Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
James R ollins
Burza piask owa
Z angielskiego przełożył Grzegorz Sitek
Tytuł oryginału: Sandstorm
Cykl: SIGMA Force – Tom 1Dla Katherine, Adrienne i R.J., następnego pokoleniaPOD ZIĘK OWANIA
Należą się wielu ludziom. Najpierw Carolyn McCray za nieustanną przyjaźń i przewodnictwo od pierwszego słowa do ostatniego… i jeszcze dalej. I Steve’owi Preyowi, za jego staranną i szczegółową pomoc przy schematach, logistyce, rzemiośle artystycznym i dźwiękowy wkład o kluczowej naturze. I jego żonie, Judy Prey, za trzymanie się nas ze Steve’em i za mnóstwo próśb „z ostatniej chwili”, które do niej miałem. Takie same „wyżej i niżej wymienione” wysiłki podejmowała, akceptowała i przekraczała Penny Hill (z pomocą Berniego i Kurta, oczywiście). Za pomoc przy szczegółach w tej powieści muszę podziękować Jasonowi R. Manciniemu, starszemu researcherowi w Mashantucket Pequot Museum. I za pomoc językową Dianę Daigle i Davidowi Evansowi. Ta książka nie byłaby tym, czym jest, bez moich głównych doradców, którzy na bieżąco zapewniali mi wszelkie potrzebne informacje bez szczególnej kolejności: Chrisa Crowe’a, Michaela Gallowglasa, Lee Garretta, Davida Murraya, Dennisa Graysona, Dave’a Meeka, Royale Adams, Jane O’Rivy, Kathy Duarte, Steve’a Coopera, Susan Tunis i Caroline Williams. Za mapy wykorzystane tutaj muszę podziękować u źródła: „The CIA World Factbook 2000”. Wreszcie, czworo ludzi, którzy stale są mym najbardziej lojalnym wsparciem: mój wydawca, Lyssa Keusch; moi agenci, Russ Galen i Danny Baror; oraz mój publicysta, Jim Davis. I, jak zawsze, muszę podkreślić, że za wszystkie błędy odpowiadam ja.Teczk a z m apam i
KOD MINISTER STWA OB RONY
ALPHA42-PCR
SIGMA FORCECZĘŚĆ P IER WSZA: BURZA
1. OGIEŃ I DESZ CZ
14 LISTOPADA, 1.33
B R ITISH MUSE UM LONDYN, ANGLIA
Harry Masterson miał umrzeć za trzynaście minut.
Gdyby o tym wiedział, wypaliłby ostatniego papierosa do samego filtra. Zamiast tego zgasił go po zaledwie trzech pociągnięciach i machając ręką, odpędził dym sprzed twarzy. Jeśli zostałby przyłapany na paleniu poza pokojem socjalnym ochrony, Fleming, szef ochrony muzeum, wywaliłby go z roboty. Harry już i tak miał warunek za dwugodzinne spóźnienie w zeszłym tygodniu.
Zaklął pod nosem i schował niedopalonego papierosa do kieszeni. Skończy na następnej przerwie - o ile tej nocy w ogóle będzie jakaś przerwa.
Wśród kamiennych ścian rozległo się echo grzmotu. Zimowa burza uderzyła tuż po północy salwami gradu, po których runęła ulewa grożąca zmyciem Londynu do Tamizy. Błyskawice tańczyły po niebie, widlastymi krechami przebiegając przez horyzont. Według meteorologa z BBC była to jedna z najintensywniejszych burz dziesięciolecia. Pół miasta w ciemnościach, zasypywane efektownym ogniem zaporowym błyskawic.
Zrządzeniem losu było to jego pół miasta, łącznie z British Museum przy Great Russell Street. Mimo awaryjnych agregatów wezwany został cały zespół ochrony, by pilnować zbiorów. Powinni być w ciągu pół godziny. Jednak pracujący na nocnej zmianie Harry kiedy zgasły światła, robił obchód. I chociaż dzięki awaryjnemu zasilaniu nadzór wideo działał, Fleming polecił ochroniarzom natychmiastowe sprawdzenie czterech kilometrów korytarzy muzeum.
Co oznaczało rozdzielenie się.Włączywszy latarkę, Harry oświetlił korytarz. Nie cierpiał nocnych obchodów, kiedy muzeum było pogrążone w mroku. Jedyne światło pochodziło z ulicznych lamp za oknami. Teraz jednak zabrakło nawet tego. Muzeum tonęło w makabrycznych cieniach przełamywanych karmazynowymi plamami niskonapięciowych lampek awaryjnych.
Przydałaby mu się porcja nikotyny dla uspokojenia nerwów, ale nie mógł dłużej odkładać wykonywania obowiązków. Jako stojącemu najniżej w hierarchii nocnej zmiany polecono mu obejście korytarzy północnego skrzydła, najbardziej oddalonego od pomieszczenia ochrony. Nie oznaczało to jednak, że nie mógł pójść na skróty. Odwróciwszy się, ruszył ku drzwiom prowadzącym na Wielki Dziedziniec królowej Elżbiety II.
Dwuakrowy dziedziniec otaczały cztery skrzydła British Museum. W środku wznosił się kryty miedzianą kopułą Round Reading Room, jedna z najpiękniejszych na świecie bibliotek. Wyżej całą powierzchnię zamykał zaprojektowany przez Fostera i jego współpracowników gigantyczny kopulasty dach, tworząc największy w Europie kryty plac.
Harry otworzył drzwi kluczem uniwersalnym i zanurzył się w mroku. Jak i właściwe muzeum, dziedziniec tonął w ciemnościach. Wysoko nad głową deszcz bił niczym w werbel o szklany dach, mimo to słychać było, jak kroki Harry’ego odbijają się echem od ścian. Kolejna błyskawica rozdarła niebo. Podzielony na tysiąc trójkątnych tafli dach rozświetlił się na oślepiającą chwilę, po czym szumiąca deszczem ciemność ponownie zalała muzeum.
Grzmot był tak głośny, że Harry’emu zadudniło w piersiach. Dach zagrzechotał. Strażnik schylił się w obawie, że cała konstrukcja się zawali.
Oświetlając drogę przed sobą, przeciął dziedziniec, idąc w stronę północnego skrzydła. Obszedł Round Reading Room. Znów rozbłysła błyskawica, na kilka uderzeń serca rozjaśniając dziedziniec. Zagubione w mroku gigantyczne posągi pojawiły się jakby znikąd. Lew z Knidos stał za masywną głową z Wyspy Wielkanocnej. Gdy błyskawica zgasła, wszystko pochłonęła ciemność.
Harry poczuł, że ma gęsią skórkę.
Przyspieszył. Przy każdym kroku klął pod nosem.
– Jasny, cholerny, pieprzony szlag by to… - Ta litania pomagała mu się uspokoić.Doszedł do drzwi wiodących do północnego skrzydła i wszedł do środka, witany znajomymi zapachami stęchlizny i amoniaku. Ucieszył się, że jest za solidnymi murami. Oświetlił korytarz. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale musiał sprawdzić każdą galerię w tym skrzydle. Szybko policzył: jeśli się pospieszy, skończy obchód, mając dość czasu na szybkiego dymka. Wiedziony tą obietnicą ruszył korytarzem poprzedzany światłem latarki.
Północne skrzydło gościło rocznicową wystawę, zbiory etnograficzne obejmujące wszystkie kultury i ukazujące ludzkie osiągnięcia na przestrzeni wieków. Jak galeria egipska, z tymi wszystkimi mumiami i sarkofagami. Szedł szybko, odhaczając ekspozycje różnych kultur: celtycką, bizantyjską, rosyjską, chińską. Każdą galerię zamykała krata bezpieczeństwa, która w przypadku przerwy w zasilaniu opadała automatycznie.
Wreszcie korytarz się skończył.
Większość zbiorów znajdowała się w muzeum tymczasowo, przeniesiona z Muzeum Człowieka na czas uroczystości rocznicowych. O ile jednak Harry pamiętał, galeria na końcu holu od zawsze mieściła bezcenny zbiór antyków z całego Półwyspu Arabskiego. Nadzorowała ją i finansowała rodzina, która wzbogaciła się na przedsięwzięciach związanych z ropą w tym regionie. Donacje mające utrzymać tę wystawę w British Museum - jak mówiono - sięgały pięciu milionów funtów rocznie.
Należało szanować takie poświęcenie.
Albo i nie.
Parskając na takie tracenie kasy, Harry przesunął promieniem latarki po napisie na mosiężnej tabliczce głoszącej GALERIA KENSINGTON. Znana także jako „Suczy Strych”.
Mimo że Harry nigdy nie spotkał osobiście lady Kensington, wiedział z rozmów między pracownikami, że najdrobniejsze uchybienie w jej wystawie - czy to kurz na gablocie, smuga na tabliczce informacyjnej lub jakiś niedokładnie ustawiony przedmiot - spotykało się z najsurowszą reprymendą. Wystawa była jej oczkiem w głowie i każdy bał się ataków gniewu lady Kensington. Ciągnął się za nią sznur straconych etatów, podobno nawet poprzedni dyrektor pożegnał się z posadą przez nią.
Właśnie wiedza o tym zatrzymała Harry’ego kilka chwil dłużej przed kratą. Przesunął światłem latarki po sali wejściowej. Wszystko było wporządku.
Kiedy się odwracał, jego uwagę przyciągnął jakiś ruch.
Zamarł z latarką wycelowaną w podłogę.
Głęboko w Galerii Kensington, w jednej z dalszych sal, wędrował powoli niebieskawy poblask.
Inna latarka… ktoś tam jest…
Harry czuł w gardle bijące serce. Włamanie. Oparł się o ścianę i wyciągnął radiotelefon. Rozległo się echo grzmotu, dźwięczne i głębokie.
Włączył radio.
– W północnym skrzydle prawdopodobnie jest intruz. Zgłoś się. Czekał na odpowiedź szefa zmiany. Gene Johnson mógł być łajdakiem,
ale był też byłym oficerem RAF-u. Znał się na swojej robocie. Odpowiedział męski głos, ale z powodu burzy trudno było cokolwiek
usłyszeć.
– …możliwe… jesteś pewny?… zaczekaj, aż… kraty na miejscu?
Harry spojrzał na opuszczone kraty. Jasne, powinien sprawdzić, czy ich nie otwierano. Każda wystawa miała tylko jedno wejście od strony korytarza. No i były jeszcze wysokie okna, ale te miały zabezpieczenie antywłamaniowe. I mimo braku prądu zapasowe generatory utrzymywały sieć zabezpieczeń w stanie gotowości. W centrum dowodzenia nie odezwał się żaden alarm.
Harry wyobraził sobie, jak Johnson przełącza kamery i sprawdza całe skrzydło, zbliżając się do Galerii Kensington. Zaryzykował rzut oka na pięciosalową galerię. W głębi wystawy wciąż widać było odblask światła. Jego ruch wydawał się bezcelowy, przypadkowy, nie przypominał zdecydowanego działania złodzieja. Szybko sprawdził kratę bezpieczeństwa. Wskaźnik jarzył się zielenią. Nie było włamania.
Znów spojrzał na odblask. Może to tylko światła przejeżdżającego samochodu za oknami galerii?
Urywany głos Johnsona zaskoczył Harry’ego.
– Na wideo niczego nie łapiemy… Kamera piąta nie działa. Zostań tam, gdzie jesteś… zaraz będą inni…
Dalsze słowa zagłuszyła interferencja.
Harry stał przy kracie. Spieszyli mu na pomoc inni strażnicy. A co, jeśli nie ma żadnego intruza? Jeśli to tylko światła przejeżdżającego auta? ZFlemingiem miał już na pieńku. Brakowało tylko, żeby zrobił z siebie durnia.
Zaryzykował i podniósł latarkę.
– Hej, ty tam! - zawołał.
Myślał, że zabrzmi to rozkazująco, ale wyszło raczej drżąco i jękliwie. Jednak wzór ruchu odblasku nie uległ zmianie. Zdawało się, że zmierza
w głąb wystawy - nie w panicznym odwrocie, lecz powolnym, spokojnym krokiem. Żaden złodziej nie ma aż tak zimnej krwi.
Harry otworzył kratę kluczem uniwersalnym. Magnetyczne zamki puściły. Podniósł kratę na tyle, by się pod nią przeczołgać, i wszedł do pierwszej sali. Wyprostował się i podniósł latarkę. Stłumił panikę. Powinien dokładnie sprawdzić, co się stało, zanim podniesie alarm.
Szkoda jednak została uczyniona. Najlepsze, co mógł zrobić, żeby zachować twarz, to wyjaśnić zagadkę samemu.
– Ochrona! Nie ruszaj się! - krzyknął na wszelki wypadek.
Nie dało to żadnego efektu. Odblask nie przerwał chwiejnego, powolnego ruchu w głąb wystawy.
Rzucił okiem za siebie, na kratę. Strażnicy będą za niecałą minutę.
– Chrzanić to - wymamrotał pod nosem. Pospieszył za odblaskiem, zdeterminowany odnaleźć jego źródło, zanim dotrą pozostali.
Nie zerknąwszy nawet na gablotki, mijał bezcenne skarby: gliniane tabliczki asyryjskiego króla Assurbanipala, pękate statuetki datowane na czasy przedperskie, miecze i inną broń z wszystkich wieków, fenickie tabliczki z kości słoniowej, opisujące starożytnych królów i królowe, a nawet pierwsze wydanie Baśni z tysiąca i jednej nocy, jeszcze pod tytułem Moralista Wschodni.
Harry szedł przez sale, mijając dynastię za dynastią - od krucjat do narodzin Chrystusa, od chwały Aleksandra Wielkiego do czasów króla Salomona i królowej Saby.
Wreszcie doszedł do ostatniej sali, jednej z największych. Wyeksponowano tu przedmioty będące raczej w kręgu zainteresowań naturalisty niż etnografa, wszystkie z tego samego regionu: rzadkie kamienie i klejnoty, skamieliny, narzędzia z okresu neolitu.
Źródło blasku stało się widoczne. Niemal w centrum kopulasto sklepionej sali leniwie płynęła kula niebieskiego światła półmetrowejśrednicy. Jej powierzchnia mieniła się, jakby przebiegał po niej błękitny płomień widmowo płonącego oleju.
Na oczach Harry’ego kula przepłynęła przez szklaną gablotkę jak przez powietrze. Stał oszołomiony. Do jego nozdrzy doleciał wydzielany przez kulę zapach siarki.
Kula przepłynęła przez jedną z karmazynowych lampek, zwierając ją na krótko z cichym skwierczeniem. Dźwięk wystraszył Harry’ego, który cofnął się o krok. Taki sam los ‘musiał spotkać kamerę numer pięć w poprzedniej komnacie. Spojrzał na tutejszą kamerę. Dioda świeciła na czerwono. Działała.
Jakby nic się nie działo, przez radio znów odezwał się Johnson. Z jakiegoś powodu nie pojawiły się żadne zakłócenia.
– Harry, może lepiej’ się stamtąd zabieraj!
Harry stał jak wryty, na pół ze strachu, na pół ze zdumienia. Zjawisko oddalało się od niego ku mrocznemu kątowi sali.
Łuna kuli oświetliła kawał metalu w szklanym sześcianie. Była to bryła czerwonego żelaza wielkości klęczącego cielaka. Plakietka informacyjna określała ją jako wielbłąda. Podobieństwo było odległe, ale Harry przypuszczał, że przedmiot został odkryty na pustyni.
Łuna unosiła się właśnie nad tym żelaznym wielbłądem.
Harry ostrożnie cofnął się jeszcze o krok i podniósł radio do ust.
– Chryste!
Kula mieniącego się światła opadła przez szkło i wylądowała na wielbłądzie. Łuna znikła, jak zdmuchnięta świeca.
Na sekundę ciemność oślepiła Harry’ego. Podniósł latarkę. Żelazny wielbłąd stał nienaruszony w szklanym sześcianie.
– Zniknęło…
– Jesteś bezpieczny?
– Taa. Co to, u diabła, było?
– Chyba cholerny piorun kulisty! - odpowiedział Johnson. - Słyszałem opowieści kumpli, którzy na maszynach bojowych przelatywali przez chmury burzowe. Pewnie burza toto wypluła. Ale niech mnie szlag, jeśli to nie było kapitalne!
Na szczęście już przestało być kapitalne, pomyślał Harry z westchnieniem i pokręcił głową. Cokolwiek to było, oszczędziło mu zażenowania i drwin kolegów.Opuścił latarkę, kiedy jednak jej światło przestało padać na wielbłąda, on nadal jarzył się w mroku głęboko czerwoną barwą.
– A teraz co znowu? - mruknął i chwycił radio. Kopnęło go ostro. Zaklął, strzepnął palcami i podniósł radio do ust.
– Dzieje się coś dziwnego. Nie wiem…
Łuna w żelazie rozjarzyła się jaśniej. Harry upadł na plecy. Żelazo płynęło po powierzchni wielbłąda, topniało, jakby poddane kwasowej kąpieli. Nie tylko Harry zauważył tę zmianę.
Radio w jego ręku warknęło:
– Harry, wiej stamtąd!
Nie dyskutował. Zaczął się podnosić, ale było już za późno.
Szklane zamknięcie wybuchło. Igły odłamków wbiły się w jego lewy bok, jeden z nich czysto przeciął policzek. Nie czuł jednak tych cięć, gdyż wybuch fali gorąca, jak z paleniska, uderzył go i spalił.
Krzyk nigdy nie opuścił jego ust.
Następny wybuch cisnął ciało Harry’ego przez galerię. Jego płonące kości uderzyły w stalowe kraty.
1.53
Safia al-Maaz obudziła się spanikowana. Syreny wyły ze wszystkich stron. Błyski czerwonych świateł alarmowych pełgały na ścianach sypialni. Była sparaliżowana ze strachu. Nie mogła oddychać, jej czoło pokrył zimny pot. Zaciskając kurczowo palce, podciągnęła prześcieradło pod brodę. Niezdolna nawet mrugnąć, tkwiła w pułapce chwili między przeszłością i teraźniejszością.
Ryczące syreny. Echa dalekich wybuchów… i coraz bliżej krzyki rannych, umierających, jej własny głos dołączający do chóru bólu…
Na ulicy zawyły megafony:
– Droga dla wozów! Cofnąć się, wszyscy!!
Angielski… nie arabski… nie hebrajski…
Ciche dudnienie przetoczyło się przez jej apartamentowiec i ucichło w oddali.
Głosy ludzi z brygad ratunkowych ściągnęły ją na powrót do łóżka i teraźniejszości. Była w Londynie, nie w Tel Awiwie. Długo wstrzymywanyoddech wydostał się na zewnątrz. W jej oczach błysnęły łzy. Wycierała je drżącymi palcami.
Atak paniki.
Przez kilka następnych oddechów siedziała owinięta wełnianą’ kołdrą. Nadal chciało jej się płakać. Zawsze tak jest, powtarzała sobie, ale słowa nie pomagały. Otuliła się szczelniej kołdrą, oczy zamknięte, serce bijące w uszach. Zastosowała uspokajające ćwiczenia oddechowe zalecane przez terapeutę. Wdech na dwa, wydech na cztery. Pozwalała napięciu ulatywać z każdym oddechem. Zmarznięta skóra powoli się ogrzewała.
Na łóżku wylądowało coś ciężkiego. Towarzyszył temu cichy dźwięk, jakby skrzypiących zawiasów.
Wyciągnęła rękę, rozległo się powitalne mruczenie.
– No, chodź, Billie - wyszeptała do grubego czarnego kota.
Oparłszy się o jej dłoń, ocierał się brodą o palce, po czym nagle opadł na uda Safii, jakby ktoś przeciął sznurki, które go podtrzymywały. Syreny musiały kotu przeszkodzić w zwyczajowym nocnym wędrowaniu po domu.
Ciche zadowolone mruczenie trwało w jej objęciach.
To, bardziej niż ćwiczenia oddechowe, rozluźniło napięte mięśnie barków. Dopiero wtedy zauważyła, że garbi się nieufnie, jakby bała się ciosu. Z wysiłkiem rozprostowała ramiona i szyję.
Zgiełk i syreny trwały nadal przecznicę dalej. Powinna wstać i sprawdzić, co się dzieje. Coś prostego, żeby się rozruszać. Panika przekształciła się w nerwową energię.
Przesunęła nogi, delikatnie, żeby Billie ześlizgnął się na kołdrę. Mruczenie na chwilę ucichło, ale kiedy kot przekonał się, że to nie eksmisja, znowu zamruczał. Urodził się na londyńskiej ulicy, niewychowany dachowiec, dziki kłąb sparszywiałego futra. Safia znalazła go przed wejściem do domu, miał złamaną nogę, był umazany olejem, bo potrącił go samochód. Mimo że mu pomagała, wbił zęby w opuszkę jej kciuka. Przyjaciele radzili, żeby oddała go do schroniska, ale Safia dobrze wiedziała, że to nic lepszego od sierocińca. Owinęła go więc w płócienną poszewkę i zaniosła do najbliższej kliniki weterynaryjnej.
Łatwo byłoby tamtego wieczoru zrobić krok i pójść do domu, ale ona sama była kiedyś porzucona jak ten kociak. Wtedy też ktoś się nią zajął. I, podobnie jak Billiego, ją również ktoś udomowił - ale też żadne z nich niezostało udomowione do końca, nadal lubili dzikie miejsca i penetrowanie odludnych zakątków świata.
