Najprawdopodobniej prowadzono ją na przesłuchanie. A stamtąd, kto wie? Guantanamo, Fort Leavenworth, może jakieś więzienie wojskowe? To już nie jego problem. Niemniej ból w piersi pulsował. Miał nadzieję, że to tylko niestrawność. Z pewnością nie było powodu, żeby zamartwiał się jej losem.
– Co do pańskiego pytania - ciągnął admirał, przywracając Paintera do teraźniejszości  -  coś  przyciągnęło  naszą  uwagę  za  pośrednictwem  Biura Badań Obronnych. Zeszłej nocy w British Museum miała miejsce eksplozja.Painter skinął głową, po drodze słuchał wiadomości w CNN.
– Uderzenie pioruna.
– Tak to ujęto.
Painter wyprostował się. Zanim mógł zapytać o więcej, otworzyły się drzwi.  Do  gabinetu  wkroczył  doktor  Sean  McKnight  -  czerwona  twarz, wilgotne brwi, jakby całą drogę biegł.
– Potwierdzono - powiedział szybko do admirała.
Rector skinął głową.
– No to siadaj. Nie mamy za dużo czasu.
Kiedy  szef  siadał,  Painter  spojrzał  na  niego.  McKnight  pracował  dla DARPA od dwudziestu dwóch lat, łącznie z oddelegowaniem jako dyrektora jego  Biura  Projektów  Specjalnych.  Jednym  z  pierwszych  „specjalnych projektów”  było  sformowanie  Sigma  Force.  Miał  wizję  zespołu  agentów operacyjnych będących zarówno oblatanymi w najnowszych technologiach, jak i wyszkolonymi wojskowo - „mózgi i męstwo”, jak mawiał - potrafiących działać   z   chirurgiczną   precyzją,   by   zabezpieczać   i   chronić   tajne technologie.
Wynikiem była Sigma Force.
Painter był jednym z pierwszych rekrutów, osobiście wyszukanym przez McKnighta,  gdy  leczył  złamaną  podczas  misji  w  Iraku  nogę.  Kiedy odzyskiwał siły, McKnight nauczył go, że o umysł trzeba dbać tak samo jak o ciało.  Wysłał  Paintera  na  obóz  naukowy,  który okazał  się cięższy niż wstępne  odsiewowe  szkolenie  do  Navy  SEAL.  Na  tej  planecie  nie  było nikogo, kogo Painter darzyłby większym szacunkiem.
A teraz widział go wstrząśniętego…
McKnight usiadł na brzegu fotela sztywno wyprostowany. Wyglądało na to, że spal w garniturze, wyglądał na swoje pięćdziesiąt lat - przekrwione oczy, zaciśnięte usta, nieuczesane piaskowoszare włosy.
Ewidentnie coś było nie tak.
Admirał Rector odwrócił plazmowy ekran w stronę Paintera.
– Komandorze Crowe, najpierw powinien pan obejrzeć to nagranie. Painter przysunął się bliżej. Na ekranie ukazał się czarno-biały obraz.
– To nagranie z nadzoru w British Museum.
Painter patrzył w milczeniu. Najpierw pojawił się strażnik wchodzący do jakiejś galerii w muzeum. Nie trwało to długo - eksplozja zakończyłanagranie,  rozbielając  ekran.  Painter  odchylił  się  w  fotelu.  Zwierzchnicy spojrzeli na niego.
– Ta jaśniejąca sfera - powiedział powoli - to piorun kulisty, jeśli się nie mylę.
–  Istotnie  -  potwierdził  admirał  Rector.  -  Właśnie  ta  koncepcja przyciągnęła uwagę pary przebywających w Londynie naukowców z Biura Badań Obronnych. Nigdy dotąd nie sfilmowano pioruna kulistego.
– Ani żaden nie dokonał takich zniszczeń - dodał doktor McKnight. Painter przypomniał sobie wykład z inżynierii elektryczności podczas
szkolenia dla Sigma Force. O piorunach kulistych wspominano już od czasów starożytnych Greków, były widywane przez wielu ludzi w wielu miejscach. Rzadkość tego zjawiska potęgowała jego tajemniczość. Teorie na temat jego pochodzenia sięgały od swobodnej plazmy wywołanej jonizacją powietrza w czasie burzy po parowanie dwutlenku krzemu z gleby po uderzeniu błyskawicy.
– Co więc stało się w British Museum? - zapytał.
– To. - Admirał Rector wyjął coś z szuflady biurka. To coś wyglądało jak poczerniały   kawałek   skały   o   rozmiarach   piłeczki   do   softballu.   - Dostarczono nam to dziś rano samolotem wojskowym.
– Co to jest?
Admirał  skinięciem  głowy  kazał  Painterowi  wziąć  to  coś  do  ręki. Okazało   się   nadspodziewanie   ciężkie.   Nie   skała.   Czuło   się   gęstość porównywalną z ołowiem.
– Żelazo meteorytowe - wyjaśnił McKnight. - Próbka z artefaktu, który widział pan, jak wybuchał.
Painter odłożył odłamek na biurko.
–   Nie   rozumiem.   Chcecie   powiedzieć,   że   meteoryt   spowodował wybuch? Nie piorun kulisty?
– Tak i nie - odrzekł tajemniczo McKnight.
– Co pan wie o meteorycie tunguskim w Rosji? - spytał Rector.
Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła Paintera. Zmarszczył brwi i szukał w pamięci.
– Nie za wiele. Coś w związku ze spadnięciem meteorytu około tysiąc dziewięćset  ósmego  roku,  gdzieś  na  Syberii,  spowodowało  to  wielki wybuch.
Rector odchylił się w fotelu.– „Wielki” to za mało powiedziane. Eksplozja wyrwała z korzeniami las w  promieniu  sześćdziesięciu  paru  kilometrów  na  powierzchni  równej połowie Rhode Island. Wybuch uwolnił energię równoważną wybuchowi dwóch  tysięcy  bomb  atomowych.  Konie  były  zwalane  z  nóg  sześćset kilometrów  dalej.  „Wielki”  po  prostu  niedokładnie  oddaje  rozmiar  tego wybuchu.
–   Były   przy   tym   inne   efekty   -   włączył   się   McKnight.   -   Burza magnetyczna stworzyła wir rozciągający się na dziewięćset kilometrów. W następnych dniach nocne niebo od wielkich ilości pyłu świeciło tak jasno, że można było czytać gazetę. Drgania elektromagnetyczne objęły połowę kuli ziemskiej.
– Chryste… - wymamrotał Painter.
–   Świadkowie,   którzy   obserwowali   wybuch   z   odległości   setek kilometrów,  widzieli  na  niebie  porażająco  jasne  światło,  jaśniejące  jak słońce, rozpościerała się tęcza jaskrawych kolorów.
– Meteor - wymamrotał Painter. Admirał Rector pokręcił głową.
– Taka była jedna z teorii. Kamienna asteroida albo kometa. Tyle że z tą teorią  wiążą  się  pewne  problemy.  Po  pierwsze,  nie  znaleziono  żadnych fragmentów. Nawet żadnego wartego wzmianki irydowego pyłu.
– Meteoryty węglowe zwykle pozostawiają irydowe „odciski palców” - wyjaśnił McKnight. - W Tungusce jednak nie znaleziono niczego takiego.
– I nie było krateru - dodał admirał.
McKnight potwierdził skinieniem głowy.
–  Siła  uderzenia  wynosiła  czterdzieści  megaton.  Wcześniej  ostatni meteor, który spadł z podobną siłą, uderzył tam, gdzie teraz jest Arizona, jakieś  pięćdziesiąt  tysięcy  lat  temu.  Miał  tylko  trzy  megatony,  ułamek tunguskiego,  a  zostawił  ogromny  krater  szeroki  na  półtora  kilometra  i głęboki  na  sto  pięćdziesiąt  metrów.  Czemu  więc  nie  ma  krateru,  tym bardziej że wnioskując z tego, iż drzewa rosnące wokół punktu zerowego upadły promieniście, wiemy, gdzie było epicentrum.
Painter nie miał na to gotowej odpowiedzi. W jego umyśle natychmiast pojawiło się pytanie: co to, u licha, ma wspólnego 2 wybuchem w British Museum?