Wszystko jednak zakończył pewnego jasnego, wiosennego dnia jeden wybuch.
To moja wina… Płacz i wrzaski ponownie wypełniły jej głowę, zmieszały się z syrenami na ulicy.
Oddychając ciężko, Safia sięgnęła do lampy przy łóżku, małej repliki Tiffany’ego w witrażowe ważki. Kilkakrotnie pstrykała przełącznikiem, ale nie było prądu. Burza musiała uszkodzić trakcję.
Może to tylko to.
Niech to będzie takie proste.
Wyślizgnęła się z łóżka na bosaka, ale w ciepłej flanelowej koszuli nocnej sięgającej za kolana. Podeszła do okna i odsunęła żaluzje, żeby wyjrzeć na ulicę. Mieszkała na trzecim piętrze.
Ulica, zwykle dostojna, z żelaznymi lampami i szerokimi chodnikami, teraz stała się surrealistycznym polem bitwy. Wozy strażackie i policyjne zakorkowały przejazd. Mimo deszczu buchał dym, przynajmniej jednak burza przycichła do zwyczajnej londyńskiej mżawki. Wskutek braku zasilania nie paliły się latarnie, więc jedynym źródłem światła były migające koguty pojazdów służb ratowniczych. Mimo to gdzieś dalej, poprzez dym i mrok, prześwitywał głęboki karmazyn.
Pożar.
Serce Safii zabiło mocniej, oddech zamarł - nie z powodu zgrozy z przeszłości, ale ze współczesnego strachu. Muzeum! Otworzyła okno i wychyliła się na deszcz. Prawie nie zauważała lodowatych kropli.
British Museum znajdowało się zaledwie kilka kroków od jej mieszkania. Północno-wschodni róg muzeum leżał w ognistych gruzach. Płomienie błyskały między potrzaskanymi oknami górnych pięter, dym buchał konwulsyjnie ciężkimi kłębami. Ludzie w maskach ciągnęli węże. Strumienie wody leciały wysoko. Drabiny wyrastały w ciemność z platform na strażackich wozach.
I jeszcze, co najgorsze, na pierwszym piętrze północno-wschodniego rogu zionęła dymem wielka dziura. Gruz i okopcone bloki cementu leżały porozrzucane na ulicy. Najpewniej nie usłyszała wybuchu albo przypisała go burzy. Ale to nie był skutek uderzenia pioruna.
Raczej wybuch bomby… atak terrorystyczny. Nie, znowu…Poczuła, że miękną jej kolana. Północne skrzydło… jej skrzydło. Wiedziała, że dymiąca dziura prowadzi do galerii na końcu holu. Cała jej praca, trwające całe życie badania, zbiory, tysiące antyków z jej ojczyzny… Nie do pojęcia. Niedowierzanie czyniło ten widok jeszcze bardziej nierealnym koszmarem, z którego za chwilę się obudzi.
Cofnęła się ku bezpieczeństwu i normalności pokoju. Odwróciła się od krzyków i błyskających świateł. W ciemności witrażowe ważki zakwitły życiem. Patrzyła, nie potrafiąc zrozumieć. Wreszcie przywrócono zasilanie.
W tej samej chwili zadzwonił stojący na nocnym stoliku telefon. Drgnęła przestraszona.
Billie podniósł głowę i postawił czujnie uszy.
Pospieszyła do aparatu i podniosła słuchawkę.
– Halo?
Odezwał się surowy, profesjonalny głos:
– Doktor al-Maaz?
– Tak?
– Tu kapitan Hogan. W muzeum doszło do wypadku.
– Wypadek? - Cokolwiek zdarzyło się w muzeum, na pewno było to więcej niż tylko wypadek.
– Tak. Dyrektor muzeum zażądał, żebym po panią zadzwonił. Odbędzie się narada. Czy może pani przyjechać w ciągu godziny?
– Tak, kapitanie, zaraz będę.
– Świetnie, zostawię pani nazwisko w punktach kontrolnych. - W słuchawce szczęknęło, kapitan przerwał połączenie.
Safia rozejrzała się po sypialni. Billie uderzał ogonem o kołdrę w kocim wyrazie niezadowolenia z powodu niekończących się nocnych zakłóceń.
– Niedługo wrócę - wymamrotała Safia, niepewna, czy to prawda.
Za oknem syreny nadal wyły.
Panika, która ją obudziła, nie zniknęła do końca. Poczucie bezpieczeństwa, jakiego doznawała w muzealnych wnętrzach, zostało zagrożone. Cztery lata temu uciekła ze świata, w którym kobiety przypinają sobie na piersiach bomby. Uciekła do bezpieczeństwa i uporządkowania akademickiego życia, porzuciła pracę w terenie na rzecz papierkowej roboty, cisnęła kilof i łopatę dla komputerów i wydruków. Stworzyła sobie w muzeum niewielką niszę, w której czuła się bezpieczna. To był jej dom.
Katastrofa jednak znalazła ją i tutaj.Ręce jej się trzęsły. Musiała złapać jedną rękę drugą, żeby zwalczyć kolejny atak. Chciała tylko jednego - wczołgać się z powrotem do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę.
Billie wpatrywał się w nią, a w jego oczach odbijało się światło lampy. – Nic mi nie będzie. Wszystko w porządku - powiedziała spokojnie,
bardziej do siebie niż do kota.
Żadne z nich nie było o tym przekonane.
GODZ. 2.13 GMT (GODZ. 9.13 EST)
FORT MEADE, MARYLAND, USA
Thomas Hardey nie cierpiał, gdy mu przerywano rozwiązywanie krzyżówki w „New York Timesie”. Kultywował rytuał: należała też do niego szklaneczka czterdziestoletniej szkockiej i dobre cygaro. W kominku trzaskał ogień.
Rozparł się w wielkim skórzanym fotelu, popatrzył na do połowy rozwiązaną krzyżówkę, dziurawiąc środek czubkiem montblanca.
Zmarszczył brwi nad dziewiętnaście pionowo. „Suma wszystkich ludzi”. Kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią, zadzwonił telefon. Wzdychając,
przesunął okulary do czytania z nosa na czoło ku linii rzedniejących włosów. Zapewne to kolejna koleżanka córki dzwoni z pytaniem, jak się udała weekendowa randka.
Pochylił się i zauważył, że błyska lampka piątej linii - jego prywatnej. Ten numer miały tylko trzy osoby: prezydent, szef połączonych sztabów, i jego zastępca w NSA.
Położył złożoną gazetę na kolanach i stuknął w czerwony guzik. Jednym dotknięciem uruchomił zmienny kod algorytmiczny zagłuszający połączenie.
Podniósł słuchawkę.
– Tu Hardey.
– Dyrektor.
Wyprostował się zaniepokojony. Nie rozpoznał tego głosu, a przecież znał głosy wszystkich trzech osób mających ten numer, tak samo, jak znał głosy członków swojej rodziny.
– Kto mówi?– Tony Rector. Przykro mi, że przeszkadzam o tak późnej porze. Przebiegł w myślach wizytówki. Wiceadmirał Anthony Rector. Związany
z pięcioliterowym skrótem: DARPA. Defense Advanced Research Project Agency. Departament, który nadzorował dział badawczo-rozwojowy Ministerstwa Obrony. Ich motto brzmiało: „Być pierwszymi”. Kiedy chodziło o postęp technologiczny, Stany Zjednoczone nie mogły znaleźć się na drugim miejscu.
Nigdy.
Narastało w nim uczucie grozy.
– W czym mogę panu pomóc, admirale?
– W British Museum w Londynie doszło do wybuchu - zaczął admirał, po czym podał szczegóły. Thomas sprawdził czas. Od eksplozji minęło mniej niż czterdzieści pięć minut. Zebranie tak dobrego wywiadu w tak krótkim czasie zrobiło na nim wrażenie.
Kiedy Rector skończył, Thomas zadał najbardziej oczywiste pytanie:
– Więc DARPA interesuje się tym wybuchem?
Rector odpowiedział.
Thomasowi wydało się, że w pokoju temperatura spadła o dziesięć stopni.
– Na pewno?
– Jest już tam mój zespół powołany do zbadania tej sprawy. Będę jednak musiał współpracować z brytyjskim MI5… albo może…
Alternatywa zawisła w powietrzu, niewypowiedziana nawet na bezpiecznej linii.
MI5 było brytyjskim odpowiednikiem organizacji Thomasa. Rector chciał, żeby Hardey zrobił zasłonę dymną, by zespół DARPA mógł wejść i wyjść, zanim ktokolwiek zacznie podejrzewać, co się stało. Wraz z pracownikami brytyjskiego wywiadu.
– Rozumiem - odpowiedział wreszcie Thomas. „Być pierwszymi”. Miał nadzieję, że dożyje końca tej misji. - Czy zespół jest gotowy?
– Będą gotowi na rano.
Ponieważ dalszych wyjaśnień nie było, Thomas wiedział, kto się tym zajmie. Na marginesie gazety narysował grecki znak sigma.Σ
– Otworzę im drogę - powiedział.
– Świetnie. - Linia zamilkła.
Thomas odłożył słuchawkę na widełki, już planując kolejne posunięcia. Musi działać szybko. Popatrzył na nierozwiązaną krzyżówkę. Dziewiętnaście pionowo.
Pięcioliterowe słowo na określenie sumy wszystkich ludzi.
Jakże stosownie.
Podniósł pióro i wpisał dużymi literami.
SIGMA.
2.22 GMT
LONDYN, ANGLIA
Safia stała przed czarno-żółtą taśmą. Obejmowała się ramionami, zdenerwowana i zmarznięta. W powietrzu wisiał dym. Co tu się stało? Policjant stojący za taśmą trzymał jej portfel i porównywał zdjęcie z osobą, którą miał przed oczami.
Safia zdawała sobie sprawę, że policjant może mieć problemy. W ręku trzymał kartę identyfikacyjną muzeum przedstawiającą inteligentną trzydziestolatkę o cerze koloru kawy z mlekiem, hebanowych włosach zaplecionych w ciasny warkocz i o zielonych oczach ukrytych za okularami do czytania. Przed młodym strażnikiem stała natomiast przemoczona, potargana kobieta, której włosy luźnymi kosmykami przyklejały się do twarzy. Jej oczy były zagubione, skupione na czymś za taśmą, niedostrzegające gorączkowej bieganiny dookoła.
Ekipy telewizyjne pracowały otoczone poświatą kamer. Kilka wozów transmisyjnych parkowało w bocznych przejściach. Safia zauważyła także dwa wozy wojskowe i ich załogi uzbrojone w karabiny.
Nie można było odrzucić hipotezy ataku terrorystycznego. Już słyszała takie pogłoski, gdy przepychała się przez tłum i od jakiegoś reportera. Kierowano w jej stronę podejrzliwe spojrzenia, była jedyną Arabką na ulicy. Zawarła znajomość z terroryzmem, ale nie taką, o jaką podejrzewali ją ciludzie. A może źle interpretowała te reakcje? Forma paranoi zwanej przeczuleniem, była naturalnym następstwem ataku paniki.
Safia przepychała się przez tłum, oddychając głęboko, skupiając się na swoim celu. Żałowała, że nie wzięła parasolki. Wyszła z mieszkania natychmiast po telefonie, tracąc czas tylko na włożenie spodni khaki i białej bluzki w kwiaty. Na wierzch włożyła długi do kolan prochowiec burberry, ale parasolka została na stojaku przy drzwiach. Że jej nie zabrała, Safia zorientowała się dopiero, kiedy już wyszła na deszcz. Niepokój nie pozwolił jej po nią wrócić.
Musiała się dowiedzieć, co się stało w muzeum. Ostatnie dziesięć lat spędziła, tworząc kolekcję, a przez ostatnie cztery prowadziła własne projekty badawcze poza muzeum. Co zostało zniszczone? Co da się uratować?
Deszcz znów się rozpadał, ale niebo przynajmniej nie było już takie wściekłe. Zanim dotarła do prowizorycznego przejścia w kordonie otaczającym teren, przemokła do suchej nitki.
Trzęsła się, kiedy strażnik poczuł się usatysfakcjonowany identyfikacją. – Może pani przejść. Inspektor Samuelson czeka na panią.
Inny policjant zaprowadził ją do południowego wejścia do muzeum. Popatrzyła na kolumnową fasadę. Była solidna jak bankowy skarbiec, trwała.
Do dzisiaj…
Wprowadzono ją przez wejście, potem w dół kilkoma ciągami schodów. Minęli drzwi z napisem: TYLKO DLA PERSONELU MUZEUM. Wiedziała, dokąd idą - do podziemnego centrum ochrony.
Przed drzwiami stał uzbrojony strażnik. Skinął głową, kiedy się zbliżyli; oczekiwano ich. Otworzył drzwi.
Teraz asystował jej inny człowiek: ciemnoskóry, w niewyróżniającym się granatowym garniturze. Był o kilka centymetrów wyższy od Safii, miał siwe włosy, a jego twarz była jak zużyta skóra. Zauważyła szary cień na jego policzkach. Nie zdążył się ogolić. Zapewne wyrwano go z łóżka.
Wyciągnął twardą dłoń.
– Inspektor Geoffrey Samuelson - powiedział pewnie, mocno ściskając dłoń Safii. - Dziękuję, że przyszła pani tak szybko.
Skinęła głową, zbyt zdenerwowana, by się odezwać.– Może pójdzie pani ze mną, potrzebujemy pani pomocy przy badaniu przyczyny wybuchu.
– Ja? - wykrztusiła wreszcie. Przeszła przez pokój socjalny wypełniony ochroniarzami. Wyglądało na to, że wezwano wszystkich, z każdej zmiany. Rozpoznała kilkoro mężczyzn i kobiet, ale ci patrzyli na nią, jakby była obca. Na jej widok ucichł pomruk rozmów. Musieli wiedzieć, że została wezwana, lecz nie znali powodu. Tak jak ona. Za tą ciszą wyraźnie czuło się podejrzenia.
Wyprostowała się, irytacja wzięła górę nad niepokojem. To byli koledzy, współpracownicy. No, ale znali jej przeszłość.
Inspektor poprowadził ją korytarzem do pomieszczenia w głębi korytarza. Wiedziała, że mieści się tam „gniazdo”, owalny pokój, którego ściany całkowicie pokrywały monitory.
Dostrzegła szefa ochrony, Ryana Fleminga, niskiego, krępego mężczyznę w średnim wieku. Łatwo było go poznać po łysej głowie i zakrzywionym nosie, co zapewniło mu przezwisko „Łysy Orzeł”. Stał obok szczupłego, wysokiego, trochę niezgrabnego mężczyzny w mundurze, który miał broń. Obaj pochylali się nad technikiem siedzącym przed monitorami. Kiedy weszła, odwrócili głowy w jej stronę.
– Doktor Safia al-Maaz, kustosz Galerii Kensington - przedstawił ją Fleming. Prostując się, skinął, żeby podeszła.
Fleming pracował w muzeum, jeszcze zanim Safia objęła swoje dzisiejsze stanowisko. Wtedy był tylko strażnikiem, przeszedł kolejne szczeble i został szefem ochrony. Cztery lata temu udaremnił kradzież preislamskiej rzeźby z jej galerii. Temu właśnie czynowi zawdzięczał funkcję, jaką pełnił obecnie. Kensingtonowie wiedzieli, jak odwdzięczać się tym, którzy się dla nich zasłużyli. Od tamtej pory szczególnie dbał o Safię i jej galerię.
Dołączyła do grupki przy ekranach, inspektor Samuelson stanął za nią. Fleming dotknął jej ramienia, w oczach miał ból.
– Tak mi przykro. Twoja galeria, twoja praca…
– Jak dużo straciliśmy?
Fleming wyglądał, jakby był chory. Wskazał jeden z ekranów. Przekaz na żywo. Biało-czarny, przedstawiał widok głównego korytarza północnego skrzydła. Kłębił się w nim dym. Ludzie w ochronnych kombinezonach pracowali w całym skrzydle. Kilkoro z nich zebrało się przed bramkąprowadzącą do. Galerii Kensington. Zdawało się, że patrzą na postać przywiązaną do kraty, chudy, szkieletowały kształt, jakby wyniszczony strach na wróble.
Fleming pokręcił głową.
– Niedługo będzie koroner, żeby zidentyfikować te szczątki, ale my jesteśmy pewni, że to Harry Masterson, jeden z moich.
Kości nadal dymiły. To kiedyś był człowiek? Safii zmiękły nogi, cofnęła się o krok. Fleming ją podtrzymał. Płomienie o sile zdolnej wypalić ciało z kości - to przekraczało jej granice pojmowania.
– Nie rozumiem - wymamrotała. - Co tu się stało?
Człowiek w mundurze odpowiedział:
– Mamy nadzieję, że pani rzuci na to nieco światła. - Odwrócił się do technika. - Przewiń z powrotem do pierwszej zero zero.
Technik skinął głową.
Kiedy wykonywano polecenie, wojskowy odwrócił się do Safii. Jego twarz była twarda, nieprzyjazna.
– Jestem komandor Randolph, przedstawiciel wydziału antyterrorystycznego Ministerstwa Obrony.
– Antyterrorystycznego? - Safia popatrzyła na obecnych. - Była bomba? – To trzeba sprawdzić, proszę pani - rzekł komandor.
Technik poruszył się.
– Gotowe, sir.
Randolph wskazał Safii monitor.
– Chcielibyśmy, żeby pani to obejrzała, ale to jest tajne, rozumie pani? Nie rozumiała, ale skinęła głową.
– Puść to - rozkazał Randolph.
Kamera pokazywała tylną salę Galerii Kensington. Było ciemno, paliły się tylko lampy awaryjne.
– Tak było tuż po pierwszej w nocy - powiedział komandor.
Safia patrzyła na światło płynące z sąsiedniego pomieszczenia. Z początku wyglądało na to, że ktoś wszedł z latarnią. Wkrótce jednak okazało się, że światło porusza się samodzielnie.
– Co to jest? - spytała.
– Studiowaliśmy taśmę przy użyciu szeregu filtrów - odpowiedział technik. - Wydaje się, że to zjawisko zwane piorunem kulistym. Swobodnakula plazmy wyrzucona przez burzę. Po raz pierwszy udało się to paskudztwo sfilmować.
Safia słyszała o takich zjawiskach. Kule naelektryzowanego powietrza, świecące, poruszające się horyzontalnie nad ziemią. Pojawiały się na otwartych przestrzeniach, wewnątrz domów, na pokładach samolotów, a nawet w łodziach podwodnych. Tyle że zjawiska te nie powodowały żadnych szkód. Popatrzyła znowu na monitor pokazujący dymiące zgliszcza. To na pewno nie była przyczyna wybuchu.
Kiedy się nad tym zastanawiała, na ekranie pojawiła się postać - strażnik.
– Harry Masterson - wyjaśnił Fleming.
Safia wzięła głęboki wdech. Jeśli Fleming miał rację, to był ten sam człowiek, którego kości dymiły na innym monitorze. Chciała zamknąć oczy, ale nie mogła.
Strażnik podążał za poświatą. Wydawał się tak samo zdezorientowany jak obecni w pokoju. Podniósł krótkofalówkę do ust i meldował, ale nagranie nie zawierało dźwięku.
Potem kula zatrzymała się nad podestem z jednym z eksponatów, 2 jakąś żelazną figurą. Zniżyła się, przeniknęła przez szkło i znikła. Safia skrzywiła się, ale nic się nie stało.
Strażnik nadal mówił do krótkofalówki… aż nagle coś go zaniepokoiło. Odwrócił się, kiedy gablota zawierająca eksponat eksplodowała. Chwilę później następny wybuch pojawił się jako biały błysk, potem ekran ściemniał.
– Zatrzymaj i cofnij o cztery sekundy - rozkazał komandor Randolph. Obraz zamarł i zaczął się cofać, migały klatki. Znów pojawił się pokój, a
potem gablota z żelaznym eksponatem.
– Zatrzymaj.
Obraz lekko drżał. Żelazny artefakt był teraz dobrze widoczny. Właściwie za dobrze. Zdawało się, że świeci własnym światłem.
– Co to, do cholery, jest? - warknął komandor.
Safia wpatrywała się w eksponat. Teraz pojęła, dlaczego została wezwana. Nikt nie rozumiał, co się stało. Nic nie miało sensu.
– Czy to rzeźba? - dopytywał się komandor. - Od kiedy jest w muzeum? Safia wyczytała ledwie skrywane oskarżenie. Może ktoś umieścił bombę
w eksponacie? A skoro tak, to ktoś najprawdopodobniej przy tymwspółpracował. Kto, jeśli nie wtyczka? Ktoś, kto w przeszłości miał do czynienia z materiałami wybuchowymi.
Pokręciła głową..
– To… to nie jest rzeźba.
– No to co to jest?
– Ta żelazna figura to kawałek meteorytu… odkrytego na pustyni w Omanie pod koniec dziewiętnastego wieku.
Safia wiedziała, że historia tej figury sięga o wiele głębiej w przeszłość. Przez całe wieki arabskie mity mówiły o zaginionym mieście, którego wejścia strzegł żelazny wielbłąd. Bogactwo tego miasta najprawdopodobniej przekraczało granice pojmowania. Było tak wielkie, że czarne perły leżały w stosach pod bramami, jak śmiecie. W dziewiętnastym wieku pewien beduiński tropiciel zawiódł brytyjskiego badacza w to miejsce, ale ten nie odnalazł zaginionego miasta. Znalazł jedynie kawał meteorytu na pół zagrzebany w piasku, z grubsza podobny do klęczącego wielbłąda. Czarne perły okazały się jedynie kawałkami piasku zeszklonego wskutek uderzenia meteorytu.