McKnight ciągnął:
–   Po   eksplozji   zanotowano   w   okolicy   interesujące   biologiczne następstwa:      przyspieszony      wzrost      niektórych      nagozalążkowych,zwiększoną ilość mutacji łącznie z genetycznymi zmianami w ziarnach i igłach sosnowych, a nawet w populacjach mrówek. Ludzie też nie uniknęli zmian. Lokalne plemiona Ewenków w tym rejonie wykazywały nienormalne zmiany w czynniku Rh. Wszystko to jasno dokumentuje wystawienie na promieniowanie, najprawdopodobniej gamma.
Painter  starał  się  objąć  umysłem  eksplozję  bez  krateru,  niezwykłe zjawiska atmosferyczne i szkodliwe promieniowanie.
– Cóż więc spowodowało te wszystkie zjawiska?
– Coś bardzo małego - odpowiedział admirał. - Jakieś trzy kilogramy.
– Niemożliwe!
Admirał wzruszył ramionami.
– Gdyby to była zwykła materia…
Tajemnica na długą chwilę zawisła w powietrzu.
Wreszcie odezwał się dr McKnight:
– Najnowsze badania z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku sugerują, że to, co uderzyło w rejonie rzeki Podkamienna Tunguska, istotnie było meteorem, ale zbudowanym z antymaterii.
Painter otworzył oczy jeszcze szerzej.
– Antymateria?
Teraz zrozumiał, dlaczego został wezwany na to spotkanie. Podczas gdy większość ludzi uważała antymaterię za coś z dziedziny science fiction, w minionej  dekadzie  stała  się  ona  rzeczywistością,  ponieważ  wytworzono cząstki  antymaterii  w  laboratoriach.  Wiodącą  rolę  w  tych  badaniach odgrywało  laboratorium  CERN  w  Genewie.  W  podziemnym  cyklotronie wolnych   antyprotonów   wytwarzano   antymaterię   od   prawie   dwóch dziesięcioleci.  Tyle  że  do  dzisiaj  cała  antymateria  tam  wyprodukowana mogłaby najwyżej spowodować, że na kilka chwil zapaliłaby się żarówka.
Antymateria jest niezwykle intrygująca. Jej gram daje energię równą energii bomby atomowej. Oczywiście najpierw ktoś musi wynaleźć tanie, łatwo dostępne źródło antymaterii. A to niemożliwe.
Painter stwierdził, że jego wzrok wbity jest w kawałek meteorytowego żelaza  spoczywającego  na  biurku  admirała.  Wiedział,  że  górne  skrawki ziemskiej    atmosfery    są    nieustannie    bombardowane    przez    cząstki antymaterii   w   promieniowaniu   kosmicznym,   ale   też   są   natychmiast anihilowane  przy  kontakcie  z  materią  tejże  atmosfery.  Postulowano,  żegdzieś  w  pustce  kosmosu  istnieją  całe  asteroidy  złożone  z  antymaterii, pozostałe po Wielkim Wybuchu.
Zaczął łączyć poszczególne wątki.
– Więc wybuch w British Museum…
– Sprawdziliśmy kilka próbek szczątków ze zniszczonej galerii - rzekł McKnight. - Metal i drewno.
Painter przypomniał sobie stwierdzenie szefa, kiedy tu wszedł: „Zostało potwierdzone”. Poczuł ucisk w żołądku.
McKnight dodał:
–  Pozostałości  po  wybuchu  wykazują  podobne,  jak  w  przypadku meteorytu tunguskiego, niskie promieniowanie.
– Mówi pan, że wybuch w British Museum został spowodowany przez anihilację antymaterii? Że ten meteor to właśnie antymateria?
Admirał Rector toczył palcem próbkę po blacie tam i z powrotem.
– Oczywiście, że nie. To zwykłe żelazo meteorytowe. Nic więcej.
– No to nie rozumiem.
–  Nie  można  zignorować  promieniowania  -  włączył  się  McKnight.  - Jedyne  wyjaśnienie  jest  takie,  że  meteor  miał  antymaterię  wewnątrz,  w jakiejś   nieznanej,   stabilnej   formie.   Wyładowanie   elektryczne   pioruna kulistego tę formę zdestabilizowało i spowodowało efekt kaskadowy, który zaskutkował eksplozją. Ile antymaterii tam było, całą pochłonął wybuch.
– Pozostawiając tylko tę skorupę. - Admirał wskazał kamyk.
Zapadła cisza.
Admirał Rector podniósł kawałek żelaza.
–  Może  pan  sobie  wyobrazić,  jakie  to  miałoby  znaczenie,  gdyby  się okazało, że mamy rację? Źródło niemal nieograniczonej mocy. Jeśli istnieje jakakolwiek koncepcja, jak to się stało, albo, jeszcze lepiej, jakaś próbka, nie może pod żadnym pozorem wpaść w obce ręce.
Painter kiwał głową.
– To co teraz?
Admirał Rector spojrzał mu twardo w oczy.
– Nie możemy pozwolić na najmniejszy przeciek. Zbyt wiele uszu jest powiązanych ze zbyt wieloma ustami. - Skinieniem nakazał McKnightowi, by kontynuował.
Ten wziął głęboki wdech.– Komandorze, chcemy, żeby poprowadził pan niewielki zespół, który będzie pracował w muzeum. Przykrywka dla pana już jest gotowa: jest pan amerykańskim  specjalistą  w  dziedzinie  badań  błyskawic.  Ma  pan  się kontaktować, kiedy tylko będzie to możliwe. Na miejscu ma pan po prostu trzymać ucho przy ziemi i obserwować wszystko, co się tam dzieje. My będziemy kontynuowali badania, mobilizując wszystkie działy. Jeżeli pojawi się potrzeba przeprowadzenia dodatkowych analiz na miejscu, będziecie naszym przedłużonym ramieniem.
– Tak jest, sir.
Spojrzenia admirała i doktora spotkały się na chwilę, a było w nich niewypowiedziane pytanie.
Painterowi przebiegł po plecach lodowaty dreszcz.
Admirał skinął głową.
McKnight zwrócił się do Paintera:
– Jest jeszcze jeden czynnik. Możemy nie być jedyni, którzy będą tam pracowali z takim nastawieniem.
– Co pan ma na myśli?
– Jeśli pan pamięta, dyrektor wspomniał o parze badaczy z Biura Badań Obronnych, którzy już są w Londynie.
– Ci, którzy badali piorun kulisty?
–    Właśnie.    -    Znów    błyskawiczny    kontakt    wzrokowy    między zwierzchnikami Paintera. McKnight wbił twarde spojrzenie w komandora. - Cztery godziny temu znaleziono ich zastrzelonych w pokoju hotelowym, ewidentna    egzekucja.    Lokal    został    splądrowany.    Skradziono    kilka przedmiotów. Policja uważa, że to zabójstwo na tle rabunkowym.
Admirał Rector zaczął wiercić się za biurkiem.
– Ja jednak nie znoszę zbiegów okoliczności. Dostaję od tego ataku serca.
McKnight skinął głową.
– Nie wiemy, czy te morderstwa mają związek z naszą linią śledztwa, ale chcemy,  żeby  pan  i  pański  zespół  działał,  jakby  miały.  Pilnujcie  jeden drugiego i bądźcie czujni.
Painter potwierdził skinieniem głowy.
– Tymczasem - rzekł admirał - miejmy nadzieję, że jak na razie nie odkryli tam niczego znaczącego.21.48
LONDYN
– Musisz wyjąć serce.
Safia podniosła wzrok. Arched Room tonął w mroku. Zostało ich tylko troje: Kara, Clay i ona. Edgar i inspektor wyszli dwadzieścia minut temu. Najwyraźniej   dokonywanie   pomiarów   i   notowanie   wyników   ich   nie interesowało, jakby pomniejszało fakt, że oto okazało się, iż posąg stał na straży grobu Maryi Panny.
Safia wróciła do pomiarów.
– W końcu je wyjmę.
– Nie, dzisiaj.