– Ten meteoryt przypominający wielbłąda - ciągnęła Safia - znajduje się w zbiorach British Museum od jego założenia… chociaż leżał w magazynie, aż wreszcie znalazłam go w katalogu i dołączyłam do kolekcji.
– Kiedy to nastąpiło? - spytał detektyw Samuelson.
– Dwa lata temu.
– A więc jest tutaj dość długo - stwierdził, spoglądając na komandora, jakby to było rozwiązanie jakiegoś dawnego sporu.
– Meteoryt? - wymamrotał komandor, kręcąc głową, wyraźnie zdegustowany, że jego spiskowa teoria nie ma racji bytu. - To bez sensu.
Zamieszanie przy drzwiach sprawiło, że wszyscy odwrócili głowy. Safia zobaczyła dyrektora muzeum, Edgara Tysona, przechodzącego przez pomieszczenie ochrony. Zwykle elegancki i zadbany, teraz miał na sobie pomięty garnitur pasujący do zatroskanego wyrazu twarzy. Szarpał nerwowo białą kozią bródkę. Dopiero teraz Safia zastanowiła się nad jego podejrzaną nieobecnością. Muzeum było przecież całym jego życiem.
Jednak powód nieobecności wyjaśnił się niebawem. Właściwie to deptał dyrektorowi po piętach. Do pomieszczenia wparowała kobieta, osobowość niemal wyprzedzała osobę, jak podmuch wiatru poprzedza burzę. Wysoka, miała na sobie długi płaszcz ociekający wodą, ale sięgające ramionpiaskowoblond włosy były suche i ułożone w łagodne fale poruszające się jak za sprawą podmuchów. Najwidoczniej nie zapomniała parasolki.
Komandor Randolf wyprostował się i zrobił krok do przodu. W jego głosie zabrzmiał szacunek.
– Lady Kensington.
Kobieta zignorowała go i zaczęła rozglądać się po pokoju. Zatrzymała wzrok na Safii. W jej oczach błysnęła ulga.
– Safio, dzięki Bogu! - Rzuciła się do przodu, objęła Safię i wyszeptała jej do ucha: - Kiedy usłyszałam… Tak często pracujesz do późna. No i nie mogłam cię złapać telefonicznie…
Safia odwzajemniła uścisk, czuła drżenie ramion kobiety. Znały się od dzieciństwa, były sobie bliższe niż siostry.
– Nic mi nie jest, Karo.
Była zaskoczona autentycznym lękiem w głosie tej skądinąd silnej kobiety. Nie widziała, by była tak poruszona, od czasu śmierci jej ojca.
Kara drżała.
– Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby cię zabrakło. - Uścisk stał się mocniejszy.
Oczy Safii wypełniły się łzami. Przypomniała sobie inny uścisk, podobne słowa: „Nie chcę cię stracić”.
Kiedy miała cztery lata, Safia straciła matkę w wypadku autobusowym. Ponieważ jej ojca dawno już nie było, została umieszczona w sierocińcu - straszliwym miejscu dla kogoś o mieszanym pochodzeniu. Rok później Kensingtonowie zabrali Safię jako towarzyszkę zabaw dla Kary, dając jej własny pokój. Safia słabo pamiętała tamten dzień. Przyszedł wysoki pan i ją zabrał.
Był to Reginald Kensington, ojciec Kary.
Z racji zbliżonego wieku i dzikiej natury Kara i Safia stały się serdecznymi przyjaciółkami. Dzieliły się w nocy sekretami, bawiły wśród palm i daktylowców, wymykały do kina, pod kołdrą szeptały o marzeniach. To był cudowny czas, słodkie lato bez końca.
Kiedy Safia miała dziesięć lat, przyszła dramatyczna wiadomość: lord Kensington postanowił, że Kara wyjedzie na dwa lata do Anglii, żeby się uczyć. Załamana Safia nie potrafiła nawet przeprosić, pobiegła do swojego pokoju ze złamanym sercem, zrozpaczona, że będzie musiała wrócić do sierocińca. Czuła się jak zabawka odłożona do pudelka. Kara jednak jąodszukała. „Nie chcę cię stracić - mówiła wśród uścisków i łez. - Przekonam ojca, żebyś pojechała ze mną”.
I dotrzymała słowa.
Safia pojechała z Karą. Uczyły się razem, jak siostry, jak najlepsze przyjaciółki. Kiedy wróciły do Omanu, nadal były nierozłączne. Razem ukończyły szkołę w Maskacie. Wszystko układało się wspaniale, aż Kara wróciła z urodzinowego polowania spalona słońcem i zrozpaczona.
Ojciec z nią nie wrócił.
„Zginął w ruchomych piaskach”, brzmiała oficjalna wersja, ale ciała Reginalda Kensingtona nigdy nie odnaleziono.
Od tej pory Kara nie była sobą. Nadal trzymała Safię przy sobie, ale bardziej z potrzeby bliskości niż z prawdziwej przyjaźni. Pochłonęła ją konieczność ukończenia studiów i proces przejmowania ojcowskich firm. W wieku dziewiętnastu otrzymała dyplom Oksfordu.
Młoda kobieta okazała się finansowym mędrcem, potrajając wartość ojcowskiej fortuny na uniwersytecie. Firma Kensington Wells, Inc. kontynuowała wzrost, wchodząc w kolejne dziedziny: platformy technologii komputerowych, patenty dotyczące odsalania, telewizja. Jednak Kara nigdy nie zapominała o podstawowym źródle dobrobytu rodziny, ropie naftowej. Nie dalej jak w zeszłym roku Kensington przewyższył korporację Halliburton w najbardziej zyskownych kontraktach naftowych.
I - podobnie jak naftowe przedsięwzięcia Kensingtona - Safia także nie została zostawiona samej sobie. Kara nadal opłacała jej studia, łącznie z sześcioletnim pobytem w Oksfordzie, gdzie Safia zdobiła doktorat z archeologii. Zaczęła pracować w Kensington Wells, Inc. W końcu przyszło jej nadzorować ulubiony projekt Kary tutaj, w muzeum - zbiór starożytności z Półwyspu Arabskiego zapoczątkowany przez Reginalda Kensingtona. Znów, podobnie jak jego firmy - i ten projekt prosperował pod opieką Kary, stając się największą kolekcją na świecie. Dwa miesiące temu rodzina władająca Arabią Saudyjską próbowała odkupić kolekcję, by wróciła na arabską ziemię. O transakcji plotkowano, że opiewa na setki milionów.
Kara odmówiła. Kolekcja znaczyła dla niej więcej niż pieniądze. Była hołdem złożonym ojcu. Mimo że ciała nigdy nie odnaleziono, jego grób znajdował się tutaj, w samotnym skrzydle British Museum, pośród bogactw i historii Arabii.Ponad ramieniem przyjaciółki Safia wpatrywała się w monitor pokazujący dymiące zgliszcza. Potrafiła sobie wyobrazić, co ta strata oznacza dla Kary. Jakby ktoś zbezcześcił grób jej ojca.
– Karo… - zaczęła Safia, starając się złagodzić nadchodzący cios słowami pochodzącymi od kogoś, z kim dzieliła pasję - galeria… nie istnieje.
– Wiem. Edgar już mi powiedział. - W głosie Kary nie było wahania. Wysunęła się z uścisku Safii, jakby nagle zrobiło jej się głupio. Popatrzyła na zebranych. Wrócił znajomy władczy ton: - Co się stało? Kto to zrobił?
Strata kolekcji tak szybko po odrzuceniu saudyjskiej oferty najwyraźniej wzbudziła i jej podejrzenia.
Ponownie odtworzono nagranie. Safia przypomniała sobie, że była poproszona o zachowanie tajemnicy. Pod adresem Kary nie skierowano takiej prośby. Bogactwo daje przywileje.
Safia nie patrzyła na monitor. Spoglądała na przyjaciółkę w obawie, że nagranie może ją zranić. Kątem oka dostrzegła ostatni błysk wybuchu i ekran pociemniał. Wyraz twarzy Kary nie zmienił się, była marmurowym obrazem skupienia - Atena zamyślona.
Jednak pod koniec jej oczy zamknęły się powoli. Nie z powodu wstrząsu czy zgrozy - Safia znała aż za dobrze nastroje przyjaciółki - ale z powodu ulgi. Jej usta poruszyły się w bezgłośnym szepcie, wydobyło się z nich jedno słowo, które usłyszała tylko Safia.
– Nareszcie…2. POL OWANIE NA LISA
14 LISTOPADA, 7.04
EST LEDYAR D, CONNECTICUT, USA
Cierpliwość to klucz do sukcesu w każdym polowaniu.
Painter Crowe patrzył z góry na swój rodzinny kraj, ziemię, którą plemię jego ojca zwało Mashantucket - „bardzo zalesiona kraina”. Tam jednak, gdzie stał Painter, nie było drzew, śpiewu ptaków, powiewu wiatru na policzku. Rozlegały się za to dzwonki automatów do gry, brzęk monet, unosił się intensywny zapach dymu z cygar, klimatyzatory chłodziły martwe powietrze.
Foxwoods Resort and Casino był największym kompleksem kasyn na świecie, większym od Las Vegas i Monte Carlo. Ulokowany nieopodal bezpretensjonalnej wioski Ledyard w stanie Connecticut, wyrastał dramatycznie ponad gęste lasy rezerwatu Mashantucket. Jako dodatek do kasyna z sześcioma tysiącami automatów i setkami stołów wybudowano trzy światowej klasy hotele. Całość należała do plemienia Pequot, Ludu Lisa, które polowało na tej ziemi od dziesięciu tysięcy lat.
Teraz jednak to nie jeleń ani lis był przedmiotem polowania.
Painter czaił się na zdobycz, którą miał być Xin Zhang, chiński informatyk.
Zhang zaś, lepiej znany pod pseudonimem Kaos, był hakerem i łamaczem kodów o niezwykłym talencie, jednym z najlepszych w Chinach. Po lekturze jego dossier Painter nabrał szacunku do szczupłego mężczyzny w garniturze od Ralpha Laurena. W ciągu ostatnich trzech lat zorganizował on z powodzeniem na terenie USA siatkę szpiegostwa komputerowego. Ostatni nabytek - technologia broni plazmowej prosto z Los Alamos.
Cel Paintera wreszcie wstał od stołu do gry w pokera Pai Gow.
– Doktorze Zhang, życzy pan sobie policzyć? - zapytał szef boksu, stając nad stołem niczym kapitan na dziobie swej łodzi. O siódmej rano był tu tylko jeden gracz… i jego goryle.
Painter śledził zdobycz z bezpiecznej odległości. Nie wolno wzbudzić podejrzeń. Szczególnie nie na tak późnym etapie łowów.Zhang przesunął stos czarnych sztonów w stronę krupierki, kobiety o znudzonym spojrzeniu. Kiedy ustawiała wygraną, Painter obserwował cel.
Zhang był przykładem stereotypu nieodgadnionego Chińczyka. Miał pokerową twarz, z której nie dawało się niczego wyczytać, żadnego idiosynkratycznego tiku wskazującego na dobrą lub złą passę. Po prostu robił swoje.
Patrząc na tego człowieka, nikt by nie zgadł, że ma do czynienia z mistrzem zbrodni poszukiwanym w piętnastu krajach. Nosił się jak typowy zachodni biznesmen: szyty na miarę garnitur w niemal niewidoczne prążki, jedwabny krawat, platynowy rolex. Otaczała go aura sztywnej elegancji. Czarne włosy miał wygolone nad uszami i z tyłu, na czubku głowy tworzące błyszczącą koronę, nie całkiem niepodobną do mniszej. Okulary w cienkiej oprawce z okrągłymi szkłami lekko zabarwionymi na niebiesko nadawały mu wygląd naukowca.
Krupierka w końcu pomachała rękami nad stosem sztonów, pokazując puste dłonie i palce kamerom ochrony ukrytym na suficie w kopułkach z czarnych luster.
– Równo pięćdziesiąt tysięcy - zakończyła.
Szef boksu skinął głową. Krupierka wyliczyła kwotę w sztonach tysiącdolarowych.
– Życzymy więcej szczęścia, sir - rzekł szef i się ukłonił.
Zhang odszedł wraz ze swymi gorylami, nie skinąwszy nawet na pożegnanie. Grał przez całą noc. Świt zaczynał rozjaśniać niebo. Za trzy godziny znów ruszy konferencja CyberCrime dotycząca kradzieży tożsamości, ochrony infrastruktury i miriadów innych tematów związanych z bezpieczeństwem i ochroną.
Za dwie godziny rozpocznie się śniadaniowe sympozjum Hewletta Packarda. Podczas tego spotkania Zhang dokona transferu. Jego amerykański kontakt pozostawał nieznany. To był jeden z głównych celów tej operacji. Oprócz zabezpieczenia danych na temat broni poszukiwali kontaktów Zhanga w kraju, kogoś związanego z mroczną siecią handlującą militarnymi sekretami i technologiami.
Ta misja nie może się nie powieść.
Painter ruszył za grupą. Jego zwierzchnicy w DARPA wyznaczyli go osobiście do tego zadania po części z racji jego wiedzy i umiejętnościdokonywania mikropomiarów i znajomości inżynierii komputerowej, ale bardziej dla jego zdolności wtopienia się w środowisko w Foxwoods.
Crowe, choć tylko półkrwi, ale odziedziczył dość rysów swego ojca, żeby uchodzić za Indianina z plemienia Pequot. Wystarczyło kilka wizyt w solarium, by pogłębić brąz cery, i brązowe szkła kontaktowe, by ukryć błękit oczu po matce. Kruczoczarne, sięgające do ramion włosy związał w koński ogon i wyglądał zupełnie jak ojciec. Przebrania dopełniał garnitur z symbolem plemienia na kieszeni - drzewem na wzgórzu na tle czystego nieba. Poza tym, kto zwraca uwagę na co innego niż garnitur?
Painter bardzo uważał, idąc za Zhangiem. Nie skupiał wzroku na tych, których śledził. Rozglądał się i wykorzystywał naturalne osłony. Tropił zdobycz w neonowym lesie błyskających automatów do gry, kroczył przez polany zielonego filcu stołów. Zachowywał dystans i zmieniał tempo oraz kierunki.
Słuchawka w jego uchu przemówiła po mandaryńsku - głos Zhanga wychwycony przez mikroprzekaźnik. Zhang zmierzał do swojego apartamentu.
Painter dotknął mikrofonu na gardle.
– Sanchez, jak odbierasz? - zapytał.
– Głośno i wyraźnie, dowódco.
Cassandra Sanchez, jego zastępczyni podczas tej misji, siedziała w apartamencie naprzeciwko apartamentu Zhanga i obsługiwała aparaturę.
– Jak z tym podskórnym? - zapytał.
– Lepiej niech szybko loguje się do komputera. Pluskwa ma mało soku. Painter zmarszczył czoło. Pluskwa została umieszczona na Zhangu
wczoraj, podczas masażu. Latynoskie rysy Sanchez mogły ujść za indiańskie. Wszczepiła przekaźnik podskórny poprzedniego wieczoru podczas głębokiego masażu, kiedy silne uciski kciukami zamaskowały wniknięcie przedmiotu pod skórę. Niewielką rankę pokryła anestetyczną maścią chirurgiczną. Pod koniec masażu ranka zagoiła się i zaschła. Cyfrowy przekaźnik miał czas nadawania zaledwie dwanaście godzin.
– Ile czasu zostało?
– W najlepszym razie… osiemnaście minut.
– Cholera.
Painter znów skupił uwagę na tym, co mówi Zhang.Chińczyk mówił cicho do ochroniarzy. Painter, doskonale znający mandaryński, słuchał uważnie. Miał nadzieję, że Zhang poda jakieś wskazówki, kiedy przekaże pliki dotyczące broni plazmowej. Rozczarował się.
– Niech dziewczyna będzie gotowa, kiedy wezmę prysznic.
Painter zacisnął pięść. „Dziewczyna” miała trzynaście lat - kontraktowa niewolnica z Korei Północnej. „Moja córka”, wyjaśniał zapytany. Gdyby to była prawda, to do długiej listy przestępstw Zhanga należałoby dodać kazirodztwo.
Painter okrążył budkę wymiany i ruszył wzdłuż długiego ciągu automatów, równolegle do celów. Dolarowy automat zadzwonił, obwieszczając główną wygraną. Zwycięzca, mężczyzna w średnim wieku ubrany w strój do joggingu, uśmiechnął się i rozejrzał za kimś, z kim mógłby się podzielić radością. Był tylko Painter.
– Wygrałem! - wrzasnął. Jego oczy podkreślały czerwone obwódki - skutek całonocnej gry.
Painter skinął głową.
– Życzę jeszcze więcej szczęścia, sir. - Posłużył się słowami, które usłyszał wcześniej od szefa boksu, i pomaszerował dalej. Prawdziwych wygranych, poza kasynem, nie było. Same automaty w zeszłym roku przyniosły osiemset milionów dolarów netto. Najwyraźniej plemię Pequot przeszło daleką drogę od interesów typu „kup pan cegłę” z lat osiemdziesiątych.
Na nieszczęście ojca Paintera ominął ten boom, ponieważ opuścił rezerwat na początku lat osiemdziesiątych, kiedy wyjechał szukać fortuny w Nowym Jorku. Tam właśnie poznał matkę Paintera, ognistą Włoszkę, która w końcu zasztyletowała męża po siedmiu latach małżeństwa i urodzeniu dziecka. Mając matkę w celi śmierci, Painter dorastał w rodzinach zastępczych, gdzie szybko nauczył się, że najlepiej być cichym i niewidocznym.
Był to jego pierwszy trening podchodów… ale nie ostatni.
Grupa Zhanga dotarła do wind w Grand Pequot Tower, pokazując ochronie przy wejściu klucz do apartamentu.
Painter ominął bramkę. W kaburze pod pachą miał dziewięciomilimetrowego glocka. Musiał stłumić chęć wyciągnięcia pistoletu i strzelenia Zhangowi w tył głowy.To jednak nie pozwoliłoby osiągnąć celu: odzyskać planów i analiz dotyczących działa plazmowego. Zhangowi udało się ściągnąć te dane z zabezpieczonego serwera federalnego, po zostawieniu wirusa. Następnego ranka w Los Alamos technik nazwiskiem Harry Klein otworzył plik, nieodwracalnie uruchamiając wirusa, który zaczął zjadać wszystkie odniesienia do broni, tworząc jednocześnie ślad prowadzący do Kleina. Podążanie tym fałszywym tropem zajęło śledczym dwa tygodnie.
Potrzeba było dwóch tuzinów agentów DARPA, żeby przesiać mierzwę zostawioną przez wirusa i odkryć prawdziwego złodzieja, Xina Zhanga, szpiega ulokowanego na etacie technologa w Changnecie, szybko rozwijającej się firmie telekomunikacyjnej z Szanghaju. Według wywiadu CIA dane znajdowały się w laptopie Zhanga w jego apartamencie. Twardy dysk jego komputera został zabezpieczony pułapkami i innymi zakodowanymi środkami obrony. Jeden błąd przy próbie wejścia starłby wszystkie dane.
Nie wolno ryzykować. Wirus nie zostawił w Los Alamos niczego. Szacowano, że ta strata cofnęłaby program o całe dziesięć miesięcy. Najgorszą konsekwencją było jednak to, że skradzione wyniki popchną chińskie badania do przodu o całe pięć lat. Pliki zawierały szereg fenomenalnych, przełomowych osiągnięć i wynalazków. Zadaniem DARPA było je odzyskać. Cel akcji: poznać hasło Zhanga i odzyskać laptop.
Czas uciekał.
W odbiciu automatu „Koło fortuny” Painter obserwował Zhanga wchodzącego z ochroniarzami do ekspresowej windy jadącej do prywatnych apartamentów na szczycie wieżowca. –
Dotknąwszy mikrofonu na gardle, Painter wyszeptał:
– Jadą na górę.
– Przyjęte. Gotowi na rozkaz.
Gdy tylko drzwi się zasunęły, Painter pospieszył do windy obok. Zasłaniały ją skrzyżowane jasnożółte taśmy z czarnym napisem: WINDA NIECZYNNA. Painter zerwał je i nacisnął guzik. Drzwi się otworzyły, wskoczył i znów dotknął mikrofonu:
– Czysto! Ruszać! Sanchez odrzekła: – Trzymaj się.Kiedy drzwi windy zamykały się z sykiem, Painter oparł się o mahoniową boazerię, rozstawiwszy szeroko nogi.
Winda skoczyła do góry, cisnąć go w dół. Napiął mięśnie. Spoglądał na coraz szybciej rosnące liczby. Sanchez przestawiła tę windę na maksymalne przyspieszenie, jednocześnie spowolniła windę Zhanga o niezauważalne dwadzieścia cztery procent.
Kiedy winda Paintera dotarła do trzydziestego drugiego piętra, wyhamowała z szarpnięciem. Jego nogi oderwały się od wykładziny, zawisł na jeden oddech i opadł z powrotem. Wyskoczył, gdy tylko drzwi się otworzyły, ostrożnie, żeby nie naruszyć taśm. Sprawdził sąsiednią windę - trzy piętra niżej, ale zbliżała się.