Safia  spojrzała  na  przyjaciółkę.  Twarz  Kary  w  świetle  halogenów wyglądała jak narysowana. Ostry blask zmył kolory, ale Safia zauważyła srebrzysty połysk cery, rozszerzone źrenice. Znów amfetamina. Trzy lata temu Safia była jedną z nielicznych osób, które wiedziały, że miesięczne „zagraniczne  wakacje”  Kary  były  tak  naprawdę  wyjazdem  na  odwyk  do ekskluzywnej prywatnej kliniki w hrabstwie Kent. Od kiedy znów bierze? Zerknęła na Claya. To niewłaściwy moment na konfrontację.
– Skąd ten pośpiech? - spytała.
Kara przebiegła wzrokiem pomieszczenie. Ściszyła głos.
–  Zauważyłam  coś,  zanim  wszedł  inspektor.  Ciekawe,  czy  ty  też  to zauważyłaś.
– Co?
Kara nachyliła się i wskazała prawy przedsionek serca.
–  Popatrz  tutaj,  na  tę  wznoszącą  się  linię.  -  Prześledziła  jej  bieg czubkiem suwmiarki.
–  To  jedna  z  arterii  lub  żył  -  powiedziała  Safia,  pełna  podziwu  dla artyzmu wykonawcy.
– Doprawdy? Widzisz, jak idealnie pozioma jest część górna, potem opada  pionowo  w  dół  po  obu  stronach,  pod  kątem  dziewięćdziesięciu stopni.    -    Pociągnęła    dłonią    nad    biegiem    linii    Jej    palce    drżały charakterystycznym amfetaminowym drżeniem.– Wszystko w tym sercu jest zgodne z naturą. Nawet Leonardowi da Vinci byłoby trudno tak dokładnie oddać anatomię. - Wpatrzyła się w Safię. - Natura nie lubi dziewięćdziesięciostopniowych kątów.
Safia  pochyliła  się  niżej  i  też  przesunęła  palcami  po  liniach,  jakby czytając  alfabet  Braille’a.  Wątpliwość  stopniowo  przekształciła  się  we wstrząs.
– Końce… one po prostu nagle się urywają. Nie łączą się z niczym.
– To litera - powiedziała Kara.
– Pismo południowoarabskie - zgodziła się Safia, nazywając starożytne pismo poprzedzające hebrajski i aramejski. - To litera „b”.
– I patrz, co widzimy na górnej komorze serca.
– Prawym przedsionku - poprawił Clay.
Spojrzały na niego.
– Byłem sanitariuszem, zanim zrozumiałem, że widok krwi ma taki… no, negatywny wpływ na to, co jadłem na lunch.
Kara wróciła do rzeźby i suwmiarką ponownie wskazała serce.
– Duża część tego górnego przedsionka nadal kryje się pod piaskowcem, ale uważam, że pod spodem jest kolejna litera.
Safia  pomacała  serce.  Widoczne  naczynia  krwionośne  urywały  się raptownie, jak w pierwszym przypadku.
– Muszę pracować ostrożnie - mruknęła.
Sięgnęła do zestawu szpikulców, dłutek i malutkich młotków. Mając w dłoniach właściwe narzędzia, zabrała się do pracy z chirurgiczną precyzją. Młoteczek i dłutko, żeby usunąć większe kawałki stopionego piaskowca, potem szpikulec i szczoteczka, by oczyścić prawy przedsionek.
Safia  patrzyła  na  plątaninę  czegoś,  co  wydawało  się  naczyniami krwionośnymi, lecz układały się one w literę.Zbyt skomplikowane, jak na przypadek.
– Co to za litera? - zapytał Clay.
– W angielskim nie ma precyzyjnego odpowiednika - odrzekła Safia. - Tę  literę  wymawia  się  mniej  więcej  jak  wa…  więc  w  tłumaczeniach występuje często jako WA albo nawet U, bo tak właśnie brzmi, gdy się ją wymawia. Chociaż tak naprawdę w inskrypcjach południowoarabskich nie ma samogłosek.
Spojrzenia Kary i Safii spotkały się.
– Musimy wyjąć serce - powtórzyła Kara. - Jeśli jest więcej liter, będą na drugiej stronie.
Safia skinęła głową. Lewa strona serca nadal tkwiła w kamiennej piersi. Safia  bardzo  nie  chciała  naruszyć  posągu,  ale  ciekawość  zmusiła  ją  do wzięcia do ręki narzędzi. Usunięcie piaskowca wokół serca zajęło jej pół godziny. Wreszcie umocowała przyssawkę i złapała uchwyt obiema rękami. Modląc się do dawnych bogów Arabii, pociągnęła z całej siły.
Z początku wydawało się, że serce utknęło, ale było po prostu cięższe, niż się spodziewała. Z twarzą wykrzywioną z wysiłku i determinacji wyjęła serce z piersi. Posypały się okruchy piaskowca. W wyciągniętych rękach przeniosła serce nad stół.
Kara pospieszyła do niej. Safia umieściła serce na kawałku zamszu, po czym  odczepiła  przyssawkę.  Serce  zakołysało  się  lekko  i  zamarło  w bezruchu. Towarzyszył temu cichy plusk.
Safia popatrzyła na zebranych. Czy oni też to słyszeli?
– Mówiłem wam, że to coś jest chyba wydrążone - wyszeptał Clay.
Safia  zakołysała  sercem.  Środek  ciężkości  się  przesuwał.  W  dziwmy sposób przypomniało jej to jedną ze starych zabawek, „Osiem Magicznych Kul”.W środku jest jakaś ciecz.
Clay cofnął się o krok.
– Świetnie, byle to nie była krew. Wolę moje trupy wysuszone i owinięte jak mumie.
–  Jest  dobrze  zamknięte  -  zapewniła  go  Safia,  badając  serce.  -  Nie umiem  nawet  wymyślić,  jak  je  otworzyć.  Wygląda  tak,  jakby  zawartość okuto brązem.
– Zagadki otaczające zagadki - westchnęła Kara i teraz ona oglądała dokładnie serce. - A gdzie są inne litery?
Safia dołączyła do niej. Po chwili znalazły pozostałe dwie komory. Safia przesunęła palcami po największej, lewej. Była idealnie gładka.
– Nic - powiedziała zaskoczona Kara. - Może się starło?
Safia      sprawdziła      dokładniej,      przecierając      serce      alkoholem izopropylowym.
– Nie widzę ani zadrapań, ani śladów. Gładko.
– A co z lewym przedsionkiem? - zapytał Clay.
Safia skinęła głową i odwróciła serce. Od razu zauważyła linię biegnącą łukiem na powierzchni przedsionka.
– To litera „r” - szepnęła Kara, nieco przestraszona. Opadła na krzesło. - Niemożliwe.
Clay ściągnął brwi.
– Nie rozumiem. Litery B, WA lub U, i R. Co to znaczy?
– Te trzy litery w piśmie południowoarabskim, panie Bishop, powinny być panu znane - powiedziała Safia. - Choć może nie w tej kolejności. - Wzięła ołówek i zapisała je odpowiednio.Twarz Claya wydłużyła się.
– Te inskrypcje czyta się tak samo jak hebrajski czy arabski, czyli od lewej do prawej, odwrotnie niż w angielskim. WABR… UBR. Ale między spółgłoskami nie ma samogłosek. - Oczy młodego człowieka rozszerzyły się. - U-B-A-R to cholerne zaginione miasto w Arabii, Atlantyda piasków.
Kara pokręciła głową.
– Najpierw wybucha kawałek meteorytu, który przypuszczalnie miał strzec Ubaru… a teraz znajdujemy tę nazwę wyrytą na sercu z brązu.
– O ile to jest brąz - mruknęła Safia, wciąż pochylona nad sercem.
– Co masz na myśli? - spytała zaszokowana Kara.
Safia wzięła serce do rąk i je uniosła.
– Kiedy wyjęłam je z posągu, wydawało się zbyt ciężkie, tym bardziej że jest  wydrążone  i  wypełnione  jakimś  płynem.  Widzicie  miejsce,  gdzie przetarłam lewą komorę alkoholem? Jest bardziej czerwone, niż powinno.
W oczach Kary błysnęło zrozumienie.
–  Myślisz,  że  to  żelazo?  Jak  ten  fragment  meteorytu?  Safia  skinęła głową.