Musi się pospieszyć.
Pobiegł wzdłuż korytarza i znalazł apartament Zhanga.
– Jak stoimy? - wyszeptał.
– Dziewczynka przykuta kajdankami do łóżka. Dwaj strażnicy grają w karty w głównym salonie.
– Zrozumiano. - Sanchez umieściła ołówkowe kamery w kaloryferach. Painter przeciął korytarz i wszedł do apartamentu naprzeciwko.
Cassandra Sanchez usadowiła się pośród aparatury elektronicznej śledzącej i monitorów niczym pająk w sieci. Ubierała się na czarno, od butów po bluzę. Pasowało to do sytuacji.
Pod pachą miała kaburę z automatycznym sigiem czterdziestkąpiątką. Dostosowała go do swoich potrzeb gumowanym uchwytem Hogue’a i zamontowała przycisk zwalniający magazynek po prawej stronie, żeby mogła zmieniać go kciukiem lewej ręki. Była śmiertelnie dokładnym snajperem, podobnie jak Painter szkoliła się w siłach specjalnych, zanim wstąpiła do Sigmy.
Powitała go błyskiem w oczach, zbliżał się finisz.
Na jej widok Painter zaczął szybciej oddychać. Jej piersi opychały cienki materiał jedwabnej bluzki. Z wysiłkiem odwrócił oczy. Współpracowali od pięciu lat i dopiero ostatnio jego uczucia wobec niej się zmieniły. Służbowe obiady przeszły w drinki po pracy i wreszcie w długie kolacje. Jednak pewne granice były jeszcze do przekroczenia, a dystans zachowany.
Cassandra jakby czytała w jego myślach i odwróciła wzrok.
– Skurczybyk, powinien już być - mruknęła i spojrzała na monitory. - Lepiej, żeby włączył te pliki w ciągu najbliższego kwadransa albo… cholera!– Co się stało? - Painter podszedł do monitora.
Widział na nim trójwymiarowy przekrój wyższych poziomów Grand Pequot Tower. Wśród linii jarzyło się małe „x”.
– Zjeżdża na dół!
Owo „x” pokazywało znacznik położenia wbudowany w mikroprzekaźnik.
Painter zacisnął pięść.
– Coś go spłoszyło. Czy od jego wejścia do windy miał łączność z apartamentem?
– Ani dudu.
– Laptop nadal tam jest?
Cassandra wskazała inny monitor z biało-czarnym obrazem apartamentu Zhanga. Laptop nadal leżał na stoliku. Gdyby nie był zakodowany, można byłoby się włamać i go ukraść. Ale musieli mieć kody Zhanga. Umieszczony w urządzeniu wirus nagrałby każde uderzenie w klawisze i już by je mieli. A wtedy mogliby zamknąć Zhanga i jego ludzi.
– Muszę wrócić na dół - stwierdził Painter. Znacznik miał zasięg zaledwie dwustu metrów. - Nie możemy go zgubić.
– Jeśli nas przechytrzy…
– Wiem. - Skierował się do drzwi. Trzeba będzie zlikwidować Zhanga. Stracą pliki, ale przynajmniej dane nie dotrą do Chin. Taki był plan B. Mieli zabezpieczenia zabezpieczeń. Był nawet niewielki granat EM umieszczony w jednej z kratek wentylacyjnych apartamentu. W ułamku sekundy mogli go aktywować, uruchamiając impuls elektromagnetyczny, który z kolei uruchamiał zabezpieczenia komputera, a te wymazywały dane. Nie wolno, żeby Chiny dostały te wyniki.
Painter ruszył korytarzem i wślizgnął się do windy.
– Możesz mnie sprowadzić na dół przed nim? - odezwał się do mikrofonu.
– Lepiej trzymaj jaja - odrzekła Cassandra.
Zanim mógł skorzystać z jej rady, winda umknęła mu spod nóg. Przez długą chwilę nic nie ważył, żołądek podjechał mu do gardła. Winda spadała swobodnie. Painter stłumił napad paniki i przełknął żółć. Nagle podłoga windy podskoczyła. Nie było sposobu, żeby utrzymać się w pozycji stojącej. Opadł na kolana. Wreszcie tempo hamowania zmalało i winda stanęła.
Syknęły otwierane drzwi.Painter wstał. Trzydzieści pięter w mniej niż pięć sekund. To chyba rekord. Przepchnął się przez drzwi i ruszył korytarzem. Zerknął na wskaźnik nad windą Zhanga.
Jeszcze jedno piętro.
Cofnął się kilka kroków, stając wystarczająco blisko, by kryć drzwi, ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Znowu był ochroniarzem w kasynie.
Drzwi windy Zhanga otworzyły się na głównym poziomie.
Painter widział je, odbijające się w polerowanych mosiężnych drzwiach windy znajdującej się naprzeciwko. No nie… Odwrócił się i spojrzał do środka. Nikogo.
Czy Zhang wysiadł na innym piętrze? Painter wszedł do pustej windy. Niemożliwe, to winda ekspresowa, nie zatrzymuje się - jedzie prosto do apartamentów na górze. Chyba że Chińczyk pociągnął hamulec bezpieczeństwa i uciekł, sforsowawszy drzwi.
Nagle zobaczył. Do ściany przyklejony był połyskujący kawałek plastiku. Pluskwa.
Painter czuł, jak serce wali mu o żebra, kiedy wchodził do windy. Wzrok skupił na mikroprzekaźniku. Oderwał go i przyjrzał mu się uważnie. Zhang wyprowadził go w pole.
Boże…
Dotknął mikrofonu.
– Sanchez!
Jego serce nadal biło głośno. Żadnej odpowiedzi.
Odwrócił się i nacisnął guzik z napisem: APARTAMENTY. Drzwi zamykały się za nim wolno. Chodził po windzie jak lew po klatce. Ponownie wezwał Cassandrę. Znów cisza.
– Cholera… - Ekspresowa winda zaczęła się wznosić. Painter uderzył pięścią w ściankę i mahoniowy panel trzasnął pod knykciami. - Ruszaj się, skurwielu!
Ale wiedział, że jest już za późno. 14.38 GMT
LONDYN, ANGLIAStojąc w holu kilka kroków od Galerii Kensington, Safia z trudem oddychała. Nie z powodu odoru spalonego drewna i izolacji, ale dlatego, że musiała czekać. Przez cały ranek obserwowała śledczych i inspektorów z wszelakich brytyjskich biur, jak znużeni wchodzą i wychodzą. Ona nie mogła nigdzie wejść.
Cywilom nie wolno było przekraczać żółtych taśm. Nie pozwalały na to czujne oczy wojskowych strażników.
Dopiero po południu pozwolono jej wreszcie wejść do środka i na własne oczy zobaczyć zniszczenia. Miała wrażenie, jakby jej klatkę piersiową ścisnął w pięści olbrzym. Serce stało się spanikowanym gołębiem bijącym o pręty żeber.
Co znajdzie? Co da się uratować?
Cierpiała, zdruzgotana jak galeria.
Jej praca była czymś więcej niż tylko życiem akademickim. Po Tel Awiwie właśnie tu uleczyła swoje serce. I chociaż opuściła Arabię, nie porzuciła jej. Nadal była córką swojej matki. Tak więc odbudowała Arabię w Londynie - Arabię sprzed czasu terrorystów, namacalne świadectwo historii jej kraju, jego cudów, czasów starożytnych i tajemnic. Otoczona antykami, idąc przez galerię, słyszała skrzyp piasku pod stopami, czuła na twarzy ciepło słońca i smakowała słodycz świeżo zerwanych daktyli. To był dom, bezpieczne miejsce.
I o wiele więcej. Jej żal jeszcze się pogłębił.
W swoim sercu zbudowała dom nie tylko dla siebie, ale i dla Watki, której nie znała. Czasami, kiedy pracowała do późna, czuła w powietrzu subtelną woń jaśminu, wspomnienie z dzieciństwa, wspomnienie matki. Mimo że nie dzieliły życia, mogły dzielić to miejsce, kawałek domu.
A teraz to odeszło.
– Wpuszczają nas.
Safia zadrżała. Zerknęła na Ryana Fleminga. Szef ochrony czuwał wraz z nią, choć wyglądało na to, że z braku snu ledwo trzyma się na nogach.
– Będę przy tobie - szepnął.
Zmusiła się do wdechu i skinęła głową. Tylko tak mogła teraz podziękować za jego uprzejmość i towarzystwo. Ruszyła za ekipą muzeum. Wszyscy zgodzili się pomóc w katalogowaniu i dokumentowaniu zawartości galerii. To zajmie całe tygodnie.Safia szła, jednocześnie ciekawa i pełna obaw, co znajdzie. Okrążyła ostatnią barierę. Krata bezpieczeństwa została usunięta przez biuro koronera. Poczuła ulgę. Wcale nie chciała oglądać szczątków Harry’ego Mastersona.
Podeszła do wejścia i zajrzała.
Mimo że widziała salę na monitorze, nie była przygotowana na to, co zobaczyła.
Jasna galeria stała się mrocznym labiryntem jaskiń, pięcioma salami pełnymi potrzaskanych kamieni.
Wstrzymała oddech. Ktoś za nią aż się zachłysnął.
Ognista burza na wszystkim zostawiła ślady zniszczenia. Ściana została spopielona do cegieł u podstawy. Nic nie stało prosto poza babilońską wazą na samym środku. Wysoka na pół metra - choć okopcona - stała. Safia czytała, że tornada, siejąc wokół zniszczenie, zostawiają nietknięty rower stojący w samym środku zamieszania.
Wciąż cuchnęło dymem, a podłogę pokrywała kilkucentymetrowa warstwa mokrej sadzy.
– Będziesz potrzebowała gumiaków - stwierdził Fleming, kładąc rękę na ramieniu Safii i kierując ją ku rzędowi butów. - I kasku.
– A skąd w ogóle mamy zacząć? - mruknął ktoś.
Stosownie ubrana Safia wkroczyła do galerii. Poruszała się jak we śnie, mechanicznie, nawet nie mrugała. Mijała kolejne sale. Kiedy doszła do ostatniej, coś chrupnęło pod butem. Schyliła się, pogmerała w sadzy i podniosła jakiś kamień. Na jego powierzchni rysowało się kilka linijek pisma klinowego. Był to kawałek asyryjskiej tabliczki datowanej na czas starożytnej Mezopotamii. Wyprostowała się i spojrzała na ruiny Galerii Kensington.
Tyle że teraz zauważyła innych ludzi. Obcych w jej domu.
Pracowali w grupkach, rozmawiali przyciszonymi głosami, jak na cmentarzu. Inspektorzy budowlani badali strukturę ścian, podczas gdy śledczy ze straży pożarnej analizowali odczyty z urządzeń. Grupka inżynierów spierała się w kącie na temat budżetów i ofert, a kilku policjantów stało na straży przy zniszczonej ścianie zewnętrznej. Robotnicy już montowali płyty mające zakryć otwór.
Przez szparę Safia dostrzegła stojących za taśmami gapiów po przeciwnej stronie ulicy. Byli zaskakująco wytrwali, choć poranna mżawkapo południu przeszła w ulewę. Migały flesze. Turyści.
Przez jej otępienie przebił się gniew. Chciała wyrzucić wszystkich tych ludzi. To jej skrzydło, jej dom. Gniew pomógł jej się skupić, sprowadził ją na ziemię. Musi wypełnić zobowiązanie.
Skierowała uwagę na innych uczonych i studentów z muzeum. Zaczęli już przesiewać zniszczenia. To, że teraz codzienne niesnaski odsunięto na bok, podnosiło na duchu.
Skierowała się do wejścia, gotowa skrzyknąć ochotników. Kiedy jednak doszła do pierwszej galerii, pojawiła się spora ich grupa. Na czele kroczyła Kara w roboczym kombinezonie i czerwonym kasku z logo Kensington Wells. Prowadziła dwadzieścioro mężczyzn i kobiet. Byli ubrani tak samo jak ona i mieli takie same czerwone kaski.
Safia zastąpiła jej drogę.
– Kara?
Nie widziała jej przez cały dzień. Zniknęła wraz z dyrektorem muzeum, przypuszczalnie po to, żeby koordynować pracę rozmaitych zespołów śledczych ze straży i policji. Wyglądało na to, że kilka miliardów funtów daje władzę.
Kara machnięciem skierowała grupę w głąb galerii.
– Do roboty!
Odwróciła się do Safii.
– Wynajęłam własny zespół specjalistów.
Safia patrzyła na grupę maszerującą niczym mała armia. Zamiast broni nieśli różnego rodzaju aparaty i przyrządy.
– Co się dzieje? Dlaczego to robisz?
– Żeby się dowiedzieć, co się stało. - Kara patrzyła, jak zespól zabiera się do pracy. W oczach miała gorączkowy błysk, ognistą determinację.
Safia już dawno nie widziała jej w takim stanie. Coś wyzwoliło w Karze napięcie, którego brakowało jej od lat. Tylko jedno mogło ją tak rozpalić.
Ojciec.
Przypomniała sobie wyraz oczu Kary, gdy oglądała nagrania z eksplozji. Ta dziwna ulga. I jedno słowo: „Nareszcie…”.
Kara weszła do galerii. Jej zespół już zaczął pobierać próbki z plastiku, szkła, drewna, kamienia. Podeszła do dwóch ludzi z wykrywaczami metalu, które przesuwali nad podłogą. Jeden z nich podniósł z kupki gruzu kawałek stopionego brązu i odłożył na bok.– Chcę, żebyście znaleźli każdy kawałek meteorytu - rozkazała. Mężczyźni skinęli głowami.
Safia dołączyła do Kary.
– Czego tak naprawdę szukasz? - spytała.
Kara odwróciła się do niej, w jej oczach jarzyła się determinacja.
– Odpowiedzi.
Poza zaciśniętymi ustami przyjaciółki Safia ujrzała na jej twarzy nadzieję.
– Na temat ojca?
– Na temat jego śmierci.
16.20
Kara siedziała w korytarzu na składanym krześle. W galeriach wrzała praca. Wentylatory kręciły się z warkotem. Nie docierały do niej pogaduszki pracowników. Wyszła na papierosa. Palenie rzuciła dawno temu, ale teraz musiała zająć czymś ręce. Jej palce drżały.
Czy ma dość siły? Siły, by mieć nadzieję.
W wejściu pojawiła się Safia, dostrzegła ją i skierowała się w jej stronę. Kara wskazała papierosa.
– Tylko chwilę.
Safia zatrzymała się, skinęła głową i wróciła do galerii.
Kara zaciągnęła się kolejny raz, wypełniła płuca dymem, ale to jej nie uspokoiło. Była zbyt rozdygotana, nocna adrenalina powoli się wypalała. Patrzyła na brązową płytę obok wejścia. Była na niej podobizna ojca, założyciela galerii.
Wydmuchnęła dym, zacierając widok. Papa…
Gdzieś w głębi galerii coś upadło z głośnym „bang”, dźwięczącym jak wystrzał, wspomnienie przeszłości, polowania wśród piasków.
Kara podryfowała w przeszłość.
Jej szesnaste urodziny.
Polowanie było prezentem od ojca.
Arabski oryks uciekał w górę wydmy. Biała sierść antylopy odbijała się od czerwieni piasku. Tylko dwie plamy kaziły śnieżneumaszczenie: czarny koniec ogona i obwódki wokół oczu i nosa. Wilgotna karmazynowa krew kapała ze zranionego brzucha.
Im rozpaczliwiej zwierzę próbowało uciec przed myśliwymi, tym jego kopyta coraz głębiej wbijały się w piasek. Im bliżej grzbietu, tym większym strumieniem ciekła krew. Stożkowate rogi cięły powietrze, gdy mięśnie karku skręcały się z wysiłku podczas bolesnego pokonywania kolejnych metrów.
Będąca ćwierć kilometra dalej Kara słyszała odbijający się echem płacz oryksa ponad warkotem silnika quada, na grubych oponach. Sfrustrowana ściskała kierownicę, kiedy pojazd wyskoczył na wierzchołek ogromnej wydmy. Przez zapierającą dech w piersi chwilę była w powietrzu, uniesiona nad siodełkiem.
Gniewnie zaciśnięte wargi pozostawały ukryte pod chustą pasującą do stroju safari koloru khaki. Sięgający do połowy pleców warkocz powiewał za nią jak ogon dzikiej klaczy.
Ojciec jechał za nią, ze strzelbą przewieszoną przez plecy. Twarz miał opaloną na kolor skóry siodła, a włosy piaskowoszare. Podchwycił jej spojrzenie.
– Już blisko! - starał się przekrzyczeć ryk silników. Dodał gazu i zjechał po nawietrznej stronie wydmy.
Kara pognała, pochylona nad kierownicą, a beduiński przewodnik tuż za nią. To właśnie Habib doprowadził ich do zdobyczy. I to jego celny strzał zranił oryksa. Choć była pod wrażeniem jego celności - trafił antylopę podczas skoku - wściekła się, że strzał oddano, by zranić, a nie zabić.
– Żeby spowolnić… dla dziewczyny - wyjaśnił Habib. Zirytowało ją to okrucieństwo… I obraziło. Polowała z ojcem od
czasu, gdy miała sześć lat. Potrafiła całkiem sporo i wolała czyste zabijanie. Celowe ranienie zwierzęcia uważała za barbarzyństwo.
Niektórzy, szczególnie w Anglii, unosili brwi na widok jej zachowania, uważając ją za chłopczycę, tym bardziej że dorastała bez matki. Kara jednak wiedziała swoje. Podróżując przez pół świata, wychowywała się, nie znając linii oddzielającej mężczyzn i kobiety. Wiedziała, jak się bronić, jak walczyć pięścią lub nożem.
Dotarłszy do końca zbocza, Kara i jej przewodnik dogonili ojca, bo jego pojazd zabuksował w łacie piasku. Minęli go w chmurzepyłu.
Ojciec wypchnął quada i popędził w górę następnej wydmy, wielkiej góry czerwonego piachu.
Kara z Habibem wjechali na grzbiet pierwsi, zwalniając, żeby dziewczyna mogła zobaczyć, co jest dalej. Druga strona wydmy opadała stromo jak urwisko, kończąc się rozległą równiną. Z łatwością można się było z niej stoczyć i połamać.
Habib machnął ręką, żeby się zatrzymała. Posłuchała, wiedząc, że tak będzie lepiej. Zgasiła motor. Poczuła skwar kładący się ciężarem na jej ramionach, ale nie zwracała na to uwagi. Oszołomiona widokiem powoli wypuściła powietrze.
To było wspaniałe. Słońce, chylące się ku zachodowi, zmieniło połacie piasku w czyste szkło. Upalne miraże błyszczały, dając złudzenie jezior pełnych wody - kłamliwe obietnice bezwzględnego krajobrazu.
Wzrok Kary przyciągnął stożkowy słup piasku wirujący z dołu do góry, ginący wysoko w chmurze pyłu.
Piaskowy diabeł.
Kara już widywała takie rzeczy, łącznie z burzami piaskowymi, które potrafiły uderzyć znikąd i donikąd uciec. Jednak ten widok głęboko ją poruszył: samotna natura tego wiru, jego doskonała nieruchomość na równinie… Była w tym tajemnica i obcość.
Słyszała, jak Habib mamrocze coś z opuszczoną głową, jakby się modlił.
Po chwili dołączył do nich ojciec.
– Tam jest! - powiedział zdyszany wskazując w dół stromego zbocza.
Oryks wlókł się przez równinę, kulejąc.
Habib podniósł rękę, przerywając modlitwę.
– Nie, dalej nie idziemy.
Ojciec zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz?
Przewodnik nadal patrzył przed siebie. Jego myśli kryły się za ciemnymi goglami Afrika Korps i wełnianym omańskim nakryciem głowy zwanym shamag.– Dalej nie idziemy - powtórzył grubym głosem. - To kraj nisnasów, zakazanych piasków. Musimy zawrócić.
Ojciec się roześmiał.
– Bzdura, Habibie.
– Papo? - odezwała się Kara.
Pokręcił głową i wyjaśnił:
– Nisnasy to upiory głębokiej pustyni. Czarne dżiny, duchy nawiedzające piaski.
Kara spojrzała na twarde rysy przewodnika. Część Arabii zwana Rub’ al-Khali stanowiła największą na świecie masę piachu, była większa od Sahary, a fantastycznych opowieści dotyczących tego regionu było mnóstwo i jedna bardziej dziwaczna od drugiej. Zdarzali się jednak tacy, którzy w nie wierzyli.
Najwyraźniej przewodnik do nich należał.
Ojciec zmniejszył gaz.
– Przyrzekłem ci polowanie, Karo, nie chcę cię rozczarować. Jeśli jednak chcesz wracać…
Kara zawahała się, popatrywała to na ojca, to na Habiba, zawieszona między lękiem i determinacją, między mitologią i rzeczywistością. Tutaj, w dziczy pustyni, wszystko wydawało się możliwe.
Wpatrzyła się w uciekające zwierzę, kulejące na gorącym piasku, walczące o każdy krok, podążające ścieżką bólu. Wiedziała, co musi zrobić. Cała ta krew, cały ten ból były z jej powodu. Musi to zakończyć.
Poprawiła chustę i zapaliła silnik.
– Tam jest łatwiejszy zjazd. Bardziej w lewo.
Ruszyła wzdłuż grzbietu, kierując się ku łagodniejszemu spadkowi.
Nie musiała się odwracać, żeby widzieć ojcowski szeroki uśmiech dumy i zadowolenia. Oświetlał ją jak słońce. No, ale w tym momencie nie dawał ciepła.
Patrzyła na równinę, daleko, poza samotnego oryksa, na pojedynczą spiralę piasku. Piaskowe diabły były czymś zwyczajnym, lecz widok tego jednego ją dziwił. Nie poruszał się.Osiągnąwszy łagodniejszy stok, dziewczyna skierowała cztero- kołowca w dół, ku równinie. Było stromo, pojazdem rzucało w prawo i w lewo, ale trzymała się na luźnym piachu. Kiedy dojechała do równiny, koła złapały lepszą przyczepność i przyspieszyła.
Słyszała za sobą pojazd ojca. Dźwięk doleciał także do uszu oryksa. Boleśnie potrząsnął głową i przyspieszył kroku.
Dystans wynosił mniej niż ćwierć kilometra. Już niedługo. Po równym quad dogoni zwierzę i szybki, czysty strzał zakończy jego nieszczęście i polowanie.
– Chce się ukryć! - krzyknął ojciec. - Idzie na ten wir!
Pojazd ojca wystrzelił przed nią. Kara ruszyła w pościg, nisko pochylona nad kierownicą. Ścigali zranione stworzenie, ale desperacja sprawiała, że było bardzo szybkie.
Oryks kłusował ku skrajowi trąby.
Ojciec zaklął paskudnie, ale nie zwolnił.
Kara podążała za nim, jakby wciągnięta w jego kilwater. Zbliżywszy się do pylistej burzy, odkryli w piasku głęboką
dziurę. Oba pojazdy zatrzymały się na jej krawędzi. Pylny diabeł wyrastał ze środka dziury, jakby wkopywał się w pustynię, wyrzucając piasek wysoko w górę. Kolumna pyłu miała dobre pięćdziesiąt metrów średnicy, a piaskowa niecka z pięćset metrów.
Wulkan dymiący wśród piasków.
Błękitne kreski wyładowań przeszywały diabła z denerwująco cichymi trzaskami. Kara czuła zapach ozonu. Było to zjawisko charakterystyczne dla burz piaskowych na suchych pustyniach - elektryczność statyczna.
Ignorując widok, ojciec wskazał środek niecki.
– Tam jest!
Kara spojrzała w dół. Kulejąc, oryks zmierzał do twardszego piasku, cyklonu wirującego w pobliżu środka.
– Przygotuj strzelbę! - krzyknął ojciec.
Dziewczyna nie drgnęła, nie była w stanie się poruszyć.
Oryks na drżących nogach dotarł do skraju diabła, chciał się ukryć za zasłoną wirującego piasku.
Ojciec zaklął pod nosem i zanurkował quadem w dół zbocza.Kara, pełna lęku, przygryzła dolną wargę, przepchnęła pojazd przez krawędź i ruszyła za ojcem. Gdy tylko wjechała w nieckę, poczuła wyładowania elektryczne wewnątrz dziury. Wioski na jej skórze stawały dęba, dolewając oliwy do ognia jej lęku. Zwolniła, tylne opony zagłębiały się w piachu zbocza.
Ojciec dojechał do dna niecki i ostro zahamował. Utrzymał się jednak na siodełku, ze strzelbą przy ramieniu.
Kara usłyszała głośny trzask wystrzału marlina, strzelby ojca. Wypatrywała oryksa, ale był już wewnątrz pyłowej burzy. Odchylił się na bok, upadł.
Ojciec dobił go jednym strzałem.
Karze nagle zrobiło się głupio. Pozwoliła, żeby zapanował nad nią strach, i straciła polowanie.
– Tato! - krzyknęła, gotowa do pochwał, dumna z jego pragmatyczności w tym pościgu.
Jednak nagły krzyk zdusił wszelkie słowa. Dobiegł z piaskowego diabła i brzmiał, jakby dochodził z piekła -przerażający krzyk agonii. Mroczny cień oryksa wpadł w sam środek diabła, zamazany wirującym piaskiem. Z jego gardła wyrywał się jęk konania. To była rzeźnia.
Ojciec, nadal podpierając nogą pojazd, walczył, by zawrócić. – Karo! Wynoś się stąd! - krzyknął.
Nie była w stanie nawet drgnąć. Co się dzieje?
Potem jęk zwierzęcia zamarł jak zdmuchnięta świeczka. Rozszedł się smród palonego ciała i sierści. Płynął w górę i w dół niecki, unosił się nad Karą, dławił ją. Widziała, jak ojciec wciąż walczy z quadem, ale koła ugrzęzły w piasku.
Jego oczy odszukały ją, zamarłą w miejscu.
– Karo! Uciekaj! - Machnął ręką. Jego opalona twarz śmiertelnie pobladła. - Uciekaj, kochanie!
Wtedy to poczuła. Zawirowanie piasku. Z początku zaledwie delikatne pociągnięcie, jakby nagle wzrosła grawitacja. Ziarnka piasku podrywały się do tańca i spadały, szybko stając się strumykami, które spływały, kierując się ku piaskowemu diabłowi.
Ojciec też to wyczuł. Zapalił silnik, lecz koła buksowały w piachu, wzbijając całe jego fontanny.– Wiej, cholera! - wrzasnął znów.
Kara była wstrząśnięta. Ojciec rzadko krzyczał - a już nigdy, gdy był spanikowany.
Kopnęła starter, wdusiła sprzęgło. Ku swemu przerażeniu spostrzegła, ze piaskowa kolumna rozszerza się, karmiona niewytłumaczalnymi prądami krążącymi po pustyni. Ciągnęła w stronę jej ojca uwięzionego w piasku.
– Tatusiu! - krzyknęła ostrzegawczo.
– Uciekaj, dziecko! - Wreszcie uwolnił pojazd, bodaj samą siłą woli. Kara skręciła, dodała gazu i zaczęła zjeżdżać w dół zbocza. Piach pod kołami wsysał pojazd, jakby to był wir wodny, ściągając Karę z siodełka. Walczyła z piachem jak umiała.
Dotarłszy wreszcie na skraj niecki, obejrzała się. Ojciec nadal był blisko jej dna, miał twarz pokrytą piaskiem i potem, oczy zmrużone w skupieniu. Zbliżał się do niego wirujący piach, błyskając pasmami wyładowań elektrycznych.
Kara nie potrafiła odwrócić wzroku. W sercu pylnego diabła gęstniał mrok, rósł i ciemniał coraz bardziej, stawał się też coraz bardziej masywny. Rozjaśniały go błyski wyładowań. Smród spalonego mięsa nadal unosił się w powietrzu. Kara przypomniała sobie ostrzeżenia przewodnika i ogarnęła ją groza.
Czarne duchy… nisnasy.
– Tatusiu!
Ojciec jednak tonął w nurtach wiru, niezdolny do ucieczki. Jego oczy napotkały jej spojrzenie, malował się w nich strach nie tylko o siebie, lecz i o nią.
Uciekaj - wypowiedział samymi wargami i zniknął w mroku wypełniającym diabła.
– Tatusiu…!
Rozległ się przerażający krzyk.
Zanim była w stanie zareagować, piaskowa kolumna eksplodowała z nieprawdopodobną siłą. Karę wyrwało z siodełka i cisnęło wysoko. Obracała się w locie. Trwało to długo, aż nagle ziemia urosła i uderzyła ją. Coś trzasnęło w ramieniu, poczuła ledwo zauważalny błysk bólu. Toczyła się po piasku, wreszcie zatrzymała twarzą w dół.Leżała przez kilka oddechów, niezdolna do ruchu. Jednak lęk o ojca sprawił, że przekręciła się na bok. Spojrzała za siebie na wulkan dymiący wśród piasków.
Diabeł zniknął jak zdmuchnięty. Została po nim chmura pyłu wisząca w powietrzu. Kara zmusiła się, żeby usiąść, rozkasłała się, przyciskając do brzucha zranioną rękę. To nie miało sensu. Rozejrzała się.
Zobaczyła piaski nieskalane koleinami czy śladami. Wszystko znikło: żadnej dziury, żadnego krwawiącego oryksa, żadnego pojazdu.
Wpatrzyła się w piaszczysty bezmiar.
– Tatusiu…
Okrzyk dobiegający z galerii sprawił, że Kara powróciła do teraźniejszości. Zapomniany papieros wyżarzył się do filtra. Wstała i ruszyła ciężkim krokiem.
– Tutaj! - zawołano ponownie. To jeden z jej techników. - Znalazłem coś!
8.02
ESTLEDYAR D, CONNECTICUT, USA
Painter Crowe kucał na podłodze windy, kiedy drzwi otwierały się na najwyższym piętrze Grand Pequot Tower. Przygotowany na zasadzkę trzymał gotowego do strzału glocka - pocisk w komorze, palec na spuście.
Ta część korytarza, w której znajdowały się windy, była pusta. Nasłuchiwał, wstrzymując oddech. Żadnych głosów, żadnych kroków. Gdzieś daleko grał telewizor, ryczący muzyczny temat z Dzień dobry Ameryko. Dla niego nie był to szczególnie dobry dzień.
Wstając, zaryzykował rzut oka na zewnątrz, a broń podążyła za wzrokiem. Nic. Zrzucił buty i jednym zablokował drzwi windy na wypadek, gdyby potrzebował drogi szybkiego odwrotu. Zrobił w skarpetkach trzy szybkie kroki ku przeciwległej ścianie i sprawdził korytarz.
Czysto.
Przeklął brak ludzi. Mimo wsparcia w postaci ochrony hotelowej i lokalnej policji, które już obstawiły wszystkie wyjścia, żaden dodatkowyagent federalny nie miał tu prawa wstępu ze względu na szacunek dla indiańskiej suwerenności.
Poza tym to miała być prosta akcja typu „złap-i-zamknij”. Najgorszy scenariusz przewidywał, że będą musieli raczej zniszczyć dane, niż pozwolić, by wpadły w ręce Chińczyków.
A teraz to wszystko poszło w diabły. Własny sprzęt zrobił go na szaro. W tej chwili jednak miał poważniejszy problem.
Cassandra…
Modlił się, żeby to była pomyłka, ale tak naprawdę nie miał nadziei. Prześlizgnął się pod ścianą korytarza z windami. Wyszedł na środek
głównego korytarza, po obu stronach którego znajdował się szereg drzwi do apartamentów. Pochylony spojrzał w prawo i w lewo. Pusto. Ani śladu Zhanga i jego obstawy.
Zmysły wyostrzyły mu się jak żyletka. Na dźwięk otwieranych z tyłu drzwi błyskawicznie odwrócił się, opadł na kolano z bronią gotową do strzału. Na końcu korytarza pojawiła się starsza pani w szlafroku. Podniosła z progu egzemplarz „USA Today” i wróciła do pokoju, nie zauważywszy Paintera.
Znów się odwrócił. Szybko pokonał odległość dzielącą go od jego apartamentu. Nacisnął klamkę. Zamknięte. Sięgnął do kieszeni po kartę, jednocześnie mierząc z pistoletu w drzwi Zhanga. Przesunął kartę przez szczelinę czytnika i zabłysła zielona lampka.
Otworzył drzwi pchnięciem, opierając się o ścianę na zewnątrz. Żadnych strzałów. Żadnych krzyków.
Wpadł do pomieszczenia i zatrzymał się po pięciu krokach - nogi szeroko rozstawione, uniesiona broń. Z tego miejsca dobrze widział i salon, i sypialnię.
Nikogo.
Sprawdził sypialnię i łazienkę. Żadnych wrogów… i ani śladu Cassandry. Wrócił do pokoju ze sprzętem. Spojrzał na monitory. Nadal pokazywały różne ujęcia apartamentu Zhanga. Zmyli się. Komputer zniknął. W apartamencie Chińczyka była tylko jedna osoba.
– Boże… nie…
Zapomniawszy o ostrożności, dopadł drzwi. Przeciął korytarz i zaczął szukać w kieszeniach klucza uniwersalnego, otwierającego wszystkie hotelowe drzwi. Przebiegł przez główny salon do sypialni.Wisiała naga na linie umocowanej do sufitu. Jej twarz była sina. Nogi, które na monitorze jeszcze kopały, teraz zwisały bezwładnie.
Schowawszy pistolet do kabury, Painter przeskoczył nad fotelem. Wyciągnął nóż z pochwy na przedramieniu i jednym cięciem odciął linę i złapał spadające ciało.
Położył ją na łóżku i opadł na kolana, próbując przeciąć sznur.
– Jasssna cholera!
Linka głęboko werżnęła się w jej cienką szyję, ale pętla wreszcie puściła swą ofiarę. Rozciął linkę. Palcami delikatnie sprawdził kark. Nie był złamany.
Czy jeszcze żyje?
Odpowiedzią było zachłyśnięcie się i gwałtowne drżenie, które wstrząsnęło całym jej ciałem.
Jej oczy się otworzyły, spanikowane i zagubione. Wstrząsały nią kolejne ataki kaszlu. Ramiona walczyły z niewidzialnym wrogiem.
Próbował ją uspokoić, mówiąc po mandaryńsku:
– Jesteś bezpieczna. Leż spokojnie. Jesteś bezpieczna.
Dziewczynka wyglądała na mniej nawet niż trzynaście lat. Na jej nagim ciele widniały siniaki w miejscach, gdzie dziecko siniaków mieć nie powinno. Zhang dręczył ją okrutnie, a potem zostawił, wiszącą na linie, żeby powstrzymać Paintera przed dalszym pościgiem.
Usiadł na piętach. Dziewczynka skuliła się i zaczęła szlochać. Nie dotknął jej, wiedział, że lepiej tego nie robić.
W jego uchu zabrzęczał komunikator LASH.
– Komandorze Crowe - zabrzmiał głos szefa hotelowej ochrony - strzelanina przy wyjściu z północnej wieży.
– Zhang? - Wstał i podszedł do okna balkonowego.
– Tak. Raportuję, że twojej partnerki używa jako żywej tarczy. Może zostać trafiona. Posłałem tam więcej ludzi.
Otworzył okno. Miało zabezpieczenie, więc mógł tylko wystawić głowę. – Musimy zablokować drogi.
– Poczekaj.
Dobiegł go pisk opon. Z parkingu wyprysnął lincoln town i skierował się ku wieży. Samochód Zhanga, jadący, żeby go zabrać.
Ochrona zgłosiła się przez radio:
– Przebił się przez wyjście północne. Nadal ma pańską partnerkę.Lincoln dojeżdżał do rogu wieży.
Painter wrócił do środka.
– Zablokujcie te cholerne drogi!
Brakowało jednak czasu. Wszczął alarm niecałe cztery minuty temu. Tutejsze siły porządkowe miały do czynienia jedynie z pijackimi bójkami, jazdą „pod wpływem”, drobnymi kradzieżami, a nie ze sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego.
Schylił się po nóż.
– Zostań tutaj - powiedział miękko po mandaryńsku, pospieszył do salonu i zabrał się do podważania nożem kratki przewodu wentylacyjnego. Otworzyła się z trzaskiem wyskakujących śrub. Sięgnął do środka i zabrał granat EM. Miał on z grubsza rozmiar i kształt piłki do futbolu amerykańskiego. Z urządzeniem w dłoni wybiegł z apartamentu na korytarz. Nadal bez butów, puścił się sprintem po dywanie holu. Analizował w myśli plan pomieszczeń, ustalając, gdzie jest wyjście północne.
Ośmioro drzwi dalej zatrzymał się i ponownie wyjął kartę uniwersalną. Przesunął ją przez szczelinę elektronicznego zamka i skoro tylko zabłysło zielone światełko, pchnął drzwi.
– Ochrona! - ryknął i wbiegł do pokoju.
Starsza pani, ta sama, którą już dzisiaj widział, siedziała w fotelu i czytała „USA Today”. Upuściła gazetę i zacisnęła szlafrok pod szyją.
– Was ist los? - spytała po niemiecku.
Minął ją, spiesząc do okna i zapewniając, że nie stało się nic złego.
– Nichts, sich ungefahr zu sorgen, Fraulein - rzucił. Otworzył okno i spojrzał w dół.
Lincoln stał na jałowym biegu. Trzasnęły zamykane tylne drzwi. Trwała strzelanina. Pociski uderzały w bok samochodu, którego opony piszczały i dymiły, ale wóz był kuloodporny, czołg produkcji amerykańskiej.
Painter wystawił za okno granat EM, nacisnął guzik aktywujący i rzucił go, mając nadzieję, że trafi jak na mistrzostwach. Koła lincolna przestały piszczeć, kiedy złapały przyczepność. Pomodlił się do przodków. Zasięg impulsu generowanego przez granat wynosił tylko dwadzieścia metrów. Wstrzymał oddech. Jak brzmiało to stare powiedzenie? „Blisko liczy się tylko w rzucie podkową i granatem”.
Wstrzymywał oddech, gdy wreszcie rozległ się głuchy odgłos wybuchu. Czy był dość blisko?Wyjrzał przez okno. Lincoln jechał nieopodal rogu wieży, ale zamiast wejść w zakręt, nagle skręcił w sposób niekontrolowany i czołowo uderzył w szereg zaparkowanych samochodów. Przód lincolna wjechał na maskę volkswagena passata i tam się zatrzymał.
Painter westchnął.
To, co było dobre w impulsach EM, to to, że nie dyskryminowały żadnych systemów komputerowych, tylko smażyły wszystkie. Nawet te działające w lincolnach.
W dole umundurowani ochroniarze wylewali się z wejścia i szybko otaczali samochód.
– Was ist los? - powtórzyła za jego plecami stara Niemka.
Odwrócił się i ruszył przez pokój.
– Etwas Abfall gerade entleeren. - Po prostu wymiatanie śmieci. Szybko przeciął korytarz i znalazł się przy windach. Wyjmując buty
blokujące drzwi, nacisnął guzik głównego piętra.
Jego wyczyn zapobiegł ucieczce Zhanga, ale także wymazał wszystkie dane z jego komputera. Nie tym jednak Painter przejmował się teraz najbardziej.
Cassandra.
Musi do niej dotrzeć.
Gdy tylko drzwi windy się otworzyły, pognał przez kasyno, w którym rozpętało się pandemonium, choć kilkoro ludzi nadal spokojnie siedziało przed automatami, naciskając guziki z zaciekłą determinacją.
Poszedł do północnego wyjścia i musiał przebiec przez szereg blokad, błyskając legitymacją, sfrustrowany, że go zatrzymują, wreszcie dostrzegł Johna Fentona, szefa ochrony, i zawołał go, ten Zaś przeprowadził Paintera przez potrzaskane wejście. Szkło trzeszczało pod stopami, a w powietrzu wisiał zdradzający wszystko 1 zanieczyszczający atmosferę zapach prochu.
– Nie rozumiem, dlaczego ten samochód tak się zachował - powiedział Fenton. - Na szczęście dla nas.
– To nie tylko szczęście - rzekł Painter, po czym powiedział o impulsie EM i dwudziestometrowym zasięgu. - Kilku gości może mieć dzisiaj spore kłopoty z zapaleniem samochodu. No i zapewne będzie kilka usmażonych telewizorów na niższych piętrach.
Na zewnątrz Painter zobaczył, że lokalna ochrona ma wszystko pod kontrolą. Na dodatek przez parking przejeżdżał rząd szarych jak węgieldrzewny policyjnych wozów z błyskającymi kogutami, okrążając miejsce zdarzenia. Policja Plemienna Mashantucket Pequot.
Painter przeszukiwał teren. Obstawa Zhanga klęczała, z rękami na głowach. Na ziemi leżały dwa ciała, z twarzami przykrytymi marynarkami ochrony. Painter podszedł i odchylił jedną z marynarek. Ochroniarz - brakowało mu polowy twarzy. Tego drugiego nie musiał oglądać. Rozpoznał wyglansowane skórzane buty Zhanga.
– Sam się zastrzelił - powiedział znajomy głos kogoś stojącego w grupie hotelowych ochroniarzy i policji. - Wolał to od zatrzymania.
Painter odwrócił się i zobaczył Cassandrę. Była blada, uśmiechała się powściągliwie. Miała na sobie tylko biustonosz. Lewe ramię zniknęło pod bandażem.
Skinęła głową w stronę czarnej walizeczki leżącej kilka metrów dalej. Komputer Zhanga.
– No to straciliśmy dane - westchnął Crowe. - Impuls EM je starł.
– Może jednak nie. Walizka jest chroniona miedzianą klatką Faradaya, która powinna izolować ją od impulsu.
Odetchnął z ulgą. Więc dane są bezpieczne. Jeszcze… nie wszystko stracone, to znaczy, o ile uda im się odzyskać kod dostępu. Zrobił krok w stronę Cassandry. Uśmiechnęła się do niego, jej oczy błyszczały. Wyjął glocka i przystawił jej do czoła.
– Painter, co ty… - Cofnęła się o krok.
Nie opuścił broni.
– Jaki jest kod?
– Komandorze? - zagadnął Fenton, który właśnie podszedł.
– Trzymaj się z daleka. - warknął Painter i skupił uwagę na Sanchez. - Czterej goryle i Zhang. Wszyscy są tutaj. Jeśli Zhang wiedział, że za nim chodzimy, to miał dobrą okazję ostrzec swój kontakt podczas konferencji. Mogli uciec razem i dokończyć transakcję.
Kobieta spróbowała zerknąć na ciała, ale Painter jej nie pozwolił.
– Myślisz, że to ja? - powiedziała z lekkim uśmiechem.
– Poznaję robótkę czterdziestkipiątki, takiej, jak ten sig sauer, który nosisz.
– Zhang mi go zabrał. Painter, wpadasz w paranoję. Ja…
Sięgnął do kieszeni i wyjął pluskwę, którą znalazł przyczepioną do ściany windy. Podetknął ją pod oczy Cassandry.Zesztywniała, ale nie chciała spojrzeć.
– Ani śladu krwi, Cassandro. Ani śladu. Co znaczy, że wcale jej mu nie wszczepiłaś, choć takie było twoje zadanie.
Wyglądała, jakby jej rysy wyrzeźbił ostry nóż.
– Kod dostępu? - powtórzył Painter.
Patrzyła na niego chłodno i beznamiętnie.
– Wiesz, że nie mogę.
Szukał w tej obcej twarzy partnerki, którą znał, ale jej tam już dawno nie było. Nie było żalu, winy, tylko determinacja. Nie miał czasu ani ochoty, żeby ją teraz złamać. Skinął głową Fentonowi.
– Niech twoi ludzie ją skują. Nie wolno spuścić jej z oczu.
Kiedy ją zakuwali, odezwała się do niego, wyraźnie wymawiając każde słowo:
– Painter, pilnuj się najlepiej, jak umiesz. Nie masz pojęcia, w jakie gówno właśnie wdepnąłeś.
Painter podniósł z ziemi walizkę z komputerem i odszedł.
– Pływasz na głębinie, Painter, a rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż - dodała.
Zignorował ją i poszedł do północnego wejścia. Musiał przyznać sam przed sobą: nie rozumiał kobiet.
Zanim wszedł do środka, drogę zastąpiła mu wysoka postać w kapeluszu szeryfa. Był to człowiek z policji plemiennej.
– Komandor Crowe?
– Tak?
– Jest pilny telefon do pana. Proszę do naszej centralki. Painter zmarszczył brwi.
– Od kogo?
– Od admirała Rectora, sir. Może pan rozmawiać przez jeden z naszych radiotelefonów.
Painter zachmurzył się. Admirał Tony „Tygrys” Rector był dyrektorem DARPA. Painter nigdy z nim nie rozmawiał, widywał jedynie jego nazwisko na notatkach i listach. Czyżby wiadomość o bałaganie tutaj już dotarła do Waszyngtonu?
Pozwolił się zaprowadzić do jednego z zaparkowanych szarych samochodów, na którego dachu ciągle błyskał kogut. Wziął podane radio.
– Tu komandor Crowe. Czym mogę służyć, sir?– Komandorze, musimy pana mieć tu, w Arlington, i to natychmiast. Już leci po pana helikopter.
Jak na zawołanie w oddali dał się słyszeć terkot nadlatującego śmigłowca.
Admirał Rector ciągnął:
– Zastąpi pana komandor Giles. Proszę go poinformować, na jakim etapie jest pańska operacja, a potem proszę się zameldować tutaj, gdy tylko wyląduje pan na lotnisku Dullesa. Będzie tam na pana czekał samochód.
– Tak jest, sir - odpowiedział Painter, ale połączenie zostało przerwane. Wysiadł z samochodu i popatrzył na szarozielony helikopter lecący nad
lasami, ziemią jego przodków. Ogarnęło go poczucie straty, jakie jego ojciec zwał „niewiarą białych oczu”. Dlaczego admirał Rector wezwał go tak nagle? Wciąż słyszał słowa Cassandry.
„Pływasz na głębokiej wodzie, Painter. A rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż”.3. SP RAWY SERCOWE
14 LISTOPADA, 17.05 GMT
LONDYN, ANGLIA
– Tutaj! Znalazłem coś!
Safia odwróciła się i zobaczyła mężczyznę wyposażonego w wykrywacz metalu. Co teraz? Pracownicy odwracali kawałki brązowych statuetek, żelaznych podstawek pod kadzidełka i miedziane monety. Safia poczłapała po mokrej podłodze sprawdzić, co też odkryli.
Usłyszawszy krzyk, z przeciwnej strony galerii nadeszła Kara.
– Co pan znalazł? - spytała z chłodną władczością.
– Nie jestem pewien - odrzekł mężczyzna, wskazując głową detektor. - Ale mam bardzo silny odczyt.
– Kawałek meteorytu?
– Nie jestem pewny. Jest pod tym kamiennym blokiem.
Safia widziała, że blok kiedyś był tułowiem i górną częścią nóg posągu z piaskowca, teraz leżącego na plecach. Mimo że głowę i górne kończyny zniszczył wybuch, Safia poznała statuę - stała kiedyś na straży grobu w Salalah. Datowana na 200 rok p.n.e. przedstawiała mężczyznę z długim przedmiotem uniesionym na wysokości ramienia. Niektórzy uważali, że wygląda to jak karabin, ale w rzeczywistości była to pogrzebowa kadzielnica niesiona na ramieniu.
Zniszczenie posągu było tragiczną stratą. Został jedynie tułów i roztrzaskane nogi. A nawet i to było poddane takiemu uderzeniu ciepła, że piaskowiec stopił się i stwardniał, tworząc szklistą polewę.
Kara już zdążyła zebrać resztę swoich ludzi w czerwonych kaskach. Człowiek, który wykrył meteoryt, wskazał detektorem zniszczony
posąg.
– Musimy to odtoczyć, żeby zobaczyć, co jest pod spodem.
– Więc zróbcie to - rzekła Kara, kiwając głową. - Będziemy potrzebowali łomów.
Dwóch mężczyzn ruszyło do stosu narzędzi. Safia zastąpiła im drogę.– Karo, poczekaj. Nie poznajesz tego posągu?
– O co ci chodzi?
– Przyjrzyj się. To posąg odkryty przez twego ojca. Ten znaleziony przy grobie w Salalah. Musimy zachować, ile się da.
– Nie dbam o to. - Kara łokciem odsunęła przyjaciółkę. - Ważne jest to, że coś, co może pomóc mi wyjaśnić, co się stało z moim ojcem, jest pod spodem.
Safia spróbowała odciągnąć Karę na stronę.
– Karo… tak naprawdę nie myślisz, że to, co się tu stało, może mieć związek ze śmiercią twojego ojca?
Kara machnięciem ręki przywołała jednego z ludzi z łomem.
– Niech mi pan to da.
Safia spojrzała na pozostałe pomieszczenia galerii, teraz widząc wszystko w innym świetle. Cała jej praca, lata spędzone w pracowni… czy było to coś więcej niż tylko hołd składany przez Karę pamięci Reginalda Kensingtona? Czy może także zebranie materiałów w jednym miejscu, żeby określić, co właściwie przytrafiło się jej ojcu tam, na pustyni, tak dawno temu?
Safia pamiętała tę historię, usłyszała ją, gdy były jeszcze nastolatkami, opowiedzianą wśród łkań. Kara była przekonana, że jej ojca zabiło coś nadnaturalnego.
Nisnasy… Duchy głębokiej pustyni.
Ona i Kara starały się dowiedzieć wszystkiego o mitologii nisnasów. Według legendy były one tym, co zostało z ludzi, którzy niegdyś zamieszkiwali wielkie miasto na pustyni. Nosiło ono wiele nazw: Iram, Wabar, Ubar, Miasto o Tysiącu Kolumn. Wzmianki o jego upadku można było znaleźć w Koranie, w Baśniach z tysiąca i jednej nocy i w Księgach Aleksandra. Założony przez praprawnuki biblijnego Noego Ubar był bogaty i dekadencki, zamieszkany przez ludzi niemoralnych, parających się mrocznymi praktykami. Król tego miasta zbagatelizował ostrzeżenia proroka imieniem Hud, więc Bóg pokarał miasto, przenosząc je między piaski, by nikt nigdy więcej go nie widział, i stało się ono prawdziwą Atlantydą pustyni. Legenda głosiła, że miasto nadal trwa pod piaskami, nawiedzane przez zmarłych, jego mieszkańcy skamieniali, a na obrzeżach krążyły złe dżiny i jeszcze podlejsze nisnasy, dzikie stwory mogące rzucić urok.Safia uważała, że Kara uznała te mity za bzdury. Szczególnie wtedy, gdy śledczy przypisali śmierć Kensingtona nagłemu otwarciu dziury z ruchomymi piaskami. Takie śmiertelne pułapki w tym rejonie nie były niczym niezwykłym, pochłaniały samotne ciężarówki lub nieuważnych wędrowców. Skalne podłoże pod pustynią tworzył głównie wapień - porowata skała podziurawiona jaskiniami wypłukanymi przez opadające lustro wody. Zapadnięcia tych jaskiń zdarzały się regularnie, często też towarzyszyły im zjawiska opisane przez Karę: kolumna pyłu nad wirem piasku.
Kara także wzięła łom z zamiarem dołączenia do mężczyzn. Najwyraźniej nie czuła się usatysfakcjonowana wyjaśnieniami geologów.
Safia mogła się tego domyślić, szczególnie widząc zaciekły upór przyjaciółki i jej zainteresowanie starożytną Arabią, wydawanie miliardów na badanie przeszłości, zbieranie artefaktów z różnych epok, wynajmowanie najlepszych ludzi, łącznie z Safią.
Zamknęła oczy, zastanawiając się, ile czasu zmarnowała na te bezowocne poszukiwania. Na ile Kara wpłynęła na jej wybór kierunku studiów? Na jej projekty badawcze już tutaj? Pokręciła głową. Za dużo tego. Przemyśli to później.
Otworzyła oczy i podeszła do posągu.
– Nie mogę na to pozwolić - rzekła stanowczo.
Kara odezwała się na to spokojnym głosem:
– Jeśli pod tym znajduje się kawałek meteorytu, to jego odzyskanie jest ważniejsze od kilku zadrapań na rozbitym posągu.
– Ważniejsze dla kogo? - Safia starała się być tak samo niewzruszona jak przyjaciółka, ale jej pytanie zabrzmiało bardziej Jak oskarżenie. - Ten posąg jest jednym z niewielu z tego okresu w Arabii. Nawet potrzaskany jest bezcenny.
– Meteoryt… - zaczęła Kara.
– …może poczekać - wpadła jej w słowo Safia. - Przynajmniej do czasu, gdy posąg będzie można bezpiecznie przenieść.
Kara wbiła w nią stalowe spojrzenie, którym łamała większość mężczyzn. Safia je wytrzymała, bo znała dziewczynkę, którą była kiedyś ta kobieta.
Safia podeszła do Kary i wzięła z jej rąk łom, zaskoczona, że palce przyjaciółki drżą.– Wiem, na co liczysz - wyszeptała. Obie usłyszały historię wielbłądokształtnego meteorytu od brytyjskiego odkrywcy. Podobno ów meteoryt miał strzec wejścia do zagrzebanego w piaskach zaginionego miasta.
Miasta zwanego Ubar.
A teraz ta historia wypłynęła w tak dziwnych okolicznościach.
– Musi być jakiś związek - wymamrotała Kara.
– Wiesz, że Ubar już został odnaleziony - przypomniała Safia.
W 1992 roku legendarne miasto zostało odkryte przez Nicolasa Clappa, archeologa amatora, przy wykorzystaniu GPRS[1]. Założone około 900 roku p.n.e. przy jednym z niewielu zbiorników wodnych w tamtych okolicach, to starożytne miasto stanowiło ważny punkt handlowy na Szlaku Kadzidlanym, łączący żywiczne gaje nadbrzeżnych Gór Omańskich z bogatymi miastami północy. Przez stulecia Ubar świetnie prosperował i rozwijał się, aż pewnego dnia został pochłonięty przez wielkie zapadlisko i przesądni mieszkańcy porzucili go na pastwę piasku.
– To był tylko zwykły punkt handlowy - dodała Safia.
Kara pokręciła głową, ale Safia nie miała pewności, czy odnosiło się to do ostatniego zdania, czy oznaczało powrót do rzeczywistości. Safia pamiętała podniecenie Kary po wiadomości o odkryciu Clappa. Głosiły je wielkie tytuły w gazetach na całym świecie: BAJECZNE ZAGINIONE MIASTO ARABII ODNALEZIONE! Wyruszyła, by osobiście zobaczyć to miejsce i pomóc we wstępnych odkrywkach. Jednak po dwóch latach znajdowania skorup i kilku artefaktów Safia stwierdziła, że stanowisko archeologiczne nie okazało się bardziej ekscytujące niż zwykły punkt handlowy.
Żadnych skarbów, żadnego tysiąca kolumn, żadnych czarnych duchów… jedyne, co tam pozostało, to bolesne wspomnienia nawiedzające żyjących.
– Lady Kensington! - zawołał mężczyzna z detektorem. - Może doktor al-Maaz ma rację? Nie ruszajmy tego cholernego czegoś.
Kobiety popatrzyły na przewrócony posąg. Stali obok niego dwaj członkowie zespołu Kary, którzy mieli wykrywacze metalu. Trzymali urządzenia po obu stronach torsu, oba piszczały.
– Myliłem się - powiedział pierwszy. - Cokolwiek wykryłem, nie jest pod kamieniem.
– No to gdzie? - zapytała zirytowana Kara.– Jest w środku tego - odpowiedział drugi.
Zapadła pełna oczekiwania cisza, wreszcie przerwała ją Kara:
– Wewnątrz?
– Tak jest. Przepraszam, powinienem wcześniej pomyśleć o triangulacji. Ale nigdy bym nie przypuszczał, że coś może być wewnątrz kamienia.
Safia zrobiła krok do przodu.
– To pewnie jakaś domieszka żelaza.
– Nie. To silny sygnał.
– Będziemy musieli to rozbić - orzekła Kara.
Safia ściągnęła brwi. Jasna cholera. Uklękła obok rzeźby, jej spodnie natychmiast przemokły.
– Potrzebuję latarki.
Ktoś z zespołu podał jej latarkę.
– Co masz zamiar zrobić? - chciała wiedzieć Kara.
– Zajrzeć do środka. - Safia przesunęła ręką nad powierzchnią posągu, która teraz była stopionym szkłem. Umieściła latarkę reflektorem na korpusie i włączyła.
Cała szklista powierzchnia rzeźby rozświetliła się. Szczegóły niewyraźnie rysowały się pod ciemnym szkliwem. Nie widziała niczego szczególnego, ale szkliwo miało grubość zaledwie pięciu centymetrów. Czegokolwiek szukali, zapewne było głębiej.
Kara prychnęła, patrząc nad ramieniem Safii.
– Co? - Safia zaczęła odsuwać latarkę.
– Nie - ostrzegła Kara - bardziej na środek.
Safia przeniosła snop światła na środek posągu.
Pojawił się cień, jakiś odłamek, głęboko, w miejscu, gdzie szkliwo stawało się kamieniem. Oświetlony jaśniał głębokim karmazynem. Kształt nie dawał się pomylić z niczym.
– To serce - wyszeptała Kara. Safia cofnęła się oszołomiona. – Ludzkie serce.
20.05Kilka godzin później Kara stała w prywatnej łazience poza działem starożytnego Bliskiego Wschodu.
Jeszcze tylko jedną…
Wytrząsnęła pomarańczową tabletkę na dłoń. Adderal, amfetamina na receptę, dwadzieścia miligramów. Zważyła pigułkę w dłoni. Taki kop w takim maleństwie. Może jednak okazać się za mało. Dołożyła jeszcze jedną. Nie spała poprzedniej nocy, a było jeszcze tyle do zrobienia.
Wrzuciła tabletki do ust, przełknęła je bez popijania, i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Cera zarumieniona, oczy nieco zbyt szeroko otwarte. Przesunęła ręką po włosach, chcąc uczynić je bardziej puszystymi. Nie udało się.
Odkręciła zimną wodę, zmoczyła ręce i przycisnęła je do policzków. Oddychała głęboko. Wydawało się, że minęły dni, a nie godziny, od kiedy obudzono ją w rodzinnej posiadłości we wsi Blackheath. Wieść o wybuchu w muzeum spowodowała, że jej kierowca gnał nieprzytomnie limuzyną przez smagane deszczem ulice do muzeum.
A teraz co?
W ciągu całego długiego dnia rozmaite zespoły badawcze pobrały w galerii wszystkie niezbędne próbki: zwęglone drewno, plastik, metale, nawet kości. Odnaleziono też w gruzach kilka stopionych fragmentów meteorytu. Wstępne analizy sugerowały, że to wyładowanie elektryczne spowodowało zapalenie się jakichś łatwopalnych elementów znajdujących się głęboko w żelazie meteorytu. Nikt nie miał ochoty zastanawiać się, jakie to miałyby być elementy. Od tej pory badania przeniesiono do laboratoriów tak brytyjskich, jak i zagranicznych.
Kara nie potrafiła ukryć rozczarowania. Jarząca się kula pioruna na filmie wideo przeniosła ją do dnia, kiedy jej ojciec zniknął we wnętrzu chmury pyłu, spirale piasku iskrzyły podobnymi strzępami niebieskawej elektryczności. Potem eksplozja… kolejna śmierć. Musi być związek między przeszłością i teraźniejszością.
Ale jaki? Czy to znów ślepy zaułek, jak tyle razy do tej pory?
– Karo, jesteśmy gotowi do badania. - To była Safia. Kara słyszała przejęcie w jej głosie. Tylko ona rozumiała, jak wielki ciężar leży na sercu Kary.
– Już idę.Wrzuciła plastikową fiolkę do torebki i zatrzasnęła ją. Narkotyk już brał górę nad rozpaczą. Ostatni raz na próżno przejechała ręką po włosach, podeszła do drzwi, odblokowała je, otworzyła pchnięciem i weszła do jednego z najbardziej reprezentacyjnych pomieszczeń British Museum - słynnej sali Arched Room.
Zbudowana w 1839 roku dwukondygnacyjna, łukowo sklepiona, ulokowana w zachodniej części budynku, była zaprojektowana w stylu wczesnowiktoriańskim: podwójne galerie bibliotecznych regałów, ażurowe żelazne kładki i schody, łukowate mostki wiodące do wewnętrznych nisz. Historia tego miejsca sięgała czasów Karola Darwina, Stanleya i Livingstona, Królewskiego Towarzystwa Naukowców, gdy badacze nosili długopołe marynarki i zbierali się w skupieniu wśród stosów ksiąg i pulpitów do czytania. Dział starożytnego Bliskiego Wschodu wykorzystywał to nigdy nie otwierane dla publiczności pomieszczenie jako ośrodek studencki i rezerwowe archiwum.
Dziś jednak służyło za prowizoryczną kostnicę. Kara patrzyła na pozbawioną głowy i ramion kamienną postać spoczywającą na noszach na kółkach. To było wszystko, co zostało ze starożytnej rzeźby znalezionej w północnym skrzydle. Safia uparła się, żeby wynieść to z gruzu i przynieść tutaj.
Dwie lampy halogenowe oświetlały korpus, narzędzia poukładano na ławie bibliotecznej - chirurgiczne skalpele, szczypce i zaciski, a także różnych rozmiarów młotki i szczotki.
Brakowało tylko chirurga.
Safia naciągnęła lateksowe rękawiczki. Miała ochronne okulary 1 fartuch.
– Gotowa?
Kara skinęła głową.
– Otwórzmy klatę temu staruszkowi! - zawołał młodzieniec z głupawym amerykańskim entuzjazmem. Kara, znająca dobrze wszystkich pracowników galerii, wiedziała, że to Clay Bishop, który ukończył Uniwersytet Northwestern. Majstrował przy kamerze cyfrowej umieszczonej na trójnogu, pełnił funkcję dokumentalisty.
– Trochę szacunku, panie Bishop - upomniała go Safia.
– Przepraszam - wykrzywił się w uśmiechu, bynajmniej niezażenowany. Nie był brzydki, jak na kościstą wersję przedstawiciela Generation X. Nosiłdżinsy, T-shirt reklamujący koncert zespołu Clash i reeboki, które kiedyś były białe, ale bardzo dawno temu. Wyprostował się, przeciągnął, pokazując pasek gołego brzucha i przesunął ręką po rudych włosach. Jedyną wskazówką że jest oddany nauce, były okulary w grubych czarnych oprawkach, na tyle nieluzackie, że mogły być modne.
– Wszystko ustawione, doktor al-Maaz”.
– Bardzo dobrze. - Safia przeszła pod halogenami i stanęła obok ławy z narzędziami.
Kara obeszła stół dookoła i dołączyła do jedynego świadka tej autopsji - Ryana Fleminga, szefa ochrony. Musiał przybyć, kiedy była w łazience. Skinął głową, ale zesztywniał, kiedy się zbliżyła, zdenerwowany jej bliskością, jak większość pracowników muzeum.
Odchrząknął, kiedy Safia wykonywała pomiary.
– Zszedłem, gdy tylko usłyszałem o odkryciu - powiedział.
– Czemuż to? - spytała Kara. - Czy to sprawa ochrony?
– Nie, po prostu ciekawość. - Kiwnął głową w stronę rzeźby. - Niecodziennie znajdujemy posąg z sercem w środku.
Niewątpliwie była to prawda, chociaż Kara podejrzewała, że była też jakaś inna, sercowa sprawa, która ściągnęła Fleminga. Jego oczy częściej spoglądały na Safię niż na rzeźbę.
Kara skierowała uwagę na leżącą rzeźbę. Pod skorupą szkliwa głębszy odcień karmazynu jarzył się w świetle halogenów.
Serce, ludzkie serce.
Safia pochyliła się nad posągiem z narzędziem zakończonym diamentem. Uważnie obrysowała miejsce pogrzebanego serca.
– Chcę zachować tak dużo, jak się da - wyjaśniła.
Umieściła przyssawkę na wierzchu zaznaczonego kwadratu i ujęła uchwyt.
– Spodziewam się, że warstwa między szkłem i piaskowcem będzie cienka.
Wzięła gumowy młotek i zaczęła uderzać nim pewnie po wewnętrznej stronie wzdłuż zaznaczonych linii. Pojawiły się niewielkie pęknięcia. Każde uderzenie wywoływało nerwowe grymasy na twarzach zebranych. Nawet Kara stwierdziła, że zaciska palce.
Spokojna pozostawała tylko Safia. Kara znała łatwość, z jaką przyjaciółka wpadała w panikę w sytuacjach stresowych, ale kiedypracowała, stawała się twarda jak diament w końcówce jej narzędzia… i równie ostra, była w swoim żywiole. Pracowała ze spokojem mistrza zen. Kara zauważyła jednak błysk podniecenia w jej oczach. Dużo czasu minęło, od kiedy widziała taki błysk. Może jeszcze jest dla niej nadzieja…
– To powinno wystarczyć - mruknęła Safia. Odłożyła młotek i wzięła szczoteczkę, żeby usunąć odłamki, następnie złapała uchwyt przyssawki i lekko pociągnęła, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Wreszcie pociągnęła w górę, unosząc szklany blok.
Kara podeszła, wpatrując się w otwartą pierś posągu. Serce wykonano bardziej precyzyjnie, niż sobie wyobrażała. Widać było wyraźnie obie komory, arterie i żyły. Spoczywało w piaskowcowym łożu, jakby rzeźba uformowała się w naturalny sposób wokół niego, jak ostryga wokół perły.
Safia ostrożnie uwolniła szkło ze ssawki i obróciła. Na powierzchni dotykającej serca był jego odcisk. Zwróciła się do kamery:
– Clay, masz dobre ujęcia?
Skulony za kamerą Clay kołysał się na piętach.
– O rany, to fantastyczne.
– Przyjmuję, że to znaczy „tak”. - Safia położyła szkło na stoliku.
– A co z sercem? - zapytał Fleming.
Safia odwróciła się i wpatrzyła w otwartą pierś posągu. Postukała rączką szczotki w serce. Wszyscy usłyszeli brzęk.
– Z pewnością metal. Z koloru wnoszę, że to brąz.
– Brzmiało, jakby w środku było puste - zauważył Clay, poprawiając kamerę na trójnogu, żeby lepiej ująć wnętrze otworu w piersi. - Pani stuknie jeszcze raz.
Safia pokręciła głową.
– Lepiej nie. Popatrz, jak piaskowcowe wypustki trzymają je na miejscu. Całkiem porządnieje mocują. Musimy zostawić serce tam, gdzie jest. Inni badacze powinni obejrzeć je in situ, zanim je wyjmiemy.
Przez ostatnią minutę Kara nie odważyła się odetchnąć. Czuła pulsowanie krwi w uszach, i to nie z powodu amfetaminy. Nikt tego nie zauważył?
Zanim zdążyła zapytać, na końcu Arched Room trzasnęły drzwi. Wszyscy lekko podskoczyli. Nadchodziło dwóch mężczyzn.
Safia przesunęła halogen, żeby oświetlić hol. – Dyrektorze Tyson?– Edgarze. - Kara wyszła im naprzeciw. - Co ty tutaj robisz?
Dyrektor muzeum odsunął się, by zrobić miejsce towarzyszącej mu osobie. Był to inspektor z wydziału zabójstw z komendy London Central.
– Inspektor Samuelson był u mnie, kiedy usłyszałem o waszym wspaniałym odkryciu. Właśnie skończyliśmy, więc zapytał mnie, czy może na własne oczy zobaczyć to zdumiewające znalezisko. Jak mógłbym odmówić, skoro tak bardzo nam pomógł?
– Z pewnością - rzekła Kara swym najbardziej dyplomatycznym tonem, kryjąc ukłucie irytacji. - Przyszliście w samą porę. - Zaprosiła ich skinieniem ręki do prowizorycznej kostnicy. Jej własne odkrycie będzie musiało poczekać.
Fleming skinął głową, pozdrawiając szefa.
– Ja chyba już dosyć zobaczyłem. Powinienem sprawdzić nocną zmianę - rzekł, po czym zwrócił się do Safii: - Dziękuję, że pozwoliłaś mi popatrzeć.
– Proszę bardzo - powiedziała z roztargnieniem, wpatrując się w serce. Kara zauważyła, że szef ochrony nie może oderwać wzroku od Safii,
wreszcie odwrócił się urażony i odszedł. Safia zawsze była ślepa na wszystko poza pracą. Pozwoliła wymknąć się ze swego życia ciekawszym ludziom niż Fleming.
Inspektor Samuelson zajął miejsce szefa ochrony. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię, podwinął rękawy koszuli.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Skądże - odrzekła Safia. - To wspaniałe odkrycie.
– W istocie.
Inspektor pochylił się nad posągiem. Kara miała pewność, że przywiodła go tutaj nie tylko zwykła ciekawość. Zbiegi okoliczności to sprawy wymagające śledztwa.
Edgar stanął obok inspektora.
– Wspaniałe, prawda? To odkrycie przyciągnie uwagę całego świata. Samuelson się wyprostował.
– Skąd się wzięła ta statua?
– Została znaleziona przez mojego ojca - odpowiedziała Kara. Samuelson zerknął na nią, unosząc brew.
Kara zauważyła, że Edgar się cofa i zaczyna podziwiać czubki swoich butów.Safia uniosła okulary ochronne i kontynuowała wyjaśnienia, uwalniając Karę od tego obowiązku:
– Reginald Kensington sfinansował pracę zespołu archeologów nadzorujących odkrywki na terenie przeznaczonym pod budowę nowego mauzoleum przy grobowcu w mieście Salalah na omańskim wybrzeżu. Odkrył posąg datowany na dwusetny rok przed nasze erą, był w świetnym stanie. Grobowiec był czczony przez dwa tysiąclecia, dzięki temu to stanowisko nie zostało zadeptane ani zbezczeszczone. To prawdziwa tragedia, że tak świetnie zachowane znalezisko uległo zniszczeniu.
Samuelsona to nie wzruszyło.
– Zniszczenie jednak pozwoliło na to odkrycie. Jest w tym jakaś równowaga. Nie można tego samego powiedzieć o nieszczęsnym Harrym Mastersonie.
– Oczywiście - szybko odrzekła Safia. - Nie chciałam implikować… jego śmierć była prawdziwą tragedią. Ma pan najświętszą rację.
Samuelson spojrzał na zebranych. Jego wzrok spoczął na dłużej na studencie Clayu Bishopie, po czym powędrował z powrotem ku rzeźbie.
– Wspomniała pani o grobowcu, obok którego znaleziono tę statuę.
– Tak. Grobowiec Nabi Imrana.
– Jakiś faraon?
Safia się uśmiechnęła.
– To nie był egipski grobowiec. - Podobnie jak Kara wiedziała, że inspektor tylko udaje tępego. - W Arabii najsławniejsze grobowce to te, w których pochowane są osoby z Biblii lub Koranu. W tym przypadku to postać z obydwu.
– Nabi Imran? Nie przypominam sobie tego imienia z Biblii.
– A naprawdę był bardzo ważny. Słyszał pan o Maryi Dziewicy?
– Coś niecoś. - Powiedział to tak szczerze, że znów przywołał uśmiech na twarz Safii.
Drażniła się z nim, opóźniając wypowiedzenie tej rewelacji, ale w końcu ją ujawniła:
– Nabi Imran był ojcem Maryi.
13.54
AR LINGTON, WIR GINIAPainter Crowe siedział na tylnym siedzeniu srebrnego mercedesa sedana S500, sunącego gładko międzystanową 66 z lotniska Dulles International, prowadzącą na wschód do Waszyngtonu, ale aż tak daleko nie jechali. Kierowca, milczący gość zbudowany jak skrzydłowy drużyny futbolowej, skręcił do Arlington w zjazd Glebę. Dojeżdżali do kwatery głównej DARPA, mieli jeszcze mniej niż kilometr.
Painter popatrzył na zegarek. Zaledwie parę godzin temu był w Connecticut, ostro konfrontując się z partnerką, której ufał przez ostatnie pięć lat. Choć starał się tego unikać, jego myśli wciąż krążyły wokół tego bolesnego tematu.
Zostali rekrutowani z sil specjalnych w tym samym czasie: on z Navy SEALS, ona z Rangersów. DARPA wybrała ich do nowego, w najwyższym stopniu utajnionego zespołu, działającego w ramach organizacji o kryptonimie Sigma Force. Większość pracowników DARPA nie wiedziało nawet o jej istnieniu. Był to tajny zmilitaryzowany zespół wyszkolonych technicznie agentów, wysyłanych na akcje wysokiego ryzyka w celu pozyskania lub ochrony nowych badań lub technologii. Tam gdzie Delta Force ustabilizowała się jako oddział antyterrorystyczny, Sigmę stworzono, by chronić i utrzymać technologiczną przewagę Stanów Zjednoczonych.
Nieważne jakim kosztem.
A teraz wezwano go z powrotem do Waszyngtonu.
To na pewno nowa misja. Ale skąd ten pośpiech?
Sedan przemknął przez North Fairfax Drive i wjechał na parking. Przejechali „ścieżkę zdrowia” środków bezpieczeństwa i wkrótce mogli zaparkować. Kolejny człowiek, o klatce piersiowej jak beczka i twarzy bez wyrazu, podszedł i otworzył drzwi auta.
– Zechce pan pójść za mną, komandorze Crowe.
Painter został zaprowadzony do głównego budynku, odeskortowany do biur dyrektora i poproszony, by zaczekał, podczas gdy jego przewodnik poszedł dalej, by zaanonsować jego przybycie. Painter patrzył na zamknięte drzwi.
Wiceadmirał Tony Rector był szefem DARPA przez cały czas służby Paintera. Wcześniej Tygrys szefował Biuru Czujności Informacyjnej, działowi DARPA, zajmującemu się zbieraniem informacji wywiadowczych, kluczowym po jedenastym września dla monitorowania płynących przez sieci komputerowe danych w poszukiwaniu terrorystycznych spisków,działalności terrorystów i podejrzanych transakcji finansowych. Inteligencja, erudycja i sprawiedliwy sposób zarządzania załatwiły mu w końcu stanowisko dyrektora DARPA.
Drzwi się otworzyły. Przewodnik przywołał Paintera skinieniem ręki i odsunął się, żeby go przepuścić.
Ściany pokoju pokrywała mahoniowa boazeria, pachniało tytoniem fajkowym. Na środku stało mahoniowe biurko. Tony „Tygrys” Rector wstał, żeby uścisnąć mu rękę. Admirał był wielkim mężczyzną - jak ktoś, kto kiedyś był dobrze umięśniony, a po sześćdziesiątce nieco zwiotczał. Tyle że ciało było jedynym, co mogło być w nim miękkie. Oczy miał jak niebieskie diamenty, włosy przylizane i srebrne. Kiedy potrząsał ręką Paintera, jego uścisk okazał się żelazny. Skinął głową, wskazując jeden ze skórzanych foteli.
– Proszę spocząć. Wezwałem doktora McKnighta. Zaraz do nas dołączy. Doktor Sean McKnight był założycielem i dyrektorem Sigmy,
bezpośrednim przełożonym Paintera, kiedyś służył w jednostce SEAL, po czym odszedł, by zrobić doktorat z fizyki i z technologii informatycznych. Skoro wzywano McKnighta, znaczyło, że sprawa jest poważna.
– Mogę spytać, o co chodzi, sir? - odezwał się Crowe.
Admirał usadowił się w fotelu.
– Słyszałem o małych nieprzyjemnościach w Connecticut - powiedział, uchylając się od odpowiedzi. - Chłopaki z Biura Zaawansowanych Technologii czekają na dostarczenie szpiegowskiej walizeczki. Miejmy nadzieję, że uda nam się odzyskać te dane o broni plazmowej.
– Przepraszam, że nam… nie udało mi się pozyskać hasła.
Admirał Rector wzruszył ramionami.
– Przynajmniej Chińczycy nie położyli na nich swoich łap. A zważywszy, na co pan się tam natknął, wykonał pan dobrą robotę.
Painter powstrzymał się od zapytania o Cassandrę. Najprawdopodobniej prowadzono ją na przesłuchanie. A stamtąd, kto wie? Guantanamo, Fort Leavenworth, może jakieś więzienie wojskowe? To już nie jego problem. Niemniej ból w piersi pulsował. Miał nadzieję, że to tylko niestrawność. Z pewnością nie było powodu, żeby zamartwiał się jej losem.
– Co do pańskiego pytania - ciągnął admirał, przywracając Paintera do teraźniejszości - coś przyciągnęło naszą uwagę za pośrednictwem Biura Badań Obronnych. Zeszłej nocy w British Museum miała miejsce eksplozja.Painter skinął głową, po drodze słuchał wiadomości w CNN.
– Uderzenie pioruna.
– Tak to ujęto.
Painter wyprostował się. Zanim mógł zapytać o więcej, otworzyły się drzwi. Do gabinetu wkroczył doktor Sean McKnight - czerwona twarz, wilgotne brwi, jakby całą drogę biegł.
– Potwierdzono - powiedział szybko do admirała.
Rector skinął głową.
– No to siadaj. Nie mamy za dużo czasu.
Kiedy szef siadał, Painter spojrzał na niego. McKnight pracował dla DARPA od dwudziestu dwóch lat, łącznie z oddelegowaniem jako dyrektora jego Biura Projektów Specjalnych. Jednym z pierwszych „specjalnych projektów” było sformowanie Sigma Force. Miał wizję zespołu agentów operacyjnych będących zarówno oblatanymi w najnowszych technologiach, jak i wyszkolonymi wojskowo - „mózgi i męstwo”, jak mawiał - potrafiących działać z chirurgiczną precyzją, by zabezpieczać i chronić tajne technologie.
Wynikiem była Sigma Force.
Painter był jednym z pierwszych rekrutów, osobiście wyszukanym przez McKnighta, gdy leczył złamaną podczas misji w Iraku nogę. Kiedy odzyskiwał siły, McKnight nauczył go, że o umysł trzeba dbać tak samo jak o ciało. Wysłał Paintera na obóz naukowy, który okazał się cięższy niż wstępne odsiewowe szkolenie do Navy SEAL. Na tej planecie nie było nikogo, kogo Painter darzyłby większym szacunkiem.
A teraz widział go wstrząśniętego…
McKnight usiadł na brzegu fotela sztywno wyprostowany. Wyglądało na to, że spal w garniturze, wyglądał na swoje pięćdziesiąt lat - przekrwione oczy, zaciśnięte usta, nieuczesane piaskowoszare włosy.
Ewidentnie coś było nie tak.
Admirał Rector odwrócił plazmowy ekran w stronę Paintera.
– Komandorze Crowe, najpierw powinien pan obejrzeć to nagranie. Painter przysunął się bliżej. Na ekranie ukazał się czarno-biały obraz.
– To nagranie z nadzoru w British Museum.
Painter patrzył w milczeniu. Najpierw pojawił się strażnik wchodzący do jakiejś galerii w muzeum. Nie trwało to długo - eksplozja zakończyłanagranie, rozbielając ekran. Painter odchylił się w fotelu. Zwierzchnicy spojrzeli na niego.
– Ta jaśniejąca sfera - powiedział powoli - to piorun kulisty, jeśli się nie mylę.
– Istotnie - potwierdził admirał Rector. - Właśnie ta koncepcja przyciągnęła uwagę pary przebywających w Londynie naukowców z Biura Badań Obronnych. Nigdy dotąd nie sfilmowano pioruna kulistego.
– Ani żaden nie dokonał takich zniszczeń - dodał doktor McKnight. Painter przypomniał sobie wykład z inżynierii elektryczności podczas
szkolenia dla Sigma Force. O piorunach kulistych wspominano już od czasów starożytnych Greków, były widywane przez wielu ludzi w wielu miejscach. Rzadkość tego zjawiska potęgowała jego tajemniczość. Teorie na temat jego pochodzenia sięgały od swobodnej plazmy wywołanej jonizacją powietrza w czasie burzy po parowanie dwutlenku krzemu z gleby po uderzeniu błyskawicy.
– Co więc stało się w British Museum? - zapytał.
– To. - Admirał Rector wyjął coś z szuflady biurka. To coś wyglądało jak poczerniały kawałek skały o rozmiarach piłeczki do softballu. - Dostarczono nam to dziś rano samolotem wojskowym.
– Co to jest?
Admirał skinięciem głowy kazał Painterowi wziąć to coś do ręki. Okazało się nadspodziewanie ciężkie. Nie skała. Czuło się gęstość porównywalną z ołowiem.
– Żelazo meteorytowe - wyjaśnił McKnight. - Próbka z artefaktu, który widział pan, jak wybuchał.
Painter odłożył odłamek na biurko.
– Nie rozumiem. Chcecie powiedzieć, że meteoryt spowodował wybuch? Nie piorun kulisty?
– Tak i nie - odrzekł tajemniczo McKnight.
– Co pan wie o meteorycie tunguskim w Rosji? - spytał Rector.
Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła Paintera. Zmarszczył brwi i szukał w pamięci.
– Nie za wiele. Coś w związku ze spadnięciem meteorytu około tysiąc dziewięćset ósmego roku, gdzieś na Syberii, spowodowało to wielki wybuch.
Rector odchylił się w fotelu.– „Wielki” to za mało powiedziane. Eksplozja wyrwała z korzeniami las w promieniu sześćdziesięciu paru kilometrów na powierzchni równej połowie Rhode Island. Wybuch uwolnił energię równoważną wybuchowi dwóch tysięcy bomb atomowych. Konie były zwalane z nóg sześćset kilometrów dalej. „Wielki” po prostu niedokładnie oddaje rozmiar tego wybuchu.
– Były przy tym inne efekty - włączył się McKnight. - Burza magnetyczna stworzyła wir rozciągający się na dziewięćset kilometrów. W następnych dniach nocne niebo od wielkich ilości pyłu świeciło tak jasno, że można było czytać gazetę. Drgania elektromagnetyczne objęły połowę kuli ziemskiej.
– Chryste… - wymamrotał Painter.
– Świadkowie, którzy obserwowali wybuch z odległości setek kilometrów, widzieli na niebie porażająco jasne światło, jaśniejące jak słońce, rozpościerała się tęcza jaskrawych kolorów.
– Meteor - wymamrotał Painter. Admirał Rector pokręcił głową.
– Taka była jedna z teorii. Kamienna asteroida albo kometa. Tyle że z tą teorią wiążą się pewne problemy. Po pierwsze, nie znaleziono żadnych fragmentów. Nawet żadnego wartego wzmianki irydowego pyłu.
– Meteoryty węglowe zwykle pozostawiają irydowe „odciski palców” - wyjaśnił McKnight. - W Tungusce jednak nie znaleziono niczego takiego.
– I nie było krateru - dodał admirał.
McKnight potwierdził skinieniem głowy.
– Siła uderzenia wynosiła czterdzieści megaton. Wcześniej ostatni meteor, który spadł z podobną siłą, uderzył tam, gdzie teraz jest Arizona, jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat temu. Miał tylko trzy megatony, ułamek tunguskiego, a zostawił ogromny krater szeroki na półtora kilometra i głęboki na sto pięćdziesiąt metrów. Czemu więc nie ma krateru, tym bardziej że wnioskując z tego, iż drzewa rosnące wokół punktu zerowego upadły promieniście, wiemy, gdzie było epicentrum.
Painter nie miał na to gotowej odpowiedzi. W jego umyśle natychmiast pojawiło się pytanie: co to, u licha, ma wspólnego 2 wybuchem w British Museum?
McKnight ciągnął:
– Po eksplozji zanotowano w okolicy interesujące biologiczne następstwa: przyspieszony wzrost niektórych nagozalążkowych,zwiększoną ilość mutacji łącznie z genetycznymi zmianami w ziarnach i igłach sosnowych, a nawet w populacjach mrówek. Ludzie też nie uniknęli zmian. Lokalne plemiona Ewenków w tym rejonie wykazywały nienormalne zmiany w czynniku Rh. Wszystko to jasno dokumentuje wystawienie na promieniowanie, najprawdopodobniej gamma.
Painter starał się objąć umysłem eksplozję bez krateru, niezwykłe zjawiska atmosferyczne i szkodliwe promieniowanie.
– Cóż więc spowodowało te wszystkie zjawiska?
– Coś bardzo małego - odpowiedział admirał. - Jakieś trzy kilogramy.
– Niemożliwe!
Admirał wzruszył ramionami.
– Gdyby to była zwykła materia…
Tajemnica na długą chwilę zawisła w powietrzu.
Wreszcie odezwał się dr McKnight:
– Najnowsze badania z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku sugerują, że to, co uderzyło w rejonie rzeki Podkamienna Tunguska, istotnie było meteorem, ale zbudowanym z antymaterii.
Painter otworzył oczy jeszcze szerzej.
– Antymateria?
Teraz zrozumiał, dlaczego został wezwany na to spotkanie. Podczas gdy większość ludzi uważała antymaterię za coś z dziedziny science fiction, w minionej dekadzie stała się ona rzeczywistością, ponieważ wytworzono cząstki antymaterii w laboratoriach. Wiodącą rolę w tych badaniach odgrywało laboratorium CERN w Genewie. W podziemnym cyklotronie wolnych antyprotonów wytwarzano antymaterię od prawie dwóch dziesięcioleci. Tyle że do dzisiaj cała antymateria tam wyprodukowana mogłaby najwyżej spowodować, że na kilka chwil zapaliłaby się żarówka.
Antymateria jest niezwykle intrygująca. Jej gram daje energię równą energii bomby atomowej. Oczywiście najpierw ktoś musi wynaleźć tanie, łatwo dostępne źródło antymaterii. A to niemożliwe.
Painter stwierdził, że jego wzrok wbity jest w kawałek meteorytowego żelaza spoczywającego na biurku admirała. Wiedział, że górne skrawki ziemskiej atmosfery są nieustannie bombardowane przez cząstki antymaterii w promieniowaniu kosmicznym, ale też są natychmiast anihilowane przy kontakcie z materią tejże atmosfery. Postulowano, żegdzieś w pustce kosmosu istnieją całe asteroidy złożone z antymaterii, pozostałe po Wielkim Wybuchu.
Zaczął łączyć poszczególne wątki.
– Więc wybuch w British Museum…
– Sprawdziliśmy kilka próbek szczątków ze zniszczonej galerii - rzekł McKnight. - Metal i drewno.
Painter przypomniał sobie stwierdzenie szefa, kiedy tu wszedł: „Zostało potwierdzone”. Poczuł ucisk w żołądku.
McKnight dodał:
– Pozostałości po wybuchu wykazują podobne, jak w przypadku meteorytu tunguskiego, niskie promieniowanie.
– Mówi pan, że wybuch w British Museum został spowodowany przez anihilację antymaterii? Że ten meteor to właśnie antymateria?
Admirał Rector toczył palcem próbkę po blacie tam i z powrotem.
– Oczywiście, że nie. To zwykłe żelazo meteorytowe. Nic więcej.
– No to nie rozumiem.
– Nie można zignorować promieniowania - włączył się McKnight. - Jedyne wyjaśnienie jest takie, że meteor miał antymaterię wewnątrz, w jakiejś nieznanej, stabilnej formie. Wyładowanie elektryczne pioruna kulistego tę formę zdestabilizowało i spowodowało efekt kaskadowy, który zaskutkował eksplozją. Ile antymaterii tam było, całą pochłonął wybuch.
– Pozostawiając tylko tę skorupę. - Admirał wskazał kamyk.
Zapadła cisza.
Admirał Rector podniósł kawałek żelaza.
– Może pan sobie wyobrazić, jakie to miałoby znaczenie, gdyby się okazało, że mamy rację? Źródło niemal nieograniczonej mocy. Jeśli istnieje jakakolwiek koncepcja, jak to się stało, albo, jeszcze lepiej, jakaś próbka, nie może pod żadnym pozorem wpaść w obce ręce.
Painter kiwał głową.
– To co teraz?
Admirał Rector spojrzał mu twardo w oczy.
– Nie możemy pozwolić na najmniejszy przeciek. Zbyt wiele uszu jest powiązanych ze zbyt wieloma ustami. - Skinieniem nakazał McKnightowi, by kontynuował.
Ten wziął głęboki wdech.– Komandorze, chcemy, żeby poprowadził pan niewielki zespół, który będzie pracował w muzeum. Przykrywka dla pana już jest gotowa: jest pan amerykańskim specjalistą w dziedzinie badań błyskawic. Ma pan się kontaktować, kiedy tylko będzie to możliwe. Na miejscu ma pan po prostu trzymać ucho przy ziemi i obserwować wszystko, co się tam dzieje. My będziemy kontynuowali badania, mobilizując wszystkie działy. Jeżeli pojawi się potrzeba przeprowadzenia dodatkowych analiz na miejscu, będziecie naszym przedłużonym ramieniem.
– Tak jest, sir.
Spojrzenia admirała i doktora spotkały się na chwilę, a było w nich niewypowiedziane pytanie.
Painterowi przebiegł po plecach lodowaty dreszcz.
Admirał skinął głową.
McKnight zwrócił się do Paintera:
– Jest jeszcze jeden czynnik. Możemy nie być jedyni, którzy będą tam pracowali z takim nastawieniem.
– Co pan ma na myśli?
– Jeśli pan pamięta, dyrektor wspomniał o parze badaczy z Biura Badań Obronnych, którzy już są w Londynie.
– Ci, którzy badali piorun kulisty?
– Właśnie. - Znów błyskawiczny kontakt wzrokowy między zwierzchnikami Paintera. McKnight wbił twarde spojrzenie w komandora. - Cztery godziny temu znaleziono ich zastrzelonych w pokoju hotelowym, ewidentna egzekucja. Lokal został splądrowany. Skradziono kilka przedmiotów. Policja uważa, że to zabójstwo na tle rabunkowym.
Admirał Rector zaczął wiercić się za biurkiem.
– Ja jednak nie znoszę zbiegów okoliczności. Dostaję od tego ataku serca.
McKnight skinął głową.
– Nie wiemy, czy te morderstwa mają związek z naszą linią śledztwa, ale chcemy, żeby pan i pański zespół działał, jakby miały. Pilnujcie jeden drugiego i bądźcie czujni.
Painter potwierdził skinieniem głowy.
– Tymczasem - rzekł admirał - miejmy nadzieję, że jak na razie nie odkryli tam niczego znaczącego.21.48
LONDYN
– Musisz wyjąć serce.
Safia podniosła wzrok. Arched Room tonął w mroku. Zostało ich tylko troje: Kara, Clay i ona. Edgar i inspektor wyszli dwadzieścia minut temu. Najwyraźniej dokonywanie pomiarów i notowanie wyników ich nie interesowało, jakby pomniejszało fakt, że oto okazało się, iż posąg stał na straży grobu Maryi Panny.
Safia wróciła do pomiarów.
– W końcu je wyjmę.
– Nie, dzisiaj.
Safia spojrzała na przyjaciółkę. Twarz Kary w świetle halogenów wyglądała jak narysowana. Ostry blask zmył kolory, ale Safia zauważyła srebrzysty połysk cery, rozszerzone źrenice. Znów amfetamina. Trzy lata temu Safia była jedną z nielicznych osób, które wiedziały, że miesięczne „zagraniczne wakacje” Kary były tak naprawdę wyjazdem na odwyk do ekskluzywnej prywatnej kliniki w hrabstwie Kent. Od kiedy znów bierze? Zerknęła na Claya. To niewłaściwy moment na konfrontację.
– Skąd ten pośpiech? - spytała.
Kara przebiegła wzrokiem pomieszczenie. Ściszyła głos.
– Zauważyłam coś, zanim wszedł inspektor. Ciekawe, czy ty też to zauważyłaś.
– Co?
Kara nachyliła się i wskazała prawy przedsionek serca.
– Popatrz tutaj, na tę wznoszącą się linię. - Prześledziła jej bieg czubkiem suwmiarki.
– To jedna z arterii lub żył - powiedziała Safia, pełna podziwu dla artyzmu wykonawcy.
– Doprawdy? Widzisz, jak idealnie pozioma jest część górna, potem opada pionowo w dół po obu stronach, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. - Pociągnęła dłonią nad biegiem linii Jej palce drżały charakterystycznym amfetaminowym drżeniem.– Wszystko w tym sercu jest zgodne z naturą. Nawet Leonardowi da Vinci byłoby trudno tak dokładnie oddać anatomię. - Wpatrzyła się w Safię. - Natura nie lubi dziewięćdziesięciostopniowych kątów.
Safia pochyliła się niżej i też przesunęła palcami po liniach, jakby czytając alfabet Braille’a. Wątpliwość stopniowo przekształciła się we wstrząs.
– Końce… one po prostu nagle się urywają. Nie łączą się z niczym.
– To litera - powiedziała Kara.
– Pismo południowoarabskie - zgodziła się Safia, nazywając starożytne pismo poprzedzające hebrajski i aramejski. - To litera „b”.
– I patrz, co widzimy na górnej komorze serca.
– Prawym przedsionku - poprawił Clay.
Spojrzały na niego.
– Byłem sanitariuszem, zanim zrozumiałem, że widok krwi ma taki… no, negatywny wpływ na to, co jadłem na lunch.
Kara wróciła do rzeźby i suwmiarką ponownie wskazała serce.
– Duża część tego górnego przedsionka nadal kryje się pod piaskowcem, ale uważam, że pod spodem jest kolejna litera.
Safia pomacała serce. Widoczne naczynia krwionośne urywały się raptownie, jak w pierwszym przypadku.
– Muszę pracować ostrożnie - mruknęła.
Sięgnęła do zestawu szpikulców, dłutek i malutkich młotków. Mając w dłoniach właściwe narzędzia, zabrała się do pracy z chirurgiczną precyzją. Młoteczek i dłutko, żeby usunąć większe kawałki stopionego piaskowca, potem szpikulec i szczoteczka, by oczyścić prawy przedsionek.
Safia patrzyła na plątaninę czegoś, co wydawało się naczyniami krwionośnymi, lecz układały się one w literę.Zbyt skomplikowane, jak na przypadek.
– Co to za litera? - zapytał Clay.
– W angielskim nie ma precyzyjnego odpowiednika - odrzekła Safia. - Tę literę wymawia się mniej więcej jak wa… więc w tłumaczeniach występuje często jako WA albo nawet U, bo tak właśnie brzmi, gdy się ją wymawia. Chociaż tak naprawdę w inskrypcjach południowoarabskich nie ma samogłosek.
Spojrzenia Kary i Safii spotkały się.
– Musimy wyjąć serce - powtórzyła Kara. - Jeśli jest więcej liter, będą na drugiej stronie.
Safia skinęła głową. Lewa strona serca nadal tkwiła w kamiennej piersi. Safia bardzo nie chciała naruszyć posągu, ale ciekawość zmusiła ją do wzięcia do ręki narzędzi. Usunięcie piaskowca wokół serca zajęło jej pół godziny. Wreszcie umocowała przyssawkę i złapała uchwyt obiema rękami. Modląc się do dawnych bogów Arabii, pociągnęła z całej siły.
Z początku wydawało się, że serce utknęło, ale było po prostu cięższe, niż się spodziewała. Z twarzą wykrzywioną z wysiłku i determinacji wyjęła serce z piersi. Posypały się okruchy piaskowca. W wyciągniętych rękach przeniosła serce nad stół.
Kara pospieszyła do niej. Safia umieściła serce na kawałku zamszu, po czym odczepiła przyssawkę. Serce zakołysało się lekko i zamarło w bezruchu. Towarzyszył temu cichy plusk.
Safia popatrzyła na zebranych. Czy oni też to słyszeli?
– Mówiłem wam, że to coś jest chyba wydrążone - wyszeptał Clay.
Safia zakołysała sercem. Środek ciężkości się przesuwał. W dziwmy sposób przypomniało jej to jedną ze starych zabawek, „Osiem Magicznych Kul”.W środku jest jakaś ciecz.
Clay cofnął się o krok.
– Świetnie, byle to nie była krew. Wolę moje trupy wysuszone i owinięte jak mumie.
– Jest dobrze zamknięte - zapewniła go Safia, badając serce. - Nie umiem nawet wymyślić, jak je otworzyć. Wygląda tak, jakby zawartość okuto brązem.
– Zagadki otaczające zagadki - westchnęła Kara i teraz ona oglądała dokładnie serce. - A gdzie są inne litery?
Safia dołączyła do niej. Po chwili znalazły pozostałe dwie komory. Safia przesunęła palcami po największej, lewej. Była idealnie gładka.
– Nic - powiedziała zaskoczona Kara. - Może się starło?
Safia sprawdziła dokładniej, przecierając serce alkoholem izopropylowym.
– Nie widzę ani zadrapań, ani śladów. Gładko.
– A co z lewym przedsionkiem? - zapytał Clay.
Safia skinęła głową i odwróciła serce. Od razu zauważyła linię biegnącą łukiem na powierzchni przedsionka.
– To litera „r” - szepnęła Kara, nieco przestraszona. Opadła na krzesło. - Niemożliwe.
Clay ściągnął brwi.
– Nie rozumiem. Litery B, WA lub U, i R. Co to znaczy?
– Te trzy litery w piśmie południowoarabskim, panie Bishop, powinny być panu znane - powiedziała Safia. - Choć może nie w tej kolejności. - Wzięła ołówek i zapisała je odpowiednio.Twarz Claya wydłużyła się.
– Te inskrypcje czyta się tak samo jak hebrajski czy arabski, czyli od lewej do prawej, odwrotnie niż w angielskim. WABR… UBR. Ale między spółgłoskami nie ma samogłosek. - Oczy młodego człowieka rozszerzyły się. - U-B-A-R to cholerne zaginione miasto w Arabii, Atlantyda piasków.
Kara pokręciła głową.
– Najpierw wybucha kawałek meteorytu, który przypuszczalnie miał strzec Ubaru… a teraz znajdujemy tę nazwę wyrytą na sercu z brązu.
– O ile to jest brąz - mruknęła Safia, wciąż pochylona nad sercem.
– Co masz na myśli? - spytała zaszokowana Kara.
Safia wzięła serce do rąk i je uniosła.
– Kiedy wyjęłam je z posągu, wydawało się zbyt ciężkie, tym bardziej że jest wydrążone i wypełnione jakimś płynem. Widzicie miejsce, gdzie przetarłam lewą komorę alkoholem? Jest bardziej czerwone, niż powinno.
W oczach Kary błysnęło zrozumienie.
– Myślisz, że to żelazo? Jak ten fragment meteorytu? Safia skinęła głową.
– Może nawet to samo żelazo meteorytowe. Muszę zrobić testy, ale w żadnym razie nie ma to sensu. Kiedy wykonano tę rzeźbę, ludy Arabii nie potrafiły wytapiać i obrabiać żelaza takiej jakości. Jest tyle tajemnic, że nie wiem, od czego zacząć.
– Jeśli się nie mylisz - rzekła z zapałem Kara - to ten nudny punkt handlowy odkopany w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim to tylko odległy zwiastun całej historii. Czegoś jeszcze nie odkryto. - Wskazała artefakt. - Na przykład prawdziwego serca Ubaru.
– Co jednak wiemy teraz? Jaki ma być nasz następny krok? Nie jesteśmy ani o krok bliżej wiedzy o Ubarze.Clay oglądał serce.
– Trochę dziwne, że na lewej komorze nie ma liter - stwierdził.
– Słowo Ubar ma tylko trzy litery - wyjaśniła Safia.
– To po co używać czteroczęściowego serca i pisać w kierunku Przepływu krwi?
Safia odwróciła się do niego.
– Wytłumacz to jaśniej.
– Krew wpływa do serca żyłą główną, do prawego przedsionka. Litera U. - Wcisnął palec do otworu wielkiego naczynia krwionośnego wiodącego do prawego przedsionka i ciągnął wykład anatomii, pokazując drogę, jaką przebywa krew. - Potem płynie przez zastawkę do prawej komory. Litera B. Stąd krew dostaje się do płuc przez arterię płucną, potem utleniona wraca żyłą płucną do lewego przedsionka. Litera R. „Ubar”. To dlaczego tu następuje koniec?
– Faktycznie, dlaczego? - wymamrotała Safia ze ściągniętymi brwiami. Nazwa „Ubar” została napisana zgodnie z obiegiem krwi. To
implikowało kierunek, płynięcie dokądś. Coś zaświtało jej w głowie.
– Dokąd płynie krew po opuszczeniu serca?
Clay wskazał grube, wygięte naczynie krwionośne, sterczące z samego szczytu.
– Aortą do mózgu i reszty ciała.
Safia przetoczyła serce, podążyła za aortą aż do jej końca i zajrzała do środka. Utkwił tam okruch piaskowca. Nie usunęła go, zbyt zajęta oglądaniem komór.
– I co myślisz? - zapytała Kara.
– Jest tak, jakby pismo wskazywało jakiś kierunek.
Położyła serce na zamszu i zabrała się do usuwania piaskowca z końcówki aorty. Okruch łatwo wypadł. Gdy zobaczyła to, co zasłaniał, musiała usiąść.
– Co to jest? - spytał Clay, zaglądając jej przez ramię.
– Coś, co starożytne ludy Arabii ceniły bardziej od złota. - Szpikulcem wyjęła kilka kawałków wyschniętej żywicy. Czuła ich słodki zapach, zachowany przez długie stulecia. Zapach z czasów przed Chrystusem.
– Kadzidło - powiedziała Kara z zachwytem w głosie. - Co to znaczy?
– To symbol - odrzekła Safia. - Jak płynie krew, tak płyną bogactwa Ubaru. - Odwróciła się do przyjaciółki. - Ten znak musi wskazywać Ubar, tokolejny krok na drodze do jego bram.
– Ale gdzie jest ten symbol?
Safia pokręciła głową.
– Nie jestem pewna, ale miasto Salalah jest początkiem sławnego Szlaku Kadzidlanego. - Dotknęła szpikulcem żywicy. - A grobowiec Nabi Imrana leży w tymże mieście.
Kara wyprostowała się.
– Więc tam właśnie musimy rozpocząć poszukiwania.
– Poszukiwania?
– Musimy niezwłocznie zorganizować ekspedycję. - Mówiła szybko, z szeroko otwartymi oczami. Jednak to nie amfetamina była paliwem jej podniecenia. Była nim nadzieja. - Najwyżej tydzień, nie dłużej. Moi ludzie w Omanie poczynią wszystkie niezbędne przygotowania. Będziemy potrzebowali najlepszych specjalistów. Pojedziesz oczywiście ty i każdy, kogo uznasz za odpowiedniego.
– Ja? - Serce Safii zamarło na jedno uderzenie. - Ja… ja nie… Ja lata całe nie pracowałam przy wykopaliskach.
– Jedziesz - twardo powiedziała Kara. - Nadszedł czas, żebyś wreszcie przestała się chować w tych zakurzonych korytarzach. Wracasz do świata.
– Mogę koordynować prace stąd. Nie jestem niezbędna w terenie.
Kara wpatrywała się w nią, a jej głos opadł do szorstkiego szeptu.
– Saff, ja cię potrzebuję. Jeśli tam jest coś naprawdę… jakaś odpowiedź… - Pokręciła głową, bliska łez. - Potrzebuję cię. Sama nie dam rady.
Safia przełknęła ślinę. Jak mogłaby odmówić przyjaciółce? Patrzyła w pełne strachu i nadziei oczy Kary. W głowie Safii jednak nadal odbijały się echem krzyki z przeszłości. Nie potrafiła ich uciszyć. Krew dzieci nadal plamiła jej ręce.
– Ja… nie mogę…
Coś musiało być w wyrazie jej twarzy, bo Kara w końcu pokręciła głową i powiedziała:
– Rozumiem. - Sądząc jednak po załamującym się głosie, nie rozumiała. Nikt nie rozumiał. Kara ciągnęła: - Ale masz rację co do jednego: potrzebujemy doświadczonego archeologa. A skoro ty nie jedziesz, to ja znam doskonałego kandydata.
Safia uświadomiła sobie, o kim myśli przyjaciółka. No, nie… Kara wyczuła jej rozterkę.Wiesz, że on ma największe doświadczenie w pracy w tym regionie. - Wyjęła z torebki telefon komórkowy. - Jeśli ma nam się udać, potrzebujemy Indiany Jonesa.4. BIAŁ A WODA
15 LISTOPADA, 7.02
R ZEK A JANGCY, CHIN Y
– Nie jestem Indianą Jonesem! - wrzeszczał do słuchawki telefonu satelitarnego umieszczonej na głowie, żeby przekrzyczeć ryk silnika motorówki. - Nazywam się Omaha… Doktor Omaha Dunn! Karo, dobrze o tym wiesz!
Odpowiedziało mu przesadne westchnienie.
– Omaha, Indiana, a co to za różnica? Wasze amerykańskie imiona brzmią zawsze tak samo.
Trzymał mocno koło sterowe, pędząc ku zdradzieckiemu urwisku. Urwiska opadały także po obu stronach błotnistej Jangcy. Za kilka lat Tama Trzech Urwisk spowoduje zatopienie całego tego regionu na głębokość ponad stu metrów, ale teraz podwodne skały i bystrza stanowiły nieustające zagrożenie, gdy wartka rzeka dławiła się w przewężeniu.
Skały i bystrza nie były jedynym zagrożeniem.
Nagle od kadłuba łodzi odbił się pocisk. Strzał ostrzegawczy. Goniący
raptownie zmniejszyli dystans, mieli dwie motorówki Scimitar 170. Cholernie szybkie.
– Karo, czego ty chcesz? - Jego łódka trafiła na wypiętrzenie i przez sekundę leciała w powietrzu. Omaha mocniej ścisnął ster. - Chwileczkę! - wrzasnął do słuchawki.
Łódź uderzyła w wodę.
Zaraz potem rozległ się jęk.
– Mów.
Rzut oka za siebie potwierdził, że jego młodszemu bratu, Danny’emu, nic się nie stało. Kulił się pod sterem, głowę schował w szafce na zapasy pod tylnym siedzeniem. Za rufą scimitary kontynuowały pościg.
Omaha zasłonił dłonią słuchawkę.
– Weź strzelbę! - rzucił do brata.
Brat wysunął głowę z szafki
Offline
Strony: 1