– Może nawet to samo żelazo meteorytowe. Muszę zrobić testy, ale w żadnym razie nie ma to sensu. Kiedy wykonano tę rzeźbę, ludy Arabii nie potrafiły wytapiać i obrabiać żelaza takiej jakości. Jest tyle tajemnic, że nie wiem, od czego zacząć.
– Jeśli się nie mylisz - rzekła z zapałem Kara - to ten nudny punkt handlowy  odkopany  w  tysiąc  dziewięćset  dziewięćdziesiątym  drugim  to tylko odległy zwiastun całej historii. Czegoś jeszcze nie odkryto. - Wskazała artefakt. - Na przykład prawdziwego serca Ubaru.
– Co jednak wiemy teraz? Jaki ma być nasz następny krok? Nie jesteśmy ani o krok bliżej wiedzy o Ubarze.Clay oglądał serce.
– Trochę dziwne, że na lewej komorze nie ma liter - stwierdził.
– Słowo Ubar ma tylko trzy litery - wyjaśniła Safia.
–  To  po  co  używać  czteroczęściowego  serca  i  pisać  w  kierunku Przepływu krwi?
Safia odwróciła się do niego.
– Wytłumacz to jaśniej.
– Krew wpływa do serca żyłą główną, do prawego przedsionka. Litera U. - Wcisnął palec do otworu wielkiego naczynia krwionośnego wiodącego do prawego  przedsionka  i  ciągnął  wykład  anatomii,  pokazując  drogę,  jaką przebywa krew. - Potem płynie przez zastawkę do prawej komory. Litera B. Stąd krew dostaje się do płuc przez arterię płucną, potem utleniona wraca żyłą  płucną  do  lewego  przedsionka.  Litera  R.  „Ubar”.  To  dlaczego  tu następuje koniec?
– Faktycznie, dlaczego? - wymamrotała Safia ze ściągniętymi brwiami. Nazwa   „Ubar”   została   napisana   zgodnie   z   obiegiem   krwi.   To
implikowało kierunek, płynięcie dokądś. Coś zaświtało jej w głowie.
– Dokąd płynie krew po opuszczeniu serca?
Clay wskazał grube, wygięte naczynie krwionośne, sterczące z samego szczytu.
– Aortą do mózgu i reszty ciała.
Safia przetoczyła serce, podążyła za aortą aż do jej końca i zajrzała do środka.  Utkwił  tam  okruch  piaskowca.  Nie  usunęła  go,  zbyt  zajęta oglądaniem komór.
– I co myślisz? - zapytała Kara.
– Jest tak, jakby pismo wskazywało jakiś kierunek.
Położyła  serce  na  zamszu  i  zabrała  się  do  usuwania  piaskowca  z końcówki  aorty.  Okruch  łatwo  wypadł.  Gdy  zobaczyła  to,  co  zasłaniał, musiała usiąść.
– Co to jest? - spytał Clay, zaglądając jej przez ramię.
– Coś, co starożytne ludy Arabii ceniły bardziej od złota. - Szpikulcem wyjęła  kilka  kawałków  wyschniętej  żywicy.  Czuła  ich  słodki  zapach, zachowany przez długie stulecia. Zapach z czasów przed Chrystusem.
– Kadzidło - powiedziała Kara z zachwytem w głosie. - Co to znaczy?
– To symbol - odrzekła Safia. - Jak płynie krew, tak płyną bogactwa Ubaru. - Odwróciła się do przyjaciółki. - Ten znak musi wskazywać Ubar, tokolejny krok na drodze do jego bram.
– Ale gdzie jest ten symbol?
Safia pokręciła głową.
– Nie jestem pewna, ale miasto Salalah jest początkiem sławnego Szlaku Kadzidlanego. - Dotknęła szpikulcem żywicy. - A grobowiec Nabi Imrana leży w tymże mieście.
Kara wyprostowała się.
– Więc tam właśnie musimy rozpocząć poszukiwania.
– Poszukiwania?
– Musimy niezwłocznie zorganizować ekspedycję. - Mówiła szybko, z szeroko  otwartymi  oczami.  Jednak  to  nie  amfetamina  była  paliwem  jej podniecenia. Była nim nadzieja. - Najwyżej tydzień, nie dłużej. Moi ludzie w   Omanie   poczynią   wszystkie   niezbędne   przygotowania.   Będziemy potrzebowali  najlepszych  specjalistów.  Pojedziesz  oczywiście  ty  i  każdy, kogo uznasz za odpowiedniego.
– Ja? - Serce Safii zamarło na jedno uderzenie. - Ja… ja nie… Ja lata całe nie pracowałam przy wykopaliskach.
– Jedziesz - twardo powiedziała Kara. - Nadszedł czas, żebyś wreszcie przestała się chować w tych zakurzonych korytarzach. Wracasz do świata.
– Mogę koordynować prace stąd. Nie jestem niezbędna w terenie.
Kara wpatrywała się w nią, a jej głos opadł do szorstkiego szeptu.
– Saff, ja cię potrzebuję. Jeśli tam jest coś naprawdę… jakaś odpowiedź… - Pokręciła głową, bliska łez. - Potrzebuję cię. Sama nie dam rady.
Safia przełknęła ślinę. Jak mogłaby odmówić przyjaciółce? Patrzyła w pełne strachu i nadziei oczy Kary. W głowie Safii jednak nadal odbijały się echem krzyki z przeszłości. Nie potrafiła ich uciszyć. Krew dzieci nadal plamiła jej ręce.
– Ja… nie mogę…
Coś musiało być w wyrazie jej twarzy, bo Kara w końcu pokręciła głową i powiedziała:
– Rozumiem. - Sądząc jednak po załamującym się głosie, nie rozumiała. Nikt  nie  rozumiał.  Kara  ciągnęła:  -  Ale  masz  rację  co  do  jednego: potrzebujemy doświadczonego archeologa. A skoro ty nie jedziesz, to ja znam doskonałego kandydata.
Safia uświadomiła sobie, o kim myśli przyjaciółka. No, nie… Kara wyczuła jej rozterkę.Wiesz, że on ma największe doświadczenie w pracy w tym regionie. - Wyjęła z torebki telefon komórkowy. - Jeśli ma nam się udać, potrzebujemy Indiany Jonesa.4. BIAŁ A WODA
15 LISTOPADA, 7.02
R ZEK A JANGCY, CHIN Y
–  Nie  jestem  Indianą  Jonesem!  -  wrzeszczał  do  słuchawki  telefonu satelitarnego   umieszczonej   na   głowie,   żeby   przekrzyczeć   ryk   silnika motorówki. - Nazywam się Omaha… Doktor Omaha Dunn! Karo, dobrze o tym wiesz!
Odpowiedziało mu przesadne westchnienie.
– Omaha, Indiana, a co to za różnica? Wasze amerykańskie imiona brzmią zawsze tak samo.
Trzymał  mocno  koło  sterowe,  pędząc  ku  zdradzieckiemu  urwisku. Urwiska opadały także po obu stronach błotnistej Jangcy. Za kilka lat Tama Trzech  Urwisk  spowoduje  zatopienie  całego  tego  regionu  na  głębokość ponad stu metrów, ale teraz podwodne skały i bystrza stanowiły nieustające zagrożenie, gdy wartka rzeka dławiła się w przewężeniu.
Skały i bystrza nie były jedynym zagrożeniem.
Nagle od kadłuba łodzi odbił się pocisk. Strzał ostrzegawczy. Goniący
raptownie   zmniejszyli   dystans,   mieli   dwie   motorówki   Scimitar   170. Cholernie szybkie.
– Karo, czego ty chcesz? - Jego łódka trafiła na wypiętrzenie i przez sekundę leciała w powietrzu. Omaha mocniej ścisnął ster. - Chwileczkę! - wrzasnął do słuchawki.
Łódź uderzyła w wodę.
Zaraz potem rozległ się jęk.
– Mów.
Rzut oka za siebie potwierdził, że jego młodszemu bratu, Danny’emu, nic się nie stało. Kulił się pod sterem, głowę schował w szafce na zapasy pod tylnym siedzeniem. Za rufą scimitary kontynuowały pościg.
Omaha zasłonił dłonią słuchawkę.
– Weź strzelbę! - rzucił do brata.
Brat wysunął głowę z szafki

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB