booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 2024-08-31 23:23:41

ghost
Użytkownik
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 5

Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 1

BÓG, HONOR, TRUCIZNA i Obietnice
Paryż, październik A.D. 1671
Prawdziwa władza kryje się w cieniu.  Wybrzmiewa szeptem knowań i pochlebstw, dźwięczy złotem, zabija trucizną i zdradą. Ten, kto osiągnął mistrzostwo w sztuce intrygi, może za pomocą niewidzialnych sznurków sterować losami innych, choćby byli oddaleni o tysiące mil.
Markiza  d’Arquien  miała  całkowitą  pewność,  że  mężczyzna,  którego odwiedza po zmroku, trzyma w swych zręcznych dłoniach mnóstwo takich niewidzialnych nici. W tym kilka łączących się bezpośrednio z nią.
Kardynał  Pierre  de  Bonzi  siedział  zgarbiony  za  biurkiem,  dzierżąc w  dłoni  gęsie  pióro  i  skrobiąc  nim  po  karcie  papieru.  Za  plecami  jego eminencji wisiał na ścianie olbrzymi portret Ludwika XIV. Król Francji, w peruce i zbroi, unosił szpadę, kierując ostrze w stronę jakiegoś oblężonego miasta.
Markiza wykrzywiła wargi na wspomnienie upokorzeń, których doznała od tego ogarniętego megalomanią bufona. Po raz setny przysięgła sobie, że któregoś dnia Ludwik zapłaci jej za afronty.
Kardynał nie okazał zdziwienia późną porą wizyty. Z markizą znali się jeszcze  z  czasów,  gdy  Bonzi  pełnił  służbę  ambasadora  Ludwika  XIV
w Rzeczypospolitej i wspólnie czynili starania, aby wynieść na tron Polski francuskiego pretendenta księcia de Condé. Niestety szlachta zniweczyła te plany, głosując na syna kniazia Jaremy – Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Mit obrońcy Zbaraża miał, jak się okazało, większą wartość w oczach panów braci niż złoto i wszelkie obietnice płynące znadSekwany.
Markiza  minęła  buzujący  ogniem  kominek  i  stąpając  po  miękkim dywanie,  ruszyła  w  stronę  oświetlonego  przez  świece  biurka.  Kardynał wyszedł jej naprzeciw. Był szczupłym, wciąż atrakcyjnym mężczyzną. Miał pociągłą  twarz  o  wystających  kościach  policzkowych  i  ciemne  włosy, w których połyskiwały iskierki siwizny.
Gdy się uśmiechnął, w jego oczach pojawił się drapieżny błysk.
– Witaj, droga przyjaciółko. Cieszę się, że znalazłaś dla mnie czas przed wyjazdem.
– Nie mogło być inaczej, eminencjo. – Podeszła bliżej.
W  chwili,  gdy  powinna  była  pochylić  głowę  i  ucałować  kardynalski pierścień, wpadła w ramiona odzianego w szkarłat mężczyzny. Odchyliła głowę w tył, a on złapał ją za podbródek i pocałował zachłannie w usta. W pierwszym odruchu zamierzała odepchnąć go i zrugać. A jednak nie zrobiła nic, by go powstrzymać.
Kardynał miał coś, na czym bardzo jej zależało. Kufer ze złotem, bez którego nie zamierzała opuszczać Paryża.
Pierre de Bonzi wydał z siebie niski pomruk.  Obrócił ją plecami do biurka, chwycił w talii i bez wysiłku posadził na blacie. Wygięła się i oparła ciężar ciała na zgiętych łokciach, gdy eminencja zadarł wysoko jej błękitną suknię. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. Kardynał podciągnął sutannę i nie spuszczając  z  markizy  ognistego  spojrzenia,  wsunął  się  między  jej  uda z pomrukiem chciwej żądzy.
Szybko wstrząsnął nim spazm. Chrząknął gardłowo i poruszył biodrami w ostatnim konwulsyjnym pchnięciu. Westchnęła, zastanawiając się, ile dni dzieli ją od miesięcznego krwawienia.
Szybko  jednak  odgoniła  od  siebie  te  myśli.  To  była  jej  ostatnia  noc w Paryżu i zostało jeszcze wiele rzeczy do omówienia, nim opuści ojczyznęi powróci do męża.
W  gabinecie  zapachniało  tytoniem  i  kawą,  zestawem  egzotycznych, piekielnie  kosztownych  nowinek,  na  które  w  Paryżu  zapanowała  moda, odkąd  Ludwik  XIV  postanowił  dorównać  innym  europejskim  potęgom i  zdobyć  dla  Francji  kolonie.  W  kraju  nad  Sekwaną  pojawiły  się  tytoń i   trzcina   cukrowa   z   Ameryki,   czarni   niewolnicy   z   Senegalu,   kawa i drogocenne przyprawy ze Wschodu. Nowe wspaniałe klejnoty w koronie Króla Słońce, wzmacniające jego potęgę, której i tak żaden inny monarcha w Europie nie mógł samodzielnie sprostać.
„I  wielkie  pieniądze,  bez  których  nic  nie  jest  możliwe”,  pomyślała markiza z zawiścią. Choć starannie to skrywała, czuła się jak żebraczka, musząc prosić króla Francji o kolejne subsydia. Walka o tron pochłaniała krocie, a majątki jej rodziny pustoszone rok w rok przez wojnę przynosiły zaledwie  cząstkę  dawnego  dochodu.  Najgorsza  była  świadomość,  że  dla Ludwika są to niemal drobniaki, dla niej zaś i jej męża – cała nadzieja na przetrwanie ciężkich czasów w Polsce.
Na  szczęście  tu,  w  Paryżu,  mogła  liczyć  na  protekcję  kardynała  de Bonziego w staraniach o pozyskanie funduszy z królewskiego skarbu.
– Wino, kakao czy kawa? – Głos eminencji oderwał ją od rozmyślań.
– Poproszę kawę – odparła.
Usiadła  na  krześle  i  spojrzała  na  kardynała  stojącego  przy  stoliku z   napojami.   Bonzi   skończył   napełniać   filiżanki,   odstawił   imbryczek i uśmiechając się, wręczył jej napar.
Markiza posłała mu wymuszony uśmiech. Ostrożnie wzięła łyk – kawa była gorąca.
Eminencja umościł się blisko niej.– Za nasze przyszłe powodzenie – wzniósł toast swoją filiżanką.
– I spełnienie najskrytszych planów – dodała ona.
–  Tak…  –  Oblicze  kardynała  przybrało  czujny,  przebiegły  wyraz. Spojrzeli sobie w oczy. – Czy jesteś pewna, że twój mąż zdecyduje się na bunt?
–  Na  bunt  nie,  lecz  jeśli  nazwiemy  to  działaniem  w  obronie  praw i  wolności  jego  ukochanej  Rzeczypospolitej,  owszem.  Zadbam  o  to  – zapewniła z pełnym przekonaniem.
De Bonzi zacisnął usta w wąską linię.
– Tym razem nie możemy ponieść porażki. Francja staje w obliczu wojny z  koalicją  Austrii,  Holandii,  Prus  i  Hiszpanii.  Ludwik  bardzo  liczy  na hetmana.  Jeśli  obalicie  Korybuta  i  jego  austriacką  królową,  książę  de Longueville przypłynie do Gdańska z flotą i żołnierzami.
– A to odciągnie Austriaków od naszych granic. Jest pewne, że cesarz zechce  ratować  siostrę  i  szwagra  na  polskim  tronie  –  dodała  cynicznie markiza. Mówiąc „naszych granic”, czyniła to szczerze. Wciąż uważała się za Francuzkę i nie przypuszczała, aby kiedykolwiek uległo to zmianie. Nie w głębi jej serca.
–  Najważniejszy  jest  prymas  Prażmowski  –  oznajmił  de  Bonzi.  – Zapewnij go, że pozostaje w pamięci i łaskach Ludwika. Na dowód tego wkrótce otrzyma dziesięć tysięcy funtów w złocie.
– Czy to wystarczy? – wyraziła wątpliwość markiza. – Owszem, wydaje się, że prymas szczerze nie znosi Korybuta, lecz wynika to tylko z urażonej ambicji. Prażmowski jest wrogiem Wiśniowieckiego, gdyż ten słucha we wszystkim matki, żony Habsburżanki i Paców.
– Prymas od lat wykazuje lojalność wobec Francji – rzekł de Bonzi.
– Ale podczas elekcji poparł carewicza Fiodora – przypomniała cierpko. –  Ponoć  wziął  za  to  olbrzymie  kwoty  w  rublach  i  sobolach.  Nie  mawątpliwości, nasz prymas służy tylko własnej ambicji i temu, kto najlepiej go opłaca.
–  Jak  my  wszyscy,  markizo.  Dlatego  nasza  oferta  jest  najlepsza.  – Kardynał uśmiechnął się lekko. – Król Ludwik zaproponuje prymasowi coś, czego nikt inny na świecie nie może mu dać.
Wstrzymała oddech, obserwując zagadkowy uśmieszek na jego ustach. Dając sobie czas na zastanowienie się, odstawiła pustą filiżankę na szafeczkę mieszczącą się za palikiem baldachimu. Nagle ją olśniło. Robiąc wielkie oczy, spojrzała na kardynała.
– Chcecie zrobić go papieżem!? – zawołała podekscytowana.
– Jestem pod wrażeniem twej przenikliwości, markizo – odparł de Bonzi. – Zaproponowałem taki plan i król wyraził zgodę. Otrzymam też niemałe fundusze, aby zdobyć stosowne poparcie w kolegium kardynałów.
Markiza ochłonęła już po pierwszym szoku.
– To się nie uda. – Potrząsnęła głową, wzburzając falę ciemnych loków opadających na szczupłe jasne ramiona. – Od czasów Borgiów nie wybrano na tron papieski nikogo spoza Italii!
– Z jednym bardzo krótko trwającym wyjątkiem – przyznał kardynał. – Jest  to  jednak  bardziej  zaleta  niż  przeszkoda,  jeśli  zaproponuje  się  kurii rzymskiej odpowiedniego kandydata.
– Ludzie kupią tylko to, czego pragną – zauważyła trzeźwo.
– A czego pragną kardynałowie?
Markiza ironicznie uniosła brwi.
– Bogactw i młodych chłopców?
De Bonzi uśmiechnął się, doceniając drwinę.
– Oczywiście, pieniądze pozwalają zaspokajać pragnienia – powiedział, markiza zaś odniosła wrażenie, że mówi o samym sobie. – Mam jednak namyśli ideę, która uwiedzie kolegium kardynalskie. Coś, czego brakuje w Rzymie rozrywanym przez konflikty w kurii. Nada nowy sens misji sług Kościoła.
– Co może dać kardynałom wybór Polaka?
– Szanse na powrót do czasów świetności. Kościół potrzebuje papieża spoza Italii, kogoś oderwanego od jej małych konfliktów i intryg. Człowieka, który  zorganizuje  ligę  państw  katolickich  skierowaną  przeciw  imperium tureckiemu. Wzmocni tracące na znaczeniu i bogactwie papiestwo.
– I Prażmowski ma tego dokonać? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie sam, oczywiście. – Jego eminencja uśmiechnął się nieskromnie.
– Skąd przypuszczenie, że kardynałowie poprą taki zamiar?
– Pytanie brzmi: co ich czeka, jeśli tego nie uczynią? Poza wpływem Kościoła  pozostaje  wielka  część  protestanckich  Niemiec,  Skandynawia, Anglia  i  Holandia  z  ich  koloniami.  Rzym  nie  otrzymuje  z  tych  krajów dziesięciny. Samo państwo papieskie otoczone jest przez italskie posiadłości Hiszpanii  i  Austrii.  Katoliccy  monarchowie  zaczynają  wyciągać  ręce  po biskupstwa, domagać się od duchownych, by w pierwszej kolejności byli wierni państwu i królowi, a nie Ojcu Świętemu. Papież Polak to wizja, która pozwoli Kościołowi odzyskać dawną pozycję zachwianą przez reformację i potęgi chrześcijańskich królów.
„W tym także tego bufona Ludwika, którego w głębi serca oboje nie cierpimy”. Tę myśl markiza zachowała jednak dla siebie. Pewnych spraw lepiej nie poruszać, nawet gdy jest się nagim w alkowie.
Musiała   przyznać,   że   plan   był   śmiały   i   pociągający.   Godzien nieprzeciętnej  inteligencji  kardynała  de  Bonziego.  Choć  przebieg  jego realizacji – podobnie jak jego twórca – piekielnie nieprzewidywalny.Człowiek z blizną
Kufer był tak ciężki, że musiało dźwigać go czterech silnych mężczyzn. W pewnej chwili jeden z nich idący na przedzie zaczepił czubkiem buta o   nierówność   bruku   i   na   moment   wielka   skrzynia   przechyliła   się niebezpiecznie na bok. Sama myśl, że mogłaby trzasnąć o ziemię i otworzyć się, ujawniając sekretną zawartość, wywołała kpiący uśmieszek u Charlotty Mesire.
Odsunęła  się  od  okna  i  wkroczyła  do  kancelarii,  gdzie  powitał  ją sekretarz  kardynała.  W  białych  pończochach,  szustokorze  i  pofryzowanej peruce przypominał Charlotcie elegancko wystrzyżonego pudla.
– Jego eminencja jest zajęty modlitwą – oznajmił wyniośle. – Wyraźnie zaznaczył, że nie należy mu teraz przeszkadzać.
Charlotta spojrzała na sekretarza, mrużąc oczy.
Wielu rzeczy można było się spodziewać po kardynale Tulonu, lecz nie tego, że oddaje się porannej pokucie zaraz po nocy spędzonej z mężatką.
– Zatem poczekam.
Usiadła na wygodnym, wyściełanym aksamitem krześle ustawionym pod ścianą.
Sekretarz   zmarszczył   brwi,   ale   nie   ośmielił   się   zaoponować.   Z niezadowoloną miną wrócił za biurko. Wyciągnął gęsie pióro z kałamarza, strząsnął nadmiar atramentu i zaczął pisać coś na karcie papieru.
Zdołał nakreślić dwa, trzy zdania, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i  wpadł  przez  nie  jakiś  dworak.  Wymachując  naręczem  opatrzonych pieczęciami  dokumentów,  zaczął  perorować  podniesionym  głosem,  nie zwracając uwagi na obecną w pomieszczeniu damę. Padły takie słowa, jak„poważne konsekwencje”, „zaniedbanie”, „skandal” i „łapówka”. Przy każdym z tych określeń sekretarz krzywił się, jakby obrywał pięścią w brzuch.
W końcu udało mu się przerwać oskarżycielską tyradę. Poderwał się zza biurka i obiecując natychmiast wyjaśnić zarzuty, wyprowadził z sekretariatu rozwścieczonego mężczyznę.
Charlotta podniosła się z krzesła, gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi z   cichym   szczękiem.   Podeszła   do   przeszklonego   wyjścia   na   taras. Wystarczyło  przekręcić  zasuwkę,  aby  otworzyć  podwoje  i  dostać  się  na szeroki balkon o wysokiej kamiennej balustradzie. Zadrżała, gdy owiało ją chłodne powietrze.
W dole, na alejkach między wilgotnymi żywopłotami zbierała się mgła napływająca  od  Sekwany.  Charlotta  nie  dostrzegła  żadnych  strażników, wszyscy byli zajęci na dziedzińcu przy pakowaniu na wozy drogocennych skrzyń.
Taras miał kształt litery L, której krótsza część niknęła za narożnikiem gmachu. Skierowała się tam, mijając gabinet kardynała, i skręciła za róg, gdzie  znajdowały  się  olbrzymie  okna  alkowy.  Kompleks  pomieszczeń zajmowany  przez  kardynała  składał  się  z  sypialni,  łazienki,  garderoby i saloniku. Właśnie w tym ostatnim pokoju eminencja prowadził rozmowę ze swym gościem.
Niestety  firany  były  szczelnie  zasłonięte.  Przez  szparę  w  uchylonym oknie sączyły się ciche głosy, zagłuszane przez hulający po tarasie wiatr. Charlotta musiała maksymalnie wytężyć słuch, aby wychwycić poszczególne słowa.
– Eminencja ufa jej?
– Dlaczego miałbym nie ufać? Dotychczas dobrze nam służyła.
– Mój pan odnosi wrażenie, że markiza Sobieska myśli więcej o pozycjiswego męża niż o powodzeniu naszej sprawy.
–  Cóż…   taki  to   urok   małżeństwa  –   rzekł  de  Bonzi.   –   Zresztą zabezpieczyłem się przed…
Dalsze słowa skutecznie przytłumił świst wiatru.
– Czy książę de Longueville gotów jest przyjąć na siebie ciężar korony? – To był już głos rozmówcy kardynała.
– O ile zostanie wezwany przez swych nowych poddanych – zaznaczył kardynał  z  rezerwą.  –  Król  Ludwik  ma  żywo  w  pamięci  poprzednie niepowodzenie w Polsce z elekcją księcia de Condé.
– Decyzja szlachty była zupełnie nie do przewidzenia, eminencjo.
– Wiem to. Tym razem nie możemy…
Skrzypienie   zatrzaśniętej   przez   wiatr   okiennicy   zagłuszyło   głos kardynała.
Charlotta   zaklęła   w   duchu   i   odruchowo   przykucnęła   przy   murze dzielącym dwa okna saloniku.
–  …  potrzeba  nam  pewności,  że  zmiana  na  tronie  odbędzie  się  bez kolejnej wojny domowej, której wynik zawsze jest niepewny.
– Taką gwarancję da tylko śmierć Michała Korybuta, eminencjo.
– Zatem Bóg wybaczy nam, jeśli usuwając jednego człowieka, unikniemy większych ofiar i kosztów. Proponuję wybrać dyskretny sposób. Nazywają to „wdowia łza”…
Rozchwierutane okno znów trzasnęło.
– Bądź tak dobry i zamknij okiennice – poprosił de Bonzi z irytacją w głosie.
Charlotta przywarła do muru. Zasłona odchyliła się i za szybą ukazała się ręka.    Spód    dłoni    mężczyzny    przecinała    wąska    podłużna    blizna. Prawdopodobnie pamiątka po garocie.Okiennica  zamknęła  się  cicho  i  zasłona  wróciła  na  swoje  miejsce. Charlotta  odczekała  chwilkę,  po  czym  wycofała  się  skulona  za  narożnik tarasu. Tam wyprostowała się i szybkim krokiem dotarła pod przeszklone drzwi kancelarii.
Odetchnęła z ulgą na widok pustego miejsca za biurkiem, wsunęła się do ciepłego wnętrza i przekręciła zasuwkę. Nim zdążyła dopaść krzesła, wrócił sekretarz.  Zamarł  w  progu  i  zmierzył  Charlottę  nieufnym  spojrzeniem. Posłała  mu  niewinny  uśmiech.  W  tym  samym  momencie  rozwarły  się podwoje prowadzące do samotni kardynała.
Eminencja zmierzył ją wzrokiem.
– Dobrze, że jesteś – rzekł krótko i zaprosił skinieniem dłoni do siebie. Przeszli od razu do saloniku. Po rozmówcy kardynała nie było już śladu.
Uznała, że wymknął się tylnym wyjściem. Jej samej w przeszłości zdarzało się korzystać z tego rozwiązania.
Eminencja spoczął w fotelu. Łaskawym gestem wskazał jej krzesło. Wciąż było ciepłe od ciała tamtego człowieka.
– Chcę mieć pewność, że użyte środki nie zostaną zmarnotrawione przez naszych  przyjaciół  –  oznajmił  kardynał.  –  Będziesz  mnie  informować listownie o postępach w naszej sprawie.
– Jak eminencja rozkaże – zgodziła się bez wahania. – Obawiam się jednak, że ich osobiste ambicje są znacznie silniejsze niż lojalność wobec Francji.
Przez moment zdawało się, że kardynał de Bonzi się uśmiechnie.
–  Taka  jest  natura  polityki,  moja  droga.  Rzucamy  garściami  złoto z nadzieją, że ludzie, którzy je przyjmą, będą pożądać go więcej i więcej. Chciwość to cecha, na którą zawsze można liczyć.
– Problem w tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapłaci więcej – zauważyła Charlotta.– W takiej sytuacji najlepiej od razu podejmować zdecydowane działania. – W głosie eminencji zadźwięczała stal. – Zadbasz, aby nasi przyjaciele pozostali lojalni. Gdyby jednak rozsądek przegrał u nich z chciwością… Cóż… wiesz, co masz robić.
Charlotta zmusiła się do niewyraźnego uśmiechu.
– Wiem, eminencjo.
– Doskonale, nigdy w ciebie nie wątpiłem, moje dziecko.
Kardynał dźwignął się z fotela i podał jej dłoń. Charlotta popatrzyła mu w oczy i uklękła. Musnęła wargami pierścień z olbrzymim rubinem.
Był kimś więcej niż ojcem, którego niemal nie pamiętała.
Uważał się za jej Stwórcę.
Charlotta uśmiechnęła się w duchu na to zadufanie. Gdyby eminencja poświęcał więcej czasu na czytanie Biblii, odkryłby, że wszelkie stworzenie nosi w sobie ukrytą skazę nieposłuszeństwa.ROZDZIAŁ I
Uciekinier
Grudzień A.D. 1671
Bogusław Tyner  przedzierał  się  między  drzewami,  brodził  po  kolana w zwałach śniegu, ślizgał się na zmarzniętej ziemi. Cierpiał zimno, głód i strach. Wszystko po to, aby na koniec przekonać się, że nie wystarczy maszerować przed siebie, by uciec przed pechem.
Dysząc z wyczerpania, przywarł do pnia sosny. „Fortuna na mnie szcza”, pomyślał i wlepił wzrok w położoną poniżej dolinkę, gdzie rozłożyła się sotnia – może jeden z oddziałów, przed którymi umykał od kilku dni. Kozacy byli zajęci przygotowywaniem posłań i ognisk. Widać było, że szykują się do spędzenia tam nocy.
Tyner poprawił futrzaną czapkę osuwającą mu się na oczy i rozejrzał się, szukając  wart.  Dostrzegł  po  trzech  strażników  czuwających  przy  obu wylotach dolinki. Kilku innych pełniło straż na skraju lasu po drugiej stronie niecki. Wartownicy uzbrojeni byli w rohatyny, szable i samopały. Tyner boleśnie  przekonał  się  na  własnej  skórze,  że  Kozacy  wiedzieli,  jak  ichużywać.
Gdy   dwie   niedziele   wcześniej   jego   oddział   przekroczył   granicę z Mołdawią, nic nie zapowiadało katastrofy. Posuwali się w stronę Suczawy, łupiąc i paląc wsie zwolenników hospodara, a za dnia zapadali się w gęste lasy  Bukowiny.  Tyner  w  skrytości  ducha  zaczął  wierzyć,  że  tym  razem dopisało mu szczęście. Po powrocie planował za zdobyte łupy wydzierżawić folwark, może nawet założyć wymarzoną stadninę koni.
Lecz jak zawsze los zakpił z niego w okrutny sposób. Gdy wracali na polską stronę, podczas przeprawy przez Seret zaskoczył ich tatarsko-kozacki oddział.
Rozpętało się gwałtowne i krwawe starcie, a że sułtańskie kundle miały przewagę,  resztki  chorągwi  rozproszyły  się,  szukając  ocalenia  w  lasach. Jednak próbować wymknąć się Tatarom to jakby chcieć prześcignąć wiatr. Przez   kolejne   dni   jego   grupa,   kilkunastu   wymęczonych,   owiniętych zakrwawionymi  szmatami  desperatów,  kluczyła  po  górach,  pohańcy  zaś siedzieli im na karku niczym wilki podążające tropem krwi pozostawianym na śniegu przez ranną zwierzynę.
Dwa dni temu znów wpadli w zasadzkę. Jemu udało się przeżyć, co do pozostałych nie mógł mieć pewności.
Tyner poczuł gorzki smak w ustach. Sięgnął po bukłaczek i wyciągnął zatyczkę. Gorzałki nie zostało już wiele, tyle, co chlupotało na dnie. Pił ostrożnie, dbając, by nie uronić ani kropli. Odbiło się mu i odetchnął, czując, jak miłe ciepło spływa z przełyku do żołądka.
Przywiesił bukłaczek do pasa i ponownie popatrzył na sanie Kozaków ustawione w taki sposób, by tworzyły zagrodę dla koni.
W jego głowie pojawił się śmiały plan.
Zza   ośnieżonych   drzew   i   krzewów   porastających   łagodne   zbocze sąsiedniego  wzgórza  wyłoniły  się  kolejne  postacie  dźwigające  naręczachrustu i gałęzi. Tyner przerwał obserwację Kozaków i zbadał wzrokiem stromy, oblodzony stok poniżej swojej kryjówki. Nie dostrzegł tam wartownika czy choćby śladów stóp na śniegu, jedynie tuż przy linii drzew kilka kruków żerowało na lisiej padlinie.
Wypuścił obłoczek pary z ust i jeszcze raz bacznie zlustrował błyszczące bielą kopce śniegu dzielące go od prowizorycznej zagrody dla koni.
Pokusa wykradzenia wierzchowca była nieodparta mimo wiążącego się z tym ryzyka. Postanowił spróbować, gdy tylko się ściemni. Szybko jednak stwierdził,    że    cierpliwość    to    stan,    którego    próżno    wymagać    od przemarzniętego na kość i głodnego człowieka. Ostatni skrawek suszonego mięsa zjadł zeszłego dnia rano i teraz kiszki skręcały mu się wściekle.
Na  szczęście  znów  zaczął  gęsto  sypać  śnieg.  Kilka  minut  później obozowisko w dole utonęło w kurzawie. Tyner podrapał się po wilgotnym zaroście na szczęce. „Jeśli masz coś zrobić, zrób to, nim minie okazja”. Tak mawiała jego żona. Gdy był młodszy, brał to za kobiece zrzędzenie, teraz, po latach, słowa te wydawały się mu bardzo prawdziwe.
Wynurzył się spod ośnieżonych gałęzi i chyłkiem ruszył w dół, chwytając się wystających korzeni drzew i skał. Starał się przemieszczać ukośnie po pochyłości, aby znaleźć oparcie dla stóp, aż ześlizgnął się na dno niecki, osłonięty  przez  kłębowisko  ruchomych  płatków.  Przykucnął  zesztywniały i bezgłośny przy śnieżnym kopcu, nasłuchując, jak Kozacy nawołują się przy ognisku.
Tyner  wysunął  się  chyłkiem  zza  zaspy  i  zanurzył  w  wirującą  biel i  szarość.  Szedł  prawie  na  oślep.  Lodowe  płatki  spadały  mu  na  twarz, oblepiały brodę, wąsy i brwi, prószyły w oczy tak, że musiał osłaniać się ramieniem.  Mimo  to  brnął  dalej,  zapadając  się  w  śniegu,  dysząc  ciężko i wciąż zastanawiając się, czy idzie w dobrym kierunku.
Najpierw zobaczył zarys sań, a potem usłyszał parskanie uwiązanych tamkoni. Przyczajony, zrobił jeszcze kilka kroków i dopadł osłony, za którą stały wierzchowce.
Przez  jakiś  czas  znów  nasłuchiwał  głosów  dochodzących  z  kurzawy. Niestety  nie  potrafił  ustalić  nic  pewnego.  Ostrożnie  wystawił  głowę  nad drewnianą  ramę.  Najbliższe  mu  zwierzę  wytrzeszczało  na  niego  oczy i prychało parą. To była klacz, pod wierzch.
Pochylił się i wpełzł pod sanie, uważając, by nie uderzać szablą o płozy, a   następnie   wyczołgał   się   po   przeciwnej   stronie   między   pęcinami wierzchowców.   Nagłe   pojawienie   się   człowieka   zaniepokoiło   klacz. Wierzgnęła, a jej przednie kopyto wybiło dołek w śniegu tuż przy twarzy Bogusława.
Poderwał się i uspokajającym gestem przyłożył dłoń do jej chrap. Klacz szarpnęła  za  powróz,  ale  po  chwili  pozwoliła  mu  się  dotknąć.  Szepcząc uspokajającym  tonem,  odwiązał  powróz  od  sań  i  poprowadził  zwierzę w kłębowisko śniegowych płatków. Pomimo braku siodła i strzemion zdołał wspiąć się na grzbiet konia i pognał cwałem w kierunku wylotu dolinki. Dystans między nim a obozem zwiększał się z każdym końskim skokiem. Bogusław wlepił wzrok w oślepiającą biel. Przy tej pogodzie wartownicy mieli niewielkie szanse na celny strzał. O ile dostrzegą go w kurzawie. Na razie nic tego nie zapowiadało.
Obejrzał się przez ramię, wciąż nie słyszał alarmu. Uśmiechnął się do samego siebie, choć bez szczególnej radości. Ostatecznie aż tak wiele się nie zmieniło, wciąż był głodny i zmarznięty.
A potem obrócił głowę i spojrzał.
Wprost na rohatynę wyrosłą z zamieci i trzymającą ją barczystą postać. Mgnienie oka przed tym, jak wąski grot przebił rozpędzoną klacz.
Zwierzę ze straszliwym kwikiem runęło na śnieg, spryskując go obficie krwią. Tyner mógł się jedynie zsunąć na bok i w ostatniej chwili podciągnąćkolana, ratując nogi przed zmiażdżeniem pod ciężarem wierzchowca. Gwałtowny upadek wydarł mu dech z piersi, a uderzenie w tył głowy niemal pozbawiło przytomności.
–   Prawie  się  udało   –   wymamrotał,   czując  w  ustach   smak   krwi z przygryzionego języka.
Usłyszał skrzypienie śniegu.
Nadchodziła jego śmierć. Od lat wiedział, że ta chwila kiedyś nastąpi. Właściwie to Tyner dziwił się, że tak długo udawało się mu jej uniknąć. Nie bał się. Nawet poczuł ulgę. Przymknął oczy, czekając, aż pochłonie go mrok.
Złe przeczucia
„Czemu po mnie nie wyjechał?” Niepokój szarpał sercem Marysieńki, odkąd przypłynęła do Gdańska i zamiast objęć długo niewidzianego męża otoczył ją tłumek kupców i rajców zabiegających o łaski pani hetmanowej. Zwykle cieszyła ją taka adoracja ze strony niezmiernie bogatych gdańszczan, lecz niespodziewana nieobecność męża była jak łyżka dziegciu, która zepsuła cały smak miodu.
Wytrwała w tym niepokoju dwa dni, po czym kazała służbie pakować bagaże na wozy i wyruszyła w drogę do domu.
– Może znalazł sobie kochankę – w końcu wyjawiła swój lęk na głos, zwracając się do podróżującej wraz z nią w karocy damy do towarzystwa.
Charlotta Mesire oderwała wzrok od książki, którą zaczęła czytać jeszcze na  statku.  Wydawało  się,  że  nie  przeszkadza  jej  kołysanie  i  ciągłepodskakiwanie karocy na wertepach, choć Marysieńka nie potrafiłaby się skupić w tych warunkach na przeczytaniu nawet jednej strony.
Charlotta odłożyła książkę na siedzenie.
– O ile sobie przypominam, latem sama namawiałaś go w listach, aby podczas  kampanii  wojskowej  nie  trwał  w  abstynencji  pod  twą  długą nieobecność, gdyż to niezdrowe dla męża w sile wieku.
Marysieńka spojrzała ostro na Charlottę. Od służby, nawet tak zaufanej jak pani Mesire, nie oczekiwała napomnień.
– Nie mówię przecież o wojskowych ladacznicach – fuknęła z irytacją. – Tylko  o  czymś  poważnym,  jakiejś  magnackiej  suce,  która  omotała  Jana swymi sztuczkami.
Charlotta pochyliła się ku markizie. Uspokajającym gestem położyła dłoń na futrzanej narzucie okrywającej jej nogi.
– Twój mąż jest zakochany w tobie po uszy, nie znam drugiej takiej miłości, z pewnością miał ważny powód, aby nie przyjechać. Zobaczysz, w Gniewie czeka na ciebie list od niego.
–  Tak,  na  pewno  –  szepnęła  Marysieńka  i  uściskała  dłoń  Charlotty w podziękowaniu za słowa otuchy.
Karoca  znów  potężnie  zakołysała  się  na  wyboju,  co  zburzyło  ledwo poprawiony nastrój Marysieńki.
– Czy w tym kraju ktoś w końcu zadba o drogi!? – huknęła rozdrażniona. – Przecież to urąga wszelkiej przyzwoitości.
Charlotta zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
– Co cię tak drażni? Masz już miesięczne dolegliwości?
– Problem w tym, że nie dostałam krwawienia. – Marysieńka westchnęła i spojrzała w obity suknem sufit powozu.
– Och… Może to przez trudy podróży…–  Miejmy  taką  nadzieję  –  mruknęła  Marysieńka  i  wlepiła  wzrok w monotonny, okryty bielą pejzaż za oknem. Minęły ledwie dwa dni od wyjazdu z Gdańska, a ona miała już serdecznie dość podróży. Otuliła się szczelnie  futrem,  lecz  ciepły  ubiór  nie  mógł  zastąpić  przytulnego  domu i filiżanki kakao wypitej przy ogniu rozpalonym w kominku.
Zresztą celowo  czekała  z  powrotem  do  Polski,  aż  silny  mróz  zetnie jesienne roztopy. Bez tego utknęliby po osie w błocie już na Żuławach.
Latem mijany krajobraz mieniłby się od złota i srebra pól, kwietnych łąk i  szumiących  nad  strumieniami  drzew.  Teraz  jednak  okolice  zasnuwała przygnębiająca  biel,  od  której  odcinały  się  zgarbione  sylwetki  czarnego ptactwa.
Na szczęście po jakiejś godzinie kolebania się na bezdrożach dotarli do Gniewu, starostwa należącego do Sobieskich. W unoszącej się nad Wisłą mgle  Marysieńka  widziała  zarys  potężnego  zamku  z  czterema  wieżami i czerwoną bryłę kościoła odcinającą się na tle szarości i bieli.
Trakt polepszył się i konie pokłusowały w kierunku bramy prowadzącej za mury. Marysieńka z ciekawością obserwowała witryny sklepów i ludzi, którzy przystawali na widok przemierzającej uliczką kawalkady. Ktoś z ciżby krzyknął na wiwat, ktoś inny podchwycił powitanie. Wnet na trasie przejazdu podniosły się okrzyki w niemieckiej mowie, która na całym Pomorzu była w powszechnym użyciu.
Jadący na przedzie dragoni zniknęli już pod masywnym łukiem bramy zamkowej, a po chwili koła karocy zaturkotały o brukowany dziedziniec.
Marysieńka i Charlotta wysiadły z powozu, gdy tylko woźnica wstrzymał zaprzęg.  Na  podwórcu  rozbrzmiały  pokrzykiwania  czeladzi  i  woźniców próbujących zmieścić w ciasnej przestrzeni kilkanaście wozów, na których wieziono sprzęty i ubrania zakupione we Francji.
– Zadbaj, aby kufry od kardynała trafiły pod klucz – zwróciła się markizado Mesire. – Przy drzwiach postaw straż.
– Zajmę się tym – odrzekła Charlotta.
Marysieńka z niechęcią rozejrzała się po malutkich oknach osadzonych w murach z czerwonej cegły. Zamek jak zawsze wywierał na niej ponure wrażenie, szczególnie o tej porze roku. Otuliła szyję kołnierzem futrzanego płaszcza i szybkim krokiem udała się do głównego wejścia.
W surowym holu zamiast podstarosty zastępującego w Gniewie jej męża przywitał ją ochmistrz. Niski, kulejący na lewą nogę mężczyzna ściągnął czapkę i padł do jej nóg, całując rąbek sukni.
– Czy komnaty gotowe? – wypaliła, nie hamując rozpierającej ją irytacji. – Wydałem polecenia, jak tylko przybył goniec z Gdańska – zapewnił
ochmistrz.
–  Doskonale  –  mruknęła  i  ruszyła  przez  hol  w  stronę  schodów prowadzących na piętro.
Surowe  sale  i  wąskie  korytarze  przeznaczone  niegdyś  na  potrzeby Krzyżaków były puste i nieogrzewane. W wielu miejscach dostrzegła pleśń, pajęczyny i kurz.
Starostwo  zatrudniało  zbyt  mało  urzędników  i  zbrojnych,  aby  tchnąć w gmach  pełnię dawnego  życia,  a Jan  nigdy  nie był skłonny  zatrudniać więcej  służby,  niż  to  konieczne.  Nawyk  oszczędności,  graniczący  ze skąpstwem, był cechą charakteru męża, której mimo wieloletnich starań nie potrafiła zmienić.
W  Gniewie  zajmowała  zawsze  te  same  komnaty,  z  własną  łazienką i  przytulną  sypialnią.  Obszerny  salon  miał  wielkie  okno  o  półkolistym sklepieniu,  a  z  ciemnobrązowego  belkowanego  sufitu  zwisał  kandelabr z  tuzinem  świec.  Kilka  innych  mosiężnych  świeczników  rozstawiono  na biurku   i   kredensiku.   Przy   kominku   stał   wygodny   fotel,   w   głębi pomieszczenia zaś znajdowała się sofa.Mimo  starań  włożonych  w  urządzenie  pomieszczenia  Marysieńce  nie udało się do końca wyeliminować surowego zakonnego ducha zasiedziałego w całym zamczysku.
– Pospiesz się z ogniem, zimno tu jak w psiarni – ofuknęła pokojówkę, która za pomocą miecha starała się rozdmuchać żar w kominku. Wyjrzała przez  okno  na  podzamcze.  Stały  tam  drewniane  szopy  i  kilka  domków służby.
„Gdyby zburzyć te domy, można by tam postawić wygodny pałac. Nie musiałabym się więcej zatrzymywać w tym ponurym gmachu”. Ów pomysł nieco  poprawił  jej  nastrój.  Uniosła  wzrok  na  płynącą  trochę  dalej  Wisłę i  ulokowany  poniżej  zamku  port  rzeczny,  gdzie  czekały  na  wywóz  do Gdańska  olbrzymie  sterty  desek  i  nieobrobionych  pni.  Rzeka  wciąż  nie pokryła  się  lodem,  co  umożliwiało  kursowanie  barek,  lecz  jednocześnie oznaczało, że podróżując na Ruś, będzie zmuszona korzystać z nielicznych mostów i promów.
Znów  pomyślała  o  niepokojącym  braku  wieści  od  Jana.  „Przecież pisałam, że wracam! Czemu więc go tu ze mną nie ma?”
Zacisnęła palce na szalu i zsunęła go z szyi. Z pomocą służącej pozbyła się  futra  z  soboli  i  bawełnianej  sukni,  luźnej  w  talii  i  odrobinę  krótszej z przodu.
– Daj to do prania – zarządziła. – I poproś madame Mesire, aby mnie odwiedziła.
Służąca dygnęła i opuściła komnatę, zamykając za sobą drzwi. Marysieńka zatonęła w fotelu ustawionym naprzeciw kominka, pozbyła
się butów i wyciągnęła zmarznięte stopy w stronę buzującego ognia. Ogarnęło ją przyjemne ciepło i poczuła ciążenie powiek, lecz nim zmęczenie wzięło górę, pojawiła się Charlotta.
Zdążyła już zmienić suknię. Nowa była jasnozielona i zapięta pod szyję,co uwydatniało zarys jędrnych piersi Charlotty. Czarne włosy nosiła krótko ścięte, dzięki czemu mogła wygodnie zmieniać peruki. Miała lekko zadarty nos i duże oczy, którymi spojrzała na Marysieńkę z nieodgadnionym wyrazem.
– Dowiedziałaś się, czemu podstarosta nie wyszedł mnie powitać? Mesire zbliżyła się do kominka i ogrzała dłonie.
–  Przewodniczy  rozprawie  sądowej  w  ratuszu  –  odparła.  –  Już  go powiadomiono o naszym przybyciu.
– Co to za proces?
– O czary – wyjaśniła Charlotta. – Ale to nie wszystko. Od pokojówki dowiedziałam  się,  że  w  grę  wchodziły  też  trucicielstwo  i  sodomia.  Te oskarżenia jednak wycofano ze względu na reputację ofiary.
– Napiję się białego wina. Podasz mi kieliszek? – poprosiła Marysieńka i  wskazała  ruchem  głowy  kuferek  stojący  pod  ścianą,  gdzie  trzymała oryginalne trunki z Barsac.
Tuzin butelek stanowił pożegnalny prezent od kardynała de Bonziego, który słusznie zauważył, że to, co w Polsce uważa się za wina francuskie, w rzeczywistości jest sikaczem doprawionym przez Holendrów, zanim towar dotrze do Gdańska.
Charlotta  wyjęła  ze  skrzynki  zakorkowaną  flaszkę  i  dwa  srebrne pucharki. Gdy napełniła je winem, jeden z nich podała markizie.
Marysieńka upiła łyk i z westchnieniem oparła się o zagłówek fotela.
– Boże, jak ja nienawidzę tego kraju – wyznała. – Od lat namawiam Jana do wyjazdu do Francji. Ale on zawsze znajduje powód, aby się opierać. Prawda jest taka, że zostanę tu z nim na zawsze. – Wychyliła resztę wina i wyciągnęła puchar ku Charlotcie. – Nalej mi jeszcze, proszę.
Mesire   napełniła   puchary.   Przez   chwilę   wpatrywały   się   w   ogień trzaskający w kominku.– Tęsknisz czasem za domem? – zapytała Marysieńka.
Charlotta wzruszyła ramionami.
– Nie ma za czym – zwierzyła się ponuro. – Matka umarła, jak miałam jedenaście lat, a wuj, który mnie przygarnął… nie był dobrym człowiekiem.
Marysieńka   z   ciekawością   zerknęła   spod   długich   rzęs   na   swą towarzyszkę. Rzadko rozmawiały o przeszłości Charlotty.
– Wiele zawdzięczasz kardynałowi de Bonziemu – powiedziała.
– Ofiarował mi nowe życie.
Coś w głosie Charlotty podpowiedziało Marysieńce, że chwila szczerości minęła. Mesire, choć znały się od pięciu lat, wciąż była dla niej tajemnicą.
Markiza  nie  po  raz  pierwszy  zastanowiła  się,  komu  Charlotta  jest naprawdę wierna. Sobieskim, kardynałowi, a może wyłącznie samej sobie? Na  szczęście  nie  stanowiło  to  problemu,  póki  wszystkim  przyświecał wspólny cel – obalenie Korybuta.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę wejść! – zawołała pani hetmanowa.
Z korytarza wsunął się wysoki mężczyzna w żupanie. Podstarosta miał pociągłą twarz i duże wąsiska, które w połączeniu ze smutnymi oczyma nadawały  jego  obliczu  wyraz  wiecznego  zatroskania.  Szlachcic  zerknął niepewnie na dwie przypatrujące się mu damy i nerwowo zacisnął przed sobą dłonie.
Marysieńka  nie   dziwiła   się   nastrojowi   zarządcy.   Jego   poprzednik wyleciał  z  urzędu  na  pysk  za  trwonienie  dochodów  oraz  niedopatrzenia w księgach, więc podstarosta spodziewał się kontroli rachunków.
Jako że Jan miał na głowie zarząd nad wielkimi dobrami na Rusi, a do tego ostatnie lata wciąż trawił na wojnie, pani hetmanowa musiała wziąć na siebie nadzór nad  majątkami na Pomorzu.  Od  początku  nie czyniła tego
z radością, zawsze wolała wydawać pieniądze, niż je liczyć, lecz zgodniez wolą męża wywiązywała się skrupulatnie z powierzonego jej obowiązku. – Wybacz, waszmość pani, że cię nie powitałem, lecz przewodniczyłem
przesłuchaniu w sprawie gardłowej zbrodni i dopiero co…
– Ponoć chodzi o czary? – weszła mu w słowo Marysieńka.
Podstarosta posłał jej kolejne niespokojne spojrzenie.
– Nie tylko… – Zawahał się, niepewny, ile już wie pani hetmanowa. – Ten młodzik to czarna dusza. Oddawał się też trucicielstwu i sodomii.
–  Człowiek  o  wielu  talentach,  już  mi  się  podoba  –  zakpiła  z  sofy Charlotta.
Marysieńka zgromiła ją wzrokiem.
– Przyznał się do winy?
– A jakże. – W głosie podstarosty zagrała urzędnicza duma. – Jak tylko wzięliśmy  go  na  męki,  przyznał  się  niecnota  do  udziału  w  sabatach i chędożenia z diabłem pod postacią kozła.
Marysieńka obróciła puchar w dłoni.
– A do otrucia i sodomii? – zapytała od niechcenia.
Podstarosta drgnął i nerwowym ruchem przeczesał opadające wąsiska. – Tu się wyparł, choć kat wykręcał mu kończyny w drabinie, a potem
przypalał pachy ogniem. – Zgarbił się i pochylił konfidencjonalnie ku pani hetmanowej. – Otruty człowiek był szanowanym obywatelem, mistrzem cechu zegarmistrzowskiego. Zostawił żonę i czwórkę dzieci – wyjaśnił cichym głosem. – Po co roztrząsać sprawę, miłościwa pani? Wstyd i szkodę wdowie i sierotom czynić? Wystarczy, że winny zbrodni poniesie karę.
– Macie rację… – Marysieńka zamilkła na chwilę, tknięta ciekawym pomysłem.  –  Charlotto,  chcę,  abyś  porozmawiała  z  tym  młodzieńcem.  – Wymieniła z dwórką znaczące spojrzenia.
Mesire skinęła głową. Podniosła się z sofy i wygładziła fałdki na sukni,po  czym  wyszła  z  komnaty,  odprowadzona  zdumionym  wzrokiem  przez podstarostę.
– Jak duży dochód przyniesie starostwo w tym roku? – zapytała pani Sobieska, przechodząc do rachunków.
– Dwakroć większy niż w zeszłym – oznajmił z dumą oficjalista. – Z tego będzie piętnaście tysięcy złotych ze sprzedaży zboża plus osiem tysięcy za woły, drewno, wosk i skóry.
Marysieńka  uśmiechnęła  się  łaskawie,  choć  zysk  pokrywał  zaledwie kroplę   w   morzu   potrzeb,   w   jakie   wpędziły   Sobieskich   zniszczenia poczynione przez Kozaków i Tatarów w ich majątkach na Rusi.
– Doskonale się spisujecie. Przygotuj waszmość księgi rachunkowe, chcę w nie spojrzeć.
Podstarosta ukłonił się i opuścił komnatę.
Marysieńka została sama. Skuliła ramiona i spojrzała w ogień, zadając sobie pytanie, gdzie podziewa się jej mąż.
Gdy  Charlotta  dotarła  pod  ratusz,  kupcy  właśnie  zamykali  podwoje sklepów  i  kramów.  Mróz  i  nadciągający  wczesny  zmierzch  przepłoszyły kupujących i tylko przy ladzie bławatnika dwie kobiety w białych czepcach i czerwonych sukienkach pod płaszczami marudziły przy belach sukna.
Mesire  wyszła  z  półkrytego  powozu  i  nakazała  towarzyszącemu  jej wachmistrzowi, by zapukał do drzwi.
Cichoń chwycił kołatkę i uderzył trzykroć w okute drewno, wzbudzając zimny, hałaśliwy dźwięk. Musiała jednak minąć dłuższa chwila, nim przez wizjer wyjrzało czyjeś oko.
– Ratusz zamknięty na dziś – zaburczał ktoś z sieni. – Panowie rajcy zakończyli przesłuchanie.– Otwieraj, my z polecenia pani hetmanowej Sobieskiej, która gości na zamku – zażądał Cichoń.
Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla i drzwi się rozwarły. Wyjrzał zza nich siwiejący mężczyzna z pokaźnym brzuchem, na którym nie dopinał się podbity baranicą kaftan.
–  Jestem  tu  woźnym  sądowym  –  wyjaśnił  po  niemiecku,  widząc cudzoziemski strój Charlotty.
– Pani hetmanowa poleciła mi zobaczyć oskarżonego o czary – odparła Mesire  również  po  niemiecku,  który  to  język  znała  równie  dobrze  jak francuski i polski.
Woźny łypnął nieufnie na obcą mu damę, ale cofnął się od drzwi, mając przed sobą zwalistą sylwetkę Cichonia.
– Więzień jest w beczce – burknął, gdy Charlotta weszła do sieni ratusza. – Panowie rajcy łaskawi dla ścierwa, ja bym tam sodomitę ogniem ochrzcił. Niech wie, co go czeka w piekle.
Idąc  przodem,  doprowadził  przybyszy  do  krętych  schodów,  którymi zeszli  do  piwnic  gmachu.  W  podziemnym  korytarzu  migotał  płomień samotnej  lampki.  Woźny  zdjął  kaganek  ze  ściany  i  poprowadził  ich  do masywnych żelaznych drzwi. Odszukał przy pasie odpowiedni klucz i weszli do katowni.
Charlotta  ogarnęła  spojrzeniem  piwnice,  starając  się  przywyknąć  do półmroku. Sala tortur nie dorównywała ani rozmiarem, ani też wyposażeniem tej w Colmarze, gdzie trafiła wiele lat temu. Tu wyposażenie składało się ze stołu i krzeseł dla sędziów oraz pulpitu dla pisarza notującego zeznania. Na ścianie wisiał krucyfiks. Narzędzia tortur były dość prymitywne, co zresztą nie wykluczało ich skuteczności: ława do rozciągania stawów z metalowymi uchwytami  na  nogi  i  ręce,  zwykła  drabina  i  kocioł  na  wrzący  olej. Dodatkowo   na   stole   leżały   ułożone   starannie   obcęgi,   pilniki,   imadłai kolczaste obroże. Charlottę przeszył paniczny lęk, odżyły dawno zatarte wspomnienia – upokorzenie, bezradność, strach i potworny ból.
Poczuła swędzenie nad obojczykiem, tam gdzie kat wypalił na jej skórze piętno hańby. Z trudem powstrzymała się przed podrapaniem starej blizny.
Zapragnęła natychmiast opuścić to okropne miejsce. Wyjść na świeże powietrze i mróz. Zapomnieć, co jej wówczas zrobiono.
Zacisnęła jednak zęby i ruszyła za woźnym, który zatrzymał się przy łukowatym przejściu prowadzącym do osobnego pomieszczenia i poświecił kagankiem, wydobywając z mroku ustawioną pionowo beczkę używaną do kiszenia kapusty.
– Tam siedzi – rzekł, najwyraźniej nie mając zamiaru uczynić kroku dalej.
Charlotta zerknęła na wystraszoną twarz mężczyzny. „Lęka się diabła”, odgadła.  Mesire  nie  miała  podobnych  obaw.  Już  dawno  zrozumiała,  że najgorsze zło czynią ludzie, na swój własny użytek.
Wyjęła  woźnemu  z  dłoni  kaganek  i  zajrzała  do  beczki.  Wewnątrz znajdował się nagi mężczyzna. Sposób, w jaki go skrępowano, nie pozwalał mu  stać  ani  siedzieć.  Mógł  jedynie  klęczeć,  co  po  paru  godzinach wywoływało straszliwy ból mięśni, kolan i pleców.
Charlotta  dotknęła  dłonią  ogolonej  głowy  skazańca,  a  ten  drgnął i zaskomlał niczym zbity pies.
– Trzeba go stąd wyciągnąć – powiedziała twardo.
Woźny  wytrzeszczył  na  nią  oczy,  jakby  nagle  dostrzegł  rogi  na  jej głowie.
–  To  niemożliwe,  pani,  diabelski  pomiot  nie  może  mieć  kontaktu z podłożem, gdyż moc swą czerpie z piekieł.
Charlotta zignorowała woźnego.
– Cichoń, wyciągnij tego biedaka – poleciła i cofnęła się.Wachmistrz   zerknął   na   nią   ze   zdziwieniem,   nie   zwlekał   jednak z wykonaniem rozkazu. Zgarbił się nad beczką i silnymi rękoma wydobył szczupłą, bladą postać.
– Postaw go, chcę mu się przyjrzeć – nakazała Charlotta.
Więzień wykrzywił się z bólu, gdy ciężar jego ciała spoczął na spętanych, poranionych nogach. Zachwiał się, lecz wachmistrz przytrzymał go, chroniąc przed upadkiem.
Mężczyzna był zaskakująco młody, mógł mieć szesnaście, siedemnaście lat. Uznałaby go za ładnego, gdyby nie twarz ściągnięta bólem, napuchnięte fioletowo oko i rozkrwawione usta. Opuściła wzrok na szczupłą sylwetkę i ładne genitalia.
„Nada się”, zdecydowała w myślach.
Charlotta  zbliżyła  się  do  nieszczęśnika,  obserwując  jego  twarz.  On również przyglądał się jej nieufnie spod opuchniętej powieki.
– Już dobrze. – Delikatnie dotknęła obrzmiałego policzka. – Zabiorę cię z tego miejsca.
Napuchnięta powieka drgnęła i w jasnobłękitnych oczach pojawił się cień nadziei.
– Co wy robicie!? – rozbrzmiał przerażony głos woźnego. – Uwalniacie diabelski pomiot! Tak nie można, przywołam straż!
Obrócił się na  pięcie  w  stronę  drzwi,  lecz  w  tym  samym  momencie Mesire wykonała błyskawiczny krok w jego stronę i uderzyła obcasem buta w zgięcie kolana uciekiniera. Woźny krzyknął, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, i upadł na kolana, Charlotta stanęła nad nim i chwyciła za rzadkie włosy mężczyzny. Odchyliła jego głowę do tyłu, odsłaniając krtań. Wąskie ostrze sztyletu musnęło źle ogolony zarost na szyi woźnego.
– Nigdzie nie pójdziesz. Wykonuję wolę pani Sobieskiej. Piśniesz słowo, nim znajdę się na zamku, a sam wylądujesz w tej beczce. – Szarpnęła goz całej siły za włosy, aż mężczyzna zaskomlał. – Pojmujesz, co mówię?
– Pojmuję, pani, pojmuję – odparł, trzęsąc się jak galareta.
Charlotta cofnęła stal od jego gardła i ukryła sztylet w rozcięciu sukni, gdzie na udzie miała umocowaną pochewkę.
Zdjęła z ramion płaszcz i rzuciła Cichoniowi.
– Okryj go i zabieramy się z tej nory – syknęła z irytacją, po czym opuściła katownię, zostawiając woźnego na kamiennej podłodze.
Młodzik nie był w stanie wspiąć się po schodach o własnych siłach, więc wachmistrz wziął go na ręce i niósł aż do powozu czekającego pod ratuszem. Blade słońce zaszło już za horyzont i nad miasteczkiem rozpostarł się zimny mrok, toteż nikt nie zwrócił uwagi na potężnego mężczyznę wynoszącego z  gmachu  owiniętego  w  płaszcz  człowieka.  Charlotta  poleciła  ułożyć skatowanego  młodzieńca  na  miękkim  siedzeniu,  a  sama  usiadła  obok powożącego zaprzęgiem Cichonia.
Jechali niezbyt szybko, gdyż wąskie uliczki miasteczka były oblodzone i ciemne, lecz wydostawszy się na drogę prowadzącą do zamku, Cichoń strzelił z bata, poganiając konie.
Zatrzymali się dopiero na dziedzińcu. Charlotta zeskoczyła z ławeczki woźnicy, a wachmistrz wyciągnął młodzika z powozu.
–  Umieść  chłopaka  w  jednej  z  wolnych  izb,  lecz  takiej  z  kratami w oknach – poleciła Charlotta. – Niech dadzą mu wieczerzę i wino, ale nieobficie, nie chcę, aby po głodówce dostał skrętu kiszek. Potem sprowadź medyka z miasteczka.
– Późno już – rzekł wachmistrz. – A i pewnie nie zechce przyjść do czarownika.
– To go wywlecz z domu, choćby był w samych gaciach. I wytłumacz mu, co go czeka, jeśli nie będzie trzymał gęby na kłódkę.
Cichoń łypnął na Mesire spod gęstych brwi.– Jak sobie życzysz, waszmość pani – mruknął i dźwignąwszy młodzika, zaniósł go w stronę pomieszczeń dla czeladzi.
Charlotta skierowała się do głównego gmachu, w holu minęła służącą, która  czyściła  na  kolanach  podłogę,  i  po  dotarciu  pod  komnatę  pani Sobieskiej otworzyła drzwi, nie pukając.
Marysieńki  nie  było  w  salonie.  Charlotta  dostrzegła  jednak  suknię i  bieliznę  ułożone  na  sofie.  Odgadła,  że  Maria  bierze  kąpiel.  Jak  na Francuzkę czyniła to bardzo często, czasem aż kilka razy w tygodniu, co nawet w Polsce uważane było za szkodliwą dla zdrowia fanaberię. Charlotta przypuszczała, że zwyczaj ten wziął się u Marysieńki z czasów, gdy była panią  Zamoyską  i  po  każdej  nocy  spędzonej  ze  wstrętnym  jej  mężem zmywała z siebie wspomnienie jego dotyku.
Zrzuciła ciepłe okrycie, przewiesiła je przez poręcz fotela i podeszła do łazienki.
– Mogę? – zapytała przez drzwi.
– Proszę, wejdź.
Nacisnęła klamkę i wsunęła się do spowitego parą pomieszczenia. Maria Kazimiera leżała naga w obszernej wannie, którą jakiś czas temu kazała sprowadzić  z  Gdańska.  Charlotta  zagryzła  wargę,  obserwując  biel  skóry i kobiece kształty zanurzonego w wodzie ciała swej pani.
Gdy weszła do łazienki, pokojówka właśnie przelewała ukrop z wiadra do wanny za pomocą wielkiej chochli.
– Odejdź, ja to skończę – poleciła służącej Mesire.
Pokojówka dygnęła i wyszła. Usłyszały odgłos towarzyszący zamykaniu drzwi komnaty.
Marysieńka wynurzyła się z gorącej wody. Usiadła. Jej piersi odzyskały kulisty, jędrny kształt.
– Jak tam nasz czarownik? – zapytała.– Atrakcyjny, jeśli odjąć opuchliznę.
– Bardzo go uszkodzili?
– Wyliże się.
– Dobrze.
Rozległo się natarczywe pukanie do drzwi komnaty.
– Sprawdzę, co się stało – rzekła Charlotta.
Maria skinęła głową i zanurzyła się w ciepłej wodzie.
Mesire,  wyjrzawszy  na  korytarz,  zobaczyła  ubłoconego  szlachcica. Mężczyzna wyglądał, jakby odbył długą podróż, i to w wielkim pośpiechu.
– Mam list od pana hetmana do jaśnie pani – wypalił posłaniec, sięgając do skórzanej torby przewieszonej na ukos przez pierś.
– Pani zażywa kąpieli. Przekażę jej pismo. – Charlotta zdecydowanym gestem wyciągnęła kopertę z dłoni szlachcica. – Udajcie się waszmość do kuchni, tam dostaniecie wieczerzę. Polecę, aby przygotowano dla was łóżko.
Posłaniec oddalił się i Charlotta zamknęła drzwi. Z niepokojem zerknęła na zalakowany list. Miała przeczucie, że nie zawiera nic dobrego. Wróciła do łazienki.
– List od twego męża – oznajmiła.
Maria poderwała się z wanny i całkiem mokra i naga stanęła na podłodze. Charlotta podała jej domową szatę, a potem pismo.
Marysieńka złamała lakową pieczęć i rozwinęła kartę sztywnego papieru. Gdy tylko zaczęła czytać, jej twarz przyoblekło przerażenie.
Przeszła do komnaty i rzuciła list na stolik. Charlotta podążyła za nią.
– Co się stało? – zapytała.
– Jan ciężko zachorował, medycy obawiają się o jego życie – odparła Maria załamującym się głosem.
Charlotta  przeczytała  list.  Opisano  w  nim  wrzód  na  gardle,  gorączkęi bóle głowy. Nie brzmiało to dobrze.
–   Bez   Jana   wszystko   będzie   stracone.   –   W   głosie   Marysieńki pobrzmiewała  panika.  –  Nie  będę  potrzebna  kardynałowi,  Ludwikowi. Nikomu! – Spojrzała na Charlottę nieprzytomnym wzrokiem. – Muszę jechać na Ruś zobaczyć się z nim – zdecydowała.
– A co z Prażmowskim? – zapytała trzeźwo Mesire.
– Ty się z nim spotkasz. Dostaniesz eskortę. Ja udam się krótszą drogą przez Mazowsze.
Marysieńka roztrzęsiona przyłożyła dłoń do czoła.
– Pomódl się ze mną o wyzdrowienie dla Jana – poprosiła ze łzami w oczach i padła na kolana przed świętym obrazem.
Charlotta uklękła przy Marii i przyłączyła się do modlitwy, choć wiarę utraciła już dawno temu, w przytułku dla sierot, gdy ksiądz rozbierał ją do naga i robił jej złe rzeczy.
Powtarzała jednak słowa litanii, zlecono jej bowiem służyć i okazywać swej pani przyjaźń.
Pierwsza krew
Pasmo Wogezów, Alzacja A.D. 1659
Przez krótki moment zza chmur rozbłysło słońce, rozjaśniając na złoto i czerwono jesienne korony buków rosnących na skraju górskiego cmentarza.
Wokół świeżo wykopanego grobu zebrała się garstka ludzi. Kilka kobiet,brat zmarłej i chuda jedenastoletnia dziewczynka. Nikogo więcej nie interesował pochówek biednej wdowy gospodarującej na spłachetku kamienistej ziemi.
Charlotta   zacisnęła   zęby   i   wygięła   usta   w   podkówkę.   Po   jej wychudzonych policzkach spłynęły strużki łez. Śmierć matki przyszła zbyt niespodziewanie, aby mogła to zaakceptować. Pierwsze bóle pojawiły się u niej zaraz po zbiorach, a dwie niedziele później zaniemogła i trzeba było posłać po znachorkę. Mimo ziół i guseł staruchy matka szybko gasła i nim minął nów, spoczęła w zimnym dole. Kiedy stało się jasne, że umrze, posłała wiadomość do wuja Gastona żyjącego samotnie w górach.
Charlotta nigdy wcześniej go nie widziała. Gdy przybył, wystraszyła się tego wielkiego ogorzałego mężczyzny odzianego w skóry. Był zarośnięty, mrukliwy i cuchnął, jakby od miesięcy nie chodził nad strumień. Musiał wędrować pieszo, bo jego strój pokrywały plamy błota po długiej przeprawie przez góry.
Zdążył jeszcze porozmawiać z matką, nim zmarła. Po tym, jak zerkali w jej stronę, Charlotta domyśliła się, że mówią o niej. Później matkę chwycił ból i znachorka musiała podać jej napar.
Zasnęła i więcej się nie obudziła.
Grabarz   skończył   usypywać   kopczyk,   a   potem   wbił   weń   prosty drewniany krzyż. Na grobie nie było imienia ni nazwiska. W okolicy nie znalazł  się  nikt  potrafiący  pisać.  Mógł  to  zrobić  proboszcz  z  najbliższej osady, ale odjechał zaraz po tym, jak odebrał kilka miedziaków i gęś za ostatnie namaszczenie.
Nikt też nie przejął się losem osieroconej dziewczynki, zwłaszcza że miała wuja, który się nią zaopiekuje.
Gaston przeżegnał się, a potem podszedł do niej i wskazał na wóz. – Już czas – mruknął.W jego głosie wyczuła irytację, jakby ktoś właśnie wcisnął mu chorego psa. Spuściła głowę i poczłapała za swym nowym opiekunem.
Cały jej skromny dobytek, wszystko, co warto było zabrać, mieścił się na tym  wozie.  Chatę  i  ziemię  po  matce  wuj  sprzedał  jednemu  z  sąsiadów. Charlotty nikt nawet nie zapytał o zgodę.
Wuj chwycił ją nisko za biodra i podsadził na ławkę woźnicy. Potem przysiadł się do niej ze stęknięciem. Cmoknął na klacz i ruszyli w drogę.
Jechali dwa dni, noc spędzili przy ogniu rozpalonym na leśnej polanie. Przez całą podróż wuj Gaston nie odzywał się wiele, głównie garbił się na ławeczce woźnicy i potrząsał lejcami, aby popędzić starą chabetę.
Nowy dom Charlotty położony był na odludziu w dolinie chronionej przez stare lasy i strome granie. Chata zbita z ociosanych bali i kryta mchem wywarła na dziewczynce ponure wrażenie. W izbie znajdowało się niewiele sprzętów: stół, zydel i ława ustawiona przy palenisku, a także wielki kufer z kłódką przysunięty do ściany. Było też tylko jedno łoże.
Na wieczerzę wuj postawił na stole dzban i bochen. Strasznie głodna dziewczynka oderwała kawał chleba i zatopiła w nim zęby. Był twardy, ale w połączeniu z piwem doskonale zapełniał żołądek.
Nim  się  zorientowała,  jej  kubek  był  pusty.  Wuj  Gaston  napełnił  go ponownie. Charlotta przytknęła wargi do szorstkiej krawędzi i pociągnęła łyk. Piwo było smaczne, choć na zębach i języku zostawały strzępy drożdży. Poczuła, że kręci się jej w głowie.
Wuj skończył posiłek i wstawszy od stołu, od razu ułożył się w łożu. Zabrała się do sprzątania, lecz przeszkodził jej jego głos:
– Posprzątasz jutro, kładź się na posłanie.
Charlotta zamarła. W ubogich rodzinach dzieci zwykle spały na jednym posłaniu z rodzicami, ale z jakiegoś powodu czuła, że nie powinna być tak blisko Gastona.Uniosła wzrok i spojrzała w brodatą twarz.
– Prześpię się na stryszku – oznajmiła.
Na wuju Gastonie nie zrobiło to wrażenia.
– Zaziębisz się tam jeszcze i skończysz jak  matka.  –  Klepnął dłonią w posłanie. – Tu będzie nam cieplej.
Podeszła posłusznie do łóżka i wgramoliła się na trzeszczący siennik. Wuj nakrył ją narzutą z wilczych skór i odwrócił się do niej plecami.
Leżała bez ruchu, wsłuchana w jego ciężki oddech, który szybko zmienił się w pochrapywanie i mlaskanie. Dopiero wówczas się uspokoiła. Chciała zasnąć,  lecz  wciąż  myślała  o  matce.  W  końcu,  gdy  palenisko  zaczęło przygasać, zapadła w niespokojny sen.
Obudził ją odgłos krzątaniny.
Wuj Gaston był już na nogach. Widząc, że otworzyła oczy, wskazał na wiaderko.
– Przynieś wody ze strumienia. Jak się wsłuchasz, usłyszysz jego szmer. Zerwała się z posłania i chwyciła za wiadro. Gdy znalazła się przed chatą,
zaskoczyło ją, jak wysoko jest słońce. Matka zawsze budziła ją przed świtem, aby oporządziła zwierzęta.
Nadstawiła  uszu   i  rzeczywiście  dobiegł  ją  szmer  płynącej  wody. Skierowała się w stronę delikatnego dźwięku.
Strumień płynął płytkim jarem ukrytym w krzakach. Charlotta napełniła wiaderko i postanowiła się obmyć. Zrzuciła sukienkę i pospiesznie ochlapała się w zimnej wodzie. Kiedy drżąca wyszła na brzeg, zobaczyła wuja Gastona przypatrującego się jej z krawędzi jaru.
Zawstydzona chwyciła sukienkę i zakryła swoją nagość. Wuj pokazał jej sidła i zaklekotał nimi.
– Wrócę pod wieczór – rzekł, po czym zniknął za krzakami.Gdy powrócił z lasu, trzymał w ręku królika. Kiedy indziej przynosił sarnę lub ptactwo, którego nie brakowało w okolicznych lasach.
Już  po  kilku  dniach  Charlotta  zrozumiała,  że  wuj  Gaston  nie  jest zwykłym  wieśniakiem  harującym  w  polu  na  kawałek  chleba.  Nigdy  nie widziała, aby pracował na roli. Prócz klaczy, wieprzka i kur nie trzymał zwierząt, a i tymi musiała zajmować się Charlotta.
Czasem prócz schwytanych w sidła lub upolowanych zwierząt znosił do chaty   różne   przedmioty:   ubrania,   buty,   niekiedy   płaszcz.   Kilka   razy zauważyła na tych strojach ciemne plamy krwi, lecz nigdy nie pytała, co się stało.
Mijały   tygodnie   i   miesiące,   Charlotta   przywykła   do   milkliwego usposobienia wuja, nawet zaczęła czuć się szczęśliwa. W przeciwieństwie do matki Gaston nigdy nie podniósł na nią ręki czy choćby głosu.
Codziennie uczyła się czegoś nowego. Jak oskórować zwierzę, zasolić czy uwędzić mięso, przygotować sidła. Gdy przyszły mrozy i zostali odcięci od świata przez śnieg, wuj nauczył ją tropić zwierzynę, posługiwać się kuszą i łukiem.
Po  zimie  nadeszły  wiosna  i  lato.  Minął  rok  od  śmierci  matuli,  ale Charlotta nie czuła już w sercu żalu. Życie z wujem wydawało się lepsze i szczęśliwsze.
Gaston znów zaczął znikać na całe dnie, a gdy wracał, zawsze miał ze sobą jakieś przedmioty. Odzież zwykle chował w kufrze, mniejsze drobiazgi oraz  monety  wynosił  do  lasu.  Charlotta  któregoś  dnia  poszła  za  nim i zobaczyła, jak ukrywa zawiniątko w dziupli drzewa.
Raz  na  kilka  tygodni  pojawiał  się  w  ich  domu  handlarz  z  mułem. Przybywał z niemieckiej strony granicy i nigdy nie zostawał na noc. Płacił Gastonowi za ubrania i przedmioty, po czym pakował je na muła i odjeżdżał.
Nie wszystkie rzeczy trafiały na sprzedaż. Niekiedy wuj zostawiał sobiebuty, kaftan czy płaszcz. Raz podarował Charlotcie naszyjnik ze srebrnych kulek, kiedy indziej pierścionek ze świecącym oczkiem – cuda, jakich nigdy wcześniej nie widziała na oczy. Najwspanialszym jednak prezentem okazał się sztylet o pięknej, smukłej klindze. Tak długi jak jej ramię.
– To lewak używany przez szlachtę – wyjaśnił wuj. – Ale możesz się nim posługiwać   prawą   ręką.   O   tak!   –   Wykonał   błyskawiczne   pchnięcie w powietrze. – Jesteś mniejsza i lżejsza niż mężczyzna i zawsze tak będzie – oznajmił, wręczając jej sztylet. – To twoja słabość, ale możesz ją zamienić w zaletę. Udawaj zlęknioną i słabą, spuść wzrok i czekaj na okazję, aby wbić ostrze. Większość mężczyzn nie spodziewa się zginąć z ręki kobiety.
Przez cały następny rok ćwiczyła tym ostrzem ataki, zwody i zasłony. Gaston nie był delikatnym nauczycielem, wiele razy krwawiła z nosa i ust, siniaki niemal nie znikały z jej ciała. Ono zresztą się zmieniało, Charlotta rosła i jej dawniej chuda sylwetka zaokrągliła się w paru miejscach.
Ze zdumieniem i niepokojem zaczęła obserwować u siebie zaczątki piersi i meszek pojawiający się na podbrzuszu. Pewnego ranka zaś obudziła się z krwią na udach.
Na  szczęście  Gaston  był  na  wyprawie,  jak  określał  swe  kilkudniowe wypady. Wystraszona dziewczyna spaliła szmaty, lecz nie mogła ukryć plam na sienniku.
Wuj dostrzegł je niedługo po powrocie. Czerwieniąc się, wyjawiła mu, co się stało. Gdy zapytała, czy umrze, roześmiał się ochryple.
– Jesteś gotowa do przysposobienia – rzekł i zabrał się do przeżuwania chleba. – Teraz będzie się tak działo co nów, chyba że zalęgnie się w tobie dziecko.
Nie miała pojęcia, o czym mówi, ale prawdę powiedziawszy, wystraszył ją.
Całe szczęście Gaston nie wracał już do tego tematu, a krwawienie ustałopo kilku dniach.
Coś  się  jednak  zmieniło.  Wuj  stał  się  jakiś  inny,  patrzył  na  nią w szczególny sposób, a gdy kładli się spać, czuła jego dłoń na brzuchu i piersiach. Było to dziwne, niepokojące, ale i przyjemne.
Minął tydzień od tamtej rozmowy, nim po raz pierwszy położył się na niej. Był silny i ciężki, przeraził ją. Zupełnie nie wiedziała, co się dzieje i jak ma się zachować. Leżała nieruchomo, zaciskając usta z bólu i czekając, aż skończy. Potem znów miała krew między nogami i bolało ją tam.
– To tylko  za pierwszym razem –  pocieszył ją Gaston.  –  Z każdym kolejnym będzie lepiej, aż sama to polubisz.
Po kilku chwilach chrapał już odwrócony do ściany.
Przez następne dni nie odzywali się do siebie wiele, lecz gdy zapadał zmrok, znów kładł się na niej, sapiąc i podrygując.
Z  czasem  przywykła  i  rzeczywiście  zaczęła  odczuwać  przyjemność z tego, jak się w niej poruszał. Jednocześnie tkwiła w niej zadra. Przeczucie, że to, co jej robi, jest złe. Mogła uciec i czasem zastanawiała się nad tym, ale nie zdecydowała się na taki czyn. Za nic nie chciała zostać sama.
Nastała jesień, znów malując złotem i brązami bukowe lasy porastające stoki Wogezów. Od wysokich szczytów Szwajcarii, gdzie gromadził się już śnieg, napływała mgła, wypełniając doliny mleczną zawiesiną.
Gaston  zaczął  przygotowania  do  zimy,  która  zwykle  odcinała  ich  od świata  na  wiele  miesięcy.  Spędzał  czas  głównie  na  kłusownictwie,  aby zgromadzić jak najwięcej zapasów na mroźne dni. Charlotta zbierała grzyby, jadalne korzenie i bulwy. Kiedy Gaston powracał, razem solili lub wędzili dziczyznę.
Gdy zaczęły spadać liście, ich spiżarnia była niemal pełna. Brakowało im jednak garnków, ubrań, ciepłych butów i dobrego krzesiwa, gdyż stare zużyło się i nie iskrzyło jak należy. Wszystkie te rzeczy miał dostarczyć handlarz,który odbierał od wuja łupy z jego tajemniczych wypraw.
Gałęzie potraciły większość listowia, a handlarz wciąż się nie pojawił. Gaston co dzień wspinał się na grań wznoszącą się niedaleko chaty i patrzył na drogę, która wiodła od dolin nad Renem. Wracał pochmurny i choć nic nie mówił, Charlotta wiedziała, że trapią go zmartwienia.
– Jutro wezmę towar i udam się do miasteczka – oznajmił któregoś razu, gdy siedzieli przy palenisku. – Nie będzie mnie kilka dni. Pilnuj domu i nie oddalaj się.
Rankiem zaprzągł do wozu kobyłę i odjechał dróżką w stronę doliny. Minął siódmy dzień, a Gaston nie wracał. Charlotta się martwiła. Nocami
robiło się już naprawdę zimno i musiała dokładać więcej drewna do ognia. Rankiem jak co dzień wyszła z wiadrem nad strumień.
Ciżmy,  które  Gaston  kupił  dla  niej  zeszłej  zimy,  były  już  za  małe. Maszerowała  więc  boso,  podskakując  na  ostrych  i  zimnych  kamieniach. Kucnęła przy brzegu, wzdrygając się od lodowatej wody omywającej jej stopy, i przechyliła wiadro.
Wtedy usłyszała grzechotanie toczących się kamyków. Uniosła głowę i zobaczyła dwóch mężczyzn wybiegających zza głazów po drugiej stronie strumienia.  Obaj  nosili  napierśniki  i  lśniące  hełmy,  w  dłoniach  trzymali rapiery.
Charlotta błyskawicznie porzuciła wiadro i zaczęła biec w stronę domu. Nie oglądając się za siebie, wpadła na podwórze.
Rozejrzała się. Było puste.
Dopadła do chaty i pociągnęła do siebie drzwi z całej siły. Po drugiej stronie czekał na nią żołnierz. Dostała pięścią w twarz i wywróciła się na ziemię.
Mężczyzna chwycił ją za włosy i wciągnął do chaty. Oprzytomniawszy, zorientowała się, że jest ich trzech. Człowiek, którydowodził żołnierzami, prócz napierśnika nosił strój szlachcica, wysokie buty, kaftan z miękkiej skóry i spodnie z jasnokremowego sukna. Z ramion spływał mu ciepły płaszcz. Ciemne, blisko osadzone oczy przypatrywały się jej obojętnie.
Twarz mężczyzny zmieniła się dopiero wówczas, gdy jeden z żołnierzy przyniósł mu sztylet – lewak podarowany jej przez Gastona. Przez chwilę przypatrywał się mu z uwagą, po czym wsunął go za pas, obok własnego sztyletu.
– Kim jesteś dla zbója, który tu mieszka? – zapytał.
– Córką – okłamała go bez wahania, wstydząc się tego, co było między nią a Gastonem.
– Twój ojciec Gaston Mesire został pochwycony i skazany na śmierć przez rozczłonkowanie – oznajmił cichym, lecz mocnym głosem oficer. – Zamordował wielu ludzi, pielgrzymów, kramarzy, a nawet szlachcica. Czy wiedziałaś coś o tym procederze?
–  Nie,  panie,  przysięgam! –  wyrzuciła z siebie Charlotta,  nim strach odebrał jej śmiałość.
Oficer zmierzył ją spojrzeniem zimnych oczu.
– Pojedziesz z nami i także staniesz przed sądem.
Potem więcej się nią nie interesował.
Gdy  żołdacy  zdemolowali  izbę  w  poszukiwaniu  ukrytych  skarbów, szlachcic kazał im wywlec dziewczynę na dwór i podpalić chatę. Spętali jej nogi i nadgarstki, wsadzili na konia i powieźli do doliny. Przed zmierzchem zatrzymali się w dużej wsi położonej nad niewielkim dopływem Renu.
Charlottę zamknięto w przybudówce za domem wójta, gdzie zatrzymał się na noc oficer. Zdjęto jej pęta, a na kolację dostała pajdę chleba i kubek wody. Potem trochę płakała, nim skuliła się na słomie i zasnęła.
Obudził  ją  odgłos  towarzyszący otwieraniu  ciężkich  drzwi.  Zmrużyłaoczy oślepiona blaskiem lampy trzymanej przez jakiegoś człowieka. Po chwili rozpoznała w przybyszu szlachcica. Był pijany i patrzył na nią w ten szczególny sposób.
– Spróbuj się opierać, a poderżnę ci gardło – wychrypiał i dotknął dłonią sztyletu, który trzymał za pasem. – Wcześniej jednak pozwolę cię zerżnąć moim ludziom, a także każdemu, kto tylko będzie cię chciał w tej wsi.
Spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że gotów jest spełnić swą groźbę.
– Będę uległa – obiecała. Przekręciła się na plecy i sama podciągnęła sukienkę.
Szlachcic odstawił lampę pod ścianę, zrzucił pelerynę z ramion i rozpiął spodnie. Oburącz rozchylił jej nogi i położył się na niej całym ciężarem. Nie opierała  się,  pozwoliła  mu  wejść  do  środka,  ignorując  chrapliwy  oddech i ciężar wgniatający się w jej piersi i brzuch.
Całą uwagę skupiła na sztylecie dyndającym przy każdym ruchu jego bioder. To było ostrze Gastona, rozpoznała je od razu. Wtedy też podjęła decyzję.
Szlachcic  przyspieszył,  ciężko  dysząc  jej  w  szyję.  Poczuła,  jak  drży, napina się tuż przed końcem.
Chwyciła za rękojeść sztyletu i wbiła ostrze pod żebra mężczyzny, tak jak uczył ją wuj. Szlachcic stęknął i poderwał głowę, wlepiając w nią zdumiony wzrok. Widząc, jak życie gaśnie w jego oczach, pomyślała, że Gaston miał całkowitą słuszność. Większość mężczyzn nie spodziewa się zginąć z ręki kobiety.
Wydostała się spod ciężkich zwłok i spojrzała na sztylet. Z ostrza kropla po kropli skapywały na słomę ciężkie krwawe łzy.
Zamordowała człowieka, co gorsza, szlachcica. Kara była za to jedna: śmierć.
Cała się trzęsła. Jej żołądkiem targnął bolesny skurcz. Szybko przyłożyładłoń do ust, powstrzymując wymioty. Przełknęła gorzką ślinę i zaczerpnęła kilka głębszych wdechów. Spojrzała na drzwi.
Zaciskając palce na sztylecie, wyjrzała na korytarz. W nisko sklepionym przejściu   tliła   się   pojedyncza   lampka   przymocowana   do   ściany.   Nie dostrzegła strażnika. Domyśliła się, że oficer odesłał go, aby nikt nie mógł zaświadczyć, co jej zrobił.
Gdzieś zza murów przesączały się chrapliwe męskie głosy i śmiechy. Przymknęła drzwi, wróciła do szlachcica i odcięła mu sakiewkę od pasa. W środku błyszczało kilka srebrników i sporo miedziaków. Podniosła pelerynę, otrzepała ze słomy i narzuciła sobie na ramiona. Okrycie było o wiele za duże jak na jej szczupłą sylwetkę, podwiązała więc materiał w pasie, aby nie plątał się   jej   między   bosymi   stopami.   Potem   wymknęła   się   na   korytarz. Przechodząc, zdmuchnęła płomień w lampce.
Drzwi na zewnątrz były tylko przymknięte. Pchnęła je i wydostała się na zimne powietrze.
Las  był  niedaleko,  to  tam  zamierzała  się  ukryć.  Zdołała  przejść kilkanaście   kroków,   gdy   z   budynku   wyszedł   mężczyzna.   Charlotta błyskawicznie przypadła do poidła dla koni i skuliła się za drewnianą osłoną. Mężczyzna kołysał się lekko. Nie widziała jego twarzy, ale słaba poświata księżyca odbijała się na jego napierśniku. Przeszedł obok niej i zatrzymał się pod otwartym chlewikiem. Tam chwilę szamotał się z pasem i portkami, mrucząc pod nosem przekleństwa. Potem kucnął odwrócony do niej plecami.
Charlotta zacisnęła nerwowo dłoń na poidle. W każdej chwili mogli się pojawić inni strażnicy lub jakiś wieśniak, którego przypiliła natura.
Nie mogła dłużej zwlekać.
Gdy podjęła decyzję, wszystko poszło już łatwo. Chyłkiem wydostała się zza  poidła  i  zrobiwszy  kilka  szybkich  kroków,  stanęła  nad  strażnikiem. Nawet jej nie usłyszał.Bez wahania wbiła mu ostrze w bok szyi. Stal zagłębiła się w miękkie ciało z wilgotnym mlaśnięciem. Żołdak padł twarzą w gnojówkę, błyskając wypiętymi pośladkami.
Charlotta, nie oglądając się za siebie, zaczęła biec w stronę lasu. Ból pod żebrami  palił  ją,  odbierał  dech,  mimo  to  nie  zwalniała  kroku.  W  końcu dopadła pierwszych drzew. Dysząc, przywarła do chropowatego pnia jodły i z napięciem obejrzała się za siebie. Nikt jej nie ścigał. Przynajmniej na razie.
Wiedziała, że rankiem puszczą za nią psy. Do tego czasu musiała przejść rzeczkę. W wodzie zwierzęta zgubią trop.
Odgarniając gałęzie i klucząc między pniami, zaczęła bieg ku wolności.
Stare grzechy
Grudzień A.D. 1671
Przy każdym ruchu wierzchowca głowę Tynera rozsadzał pulsujący ból, a obite podczas upadku żebra kłuły, jakby ktoś wbijał mu pod skórę igły. Na szczęście  przestał  wymiotować,  co  oznaczało,  że  upadek  nie  wyrządził w jego czaszce wielkich szkód.
Kozacy bardzo się spieszyli. Gdy tylko przeprawili się przez granicę na Dniestrze, cały dzień gnali wierzchowce przez białe pustkowia stepu, aby pod wieczór móc dotrzeć nad Boh.
Tyner nie dziwił się pośpiechowi. Cały ten teren został latem i jesienią opanowany  przez  Polaków  i  sprzymierzonych  z  nimi  Kozaków  hetmanaChanenki. Na próżno jednak wypatrywał patroli wysłanych z polskich garnizonów. Napotkali wyłącznie watahę wilków przypatrującą im się ze szczytu kurhanu i zdziczałe konie szukające pokarmu na skraju lasu.
Pierwszy    postój    wypadł    przed    południem,    na    polanie    między ośnieżonymi  dębami.  Setnik  Kozaków  wysłał  zwiadowców,  a  gdy  ci powrócili,   oddział   ruszył   w   dalszą   drogę.   Wkrótce   natknęli   się   na zamarznięty strumień i podążyli jego brzegiem przez płytkie jary i dolinki, w  których  stały  porzucone  lub  spalone  chłopskie  chaty.  Otaczająca  ich zewsząd  pustka  przerażała  i  brzęczała  złowrogo  w  uszach.  Nigdzie  nie dostrzegli żywej duszy, widać było za to mnóstwo obsypanych śniegiem mogił.
Pierwsza wieś, którą napotkali, była do szczętu zniszczona. Pośrodku osady  stała  karczma,  teraz  spalona  i  z  rozwalającymi  się  ścianami.  Nie wiadomo, przed kim zbiegli chłopi – przed Tatarami, Polakami czy swoimi. Tyner widział już tysiące takich miejsc, jak Ukraina długa i szeroka. Przez ciągłe wojny zasobny kraj zmienił się w spływające krwią pustkowie.
Setnik zarządził postój i Kozacy rozbiegli się po chatach, szukając jam, w których mogła pozostać ukryta przez chłopów żywność.
Jeden ze strażników, ponury drab z ospowatą twarzą i płaskim nosem, rozsupłał  więzy  mocujące  jeńca  do  wierzchowca,  a  potem  ściągnął  go bezceremonialnie z siodła. Tyner grzmotnął bezwładnie na śnieg i leżał tam chwilę, pojękując z bólu i wciskając czoło w lodowaty puch.
– Ostrożnie z nim. Musi wyżyć – rozległ się karcący głos setnika.
Tyner, mając ręce skrępowane na plecach, podniósł się niezgrabnie na kolana, a następnie powstał na nogi.
– Odprowadź go do tamtej chaty – polecił strażnikowi setnik, wskazując jedną z lepiej zachowanych chałup.
Tyner usiadł w pustej izbie pod ścianą, z dala od dziury zastępującejokno, która w niej ziała. Obolały i głodny spróbował zasnąć, lecz zapadł tylko w rwaną, niespokojną drzemkę.
Zmierzchało  już,  gdy  wśród  Kozaków  zrobiło  się  małe  zamieszanie. Zjawił się strażnik i kazał jeńcowi wstać z klepiska, po czym wyprowadził go z  chałupy.  Tyner  ujrzał  grupę  sześciu  Tatarów  pojących  bachmaty  przy strumieniu. Setnik rozmawiał z młodym wojownikiem w baranim kożuchu, uzbrojonym w kindżał i szablę. Po postawie i ubiorze widać było, że Tatar musiał należeć do szlachty ordyńskiej.
Strażnik Tynera pchnął go w stronę stojącego spokojnie wierzchowca. Pomógł  więźniowi  wspiąć  się  na  siodło,  a  potem  przywiązał  mu  nogi sznurem do popręgu.
Setnik powrócił do swych ludzi podenerwowany. Tyner nadstawił ucha. Ze  strzępów  rozmowy  przywiewanych  przez  wiatr  wysnuł  domysł,  że w Humaniu wybuchła jakaś rebelia przeciw Doroszence i Polacy mimo zimy przeszli na drugą stronę rzeki.
Nagle   Bogusław   wyczuł,   że   szlachcic   tatarski   przygląda   się   mu natarczywie spod futrzanego kołpaka. Również zmierzył ordyńca wzrokiem. Przez  kilka  sekund  obserwowali  się,  aż  tamten  strzelił  nahajką  swego bachmata i pognał przodem, a za nim jego ludzie.
Kozacy  wyruszyli  tuż  za  nimi.  Szybko  zmierzchało  i  już  po  ciemku dotarli do szerokiej doliny porośniętej dębiną, minęli rozpadające się szańce i zatrzymali się nad brzegiem Bohu.
Z przeprawą setnik postanowił poczekać do świtu, gdyż lód na rzece był jeszcze kruchy. Ordyńcy rozbili się na wzgórzu, bliżej szerokich pól. Kozacy utworzyli osobny obóz, w parowie przy samej wodzie. Po oporządzeniu koni wszyscy zgromadzili się przy ogniskach, aby pożywić się i ogrzać przed snem.
Prawie nie słychać było rozmów. Wyczerpani całodzienną jazdą ludziepochłaniali  w  milczeniu  prowiant,  a  następnie  kładli  się  na  legowiskach ułożonych ze skór zwierząt czy wyciętej na płyciźnie trzciny.
Tyner  również  dostał  kawałek  suszonej  koniny.  Po  dwóch  dniach o pustym żołądku pasek cuchnącego mięsa smakował mu nie gorzej niż nadziewany farszem bażant.
Wartownik  sprawdził  więzy  krępujące  Tynerowi  nadgarstki  i  kostki u nóg, a potem przysiadł przy ogniu, grzejąc się i co jakiś czas dorzucając w płomienie wysuszone końskie łajno.
Tyner   przysunął   się   bliżej   ognia   i   skulił.   Udawał,   że   śpi.   W rzeczywistości    spod    przymkniętych    powiek    obserwował    strażników czatujących na brzegu rzeki. Niestety, jakkolwiek by rozważał i planował, zawsze wychodziło mu, że ucieczka nie jest możliwa. Setnik kozacki trzymał twardo dyscyplinę wśród hultajstwa i nie zaniedbał wystawienia wart.
Bogusław usłyszał za plecami trzask zmarzliny pękającej pod obcasem. Wzdrygnął się i bezwiednie sięgnął do boku po szablę, którą mu odebrano. Zaklął szpetnie w duchu i spojrzał na stojącego nad nim setnika Kozaków. Przybysz  zmierzył  jeńca  spojrzeniem  ciemnych  oczu,  a  potem  kazał wartownikowi, by ten zostawił ich samych.
Tyner uniósł skrępowane dłonie i wykonał zapraszający gest.
– Rozgość się, Jurij. A może panie Jurij, bo teraz to wy wszystkie pany są – dodał z kpiącym uśmiechem.
Kozak wykrzywił usta, podciągnął delię i zasiadł ze stęknięciem obok szlachcica.   Przez   chwilę   milczeli,   wpatrując   się   w   strzelające   raźno płomienie.
– Ile to czasu się nie widzieliśmy, Jurij? – zagaił Bogusław.
Setnik  ściągnął  z  głowy  futrzaną  czapę  i  przeczesał  palcami  długie rzedniejące włosy.
– Od waszego wesela z Marią – odrzekł smętnym głosem. – Co u niej?– Nie żyje, od czterech lat.
– To była wspaniała kobieta – mruknął Kozak. Dorzucił suchego łajna do ognia i zapytał: – Jak twoja głowa?
– Wciąż trochę łupie. Gdyby nie czapka, byłoby już po mnie.
– Widać śmierć nie jest ci jeszcze pisana.
Tyner łypnął nań z ukosa. Przez kilka dobrych lat wspólnie walczyli przeciw  Moskwie,  nim  Doroszenko  został  hetmanem  i  powiódł  część Kozaków pod protekcję sułtana.
–  Wiele  razem  przeszliśmy,  Jurij,  życie  ci  uratowałem.  Nie  mógłbyś odwrócić oczu choć na chwilę?
Setnik podniósł głowę. Spojrzenia dawnych przyjaciół się spotkały.
– Nie mogę, wybacz. Takie, psia mać, czasy, nic się nie poradzi.
– Co ze mną będzie?
– Doroszenko się obawia, że Sobieski wyśle więcej wojska do Mołdawii i  wspomoże  powstańców.  Wtedy  Tatarzy  opuszczą  Ukrainę  i  przejdą  za Dniestr, aby bronić hospodara. A bez wsparcia ordy nie oprzemy się Lachom. Już teraz trzymacie pół Prawobrzeża. Wiele miast dało się zwieść obietnicom Chanenki  i  wpuściło  wasze  załogi.  –  Jurij  splunął  w  ogień.  –  Będziesz szczerze gadał, to hetman cię oszczędzi, a przy kolejnym rozejmie wypuszczą cię za okupem albo wymienią na któregoś z naszych.
Tyner  wykrzywił  się,  jakby  już  go  przypiekali  ogniem.  Doskonale wiedział, jak wyglądają takie przepytywania, gdy przesłuchiwany nie chce lub  nie  potrafi  udzielić  odpowiedzi.  On  zaś,  choćby  i  chciał,  nie  będzie w stanie zaspokoić ciekawości Doroszenki.
Otworzył usta, by szczerze wyjaśnić to Jurijowi, lecz przeszkodziło mu nagłe  zamieszanie  wywołane  przez  pięciu  Tatarów,  którzy  wkroczyli  do obozowiska Kozaków. Ordyńcy z miejsca skierowali się do Jurija, rzucając pogardliwe spojrzenia skupionym przy ogniskach Kozakom.Jurij wyprostował się i zmierzył wzrokiem dowódcę ordyńców.
– Co cię sprowadza, Gałga?
Oblicze Tatara wykrzywił wilczy grymas.
–   Przypomniałem   sobie,   skąd   znam   tego   psa   –   warknął   i   wbił w Bogusława nienawistne spojrzenie. – Zabił mi ojca pod Bracławiem. – Pochylił się nad jeńcem. – Na pal cię nawlokę, bardzo, bardzo powoli – wychrypiał Lachowi w twarz z paskudnym uśmiechem.
Jurij zmarszczył z namysłem czoło.
– Mam dostarczyć jeńca do obozu hetmańskiego, tam się o niego upomnij – odparł ugodowo.
Tatar spojrzał nań chytrze.
– Dam ci za niego piękną klaczkę, setniku.
Jurij rozłożył ręce w geście bezradności.
– Nie mogę, Gałga. Mam rozkazy.
– Dwie klaczki – rzucił Tatar przez zaciśnięte zęby.
Jurij zamilkł, jakby rozważał propozycję. Wokół ordyńców gromadziło się coraz więcej Kozaków z rusznicami.
Tyner postanowił to wykorzystać i dolał oliwy do ognia.
– Twierdzisz, że ubiłem ci ojca, pewnie tak było – powiedział, wzruszając ramionami.    –    Nie    pamiętam    każdego    świńskiego    ryja,    którego wypatroszyłem.
Tatar syknął niby wąż i błyskawicznie sięgnął po kindżał tkwiący za szerokim pasem. Nim zdołał go wbić w pierś Lacha, dłoń Jurija zacisnęła się na przedramieniu ordyńca, blokując cios.
Pozostali Tatarzy jak jeden mąż chwycili za szable, lecz zastygli w pół ruchu, gdy kilkanaście luf wymierzyło w ich piersi.
Gałga rozejrzał się po otaczających go nieprzyjaznych twarzach.– Puść – wycedził przez zęby.
Jurij przez kilka oddechów przypatrywał się ordyńcowi, po czym powoli cofnął rękę.
– Kazy murza o wszystkim się dowie – warknął upokorzony Tatar.
– W dupie mam twego murzę. – Jurij po raz pierwszy podniósł głos. – Lach należy do nas. Jeśli go chcesz, proś hetmana, o ile Doroszenko zgodzi się gadać z takim niechrzczonym łbem.
W tłumie Kozaków ktoś roześmiał się ochryple. Setnik zgasił ten wybuch wesołości ponurym spojrzeniem.
– A teraz wynoś się, pókiś żyw – wysyczał i splunął gęstą śliną pod nogi ordyńca.
Usta Tatara zadrżały, a w oczach błysnęła żądza mordu. Minęła chwila, nim się opanował i wydał gardłowy rozkaz przybocznym. Ordyńcy wycofali się, rzucając na boki niespokojne spojrzenia.
Gdy  w  ciemności  ucichły  ostatnie  pospieszne  kroki,  Tyner  popatrzył z wdzięcznością na setnika.
– Dziękuję za uratowanie życia.
Jurij przez chwilę wpatrywał się w dawnego przyjaciela.
– Teraz, panie poruczniku, jesteśmy kwita.
Tyner patrzył z ponurą miną na oddalającego się dowódcę. Pozostali Kozacy rozproszyli się przy ogniskach, rozkładali na ziemi skóry i płaszcze. Kładli się do snu, blisko siebie, aby chronić się wzajemnie przed mrozem.
Bogusław mógł liczyć tylko na siebie. Ułożył się na zmarzniętej ziemi, podkulając  ręce  i  nogi.  Zamknął  oczy  i  wyczerpany  niemal  natychmiast zasnął.
Tyner ocknął się z bolesną gwałtownością, gdy chcąc pocałować żonę,ujrzał, jak z jej ust wysuwa się cmentarny czerw. Uczucie obrzydzenia i straty było tak dogłębne, że dopiero chwilę później dotarło do niego, że to tylko senny koszmar. Przez jakiś czas leżał niezgrabnie na boku i oddychał ciężko, niemal krztusząc się z żalu.
Potem pojawił się inny ból – pleców, karku i kolan podciągniętych do piersi.  Ten  był  dobry,  pozwalał  mu  się  oderwać  od  wspomnień.  Tyner otworzył powieki i przekręcił się nieporadnie. Zesztywniał z zimna, a do tego czuł dokuczliwe kłucie w skrępowanych  dłoniach  i stopach.  Przełamując odrętwienie palców, zaczął nimi poruszać, aby przywrócić krążenie w żyłach.
Uporawszy  się  z  problemem,  podparł  się  na  łokciu  i  usiadł,  stękając z bólu przeszywającego nogę. Wartownik siedzący po drugiej stronie ogniska posłał jeńcowi baczne spojrzenie.
Bogusław wtulił głowę w ramiona i popatrzył w kierunku rzeki, od której nadciągały  zimne,  wilgotne  opary.  Taka  mgła  zawsze  przypominała  mu dzień, gdy ujrzał wypalone ruiny swego domu.
Gołymi rękoma rozgrzebywał pogorzelisko, odrzucał zwłoki poczerniałe od  ognia,  aż  natrafił  na  ciało  Marii.  Z  całego  serca  pragnął,  aby  żyła. Uczyniłby wszystko, żeby tylko odwrócić los. Śmierci jednak nie można oszukać, co raz chwyci, bierze na zawsze.
Pozostała mu tylko pustka i zemsta.
Z ponurych wspomnień wyrwał go zew wilczej watahy polującej gdzieś w pobliżu. Tyner zastygł w bezruchu, nasłuchując odgłosów nocy. Nagle wydało  się  mu,  że  słyszy  tętent  galopujących  koni.  Spojrzał  w  stronę tatarskiego obozu i dostrzegł sylwetki jeźdźców pędzących w dół stoku. Tuż przed  tym,  jak  wśród  ordyńców  wybuchła  palba  z  rusznic  i  krzyki towarzyszące bitwie.
Tuż przed tym, jak wokół niego rozpętało się piekło.
Jeźdźcy wdarli się między ogniska niczym wicher, dźgając i tnąc bezlitości otumanionych snem Kozaków. Część hultajstwa od razu rzuciła się do ucieczki w stronę rzeki, pozostali zebrali się w kupę, postanowiwszy walczyć. Wrzaski ginących mieszały się z chaotyczną palbą i okrzykami Polaków nawołujących się w ciemnościach.
Tyner spostrzegł, jak pilnujący go wartownik przyklęknął i odpalił lont w  rusznicy,  po  czym  wycelował  w  przejeżdżającego  obok  Lacha.  Nie zastanawiając  się,  Bogusław  poderwał  się  na  związane  nogi  i  jednym skokiem przesadził dogasające ognisko.
Obaj runęli na zlodowaciałą ziemię. Kozak zaklął, obracając się na plecy, wziął  zamach  trzymanym  w  dłoniach  samopałem.  Tyner  osłonił  twarz ramieniem, ale i tak bolało jak diabli. Zawył wściekle i z całej siły uderzył skrępowanymi dłońmi w krocze mołojca. Z ust tamtego wyrwał się cichy skowyt. Opuścił ręce i złapał się za promieniujące bólem miejsce, a wtedy Tyner zdzielił go czołem między zamglone bólem oczy.
Kozak stęknął i znieruchomiał. Bogusław sięgnął po nóż ukryty za pasem wartownika. Obrócił ostrze i przeciął sznur krępujący mu nadgarstki i nogi. Pozbierał się z ziemi, oddychając z wysiłkiem.
W ciemnościach widział rozmyte sylwetki umykających w stronę rzeki mołojców i siedzących im na karkach Polaków. Wiedział z doświadczenia, że w takim ferworze wszelkie tłumaczenia zdadzą się na nic. Nie czekał, aż któryś  z  nich  weźmie  go  za  zbuntowanego  chłopa  i  rozpłata  szablą. Odskoczył od dogasającego ogniska i kilka kroków dalej przywarł do ziemi, udając trupa.
Wkrótce krzyki mordowanych i tonących w lodowatej wodzie Kozaków ucichły. Zastąpiły je głosy rozochoconych rzezią Lachów.
Jeźdźcy zaczęli wracać znad rzeki. Tyner odrzucił nóż i podniósł się z uniesionymi nad głowę rękoma.
– Nie zabijajcie, jam Polak i jeniec! – krzyknął ochryple na całe gardło.Wokół  niego  zaroiło  się  od  koni  i  żołnierzy.  Tyner  z  niepokojem obserwował zacięte twarze i wymierzone w niego ostrza.
– Dawać go tu! – krzyknął ktoś mocnym głosem.
Paru jeźdźców zeskoczyło na ziemię i natychmiast pochwyciły go silne ręce. Tynera zaciągnięto do jedynego wciąż palącego się ogniska. Żołnierze zapalili pochodnie, po czym rozbiegli się w poszukiwaniu niedobitków.
Obok  ognia  na  ziemi  rozciągnięto  ciało  mężczyzny.  Tynerowi  serce zamarło z trwogi.
To był Jurij. Pierś setnika była jedną wielką raną.
– Trzech naszych ścierwo ubił, nim go dostaliśmy – odezwał się ktoś w ciemności. – Odetnijcie mu łeb i zatknijcie przy drodze.
Bogusław poczuł, jak cierpnie mu skóra, a niewidzialna dłoń chwyta za krtań.  Znał  ten  głos  lepiej,  niżby  chciał.  Z  mroku  wyłonił  się  potężnie zbudowany    szlachcic    w    kolczudze    i    misiurce.    W    napierśniku z wygrawerowanym orłem odbijał się blask ognia.
Imć Jan Baranowski zmrużył oczy, poprawił wąsa zamaszystym gestem i dotknął palcami szramy, co szła od prawej brwi aż do kącika ust. Pamiątki po szabli Tynera.
A potem twarz wykrzywił mu źle wróżący uśmiech.
Kobiece sposoby
Powóz,  który  Charlotta  pożyczyła  z  gniewskiej  wozowni,  nie  miał wygód, ale i tak podróż w nim była o niebo lepsza niż siedzenie w siodle, gdywiatr siekł w oczy śniegiem i deszczem. Przebycie odległości dzielącej Gniew od Łowicza zajęło im pięć dni. Wyboisty trakt nie pozwalał popędzić zaprzęgu, który spowalniał jazdę, na dodatek za Włocławkiem zaskoczyła ich śnieżyca. Szczęśliwie odkryli karczmę schowaną w świerkowym lesie.
Rankiem  następnego  dnia  porywisty  wiatr  ustał.  Wyruszyli  w  drogę, mijając miasteczka i wsie zamieszkane przez szlachtę niemal nieróżniącą się od chłopów.
Łowicz przywitał Charlottę  spalonymi domami na dwóch  ulicach.  Po osmalonych murach kamienic odgadła, że pożar dotarł aż do samego rynku, jednak katedra i klasztory ocalały. Również zamek otoczony przez mokradła nie poniósł szkody od ognia.
Charlotta   wyjrzała   przez   okienko   powozu,   podziwiała   fortyfikacje i  armaty  chroniące  siedzibę  prymasa.  W  pobliżu  koszar  ćwiczyła  rota uzbrojona   w   muszkiety   i   piki   pod   dowództwem   oficera   w   hełmie, wykrzykującego komendy po niemiecku.
„Jego ekscelencja nie czuje się bezpiecznie pośród swych owieczek”, pomyślała cierpko Charlotta.
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu i Mesire w końcu mogła rozprostować nogi,  pod  którymi  trzymała  spory  kufer,  jeden  z  kilku  przywiezionych z Francji przez panią Sobieską.
Cichoń  dowodzący  eskortą  zsunął  się  z  siodła  i  przystąpił  do  niej, krzywiąc się i rozcierając obolały tyłek.
– Cholerna starość – mruknął.
Wbrew narzekaniom wachmistrza daleko mu jeszcze było do starości. Choć  we  włosach  i  brodzie  błyszczały  mu  siwe  nitki,  szeroka  pierś i  rozłożyste  ramiona  wskazywały  na  krzepę,  jakiej  mogli  pozazdrościć Cichoniowi   młodsi   mężczyźni.   Jasne   oczy   osadzone   w   pobliźnionej, ogorzałej  twarzy  widziały  wszystkie  kampanie  prowadzone  przez  JanaSobieskiego od czasów potopu.
Jako   weteran   i   człowiek   zasłużony   dla   rodu   Sobieskich   znalazł spokojniejszą i lukratywniejszą służbę w zaufanym gronie pani hetmanowej.
– Znajdź sobie potem dziewkę, to cię rozmasuje – poradziła mu Mesire. – Teraz trzeba przenieść kufer z powozu.
Odczekała, aż czterech  żołnierzy  z jej eskorty  wytaszczy  skrzynię na zewnątrz.
– Idziecie za mną – rzekła i weszli do rezydencji.
W holu przywitała ich ochmistrzyni prymasa. Surowa matrona w czarnej, wysoko  zapiętej  sukni  i  w  czepcu  zlustrowała  Charlottę  nieprzychylnym wzrokiem.
– Ksiądz prymas jest na polowaniu – oznajmiła takim tonem, jakby wraz z Charlottą do domu zawitała plaga szczurów.
–  Nie  szkodzi,  zostanę  na  kilka  dni  –  odparła  Mesire.  –  Muszę  się odświeżyć przed spotkaniem z ekscelencją.
– Polecę przygotować tę komnatę co zwykle. – Cierpki ton ochmistrzyni mówił więcej niż słowa.
Charlotta wskazała wzrokiem na kufer i taszczących go mężczyzn.
– Dziękuję, zatem udajmy się tam od razu. Skrzynia jest dość ciężka. Ochmistrzyni zaprowadziła gości do podwójnych drzwi w głębi holu,
gdzie mieściły się apartamenty prymasa.
W tej części gmachu panował przepych i luksus. W wielkich oknach wisiały  brokatowe  zasłony,  ściany  pokrywały  wspaniałe  arrasy.  Kanapy, krzesła  i  stoły  lśniły  od  kosztownego  drewna  i  złoceń.  Gdy  dotarli  pod właściwe drzwi, ochmistrzyni wybrała klucz z pęku innych przypiętych do pasa na jej wąskich biodrach i przekręciła go w zamku.
Charlotta weszła do komnaty.– Kufer postawcie tam. – Wskazała miejsce obok łoża z baldachimem. Żołnierze  porzucili  skrzynię  z  ulgą,  postękując  i  krzywiąc  się  od
wielkiego ciężaru.
– Moi ludzie są głodni i spragnieni, proszę zadbać o ich potrzeby – zwróciła się do ochmistrzyni Charlotta. – Niech służba przyniesie pozostałe bagaże z powozu.
–  Oczywiście.  Przyślę  pokojowe  do  rozpalenia  kominka  i  świec  – powiedziała matrona chłodno i opuściła pomieszczenie.
–  Idźcie  z  nią.  –  Mesire  wręczyła  Cichoniowi  kilka  monet.  –  Nie będziecie mi dzisiaj potrzebni, zabawcie się.
– Dziękuję, pani. – Wachmistrz zacisnął w garści srebro i uśmiechnął się pod wąsem. Potem wyprowadził żołnierzy na korytarz.
Charlotta  usiadła  przy  zwierciadle  i  stwierdziła,  że  wygląda  fatalnie. Przetłuszczone  włosy,  skóra  zmęczona  podróżą,  drobniutkie  zmarszczki w kącikach oczu i ust. Poza tym czuła się brudna, od wyjazdu z Gniewu ani razu nie miała okazji się umyć.
Gdy zjawiły się pokojówki, Charlotta poleciła w pierwszej kolejności przygotować dla siebie gorącą kąpiel. Niestety zmuszona była czekać niemal godzinę,  nim  służba  dostarczyła  z  kuchni  odpowiednią  liczbę  wiader z ukropem.
Wanna  mogła  służyć  z  powodzeniem  dwóm  osobom  naraz,  więc Charlotta bez problemu wyciągnęła się w niej na całą długość. Przymknęła oczy i zanurzyła się w wodzie po samą szyję, ciesząc się z ulgi, jaką czuło jej zmęczone ciało. Błogość sprawiła, że Charlotta na krótko przysnęła.
Ocknęła się, czując czyjąś obecność. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą wypielęgnowaną twarz księdza prymasa.
– Pokaż mi to! – zażądał.
Charlotta podniosła się, ociekając kroplami niczym nimfa. Gdy wyszłaz  wanny,  Prażmowski,  fałszywy  skromniś,  odwrócił  wzrok  i  podał  jej koszulę. Wciągnęła ją na mokrą skórę i przeszli do komnaty.
Klucz do skrzyni trzymała ukryty w gorsecie leżącym teraz na fotelu. Otworzyła  kufer  i  uniosła  wieko.  Wewnątrz  wyściełanej  suknem  skrzyni lśniły równiutko ułożone kolumny złotych monet. Na każdej z nich widniał profil Ludwika XIV.
– Piękny widok, nieprawdaż? – powiedział Prażmowski, pieszcząc dłonią monety niby czuły kochanek.
– Należą do waszej ekscelencji – odparła Charlotta i sięgnęła do ukrytej za obiciem przegródki. – A także to.
Wyjęła kopertę i wręczyła ją prymasowi.
Złamał lak i rozwinął list. Stanął przy świeczniku i w milczeniu pochłonął treść  wzrokiem.  Twarz  Prażmowskiego  pozostała  nieprzenikniona,  tylko oczy pociemniały mu z emocji. Skończywszy czytać, podszedł do kominka i cisnął papier w płomienie.
– Czy to prawda? – zapytał, wpatrując się w Charlottę.
– Kardynał de Bonzi jest zdecydowany poprzeć kandydaturę ekscelencji – odrzekła Mesire. – Papież jest dobrego zdrowia, ale liczy osiemdziesiąt lat.
Prażmowski z namysłem pogładził szpiczastą bródkę.
– Co mam uczynić w zamian?
– Zadbać, aby książę francuski został wybrany na króla w Polsce.
– A więc Ludwik zdecydował się obalić Korybuta? Czemu właśnie teraz? Proponowałem  mu  to  przed  rokiem  i  wzgardził  mą  ofertą.  –  W  głosie prymasa zabrzmiała uraza.
–  Francję  czeka  wojna  z  Holandią,  Hiszpanią  i  Austrią.  Dywersja w Polsce odciągnie część wojsk cesarskich od działań na zachodzie.
– I sprowadzi wyniszczającą wojnę na Rzeczpospolitą?– Czy to problem dla waszej ekscelencji?
–  Żaden  –  odrzekł  oschle.  –  Prześlij  wiadomość  kardynałowi  de Bonziemu, że się zgadzam.
– Tak uczynię, ekscelencjo.
– Zasłużyłaś na nagrodę, Charlotto – rzekł tajemniczo.
Zaklaskał w dłonie.
Z holu weszła do komnaty młodziutka jasnowłosa dziewczyna. Była boso i miała na sobie wyłącznie jedwabną koszulę.
– Jest twoja do świtu – oznajmił Prażmowski i uczynił zapraszający gest. Nie czekając na podziękowania, wyszedł z komnaty i zamknął za sobą drzwi.
Dziewczyna nie wydawała się zawstydzona. Jej oczy miały cudownie fiołkowy odcień. Z gracją pozbyła się koszuli, odsłaniając szczupłą figurę i drobne piersi o jasnych brodawkach. Weszła na łoże i klęknęła na nim.
Charlotta również zrzuciła z siebie wilgotną szatę i zbliżyła się do łoża. Drobne dłonie objęły jej biodra. Poczuła na piersi lekkie muśnięcie języka, delikatne  usta  zacisnęły  się  wokół  jej  sutka.  Mesire  przygryzła  wargi i jęknęła. Zmierzwiła dłonią włosy dziewczyny i weszła na łóżko. Całując się i głaszcząc, opadły na poduszki.
Charlotta   podejrzewała,   że  mogą  być  obserwowane.   W  komnacie z pewnością ukryty był wizjer. Nie dbała o to, ale mimowolnie poczuła się nieswojo.
Dziewczyna  wyczuła  tę  zmianę.  Schyliła  głowę  i  musnęła  językiem napięty brzuch Charlotty. Cudownie miękkie usta zsunęły się ku wnętrzu jej ud.
Jeden głęboki pocałunek wystarczył, aby przestała myśleć o wszystkim innym.Dwa tygodnie spędzone w drodze – tyle czasu minęło, nim Marysieńka ujrzała wieże kościołów i spadzisty dach żydowskiej bożnicy wystające poza mury  otaczające  Jaworów.  Karoca  i  towarzysząca  jej  kawalkada  wozów wtoczyły  się  do  miasteczka  i  nie  zatrzymując  się,  dotarły  na  zamek Sobieskich.
Silnie ufortyfikowana twierdza, wewnątrz której znajdował się ośnieżony teraz ogród, wydała się Marysieńce dziwnie cicha, jakby spowił ją śmiertelny całun. Jej serce ścisnął lęk przed najgorszym. Ledwie karoca zatrzymała się przed wejściem do gmachu pałacu, Marysieńka wyskoczyła z jej wnętrza i  nie  zważając  na  zaskoczoną  tym  pośpiechem  służbę,  popędziła  ku dwuskrzydłowym drzwiom strzeżonym przez dragonów.
Nim tam dotarła, drzwi się otworzyły i ujrzała Jana trzymającego za rączkę  ich  synka  Jakuba.  Widok  męża  wystraszył  ją.  Oczy  pozbawione blasku, twarz wymizerowana, skóra obwisła i szara. A jednak gdy ujrzał ją biegnącą w płatkach spadającego z nieba śniegu, uśmiechnął się.
Poczuła, że wszystko będzie dobrze.
Jeszcze nim obaj zeszli ze schodków, przypadła do męża i uściskała go, czując, jak łzy ściekają jej po policzkach.
– Dzięki Bogu, jesteś zdrów – szepnęła, całując go w usta i czując na wargach leciutkie muśnięcia jego wąsów.
–  Już  mi  lepiej,  wrzód  pękł  sam  dwie  niedziele  temu  –  odparł zachrypniętym głosem, gdy tylko dała mu mówić. – Medycy twierdzą, że do końca roku całkiem dojdę do zdrowia.
Marysieńka, uspokoiwszy się, spojrzała na synka. Jakub ukończył już cztery  lata,  lecz  wciąż  był  mniejszy  i  szczuplejszy  niż  jego  rówieśnicy. Niemal tonął w czapce i sobolowym futerku.
„Trzeba go podkarmić”, zdecydowała w myślach i uklękła, wyciągając ręce ku chłopcu.Jakub zawahał się, nie wiedząc, jak ma się zachować. Nie widział matki prawie rok, a i wcześniej nie poświęcała mu wiele uwagi, jak wszystkie damy pozostawiając wychowanie dzieci mamkom i piastunkom.
Jan pchnął delikatnie synka w jej stronę.
– Przywitaj panią matkę – poprosił łagodnie.
Jakub zrobił kilka niezdarnych kroków i wpadł w jej ramiona. Przycisnęła synka do siebie i ucałowała zaróżowioną od mrozu twarzyczkę.
– A ty nie pocałujesz mamy? – zapytała z uśmiechem.
Gdy drobne ustka cmoknęły ją w policzek, Marysieńka przysięgła sobie, że teraz będzie lepszą matką i żoną. A przynajmniej postara się taką być.
Wzięła synka na ręce, wyprostowała się i razem wtulili się w ciepłe, potężne ramiona Jana.
Wsunął się w nią i dopasował, jakby byli dla siebie stworzeni, przycisnął brzuch  do  jej  brzucha,  najpierw  lekko,  potem  mocniej,  wypełniając  ją idealnie, tak jak lubiła. Marysieńka uniosła biodra, pragnąc czuć go głębiej, każdy jego ruch, każde mocne, niecierpliwe pchnięcie, którymi wypełniał ją po  tak  długiej  rozłące.  Prężąc  się,  oplotła  męża  nogami,  otwierając  się w pełni na rodzącą się w niej wilgotną burzę. Odchyliła głowę, szukając ust Jana. Nie panował nad sobą i to było cudowne.
Szarpnął nią pierwszy cudowny spazm.
Marysieńka  uniosła  powieki,  uświadamiając  sobie,  że to  tylko  senne wspomnienie tego, jak kochali się przed zaśnięciem. Rozmarzona spojrzała na miejsce, gdzie leżał Jan, gdy zasypiała wtulona w jego silne ciało. Teraz łóżko było puste. Dotknęła dłonią wymiętej, chłodnej pościeli. Podniosła twarz z poduszki i chwilę nasłuchiwała odgłosów domu. Usłyszała, że mąż krząta   się   w   gabinecie.   Zerknęła   na   tarczę   zegara   oświetloną   przeznadtopioną świecę. Dochodziła trzecia w nocy.
Zaciekawiona  wysunęła  się  spod  kołdry,  usiadła  na  brzegu  łóżka i sięgnęła po domową szatę.
Nałożyła luźny strój, przewiązała się w pasie szarfą, po czym podeszła do drzwi gabinetu sąsiadującego przez ścianę z alkową.
Jan, ubrany w strój nocny, pochylał się nad mapą zajmującą niemal cały blat stołu. Zerknął na nią, uśmiechnął się przelotnie, a potem znów skupił się na jakimś niedającym mu zasnąć problemie.
Marysieńka zbliżyła się do  stołu,  rozpoznając  rozrysowane  bezkresne stepy, przecinające je rzeki i ciemniejsze kontury wzgórz, borów i mokradeł Ukrainy.   Na   krawędziach   mapę   przytrzymywały   mosiężne   lichtarze, oświetlając rozstawione na niej drewniane figurki jeźdźców i piechurów, przypominające nieco piony używane w grze w szachy.
Przez   moment   próbowała   sama   odgadnąć   położenie   ustawionych naprzeciw siebie armii, lecz szybko porzuciła te starania.
– Twoje wojska to które?
– Te na zachodzie, łącznie dziesięć tysięcy żołnierzy. Tutaj, za Bohem, stoją Kozacy hetmana Doroszenki, z nimi Tatarzy z Białogrodu i piechota turecka, jakieś piętnaście tysięcy ludzi – tłumaczył zamyślony i wskazał na kilka figurek jeźdźców ustawionych blisko siebie w głębokim stepie. – Tu zaś  ulokowało  się  dwadzieścia  tysięcy  ordyńców  przybyłych  z  Krymu. Czekają, aż Boh pokryje się lodem, i wtedy ruszą na zachód.
W listach pisanych do żony, gdy była w Paryżu, Sobieski wspominał zdawkowo o walkach na Ukrainie. Miała jednak za dużo innych problemów na głowie, aby roztrząsać wydarzenia rozgrywające się setki mil od Francji. Do Marysieńki dotarło nagle, jak olbrzymi ciężar dźwiga Jan. Spojrzała na ściągnięte troską oblicze męża.
–  Mają  wielką  przewagę.  Jak  zamierzasz  sobie  z  tym  poradzić?  –zapytała.
Zmarszczka  na  jego  szerokim  czole  pogłębiła  się,  sięgnął  dłonią  do wąsów, co zawsze czynił, gdy rozmyślał nad czymś intensywnie.
–  Sposobem,  moja  miłości  –  odparł  spokojnym,  głębokim  głosem.  – Wojnę nie zawsze wygrywa się orężem.
Zbyt dobrze go znała, aby nie wiedzieć, że chowa coś w zanadrzu.
– Co się wydarzy?
– Już się stało. – Wskazał wzrokiem list leżący na krześle. – Sieniawski przysłał wieści, że zbuntowało się kilka miast kozackich, w tym Humań, gdzie  na  naszą  stronę  przeszedł  cały  tamtejszy  pułk.  Teraz  Doroszenko i Tatarzy będą mieli zajęcie po swojej stronie Bohu.
Marysieńka otworzyła szeroko oczy.
– Czym ich przekupiłeś? Myślałam, że brak nam pieniędzy.
– Nie musiałem ich przekupywać – wyjaśnił Jan. – Wielu Kozaków ma już dość opieki tatarskiej. Orda wspomaga Doroszenkę, ale nie darmo. Przy każdej okazji tysiące kobiet, dzieci i mężczyzn trafia w jasyr, a potem na targ niewolników na Krymie. Doroszenko nie ma dość siły, aby powstrzymać Tatarów   przed   pustoszeniem   wsi   i   miasteczek   na   Ukrainie.   Wielu pułkowników kozackich zaczyna pojmować, że polska opieka wcale nie taka zła.
– A co z Moskalami? Pisałeś, że mamy z nimi sojusz.
–  Taki  sojusznik  gorszy  od  jawnego  nieprzyjaciela  –  odrzekł  Jan i przygryzł dolną wargę. – Car wciąż zwleka ze zwrotem Kijowa, liczy, że Polacy  nie  będą  mieli  sił,  aby  się  zbrojnie  upomnieć  o  miasto.  Swoich Kozaków  na  lewym  brzegu  Dniepru  trzyma  mocno  za  pysk.  Wielu buntowniczo nastawionych do Moskwy pułkowników i atamanów potraciło głowy lub zostało wywiezionych za Ural. Z roku na rok Moskale stają się silniejsi, a my coraz słabsi. Prędzej czy później ruszą, aby zająć naszą częśćUkrainy.
Marysieńka położyła dłonie na ramionach męża i zaczęła mu masować napięte mięśnie barków i szyi.
Jan stęknął z ulgi. Poczuła, jak rozluźnia się pod jej dotykiem.
–  Wszystko  byłoby  lepiej,  gdybyś  ty  został  królem,  a  nie  ta  małpa Korybut – powiedziała jakby od niechcenia.
– Został wybrany przez szlachtę i nic się nie poradzi.
–  Króla  można  wybrać,  ale  i  zdetronizować,  jeśli  nie  nadaje  się  do sprawowania władzy. Czyż Polacy nie szczycą się tym prawem?
Jan odwrócił się twarzą do żony i zmierzył ją badawczym wzrokiem.
– Co też ci chodzi po tej ślicznej główce? – zapytał poważnym tonem.
– Tylko tak sobie myślę na głos.
– Nie oszukasz mnie – rzekł z łagodnym uśmiechem. – Znam ten błysk w twoich oczach.
– Po prostu pragnę, abyś otrzymał to, do czego jesteś stworzony, mężu. – Przyjęliśmy złoto Ludwika XIV za to, że osadzimy francuskiego księcia
na tronie – przypomniał rozważnie. – Tak jak wielu innych: Prażmowski, Morsztyn, Lubomirski czy Wielopolski. Myślisz, że oni zechcą widzieć mnie królem? Wątpię w to, mają mnie za równego sobie. A Prażmowski uważa się nawet za lepszego.
Chciała  wyznać,  że  prymas  ma  własne  ambicje  sięgające  wyżej  niż wpływy   w   Polsce,   ale   ugryzła   się   w   język.   Jan   był   zbyt   uczciwy i prostolinijny, aby wtajemniczać go w pewne sprawy.
– Zatem musisz zwyciężyć wrogów tu, na Ukrainie, a wtedy szlachta sama włoży nam korony na skronie.
– Mario, wciąż myślisz jak Francuzka. – Nie był to wyrzut, raczej ciepła ironia. – Polacy bardziej kochają się w mitach i przyjemnych złudzeniach, niżpatrzą trzeźwo na rzeczywistość. Szlachta będzie bronić Korybuta, miłuje go ze względu na pamięć jego ojca Jaremy Wiśniowieckiego. Poza tym pozostają Pacowie. Rządzą na Litwie niby udzielni książęta, mają własną armię i skarbiec. – Jan westchnął ciężko. – O ile ze starszym z braci Krzysztofem da się jeszcze porozumieć, o tyle młodszy Michał Kazimierz szczerze mnie nienawidzi od czasu, gdy go postrzeliłem w pojedynku. Co więcej, Klara Pac została pierwszą dwórką królowej, mówi się, że są wielkimi przyjaciółkami.
Marysieńka spojrzała podejrzliwie na męża, zastanawiając się, czy wciąż coś czuje do Klary. Ujrzała wyłącznie zakochanego w niej mężczyznę. Mimo to zacisnęła piąstki w gniewie. Jej dawna przyjaciółka i zdradziecka żmija zyskiwała  władzę  i  bogactwo,  podczas  gdy  ona  i  Jan  zostali  zepchnięci w cień. Marysieńka wiele rzeczy potrafiła wybaczyć, lecz z pewnością nie coś takiego.
Jan objął dłońmi jej twarz.
– Zostawmy to – rzekł i pochylił się, całując ją w usta.
Nie nalegała. Ziarno zostało zasiane, teraz wystarczyło je pielęgnować. Wsunęła  dłoń  w  rozcięcie  szaty  męża  i  sięgnęła  po  lekko  prężącą  się męskość.
To jedno w ich związku od lat wychodziło jej doskonale.
Kochanek śmierci
– Bogusławie Tynerze, gotuj się na śmierć i żałuj za grzechy.To były jedyne słowa, jakie padły z ust imć pana Jana Baranowskiego. Obyło się bez wypominania dezercji. Sprawa była osobista i rotmistrz nie udawał, że jest inaczej.
Tyner bezradnie rozejrzał się po twarzach żołnierzy zgromadzonych na placu przed spaloną karczmą.
Wymizerowane oblicza, zapadnięte oczy, okutane szmatami dłonie, nogi i twarze. W świetle dnia nie prezentowali się tak groźnie jak nocą.
Baranowski  odczekał  pacierz  i  dał  znak  stojącemu  obok  Wołochowi, który  zgodził  się  przeprowadzić  egzekucję.  Wysoki  żylasty  mężczyzna o czarniawym obliczu dzierżył ciężki bułat. Podszedł do skazańca i przygiął go w dół. Tyner poddał się bez oporu, kładąc głowę na pniu.
Mówią, że człowiekowi tuż przed śmiercią przemyka przed oczyma całe jego życie. Tyner ujrzał wyłącznie jedną pomarszczoną twarz.
Po  śmierci  żony  odwiedził  staruchę,  o  której  szeptano,  że  widzi przyszłość. Za kilka groszy spojrzała w cebrzyk z wodą i przepowiedziała mu, że śmierć zabierze go, gdy ponownie zakocha się w kobiecie. Wtedy, jak i teraz, było to mało prawdopodobne.
Przymknął powieki, czekając na cios.
– Myliła się wiedźma – wymruczał pod nosem.
– Wstrzymaj się! – niespodziewanie rozległ się okrzyk.
Tyner uniósł powiekę. Następnie otworzył drugie oko, przyglądając się grupie  husarzy,  która  wjechała  na  plac.  Zza  pleców  jezdnych  wybiegła kompania  spieszonych  dragonów.  Strzelcy  otoczyli  półkolem  plac  przed gospodą. Druga, liczniejsza grupa husarzy zamknęła plac od przeciwległej strony.
Zbrojnym  przewodził  młody  mężczyzna  na  pięknym  karym  ogierze. Nosił karmazynową delię z sobolim kołnierzem i futrzaną czapę, z szerokich ramion spływała mu lwia skóra umocowana na piersi złotą spinką. Tynerspojrzał  w  doskonale  znaną  sobie  twarz,  z  której  nie  schodził  irytujący uśmieszek.
Pan strażnik wielki koronny, a zarazem chorąży wielki koronny Mikołaj Sieniawski  zdawał  się  doskonale  bawić  widokiem  oficera  zgiętego  przy katowskim pieńku.
– Co się tu dzieje, panie Baranowski!? – zakrzyknął magnat. – Samosąd czynisz?
Rotmistrz popatrzył na magnata spode łba, jednak że był u Sieniawskiego pod komendą, dał znak Wołochowi, aby odstąpił od Tynera.
– Pomyślałem, że szkoda na niego sądu, wasza wielmożność – odparł imć Baranowski.
Sieniawski popatrzył nań nieżyczliwie.
–  Póki  waszmość  służysz  w  wojsku,  póty  myślenie  i  wymierzanie sprawiedliwości zostaw hetmanowi Sobieskiemu – rzekł groźnym tonem. – W przeciwnym razie sam zadyndasz na linie. Pojmujesz waszmość?
Baranowski skinął niechętnie głową.
– Rozumiem, dowódco.
– Zabieram ze sobą porucznika Tynera – oznajmił Sieniawski i zwrócił się do towarzyszącego mu chorążego: – Dajcie mu konia i ciepłe okrycie. A ty,  panie  Baranowski,  dołączysz  z  chorągwią  do  dywizji  regimentarza Wyżyckiego. Miej tam oczy i uszy otwarte. Czekaj na instrukcje.
– Rozkaz, wasza miłość! – odkrzyknął rotmistrz.
Twarz chorążego koronnego wypogodziła się nieco.
– Ruszajmy w drogę – zakomenderował i zawrócił wierzchowca. – Noc chcę spędzić w ciepłym miejscu.
Nim odjechał, rzucił Tynerowi długie chłodne spojrzenie.
Jechali cały dzień przez okryte bielą krzaki, zamarznięte moczary i pola,na których tu i tam można było rozpoznać miejsca, gdzie przedtem stały wsie. Do Krasnego dotarli tuż przed zmrokiem. Miasto wywarło na Bogusławie ponure wrażenie. Z chałup zostało ledwie kilka, resztę spalono. Ludzie przenieśli się na wzgórze otoczone wałem z ziemi i palisadą. Tam husarze spędzili noc, tłocząc się po kilkunastu w izbach. O brzasku wyruszyli w dalszą drogę. Sieniawskiemu towarzyszyła już tylko chorągiew husarska, pozostałe oddziały zostawił w Krasnym jako wzmocnienie garnizonu.
Podróż na zachód zajęła im kilka dni. Im bardziej oddalali się od Podola, tym więcej mijali zamieszkanych wiosek i miasteczek. Ruś Czerwona nie doznała podczas wojen tak wielkich strat jak Ukraina. Kozacy i Tatarzy zapuszczali się w te rejony tylko podczas wielkich kampanii. Niemniej i tu Tyner    widział    wyludnione    wioski,    spalone    szlacheckie    warownie, poniszczone kościoły i młyny, pamiątkę po wielkim najeździe ordy sprzed kilku  lat.  Bogusław  walczył  wtedy  pod  komendą  hetmana  Sobieskiego w kampanii podhajeckiej, gromiąc Tatarów i odbierając im jasyr. Chronił i ratował innych tylko po to, aby powróciwszy do własnego domu, zastać tam zgliszcza.
Brzeżany  ujrzeli  za  dnia,  położone  między  pagórkami  nad  wielkim jeziorem,  przez  które  przerzucono  most  prowadzący  do  ufortyfikowanej bramy. Chorągiew przemknęła przez wąskie uliczki wytyczone pomiędzy drewnianymi domami, kierując się ku zamkowi Sieniawskich. Po dotarciu do twierdzy   Tyner   spędził   noc   w   zamknięciu.   Dostał   jednak   wieczerzę i śniadanie. Przed południem zjawił się wartownik i zaprowadził go do pana Sieniawskiego.
Pan chorąży koronny przyjął go w przytulnej, ciepłej komnacie, siedząc w fotelu z kielichem wina w dłoni. Miał na sobie białą koszulę i sięgające kolan spodnie wpuszczone w wysokie buty.
Tyner wyprężył się przed byłym dowódcą, lecz nie odezwał się słowem.Sieniawski spojrzał nań znad kielicha.
– Zapomniałeś, jak się melduje? – zapytał cierpko.
– Nie jestem już żołnierzem, lecz szlachcicem i obywatelem – odburknął Tyner.
–   Tedy   przyznajesz   waszmość,   żeś   opuścił   pułk   bez   pozwolenia dowódcy?
– Moja służba dobiegła końca w dzień Wszystkich Świętych. A żołdu od pół roku nie widziałem.
– Postanowiłeś więc poszukać zarobku po mołdawskiej stronie?
Tyner zacisnął zęby.
– Milczysz. – Sieniawski odstawił kielich na stolik. – A ludzie mówią, żeś dołączył do swawolników z Podola, którzy przeprawiają się do Mołdawii szukać łupów i zbiegłych chłopów.
– Ludzie różne głupstwa gadają – mruknął Tyner.
– Ach… A twój komendant z Mohylewa też banialuki prawi? Pisze mi w liście, że starłeś się na szable z setnikiem Chanenki. Przez dwie niedziele nie wiadomo było, czy tamten wyżyje.
–  To  był  uczciwy  pojedynek.  Takie  zwady  ciągle  się  zdarzają  we wszystkich garnizonach, gdzie nasi stoją w jednym mieście z Kozakami – zauważył cierpko Tyner. – Wojsko nie ma zapasów na zimę ani pieniędzy, odbiera więc to i owo chłopom i mieszczanom siłą. Kozacy bronią się, bo sami ledwo co żreć mają, stąd i ciągłe utarczki między nami.
– Ja to wiem – odrzekł spokojnie Sieniawski. – Chanenko śle do hetmana list za listem ze skargami na komendantów naszych załóg. Właśnie dlatego tym razem nie mogę okazać ci waszmość pobłażania. Artykuły wojskowe zabraniają  pojedynków  pod  karą  gardłową  za  zabójstwo  czy  zranienie przeciwnika. Oddam cię pod osąd hetmana, niech wyda wyrok wedle swojej woli.– Śmierć? – odparł dziwnym głosem Tyner. Nie było w nim cienia lęku, raczej jakby niedowierzanie.
Mikołaj Sieniawski wlepił wzrok w wymizerowane oblicze oficera.
–  Jeśli  choć  połowa  tego,  co  mówią  o  tobie,  jest  prawdziwa,  mam wątpliwości co do tego, czy zawiśniesz.
Tyner nie pytał, co też Sieniawski ma na myśli. Znał zły los trzymający się go niczym cień.
I klątwę, o której powiedziała mu wiedźma.ROZDZIAŁ II
Zło konieczne Grudzień A.D. 1671
Przez   całą   drogę   do   Brzeżan   Jan   Sobieski   nie   czuł   się   dobrze. Dolegliwości  żołądka  wynikłe  z  przyjmowania  rtęci  zaleconej  mu  przez medyka nasiliły się, a do tego trapiły go troski. Mikołaj Sieniawski przywitał hetmana zaraz po tym, jak ten opuścił karocę i znalazł się w zamkowym holu. Wpadli sobie w ramiona i uściskali się serdecznie.
– Chwała Bogu, żeś wydobrzał, Janie – powiedział Mikołaj i zabrzmiało to w jego ustach bardzo szczerze.
– Nie do końca jestem zdrów – przyznał hetman. – Wciąż muszę zażywać mikstury,  od  których  wykręca  mi  kiszki.  Ale  dość  o  tym.  Czy  księżna Gryzelda przyjechała?
– Goszczę ją od wczoraj – odrzekł Sieniawski. – Właśnie na ten temat chcę z tobą pomówić.
Sobieski skinął głową i udali się schodami na piętro. Prywatne pokoje chorążego koronnego były pełne złoconych makat i kobierców, orientalnychwaz i drogich mebli.
Sieniawski  osobiście  wręczył  hetmanowi  puchar  z  winem  korzennym i zasiedli przy stoliku na miękko wyściełanych krzesłach.
Sobieski umoczył głęboko usta w winie, po czym westchnął.
– Tego mi brakowało po tych wszystkich leczniczych miksturach. W Jaworowie nie mogłem pić niczego mocniejszego, medyk nagadał Marii, że to może mi zaszkodzić po ciężkiej chorobie. A sam wiesz, jaka ona jest, gdy wbije sobie coś do głowy.
– Jak udało ci się nie zabrać jej ze sobą?
–  Wykorzystałem  sposobność  –  rzekł  Sobieski.  –  Jakub  jest  słabego zdrowia, znów się przeziębił. Maria została, żeby się nim opiekować. Odkąd wróciła z Francji, poświęca mu więcej uwagi niż kiedykolwiek wcześniej.
– A Charlotta już przybyła z Łowicza?
–  Tak.  Przyjedzie  tu  z  Marią  na  Nowy  Rok.  –  Sobieski  puścił  do przyjaciela oko. – Podoba ci się, ale to nie dziwota. Francuzki mają swoje sposoby, by usidlić mężczyznę.
– Maria Kazimiera nie będzie zachwycona twoim spotkaniem z księżną – powiedział  Sieniawski,  skutecznie  gasząc  pogodny  nastrój,  w  którym przebiegała rozmowa.
– Właśnie dlatego nic jej nie mówimy, prawda? – odparł Sobieski.
– Czemu zgodziłeś się na to spotkanie?
– Mój ojciec bardzo szanował Gryzeldę. Zasłużyła, aby jej wysłuchać. Sieniawski zmrużył nieufnie oczy.
– To wszystko? Czy o czymś powinienem wiedzieć?
Hetman zmierzył Sieniawskiego uważnym spojrzeniem.
– Co cię trapi?
– Muszę wiedzieć, czy zamierzasz pogodzić się z królem – oznajmiłSieniawski wprost.
– A jeśli nawet, czy zachwieje to naszą przyjaźnią?
Milczenie się przedłużało.
– Nie. Ufam, że wiesz, co robisz – odparł chorąży koronny. – Pamiętaj jednak, że jeśli stracimy starych przyjaciół, nie oznacza to wcale, że zyskamy nowych.
Sobieski skinął głową.
–  A  teraz  idź  po  nią  –  poprosił.  –  Zobaczymy,  czego  chce…  stara wilczyca.
Księżna Gryzelda wkroczyła do gabinetu, podpierając się laską, następnie postukując nią o parkiet, podeszła do hetmana, który wyszedł jej naprzeciw. Odkąd widzieli się ostatni raz, kniahini postarzała się nieco i przytyła, wciąż jednak było w niej dostojeństwo przynależne potomkini Zamoyskich i żonie Jaremy Wiśniowieckiego, a teraz również matce króla.
–  Witaj,  pani.  –  W  głosie  Sobieskiego  wybrzmiał  niewymuszony szacunek.
– Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu, hetmanie. Ponoć ostatnio poważnie chorowałeś.
– Już mi lepiej – odparł Sobieski i wskazał parę wyściełanych krzeseł. – Spocznijmy.
Oboje usiedli. Księżna Gryzelda wsparła dłoń na gałce laski. Hetman i kniahini przypatrywali się sobie, milcząc.
Jan  doskonale  wiedział,  na  czym  polega  ta  gra  –  kto  się  odezwie pierwszy, zyskuje przewagę – lecz jako gospodarz i mężczyzna nie mógł przeciągać milczenia w nieskończoność.
– Ehm… Czemu zawdzięczam wizytę kniahini?Przez usta księżnej Gryzeldy przemknął nikły uśmiech.
– Od razu do sedna – rzekła. – Przypominasz mi waszmość twego ojca Jakuba. To był dobry człowiek, przewidujący i lojalny wobec swego króla, choć często się z nim nie zgadzał.
Jan odchrząknął, skonfundowany zagrywką wilczycy.
– Mój świętej pamięci ojciec zawsze wyrażał się ciepło co do twej osoby, księżno, lecz chyba nie przebyłaś pani takiego szmatu drogi z Zamościa, by snuć wspominki.
–   Przyjechałam   z   propozycją,   hetmanie,   która   pozwoli   naszym poróżnionym ze sobą rodzinom zakończyć szkodliwy dla kraju spór.
– To znaczy?
– Mój siostrzeniec Dymitr owdowiał i potrzebuje nowej żony. Twoja siostrzenica  Teofila  ukończyła  siedemnaście  lat  i  czas,  aby  poszukać  jej godnego męża.
Sobieski zmrużył oczy, namyślając się.
– Dymitr jest w moim wieku – wyraził zastrzeżenie. – Trzeba by zapytać dziewczynę, czy chce takiego męża.
Gryzelda prychnęła.
– Bez żartów, waszmość. Małżeństwo z miłości to luksus, na który mogą pozwolić sobie nieliczni szczęśliwcy. Jak ty, hetmanie. Mnie nikt nie pytał o opinię, gdy ojciec wydawał mnie za Jaremę, a i twoja żona, gdy zawierała swe pierwsze małżeństwo z mym bratem Janem, wypełniała wolę królowej.
Sobieski zacisnął usta na wspomnienie tych siedmiu lat udręki, kiedy zmuszony był niczym złodziej wykradać miłość, czas i ciało swej ukochanej Marysieńki jej mężowi Janowi Sobiepanowi Zamoyskiemu.
Był jednak świadom, że i księżna Gryzelda musi przeżywać dyskomfort, pertraktując  z  człowiekiem,  który  przyprawiał  rogi  jej  rodzonemu  bratu,
a  potem,  gdy  ten  zmarł,  nie  bacząc  na  ludzkie  języki,  rychło  ożenił  sięz młodą wdową.
– Porozmawiam z Teofilą – obiecał księżnej. – Pozostaje wciąż sprawa majątku,  który  twój brat zabezpieczył dla Marii Kazimiery  w kontrakcie ślubnym.   Po   tym,   jak   zmarł,   zamknęłaś   przed   nią   bramy   Zamościa i samowładnie zajęłaś cały majątek, pozbawiając Marię należnej jej części spadku.
Przez oblicze księżnej przemknął cień.
– Dostała w zamian ciebie. Czy nie o tym oboje marzyliście, odkąd zostałeś jej kochankiem?
Jan spodziewał się takich słów.
– Choć wiem, że było to niewłaściwe, nie potrafię żałować tej miłości – powiedział szczerze.
– Wcale tego po tobie nie oczekuję, waszmość, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Namiętność może być równie skutecznym orężem w rękach kobiety jak szabla w dłoni mężczyzny.
– Sugerujesz, że jestem orężem w rękach Marii Kazimiery?
– Na to pytanie tylko ty, waszmość, możesz sobie szczerze odpowiedzieć. – Jeśli masz rację, kniahini, muszę przedstawić żonie dobre powody, aby
zaakceptowała proponowany przez ciebie związek małżeński.
– W geście dobrej woli oddam jej kilka kluczy wsi – powiedziała księżna – i dorzucę pięćdziesiąt tysięcy w złocie.
Sobieski zmarszczył czoło.
– To mniej, niż zasądził jej trybunał.
– Jesteś za mądry, aby wierzyć, że jakikolwiek wyrok sądowy zmusi mnie  do  ustąpienia  z  Zamościa  –  odrzekła  Gryzelda.  –  Jestem  wnuczką hetmana Jana Zamoyskiego, krwią z jego krwi, kością z kości. To do mnie należy  ordynacja,  wszelkie  ziemie,  miasteczka  i  poddani.  I  Bóg  miświadkiem: jeśli zajdzie potrzeba, zbrojnie przeciwstawię się każdej próbie odebrania mi mego dziedzictwa.
W  to  akurat  Jan  nie  wątpił.  Przez  moment  mierzyli  się  wzrokiem. Zrozumiał, że więcej nie uzyska od wilczycy z Zamościa.
–  Zgoda,  Teofila  wyjdzie  za  Dymitra  –  potwierdził  Sobieski.  –  Tak z ciekawości, czy twój siostrzeniec wie już, co mu szykujesz?
– Dymitra zostaw mnie – odparła księżna spokojnie. – Sam zajmij się łagodzeniem żony, o ile pamiętam, ma zwyczaj wpadać w furię, gdy coś nie idzie po jej myśli.
– Zapewniam cię, księżno, że wbrew twej opinii to ja w tym związku noszę spodnie.
W żywych oczach Gryzeldy pojawił się błysk.
– Tedy miejmy nadzieję, że tak już zostanie, hetmanie. Cóż byłby to bowiem za widok dla naszych wrogów.
Sobieski zacisnął wargi w nieszczerym uśmiechu.
– Czy Jego Królewska Mość jest gotów przystąpić do zgody ze mną, wbrew woli Paców i królowej Eleonory?
Gryzelda zmrużyła oczy.
–  Mój  królewski  syn  uczyni  to,  co  mu  zasugeruję,  jak  zawsze  – odpowiedziała księżna Wiśniowiecka. – Nie chcę wojny domowej i myślę, że ty również jej nie pragniesz. Tak jak nie chcieliby jej twój ojciec i pradziad hetman Żółkiewski.
Znów popatrzyli na siebie w milczeniu.
– Powiadomię Teofilę o zamiarach kniazia Dymitra – oświadczył Jan. – Wierzę,  że  związek  ten  stanie  się  początkiem  pokoju  między  naszymi rodzinami.
Księżna się uśmiechnęła.– Jest jeszcze coś. Słyszałam, że w tutejszym areszcie przebywa oficer nazwiskiem Tyner.
– A tak… Sieniawski coś wspomniał w liście. Czeka na sąd hetmański. – Jakiej przewiny się dopuścił?
–  Nie  znam  szczegółów,  ale  bodajże  złamał  regulamin  wojskowy i dopuścił się dezercji – odrzekł Sobieski zdziwiony dociekaniami księżnej. – Czemu interesuje cię ten człowiek, kniahini?
– Jego ojciec służył wiernie jako porucznik u kniazia Jaremy, a potem jako zarządca w jednym z mych majątków. Niedawno zmarł. Na łożu śmierci obiecałam  mu,  że  sprowadzę  na  jego  grób  syna  Bogusława.  Ci  dwaj w przeszłości nie rozstali się w zgodzie.
– Chcesz, abym darował mu życie – domyślił się Sobieski.
– Jeśli to możliwe – przyznała Gryzelda.
–  Zamienię  karę  gardłową  na  wydalenie  z  wojska  –  oświadczył  po krótkim namyśle hetman. – Potraktujmy to jako skromny dodatek do posagu panny młodej.
– Dziękuję waszmości.
Księżna podparła się na lasce i wstała z krzesła. Jan odprowadził gościa do drzwi.
– Czy zostaniesz, pani, na Nowy Rok?
– Dziękuję, lecz chcę jak najszybciej stanąć w Zbarażu, gdzie spotkam się z kniaziem Dymitrem. Zresztą wolałabym nie natrafić na twą żonę, nim nie uzgodnicie spraw. To byłaby niezręczna sytuacja dla wszystkich.
– Moja żona uczyni to, co każę – zapewnił Sobieski.
W oczach księżnej rozbłysły wesołe iskierki. Położyła dłoń na ramieniu hetmana.
– Tylko czy ona o tym wie – powiedziała, po czym opuściła komnatę,postukując laską o parkiet.
Jan  zacisnął  usta.  Gryzelda  trafiła  w  czuły  punkt.  Wbrew  własnym buńczucznym wypowiedziom wiedział doskonale, że najtrudniejsze dopiero go czeka. Gdy przyjdzie czas na rozmowę z Marią Kazimierą.
Zimny  szczęk  rygla,  a  potem  migotliwy  blask  lampy  w  uchylonych drzwiach lochu wskazały Tynerowi, że nadszedł czas zapłaty za grzechy. Był gotów.  Opierając  się  plecami  o  mur,  podniósł  się  z  cuchnącej  słomy pokrywającej klepisko lochu. Otrzepał spodnie i koszulę.
Klucznik,  siwiejący,  lecz  wciąż  barczysty  mężczyzna,  uniósł  lampę. Tyner  oślepiony  blaskiem  zmrużył  oczy  i  schylił  głowę,  by  nie  uderzyć czołem o mur nad drzwiami. Na korytarzu czekali na niego dwaj żołnierze, którzy zaprowadzili go na dziedziniec.
Bogusław wziął głęboki oddech. Powietrze było mroźne, paliło w usta i nozdrza z każdym haustem. Spojrzał w stronę szafotu ustawionego pod murem twierdzy i zobaczył, jak dziewka z kuchni wylewa tam pomyje na bruk, a te parują w zetknięciu ze zmrożonym podłożem.
Strażnik pchnął go przed siebie i ruszyli w stronę kasztelu. Skorzystali z wejścia dla czeladzi, a potem, przemierzając wąskie korytarze, dotarli pod solidne dębowe drzwi. Jeden ze strażników zapukał i chwilę później Tyner znalazł się w ciepłej komnacie, oświetlonej przez świece w lichtarzach.
Był przekonany, że zmierza na proces. Zamurowało go na widok kobiety w czerni grzejącej się w fotelu przy kominku. Upłynęło niemal siedem lat od chwili, gdy rozmawiał z księżną Gryzeldą.
Kniahini   uniosła   wzrok   znad   modlitewnika   i   spojrzała   na   niego przyjaźnie. Tyner zbliżył się do księżnej i padł na kolana, całując pierścień z rubinem, w którym umieszczono herb Korybut: księżyc na opak i złoty krzyż ze złotą gwiazdą pośrodku.– Witaj, Bogusławie, dobrze cię widzieć – powiedziała księżna Gryzelda i wskazała wzrokiem na stół z jedzeniem. – Wychudłeś. Posil się.
Tynerowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nie jadł porządnie od… Sam nie pamiętał kiedy.
Usiadł na krześle i umył dłonie w misce z wodą. Dopiero potem zabrał się  do  posiłku,  chleba  i  pieczonego  kurczaka.  Jedząc,  zmusił  się  do dokładnego  przeżuwania,  świadom,  że  pośpiech  może  kosztować  go  ból ściśniętego przez niedostatek żołądka.
Księżna Gryzelda odczekała cierpliwie, aż Bogusław zaspokoi głód. Gdy otarł usta grzbietem dłoni i wypił ostatni łyk wina z pucharu, dała znak służącemu, aby uprzątnął naczynia ze stołu.
– Widzę, że ci smakowało. – Uśmiechnęła się słabo. – Jako chłopcu zawsze dopisywał ci apetyt, w przeciwieństwie do mego Michała, który jadł niby ptaszek… – urwała, jakby zawstydzona tym nawrotem wspomnień. – Czas, abyś odwiedził grób ojca – oznajmiła, zmieniając temat. – I wybaczył mu tamtą sprawę z Marią.
Tyner się nachmurzył.
– Wydziedziczył mnie i wyklął. Nie jestem mu nic winien.
– Zrozum, Bogusławie, twój ojciec chciał czegoś więcej dla jedynego syna niż ożenek z chłopską córką.
– Maria była mieszczką, wolną osobą – odparł Tyner oschle.
Księżna uniosła dłoń w uspokajającym geście.
– Jestem pewna, że bardzo ją kochałeś, ale oboje odeszli. Ty zaś żyjesz i powinieneś strząsnąć z siebie żałobny całun, który cię niszczy.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, westchnęła.
– Rozumiem cię. Przeżyłam to samo po nagłej śmierci Jaremy. – Oczy księżnej  pociemniały.  –  Był  taki  młody,  nie  ukończył  czterdziestu  lat. Chybabym  oszalała,  gdybym  nie  miała  przy  sobie  Michała.  Na  niegoprzelałam całą miłość, jaką miałam do męża.
Gryzelda spojrzała Bogusławowi wprost w oczy.
– Nie mieliście dzieci, prawda? – zapytała.
– Nie mieliśmy, nie było czasu przez ciągłą wojaczkę – wyrzucił z siebie zdławionym głosem.
– To i lepiej – odparła księżna. – Nic już cię nie wiąże z tamtą sprawą. Musisz zacząć myśleć o przyszłości.
Tyner roześmiał się krótko, chrapliwie.
– Moja przyszłość wisi na stryczku, kniahini – zauważył. – Oskarżają mnie  o  posiekanie  Kozaka  w  pojedynku  i  dezercję,  choć  to  drugie  to łgarstwo.
–  Hetman  Sobieski  nie  skaże  cię  na  śmierć  –  rzekła  księżna.  –  Nie ukrywam,  dzieje  się  tak  za  mym  wstawiennictwem.  Zostaniesz  tylko wydalony z armii koronnej.
– Zatem jestem ci winien, kniahini, podziękowanie za ocalenie głowy. – W głosie Tynera nie było wiele entuzjazmu.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam – rzuciła Gryzelda. – Wolisz wrócić do lochu?
– Oczywiście, że nie – zapewnił Bogusław. – Jestem ci wdzięczny, pani, tylko że… – Wzruszył bezradnie ramionami. – Co mam teraz robić? Umiem tylko wojować, a majętności żadnej nie mam.
Księżna powstała z fotela.
– Będziesz służył mnie i memu domowi, tak jak czynił twój ojciec. Czas, Bogusławie, abyś wrócił tam, gdzie jest twoje miejsce.
– Jako kto?
– Zrobię cię mym zaufanym człowiekiem – odparła Gryzelda. Wzięła ze stołu Pismo Święte i wyciągnęła księgę ku Tynerowi.– Przysięgnij na Biblię, że nie zdradzisz mnie ani mego syna.
Bez wahania położył dłoń na skórzanej okładce.
– Przysięgam na mą duszę – rzekł. – Co mam czynić?
– Dowiesz się później – powiedziała księżna. – Teraz weź kąpiel i wyśpij się, opuszczam Brzeżany z samego rana.
W  drogę  ruszyli  o  świcie  wraz  z  otwarciem  bram  miasta.  Tyner podróżował  na  jabłkowitej  klaczy,  przydzielonej  mu  spośród  luzaków towarzyszących zbrojnej eskorcie kniahini. Otrzymał też nowy długi kożuch i czapkę z wiewiórczych skórek, a także rękawice.
Podróżowali szybko dzięki ubitemu śniegowi, który przykrył wyboje na trakcie.  Koło  południa  minęli  moczarowatą  dolinę  i  wieś  obwarowaną palisadą, a potem, podążając równiną zamkniętą przez zalesione pagórki, ujrzeli   Zbaraż.   Na   zamek   dotarli   już   po   zmroku,   oświetlając   drogę pochodniami. Kniaź Dymitr przybył wcześniej, toteż w murach twierdzy było tłoczno od zbrojnych i służby Wiśniowieckich.
Tyner odprowadził swą klacz do stajni, wyszczotkował ją i zadbał, aby nie brakło jej owsa. Oporządziwszy zwierzę, poszedł do kuchni po strawę. Dostał  tylko  chudą  zupę  i  pajdę  chleba,  ale  po  całym  dniu  obijania  się w siodle był szczęśliwy, że może zjeść gorący posiłek i ogrzać się przy palenisku.  Tam  odnalazł  go  sługa  dworski  z  poleceniem,  aby  Bogusław stawił się przed księżną Gryzeldą.
Tyner w pośpiechu wychylił zupę, parząc sobie usta, po czym klnąc w   duchu   pańskie   widzimisię,   podreptał   za   dworakiem.   Mężczyzna zaprowadził go przed grube, pociemniałe ze starości drzwi. Do komnaty wszedł tylko Bogusław, sługa został na korytarzu.
Księżnie  Gryzeldzie  towarzyszył  kniaź  Dymitr.  Hetman  polny  nosił wzorzysty żupan w róże z szerokim złoconym pasem i buty z pofałdowanymi cholewami. Kniahini, jak to miała w zwyczaju, przywdziała wdowią czerń.Kniaź Dymitr posłał Tynerowi szacujące spojrzenie.
– Cioteczka twierdzi, że można ufać waszmości – odezwał się z rozwagą. – Zatem ja również obdarzę cię zaufaniem. Sobieski pod pozorem choroby zostawił wojsko pod mą komendą, licząc z pewnością, że w ten sposób obciąży mnie winą za fatalny stan armii. Niestety bez pieniędzy niewiele mogę zdziałać. Rozdzieliłem oddziały po miastach i twierdzach, lecz tych nie ostało się wiele na Ukrainie, ludzie tłoczą się więc i głodują.
– Co mam czynić, wasza wielmożność?
– Udasz się waszmość do obozu regimentarza Wyżyckiego, który pod mą nieobecność jest zarządcą całego wojska na Ukrainie. To zaufany oficer, od lat jest u mnie porucznikiem chorągwi husarskiej. Jednakowoż imć Wyżycki nie  jest  pozbawiony  ambicji  politycznych,  nie  zadowala  go  sprawowany dotychczas  urząd  chorążego  kijowskiego  i  to  go  ogranicza.  W  swych działaniach nie posunie się dalej, niż zezwala prawo, nie posunie się do niczego,   co   w   przyszłości   może   zaszkodzić   mu   w   oczach   szlachty i zaprzepaścić dalszą karierę.
Tyner zmarszczył brwi. Coraz mniej podobało mu się to, co słyszał z ust kniazia.
–  Agenci  Sobieskich  i  Prażmowskiego  rozdzielają  złoto  i  obietnice oficerom,   nakłaniają   do   buntu   przeciw   królowi   –   ciągnął   Dymitr Wiśniowiecki posępnym tonem. – Jeśli nie zaczniemy temu przeciwdziałać, wkrótce oficerowie i żołnierze będą błagać Sobieskiego, aby poprowadził ich na leża zimowe w głąb kraju. To byłoby zaś jawne złamanie woli króla i sejmu, wstęp do wojny domowej.
– Potrzebujemy tam kogoś takiego jak ty, Bogusławie – wtrąciła księżna Gryzelda.    –    Człowieka    odważnego,    a    jednocześnie    obdarzonego przebiegłością    i    wyobraźnią.    Chcę,    abyś    unieszkodliwił    agentów Sobieskiego, używając po temu wszystkich dostępnych środków.– Wszystkich? – zapytał Tyner chłodnym głosem.
– Jeśli to konieczne – potwierdziła kniahini bezlitośnie. – Pamiętaj, że przysiągłeś na Biblię wypełniać me rozkazy i spłacić dług za ocalenie ci życia.
Tyner zacisnął usta i z rezygnacją skinął głową.
– Wiem, co zaprzysiągłem.
– Odpoczniesz i za kilka dni wyruszysz z konwojem w drogę – oznajmiła Gryzelda.  –  Przed  wyjazdem  kniaź  Dymitr  przekaże  ci  szczegółowe instrukcje.
Na tym zakończyli rozmowę. Tyner opuścił komnatę, zostawiając w niej parę książęcą, i udał się do przydzielonej mu izby ze szczerym zamiarem spicia się do nieprzytomności.
Koła  powozu  zatrzymały  się  z  chrzęstem  towarzyszącym  zgniataniu warstewki lodu, który skuwał brukowaną nawierzchnię dziedzińca.
Marysieńka wyjrzała przez okienko, obserwując witających ją mężczyzn, aż  jej  spojrzenie  zatrzymało  się  na  mężu.  Jan  mimo  mrozu  i  niedawno przebytej choroby nie włożył czapki. Mikołaj Sieniawski, chorąży koronny i  pan  na  Brzeżanach,  stał  obok.  Obaj  byli  okazałymi  mężczyznami, o muskularnych piersiach i szerokich ramionach, choć u Jana, starszego od Sieniawskiego o szesnaście lat, widać było już spory brzuch wyłaniający się spod rozpiętej, podbitej sobolimi skórkami delii.
Sieniawski również nosił szlachecki strój, lecz nawet w długiej polskiej sukni widać było, jak jego szerokie ramiona doskonale komponują się ze szczupłą talią, przepasaną szerokim ozdobnym pasem.
Marysieńka, opuszczając powóz, zerknęła na Charlottę. Nie umknęło jej, że Mesire patrzy na Sieniawskiego w ten szczególny sposób, w jaki kobietaobdarza uwagą mężczyznę budzącego jej zainteresowanie. Marysieńka nie dziwiła się towarzyszce. Sama chętnie schrupałaby Sieniawskiego, gdyby nie to, że był on zaufanym stronnikiem i przyjacielem jej męża.
Gdy wyszła z powozu, Jan posłał jej pełny miłości uśmiech. Podbiegła ku niemu i wpadła w jego mocne ramiona.
– Już zdążyłem się stęsknić – szepnął, łaskocząc jej ucho wąsami.
– Ja także, kochany. – Wspięła się na palce i ucałowała zimny policzek Jana, a potem przywitała się z Mikołajem Sieniawskim.
Pan na Brzeżanach ucałował ją szarmancko w dłoń i całą trójką udali się do  jednej  z  komnat,  gdzie  na  zziębniętą  panią  Sobieską  czekał  kielich grzanego wina z korzeniami.
Marysieńka zrzuciła wierzchnie okrycie i usiadłszy na krześle, zaczęła dmuchać w puchar, aby nie poparzyć sobie ust.
Jan i Mikołaj zasiedli naprzeciw niej.
–  Jakie  wieści  Charlotta  przywiozła  od  Prażmowskiego?  –  zapytał Sieniawski.
– Prymas przesyła pozdrowienia i zapewnia o swej przyjaźni – odparła Marysieńka. – Jest gotów przystąpić do działań na najbliższym sejmie.
– No jasne, po tym, jak otrzymał kufer ze złotem – rzucił z sarkazmem Sieniawski.
– Ty również niemało dostałeś – wskazał nieco obcesowo hetman. Marysieńka uznała, że Jan jest zdenerwowany, choć usilnie stara się to
ukryć.
– I spodziewam się znacznie więcej, gdy osadzimy Francuza na tronie – zripostował Sieniawski bez cienia wstydu. – O ile to wciąż aktualny plan?
Marysieńka  dostrzegła,  jak  mąż  gromi  Sieniawskiego  spojrzeniem,
i nagle dotarło do niej, że między tymi dwoma wydarzyło się coś, o czympowinna wiedzieć.
– Co to ma znaczyć? – Z irytacją odstawiła puchar na stolik. – Czemu milczysz, Janie?
Sieniawski odchrząknął i podniósł się z krzesła.
– Chyba musicie porozmawiać… – mruknął i z wyraźną ulgą zostawił Sobieskich samych.
– Wytłumaczysz mi w końcu, co się stało? – zapytała.
– Spotkałem się z księżną Gryzeldą – przyznał Jan.
– Co takiego? – Marysieńkę zatkało. Poderwała się z miejsca i stanęła nad Janem groźna niczym Nemezis. – W jaki sposób, kiedy?
– Kilka dni temu – odparł Jan, podnosząc się z fotela. – Odwiedziła Brzeżany w drodze do Zbaraża.
– Przyjąłeś ją bez mej wiedzy! – Marysieńka nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Czuła, jak rozpiera ją wściekłość na Jana. – Nic nie mówiąc!
– Nie było cię tu – odparł spokojnie niby jeździec, który ma poskromić narowistą klacz.
– Cóż to za zbieg okoliczności – wycedziła zjadliwie. – Czego chciała stara wilczyca?
–    Zaproponowała    ślub    Dymitra    Wiśniowieckiego    z    Teofilą    – odpowiedział wprost. – A także zwrot pewnych dóbr, które należą ci się po jej bracie.
– Oczywiście odmówiłeś? – zapytała z napięciem w głosie.
– Zgodziłem się.
Marysieńka poczuła, jak napina się jej całe ciało. Wiele ją kosztowało, aby nie rzucić się na męża z paznokciami. Zmrużyła oczy, wpatrując się w Jana.
– Co ty sobie myślałeś!? – wysyczała mu w twarz. – Jak mogłeś wyrazićzgodę na to nieszczęsne małżeństwo?
– Mario, wysłuchaj mnie. – Mąż zbliżył się do niej, lecz odepchnęła go, gdy próbował wziąć ją w ramiona.
Jan poczerwieniał na obliczu, nerwowym gestem potarł kciukiem wąsa. – Gryzelda wystąpiła z rozsądną propozycją. – Głos drżał mu ze złości. –
To małżeństwo może doprowadzić do pojednania między naszymi rodzinami. Marysieńka aż fuknęła ze złości.
–   Nie   chcę   słyszeć   o   pojednaniu   –   powiedziała   zimno,   wręcz z  nienawiścią.  –  Czyś  już  zapomniał,  jak  mnie  potraktowała  ta  suka? Wyrzuciła mnie z Zamościa niczym dziwkę… – Uniosła głowę, świadoma, że Jan zobaczy w jej oczach łzy. To zawsze działało, była więc pewna, że i teraz zmiękczy jego wolę i serce. – Wiśniowieccy to wrogowie, nasi i króla Francji.
– Przestań. – Jan chwycił żonę za ramiona i przyciągnął do piersi. Szarpała się chwilę, lecz w końcu się uspokoiła.
– Wzięliśmy złoto z Paryża – rzuciła Marysieńka. – Musimy wypełnić zobowiązanie wobec Ludwika.
– Posłuchaj mnie uważnie, Mario – powiedział Jan stanowczo. – Teraz przyjęliśmy złoto od Ludwika, jutro przyjmiemy od kogoś innego. Taka to już polityka w Polsce. Nie znaczy to jednak, że jestem na jego pasku, ani ty, Mario. Jesteś moją żoną i nie wrócisz już do Francji, póki żyję. Słyszysz? Nie puszczę cię. Teraz ten kraj to twój dom i to jemu jesteś winna lojalność i rozum.
Spojrzała  na  twardy  zarys  linii  szczęk  Jana,  zaciśnięte  usta,  groźnie błyszczące oczy. Dotarło do niej nagle, że właśnie po raz pierwszy odmówił jej czegoś istotnego. Przez moment nie wiedziała, co ma powiedzieć, jak się zachować w tej nowej dla siebie sytuacji.
– Oczywiście masz słuszność. Wybacz mi. – Wtuliła twarz w pierś męża.Czuła jego ciepło, bicie serca, to, jak się rozluźnia, sądząc, że postawił na swoim.
Pozwoliła mu na to złudzenie.
Potrzebowała  czasu,  aby  wszystko  przemyśleć.  Odzyskać  przewagę w grze i wykonać następny ruch.
– Idiota! Prostolinijny bęcwał! – Wzburzony głos Marysieńki niósł się po całej komnacie. – Jak on mógł mi to zrobić!?
Charlotta Mesire z obojętną miną patrzyła, jak kielich trzymany jeszcze moment  wcześniej  przez  Sobieską  uderza  o  ścianę  i  odbija  się  od  muru z metalicznym odgłosem. Spokojnie schyliła się i podniosła naczynie, po czym odstawiła je na kredens poza zasięg wściekłej furii.
– Znów się pokłóciliście? – rzuciła niewinnie. – Zawsze byłam zdania, że wielka miłość najlepiej się sprawdza w romansach lub gdy kochanków dzieli odległość. Z bliska cała magia blednie.
– Daruj sobie sarkazm – warknęła Sobieska i poprawiła kosmyk włosów opadający na oczy.
– Powiesz mi w końcu, co się wydarzyło? – zapytała Mesire.
– Przed naszym przyjazdem do Brzeżan była tu księżna Gryzelda. Stara wilczyca  omotała  Jana  mirażem  małżeństwa  jego  siostrzenicy  Teofili Zasławskiej z Dymitrem Wiśniowieckim.
– Czemuż hetman wyraził zgodę na ten ślub?
Marysieńka zacisnęła dłonie w piąstki, próbując się uspokoić.
– Bo tak naprawdę w głębi serca Jan nie pragnie konfliktu. Mściwość i  upór  nie  leżą  w  jego  charakterze.  Jeśli  dać  mu  szansę,  pogodzi  się z Korybutem, wtedy cały nasz plan diabli wezmą.
– Co zamierzasz?–  Najchętniej  bym  ją  zamordowała  –  wyznała  pani  Sobieska.  –  Bez rozumu  tej  starej  suki  jej  durnowaty  synek  nie  utrzymałby  się  na  tronie choćby przez miesiąc.
– Już to omawiałyśmy. Gryzeldę otaczają zaufani słudzy, nie ma sposobu, abym dostała się w jej pobliże bez wielkiego ryzyka – odparła rzeczowo Charlotta. – A w razie zdemaskowania… to byłaby katastrofa.
Maria Kazimiera wykonała nerwowy gest dłonią.
– Wiem to wszystko – odparła ze złością. Uniosła wzrok na Charlottę. – Mam dla ciebie zadanie.
– Zamieniam się w słuch.
– Wyciągniesz, co się da, z Sieniawskiego. Widziałam, jak patrzył na ciebie, gdy wysiadłaś z powozu. – Marysieńka uśmiechnęła się blado. – Chyba stęsknił się za tobą.
–  I dla mnie nie jest to  wielkie wyrzeczenie –  wyznała Charlotta.  – Popytam też wśród służby i żołnierzy. Plotki w kuchniach i stajniach bywają równie cennym źródłem wiedzy, co zawartość tajnych skrytek.
– Dobrze, zrób… tak. – Maria nagle chwyciła się za brzuch. Z grymasem bólu na twarzy zwaliła się na krzesło.
Charlotta  podbiegła  do  Marii  Kazimiery,  uklękła  i  chwyciła  ją  za ramiona.
– Dostałaś krwawienia?
– Niestety nie. Chyba naprawdę jestem w ciąży.
– Co zamierzasz? Jeśli nie zechcesz urodzić… znam metody…
– Co? – Maria spojrzała na nią ze zdumieniem. – O czym ty mówisz, Charlotto? Nie mogłabym tego zrobić!
Mesire zamilkła na moment, wbijając wzrok w podłogę. – Wybacz, mówię głupstwa.–  Wiem,  Charlotto,  że  myślisz  wyłącznie  o  mym  dobru.  –  Maria wyciągnęła rękę i dotknęła policzka przyjaciółki. – Ale zdecydowałam, że urodzę to dziecko.
– Czy twój mąż nie zorientuje się, że to pamiątka z Paryża?
– Mężczyźni w tych sprawach są naiwni jak dzieci. Jan mnie kocha, a miłość zaślepia.
– Kiedy mu powiesz?
– W Warszawie, gdy dotrzemy na sejm – odrzekła Maria.
–  Miło  będzie  zatańczyć  na  balu  –  powiedziała  na  poły  poważnie Charlotta.
– Niestety, muszę cię rozczarować, nie możesz mi towarzyszyć. Mam dla ciebie ważną misję tu, na Rusi.
Charlotta stłumiła rozczarowanie.
– Co to za misja?
– Udasz się na Podole i przekażesz wskazanym oficerom instrukcje oraz pieniądze, które przywiozłyśmy z Paryża.
– Komu?
– Sieniawski poda ci nazwiska i szczegóły. Zresztą tymi zajmiemy się później. Teraz, proszę, zostaw mnie samą.
Charlotta pożegnała się i opuściła komnatę. Zeszła na parter do części służebnej zamku. Bez trudu znalazła tam chętnych rozmówców. Już dawno się  nauczyła,  że  srebrna  moneta  to  najlepsze  remedium  na  szwankującą pamięć służby i wartowników.
Korzystając z okazji, zjadła szybki obiad w kuchni, po którym udała się do miasta. Szła bez obstawy, odziana w ciemny płaszcz z podniesionym kapturem. Miasteczko jak na Polskę było duże, mieszkało w nim pięćset rodzin,  w  tym  sto  żydowskich,  choć  tylko  kilka  budynków  postawionoz kamienia. Jednym z nich był gmach szpitala, gdzie także odbywały się sądy.
Na  rynku  natknęła  się  na  zbiegowisko  wywołane  przez  zbrojnych ciągnących za sobą ciemnowłosą kobietę w worze pokutnym. Mesire nie zatrzymała się, aby zobaczyć, jak strażnicy wpychają skazaną do ustawionej na  dworze  klatki.  Używając  łokci,  przepchała  się  przez  ciżbę  do  drzwi szpitala, z których chwilę wcześniej wyprowadzono skazaną.
Charlotta  nie  była  tam  pierwszy  raz.  Zaraz  za  schodami  do  piwnic mieściła się apteka prowadzona przez Lejbusa. Żyda zastała zgarbionego nad ladą, piszącego coś w księdze. Widząc, kto przyszedł, odstawił gęsie pióro w kałamarz i zamknął księgę.
–  Dzień  dobry,  Lejbusie  –  przywitała  się  Charlotta,  udając,  że  nie dostrzega grymasu na obliczu aptekarza.
– Dla jednych dobry, dla innych niekoniecznie – odrzekł Żyd, zerkając w okno wychodzące na rynek.
– To i prawda – zgodziła się Mesire. – Za co właściwie ją wsadzili do tej klatki? Kurew jakaś?
– Niech aniołowie bronią. Ma na imię Mariam, to Ormianka, a do tego sierota.
– Co zatem uczyniła?
– Zadawała się z Żydem, Ickiem, najstarszym synem naszego rebe. A taka porządna rodzina, wielka sromota dla ojca. – Lejbus łypnął z ironią na Charlottę. – Sprawa by się nie wydała, gdyby Icek jej nie zbrzuchacił. Ukryli to. Chłopak wywiózł ją na wieś do czasu rozwiązania. Ale podczas porodu nastąpiły  komplikacje  i  trzeba  było  posłać  po  akuszerkę.  Dziewczynka urodziła się zdrowa, lecz i tak ktoś doniósł księdzu, a ten poszedł z tym do wójta.
– Ile posiedzi w tej klatce? – zapytała Mesire.–  Trzy  dni  –  odrzekł  aptekarz.  –  A  potem  na  katowskim  pieńku odpokutuje za zadawanie się z innowiercą.
– A syn rabina, co z nim?
– Uciekł z miasta, zawczasu ostrzeżony przez kogoś – wyjawił Lejbus. – Pan Sieniawski przystał na egzekucję? – zdziwiła się Mesire. Żyła
wystarczająco długo między Polakami, aby wiedzieć, że magnaci i bogatsza szlachta ciągnęli wielkie korzyści z obecności Żydów na Rusi. To oni dzierżawili od ziemian młyny, wioski i karczmy, byli źródłem kredytów, informatorami, lekarzami i zaufanymi sługami.
– Nawet tak wielki pan, jak Sieniawski, musi się liczyć z opinią ludzką i księżmi – odrzekł Lejbus. – Ale jak już wspomniałem, ktoś ostrzegł Icka. – Aptekarz uśmiechnął się dwuznacznie.
– No tak – mruknęła Mesire. – Wiesz może, czy rabin zaopiekuje się dzieckiem?
– Ależ to gojka! – Lejbus aż zamachał rękami na tak dziwny pomysł.
– To jego wnuczka. Czy nie tak? – spytała naiwnie Charlotta.
– Żydostwo dziedziczy się tylko od matki – wyjaśnił cierpliwie Lejbus. – Tak stanowi Pismo. Nie liczyłbym, że rebe uzna dziecko.
– Doprawdy bogobojny człowiek – mruknęła Mesire.
Lejbus popatrzył na nią poważnym wzrokiem.
–  Szata duchowna nie czyni człeka świętym ani u  was,  ani u  nas  – powiedział trafnie.
Tego akurat nie trzeba było Charlotcie tłumaczyć.
Sięgnęła do torby i wręczyła aptekarzowi kartkę z medykamentami.
– Potrzebuję tych składników.
Lejbus rozwinął kartę papieru na ladzie i wyciągnął spod blatu szkło powiększające. Odczytał receptę, po czym spojrzał bacznie na Charlottę spodposiwiałych brwi.
– Większość mam, a pozostałe mogę zdobyć – oznajmił.
– Szczególnie zależy mi na tym grzybie – wskazała Charlotta. – Rośnie wyłącznie w tutejszych dębinach. Z pewnością macie zapas po jesieni.
– Muszę ostrzec, że grzyb jest trujący – rzekł aptekarz. – A jeśli połączyć go z niektórymi składnikami z tej listy… Taka mikstura może się okazać śmiercionośna.
Charlotta położyła złotą monetę na ladzie.
– Czy to jakiś problem?
– Żaden problem, jaki problem! – zawołał Lejbus, chowając pieniądz za pas na biodrach. – Wszystko będzie gotowe na jutro. Może być?
– Przyślę sługę – rzekła Charlotta.
Pożegnała się z aptekarzem i pieszo wróciła na zamek. Od razu udała się do  pokoi  Sieniawskiego.  Strażnicy  już  wcześniej  widywali  ją  tam  nocą, została więc przepuszczona bez zadawania kłopotliwych pytań.
–  Wejdź,  moja  droga  –  zaprosił  ją  do  środka  Mikołaj.  Siedział  za biurkiem i pisał coś na karcie papieru.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi, podeszła do kominka i ogrzała dłonie. – Do kogo piszesz? – zapytała.
– Do komendantów garnizonów nad Bohem. Spodziewają się ofensywy Doroszenki i Tatarów. Proszą o posiłki.
– Akurat teraz, gdy wysyłacie mnie na Podole – powiedziała cierpko Charlotta.
–  Więc  już  wiesz.  –  Sieniawski  spojrzał  na  nią  wzrokiem  pełnym poczucia winy i odłożył pióro do kałamarza. – Nie zamierzałem psuć ci nastroju przed Nowym Rokiem. Ale skoro już ci powiedziała…
– Z kim mam się tam spotkać?– Z rotmistrzem Baranowskim. To zaufany człowiek, oficer poważany przez towarzystwo żołnierskie. Przekażesz mu złoto, a on pomoże ci skłonić innych oficerów, aby przystąpili do konfederacji.
– Maria wspomniała o jakichś instrukcjach – rzekła Charlotta. Sieniawski skinął głową.
–  Trzymający  z  nami  oficerowie  mają  podpisać  się  pod  listem  do hetmana, w którym będą się domagać odebrania Wyżyckiemu dowództwa i zmiany regimentarza.
– To już jawny bunt przeciw woli króla. Przystaną na coś takiego? – zapytała sceptycznie Charlotta.
– Grunt został już przygotowany – odparł Sieniawski. – Teraz należy użyźnić go złotem. Pieniądze, które zabierzesz, powinny starczyć na ukojenie lęków oficerów i panów towarzyszy. Ale dość o tym… Chyba nie przyszłaś rozprawiać wyłącznie o polityce? Taką bodaj mam nadzieję.
Charlotta  podeszła  do  biurka,  pochyliła  się,  opierając  dłonie  o  blat. Mikołaj mógł spojrzeć głęboko w dekolt jej sukni.
– W mieście wsadzili do klatki kobietę – oznajmiła.
Sieniawski zmarszczył brwi.
– Tę, co zadzierała sukienkę przed Żydem? – upewnił się.
– Tę samą – potwierdziła Charlotta. – Chcę, abyś ją ułaskawił, będzie mi potrzebna.
– Do czego?
–   Mam   pomysł,   jak   przemieszczać   się   między   garnizonami   bez wzbudzania podejrzeń i niepotrzebnych pytań. Ona jest częścią tego planu.
– Jaki to plan?
– Uwolnij ją, a się dowiesz.
– Nie mogę się wtrącać w wyrok sądu miejskiego – odparł Mikołaj,a  potem  westchnął  pod  ciężarem  spojrzenia  Charlotty.  –  No  dobrze,  nie chcę… Mało mam kłopotów, aby jeszcze zadzierać z klerem?
– Żyda nie spotkała kara, ponoć zbiegł zawczasu – zauważyła Mesire uszczypliwie.
– Gmina ofiarowała mi za jego wolność rekompensatę w złocie, na tyle interesującą, bym przymknął oko, aż winny opuści miasto – przyznał Mikołaj otwarcie.
Charlotta przysunęła się bliżej, ich stopy się zetknęły.
– Ja również mam dla ciebie ofertę – szepnęła mu na ucho.
Sieniawski wysunął się z krzesłem zza biurka, sadzając sobie Mesire na kolanie.
– Umm… – zamruczał, gdy zaczęła lizać mu wnętrze ucha.
Dłoń Charlotty wsunęła się pod materiał jego spodni i objęła twardą, lecz aksamitnie delikatną męskość.
Z gardła Mikołaja wybrzmiał kolejny głęboki pomruk. Chwycił Charlottę za kark i zatopił usta w jej ustach.
– Uwolnisz ją? – zapytała, przerywając pocałunek.
Sieniawski oblizał wargę i zerknął w kurzawę za oknem.
– Skoro tak ci zależy… Jutro rano każę wójtowi ją wypuścić. – Uniósł dłoń, widząc, że Charlotta chce zaprotestować. – Jakąś karę dziewka ponieść musi, dla przyzwoitości w oczach ludzi. Ale ty… zrobisz coś dla mnie.
– Co to ma być?
–  Domyśl  się,  wszakże  jesteś  Francuzką  –  rzekł  i  uśmiechnął  się bezwstydnie.
– Ach… to.
Charlotta uklękła między rozchylonymi nogami Sieniawskiego.Mesire wyciągnęła się w łóżku, obserwując odprężoną twarz Mikołaja. Zamruczał ciepło, gdy przeciągnęła opuszką palca wokół jego sutka.
– Jesteś idealna – odezwał się i czule zmierzwił jej fryzurę.
Uśmiechnęła się pięknie.
– Zdradzisz mi, czyj to pomysł, aby żenić Dymitra z Teofilą?
Sieniawski zmierzył kochankę rozbawionym spojrzeniem.
– Pracujesz, nawet będąc ze mną w łóżku? – spytał z kpiną. – Czy ona kiedykolwiek daje ci wolne?
– Dziś mam wolne. – Charlotta musnęła ustami nierówną bliznę, którą pozostawiło na piersi Mikołaja ostrze szabli. – Więc to był pomysł Gryzeldy?
– Uhm… Księżna poprosiła mnie listownie o pośrednictwo w spotkaniu – przyznał  Sieniawski.  –  Zgodziłem  się  umówić  ją  z  Sobieskim,  choć  nie miałem pojęcia, że będą rozmawiać na temat mariażu.
– Jak myślisz, to jakiś podstęp? – zapytała Mesire.
–   A   skąd   mam   wiedzieć?   –   odparł,   ziewając.   –   Jesteś   sprytna, z pewnością dowiesz się, co zamierzają Wiśniowieccy.
Mikołaj wydawał się znudzony tematem rozmowy i trochę przysypiał. Charlotta przesunęła dłoń na muskularny brzuch magnata, a potem niżej, do wilgotnej i lepkiej męskości. Zaczęła go pieścić, aż stwardniał.
–  Kim  jest  człowiek,  którego  ułaskawiono?  –  zapytała.  –  Dlaczego odjechał z księżną?
–  I  to  już  wiesz?  –  stęknął  Sieniawski.  –  Dopuścił  się  dezercji i samowolnego pojedynku. Hetman zdecydował jednak darować mu życie i tylko wydalił go z wojska.
– Skąd taka łagodność?
– Tego nie wiem, lecz zakładam, że uczynił to na prośbę kniahini. Z tym Tynerem to dziwna historia.– Tak? Jaka?
– Tatarzy zabili mu żonę – objaśnił Sieniawski. – Od tego czasu nie doszedł już do siebie.
– Wielka tragedia zostawia w człowieku niezatarty ślad – rzekła Mesire zamyślona.
Podniosła się z piersi Sieniawskiego i usiadła przy jego boku. Poczuła na nagich plecach dotyk ciepłej męskiej dłoni, lecz nie odwróciła głowy.
–  Tyle  że  w  nim  jest  coś  więcej  niż  zwykła  rozpacz  –  zauważył Sieniawski. – Żołnierze nazywają go kochankiem śmierci.
– Czemuż to?
– Wydaje się, że kostucha omija go szerokim łukiem. Podczas oblężenia Bracławia  pod  nogi  padł  mu  pocisk  armatni.  Rozerwało  sześciu  ludzi stojących obok, a Tyner nie został nawet draśnięty.
– Przypadki się zdarzają – zauważyła Charlotta.
– To nie był pierwszy taki traf. Wcześniej zdarzały się równie dziwne rzeczy. Ludzie gadają, że to się zaczęło, gdy Tyner usiłował się powiesić po porwaniu żony. Sznur pękł i odratowano go. Od tej pory ciągnie za sobą śmierć.
– To jedna z najdziwniejszych opowieści, jakie słyszałam – przyznała Charlotta,  znów  kładąc  się  obok  Mikołaja  i  wtulając  policzek  w  jego muskularną pierś.
Równie niezwykła jak jej własna.
Wolne miasto Colmar A.D. 1663
Charlotcie zaburczało w brzuchu, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich sylwetka nadzorcy. Mężczyzna wsunął się do celi i łypiąc lękliwie na dziewczynę spod krzaczastych brwi, postawił miskę zupy na klepisku, poczym pospiesznie wycofał się na obskurny korytarz lochów.
Szczęknęły rygle i znów została sama.
Charlotta rzuciła się na strawę. Posiłek przynoszono tylko raz dziennie i od tygodnia, bo tyle tkwiła w tej norze, ściskał ją ciągły głód. Przechyliła miseczkę  do  ust  i  wysiorbała  nieco  cienkiej  zupy,  na  koniec  wybrała brudnymi palcami resztki botwiny z dna. Przełknąwszy ostatni kęs, wciąż głodna odstawiła miskę na klepisko zasłane słomą.
Przywarła plecami do muru i oparła głowę o szorstkie cegły. Przymknęła oczy, zastanawiając się, ile to jeszcze potrwa.
Nagle  na  twarz  Charlotty  padł  ciepły  promień  słońca,  rozpraszając półmrok celi i oślepiając dziewczynę na moment. Zmrużyła oczy i podniosła się   z   przegniłej   słomy.   Podeszła   do   zakratowanego   okienka,   które wychodziło na czworokątny dziedziniec z poziomu bruku. Widziała buty i łydki przechadzających się ludzi, którzy nie wiedzieli o jej istnieniu albo też nic ich ono nie obchodziło.
Cela znajdowała się w podpiwniczeniu ratusza i słońce tylko raz dziennie sięgało  tu  swymi promieniami.  Charlotta zawsze czekała na ten  moment z utęsknieniem. Trzymając się dłońmi pordzewiałych krat, wystawiała twarz na ciepły pocałunek słońca.
Trwało to bardzo krótko, a potem celę na powrót pochłonął wilgotny cień. Charlotta wróciła na miejsce, usiadła pod ścianą i objęła ramionami podkurczone kolana.
Na  korytarzu  znów  rozległy  się  kroki,  tym  razem  były  głośniejsze, przepowiadające zbliżanie się kilku ludzi. Charlotta pomyślała, że prowadzą kolejnego więźnia, może nawet przesłuchiwanego w tej samej sprawie co ona. Odgłos butów szorujących o kamień ustał pod jej celą. Drzwi rozwarły się ze skrzypnięciem zawiasów i do loszku wkroczył młody, ciemnowłosy ksiądz.Miał szczupłą twarz i oczy, które budziły niepokój w każdym, na kogo patrzył ich posiadacz. Nazywał się Pierre de Bonzi i od dwóch miesięcy był najpotężniejszym człowiekiem w mieście.
– Chodź ze mną, dziecko – powiedział, marszcząc nos.
W celi musiało cuchnąć, lecz ona już dawno przestała zwracać na to uwagę.
Podniosła  się  ze  słomy  i  wyszła  na  korytarz,  gdzie  czekał  nadzorca i jeden z żołdaków de Bonziego.
Powędrowali korytarzem do schodów, a następnie na górę, aż znaleźli się w  wielkim  holu  ratusza.  Ojciec  Pierre  zaprowadził  Charlottę  pod  salę, w której obradował sąd. Pod podwójnymi wysokimi drzwiami trzymali straż uzbrojeni  żołnierze  w  pludrach  i  pasiastych  kaftanach,  z  dłońmi  na rękojeściach rapierów.
Jeden z wartowników otworzył podwoje przed księdzem i wkroczyli do obszernej  komnaty  z  dużymi  oknami  wychodzącymi  na  stos  ustawiony w bocznej części rynku.
Naprzeciw  wejścia  do  sali  znajdowała  się  podłużna  ława,  za  którą zasiadało trzech członków szacownej rady Colmaru.
Nad sędziami wznosiła się czerwono-zielona chorągiew wolnego miasta. Charlotta po niemal dwóch latach spędzonych w jego murach wiedziała, że Colmar, jak wiele innych miast w Alzacji, kurczowo trzyma się dawnych przywilejów dających mu niezależność od króla Francji i książąt Rzeszy.
Pod  ścianą,  w  miejscu  przeznaczonym  dla  świadków  stał  wysoki, posiwiały  mężczyzna.  Nosił  ciemnogranatowy  skórzany  kaftan  i  długie płócienne  spodnie.  Jego  szare,  pozbawione  wyrazu  oczy  spoczęły  na Charlotcie. Zastygła przerażona, lecz de Bonzi pchnął ją delikatnie w stronę podestu,  skąd  miała  odpowiadać  na  pytania  sędziów.  Sam  zajął  krzesło
o   wysokim   oparciu,   oparł   łokcie   na   blacie   stolika   i   złożył   dłoniew modlitewnym geście.
– Mistrzu Wolframie, prosimy, abyś przedstawił nam efekty swej pracy – odezwał   się   burmistrz,   który   przewodniczył   ławie   sędziowskiej.   Był szczupły,   niemal   chorobliwie   chudy.   Ciężki   złoty   łańcuch   opatrzony urzędową pieczęcią zdawał się za ciężki na cienką szyję patrycjusza.
Charlotta znów zerknęła z lękiem na mężczyznę w ciemnogranatowym kaftanie. Wezwany zbliżył się na trzy kroki do ławy sędziów.
– Zgodnie z zaleceniami sądu wolnego miasta Colmar przeprowadziłem badanie    na    okoliczność    zbrodni    czarnoksięstwa    zarzucanych    ojcu Dominique’owi   Boinowi   –   przemówił.   –   Potwierdzam,   że   zgodnie z zeznaniami obecnej tu z nami Charlotty Mesire ojciec Dominique nosi w ukrytych miejscach na ciele diabelskie piętna.
– Gdzie dokładnie, mistrzu, znalazłeś owe znamiona? – Drugi z sędziów, pulchny i łysiejący, nachylił się ku mistrzowi Wolframowi.
–  Brodawki znajdowały  się na pośladkach  i jądrach  oskarżonego.  Po nakłuciu okazały się niewrażliwe na ból i nie krwawiły, co, jak wszyscy wiedzą, znamionuje szatańskie piętna.
Zapadła  cisza,  w  której  słychać  było,  jak  kancelista  skrobie  piórem o kartę papieru, zapisując każde słowo wypowiedziane w sądzie.
– Czy oskarżony przyznał się do winy? – zapytał trzeci z ławników, korpulentny mężczyzna o mięsistym obliczu i odstających uszach.
– Z początku wypierał się swych win, zarzucając temu dziecku kłamstwo. – Oczy oprawcy zwróciły się na Charlottę.
Miała  wrażenie,  że  przejrzał  ją  na  wylot  i  tylko  ze  znanych  sobie powodów ciągnie to przedstawienie. Poczuła, że cała się trzęsie.
Mistrz Wolfram spojrzał na sędziego, kończąc jej torturę.
– Zdecydowałem o poddaniu oskarżonego rozciąganiu stawów, w trakcie czego trzykroć zapytano go w obecności skryby, czy oddawał cześć diabłu.Ojciec  Dominique  przyznał  się  do  winy  za  trzecim  podciągnięciem  na sznurach, co też zostało zapisane.
Burmistrz zerknął w rozłożone przed nim karty, na których odnotowano zeznania oskarżonego.
– Tu stoi, mistrzu, że ojciec Dominique wycofał następnie swe wyznanie – powiedział.
– Prawda to, i trwał w uporze mimo nalegań obecnego przy przesłuchaniu ojca  Pierre’a  de  Bonziego,  aby  oczyścił  sumienie  i  oddał  się  boskiemu osądowi. – Kat zwrócił spojrzenie na inkwizytora, który potwierdził słowa oprawcy skinieniem głowy. – Wtenczas znów przystąpiliśmy do badania. Zmiażdżono  mu  palce  dłoni  i  stóp  z  użyciem  obcęgów,  co  skłoniło oskarżonego do ponownego potwierdzenia swych win.
Sędziowie pochylili się ku sobie i wymienili kilka uwag.
– Dziękujemy, mistrzu – rzekł burmistrz, po czym zwrócił się do ojca Pierre’a: – Oddajemy ci głos, wielebny.
Gdy oprawca wycofał się na zajmowane wcześniej miejsce pod ścianą, Pierre de Bonzi podniósł się z krzesła i zwrócił się do szlachetnych rajców.
– Wina ojca Dominique’a jest bezsporna – orzekł z całkowitą pewnością w głosie. – Na winę oskarżonego wskazuje nie tylko złożone przez niego zeznanie i obecność diabelskich znaków na ciele, lecz także opowieść tego biednego dziecka, które tyle wycierpiało od sługi szatana. – Wskazał na Charlottę. – Spójrzcie tylko na tę niewinną istotę! Ileż zła i wszeteczeństwa doznała, a jednak potrafiła ocalić swą duszę.
Charlotta miała wrażenie, że dostrzegła ironiczny uśmieszek błąkający się na ustach mistrza Wolframa, ale wrażenie to znikło z kolejnym uderzeniem jej serca.
–  Wszystko  jest  w  tych  aktach.  –  Palec  de  Bonziego  wycelował oskarżycielsko w stos dokumentów piętrzący się przed ławnikami. – Opisohydnych aktów cielesnych, które zawstydziłyby mieszkańców Sodomy i Gomory! Wzywanie diabła pod postacią kozła i oddawanie mu czci, wypieranie się naszego Pana i szydzenie ze świętych sakramentów, rozprzestrzenianie zarazy i zatruwanie studni na szkodę mieszkańców dobrego miasta Colmar! – Głos Pierre’a de Bonziego wzniósł się na najwyższe tony. – Główny zaś dowód przeciw oskarżonemu jest niepodważalny. To cyrograf spisany ludzką krwią i podpisany przez ojca Dominique’a.
Wskazany przez inkwizytora dokument spoczywał na osobnym miejscu obok pozostałych papierów. Była to niepozorna karta zabazgrana koślawymi literami.
– Ojciec Dominique Boin sprzeniewierzył się naszemu Panu! – grzmiał Pierre  de  Bonzi.  –  I  tylko  grzesznik  oraz  sługa  diabła  mógłby  temu zaprzeczyć…  –  urwał  i  potoczył  wzrokiem  po  obecnych  w  sali,  jakby oczekując, że znajdzie się ktoś taki.
Nikt się nie zgłosił. Tylko burmistrz skrzywił się, jakby rozbolał go ząb. Wlepił w Charlottę jasne, wyblakłe oczy.
– Czy podtrzymujesz, dziecko, to, co powiedziałaś o ojcu Dominique’u? – zapytał. – Rozważ to dobrze w swym sercu, gdyż jeśli jest winny, spłonie żywcem.
Charlotta bez wahania skinęła głową.
– Jest winien, wasza wielmożność – odparła.
Burmistrz westchnął cicho i przywołał ją gestem ku sobie.
–  Zatem  podpisz  tu,  u  dołu.  –  Pokazał  podłużną  stronicę.  –  To  twe zeznanie, które przedstawiłaś podczas przesłuchań.
Charlotta zbliżyła się do ławy sędziowskiej i przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
– Tyle że, wielmożny panie, ja nie umiem pisać – wydukała, wlepiającwzrok w kałamarz i leżące obok niego gęsie pióro.
– Wystarczy, że postawisz krzyżyk. O, w tym miejscu. – Chudy palec burmistrza wskazał dolną część gęsto zapisanej stronicy.
Charlotta nieporadnie chwyciła w palce pióro. Umoczyła jego zaostrzony czubek  w  kałamarzu  i  postawiła  w  dole  karty  koślawy  krzyżyk.  Dwie przecinające się kreski, które pieczętowały los złego człowieka.
Zachodnie Wogezy, Alzacja,
dziewiętnaście miesięcy wcześniej
Pierwsze  dni  po  zabójstwie  szlachcica  i  ucieczce  Charlotta  spędziła, ukrywając się w górach. Jeśli nawet wysłano za nią pościg, to nie spostrzegła żadnych jego oznak. Szybko też przekonała się, że jej prawdziwym wrogiem nie będą ludzie, lecz pogoda. Jesień zbliżała się ku końcowi i z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej. Najbardziej doskwierał Charlotcie brak butów. Poradziła sobie z tym, odcinając kawałki i tak przydługiego płaszcza, którymi następnie omotała zlodowaciałe stopy.
Za dnia maszerowała przed siebie, unikając ludzi i wilków, nocą zaś chowała się w leśnych jamach i okrytych mchem wykrotach. Każdy dzień wędrówki wypełniony był bólem nóg i bioder, skręcaniem żołądka, który nie chciał przyjmować korzonków i kory drzew przeżuwanych przez Charlottę, aby oszukać głód.
Piątego  dnia  od  ucieczki  uznała,  że  jest  już  bezpieczna.  Opuściła zalesione stoki i zeszła na wzgórza, między którymi wiła się kamienista droga.
Na  trakcie  dołączyła  do  grupy  pielgrzymów  spieszących,  aby  zdążyć przed zmrokiem do najbliższego miasta. Jak dowiedziała się od wędrowców, nazywało się Colmar i słynęło z cudownego obrazu Madonny z różami.Kryjąc się w ciżbie pielgrzymów, wychudzona i wyczerpana Charlotta znalazła się na wąskich zatłoczonych uliczkach. Nigdy wcześniej nie była w prawdziwym mieście. A to było naprawdę wielkie, mogło w nim mieszkać nawet   dziesięć   tysięcy   mieszkańców.   Oszołomiona   oglądała   piętrowe kamienice kupieckie o olbrzymich szklanych oknach i spadzistych dachach, pomalowane na czerwono, zielono lub błękitno.
Zatrzymała się przy straganie piekarza i kupiła tartę z cebulą, a potem przycupnęła   na   schodach   jednego   z   domostw   i   napełniła   żołądek, przyglądając  się  przechodniom.  Tam  zaczepił  ją  Yann,  chłopak,  którego poznała w grupie pielgrzymów. Był miły i całkiem przystojny. Podróżował z dziadkiem, który liczył na cudowne uzdrowienie chorych oczu.
– Potrzebujesz butów. – Yann wskazał na jej owinięte szmatami stopy. Charlotta się spłoniła.
– Zamierzałam je kupić, ale nie znam miasta.
– Pomogę ci znaleźć niedrogiego szewca – zaproponował. – Jeśli masz jakieś pieniądze.
–  Mam,  chyba  powinno  wystarczyć.  –  Wydobyła  spod  koszuli  kilka srebrnych monet i wysypała je na dłoń.
Yann zrobił zdumioną minę.
– Skąd masz srebro?
– Od ojca – skłamała Charlotta.
– Schowaj je. W mieście spotkasz wielu złych ludzi, którzy mogą chcieć cię okraść – przestrzegł ją chłopak.
– Umiem sobie poradzić – odparła buńczucznie i pokazała mu ukryty pod peleryną sztylet. Na ostrzu wciąż były drobinki krwi przypominające rdzę.
Yann łypnął na sztylet i pokiwał głową.
– Masz gdzie zatrzymać się na noc? – zapytał.Zgodnie z prawdą odparła, że nie. Yann pochwalił się, że zna niedrogie, ciepłe i bezpieczne miejsce, gdzie można spędzić noc. Zaproponował, aby przyłączyła się do niego i dziadka.
Nie miała dokąd iść i była sama, z radością przystała więc na pomysł młodzieńca.
Zmierzając  w  stronę  noclegowni,  natknęli  się  na  klatkę,  w  której trzymano  młodą  kobietę.  Miała  wygoloną  głowę  i  podarte  ubranie,  spod którego jaśniała skóra. Charlotta zatrzymała się oszołomiona, wpatrując się w skulone za metalowymi prętami stworzenie. Kobieta spojrzała na nią spod skołtunionych włosów opadających na twarz, a potem spuściła wzrok.
– Co zrobiła? – zapytała wstrząśnięta dziewczyna.
– Sprzedawała ciało za pieniądze – odparł Yann.
Domyślała się, co ma na myśli, i poczuła, że się rumieni.
Gospoda, o której mówił Yann, znajdowała się dwie uliczki dalej. Miała dwa piętra i przybudówkę przy stajniach, gdzie mogli się zatrzymać mniej zamożni  goście.  Ceny  za  nocleg  nie  były  wygórowane,  gdyż  budynek znajdował się tuż przy cuchnącej rzeczce, nad którą stały garbarnie.
Dziadek  Yanna  okazał  się  bardzo  miły.  Choć  ledwo  widział,  potrafił zajmująco snuć opowieści. Charlotta słuchała go z rozwartymi ustami, kiedy opowiadał o Paryżu, gdzie w młodości służył jako królewski muszkieter.
Yann siedział tuż obok niej, czuła jego dotyk na ramieniu i zewnętrznej części uda. Podobał się jej, uznała, że jest zabawny i ma ładne, uczciwe oczy.
Pragnąc odwdzięczyć się za towarzystwo, Charlotta wysupłała z sakiewki drobne  monety  i  zapłaciła  za  wieczerzę  dla  całej  trójki,  składającej  się z  kapłona,  chleba  i  wina.  Potem  ułożyła  się  do  snu  na  słomie  i  okryła cuchnącym płaszczem.
Obudziła się późnym rankiem z okropnym bólem głowy i wielkim guzem pod włosami. Za to bez sakiewki pod koszulą i sztyletu. Zrozpaczona zaczęłaszukać Yanna i staruszka, lecz jeden ze stajennych powiedział jej, że obaj wynajęli konie i wyjechali z miasta wraz z brzaskiem.
Niedługo potem zjawił się właściciel gospody i wyrzucił ją za drzwi. Cały  dzień  błąkała  się  po  uliczkach,  zrozpaczona  i  głodna.  Nie  mając lepszego pomysłu, spróbowała żebractwa pod kościołem, gdzie wystawało już kilkunastu proszalników. Udało się jej nawet uzbierać kilka miedziaków, za  które  kupiła  kawałek  chleba.  Zachęcona  powodzeniem  wróciła  pod kościół,  ale wtedy  pojawiło  się przed  nią dwóch  odzianych  w łachmany mężczyzn z kosturami. Zagrozili jej, że jeśli będzie żebrać na ich terenie, połamią jej gnaty. Po czym na dowód tego, że nie żartują, zaciągnęli ją w zaułek i poturbowali.
Głodna i przemarznięta wytrzymała dwa dni, nim zdecydowała się na najgorsze.
Zaczepiła  jakiegoś  mężczyznę  pod  siedzibą  cechu  winiarzy.  Ustalili opłatę i zaprowadził ją w jeden z zaułków. Nie bacząc na chłód, opuścił portki  i  obrócił  Charlottę  twarzą  do  muru.  Oparła  czoło  o  zimną  ścianę i poczuła, jak mężczyzna przywiera do niej lędźwiami.
Nim  wsunął  się  w  nią,  rozległ  się  krzyk  i  od  strony  wylotu  zaułka wbiegło  trzech  strażników  miejskich.  Mężczyzna  w  pośpiechu  naciągnął spodnie i począł tłumaczyć się przed stróżami prawa. Ostatecznie puścili go wolno, za co otrzymali od niego po jednym liwrze na głowę.
Charlotta  nie  miała  pieniędzy  ani  szczęścia.  Strażnicy  zawlekli  ją  do podziemi ratusza, gdzie spędziła noc, o wodzie i kromce spleśniałego chleba. Rankiem przyszedł nadzorca i zawlókł ją przed oblicze sędziego, który po trwającej chwilę rozprawie kazał wypalić jej na ciele piętno kurwy i skazał ją na pobyt w miejskiej klatce. Wyrok wykonano jeszcze tego samego dnia.
Spędziła  trzy  dni  i  trzy  noce  na  zimnie,  zamknięta  jak  zwierzę, wystawiona na pogardliwe spojrzenia, upokorzenie i głód. Gdy kara dobiegłakońca, strażnicy wyciągnęli ją zza prętów.
Charlotta była tak wycieńczona, że upadła na bruk. Nikt jej nie pomógł, nie podał ręki, nawet strażnicy zostawili ją tam, gdzie leżała.
Zimne płatki śniegu opadały na skulone ciało Charlotty, okrywając je białym całunem. Wiedziała, że musi się podnieść, inaczej zamarznie. Umrze, nim jej życie rozpocznie się na dobre. Nie potrafiła jednak zdobyć się na wysiłek, nie odnajdywała już w sobie dość siły i wiary, aby wstać i żyć. Po prostu leżała, czekając na koniec.
Wtedy  niczym  anioł  pojawił  się  on.  Pochylił  się  nad  nią  i  podniósł z ziemi. Miał pucułowatą twarz, wysokie czoło i brązowe oczy. Posadził ją na  dwukołowy  wózek  i  zawiózł  do  przytułku.  Obiecał,  że  będzie  tam bezpieczna. Uwierzyła mu. Co innego mogła zrobić?
Pierwszych dni w przytułku dla sierot nie pamiętała dobrze, trapiły ją ból gardła, poty i wysoka gorączka. Od jednej z zakonnic służących w lazarecie dowiedziała się, że jej wybawcą był ojciec Dominique, spowiednik i opiekun przytułku.  Od  razu  chciała  podziękować  mu  za  ocalenie,  lecz  siostra wyjaśniła jej, że ojciec wyjechał do Moguncji.
Mijały  dni  i  Charlotta  powoli  wracała  do  zdrowia.  Zaczęła  wstawać z  łóżka  i  wychodzić  na  krótkie  spacery  do  pokrytego  śniegiem  ogrodu usytuowanego  przy  zagrodach  dla  zwierząt.  Tam  pewnego  dnia  znów spotkała  swego  wybawcę.  Charlotta  padła  do  nóg  ojcu  Dominique’owi, całując mu dłonie i błogosławiąc go za dobroć.
– Podnieś się, dziecko – rzekł i wziął ją w ramiona. – Ponoć czujesz się lepiej.
– Już wydobrzałam, ojcze – przyznała gorliwie.
–  Chodź  za  mną,  pokażę  ci,  czym  będziesz  się  zajmować  w  naszej wspólnocie.Zaprowadził ją do dużej sali, w której dziesiątki dziewcząt w różnym wieku  zajmowały  się  przędzeniem  wełny,  gręplowaniem  i  szyciem.  Od gołych   ścian   i  małych   zaszklonych   okien   odbijał  się  stukot  krosien i kręcących się wrzecion. Ojciec Dominique zostawił ją tam pod nadzorem siostry zakonnej, po czym się oddalił.
Nie rozmawiali ze sobą przez kolejny tydzień, do dnia, gdy przyszedł czas spowiedzi dla dziewcząt przebywających w przytułku. Charlotta lękała się  tej  chwili.  Stanęła  jako  ostatnia  w  kolejce  do  ławeczki,  przy  której spowiadał ksiądz. Gdy w końcu przyszła jej kolej na wyznanie grzechów, uklękła przed nim na miękkich nogach.
Wypytywał  ją  dokładnie  o  grzechy,  zwłaszcza  te  cielesnej  natury. Wyznała mu, że nie jest niewinna, czego już się domyślał, ale zataiła, w jaki sposób straciła dziewictwo oraz to, że zabiła człowieka.
Potem w nocy trapiło ją poczucie winy, że oszukała Boga, lecz strach przed karą za morderstwo był silniejszy niż lęk przed gniewem niebios.
Minęło Boże Narodzenie, co szczególnie zapadło jej w pamięć, gdyż każda z dziewcząt otrzymała z tej okazji słodki piernik od ojca Dominique’a.
W egzystencję Charlotty wkradała się monotonia wypełniona pracą przy krosnach, karmieniem świń i drobiu oraz modlitwą. Nie przeszkadzało jej to, miała pełny żołądek i dach nad głową, gdy na zewnątrz panował mróz. Czuła się bezpieczna, może nawet w pewien sposób szczęśliwa.
Ojciec Dominique traktował ją jak swą ulubienicę. Zapraszał do własnej celi,  gdzie  wspólnie  oddawali  się  modłom  i  rozmowom.  Była  dumna  ze sposobu, w jaki się do niej odnosił, rozpierała ją wdzięczność.
Przynajmniej do dnia, gdy po raz pierwszy włożył jej dłoń pod sukienkę. Zaszokowana uderzyła go i odepchnęła, aż poleciał na ścianę. Przerażona
tym,  co  uczyniła,  skuliła  się  na  podłodze,  czekając,  aż  zacznie  ją  bić i krzyczeć.Nic  takiego  się  nie  stało.  Dominique  wyprostował  się  i  patrząc  na Charlottę, otarł dłonią krew z ust.
– Sama poprosisz, abym cię wychędożył – wycedził przez zaciśnięte zęby i kazał jej opuścić celę i wracać do obowiązków.
Wybiegła na korytarz z twarzą mokrą od łez, czując, że to nie jest koniec jej kłopotów.
Pod  wieczór,  gdy  dziewczęta  szykowały  się  do  wieczerzy,  ojciec Dominique odszukał Charlottę i polecił jej udać się za nim. Podążali przez ciemne  korytarze  oświetlone  nielicznymi  kagankami,  a  następnie  zeszli schodami do piwnic mieszczących się pod budynkiem.
Charlotta zatrwożona uświadomiła sobie, że słyszała już o tym miejscu. Przebywające  dłużej  w  przytułku  dziewczęta  opowiadały  jej  o  piwnicy z  lodowatą  wodą  i  szczurami,  gdzie  trafiały  osoby  nieposłuszne  lub wykazujące opieszałość w modlitwie i pracy.
Ojciec   Dominique   zatrzymał   się   na   końcu   obskurnego   korytarza i otworzył kluczem niewielkie metalowe drzwi. Z ciemnego jak grób wnętrza buchnął  odór  ścieków.  Charlotta  usłyszała  popiskiwanie  gryzoni,  lecz prawdziwego wstrząsu doznała, kiedy ksiądz poświecił latarnią, odsłaniając wypełnioną brudną wodą studnię.
– Zdejmuj łachy i właź tam – rozkazał z zaciętą miną.
Zaczęła się trząść, nie mogła się poruszyć z przerażenia. Gdy pchnął ją w stronę czeluści, chwyciła go za dłoń i padła mu do stóp. Przysięgła, że będzie mu posłuszna, i tak jak przepowiedział, poprosiła, aby ją chędożył.
Tę prośbę spełnił na miejscu.
Mijały miesiące, zmieniały się pory roku. Po tamtym wydarzeniu życie Charlotty nie zmieniło się wiele, nie było ani dobre, ani złe. Po prostu żyła z dnia na dzień, z nocy na noc.
Ojciec Dominique zawsze dbał o zachowanie pozorów, nigdy też niepozwalał sobie na niestosowne zachowania w obecności innych. Gdy byli sami zmieniał się, stawał się władczy i wymagający, niekiedy okrutny. Pokazał Charlotcie, że mężczyzna może posiąść kobietę na wiele sposobów, nigdy jednak nie zraszał jej nasieniem między udami z obawy, aby nie zaszła w ciążę.
Charlotta szybko zrozumiała, gdzie leży jej siła. Nigdy niczego mu nie odmawiała,   udawała   rozkosz,   a   z   czasem   sama   zaczęła   przejmować inicjatywę. Miesiąc po miesiącu stopniowo owijała go sobie wokół palca, wykorzystując do tego swe młode ciało i spryt.
Zażądała  tylko  jednej  odpłaty  za  rzeczy,  które  mu  robiła.  Pragnęła nauczyć się pisać i czytać. Z początku wyśmiał ją, ale wiedziała już, co ma robić, aby jej uległ.
Okazała się nadzwyczaj pojętną uczennicą, już po roku pisała i czytała dość biegle – jak twierdził ojciec Dominique, lepiej niż niejeden żak po trzech latach nauki. Kilka miesięcy później zadziwiała swego nauczyciela.
Wiedza ma to do siebie, że gdy trafi na chłonny umysł, nigdy się jej nie ma dosyć. Charlotta zaczęła inaczej patrzeć na świat, odbierać go. Zdała sobie sprawę, jak niewiele wie i jeszcze mniej znaczy.
Wraz  z  wiosną  1663  roku  nad  wolnym  miastem  Colmar  zebrały  się ciemne chmury. Coraz częściej mówiono, że król Francji, który kilka lat wcześniej uczynił swym wasalem księcia Lotaryngii, zamyśla zdławić także niezależność Alzacji.
Ojciec Dominique jako rodowity Alzatczyk przeciwstawiał się wszelkim próbom zamienienia jego ojczyzny we francuską prowincję.
– Ludwik XIV nie chce wywołać wojny z Austrią i elektorami Rzeszy, więc podburza lud, obiecując mu sprawiedliwość i pokój od panów – oburzał się, trzymając głowę na jej nagich piersiach. – A to przecież nie wszystko. Wysłał też po całej Alzacji inkwizytorów, by tropili czary i niszczyli opórpod pretekstem walki z diabłem. Niech nie sądzi, że nas zastraszy!
Pierwsze stosy zapłonęły w pobliżu Colmaru po święcie Wielkiejnocy, niedługi  czas  potem  u  bram  miasta  pojawił  się  konno  Pierre  de  Bonzi w towarzystwie oprawcy i w eskorcie pół setki zbrojnych. Zażądał od rady miasta,  aby  wpuszczono  go  za  mury,  gdyż  czarownice,  które  złapano w  okolicznych  wioskach,  wskazały  w  zeznaniach  na  istnienie  sabatu w murach Colmaru. Jako że de Bonzi okazał bullę wydaną przez arcybiskupa Trewiru, zezwalającą mu na tropienie czarów na zachód od Wogezów, został wpuszczony za mury.
Na początek oskarżono o czary i poddano przesłuchaniu trzy kobiety. W trakcie  rozciągania  stawów  i  przypalania  siarką  obciążyły  one  kolejnych mieszkańców miasta, kilkoro mężczyzn i kobiet. Oni również po wzięciu na tortury  przyznali  się  do  zadawania  się  z  diabłem  i  wydali  dalszych wspólników.
Zapłonęły stosy, tym razem w samym Colmarze.
Ojciec Dominique starał się przeszkodzić temu szaleństwu, lecz zeznania czarownic  zataczały  coraz  większe  kręgi,  dotykając  nawet  duchownych i patrycjuszy. Każdy mógł zostać oskarżony i poddany torturom. Charlotta, spotykając się z ojcem Dominikiem, widziała strach w jego oczach, często był zbyt pijany, aby ją chędożyć.
Gdy  spłonęła  dziewiąta  osoba,  Charlotta  uznała,  że  nadszedł  czas  na wyrównanie rachunków.
Zdobyła kartę papieru z sekretarzyka ojca Dominique’a, a potem gęsie pióro i świńską krew. Napisanie cyrografu zajęło jej trzy dni. Kiedy był ukończony,  umieściła  go  pod  poluzowaną  deską  w  podłodze  celi  ojca Dominique’a, gdy ten udał się do wychodka.
Wieczorem wymknęła się z przytułku i pobiegła do magistratu, gdzie zatrzymał się Pierre de Bonzi. Żywiła obawę, iż straż nie przepuści jej doinkwizytora, lecz ten okazał się człowiekiem gotowym służyć Bogu o każdej porze.
Charlotta wyznała mu wszystkie zbrodnie ojca Dominique’a i wskazała, gdzie znajduje się cyrograf. Wysłannik króla Francji nie okazał wahania, gdy przyszło uwierzyć jej słowom. Kazał sprowadzić skrybę i polecił Charlotcie powtórzyć wszystko w jego obecności. Potem umieszczono ją w celi, do czasu rozpatrzenia prawdziwości stawianych przez nią zarzutów.
Tkwiła  tam  tydzień,  wciąż  myśląc  o  okrutnych  narzędziach  mistrza Wolframa i o tym, co z nią zrobi, gdy okaże się, że popełniła błąd.
Niepewność trwała do dnia, kiedy do jej celi wkroczył Pierre de Bonzi i zaprowadził ją przed oblicze sędziów, aby postawiła krzyżyk na losie swego oprawcy.
Dominique Boin spłonął na stosie kilka dni później. Wraz z nim uszła z dymem w Colmarze wszelka chęć stawiania oporu Francuzom.
Pierre  de  Bonzi  opuścił  miasto  dwa  tygodnie  po  tych  wydarzeniach, zabierając  Charlottę  ze  sobą.  Udali  się  do  Paryża,  gdzie  w  nagrodę  za ujarzmienie Colmaru de Bonzi został mianowany biskupem.
Pierre  de  Bonzi  otoczył  Charlottę  opieką  i  zapewnił  jej  edukację. Podniósł ją z prochu  i ukształtował na nowo,  by  służyła jego  sprawom. Umysłem, sztyletem, trucizną i własnym ciałem.
Niedługo potem oboje wyjechali do Polski, gdzie de Bonzi miał zadbać, aby  francuski  książę  zasiadł  na  tronie.  Tam,  na  dworze  w  Warszawie, Charlotta   poznała   młodziutką   Marię   Kazimierę,   swą   przyszłą   panią i przyjaciółkę.Wilki i ludzie
Styczeń A.D. 1672
Tyner podążał skrajem Podola, omijając szerokim łukiem Bar, starostwo należące do Sobieskich. Niemal niewidoczny pod śniegiem gościniec wił się przez  liczne  jary  o  stromych  zalesionych  zboczach,  w  których  płynęły dopływy Dniestru, aby nagle i bez ostrzeżenia przeciąć płaszczyznę stepu upstrzoną  bagienkami  i  jeziorkami.  Kraj,  przez  który  jechał  Tyner,  był wyniszczony  i  prawie  zupełnie  opustoszały.  Od  rana  minął  tylko  niemal bezludne miasteczko, w którym pozostały cztery drewniane domy, a potem wieś otoczoną palisadą i wałem. Nie zatrzymał się tam jednak, gdyż chłopi mogli   połaszczyć   się   na   konia,   broń   czy   nawet   ubranie   samotnie podróżującego szlachcica.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy dostrzegł chatkę na wyrębisku pod lasem. Burczało mu w brzuchu i był zziębnięty. Wprawdzie kożuch, czapka i wysokie buty chroniły go przed najdotkliwszym chłodem, nie mogły jednak  całkiem  zabezpieczyć  przed  srogim  styczniowym  mrozem.  Po chwilowym wahaniu Bogusław skierował klacz przez zaspy w stronę sadyby. Wyrąb drzew musiał trwać tu już pewien czas, gdyż skraj lasu odsunął się o jakieś dwieście kroków od chatki.
Nieco z boku przez olszynę płynęła struga. Blisko wody wznosiły się okryte śniegiem kopce. Bogusław domyślił się, że to mielerze używane przez tutejszych     węglarzy     do     wypalania     węgla     drzewnego.     Drewno przygotowywano zimą i rzeczywiście kilkanaście wysokich sągów wznosiło się nieopodal szałasu, czekając na wiosnę, gdy odbywa się stawianie nowych pieców.
Tyner podjechał w pobliże chatki i ściągnął wodze klaczy. Obóz byłpusty, a miejsce po ognisku zasypał śnieg nawiewany od pól.
Bogusław  wsłuchiwał  się  w  ciszę  lasu,  na  próżno  oczekując  tępego, jednostajnego  odgłosu  siekier  rąbiących  pnie  czy  raźnych  pokrzykiwań drwali trudzących się przy robocie.
Ta cisza niepokoiła go. Zsunął się z grzbietu klaczy i sprawdził, czy szabla  nie  przymarzła  do  pochwy.  Potem  sięgnął  do  siodła  po  pistolet umieszczony w olstrze.
Przywiązał  wodze  klaczy  do  palika  przed  chatką.  Zwierzę  parsknęło nerwowo, gdy zajrzał do środka. Znalazł trzy legowiska, trochę glinianych garnków,  lecz  nic  do  jedzenia.  Chłopi  musieli  ukryć  zapasy.  Tyner postanowił sprawdzić nieczynne mielerze.
Opuścił chatę i skierował się w ich stronę, depcząc skrzypiący śnieg. Nagle dojrzał coś w pobliżu jednego z kopców.
To był but. Chłopski łapeć, dwa kawałki skóry zszyte dratwą. Tyner kucnął i odgarnął dłonią śnieg, odsłaniając oblepiony zamarzniętą krwią gnat, oderwany od reszty zwłok.
Od razu rozpoznał ślady wilczych kłów.
Nagle  poczuł  czyjąś  obecność  za  plecami.  Poderwał  się  i  obrócił w miejscu, celując w dwa ciemne kształty nadbiegające od strony drzew. Nacisnął   spust.   Zwolniony   kurek   uderzył   o   panewkę,   krzesząc   iskrę i zapalając proch. Pierwszy wilk był pięć kroków od niego.
Huknął wystrzał i bestia runęła na śnieg tuż przy jego nogach, tryskając juchą z przestrzelonego łba. Tyner odrzucił dymiący pistolet i dobył szabli. Wykonując  chaotyczny  unik,  ciął  drugiego  wilka.  Ostrze  zagłębiło  się w ciele, ześlizgując się po barku, nie zatrzymując jednak wilka. Bestia obaliła go   w   zaspę.   Straszliwe   szczęki   kłapnęły,   opryskując   Tynera   śliną. Odruchowo zasłonił krtań ręką, czując, jak kły bestii zaciskają się na rękawie grubego kożucha.Wypuścił szablę i wolną ręką chwycił za nóż. Z całej siły wbił ostrze w  bebechy  wilka.  Gdy  stal  zanurzyła  się  głęboko  w  mięsie,  mocnym pociągnięciem rozpruł brzuch zwierzęcia.
Wilk zaskomlał. Puścił rękę Tynera i runął na śnieg, ciągnąc za sobą wylatujące z rany jelita.
Bogusław  leżał  chwilę,  wydając  z  siebie  świszczący  oddech.  Otarł zasypane śniegiem powieki i podniósł się z ziemi. Potoczył wzrokiem po zaroślach i lesie, wypatrując reszty watahy. Na szczęście na razie nic mu nie groziło.
Uspokoił klacz, a potem rozejrzał się po obozowisku, szukając innych ciał. Rozszarpane zwłoki kolejnego węglarza odkrył w olszynie. Bardziej niezwykłe  było  znalezisko  w  strudze.  Pod  lodem  znajdowało  się  wilcze truchło z odrąbaną przednią łapą. Bogusław domyślił się, że ranne zwierzę próbowało uciec po kruchym lodzie.
Tyner wrócił do mielerzy i rozkopał je, używając szabli. W kopcach nie było niczego poza popiołem. Jeśli chłopi mieli zapasy jedzenia, ukryli je w innym miejscu.
Wiedział, że nie ma wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie przeczesać obozowisko. Wilki wyczuwały świeżą krew z wielu mil i wkrótce mogła się tu zjawić reszta watahy. Dosiadł klaczy i podążył biegiem strumienia, który milę1 dalej łączył się z rzeczką. Przez pola i sady dotarł przed zmierzchem do Szarogrodu.
Zamek  chroniący  miasteczko  widać  było  z  daleka.  Był  wzniesiony z  kamienia  z  czterema  drewnianymi  wieżami  na  rogach,   dodatkowo chroniony od strony pól przez wały ziemne, skuteczne jako ochrona przeciw pociskom armatnim.
Klacz    przyspieszyła    sama    z    siebie,    wyczuwając    setki    koni zgromadzonych w obozie wojskowym. Przy wjeździe do miasta Tyner okazałdowódcy warty list z pieczęcią hetmana polnego i bez przeszkód wpuszczono go za palisadę.
Z   bliska   miasteczko   wyglądało   rozpaczliwie   i   nędznie.   Kilka   lat wcześniej splądrowali je Kozacy. Nim to się wydarzyło, Szarogród tętnił życiem, rozkwitało rzemiosło i targi. Mieszkańcy cieszyli się dobrobytem pod opieką Zamoyskich, właścicieli okolicznych włości. To było kiedyś, nim zaraza i głód zdziesiątkowały mieszkańców, nim ciągłe wojny zabiły handel, a zagony tatarskie ogołociły wsie z chłopów, tak że teraz nie było komu uprawiać urodzajnej ziemi.
Tyner  skierował  klacz  w  stronę  klasztoru  zamienionego  na  koszary piechoty. Wszędzie stały ruiny domów i tylko kilka kamienic nadawało się do wygodnego zamieszkania. Na ulicy kręciło się niewielu ludzi, głównie żołnierze. Byli nędznie odziani, okutani w szmaty chroniące przed mrozem, często w chłopskich łapciach zamiast dobrych wojskowych butów. Tyner czuł  ich  łakome  spojrzenia,  którymi  szacowali  jego  ciepły  kożuch,  buty i czapkę. Na szczęście nie musiał siłą bronić swej własności, gdyż na ulicach widać było też ronty strzegących porządku dragonów z rusznicami.
Więcej mieszkańców ujrzał na targowisku przed kościołem z zawaloną dzwonnicą. Handlowano w budach lub po prostu na ławach, głównie czynili to   Żydzi,   choć   większość   mieszkańców   miasteczka   stanowili   Rusini. Zapachniało mu jadłem: kaszą i skwarkami, lecz mimo burczenia w żołądku nie  zatrzymał  się  przy  garkuchni.  Chciał  dostać  się  na  zamek  przed zawarciem   bram.   Na   placu   przed   twierdzą   ustawiono   szubienice.   Z ośnieżonych  belek  zwisały  ciała  skazańców,  niemal  nagie,  pozbawione cennych butów.
Od strony miasta nie było fosy, lecz wysoki mur oddzielał twierdzę od placu. Dragoni trzymali wartę przy wjeździe. Widać regimentarz ufał im bardziej niż reszcie wojska.Tuż  za  bramą  kopyta  klaczy  uderzyły  o  bruk,  wypełniając  echem dziedziniec.  Wewnątrz  murów  twierdzy  woniało  obornikiem  i  dymem drzewnym z ognisk, przy których grzali się pocztowi z chorągwi husarskiej. Kilkanaście  pięknych  wierzchowców  należących  do  husarzy  żarło  owies z  worków  przymocowanych  do  pysków,  a  czeladni  uwijali  się  wokół kosztownych zwierząt, czyszcząc sierść, rozczesując grzywy i ogony. Nieco dalej w kuźni huczał ogień, a barczysty, osmolony na twarzy kowal zmieniał podkowy czarnemu jak noc ogierowi.
Tyner przekazał klacz stajennemu i udał się do wartowni. Informacja, że przybywa   od   hetmana   polnego,   wystarczyła,   by   oficer   zaprowadził Bogusława na piętro, gdzie urzędował imć Stanisław Wyżycki.
Regimentarz przyjął go wcale nie po żołniersku. Boso, w samych tylko portkach i rozchełstanej koszuli, spod której wyzierała gęsto porosła włosem pierś.
Tyner rozejrzał się po komnacie z dwoma oknami wychodzącymi na miasteczko, szafą, komodą i kominkiem, przy którym suszyły się wysokie oficerskie  buty.  Zdjął  czapkę  i  rozpiął  kożuch,  czekając,  aż  regimentarz zaprosi go, by usiadł.
Imć Wyżycki milczał, garbiąc się nad stołem, wpatrując się w przybysza znad dzbana z okowitą i cynowego talerza, na którym leżała pajda chleba ze smalcem.
–  Że  też  akurat  ciebie,  waszmość,  licho  nadało  –  mruknął  Wyżycki, przerywając niezręczną ciszę, po czym napełnił dwa kubki gorzałką.
Tyner   uznał   to   za   wystarczające   zaproszenie.   Dosiadł   się   do regimentarza,  zajmując zydel po  drugiej stronie stołu.  Wychylił okowitę, czując, jak struga palącego ciepła spływa mu w dół przełyku i rozgrzewa zziębnięte ciało. Wyżycki podsunął mu chleba ze smalcem na zakąskę.
Bogusław pokręcił odmownie głową.– Jak tu się żyje? – zapytał.
– Źle i w niedostatku – oznajmił Wyżycki. – Przez wojnę nie zebrano zboża z pól, pozostałą żywność pochowali chłopi. Tych zresztą też próżno szukać, zabrali dobytek i bydło, uciekli do Mołdawii lub do Doroszenki – podkreślił, jakby chcąc usprawiedliwić swe niepowodzenie. – Załogi muszą wysyłać duże oddziały po zaopatrzenie, i to na wiele mil od garnizonów, a i tak coraz któryś z tych oddziałów wpada w zasadzki buntowników, a nawet Kozaków  Chanenki.  Trzy  dni  temu  jakieś  hultajstwo  ostrzelało  jedną z  naszych  grup,  dwóch  sług  pocztowych  ubili,  a  dowodzącego  patrolem towarzysza pancernej chorągwi pokaleczyli. Nie wiedzieć, czy wyżyje. – Regimentarz wlepił w Tynera przekrwione oczy. – Musiałem obciąć racje żywności.  Piechota  już  głoduje,  jazda  ma  lepiej,  ale  i  to  wkrótce  się skończy… Niedługo zaczniemy konie żreć.
– Kniaź Dymitr to wie – zapewnił Tyner. – Obiecał przysłać żywność i sukno, a także pieniądze dla oficerów i co bardziej znaczących towarzyszy pocztowych.
– Znaczy kiedy? – Wyżycki się wykrzywił. – Obiecanki słyszę od jesieni. Na to pytanie Tyner nie potrafił odpowiedzieć.
– Ja także przeszedłem całą kampanię do Bracławia i nijakiej zasługi za to nie otrzymałem – powiedział spokojnie. Sięgnął za pazuchę do ukrytej kieszeni i wyciągnął dwa zalakowane listy. – To dla was, regimentarzu – oznajmił. – Dar od księżnej Gryzeldy.
Wyżycki łypnął nań nieufnie.
– Wiesz waszmość, co tam jest? – zapytał.
–  Przywilej  królewski  na  dodatkowe  jarmarki  w  należącym  do  was starostwie  tymbarskim  –  odparł  Tyner  i  wręczył  regimentarzowi  drugi z  listów  –  oraz  przeniesienie  praw  do  miasteczka  i  królewskich  wsi  na waszych spadkobierców, na wypadek gdybyście zmarli.Wyżycki  otarł  dłonie  o  koszulę  i  po  kolei  rozwinął  i  przeczytał  oba przywileje opatrzone królewską pieczęcią. Zapoznawszy się z ich treścią, zamknął cenne dokumenty na kluczyk w kuferku.
–  Co  mam  czynić?  –  spytał.  Był  świadom,  że  dary  przywiezione z Warszawy wymagają odwzajemnienia się grubą przysługą.
– Zwołaj waszmość oficerów, ale tylko tych zaufanych, takich, którzy stoją wiernie przy osobie Jego Królewskiej Mości. Udadzą się do Mohylewa, Raszkowa,  Ładyżyna,  Bracławia i innych  garnizonów na Ukrainie,  gdzie będą namawiać oficerów i towarzystwo, aby nie przystępowali do związku i wytrwali w wierności przy królu.
Twarz regimentarza ściągnęło zwątpienie.
– Konfederacji nie da się już zapobiec, panie Tyner – rzekł smętnie. – Jeszcze kilka tygodni o głodzie, a żołnierze, tak czy owak, podniosą rokosz.
– Lepiej więc, abyśmy my pierwej zyskali kontrolę nad rebelią, do czasu aż najbliższy sejm wyznaczy kwatery i uchwali podatki na zaległy i przyszły żołd.
– A uchwali? – Regimentarz nie krył powątpiewania.
– To już pytanie do panów posłów i senatorów – zauważył Tyner. – My, waszmość,  mamy  tu  pracę  do  wykonania.  Utworzyć  własny  związek wspierający króla i przejąć kontrolę nad jak największą częścią wojska.
–  A  wiesz  może  waść,  jak  to  przeprowadzić?  –  zapytał  Wyżycki sceptycznie. – Oficerowie i żołnierze sprzyjają Sobieskiemu.
– Król wyda edykt pozwalający wiernym mu oddziałom stacjonować przez zimę w królewszczyznach na Rusi Czerwonej i Wołyniu – wyjawił Tyner. – To podkopie lojalność armii wobec Sobieskiego. Wielu zacznie się zastanawiać, czy nie lepiej iść z wami, niż cierpieć głód na Ukrainie.
– I zostawić to, co zdobyliśmy przez ten rok? – spytał Wyżycki, krzywiąc się. – Jakże to?– Regimentarzu, Ukraina i tak dla nas stracona – stwierdził Tyner chłodno. – Gdy sułtan ruszy z całą armią, nie powstrzyma go te nędzne kilka tysięcy wojska. Tedy wszystkie siły potrzebne będą w głębi kraju. To, panie Wyżycki, powiesz na kole wobec oficerów i towarzyszy. Idzie ku wielkiej wojnie.
1. Mila polska – dawna miara odległości wynosząca ok. 7,5 km.ROZDZIAŁ III
Ciemne sprawki
Styczeń A.D. 1672
Jej  mąż  był  w  sypialni  i  z  całą  pewnością  nie  przebywał  tam  sam. Królowa  Eleonora  położyła  dłoń  na  klamce,  lecz  zawahała  się  przed  jej naciśnięciem. Co innego bowiem wiedzieć, że jest się zdradzaną, a co innego zmierzyć się z czymś takim osobiście.
Postękiwania dobiegające zza drzwi wzmogły się i dołączyły do nich inne zawstydzające odgłosy towarzyszące uprawianiu gwałtownej miłości.
Eleonora, jak większość księżniczek z rodu Habsburgów, nie wyszła za mąż z porywu serca. Małżeństwo w jej rodzinie od wieków było sprawą polityki. To zaś z Michałem Korybutem było dla niej szczególnie trudne. Zwłaszcza dla jej kobiecej dumy.
Zagryzła usta i zdecydowanie nacisnęła klamkę. Alkowa tonęła w blasku świec płonących w lichtarzach, kotary w oknach były zasunięte, a w łożu młody ciemnowłosy mężczyzna wbijał się pomiędzy wypięte pośladki jej męża.  Spodziewała  się  czegoś  podobnego,  lecz  ku  jej  uldze  widok  tenbardziej ją rozbawił, niż zasmucił czy zezłościł. Młodzieniec nazywał się Konarzewski i był jednym z fryzjerów króla. Zaskoczony w tak oczywistej sytuacji wytrzeszczył na nią oczy i zastygł, jakby ujrzał gorgonę. Korybut, czując, że coś jest nie tak, uniósł głowę wciśniętą w poduszkę i z jego pulchnej twarzy odpłynęła cała krew.
–  Co  tu  robisz!?  –  wydukał,  odrywając  pośladki  od  sparaliżowanego strachem służącego. – Po co… przecież wiesz!
– Księżna Gryzelda przyjechała – odparła Eleonora. – Jest już na zamku. –  Habsburżanka  wzięła  szatę  króla  z  fotela  i  podała  strój  mężowi.  –  Z pewnością od razu będzie chciała widzieć swego syna – rzuciła cierpko. – Ten widok by ją zabił, a tego chyba nie chcesz?
– Mama jest w Warszawie? – W głosie Korybuta zabrzmiała panika, jakby znów zmienił się w małego chłopca.
Eleonora, milcząc, spojrzała na męża. Spuścił wzrok z poczuciem winy. Zszedł z łoża i zaczął się ubierać.
– A ty zbieraj się – zwróciła się do młodzieńca pozbawionym emocji głosem, jakby cała ta wstydliwa sytuacja nie dotyczyła jej, córki cesarza i królowej Polski. Panowanie nad emocjami było sztuką, której w Wiedniu uczono  księżniczki  od  dziecka.  Nikt  nigdy  nie  powinien  znać  myśli władczyni,  wszelkie  odsłonięcie  się  oznacza  słabość,  ta  zaś  prowadziła nieuchronnie do klęski w grze o władzę.
Drgnęła pod dotykiem dłoni męża na swym ramieniu.
– Tak mi przykro, Eleonoro, nie powinnaś tego oglądać – powiedział cicho. – Staram się, ale nie potrafię z tym walczyć. To jest gdzieś głęboko tutaj. – Uderzył się w pierś. – Jest częścią mnie.
Prawdziwa rozpacz malująca się na jego obliczu spowodowała, że zrobiło jej się żal męża. Objęła go i przytuliła do siebie. Domyślała się, ile kosztuje Korybuta,  gorliwego  katolika,  pogodzenie  w  sobie  dwóch  sprzecznychosobowości. Jak wielki musi być ciężar grzechu, lęku i wstydu, który dźwiga. Nie   potrafiła   dać   mu   miłości,   a   jedynie   ofiarować   pocieszenie
i przebaczenie, którego pragnął. A także zachować tajemnicę.
W zamian oczekiwała tylko jednego. Posłuszeństwa.
Opuściła alkowę, nie czekając, aż król wdzieje strój na spotkanie z matką. Od razu udała się do swych komnat mieszczących się w tym samym skrzydle zamku. W bawialni zastała Klarę Pac. Jej zaufana dwórka i żona kanclerza litewskiego stała przy oknie, patrząc na skutą lodem Wisłę.
– Wasza wysokość. – Klara dygnęła wdzięcznie na widok królowej. – Księżna Gryzelda chce się widzieć z synem.
– Powiadomiłam króla – rzekła Eleonora. – Usiądź, musimy pomówić. Klara była starsza od niej o dziesięć lat, lecz wciąż chlubiła się urodą,
dzięki której zdobyła serce Krzysztofa Paca. Szczupła twarz okolona prostymi kasztanowymi włosami, wyraziste brązowe oczy i zgrabny nosek nadawały jej pozór skromności. Eleonora jednak wiedziała, że pod niewinną powłoką kryje się wulkan ambicji i namiętności.
– Ciekawe, co tym razem knuje żmija – powiedziała Pacowa.
– Wkrótce się dowiemy – odparła królowa. – Bądź tak dobra, Klaro, i przyprowadź ją osobiście na spotkanie. Za pół godziny do błękitnej sali.
– Ja… – Klara nie kryła zdumienia.
Eleonora wiedziała, że w oczach Gryzeldy Pacowa nie różniła się od Sobieskiej  czy  Morsztynowej.  Wszystkie  trzy  Francuzki  były  w  opinii kniahini ladacznicami, które doszły do władzy i bogactw, rozkładając nogi przed chutliwymi polskimi magnatami.
Eleonora jako księżniczka krwi w głębi ducha przyznawała teściowej rację. Nauczono ją jednak, że w życiu gra się takimi figurami, jakie daje los. Pacowie zaś byli jej niezbędni.
– To mój dom i księżna podporządkuje się jego zwyczajom – powiedziałakrólowa ze złośliwym uśmieszkiem. – Już czas, aby Gryzelda zrozumiała, że jej ukochany synek należy teraz do mnie.
Klara pojaśniała na twarzy. Od miesięcy czekała na tę chwilę.
– Czy są nowe wieści od twego męża? – zapytała Eleonora.
– Krzysztof wkrótce przyjedzie na sejm.
– A jego brat hetman?
– Pod pretekstem złego stanu zdrowia pozostanie na Litwie – wyjaśniła Klara   –   aby   czuwać   nad   rozwojem   sytuacji.   Sobiescy   przez   swych stronników  oskarżyli  Michała  Kazimierza,  że  rozpuścił  wojsko  litewskie i  samowolnie  porzucił  Ukrainę,  przez  co  zaprzepaścił  owoce  całorocznej kampanii.
–  Słyszałam,  że  te  oskarżenia  zyskały  wielki  posłuch  –  powiedziała królowa. – Szlachta odwraca się od Paców, na wielu sejmikach doszło do tumultów i burd, kilka zerwano bez uchwalenia podatków.
– To prawda, wasza wysokość, wystąpiły pewne problemy – potwierdziła Klara niechętnie. – Głównie z winy Radziwiłła. Nie może przeboleć, że jego ród nie jest już pierwszy na Litwie – zauważyła złośliwie.
– Czy twój mąż i szwagier poradzą sobie z tym problemem?
– Z całą pewnością, wasza miłość – zapewniła Klara. – Choć potrzeba złota na przekupienie lub zastraszenie tych, którzy najgłośniej oskarżają moją rodzinę.
– Wkrótce przyjedzie ambasador von Stom z pieniędzmi – zapewniła Eleonora. – Do tego czasu Pacowie muszą radzić sobie własnymi środkami. Przekaż to mężowi.
– Oczywiście, najjaśniejsza pani.
– Widzimy się za godzinę – przypomniała królowa. – Teraz chcę zostać sama.Klara dygnęła i opuściła komnatę.
Eleonora zwróciła się do lustra, obserwując swą twarz w czystej, zimnej tafli. Była piękna, wszyscy jej to powtarzali. Miała złociste włosy, duże zielone  oczy  z  zatopionymi  w  nich  okruchami  złota,  pełne  i  nasycone czerwienią usta, które tak rzadko miały okazję być całowane. W marzeniach przeniosła  się  tam,  gdzie  czuła  się  kochana.  W  objęcia  swej  pierwszej miłości.
Uświadomiła sobie, że gładzi się dłonią po szyi. Zagryzła wargi, myśląc, jak bardzo jest żałosna w tej tęsknocie do uczucia, które musiała poświęcić dla dobra dynastii.
Eleonora opuściła dłoń. Wspomnienia o utraconej miłości były ciężarem, na który nie mogła sobie pozwolić. Nie teraz, gdy toczyła grę o tron. Jak wszystkie  kobiety  Habsburgów  przygotowywano  ją  do  tego  zadania  od dziecka i zamierzała uczynić wszystko, aby pozostać królową. Nie tylko ze względu na siebie, lecz i na swego brata cesarza, który wysłał ją do Polski.
–  Nareszcie!  –  zawołała  kniahini,  wkraczając  do  komnaty.  –  Już myślałam, że nie dostanę się przed oblicze własnego syna.
Jego wysokość otworzył usta, lecz zaraz przymknął je, garbiąc się pod wściekłym spojrzeniem matki.
– No już, pocałuj mateńkę. – W głosie Gryzeldy rozbrzmiała łagodniejsza nuta. – Blado coś wyglądasz, Michałku. Czy aby dobrze tu o ciebie dbają? – Jadowite  spojrzenie  teściowej  jednoznacznie  wskazywało,  kogo  wini  za bladość syneczka.
Eleonora zdusiła gniew.
– Mój mąż dźwiga na swych barkach ciężar całego królestwa – odparła spokojnie. – Poza tym nic mu nie dolega. Prawda, Michale?–  Jestem  zdrów,  matko,  i  wszystko  jest  w  najlepszym  porządku  – zapewnił Korybut, szybko odwracając wzrok pod spojrzeniem kniahini.
– O tym jeszcze porozmawiamy – rzuciła oschle Gryzelda. Popatrzyła wrogo na Klarę Pac, która przymierzała się do zajęcia jednego z czterech przygotowanych wcześniej krzeseł. – Co ona tu robi!?
– Będzie uczestniczyć w naradzie – oznajmiła teściowej Eleonora.
– Nie tym razem – rzekła Gryzelda chłodno. – Przyjechałam, aby omówić sprawy  rodzinne,  miłościwa  pani.  Chcę  porozmawiać  z  synem  i  tobą  na osobności.
– Klaro, zostaw nas samych – poprosiła królowa.
Oczy Pacowej pociemniały z gniewu, lecz poza tym doskonale panowała nad emocjami. Ukłoniła się ich wysokościom. Dopiero w samych drzwiach rzuciła kniahini nienawistne spojrzenie.
Usiedli w trójkę na krzesłach.
– Co to za sprawy rodzinne? – spytała Eleonora.
–  Zaślubiny,  moja  droga  –  powiedziała  Gryzelda,  uśmiechając  się.  – Kniazia Dymitra z siostrzenicą Sobieskiego Teofilą.
Eleonora uświadomiła sobie, że rozdziawia niemądrze usta.
– Skąd ten pomysł? – wykrztusiła, z trudem zdobywając się na grzeczny uśmiech. – Sobieski to nasz najzagorzalszy wróg. Od blisko trzech lat knuje, jak strącić z tronu twego syna, kpi z niego publicznie. W Austrii już dawno straciłby majątek i głowę.
– Nie jesteśmy w Austrii, jeśli jeszcze się nie zorientowałaś – odrzekła Gryzelda  sarkastycznie.  –  W  Rzeczypospolitej  urzędy  są  dożywotnie. Sobieski sprawuje funkcje marszałka i hetmana wielkiego i można mu je odebrać tylko siłą. – Kniahini zmierzyła synową chłodnym spojrzeniem. – Czy  cesarz  przyśle  wojsko  zdolne  sprostać  armii  wiernej  Sobieskiemu i posiłkom, które przypłyną z Francji?–  Nie  mam  co  do  tego  pewności  –  przyznała  Eleonora,  spuszczając wzrok. – Więcej dowiemy się, gdy z Wiednia przyjedzie ambasador von Stom.
– Tedy rozsądek nakazuje szukać porozumienia z Sobieskim – wskazała Gryzelda. – Szczególnie teraz, gdy grozi nam wojna z Imperium Osmańskim. Połączymy rodziny Wiśniowieckich i Sobieskich, by skończyć ten szkodliwy dla kraju konflikt.
Eleonora  spojrzała  na  męża,  oczekując,  że  wyrazi  sprzeciw  wobec planów Gryzeldy. Korybut jednak nigdy nie był przesadnie odważny, a już z pewnością nie wtedy, gdy przyszło przeciwstawić się matce.
Sama musiała sprostać wilczycy z Zamościa.
–  Przez  ten  mariaż  ryzykujesz,  matko,  rozpad  naszego  stronnictwa  – powiedziała Eleonora. – Potrzebujemy Paców, na wypadek gdyby Sobieski podniósł bunt. Wówczas Litwa stanie się dla nas ostoją, póki nie zbierzemy własnej armii, a mój ojciec nie przyśle posiłków.
–  Ślub  ugasi  animozje  –  stwierdziła  Gryzelda.  –  A  także  ograniczy wpływy Paców. Za bardzo wyrośli ponad swój stan. – Kniahini wskazała wolne  krzesło,  którego  odmówiła  Klarze.  –  Na  tym  miejscu  powinien zasiadać podkanclerzy Olszowski, nie ta francuska ladacznica.
–  Czynię,  co  konieczne,  aby  chronić  rodzinę  –  odparła  Eleonora, wychylając się ku teściowej. – Biskup Olszowski podobnie jak ty, księżno, łudzi się co do możliwości porozumienia się z malkontentami. Tymczasem Sobieskiego i Prażmowskiego trzeba zgnieść, pozbawić urzędów i skazać na śmierć.
Oczy księżnej Gryzeldy się zaiskrzyły.
– Michale, powiedz coś, przecież to szaleństwo! – zawołała.
Korybut  siedział  oniemiały,  wodząc  wzrokiem  po  najbliższych  mu kobietach. Sprawiał wrażenie człowieka, którego ktoś zamknął w jednympomieszczeniu ze żmijami.
Milczenie syna wywołało irytację na obliczu Gryzeldy.
–  Olszowski  to  wierny,  oddany  przyjaciel  rodziny.  To  dzięki  jego staraniom szlachta wybrała mego syna na króla. To również biskup przekonał mnie  do  pomysłu  waszego  ślubu  –  rzekła  sucho.  Nie  każ  mi  teraz  tego żałować, Eleonoro. – Gryzelda nie ukrywała już rozpierającej ją złości.
– Matko, jak możesz…? – Dopiero w tej chwili Korybut zdobył się na wątły sprzeciw.
Gryzelda  uniosła  dłoń,  gasząc  protest  syna,  jakby  ten  wciąż  był kilkuletnim chłopcem. Wyprostowała się na krześle.
–  Michale,  proszę,  zostaw  nas  same  –  poprosiła  władczo.  –  Chcę porozmawiać z twoją żoną w cztery oczy.
Korybut oblizał nerwowo usta.
– Jeśli obie chcecie…
Eleonora położyła dłoń na ramieniu męża.
– Potrzebujemy z twą matką chwili na kobiecą rozmowę.
Król  skinął  głową,  nie  potrafiąc  ukryć  odczuwanej  ulgi.  Eleonora i Gryzelda mierzyły się wzrokiem, milcząc do momentu, gdy mąż, syn i król opuścił komnatę.
– Nie wiem, w jaki sposób go przekabaciłaś – wycedziła Gryzelda – ale przysięgam, nie pozwolę go skrzywdzić. Nikomu.
– Czy to groźba?
– Stwierdzenie faktu. Zrozumiesz to, gdy sama urodzisz dziecko. A skoro już o tym mowa, wciąż nie jesteś brzemienna – zauważyła kniahini zjadliwie. – Choć minęły niemal dwa lata od waszego ślubu.
– To chyba nasza sprawa!? – odparowała Eleonora.
–  Twoim  obowiązkiem  jest  urodzić  dziecko  –  powiedziała  Gryzeldabezlitośnie. – Tymczasem doszły mnie słuchy, że macie oddzielne sypialnie. Czy to normalne u młodej kobiety, aby stroniła od męża? Chyba że – kniahini zmrużyła oczy, wpatrując się w synową – ta kobieta myśli o kimś innym.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparła chłodno Eleonora.
– Raczej o kim – rzuciła Gryzelda. – O księciu lotaryńskim. Wiem, że w Wiedniu byliście ze sobą blisko.
– Co!? – Królowa osłupiała. – Jak śmiesz…
Gryzelda przerwała jej, pochylając się i chwytając synową za przedramię. Zabolało. Eleonora spróbowała uwolnić się z mocnego uchwytu, kniahini była jednak zadziwiająco silna.
– Nie udawaj cnotliwej – warknęła Gryzelda. – Wiem, że nie straciłaś dziewictwa  z  mym  synem,  i  nie  obchodzi  mnie,  przed  kim  wcześniej rozkładałaś  nogi.  Teraz  jednak  twoja  oziębłość  wobec  Michała  sprzyja plotkom o impotencji króla.
Eleonora  poczuła,  jak  ból  ściska  jej  serce.  Przez  sekundę  chciała wykrzyczeć  Gryzeldzie  prawdę  o  zboczeniu  jej  syna.  Upokorzyć  starą wiedźmę, może nawet zabić ją w ten sposób. Opanowała się jednak szybko. Nie zamierzała utracić kontroli nad mężem dla chwili ulotnej satysfakcji.
– Z Michałem w tych sprawach wszystko jest w porządku – odparła spokojnym tonem.
Przez twarz Gryzeldy przemknęła starannie skrywana ulga.
– Jestem tego pewna, Michał jest młody i silny – rzekła. – Zrób więc to, co do ciebie należy. Daj memu synowi potomka.
Uśmiech Eleonory był zimny jak lód.
– Wkrótce tak się stanie, matko – wycedziła.
Gryzelda cofnęła dłoń i podniosła się z krzesła, patrząc synowej w oczy. Bez słowa opuściła komnatę, zostawiając królową z jej własnymi myślami.Trzech spiskowców może bez trudu dochować tajemnicy tylko wtedy, gdy dwóch z nich nie żyje – Marysieńka nie wiedziała, kto napisał te słowa, z pewnością jednak musiał to być jakiś Włoch czy Francuz, albowiem w tych krajach za zdradę stanu płaciło się głową. W Polsce, gdzie podobna surowość była nie do pomyślenia, spiskowcy spotkali się za dnia, na obiedzie w pałacu prymasa.
Podczas  posiłku  serwowano  polędwice  jelenie,  kapłony  z  masłem i pieprzem, sarnie kiełbasy oraz sandacza w galarecie. Wszystkie potrawy pływały w korzennych zawiesistych sosach, w których lubowała się szlachta. Marysieńka doskonale pamiętała swój pierwszy niefortunny kontakt z polską kuchnią,    na    bankiecie    wydanym    na    cześć    świeżo    przybyłej    do Rzeczypospolitej Marii Ludwiki. Uczestniczyła w biesiadzie jako młodziutka dwórka królowej i podobnie jak wszyscy Francuzi w orszaku poparzyła sobie język i usta, tak pieprzne i korzenne były potrawy.
Od   tamtego   czasu   minęło   wiele   lat   i   Marysieńka   jakoś   zdołała przywyknąć  do  wielkich  ilości  imbiru,  szafranu,  pieprzu  i  cynamonu używanych w tym kraju do wszelkich dań.
W gościnie u prymasa jadła mało, skubnęła nieco sandacza i kapłona, zadowalając się winem, które łagodziło mdłości trapiące ją od kilku dni. Zniechęcona dolegliwościami odłożyła sztućce, udając, że słucha najnowszej frywolnej     fraszki     stworzonej     przez     podskarbiego     Morsztyna     – utalentowanego poetę i kolejnego arcyważnego uczestnika spisku.
Jej   myśli   zaprzątało   dziecko,   które   nosiła   pod   sercem.   Pamiątka pożegnalnej nocy spędzonej z kardynałem de Bonzim. Marysieńka zerknęła na Jana. Podczas obiadu dopisywał mu apetyt. Teraz, gdy służba zbierała ze stołu srebrną zastawę i fajans, siedział rozparty na krześle, racząc się białym winem i śmiejąc się z wiersza recytowanego przez imć Morsztyna.Jej  samej  nie  było  do  śmiechu.  Mdłości  nasiliły  się  w  drodze  do Warszawy, lecz do tej pory zdołała ukryć je przed Janem. Musiało upłynąć dość czasu, aby uwierzył, że to jego dziecko.
Gdy ostatni z pokojowych opuścił komnatę, z oblicza prymasa zniknął wyraz dobrodusznego zamyślenia, a zastąpiły go wyrachowanie i czujność.
„Oto   prawdziwa   twarz   jego   ekscelencji”,   pomyślała   Marysieńka. Uśmiechnęła się uwodzicielsko do Prażmowskiego, obiecując sobie zawsze pamiętać, z kim ma do czynienia.
– Wybaczcie mi tę przezorność, lecz muszę zakładać, że druga strona przekupiła kogoś z mej służby – rzekł otwarcie Prażmowski. – Wam również zalecam zachowanie ostrożności podczas rozmów we własnych siedzibach.
– Jestem pewien mych domowników – odparł urażonym tonem Jan. – Wielu wywodzi się z rodzin, które służyły u mego ojca i dziada, hetmana Żółkiewskiego.
Marysieńka położyła dłoń na dłoni męża, opartej na stole.
– Dbamy o poufność, ekscelencjo – zapewniła, łagodząc zgrzyt. – Jestem pewna, że pan Morsztyn również zachowuje niezbędne środki ostrożności.
Morsztyn  skinął  poważnie  głową.  Jako  podskarbi  koronny  zarządzał skarbem publicznym i mennicą państwową. Jego szczupła twarz o ciemnych inteligentnych oczach, wąskim nosie i wyrazistych bruzdach na policzkach nie wyrażała żadnych czytelnych emocji.
– Jak wyglądają finanse państwa? – zapytał Sobieski.
– Fatalnie – odparł Morsztyn. – Wydatki na armię pochłaniają niemal wszystkie  przychody.  Jeśli  sejm  nie  zdecyduje  się  obciążyć  szlachty podatkiem, nie będzie grosza, aby opłacić armię, o nowych zaciągach nie wspominając.
–  Ułatwi  nam  to  bardzo  wywołanie  rokoszu  –  stwierdził  cynicznie prymas.  –  To  konieczny  warunek,  aby  osadzić  na  tronie  księcia  deLongueville’a.
–  Nasi  przeciwnicy  również  nie  szczędzą  pieniędzy  i  obietnic  dla oficerów – ostudził optymizm prymasa Sobieski. – Regimentarz Wyżycki gromadzi przy sobie oddziały wierne królowi. A i na sejmie spodziewam się ataków  na  mą  osobę.  Doszły  mnie  słuchy,  że  Korybut  planuje  nakłonić posłów,  by  odebrali  mi  starostwo  barskie,  a  nawet  będzie  dążył  do postawienia mnie przed sądem za podburzanie armii do konfederacji.
– W izbie poselskiej mamy dość głosów potrzebnych do zablokowania niekorzystnych decyzji – rzekł Prażmowski spokojnie. – A gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, któryś z naszych posłów posłuży się liberum veto i zerwiemy obrady.
Sobieski wlepił w prymasa zasępiony wzrok.
– Zerwany sejm nie uchwali podatków i żołdu dla wojska. Zostawi kraj nieprzygotowany do wojny z Turkami.
–  Klęska  wojenna  może  ułatwi  detronizację  Korybuta  –  zauważył Morsztyn, co spotkało się z wyraźną aprobatą prymasa.
Marysieńka  dostrzegła,  jak  Jan  pochmurnieje.  Doskonale  znała  to zmarszczone  czoło  i  gniewnie  wykrzywione  kąciki  ust.  On,  potomek wielkich  wodzów  i  senatorów,  miałby  porzucić  kraj  na  pastwę  wroga!? Nawet ona nie ważyłaby się suponować czegoś takiego.
– Wasze majątki leżą w głębi kraju – zauważyła cierpko, uprzedzając Jana. – Sobiescy i Sieniawscy nie mogą pozwolić sobie na spustoszenie Rusi. Nie tylko z powodu troski o własne dobra, lecz i ze względu na tamtejszą szlachtę, która stanowi nasze oparcie w sejmie.
–  Liberum  veto  rozważam  jako  ostateczność  –  zastrzegł  pospiesznie prymas. – Korzystniej będzie doprowadzić do sytuacji, gdy wina za zerwane obrady  czy  brak  decyzji  spadnie  na  Wiśniowieckich  i  Paców.  Niechaj szlachta  zobaczy,  jak  ukochany  przez  nią  syn  Jaremy  nie  radzi  sobiez ciężarem korony.
Marysieńka popatrzyła na Prażmowskiego wyczekująco. Była pewna, że przygotował już plan.
–   Korybut   zaprezentuje   pakiet   piętnastu   ustaw   tyczących   wojska i dyplomacji – ciągnął prymas.
– Skąd ta wiadomość? – zapytał Morsztyn.
– Przekupiłem człowieka w drukarni królewskiej. – Prażmowski sięgnął do skórzanej torby stojącej obok jego krzesła i wyciągnął z niej kilka arkuszy papieru.
Marysieńka sięgnęła po jedną z kart i poczuła zapach świeżej farby.
– Druk z dzisiejszej nocy – wyjaśnił Prażmowski, jakby odczytując jej myśli. – Jutro mają trafić do senatorów i posłów.
Na kilka chwil wszyscy spiskowcy pogrążyli się w lekturze.
– To mrzonki – osądził Morsztyn wzgardliwie. – Na połowę tych rzeczy nie starczy pieniędzy.
– Wiśniowieccy muszą to wiedzieć – odezwał się po namyśle Sobieski. – Zatem nie chodzi o realne załatwienie spraw, lecz o wywołanie dobrego wrażenia.
– W Polsce zwykle starcza to, aby utrzymać się przy władzy – zgodził się cynicznie Prażmowski. – Dlatego musimy przelicytować projekty Korybuta.
–  Jeśli  dwór  proponuje  utworzyć  czterdziestotysięczną  armię,  to  my zaproponujemy sześćdziesiąt tysięcy – powiedziała Marysieńka, z całych sił walcząc z narastającymi mdłościami. – Czyż nie tak, ekscelencjo?
– Nawet siedemdziesiąt – odparł prymas z uśmieszkiem. – Zgłoszę także wniosek  uchwalenia  podatków  i  zwiększenia  ceł,  wzmocnienia  twierdzy w Kamieńcu Podolskim, wypłaty żołdu i hiberny dla wojska zostawionego na Ukrainie. Wezwę też senat, aby wysłał posłów do królów i książąt Europy z prośbą o posiłki na walkę z niewiernymi.– Oczywiście nic z tego nie wyjdzie – dopowiedział Morsztyn kpiąco. – Szlachta jak zwykle poskąpi grosza, a Korybut i jego Austriaczka niczym ognia  obawiają  się  zwiększenia  armii,  gdy  ta  znajduje  się  pod  komendą hetmana.
– Otóż to – potwierdził prymas. – Niech cała wina spadnie na nich, my zaś ogłosimy się obrońcami ojczyzny.
Marysieńka zerknęła na Jana. Był wyraźnie strapiony.
„Wciąż myśli o małżeństwie Teofili z Dymitrem, łudzi się co do zgody – odgadła  wzburzona.  –  Nigdy  do  tego  nie  dopuszczę”.  Tłumione  emocje pogłębiły mdłości. Nagle poczuła, że dłużej nie powstrzyma torsji. Powstała gwałtownie od stołu, przyciągając spojrzenia mężczyzn.
– Wybaczcie, muszę na stronę – wyjaśniła i niemal wybiegła z komnaty, przyciskając dłoń do ust.
Wiedziała,  gdzie  jest  łazienka,  lecz  nie  dobiegła,  zwymiotowała  na świeżo wypolerowany parkiet. Zgięta wpół, krztusząc się i postękując, oparła się o ścianę.
Ktoś wyszedł z jadalni na korytarz. Marysieńka otarła usta wierzchem dłoni i spojrzała przez ramię na Jana. Podbiegł do niej i chwycił w ramiona.
–  Potrzebujesz  medyka!  –  zawołał  z  przejęciem.  –  Od  kilku  dni wyglądasz blado.
– Nie jestem chora… – Przygryzła wargę. – Noszę dziecko.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie – odparła, wypatrując nieufności na jego twarzy.
Oblicze Jana rozjaśniło się ze szczęścia.
– To cudowna wiadomość! – zakrzyknął i zakręcił nią, aż znów poczuła mdłości.
Dostrzegł to i natychmiast wypuścił ją z objęć.– Wybacz, to ze szczęścia – przeprosił zawstydzony. – Teraz musisz na siebie szczególnie uważać. To na pewno będzie syn. Mój wspaniały syn! – zawołał na cały głos, przyciągając uwagę służby.
Marysieńka zacisnęła usta w bladym uśmiechu, boleśnie świadoma, że czasem mimo starań nie jest łatwo spełniać złożone obietnice.
Krew zimniejsza niż stal
W  Szarogrodzie  Tyner  spędził  noc,  a  następnego  ranka  wyruszył w drogę.  Towarzyszyło  mu  dla bezpieczeństwa dwudziestu  dragonów na koniach, uzbrojonych w rusznice i szable.
Podążali przez puste białe pola poprzecinane krzakami i dębiną, z rzadka mijając  ufortyfikowane  wsie.  Trzeciego  dnia  od  opuszczenia  Szarogrodu ujrzeli cel podróży. Osada znajdowała się na wzgórzu nad dolinką, którą płynęła rzeczka.
Tyner zostawił dragonów na drodze i podjechał pod zawartą bramę. Zza ostrokołu wyjrzały postacie z rusznicami.
– Skąd Bóg prowadzi!? – zawołał ktoś w wałów.
– Ze Zbaraża, z rozkazem od kniazia Wiśniowieckiego! – odkrzyknął Tyner.
– Zejdź waszmość z konia i zbliż się.
Tyner wykonał polecenie i stanął przy furcie umocowanej w skrzydle bramy. Ten, kto ją otworzył, powiedział:
– Wchodź i ręce trzymaj na widoku.Tuż za furtą czekali na Tynera żołnierze bez żadnych znaków czy barw, okutani  w  szmaty  i  koce  niczym  wiejskie  baby.  Dwóch  mierzyło  weń z muszkietów, trzeci, barczysty i siwobrody, zbliżył się na trzy kroki do przybysza.
Tyner sięgnął za pazuchę i wydobył list opatrzony pieczęcią hetmana polnego.  Siwobrody  spojrzał  na  odcisk  umieszczony  na  laku  i  pokazał towarzyszom, by opuścili muszkiety.
– Co to za rozkazy, waszmość? – zapytał wiarus.
–  Nie  twoja  to  sprawa,  żołnierzu  –  odrzekł  Tyner  niecierpliwie.  – Otwieraj wrota i prowadź do porucznika.
Wartownicy wymienili między sobą spojrzenia.
–  Porucznik  nie  żyje  –  rzekł  siwobrody.  –  Pochowaliśmy  go  dwie niedziele temu.
– A chorąży?
– Dostał szablą pod Trościańcem i tam spoczywa na wieki.
– Kto tedy wami komenderuje?
– Wachmistrz Tomasz Grot, do czasu aż wyznaczą nowego porucznika. – Gdzie go znajdę?
Siwobrody wskazał ręką na środek osady.
– W chacie wójta, łatwo poznać, jako jedyna ma komin – rzekł wiarus i kazał otwierać bramę.
Dragoni wjechali za wały  i Tyner dosiadł swej klaczy.  Stępa ruszyli drogą do dawnego ryneczku.
Osada  w  lepszych  czasach  była  duża  i  ludna,  o  czym  świadczyły dziesiątki  domostw,  teraz  zrujnowanych.  Żołnierze,  omotani  w  szmaty i wynędzniali, wychodzili z ruder. Wielu opierało się na kulach i nosiło zakrwawione  opatrunki.  Stali  i  patrzyli,  lecz  żaden  nie  kwapił  się  dorozmowy.
Pośrodku  osady  znajdowało  się  kilka  ocalałych  lub  odbudowanych domów, w tym jeden ze wspominanym przez siwobrodego kominem.
– Wy dwaj pójdziecie ze mną i staniecie przy drzwiach – zwrócił się Tyner do jadących przy nim dragonów. – A reszta niech ma się na baczności.
Zeskoczył z konia i skierował się ku chacie wójta. Wszedł do ciepłej izby i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Potem obserwował dwóch szlachciców siedzących za stołem, nad dzielącym ich dzbanem z okowitą. Obaj mężczyźni spojrzeli nań wrogo, ten po lewej z sumiastym wąsem szybko pochylił głowę. Bogusław  dostrzegł,  że  na  lewym  boku  nosi  turecki  tejsak  –  futerał  na pistolety z wetkniętą weń krócicą.
Jego twarz wydała się Tynerowi znajoma.
– Czołem waszmościom! – przywitał się i ściągnął czapkę.
– Ktoś ty, że wchodzisz jak do swojego? – odburknął szlachcic z prawej. Miał  kościstą  twarz,  garbaty  nos  i  gęste  zmarszczki  wokół  głębokich, ciemnych oczu.
–  Bogusław  Tyner  –  przedstawił  się,  nie  wywołując  jednak  żywszej reakcji na twarzy czarnookiego. – Mam pismo do waszego porucznika, ale wiem już, że zmarł. A wy pewnie jesteście Tomasz Grot, wachmistrz.
– We własnej osobie – przyznał Grot, nie kwapiąc się podnieść dupska z ławy. – A to mój kuzyn, wpadł przejazdem, wracając w nasze rodzinne strony. Prosiłem go właśnie, aby przekazał wieści dla mateczki.
– Na mnie już czas, waszej mateczce przekażę, żeście w zdrowiu. Bywaj, kuzynie – mruknął wąsacz i wstał zza stołu.
Nagle Tyner przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Na placu przed karczmą, wśród ludzi imć Baranowskiego.
Sięgnął po szablę, lecz wąsacz był szybszy. Chwycił pistolet schowany w tejsaku i wypalił w pierś Bogusława. Ten wykorzystał sekundę, nim iskraz  panewki  przeskoczyła  na  proch,  i  obróciwszy  się  bokiem,  skoczył  na strzelca.
Huknął  strzał.  Kula  trafiła  Tynera  w  ramię,  niemal  odwracając  go w biegu. Stęknął z bólu, zachwiał się i wpadł na zydel, tłukąc sobie kolano i wywracając się na klepisko. Przez mgłę bólu widział, jak wąsacz otwiera drzwi i wyskakuje na dwór.
– Żywcem go! – krzyknął, zagłuszony przez palbę.
Uciekinier krzyknął rozdzierająco i chwycił się kurczowo drzwi, potem osunął się na śnieg i znieruchomiał. Tyner zerknął na wachmistrza. Grot ani drgnął. Trzymał dłonie na stole, obserwując dragonów, którzy wdarli się do chaty z dymiącymi rusznicami.
– Zamknijcie go w areszcie – polecił Tyner i krzywiąc się, podniósł się z kolan.
Grot  nie  próbował  stawiać  oporu.  Bogusław  odczekał,  aż  dragoni wywloką na dwór wachmistrza, po czym usiadł na jego miejscu.
Ramię bolało jak diabli, ale nie był to jego pierwszy postrzał w życiu. Wyjęcie kuli mogło poczekać, potrzebował tylko gorzałki, aby złagodzić cierpienie.
Zdrową ręką napełnił zostawiony przez zabitego kubek i wypił do dna. Wódka była mocna, paliła w gardło i szybko przyniosła nieco ulgi. Tyner napełnił kubek ponownie i rozejrzał się po izbie, zastanawiając się, w którym miejscu powinien zacząć kopać.
Więźnia trzymano w domu ekonoma zamienionym na areszt. Siedziba nieobecnego od lat zarządcy dawno została obrócona w ruinę, jednak piwnice pod dworkiem doskonale nadawały się na więzienie.
Tyner wziął lampę od towarzyszącego mu dragona i wszedł do komórkisłużącej za celę.
Wachmistrz siedział na skrzyni, przykuty łańcuchem do muru. Zmrużył oczy i zasłonił ramieniem twarz, przypatrując się Tynerowi.
– Popytałem o ciebie – przerwał milczenie Bogusław. – Ludzie mówią, żeś dzielny człowiek. Chcę ci pomóc, dać szansę na odkupienie win.
– Win? – Grot pokręcił głową. – Kim, do kroćset, jesteś?
– Kimś, kto może ocalić twoją głowę.
– Martw się o swoją, o ile widziałem, zabiłeś szlachcica – odszczeknął się wachmistrz.
– Przyjechał tu podburzać do buntu. Poza tym pierwszy dobył pistoletu. Grot splunął na klepisko.
– Nie wiem nic o żadnym buncie – wycedził.
–  O  tym  też  nic  nie  wiesz?  –  Tyner  pokazał  mu  złotego  luidora z wizerunkiem króla Francji. – Pod klepiskiem izby odkryłem więcej takich monet. Dość, byś zadyndał za zdradę.
Grot się wykrzywił i zamilkł na chwilę.
–  Należały  do  naszego  porucznika  –  odezwał  się  cicho  po  chwili.  – Wygadał się w gorączce, gdzie je ukrył. Pochowaliśmy go dwie niedziele temu. Osobiste rzeczy odesłałem do rodziny, a złoto zostawiłem w schowku.
– Czyli człowiek Baranowskiego bywał u was już wcześniej? – upewnił się Tyner.
– Widziałem go pierwszy raz – zarzekł się Grot. – Poprzednim razem to była kobieta.
– Kobieta? – Tyner wyprostował się zaskoczony.
– Zjawiła się jakoś po Trzech Królach. Porucznik przyjął ją w łóżku. Pod Trościańcem  oberwał  postrzał  w  nogę  i  rana  babrała  się,  ale  nic  nie wskazywało, że będzie śmiertelna.– Ta kobieta przybyła sama?
– Z jednym człowiekiem eskorty, ale z porucznikiem gadała w cztery oczy.
– Wspominał coś przed śmiercią na jej temat?
– Może. – Wachmistrz rozejrzał się po celi. – To miejsce źle wpływa na pamięć.
– Będziesz waszmość wolny, daję słowo – zapewnił Tyner. – Co wiesz na temat tej kobiety?
Wachmistrz poprawił się na skrzyni z brzękiem łańcuchów.
–  Podróżuje  z  gromadą  dziwek,  co  pozwala  jej  przemieszczać  się swobodnie   między   garnizonami.   Sama   jednak   nie   wyglądała   mi   na ladacznicę. – Grot wykrzywił usta i cmoknął. – Było w niej coś lepszego.
– Ale do was przyjechała bez dziwek? – upewnił się Tyner.
–  Zaraz  po  Nowym  Roku  Tatarzy  znów  spróbowali  przejść  za  Boh, łatwiej i bezpieczniej było wtenczas podróżować samowtór niż z wozami – wyjaśnił Grot.
– Co jeszcze? Cokolwiek, nawet szczegół może być ważny – naciskał Tyner.
– Jest coś takiego – rzekł wachmistrz powoli. – Porucznik w gorączce nazywał ją Francuzką, nie wiem jednak, czy naprawdę wywodzi się z tej nacji.
– Poznasz ją?
– Poznam – potwierdził Grot.
– Zatem jedziesz ze mną. Spiszesz się, to nagroda cię nie minie.
Grot skinął głową, a potem spojrzał na ramię Tynera. Lniany opatrunek mocno przesiąkł krwią.
– Co z kulą?–  Utkwiła  w  ramieniu.  Trzeba  ją  wyjąć  –  rzekł  Tyner.  –  Macie  tu w osadzie felczera?
– Był jeden, ale porucznik kazał go powiesić, jak mu noga sczezła – powiedział Grot, a potem uśmiechnął się pogodnie. – Ale masz waszmość szczęście.
– A to czemu?
– Bo od tego czasu ja tu robię za felczera.
Tynerowi nie wydało się to szczególnie zabawne.
– Czego potrzebujesz?
– Wszystko jest w lazarecie – odparł wachmistrz. – Nie ma z tym co czekać, jak wda się gangrena, stracisz ramię.
Tyner otworzył drzwi na korytarz.
– Rozkuj go – polecił strażnikowi.
Opuścili  areszt  obserwowani  przez  zgromadzonych  przed  budynkiem towarzyszy Grota.
–  Uspokój  ich,  nim  ktoś  dopuści  się  jakiegoś  głupstwa  –  przestrzegł Tyner i pokazał dragonom, aby opuścili lufy rusznic.
Grot  przez  dłuższy  moment  tłumaczył  coś  grupce  skupionych  wokół niego towarzyszy. Potem bez dalszych problemów udali się do lazaretu.
Tyner  z  lękiem  obserwował,  jak  wachmistrz  szykuje  się  do  wyjęcia pocisku.  W  izbie  prócz  pacjenta  i  samozwańczego  medyka  przebywało dwóch dragonów. Mieli przytrzymać Bogusława podczas zabiegu, a także mieć oko na Grota, gdyby próbował zrobić coś niegodziwego.
Wachmistrz  przygotował  już  narzędzia:  szczypce  i  metalowy  pręt zakończony  tulejką  zbliżoną  rozmiarem  do  kuli.  Obok  leżały  środek  do znieczulenia – kwarta mocnej gorzałki – i skórzany pasek, aby pacjent nie przegryzł sobie języka.Grot wskazał na naczynie z wódką.
– Może jeszcze kubek?
Tyner pokręcił głową.
– Starczy. Czyń, co należy. I spraw się dobrze.
Wachmistrz wziął ze stołu pasek i podał Tynerowi.
– Zagryź.
Bogusław  zacisnął  zęby,  czując  na  języku  słony  smak  wyprawionej skóry.  Zaczęła  dygotać  mu  noga.  Położył  dłoń  na  kolanie,  przyciskając kończynę do krzesła.
Grot chwycił za szczypce.
–  Nie  może  się  poruszyć  –  przestrzegł  dragonów,  zbliżając  się  do pacjenta.
Tyner poczuł, jak mocne, twarde dłonie unieruchamiają go na krześle, a potem okropny ból, gdy Grot umieścił szczypce w ranie, szukając tkwiącej w ciele kuli.
To było gorsze niż sam postrzał. Tyner wgryzł się w pasek tak mocno, że spodziewał się usłyszeć trzask pękających zębów.
Grot naparł mocniej i promieniujący z ramienia ból objął szyję i bark. Bogusław stęknął i zawył przez zaciśniętą kurczowo szczękę. Coś zgrzytnęło i nagle cierpienie zelżało.
–  Jest  cała  –  oznajmił  Grot  z  zadowoloną  miną  i  pokazał  Tynerowi szczypce, w których tkwił zakrwawiony kawałek ołowiu.
Grot umieścił pocisk i szczypce w cynowej misce, po czym wyciągnął z ognia rozżarzony pręt.
Spojrzał porozumiewawczo na dragonów trzymających Tynera.
– Zrobię to szybko – obiecał i wbił końcówkę pręta w krwawiącą ranę. Bogusław  szarpnął  się  z  bólu,  lecz  dragoni  osadzili  go  w  miejscu.Zaskwierczała skóra i tłuszcz. Chciał wyć, lecz zbyt mocno wbijał zęby w pasek. Trwało to długo, całą wieczność. Tak mu się przynajmniej zdawało.
– Będzie dobrze. – Głos Grota z trudem przebijał się do umysłu Tynera. – Założymy opatrunek z dziegciu. Dzięki temu nie wda się zakażenie.
Bogusław   zamrugał   powiekami,   patrząc,   jak   Grot   odkłada   pręt. Zrozumiał, że odpłynął na chwilę. Pierś pracowała mu jak miech w kuźni, a z czoła kapały gęste krople potu, mieszając się ze łzami.
Jedyne, o czym marzył, to aby choć na moment przestało go boleć. Wachmistrz nałożył na opuchliznę cuchnącą maź i owinął ramię czystym
płótnem.  Gdy  skończył,  cmoknął  z  zadowoleniem  i  wręczył  pacjentowi kubek z wódką.
– Pomoże na cierpienie – rzekł. – Za dwa, trzy dni, jak nie wda się gorączka, ból zelżeje. Teraz musisz dużo spać.
Tyner wychylił kubek do dna i pokazał, że chce dolewki.
– Wyruszamy jutro – rzekł.
Grot zastygł z uniesionym dzbanem.
– W takim stanie?
– Jutro – wycedził Tyner, zaciskając palce na kubku. – Wprost palę się z niecierpliwości, by poznać tę francuską dziwkę.
Przemierzając uliczki i place, Charlotta zmuszona była znosić ordynarne zaczepki żołnierzy. W miasteczku przebywało wiele ladacznic ciągnących za wojskiem i samotnie przechadzająca się niewiasta sama wystawiała się na afronty.  Wprawdzie  prawo  zabraniało  pod  surowymi  karami  trzymania w  obozie  kobiet  z  wyjątkiem  żon,  jednak  w  armii  koronnej  panowało całkowite   rozprzężenie   i   nikt   nie   przejmował   się   przestrzeganiem regulaminu.Charlotta przeskoczyła nad końskim łajnem zmieszanym ze śniegiem, kierując się ku niskiej chacie pozbawionej komina.
Weszła bez pukania, zastając imć Baranowskiego grzejącego się na ławie przy palenisku. W ciągu ostatniego miesiąca widzieli się trzykrotnie. Przy każdym z tych spotkań z rąk do rąk przechodziły złote luidory.
Rotmistrz podniósł się z ławy.
–   Przyniosłaś?   –   zapytał,   drapiąc   się   po   piersi   obok   łańcuszka z medalionem z Matką Boską Częstochowską.
Mesire wyjęła spod kożuszka sakiewkę i rzuciła na stół.
Imć Baranowski zajrzał do trzosa i wyciągnął złotą monetę z podobizną Ludwika XIV.
– Ładne – mruknął, wrzucając pieniądz do sakiewki. – Kupię za to wieś w głębi kraju.
– Jak tam nasze sprawy na Polesiu? – zapytała.
Baranowski wyciągnął z kuferka kartę papieru i wręczył ją Charlotcie.
–   Większość   oficerów   podpisała   się   pod   petycją   o   odwołanie regimentarza – oznajmił z satysfakcją. – W każdej chwili gotowi są opuścić garnizony   wokół   Kijowa   i   ruszyć   na   południe,   aby   połączyć   się z konfederatami w Mohylewie. Wyłamali się tylko ludzie pułkownika Piwo i Lebela.
– To komendanci dwóch najważniejszych garnizonów w Białej Cerkwi i Dymirze – zauważyła Charlotta z niezadowoleniem. – Często widywałam ich u hetmana.
– Obaj są zagorzałymi stronnikami Sobieskiego i z nim wiążą własną fortunę – odrzekł Baranowski. – Z pewnością skłonią swych żołnierzy do podpisania deklaracji.
Mesire skinęła głową. Przeczytała listę nazwisk, przy których widniały stopnie  wojskowe  oraz  cyfry  odpowiadające  łapówkom  przyjętym  przezoficerów.
– Brak tu potwierdzenia od chorągwi stacjonujących nad górnym Bohem – stwierdziła.
– Wysłałem tam zaufanego człowieka, lecz przepadł jak kamień w wodę. Mesire zagryzła usta.
– Załatwisz to waszmość osobiście – poleciła.
–  Te  ziemie  w  większości  należą  do  kniazia  Dymitra  –  zauważył Baranowski. – Jeśli mnie pochwycą, za podburzanie przeciw dowódcy pójdę na stryczek.
–  Więc  nie  daj  się  przyłapać  –  poradziła  mu  Mesire.  –  Dobrze  się sprawisz, a nagroda cię nie ominie.
Baranowski wykrzywił twarz.
– Martwy człowiek nie jest ani bogaty, ani biedny – stwierdził oschle. – A wy, pani, dokąd teraz?
– Do Raszkowa – skłamała. Nie żeby nie ufała Baranowskiemu, po prostu była ostrożna.
– Niebezpieczna to podróż, Raszków jest ostatnią naszą warownią na południu, dalej już jeno stepy tatarskie.
– Taka to służba, nie mam wyboru, jako i wy – odparła Charlotta. – Dla bezpieczeństwa  wpierw  skieruję  się  do  Mohylewa,  tam  wynajmę  barkę i popłynę Dniestrem w dół rzeki.
– Roztropny to pomysł – przyznał imć Baranowski.
– Zatem bywaj waszmość i liczmy, że następnym razem spotkamy się w zdrowiu – rzekła Charlotta na odchodne i opuściła izbę.
Na dworze uderzył w nią lodowaty wiatr. Narzuciła na głowę kaptur i skierowała się ku karczmie.
Drewniany budynek z piętrem i stajnią nie sprawiał dobrego wrażenia,lecz i tak była to najlepsza kwatera, jaką mogła znaleźć w zniszczonym miasteczku. Przy wozowni spotkała Cichonia nadzorującego przygotowania do jutrzejszego wyjazdu. Do transportu dziwek i zaopatrzenia potrzebowała trzech wozów, koni pociągowych, a także dużej ilości paszy. Z najęciem ladacznic nie miała najmniejszego kłopotu. Po wojnie wiele kobiet było gotowych oddawać się mężczyznom za kromkę chleba. Charlotta oferowała im uczciwy zysk i opiekę.
Cichoń zajęty był rozmową z Mariam. Mimo mrozu dziewczyna miała na sobie tylko suknię, na którą opadały dwa grube warkocze kruczoczarnych włosów. Wyglądała znacznie lepiej niż w dniu, gdy Charlotta wyciągnęła ją z klatki w Brzeżanach. A jednak czuło się w niej smutek i obojętność, przez co mimo urody nie przyjmowała tylu klientów, co pozostałe dziwki.
Cichoń pierwszy dostrzegł Charlottę i powiedział coś do Mariam. Ta spojrzała wystraszona na madame i spuściła głowę, po czym w pośpiechu oddaliła się w stronę wychodka.
– Co z nią? – zapytała Charlotta.
– Znów odmówiła klientowi – rzekł Cichoń, kręcąc głową.
– Z jakiego powodu tym razem?
– Ponoć miał krosty na kuśce.
Charlotta westchnęła.
– Zwraca na nas uwagę. Powinieneś jej zdrowo przyłożyć, jak zrobiłby to prawdziwy kurwimistrz.
Cichoń   wykrzywił   twarz.   Widać   było,   że   nie   czuje   się   dobrze w wyznaczonej mu roli. Jednak człowiek zmuszony jest grać tym, co ma.
– Zajmę się tym, obiecuję – rzekł.
–   Lepiej   nie   zwlekaj,   dla   jej   własnego   dobra.   Za   góra   miesiąc zakończymy nasze zadanie i dziewczyna będzie zdana tylko na siebie. Jeśli nadal będzie wybrzydzać, umrze z głodu lub zimna.Cichoń   skinął   głową,   zawahał   się,   jakby   zamierzał   coś   jeszcze powiedzieć.
Charlotta popatrzyła na niego z zachętą.
– Mogę zapytać, czemu wyratowałaś ją, pani, od śmierci?
Przez chwilkę patrzyli na siebie.
– Powiedzmy, że mam słabość do biednych i pokrzywdzonych istot – odparła Mesire.
Cichoń podrapał się po wilgotnym zaroście.
–  Za  każdym  razem,  gdy  wydaje  mi  się,  że  już  znam  panią,  jestem zaskakiwany.
Charlotta  się  uśmiechnęła.  Klepnęła  Cichonia  w  ramię,  po  czym skierowała się ku drzwiom karczmy.
W sali na parterze panował okropny zaduch i gwar. Dziesiątki mężczyzn grzały  się  przy  ławach,  rozsiewając  odór  z  niepranych  od  pierwszych mrozów ubrań. Za ladą zbitą z desek uwijał się karczmarz, wysoki barczysty mężczyzna z bielmem na lewym oku. Gdy tylko przekroczyła próg, jednooki spojrzał na nią i skinął przyjaźnie głową. Charlotta nie dała się zwieść – w oberżyście było coś złego.
W    sali    kręciło    się    kilka    dziwek,    które    przywiozła    z    Baru, wykorzystujących ostatnią noc przed opuszczeniem miasteczka. Karczmarz w  zamian  za  udział  w  zyskach  odstąpił  szopę  na  tyłach  budynku,  gdzie ladacznice mogły przyjmować klientów. Charlotta pomyślała, że powinna się tam udać i zobaczyć, jak idzie interes, lecz miała już dość tego syfu jak na jeden  dzień.  Pragnęła  jedynie  zaspokoić  głód,  przespać  się  i  możliwie najszybciej opuścić to przeklęte zadupie.
Używając  łokci,  przepchnęła  się  do  schodów.  Nikt  jej  nie  zaczepiał, mimo to – mężczyźni zawsze zostaną mężczyznami – gdy wchodziła po stopniach na piętro, czuła na tyłku ich lepkie spojrzenia.Na  ciemny  korytarz  wychodziło  czworo  drzwi,  ostatnie  po  lewej prowadziły do jej kwatery.
Mesire zamknęła się od środka na skobel, po czym upewniła się, że nikt nie myszkował w izbie pod jej nieobecność. Kufer, który przywiozła ze sobą, jedyna cenna rzecz w tym chlewie, stał pod ścianą nienaruszony. Na resztę wyposażenia  składały  się  ława,  stół  i  łóżko  ze  zbitym,  gruzłowatym siennikiem. Najbardziej jednak brakowało jej pieca czy choćby komina, przy którym mogłaby się ogrzać.
Charlotta bezradnie rozejrzała się po izbie i podziękowała losowi, że nie musi na stałe wegetować w takich miejscach. Co gorsza, ta nędzna klitka kosztowała ją kilka srebrnych monet, więcej, niż karczmarz mógł zarobić na połowie  swych  gości,  i  tylko  to  przekonało  go,  aby  usunął  z  izby poprzedniego lokatora, żydowskiego kupczyka.
Za oknem szarość przechodziła w czerń. W izbie zrobiło się ciemno. Charlotta sięgnęła do sakiewki noszonej u pasa pod suknią i wyjęła łańcuszek z metalowym pojemnikiem mieszczącym węgielek. Wystarczyło trochę nań podmuchać,  aby  pojawił  się  żar.  Charlotta  przytknęła  knot  świecy  do rozżarzonego węgielka, po czym ustawiła światełko na stole.
Wprawdzie karczmarz wzbraniał palić świece w izbach z obawy przed zaprószeniem ognia przez pijanych lokatorów, ale Charlotta uznała, że płaci za ten chlew wystarczająco dużo i zasługuje na choćby odrobinę ciepła.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Mesire sięgnęła po sztylet ukryty w rozcięciu sukni i trzymając ostrze za plecami, wyjrzała na korytarz.
To była tylko służąca z wieczerzą.
Mesire odebrała posiłek i zamknęła drzwi. Usiadła przy stole i zabrała się do jedzenia. Na wieczerzę składały się chleb, kasza, trochę skwarek, i to wszystko  za  pieniądze,  za  które  we  Lwowie  dostałaby  wystawny  obiadz winem.
Wyskrobawszy resztki strawy z glinianej miski, sięgnęła po gorzałkę. Karczmarz  nalał  więcej  niż  zwykle,  pełną  kwartę  mocnej  niechrzczonej wódki. Pierwszy łyk był najgorszy, potem już jakoś poszło. Charlotta nie wypiła więcej, niż to było konieczne, aby rozgrzać się i wspomóc trawienie, gdyż w takich spelunach rzadko kiedy podawano świeże jadło. Zdmuchnęła świecę  i  zmęczona  ułożyła  się  do  snu,  wcześniej  okrywszy  się  parą wełnianych koców.
Usypiała z myślą, że już wkrótce znajdzie się w lepszym miejscu.
Słońce zawisło nad czubkami drzew, gdy dwaj jeźdźcy minęli mogiły nad brzegiem jeziora i gnając wzdłuż jego brzegów, wjechali do spustoszonej osady. Tyner wiedział, że cztery lata wcześniej Tatarzy uprowadzili z tego miejsca półtora tysiąca osób, a ci, którzy przeżyli najazd ordyńców, znaleźli schronienie  na  wyspie  znajdującej  się  pośrodku  jeziora.  Tyner  i  Grot zostawili za sobą zgliszcza i wjechali na drewniany most prowadzący na wyspę. Przy solidnej bramie osadzonej w ostrokole zatrzymała ich pikieta rajtarów.
–  Co  was  sprowadza,  waszmościowie!?  –  zakrzyknął  brodaty  drab w futrzanym płaszczu i kapeluszu ze skórzanym rondem.
–  Przyjechaliśmy  kupić  żywność  i  zabawić  się  z  kobietami  –  odparł Tyner.
– To dobrze trafiliście, wczoraj zjechały do nas nowe ladacznice. W trzy wozy!
– Gdzie je znajdziemy?
– W karczmie przy rynku – odrzekł rajtar i pokazał ręką, aby przejeżdżali za bramę.Osada  liczyła  około  stu  domów  i  kleci  skupionych  wokół  młyna i unickiego kościoła. Wszędzie widać było żołnierzy, zarówno polskich, jak i   cudzoziemskiego   zaciągu,   często   pijanych   i   zawsze   wychudłych z zimowego niedostatku.
Podążając przez zamiecioną śniegiem uliczkę, dotarli do ryneczku, wokół którego stało kilka okazałych chałup, w tym karczma wspomniana przez rajtara.   Na   wolnej   przestrzeni   rozłożył   się   obozem   oddział   piechoty niemieckiej. Zbliżała się pora posiłku i żołnierze w łachmanach stłoczyli się przy miedzianym kotle o pojemności kilkunastu wiader, w którym bulgotała źle pachnąca breja.
Tyner i Grot zsiedli z koni przed karczmą. Porucznik zapłacił stajennemu za  przechowanie  i  nakarmienie  zwierząt,  po  czym  wszedł  z  Grotem  do zajazdu. Bogusław rozejrzał się po zadymionej sali. Przy ławach grzało się sporo mężczyzn, więc potrzebował chwilki, aby wypatrzyć wolne miejsce dla dwóch osób.
Ruch  był  spory  i  przez  dłuższą  chwilę  żadna  z  trzech  usługujących dziewek nie pofatygowała się przyjąć od nich zamówienia. Również jednooki oberżysta  lejący  okowitę  wprost  z  beczek  opartych  na  krzyżakach  nie zainteresował się nowo przybyłymi gośćmi. W końcu Grot zniecierpliwiony oczekiwaniem wykorzystał okazję, gdy jedna z kobiet przemknęła obok nich z pustymi miskami. Chwycił ją za rękę i przyciągnął ku sobie.
– Co tam dzisiaj podajecie? – zagaił, zerkając łakomie na piersi widoczne pod zgrzebną sukienką dziewki.
– Dziś jest to, co było wczoraj i co będzie jutro – odparła i zręcznie uwolniła się z uścisków wachmistrza. – Kasza jaglana ze skwarkami.
– Zatem dwie miski tego specjału prosimy – powiedział Grot. – I dwie kwarty przepalanki.
– Kwarta będzie dość – wtrącił Tyner, co spotkało się z nieskrywanądezaprobatą wachmistrza.
– Gorzałki żałujesz na taki ziąb? – rzekł Grot z wyrzutem, odprowadzając wzrokiem tyłek posługaczki.
–  Mamy  tu  coś  do  zrobienia  –  przypomniał  mu  Tyner.  –  Masz  być trzeźwy, póki tego nie załatwimy.
Wachmistrz  wykrzywił  się,  ale  nie  oponował,  dostrzegając  paskudny nastrój porucznika.
– Ramię boli? – zapytał.
–  Trochę –  przyznał Tyner,  choć ręka rwała dużo  bardziej niż tylko trochę. – Przez jazdę konno rana znów zaczęła krwawić.
– Muszę to obejrzeć.
–  Później,  kiedy  już  ją  rozpoznasz  –  odrzekł  Bogusław  szeptem, obserwując, jak jedna z ladacznic prowadzi klienta do przejścia wiodącego na zaplecze  karczmy.  Odgadł,  że  tam  jest  pomieszczenie,  w  którym  dziwki przyjmują mężczyzn.
Strawę dostali nawet szybko. Tyner zapłacił posługaczce, po czym wyjął łyżkę z pokrowca przypiętego u pasa. Grot swoją trzymał wprost w cholewie buta. Zabrali się do jedzenia i szybko dotarli łyżkami do dna misek.
Na koniec posiłku Tyner osuszył kubek z bimbrem i otrząsnął się jak mokry pies.
– To ona, w drzwiach. – Grot skierował uwagę porucznika na kobietę, która wkroczyła do karczmy, wpuszczając do sali mroźną parę.
Jak mówił Grot, ładna była bestyjka. Tyner obserwował ukradkiem, jak Francuzka zmierza w stronę schodów, wchodzi po stopniach na górę i znika za balustradą na piętrze.
– Co robimy? – zapytał Grot.
– Czekamy i obserwujemy – odparł Bogusław.– Może wypytam którąś z kurew – zaproponował wachmistrz, patrząc na dziewkę wyłaniającą się właśnie z przejścia na zaplecze. Miała kruczoczarne włosy  splecione  w  warkocze,  ciemne  oczy  i  ładnie  wykrojone  usta. Wyglądała  na  Żydówkę  lub  Ormiankę.  Bogusław  wyczuł  w  niej  jakiś smutek.
– Rozumiem, że zrobisz to na mój koszt, dla dobra ojczyzny – powiedział Tyner uszczypliwie.
– A jakże, zawsze gotów jestem dobyć miecza, gdy kraj w potrzebie – odparł Grot z lubieżnym uśmieszkiem.
– Kraj potrzebuje cię gdzie indziej, żołnierzu – odrzekł Tyner stanowczo. – Podpytaj pachołów w stajniach i wozowni, może będą coś wiedzieli o celu jej dalszej podróży. Tylko dyskretnie.
Grot wyraźnie nieukontentowany wstał zza ławy i opuścił ciepłą karczmę. Bogusław znów zerknął na ciemnooką ladacznicę. Minęło wiele czasu, odkąd miał kobietę, a i to po pijanemu. Od utraty Marii nie wiodło mu się dobrze w tych sprawach. Ani w żadnych innych, jeśli miał być szczery sam ze sobą.
Ktoś znów otworzył drzwi, wpuszczając do sali podmuch zimna. Tyner zerknął na mężczyznę stojącego w progu i rozpoznał imć Baranowskiego. Rotmistrz ściągnął czapkę z głowy i omiótł wzrokiem garbiących się przy ławach  klientów,  jakby  szukał  kogoś  szczególnego.  Tyner  spuścił  głowę i  wtulił  ją  w  ramiona.  Nie  śmiał  spojrzeć  w  stronę  drzwi,  lecz  czuł podskórnie, że Baranowski patrzy w jego stronę.
– Rotmistrzu, zapraszamy do na0s! – zakrzyknął ktoś w drugim końcu sali.
Imć Baranowski wzniósł ręce w przyjacielskim geście i ruszył dołączyć do  czterech  biesiadujących  pospołu  szlachciców.  Tyner  obserwował,  jak dosiada  się  do  towarzystwa,  a  potem  przyjmuje  od  posługaczki  kaszę
i gorzałkę.Bogusław musiał znaleźć sposób, aby wyjść z sali niezauważony, póki rotmistrz zajęty był wieczerzą. Pomyślał, że mógłby się wmieszać w grupę mężczyzn opuszczających karczmę, ale jak na złość nikt z gości nie zbierał się do wyjścia.
Wzrok  Tynera  ponownie  pomknął  ku  ciemnookiej  ladacznicy.  Tym razem na dłużej. Kobieta wyczuła skupioną na sobie uwagę. Uśmiechnęła się sztucznie i zbliżyła do Bogusława.
– Pójdziesz ze mną, panie? – zapytała, schylając się, aby mógł spojrzeć jej w dekolt.
– Jak ci na imię? – zapytał.
– Mariam.
Tyner  zerknął  na  imć  Baranowskiego.  Rotmistrz  nie  patrzył  w  jego stronę, pogrążony w rozmowie z opasłym szlachcicem.
–  Pójdę,  tylko  podeprzyj  mnie  –  poprosił  i  wstał  z  ławeczki,  udając pijanego.
Dziewka, widząc, że się chwieje, podtrzymała go uczynnie. Tyner poczuł, jak  jej  dłoń  muska  jego  sakiewkę.  Poznawszy  ciężar  trzosa,  ciemnooka przysunęła się bliżej i objęła go ramieniem w pasie.
Tyner  opuścił  głowę,  skrywając  twarz.  Dziewka  przeprowadziła  go między ławami do szynkwasu, skąd już tylko kilka kroków dzieliło ich od wyjścia na zaplecze.
– Stój, waszmość. – Gromki głos Baranowskiego podbił Tynerowi serce do samego gardła.
Porucznik  sięgnął  po  szablę  i  zerknął  przez  ramię,  spodziewając  się ujrzeć wymierzoną w siebie broń.
Rotmistrz  patrzył  jednak  na  kogo  innego.  Mężczyzna  miał  lat  koło trzydziestu, nosił rajtarski kolet i kapelusz z szerokim, podwiniętym z jednej strony  rondem.  Twarz miał przystojną,  prawie jak  na męża zbyt piękną,ozdobioną długimi wąsami i z cudzoziemska przyciętą brodą.
Wrażenie zniewieściałości prysło jednak, gdy Tyner na jedno uderzenie serca zobaczył oczy tego człowieka, błękitne i lodowate jak moskiewska zima. Rajtar sięgnął pewnym gestem do noszonego u boku rapiera i stanął przed rotmistrzem.
– Wstrzymaj się z rapierem, panie Ketling! – zakrzyknął imć Baranowski, unosząc puste dłonie. – Pomówić z wami jeno chciałem o waszej służbie.
Bogusław  pociągnął  za  sobą  Mariam,  odgarnął  płachtę  zawieszoną w odrzwiach i oboje znaleźli się w ciemnej, śmierdzącej stęchlizną sieni. Dziwka pociągnęła go w prawo, lecz Bogusław wyczuł podmuch powietrza w lewej odnodze sieni, a potem usłyszał trzaskanie niedomkniętych drzwi. Oparł się ramieniem o ścianę, udając, że dopadły go mdłości. Ladacznica odsunęła się z obawy, by nie opryskał jej wymiocinami.
– Nie dam rady – rzekł Tyner. – Za dużo przepalanki.
Dziwka, czując, że wymyka się jej zarobek, znów przysunęła się bliżej. – Legniesz ze mną na sianie, to ci się poprawi – obiecała, sięgając dłonią
jego krocza.
Bogusław odepchnął ją stanowczo.
– To za fatygę. – Wcisnął w kobiecą dłoń monetę, po czym skierował się w stronę wyjścia z karczmy.
Dotarłszy  na  dwór,  wyprostował  się,  zrzucając  z  siebie  pozę  pijaka. Szybkim krokiem odszedł w stronę wozowni z zamiarem odnalezienia Grota. Zapadał zmierzch i zostało mu niewiele czasu na wymyślenie planu, jak dopaść Francuzkę.
Zbudziło  ją  skrzypnięcie  deski  w  podłodze  na  korytarzu.  Charlotta doskonale wiedziała której. Sama obluzowała ją zaraz po zakwaterowaniu sięw tej spelunie. Resztki snu pierzchły spod powiek Mesire niczym wystraszone kawki. Sięgnęła pod zwinięty płaszcz zastępujący jej poduszkę i wysunęła sztylet.
Bezgłośnie usiadła i opuściła stopy na zimną podłogę. Wstała z łóżka, prostując się.
Kolejne skrzypnięcie, tym razem zawiasów w drzwiach, podpowiedziało Mesire, że ktoś z zewnątrz usiłuje podważyć skobel.
Podkradła się pod ścianę tuż przy drzwiach i uniosła sztylet, czekając na nieproszonych gości.
Czuła, jak serce tłucze jej się w piersi, odmierzając upływające sekundy. W końcu drzwi otworzyły się bezgłośnie i z korytarza wsunęło się dwóch mężczyzn. Charlotta odczekała, aż człowiek idący jako drugi ustawi się do niej  plecami,  i  bez  wahania  przebiła  go  sztyletem.  Mężczyzna  stęknął boleśnie i się zatoczył. Zanim padł na podłogę, Mesire skoczyła na jego towarzysza, mierząc ostrzem w pierś. Była szybka, tamten nie miał szans ujść z życiem.
Ostrze  uderzyło  prosto  w  serce,  lecz  zamiast  zagłębić  się  w  ciało, ześlizgnęło   się  z  metalicznym  zgrzytem.   Nim  Charlotta  zareagowała, mężczyzna  wykonał  gwałtowny  ruch  ręką  i  coś  twardego  grzmotnęło  ją w  głowę.  Izba  rozmazała  się  wokół  niej,  ściany  falowały.  Ból  rozsadzał skroń, czuła, jak krew zalewa jej twarz. Stęknęła, gdy ugięły się pod nią nogi. Wypuściła sztylet i padła na kolana, podpierając się na rękach. Kolejny cios w  tył  głowy  rozciągnął  Mesire  na  podłodze  i  odebrał  jej  jakąkolwiek możliwość   stawienia   oporu.   Ostatkiem   sił   uniosła   rękę,   odpychając napastnika, i natrafiła na coś twardego i chłodnego chroniącego mu tułów.
Usiadł na niej i chwycił jej włosy.
– Gdzie trzymasz klucz do kufra, dziwko? – wysyczał i przyłożył pałkę do jej twarzy. – Ostrzegam, wybiję ci wszystkie zęby i zmiażdżę tę ślicznąbuźkę.  Gdy  z  tobą  skończę,  będziesz  mogła  dawać  dupy  co  najwyżej żebrakom.
Charlotta zadrżała. Nie wątpiła, że bandyta spełni groźbę.
– W sakiewce pod suknią – wyjawiła.
Paluchy oprycha wsunęły się pod materiał sukni i podążyły po jej nodze niczym wielki pająk. Rozchyliła zapraszająco uda, licząc, że oprych nie różni się od większości mężczyzn.
– Jeśli potem mnie puścisz, nie będę się opierała – obiecała kusicielskim tonem.
Nie zawiodła się, twarde paluchy wpełzły w złączenie jej ud, brutalnie wepchnęły się w delikatne wnętrze. Charlotta zacisnęła usta, ignorując ból i skupiając się na tym, co musiała zrobić, by przeżyć.
Jęknęła i przechyliła głowę w bok, wypatrując w ciemności sztyletu. Upadł bliżej, niż początkowo sądziła, wystarczyło wyprostować rękę.
– Wpierw klucz. – Zimne warknięcie oprycha rozproszyło jej uwagę. Używając pałki, zmusił Charlottę, aby spojrzała mu w twarz, a potem
przydusił jej krtań. Drugą dłonią odszukał sakiewkę, wyjął klucz i odłożył go na podłogę.
Ciężar przygniatający Mesire zelżał na krótką chwilę, gdy jej oprawca zabrał się do ściągania spodni. Słyszała, jak dyszy nad jej twarzą, dostrzegała w  ciemności  zarys  krzywego  nosa,  ust  i  policzków.  Ciemne  jamy  oczu wpatrujące się w nią bez litości.
Oprych krzyknął, gdy paznokcie Charlotty rozorały mu twarz. Wbiły się w żywe mięso, zdarły skórę, orząc w niej krwawe bruzdy. Chciała oślepić go, wydrapać mu oczy, lecz był za szybki, zdołał cofnąć głowę.
– Ty kurwo. – Z wściekłym warknięciem zrobił potężny zamach pałką. Jęknęła, wyciągając rękę po sztylet. Wiedziała, że nie zdoła zasłonić się
przed okrutnym ciosem.Nagle twarz bandyty zakryła czyjaś dłoń, wielka i blada. Jej oprawca szarpnął się, lecz pod dłonią pojawiło się ramię, oplotło mu szyję i brutalnie pociągnęło go w tył.
To był Cichoń, poznała go od razu.
Oprych   szarpał   się   w   stalowym   uścisku   wachmistrza,   wierzgając i szorując piętami o podłogę. Miał szeroko otwarte usta, lecz z jego gardła wydobywał się tylko cichy charkot.
– Nie zabijaj go – rzuciła w chwili, gdy bandyta zwiotczał w mocarnych ramionach Cichonia.
Sięgnęła  po  sztylet  i  wyprostowała  się,  czując  okropne  łupanie  pod czaszką. Wciąż lekko zamroczona podeszła do drzwi. Wyjrzała na korytarz, był pusty. Nawet jeśli ktokolwiek słyszał odgłosy towarzyszące walce, nie wściubiał nosa w nie swoje sprawy. Charlotta zatrzasnęła drzwi, po czym zapaliła nadtopioną świecę, która została na stole po kolacji. Wątły płomień oświetlił  Cichonia  trzymającego  w  uścisku  nieprzytomnego  mężczyznę. Rozpoznała tę twarz – to ten człowiek wymienił spojrzenia z karczmarzem, gdy wróciła ze spotkania z imć Baranowskim. Oprych miał na sobie kirys, który ochronił go przed pchnięciem sztyletem.
Mesire podziękowała losowi, że mężczyzna, którego zabiła, nie wykazał się  podobną  przezornością.  Teraz  leżał  na  brzuchu  w  kałuży  krwi.  Nie musiała widzieć jego twarzy, aby rozpoznać w trupie karczmarza.
Charlotta podniosła nocnik z podłogi i wylała jego zawartość na twarz oprycha. Parsknął i krztusząc się, wybałuszył oczy. Widząc swą niedoszłą ofiarę   trzymającą   sztylet,   szarpnął   się   w   ramionach   Cichonia,   lecz wachmistrz przytrzymał go bez trudu.
Mesire przyłożyła ostrze do twarzy mężczyzny. – Kto was przysłał? – zapytała.
– Nie zabijaj – zaskrzeczał. – Mam pieniądze.– Zatkaj mu usta – poleciła Charlotta Cichoniowi.
Dłoń wachmistrza zdusiła krzyk mężczyzny, gdy Mesire przebiła mu oko sztyletem. Oprych dygotał i łkał. Charlotta dała mu chwilę, aby przemyślał swoje położenie.
– Kto was przysłał? – zapytała ponownie.
– Przysięgam, nikt – zaskomlał. – Chcieliśmy tylko pieniędzy z kufra. Charlotta przysunęła sztylet do zdrowego oka.
– Tylko nie to, błagam. Przysięgam, mówię prawdę. Chcieliśmy zdobyć pieniądze!
Mesire  jednym  ruchem  ostrza  poderżnęła  mu  gardło.  Dłoń  Cichonia stłumiła przedśmiertny charkot mężczyzny.
– Co o tym myślisz? – zapytała go Charlotta.
Cichoń wypuścił zwłoki i wyprostował się.
– To był rabunek – odparł z namysłem.
– Mógł łgać.
– Po tym, co mu pani zrobiła? – rzekł z powątpiewaniem.
Charlotta przygryzła wargę i spojrzała w mrok za oknem.
– Pewnie masz słuszność, ale nie będziemy ryzykować – zdecydowała. – Wyjeżdżamy o świcie, jak tylko otworzą bramy.
Wozy ujrzeli późnym rankiem, zmierzały na południe przez moczarowatą dolinę  porośniętą  grabem,  olchą  i  brzozą.  Zadaszone  pojazdy,  każdy ciągnięty przez parę koni, toczyły się niespiesznie przez zamieciony śniegiem gościniec.     Wozom     towarzyszyło     czterech     uzbrojonych     jeźdźców podążających w parach przed i za kolumną. Także woźnice i czeladź mieli rusznice, kordy, tasaki, a nawet szable.
Tyner spojrzał na lasek po drugiej stronie gościńca. Wśród ośnieżonychchaszczy, łaciatych pni brzóz i zasp kryli się jego dragoni. Druga połowa oddziału czaiła się na pagórku wraz z nim, pod osłoną grabów i krzewów.
Strażnicy  poprzedzający  wozy  minęli  samotną  mogiłę  wznoszącą  się nieopodal brzózek i wprowadzili kolumnę w zasadzkę. Tyner odczekał, aż pojazdy znajdą się naprzeciw stanowisk strzeleckich, po czym sięgnął po pistolet i wyszedł zza drzew. Będąc już na widoku, wzniósł lufę i wystrzelił w niebo. Na ten znak zza krzaków, zasp i pni wyroili się dragoni, mierząc w kolumnę z rusznic.
Strażnicy   wstrzymali   spłoszone   wierzchowce.   Jeden   z   mężczyzn wyjechał kilka końskich kroków naprzód i pokazał puste dłonie.
–  Nie  wieziemy  nic  cennego!  –  zakrzyknął.  –  Na  wozach  są  tylko kobiety!
Tyner zmrużył oczy, lecz kołnierz kożucha i głęboko wciśnięta na oczy lisia czapa uniemożliwiły mu przyjrzenie się rysom mężczyzny.
– Rzućcie broń, jeśli chcecie żyć! – odkrzyknął Bogusław. – Daję wam parol szlachecki, że nikomu nie stanie się krzywda.
– Czemuż mamy ci wierzyć?
– Nie macie wyboru. Spróbujcie stawić opór, a zginiecie.
Strażnik opuścił powoli ręce i zsunął się z siodła, potem odpiął od boku szablę i rzucił ją na gościniec. Jego towarzysze i czeladź uczynili podobnie. Dragoni  zapędzili  mężczyzn  na  pobocze  i  kazali  im  klęczeć  na  śniegu, z dłońmi złożonymi na karkach.
Tyner zszedł na gościniec i zbliżył się do pierwszego wozu w kolumnie. Zatrzymał  się  kilka  kroków  od  uchylonej  plandeki,  zza  której  dobiegały wzburzone kobiece głosy.
– Jeśli macie broń, odłóżcie ją! – zawołał. – Nie uczynimy wam żadnej krzywdy!
W   szparze   plandeki   pojawiła   się   kobieta.   Dziwka,   którą   poznałw karczmie. Ona również go rozpoznała. Na jej twarzy malował się lęk. Wygramoliła się z wozu, podciągając do kolan szubę z zajęczych skórek, po czym zbliżyła się do Tynera.
– Jeśli macie ochotę się zabawić, potrzebna będzie inna lufa – rzekła, zatrzymując się i spoglądając na pistolet w dłoni porucznika.
Bogusław wręczył broń towarzyszącemu mu dragonowi, zrobił dwa kroki i znalazł się tuż przy ladacznicy.
– Gdzie Francuzka? – zapytał. – Zabiorę ją, a wy pojedziecie swoją drogą.
– Jaka Francuzka?
Tyner bez wahania zdzielił dziewkę w twarz otwartą dłonią.
– Pytam raz jeszcze: gdzie ona jest? – rzekł spokojnym głosem. – Dobrze się zastanów, co chcesz mi tym razem powiedzieć.
Dziwka potarła bolący policzek.
– Nie ma jej z nami – odparła. – Obudziła mnie przed świtem i kazała wyruszyć rankiem. Powiedziała, że dołączy do nas w Białej Cerkwi.
Tyner popatrzył na Grota, który po kolei zaglądał do wozów.
– Tu jej nie ma – stwierdził wachmistrz, przyjrzawszy się kobietom.
– Przetrząśnijcie wozy, szukajcie kufra lub skrytki – zdecydował Tyner. Skupił uwagę na stojącej przed nim kobiecie. – Masz na imię Mariam?
– Tak, panie.
–  Jeśli  wyczuję,  że  mnie  okłamujesz,  każę  zabić  was  wszystkich i zostawić w lesie, rozumiesz?
Mariam wytrzeszczyła na niego oczy. Spojrzała przez ramię na wozy, z których dragoni wyciągali na śnieg jej towarzyszki.
– Muszę wiedzieć, czy zrozumiałaś – ponaglił ją. – Tak – szepnęła przerażona.– Wiesz, jak się nazywa ta Francuzka?
Mariam zaprzeczyła ruchem głowy.
– Kazała zwracać się do siebie „madame”.
– Została w osadzie czy pojechała w inną stronę?
– Nie wiem… – Nie zabrzmiało to wystarczająco szczerze.
– Mów! – nastawał na nią Tyner z groźną miną.
– Chyba udali się do Mohylewa – wyrzuciła z siebie, bliska płaczu.
– Dlaczego tam?
– Madame towarzyszył sługa. Wysoki, starszy już, z jasnymi oczyma. Przyjmowałam  go  w  noc  przed  wyjazdem.  Zapytałam,  gdzie  tym  razem jedziemy. Wspomniał, że ktoś czeka na niego w Mohylewie. Zasnęłam, a gdy się obudziłam przed świtem, jego już nie było. Potem zjawiła się madame i kazała jechać bez niej do Białej Cerkwi. – Spojrzała Tynerowi głęboko w oczy. – Przysięgam, więcej nie wiem. Mówię prawdę.
Patrzyli na siebie, milcząc. Uwierzył jej.
– W których garnizonach byłyście?
– We wszystkich większych po tej stronie Bohu – odparła.
Tyner  zagryzł  wargi.  Z  niechęcią  musiał  przyznać,  że  Francuzka wykonała dla Sobieskiego kawał dobrej roboty.
– Co z nami będzie? – zapytała dziewczyna.
– Pojedziecie swoją drogą. Tak jak zostało to ustalone z Francuzką. Gdy dotrzesz na miejsce, zgłosisz się do pułkownika Piwo i oddasz się mu pod opiekę. Wokół Kijowa stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy, zarobku wam nie zabraknie.
– A jeśli madame znów się pojawi?
– Powiadomisz pułkownika Piwo. On będzie wiedział, co czynić. – Tyner chwycił Mariam za podbródek. – I pamiętaj: od teraz pracujesz dla mnie. Niepróbuj mnie okpić, bo nie znajdziesz miejsca, w którym będziesz mogła się ukryć przed moją zemstą.
– Mamy coś! – krzyknął Grot, przerywając im dyskurs.
Tyner podszedł do wozu z zaopatrzeniem, z którego dwóch dragonów i Grot wytaszczyli beczkę na dziegieć.
– Ciężka, kurwa mać – mruknął wachmistrz, prostując plecy. – Coś musi być w środku.
– Rozłupcie ją – rozkazał Tyner.
Grot  odebrał  siekierę  od  dragona  i  łupnął  ostrzem  w  środek  beczki, rozłamując  klepki.  Z  otworu  chlusnęło  cuchnące  mazidło,  brudząc  na brązowo śnieg.
Ludzie cofnęli się przed smrodem. Tyner przyłożył rękaw kożucha do nosa i obserwował, jak Grot rąbie beczkę.
Wachmistrz   odsunął   się   z   siekierą   i   Bogusław   zajrzał   między rozszczepione deszczułki. Wewnątrz była tylko lepka maź, jednak dno beczki znajdowało się za wysoko w stosunku do jej rozmiarów.
Tyner cofnął głowę, czując, jak smród dziegciu wyciska mu łzy z oczu. – Tu jest skrytka. – Wskazał czubkiem buta dolną część baryłki.
Dwóch dragonów wywróciło beczkę. Grot rąbnął siekierą i rozległ się trzask, gdy ostrze przebiło się przez dno.
Tyner poczuł, że serce szybciej mu bije.
– Rozwal to – warknął.
Grot  postawił  stopę  na  klepkach  i  pociągnął  za  trzonek  siekiery, uwalniając narzędzie i robiąc w beczce sporą dziurę. Skrytka była pusta.
Wachmistrz roześmiał się ochryple.
– Oto wasze złoto – rzekł cierpko i odszedł, ciskając siekierę na wóz. Tyner milczał, wpatrując się w rozłupaną baryłkę. Równie bezużytecznąjak cały jego plan.
Bratnie dusze
Od  momentu  opuszczenia  osady  Charlotta  i  Cichoń  gnali,  ile  sił w końskich nogach, przez białe bezludne pustkowie. Po kilku godzinach takiej jazdy wierzchowce się zmęczyły i wachmistrz zaproponował postój.
Wjechali  między  drzewa  oblepione  białymi  płatami  i  zatrzymali  się kilkadziesiąt kroków od skraju lasu, przy zwalonym buku. Charlotta z ulgą zsunęła się z siodła, czując, że jej tyłek zmienił się w zamarznięty kamień.
Cichoń wydawał się lepiej znosić trudy. Oddalił się w las i zaczął brodzić w głębokim śniegu, wypatrując czegoś pod nogami.
– Czego szukałeś? – zapytała Mesire, gdy powrócił.
– Wilczych tropów. Zimą zdarza się, że watahy atakują ludzi.
Charlotta rozejrzała się z lękiem, ale jedyne, co ujrzała, to pnie drzew i zaspy śniegu otaczające ich zewsząd.
– Nie ma ich tu – uspokoił ją Cichoń. – Odpoczniemy troszkę i ruszamy dalej.
Wachmistrz podczepił pod końskie pyski worki z obrokiem, a potem wyciągnął z sakwy chleb i wędzoną baraninę. Tak skromny posiłek nie był spełnieniem marzeń Charlotty, ale popity kilkoma łykami wódki z manierki przynajmniej rozgrzał ją od środka.
Mesire  przymknęła  oczy,  wsłuchując  się  w  ćwierkanie  zięby,  która odezwała się z głębi lasu. Pomyślała, że mogłaby osiąść na takim odludziu.Być wolna od przeszłości i dokonanych wyborów. Wiedziała jednak, że to tylko przyjemne mrzonki.
– Myślisz, że wystarczająco dobrze ukryliśmy złoto? – zapytała Cichonia. Wciąż martwiła się, że ktoś przypadkiem odkryje pieniądze, które zakopali przed wyjazdem z miasteczka.
– Nie mogliśmy zrobić nic więcej – odrzekł Cichoń. – Jeśli miała pani rację, dziewczyny zostaną zatrzymane po drodze, a wozy przeszukane.
„Jeśli miałam rację?”
Kierowała się instynktem, ale takie wytłumaczenie mogło nie zadowolić Marysieńki, jeżeli ktoś znajdzie ukryty skarb. Charlottę pocieszało jedynie to, że pieniędzy nie zostało już wiele, większość zdołała przekazać wojskowym zaangażowanym w organizację spisku.
– Gdy tylko dotrzemy do Baru, wyślę ludzi, aby wykopali pieniądze – powiedział Cichoń na pocieszenie. – Zamartwianie się niczego nie zmieni.
Wiedziała, że jej towarzysz ma rację.
Po  krótkim  odpoczynku  zaczęli  się  szykować  do  podróży.  Cichoń zapakował prowiant do sakwy, a potem udał się za jedną z zasp. Charlotta miała świadomość, że i ją w końcu czeka wycieczka w ustronne miejsce, z tą różnicą, że będzie zmuszona wystawić goły tyłek na siarczysty mróz. „Nawet w tym mężczyźni mają lepiej”, pomyślała smętnie.
Cichoń wrócił, poprawiając ubranie, i zbliżył się do Charlotty, aby pomóc jej dosiąść klaczy.
Wsunęła stopę w strzemię, ale wachmistrz zastygł w bezruchu. Przechylając głowę, patrzył między ośnieżone drzewa.
Mesire poczuła dreszcz grozy. Uwolniła stopę ze strzemienia i obróciła się twarzą do Cichonia.
– Co się dzieje? – szepnęła.–   Ptak   przestał   śpiewać   –   mruknął   Cichoń,   sięgając   po   pistolet umieszczony w olstrze.
– Wilki? – zapytała drżącym głosem.
– Ludzie – odparł Cichoń i wcisnął broń w dłoń Charlotty.
– Ilu ich jest?
– Na razie widzę tylko jednego, kryje się za krzewami jarzębiny na lewo po skosie. Jeśli mamy szczęście, to tylko myśliwy.
Spojrzenie  Mesire  pomknęło  we  wskazane  przez  Cichonia  miejsce. Dostrzegła czapkę wystającą zza ośnieżonych gałęzi.
– Na mój znak proszę się ukryć za tym pniem – polecił wachmistrz i odszedł do swego ogiera. Udając, że sprawdza stan kulbaki, wyciągnął rusznicę ze skórzanego pokrowca. Wtedy spojrzał w jej stronę i poruszył bezgłośnie ustami.
– Teraz!
Charlotta  sięgnęła  po  szablę  przymocowaną  do  siodła  i  zgięta  wpół doskoczyła  do  wywróconego  drzewa.  W  tej  samej  chwili  huknął  strzał. Mesire   wyjrzała   ostrożnie   zza   pnia   i   zobaczyła   pięciu   mężczyzn poruszających  się  między  drzewami.  Mieli  na  sobie  chłopskie  kożuchy i baranie czapy. W łapskach ściskali tasaki, siekiery i szable. Jeden z drabów trzymał w dłoniach dymiącą rusznicę.
–  Nie  pozwól  zajść  mnie  od  tyłu!  –  rzucił  wachmistrz  i  ruszył  ku zbójcom, od razu przyciągając ku sobie trzech napastników.
Pozostali dwaj ruszyli wprost na Charlottę. Zapewne nie przyszło im do głów, że stawi poważniejszy opór.
Mesire wbiła pionowo szablę w zmarznięty śnieg i zacisnęła dłonie na kolbie pistoletu, modląc się, by proch nie spalił na panewce, co czasem zdarzało się przy tej broni.
Za jej plecami huknął strzał z rusznicy Cichonia i mroźne powietrzeprzeszył krzyk trafionego zbójcy. Charlotta nie miała czasu spojrzeć w tamtą stronę. Uniosła oburącz pistolet i nacisnęła spust. Kurek uderzył z suchym trzaskiem o krzesiwo, iskrząc proch. Pierwszy z bandytów odruchowo zwolnił, co pozwoliło Charlotcie lepiej wycelować. Broń szarpnęła przy strzale i mężczyzna padł w śnieg, tryskając krwią z rozłupanej głowy.
Charlotta odrzuciła dymiący pistolet i wydobyła szablę z zaspy, nim drugi ze  zbójców  natarł  na  nią  z  uniesioną  siekierą.  Odbiła  okrutny  cios wymierzony  w  jej  głowę  i  natychmiast  wykonała  szermierczy  zwrot, spuszczając szablę na ramię napastnika. Ostrze trafiło w cel, lecz zatrzymało się na grubym rękawie kożucha, nie upuszczając kropli krwi ze zbira.
Mimo to opuścił siekierę, co pozwoliło Mesire skrócić dystans między nimi. Zrobiła krok w przód, jednocześnie tnąc szablą przez brodatą gębę i odcinając kawałek nosa i ust.
Zbir wypuścił siekierę i chwycił się za twarz. Charlotta, nie ryzykując, że klinga   znów   zatrzyma   się   na   kożuchu   lub   czapce,   chlasnęła   szablą w  zakrwawione  dłonie  mężczyzny,  odrąbując  mu  palce  niczym  kawałki miękkiego drewna. Zbójca zawył opętańczo i cofając się przed kolejnym ciosem, potknął się i padł na plecy. Charlotta chwyciła oburącz rękojeść szabli i z całej siły wbiła ostrze w pierś wijącego się w śniegu człowieka. Stal weszła głęboko, przebijając kożuch i ciało, mimo to nie przestawała pchać dopóty, dopóki klinga nie zazgrzytała o kość.
To ją otrzeźwiło. Spróbowała wydostać ostrze, ale zaklinowało się na dobre między żebrami.
Obejrzała się przez ramię i serce podskoczyło jej do gardła. Cichoń tarzał się po ziemi, walcząc z potężnie zbudowanym bandytą, dwóch pozostałych zbirów leżało martwych w krwawym śniegu. Chłop zdawał się wygrywać. Przygniatał Cichonia potężnym cielskiem i trzymał go za twarz, drugą ręką sięgając po zgubiony podczas szamotaniny tasak.Charlotta puściła rękojeść szabli i sięgnęła po sztylet schowany w bucie. Podbiegła do szamoczących się mężczyzn i wbiła ostrze w pochylony kark bandyty duszącego Cichonia.
Rozległ się trzask  pękającej kości i drab  zwalił się na śnieg.  Mesire wyszarpnęła sztylet z jego szyi, krew i płyn rdzeniowy ochlapały jej twarz.
Cichoń patrzył na nią. Uświadomiła sobie, że na jego ubraniu jest za dużo krwi.  Była  na  całym  tułowiu  wachmistrza,  plamiąc  na  ciemno  włosie kożucha.
Charlotta  padła  na  kolana  i  szybko  rozpięła  mu  kożuch.  Używając sztyletu, rozcięła materiał przesiąkniętej krwią koszuli i odsłoniła ranę na brzuchu, z której wyciekała gęsta czerwień.
– Jak to wygląda? – Głos Cichonia wyrwał ją z szoku.
Spojrzała mu w oczy. Nie było sensu kłamać.
– Rana jest głęboka, lecz wąska. Przynajmniej nie powypadają ci kiszki na zewnątrz.
– Trzeba ją zatkać – wystękał.
– Zajmę się tym. Tylko się nie ruszaj.
Zaczerpnęła śniegu w dłoń i przemyła ranę. Potem wyciągnęła z juków własną zapasową koszulę i pocięła materiał na szerokie równe pasy, którymi obwiązała tułów Cichonia.
– Musimy jechać – powiedziała.
Cichoń podparł się na łokciu.
– Dołożyliśmy kurwisynom – zauważył, krzywiąc się z bólu.
Charlotta pomogła wachmistrzowi podnieść się na nogi i doprowadziła go do konia. Musiała wytężyć wszystkie siły, aby podsadzić dużo cięższego od siebie mężczyznę na siodło. Potem w końcu wyrwała swoją szablę ze zwłok zbójcy, dosiadła swojej klaczy i wyjechali z lasu na otwarte pola.Przez resztę dnia Cichoń nie odzywał się wiele. Kiwał się w siodle, jakby kolejny podmuch lodowatego wiatru miał go z niego zwalić.
Pod  wieczór  zawieja  przybrała  na  sile,  sypiąc  jeźdźcom  w  twarz śniegiem, oślepiając ich i mrożąc na kość. Charlotta wiedziała, że muszą znaleźć schronienie i przeczekać noc, ale nie widziała nic poza mrokiem i gęstą zamiecią. Była już w rozpaczy, gdy ujrzeli kontury domostw rysujące się za wirującymi kłębami śniegu.
Wieś wyglądała na wymarłą. Większość chałup została zdewastowana, inne  spłonęły.  Charlotta  pomyślała,  że  każde  z  tych  pogorzelisk  jest cmentarzyskiem czyichś marzeń o lepszym, bezpieczniejszym życiu.
W końcu udało się im odnaleźć domostwo ze stojącymi ścianami i niemal kompletnym dachem. Mesire pchnęła drzwi i zajrzała do ciemnej jak grób izby. Nie wyczuła obecności ludzi czy zwierząt, wyłącznie chłód, jaki zwykle wypełnia puste pomieszczenia. Mimo to zachowała ostrożność. Sięgnęła po szablę i trzymając przed sobą ostrze, wkroczyła do wnętrza.
Chwilę  trwało,  nim  wzrok  Charlotty  przywykł  do  ciemności  i  mogła pobieżnie rozeznać się w układzie izby. Jedynym sprzętem, który w niej pozostał,  było  wywrócone  koryto  dla  zwierząt  niegdyś  mieszkających z wieśniakami pod jednym dachem.
Wprowadziła wierzchowce do środka i ściągnęła z siodła nieprzytomnego Cichonia.  Potem  ułożyła  go  na  klepisku.  Miał  gorączkę  i  mamrotał  coś w malignie.
Ogień to była pierwsza sprawa, którą musiała się zająć. Na szczęście palenisko    usytuowane    pośrodku    chaty    zostało    nienaruszone.    Może właściciele domu liczyli, że wrócą tu w bardziej sprzyjających czasach.
Charlotta  zatrzasnęła  drzwi  i  wprowadziła  konie  do  obórki.  Wyjęła z juków siekierę i niemal po omacku zaczęła rąbać drzazgi z koryta. Drewno było twarde i oporne, ale w końcu udało się jej uzyskać wystarczającą ilośćopału.
Zabrała  się  do  rozpalenia  ognia,  lecz  okazało  się  to  trudniejsze,  niż sądziła.  Węgielek  przechowywany  w  metalowym  pojemniczku  zgasł  na dobre, co zmusiło Charlottę do użycia krzesiwa i hubki.
Z  początku  nie  wychodziło  jej  to  najlepiej.  Od  uderzania  krzesiwem rozbolały ją dłonie i ramiona, a do tego skaleczyła się boleśnie w palec. W końcu  udało  się  jej  rozniecić  płomień  na  podpałce  i  w  izbie  zrobiło  się odrobinę cieplej i jaśniej.
Ogrzawszy dłonie, rozpięła kożuch Cichonia, aby móc się przyjrzeć ranie brzucha. Już na pierwszy rzut oka nie wyglądało to najlepiej. Opatrunki całkiem  przesiąkły  krwią,  zlepiając  się  warstwa  z  warstwą,  i  musiała posłużyć się nożem, by przeciąć nasiąknięty szkarłatem materiał.
Po  odsłonięciu  rany  stwierdziła,  że  ta  zaogniła  się  i  napuchła.  Na szczęście  Charlotta  nie  wywąchała  smrodu,  co  oznaczało,  że  kiszki  były nienaruszone.
Wyciągnęła kociołek z juku i napełniła go śniegiem, po czym zagotowała wodę na ogniu.
Gdy zaczęła przemywać ranę, Cichoń jęknął i się ocknął. Próbował się podnieść, lecz Charlotta powstrzymała go, kładąc mu dłoń na piersi.
– Leż i odpoczywaj – powiedziała.
– Gdzie jesteśmy?
–  W  opuszczonej  wiosce.  Mieliśmy  szczęście,  rozpętała  się  okropna zamieć.
Cichoń spojrzał na swój brzuch.
– Nie wygląda to dobrze – ocenił.
– Wyżyjesz – zapewniła go, choć wcale nie była tego pewna. – Jesteś silny.– Strasznie boli – wyznał.
– Przygotowałam laudanum.
Charlotta   przystawiła   krawędź   cynowego   kubka   do   ust   Cichonia i zadbała, aby wysiorbał cały środek znieczulający. Potem zmieniła płócienne bandaże i okryła go pledem.
Przez jakiś czas milczeli, wsłuchani w dzikie harce wichru na dworze i trzask ognia pochłaniającego przemarznięte drewno.
– O czym pani myśli?
Spojrzała na niego zaskoczona.
– O mieszkającej tu wcześniej kobiecie – wyznała z ociąganiem. – Z pewnością   marzyła   o   ciepłej   kuchni   z   kilkoma   garnkami   i   dobrym mężczyźnie, który zapewni jej trochę miłości nocą i byt dzieciom. Zwykłe drobne marzenia, które powinny się spełnić, gdyby życie było uczciwą grą.
– Drobne sprawy. Doceniamy je dopiero wówczas, gdy je utracimy – odparł Cichoń, zakaszlał i skrzywił się z bólu.
– Czasem po prostu nie można nic na to poradzić – stwierdziła Charlotta smutno.
– Tak było w pani przypadku?
Zawahała się. Nigdy dotychczas nie rozmawiali w ten sposób.
– Człowiek jest tym, kim jest, takim, jakim stworzyła go przeszłość i jego własne czyny – odparła smętnie. – To, co zrobiłeś, zawsze będzie w tobie, możesz sobie wmawiać, że się zmienisz, że będzie inaczej, możesz mieć nadzieję, ale…
– Zwykle gówno z tego wychodzi – dokończył za nią Cichoń. Zabrzmiało to bardzo osobiście. Charlotta uświadomiła sobie, że choć
znają się niemal dwa lata i wiele razem przeszli, w gruncie rzeczy nic nie wie o tym mężczyźnie.– Masz dzieci? – zapytała.
– Miałem żonę i dwóch synów, ale zabrała ich zaraza. Myślę, że Bóg ukarał mnie za to, czego się dopuściłem na wojnie.
Charlotta zacisnęła usta i dorzuciła drewienek do ognia.
– To było jeszcze za czasów Jana Kazimierza – kontynuował Cichoń. – Po nieudanej wyprawie zimowej na Moskwę Kozacy znów podnieśli bunt. W odwecie paliliśmy całe wsie i miasteczka, kto uszedł z życiem, trafiał w jasyr do   Tatarów,   wtenczas   sprzymierzonych   z   nami   przeciw   Moskwie. Towarzyszący  nam  murza  groził,  że  jeśli  nie  dostanie  niewolników,  to odejdzie  na  Krym.  Zdobywaliśmy  więc  kolejne  osady,  gdzie  ordyńcy wybierali ludzi jak bydło, nam zostawiając dobytek i to, co zakopano pod klepiskiem.  Grzech  to  straszny  chrześcijan,  choćby  i  prawosławnych, w pohańską niewolę oddawać.
Zamilkł, wpatrując się w płomienie.
– Czasem człowiek nie ma wyboru. Czyni to, co musi – powiedziała Charlotta.
Cichoń spojrzał jej w oczy.
– Częściej czynimy więcej zła, niż musimy – rzekł posępnie. – Tatarzy nie  brali  małych  dzieci,  szkraby  to  tylko  kłopot  i  znikomy  zysk.  W większości   umierały,   nim   doprowadzono   je   na   targi   niewolników. Widziałem,  jak  odrywano  dzieci  od  matek,  widziałem  noworodki,  które zostawiano  na  mrozie,  aby  zginęły.  –  Potrząsnął  głową,  jakby  chciał wyrzucić z niej okropne wspomnienia. – Z początku sprzedawaliśmy sieroty handlarzom odkupującym łupy od wojska, ale malców przybywało i nikt nie chciał przyjmować ich nawet darmo. Po prostu zostawialiśmy ich na miejscu, pośród ruin, na pewną śmierć. Myślę, że dlatego Bóg zabrał mi rodzinę.
Mesire położyła dłoń na ramieniu wachmistrza.
– Jesteś dobrym człowiekiem – powiedziała szczerze. – Twoich bliskichzabrała zaraza, nie trzeba doszukiwać się w tym boskiej kary.
Cichoń przymknął oczy, milcząc.
Charlotta wyczuła, że czas zakończyć rozmowę.
– Odpoczywaj.
Ułożyła  się,  przylegając  do  niego  plecami,  aby  dzielić  się  ciepłem, i zasnęła, trzymając w dłoni nabity pistolet.
Obudziła  się  o  świcie,  obolała  i  zmarznięta.  Zebrawszy  się  w  sobie, wyjrzała na zewnątrz i stwierdziła z ulgą, że pogoda uspokoiła się na tyle, by mogli kontynuować jazdę wierzchem. Niestety stan Cichonia pogorszył się przez noc i nie mógł on utrzymać się o własnych siłach na grzbiecie konia. Zaradziła temu, przywiązując go sznurem do kulbaki.
Opuścili zrujnowaną wieś  i podążyli na zachód  przez puste,  zawiane świeżym  śniegiem  połacie.  Pierwsze  ludzkie  osady  ujrzeli  jeszcze  przed południem.  Pojawiły  się  pola  i  sady,  z  daleka  połyskiwały  tafle  stawów rybnych, na których wieśniacy rąbali przeręble.
Do Baru dotarli na dwie godziny przed zmrokiem. Mesire przeprowadziła wierzchowce  przez  zasypaną  fosę  i  zniszczone  wały  ziemne,  niegdyś chroniące miasto przed wrogami. Ta część Baru była kompletnie zrujnowana i   wyludniona.   Ulice   wytyczone   pomiędzy   spalonymi   i   zburzonymi budynkami  zawalał  zbity,  wysoki  śnieg  i  tylko  czasem  między  ruinami domostw pojawiali się żebracy i ciemne męty, żyjący z dala od uczciwych ludzi.
Charlotta wyciągnęła z olstra pistolet i przez cały czas trzymała broń na widoku, aby odstraszyć potencjalnych łupieżców. Po kilku minutach strachu dotarli do palisady chroniącej wewnętrzną część miasta, gdzie ocalało nieco budynków i mieszkańców. Przy furcie zatrzymało ich trzech przemarzniętych wartowników. Charlotta wręczyła każdemu z nich monetę i bez zbędnych pytań wpuszczono ją do środka.Zaraz  za  bramą  otoczył  ją  tłumek  ludzi  krążących  między  kuźniami, w  których  wyrabiano  doskonałe  noże,  słynne  z  jakości  na  całą  Polskę. Charlotta zsiadła z klaczy i ruszyła piechotą, prowadząc wierzchowce za uzdę. Kilka razy użyła łokci, aby przebić sobie drogę w ciżbie, kiedy indziej wystarczyło przeprosić zawalidrogę.
Dotarła na plac z ruiną ratusza i synagogi, z której ostał się jedynie mur z  hebrajskimi  napisami.  Tam  znajdowało  się  jeszcze  więcej  kramów z żywnością i futrami oraz gospody, z których wylewał się na zewnątrz pijacki gwar. Z ulicznych garkuchni unosił się zapach grochówki i Charlotta odczuła, jak straszliwie jest głodna.
Cel, do którego zmierzała, znajdował się w pobliskim zaułku. Była to mała  synagoga,  wzniesiona  w  miejsce  tej  zniszczonej  przez  Kozaków. Zatrzymała klacz przed drzwiami domu sąsiadującego z bożnicą i odcięła sznury  mocujące  Cichonia  w  siodle.  Wachmistrz  zsunął  się  bezwładnie w  ramiona  Charlotty,  a  potem  wywrócił  się  na  ubity  śnieg,  omal  nie pociągając jej za sobą.
Charlotta rozejrzała się za pomocą. Na próżno. Żaden z przechodniów nie kwapił się, aby udzielić im wsparcia. Na szczęście drzwi domu rozwarły się i  wybiegło  zeń  dwóch  młodych  Żydów.  Tuż  za  nimi  pojawił  się  Jose Abrahamowicz w chałacie przepasanym szerokim żółtym pasem.
– Żywo, pomóżcie pani Mesire! – zawołał, szarpiąc się za rudą jak ogień brodę, a potem spojrzał bacznie na wachmistrza. – Co mu jest?
– Dostał ostrzem w brzuch dwa dni temu – wyjaśniła Charlotta, gdy synowie Abrahamowicza wspólnymi siłami zataszczyli Cichonia do domu.
Charlotta  i  Abrahamowicz  podążyli  za  nimi.  Zaraz  po  przekroczeniu progu gospodarz dotknął dłonią mezuzy umocowanej na framudze. Pojemnik ze szkła i drewna umieszczony po prawej stronie wejścia zawierał zwitek pergaminu zapisany fragmentami Tory i miał za zadanie chronić dom przedzłymi duchami.
– Połóżcie go na stole w gabinecie i ściągnijcie z niego ubranie – polecił rudobrody synom, a potem zwrócił się do Charlotty: – Córka przygotuje pani coś ciepłego do jedzenia.
Przywołał  rudowłosą  dziewczynę,  która  właśnie  wbiegła  do  sieni, zwabiona hałasem. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, lecz wnioskując po urodzie i figurze, była już zdatna do małżeństwa.
Charlotta udała się za nią do kuchni, gdzie zjadła pierwszy gorący posiłek od  dwóch  dni.  Napełniwszy  żołądek,  odpoczywała,  racząc  się  grzanym winem i obserwując krzątające się po pomieszczeniu dwie młodsze córki Abrahamowicza.
Medyk pojawił się w kuchni już po zmroku, zmęczony i markotny. Jedna z córek wręczyła ojcu kubek z winem. Charlotta spojrzała na mężczyznę z niepokojem, próbując wyczytać wieści z pożłobionej bruzdami twarzy.
– Co z nim będzie? – zapytała, gdy zaspokoił pragnienie.
– To wie tylko Najwyższy – odrzekł medyk i otarł dłonią usta. – Kiszki nie  zostały  uszkodzone,  ale…  przy  takich  obrażeniach  często  wdaje  się zakażenie. Trzeba czekać i się modlić.
Charlotta zacisnęła usta.
– Zostawiam to tobie – odrzekła. – Moje modlitwy nie są wysłuchiwane. Abrahamowicz popatrzył na nią ciemnymi, poważnymi oczyma.
– A jak często pani tego próbuje?
Zamilkła, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Wcisnęła złotą monetę w dłoń medyka i podniosła się z ławy.
– Muszę iść – oznajmiła.
Abrahamowicz położył dłoń na jej dłoni.
– Proszę zostać, poleciłem przygotować dla pani ukrop w balii i pokój dospania. Na zamku zamknęli już bramy na noc. Szkoda fatygi w taką pogodę. Charlotta spojrzała w zawieję szalejącą za oknem i uznała, że medyk ma
słuszność.
Marzyła o gorącej kąpieli i długim śnie. Wszystko inne mogło poczekać do jutra.ROZDZIAŁ IV
Ukryte zamiary
Luty A.D. 1672
Dyplomacja jest najdoskonalszym rodzajem szpiegostwa, a Peter Ignaz von   Stom   cieszył   się   opinią   człowieka   niezrównanego   w   obu   tych dziedzinach.
Eleonora przywitała z uśmiechem szczupłego,  łysiejącego  mężczyznę, który wkroczył do jej alkowy, niosąc pod pachą skórzaną tekę. Ambasador miał na sobie ciemnogranatowy kaftan zapinany z przodu na duże srebrne guziki. Poważna, poznaczona bruzdami twarz hrabiego von Stoma rozjaśniła się na widok królowej.
– Wasza wysokość wygląda kwitnąco – zauważył, kłaniając się nisko. –  Spocznij,  hrabio,  to  prywatna  rozmowa.  –  Eleonora  wskazała  na
wyściełany zydel ustawiony naprzeciw jej krzesła.
Ambasador von Stom usiadł i rozejrzał się znacząco po komnacie. – Czy możemy tu bezpiecznie rozmawiać, wasza miłość?
– Owszem, hrabio. Jakie wieści przesyła mi brat?– Jego cesarska wysokość zapewnia cię, miłościwa pani, o swej miłości i poparciu.
– Ale czy przyśle wojsko, gdy buntownicy spróbują obalić mego męża z tronu?
–  Cesarz  polecił  księciu  lotaryńskiemu  przenieść  siedem  regimentów w pobliże granicy śląskiej. W razie potrzeby w jeden dzień książę będzie mógł zająć Kraków.
Eleonora  ukryła  rozpierające  ją  emocje.  Ostatni  raz  widziała  Karola w noc poprzedzającą jej wyjazd z Wiednia do Polski.
– Czy książę wspomniał o mnie?
– Prosił, abym przekazał miłościwej pani list od niego. – Ambasador wyciągnął z teki kopertę i wręczył ją królowej.
Eleonora   zerknęła   na   lak,   wydawał   się   nienaruszony.   Z   wielkim wysiłkiem  pohamowała  pragnienie,  aby  natychmiast  rozedrzeć  kopertę i przeczytać słowa spisane dłonią ukochanego mężczyzny.
Odłożyła list na stolik obok filiżanki po porannej czekoladzie i skupiła uwagę na ambasadorze.
–   Mój   mąż   i   senatorowie   chcą   wiedzieć,   czy   cesarz   wspomoże Rzeczpospolitą w wojnie z Imperium Osmańskim.
Oblicze Petera von Stoma ściągnął grymas.
– Obawiam się, że Polacy są zdani na siebie – rzekł otwarcie. – Wielu ministrów  z  Nadwornej  Rady  Wojennej  uważa,  że  w  obliczu  konfliktu z Francją nie możemy pozwolić sobie na wojnę na dwa fronty. Osobiście zgadzam się z tą opinią.
Eleonora   spodziewała   się   takiej   odpowiedzi,   lecz   i   tak   poczuła rozgoryczenie decyzją brata.
– Co zatem radzisz, ambasadorze?– Szukać pokoju z Turkami za wszelką cenę.
– Sułtan żąda dla siebie całej Ukrainy – powiedziała królowa.
–   Ustąpić   wobec   silniejszego   to   jedyne   rozsądne   wyjście,   wasza wysokość.
Eleonora pokręciła głową.
– Tu inaczej pojmuje się rozsądek niż w Austrii, ambasadorze. Już słyszę te głosy w senacie, że Polacy nie znają pojęcia pokoju za wszelką cenę.
– Nawet wówczas, gdy nie ma się szans na wygraną?
– Zwłaszcza wtedy, hrabio. To jest naprawdę dziwny kraj.
Rozmawiali  prawie  godzinę,  głównie  o  księciu  lotaryńskim,  który  to temat  najbardziej  zajmował  królową.  Ambasador  odpowiadał  taktownie i cierpliwie, starając się zaspokoić ciekawość Eleonory, nawet jeśli pytania dotykały intymnych spraw, tyczących aktualnej metresy księcia.
Gdy Peter von Stom pożegnał się i opuścił komnatę, Eleonora podniosła ze stolika list od Karola i przyłożyła papier do nozdrzy, wdychając woń perfum, którymi skropił list.
Tak bardzo za nim tęskniła.
Złamała lak i otworzyła kopertę. Chłonęła każde słowo, które wyszło spod ręki ukochanego, śmiała się z jego żartów i smuciła troskami. Na kilka krótkich chwil znów poczuła się szczęśliwa.
Skończywszy   czytać,   przyłożyła   kartkę   papieru   do   serca   niczym najświętszą relikwię. Czuła, że twardnieją jej sutki i robi się wilgotna. Naszła ją nieodparta ochota, żeby położyć się w łożu, zamknąć oczy i pieścić się, wyobrażając sobie, że jest z Karolem.
Z   euforycznej   mgiełki   wyrwało   ją   pukanie   do   drzwi.   Eleonora zaczerpnęła oddechu i zawstydzona spojrzała na Klarę Pac, gdy ta wkroczyła do alkowy.Kanclerzyna dosłownie promieniała na twarzy, tak jak może jaśnieć tylko kobieta, która znalazła satysfakcję w ramionach kochanka.
– Widzę, że miałaś udaną noc – zauważyła Eleonora z zawiścią i odłożyła list na stolik.
– Owszem, wasza wysokość. Nadzwyczaj.
– Myślałam, że twój mąż zamierzał wrócić na Litwę.
– I tak uczynił – odparła Klara, swobodnie rozsiadając się na sofie. – Przedwczoraj opuścił Warszawę.
– Ach… – Królowa zerknęła na przyjaciółkę zaciekawiona. – Kimże więc jest ten szczęśliwiec?
– Nikt ważny, kapitan artylerii.
– Rozumiem, że jego działo sprawuje się bez zarzutu.
Klara przeciągnęła się z błogim uśmieszkiem.
– O tak, szczerze powiedziawszy, było to jedno z lepszych chędożeń, jakie miałam w ostatnim czasie.
Eleonora westchnęła.
– Szczerze ci zazdroszczę tej wolności – rzekła smutno.
Klara popatrzyła na królową spod lekko uniesionych brwi.
– Jest na to sposób, najjaśniejsza pani. W gwardii nie brakuje hojnie wyposażonych przez naturę mężczyzn. Wielu z nich z radością da rozkosz swej królowej.
– To byłoby miłe, ale zbyt ryzykowne. Muszę założyć, że Prażmowski umieścił na zamku swoich szpiegów. Wystarczy, że mego męża posądzają o impotencję. Skandal z cudzołóstwem tylko uwiarygodniłby te pogłoski.
– Słyszałam, że wasza wysokość przyjęła ambasadora von Stoma. – Klara Pac płynnie skierowała rozmowę na inne tory. – Czy cesarz udzieli nam pomocy?–   Tylko   w   razie   wojny   domowej.   Tymczasem   książę   lotaryński przemieści regimenty na granicę.
– Pragniesz się z nim spotkać, wasza wysokość?
Eleonora zamilkła, wpatrując się w płatki śniegu wirujące za oknem.
– Z całego serca – wyznała.
Pacowa wstała z sofy i zbliżyła się do królowej.
– Zatem namów męża na wyjazd do Krakowa – szepnęła. – Zorganizuję ci schadzkę z Lotaryńczykiem.
Eleonora popatrzyła na nią zaszokowana.
– Jeśli coś takiego rozniosłoby się…
– Bez obaw, zajmę się wszystkim – uspokoiła ją Klara. – Zaufaj mi, miłościwa pani.
Eleonora wiedziała, że była to ostatnia rzecz, którą powinna zrobić, lecz nie miała w sobie dość siły, aby odeprzeć pokusę. Tak bardzo pragnęła ujrzeć Karola, poczuć dotyk jego dłoni i smak ust, znów doznać rozkoszy.
Zwyczajne kobiece pragnienia, dostępne dla byle służącej, a nieosiągalne dla królowej.
– Król nie zechce opuścić Warszawy, czuje się tu bezpiecznie, chroniony przez gwardię i mury zamku – powiedziała Eleonora, wiedząc w głębi serca, że to kłamstwo. Korybut miał w Warszawie kochanka i nie chciał się z nim rozstawać.
Złośliwością losu było to, że pożądanie, które ją pchało do wyjazdu, jej męża  trzymało  tu,  na  miejscu,  i  Eleonora  obawiała  się,  że  akurat  w  tej sprawie niewiele może poradzić.
– Musimy tedy sprawić, by stracił poczucie bezpieczeństwa. – Szept z ust Klary przywodził na myśl syk rajskiego węża kuszącego Ewę. – Wówczas jego wysokość nie będzie sprzeciwiał się wyjazdowi.– Co masz na myśli?
– Truciznę – odparła Klara, patrząc królowej w oczy. – Czyż nie będzie to wystarczający powód, by przenieść się na Wawel?
Eleonorę zatkało. Propozycja Klary była szaleństwem, lecz właściwie… Im dłużej nad tym myślała, tym więcej dostrzegała korzyści.
– Skąd weźmiemy truciznę? – zapytała królowa.
– Przygotuję ją osobiście – zapewniła Pacowa.
Królowa otworzyła szerzej oczy.
– Będziesz potrafiła?
– Jestem w końcu Francuzką – odrzekła Klara. – W mej ojczyźnie ta sztuka ma długą i bogatą tradycję.
Ranek Marysieńka spędziła, pijąc kakao i czytając gazetę dostarczoną z Paryża. Odkąd zaczął rosnąć jej brzuch, potrzebowała więcej odpoczynku niż dotychczas i chętniej spędzała czas na lenistwie.
Jan wciąż odsypiał nocne obrady sejmowe, z których powrócił dobrze po północy. Po obudzeniu się odwiedził żonę w saloniku i ucałowali się na przywitanie.
– Wyglądasz na przepracowanego – zauważyła Marysieńka z troską. Wręczyła   mężowi   kieliszek   z   miksturą,   którą   zawczasu   poleciła
przygotować w kuchni.
– Wypij. To cię postawi na nogi.
– Co to jest? – zapytał Jan, zerkając w kryształ.
– Wino z dodatkiem dzikiej róży, nawłoci i kurdybanku – wyliczyła Marysieńka.  –  Dodałam  laseczkę  wanilii  i  cynamonu,  a  także  miód  dla słodyczy.
Jan wychylił miksturę i oblizał usta ze smakiem.– Wyborne.
– Czemu wróciłeś tak późno?
– Debatowaliśmy w senacie nad przygotowaniami do wojny z Turcją. Obrady przeciągnęły się, a potem jeszcze musiałem odbyć kilka spotkań.
– I co postanowiono?
Jan skrzywił twarz.
– Jak zwykle nic konkretnego, skończyło się na gadaniu i skandalicznej kłótni pomiędzy Pacami a biskupem Olszowskim. Przez moment myślałem, że ci trzej wezmą się za łby.
–  Spodziewałeś  się  tego  –  rzekła  z  uznaniem.  –  Pacowie  całkiem wyrugowali Olszowskiego z kręgu mającego wpływ na króla.
– Pracowali nad tym od wielu miesięcy. Nie dość, że posiedli całkowitą władzę nad Litwą, to jeszcze przyciągnęli do swej partii najważniejszych panów  koronnych.  Przy  Olszowskim  ostało  się  jedynie  kilku  magnatów powiązanych z księżną Gryzeldą, w tym również kniaź Dymitr.
– Biskup od lat jest stronnikiem i przyjacielem kniahini – zauważyła Marysieńka. – To również jej osobista porażka. Nie mogę pojąć, jak straciła wpływ na syna. Wcześniej trzymał się kurczowo matczynej kiecki.
– Małżeństwo zmienia ludzi, zwłaszcza jeśli kobieta jest silna i wie, czego pragnie.
Marysieńka była zbyt pochłonięta konfliktem we wrogim obozie, aby wyczuć autoironię w głosie męża.
– Doskonale, niechaj wściekłe psy zagryzą się same. – Nie kryła złośliwej radości.
– To okazja, aby przeciągnąć Olszowskiego na naszą stronę – oznajmił Sobieski. – Jako podkanclerzy byłby wielkim wsparciem dla stronnictwa.
– Cenisz go? – Marysieńka się zdumiała. – Po tym, jak wyniósł na tronKorybuta i ożenił go z Austriaczką?
– Czynił to, co uważał za słuszne dla dobra ojczyzny – odrzekł Sobieski. – Nie potrafię go winić. Szczerze powiedziawszy, wolałbym mieć przy sobie Olszowskiego niż tego węża Prażmowskiego z jego nienasyconą ambicją i żądzą złota.
– Niestety Olszowski jest uczciwy. – Wypowiedziała to słowo, jakby musiała   wypluć   kęs   niesmacznej   strawy.   –   Nie   porzuci   Korybuta i stronnictwa habsburskiego mimo doznanego afrontu.
–  No  nie  wiem.  –  Jan  uśmiechnął  się  tajemniczo.  –  Poczyniłem  już starania w tej sprawie. Od jesieni koresponduję z biskupem. Obaj jesteśmy zdania,  że wycofanie przez Paca armii litewskiej zaprzepaściło  zdobycze całorocznej  kampanii.  Jeśli  nic  się  nie  zmieni,  to  na  wiosnę  będziemy zmuszeni  oddać  Kozakom  to,  co  zdobyliśmy  tak  wielkim  kosztem  krwi i  środków.  Olszowski  doskonale  rozumie  powagę  sytuacji.  Pomógł  mi zorganizować broń i sukno dla wiernych nam semenów Chanenki.
– Mogłeś mi powiedzieć – rzekła Marysieńka z wyrzutem.
– Teraz ci mówię. – Zbliżył się do niej, próbując wziąć ją w ramiona. Marysieńka wymknęła się mu z rąk i chwyciła ze stołu puchar w winem,
odgradzając się tym sposobem od Jana.
–  Czy  ma  to  związek  z  małżeństwem  Teofili  i  kniazia  Dymitra?  – zapytała wprost.
–  Olszowski  był  pośrednikiem  między  mną  a  Gryzeldą  –  przyznał Sobieski z ociąganiem.
Marysieńka  poczuła,  jak  drży  jej  dłoń,  w  której  trzymała  puchar. Umoczyła usta w trunku i odstawiła szkło na blat.
– Czy wciąż mi ufasz? – zapytała, patrząc mężowi w oczy.
– Oczywiście!
Wydawał się szczerze zadziwiony pytaniem. Dotknął dłonią jej brzucha.– Jak mógłbym ci nie ufać po tym wszystkim, czego razem dokonaliśmy? Tobie, która dasz mi kolejnego syna.
– Czemu zatem nic nie wiedziałam?
–  Nie  chciałem  cię  denerwować.  Teraz,  gdy  nosisz  nasze  dziecko, powinnaś unikać silnych emocji.
– Tylko o to chodzi? – zapytała, przyglądając się Janowi badawczo. Zbyt dobrze go znała. Nie wytrzymał, odwrócił na moment wzrok.
– Wiem, że wciąż jesteś przeciwna porozumieniu z Wiśniowieckimi – odparł skruszony. – Wybacz mi, Mario, ale musisz zrozumieć, mam dość kłótni w sejmie, nie potrzebuję ich więcej w domu. Przepraszam. Wybaczysz mi?
Jakże mogła mu nie wybaczyć. Wtuliła się w szeroką pierś kochanego mężczyzny  i  odchyliła  głowę  do  pocałunku.  Usta  Jana  dotknęły  jej  ust. Poczuła, jak ciepły język męża wsuwa się między jej wargi i zęby. Przyjęła pocałunek, pogłębiając go i zwracając pieszczotę w dwójnasób.
Przywarła bliżej do Jana, ocierając się przez ubranie o jego cudownie naprężoną męskość. Zamruczał niczym wielki drapieżny kot i obiema dłońmi uniósł jej suknię, pod którą była całkiem naga.
Doskonale wiedziała, że Jan ma wielką ochotę w nią wejść, tu i teraz, nie bacząc na wczesną porę dnia ani na to, że w każdej chwili mógł się pojawić ktoś ze służby. Marysieńka również tego pragnęła, choć jednocześnie w głębi serca wciąż była zła na męża za te wszystkie tajemnice.
Pomyślała, że warto, aby nieco odpokutował, nim otrzyma to, czego tak pragnie.
– Pocałuj mnie tam – szepnęła, patrząc mu w oczy.
Uśmiechnął się i uklęknął. Pocierał nosem kędziorki, wdychał zapach, upajał  się  jej  wonią.  Zmierzwiła  mu  dłonią  włosy  i  poruszyła  biodrami, napierając na usta męża. Zadrżała, gdy wsunął język w wilgotne wnętrzei zaczął nim poruszać, odnajdując jej najczulsze miejsce. Ssał i napierał na łechtaczkę. Owładnęła nią cudowna, nieskrępowana wstydem błogość. Nie wiedziała, co bardziej ją podnieca: pieszczota męża czy świadomość, jak wielką ma nad nim władzę.
Z jej krtani wyrwał się gardłowy jęk.
Nagle zza drzwi rozległ się głos Sieniawskiego.
– Niech go cholera – mruknął Sobieski, wyplątując się spod sukni. – Co on tu robi tak wcześnie?
Marysieńka zerknęła na zegar stojący na kominku.
– To nie on się pospieszył, tylko my się zagapiliśmy.
Speszona zerknęła w lustro i poprawiła fryzurę, gdy Jan poszedł otworzyć drzwi.
Sieniawski  jako  urodzony  kobieciarz  musiał  wychwycić  podskórne napięcie  między  małżonkami,  gdyż  przez  usta  przemknął  mu  znaczący uśmiech. Marysieńce zdało się nawet, że ukradkiem puścił oko do jej męża.
Podeszła  do  Mikołaja  z  nadzieją,  że  nie  zarumieniła  się  za  bardzo, i pocałowała go w policzek.
– Jak poszło? – zapytała szybko, nie czekając, aż Sieniawski spocznie na krześle.
Pan strażnik koronny wrócił właśnie z zamku, gdzie przewodził delegacji wojska mającej zadbać, aby armia dostała w końcu zaległy żołd.
– Daj człowiekowi wytchnąć, ledwie zszedł z mrozu – wtrącił się Jan i wręczył przyjacielowi kielich z winem.
Mikołaj  podziękował  skinieniem  głowy,  po  czym  zamoczył  wąsy w   trunku.   Osuszywszy   naczynie,   westchnął   ukontentowany   i   dopiero wówczas udzielił odpowiedzi Marysieńce.
–  Doskonale.  Tak  jak  uradziliśmy,  prócz  wypłaty  zasług  dla  wojskazażądałem od króla uregulowania podatków przeznaczonych na utrzymanie armii oraz podwyższenia stawek żołdu.
– Byłeś stanowczy? – zapytał Jan.
Sieniawski wyszczerzył zęby.
– O tak, bardziej niż wypada poddanemu i żołnierzowi wobec monarchy. Żałujcie,  że  nie  widzieliście  miny  Korybuta,  gdy  wspomniałem  o  twych zasługach dla wojska i ojczyzny.
– I co on na to?
– Nadął się i nie udzielił posłom wojskowym żadnej odpowiedzi na nasze memorandum.
Jan roześmiał się rubasznie i klepnął Sieniawskiego w ramię.
– Doskonale się spisałeś, Mikołaju. Bóg mi świadkiem!
Marysieńka przeczekała wybuch wesołości u męża i zapytała:
– Co zamierzacie?
–  Przy  odrobinie  szczęścia  król  zerwie  sejm,  by  nie  dopuścić  do przekazania wojsku pieniędzy – odparł Sieniawski. – Wtedy będzie można obarczyć Korybuta i Paców winą za bezwład w izbie.
– Tym bardziej ty i ja powinniśmy zadbać o delegatów armii – stwierdził Jan  i  spojrzał  przepraszająco  na  żonę.  –  Wybacz,  kochanie,  że  znów zostawiam  cię  samą,  ale  obowiązki  zmuszają.  Postaram  się  wrócić  na wieczerzę – obiecał, lecz Marysieńka wątpiła, czy i tym razem dotrzyma zobowiązania.
Pocałowała męża w policzek i pożegnała się z Mikołajem.
Gdy  obaj  opuścili  pałac,  Marysieńka  ponownie  oddała  się  lenistwu i lekturze. Nie odpoczywała długo, gdyż niespodzianie odwiedził ją prymas.
„Co to dzisiaj za procesja?”, pomyślała zaciekawiona. Szybko przebrała się i poleciła lokajowi prosić ekscelencję na pokoje.Marysieńka ucałowała pierścień prymasa i oboje zasiedli w fotelach.
– Jan wyszedł na spotkanie z poselstwem wojskowym – poinformowała Prażmowskiego.
– Nie szkodzi. Ja i tak głównie przyszedłem spotkać się z tobą, droga przyjaciółko.
– Cóż tedy sprowadza ekscelencję?
Prażmowski wyciągnął z teki kartę papieru z wydrukowanym tekstem i wręczył ją Marysieńce.
– Co to jest? – zapytała.
– Pamflet na temat przypadłości króla jegomościa stworzony ręką samego podskarbiego Morsztyna.
Przeczytała wierszowany utwór. W tekście ani razu nie padło imię króla, lecz tylko zupełnie niezorientowany człek lub głupiec nie domyśliłby się, w kogo bije zjadliwa ironia zawarta w pamflecie.
–  Dobre!  –  przyznała,  zwracając  kartę  prymasowi.  –  Zwłaszcza  ten wyleniały lew z miękkim podbrzuszem broniony przez dwie lwice, starą i złotogrzywą. Wypisz, wymaluj Gryzelda i Habsburżanka.
– Prawda! – Prymas jaśniał z zadowolenia. – Nasz drogi podskarbi to prawdziwy  talent  literacki.  W  tym  kraju  paszkwil  to  najskuteczniejsza metoda zniszczenia człowieka.
– Nawet jeśli ów człowiek jest królem? – zapytała z powątpiewaniem Marysieńka.
Prażmowski uśmiechnął się z wyższością.
–    Wszystko    zależy    od    ciężaru    kalumnii.    Oskarżmy    Korybuta o impotencję, naraźmy go na szyderstwa i śmieszność.
– I ja o tym myślałam – przyznała Marysieńka. – Królowa wciąż nie może doczekać się dziecka, co uprawdopodabnia plotki o niemocy jej męża.Niemniej… – pokręciła głową – to może okazać się za mało, by zniszczyć reputację Korybuta. Ostatecznie w Rzeczypospolitej dzieci nie dziedziczą tronu po ojcu. Jakie ma znaczenie dla przeciętnego szlachcica, czy królowi staje kuśka przy Austriaczce? Nawet lekceważony i wyśmiany Korybut może panować tu latami. Nasi przyjaciele w Paryżu nie wykażą się aż taką cierpliwością.
– To prawda. – Prymas się zasępił. – Ale czy mamy coś lepszego?
– Może Korybutowi staje przy kimś innym? – zasugerowała Marysieńka. – Ma kochankę? – Prażmowski nie okazał zaskoczenia. – Przy tej zimnej
suce Eleonorze to możliwe. Tylko jak ma nam to pomóc?
– Nie mówię o kobiecie, ekscelencjo.
Prymas poprawił się w fotelu, jakby coś ukłuło go w siedzenie.
– Czy masz jakieś informacje, moja droga?
– Tylko pogłoski – przyznała. – Pada w nich nazwisko Konarzewski. To fryzjer, a teraz jeden z pokojowych Korybuta.
– Posądzenie króla o sodomię to obosieczna broń. Może spaść na nasze karki – przestrzegł Prażmowski.
–   Dlatego   w   tej   sprawie   musimy   mieć   całkowitą   pewność,   nim wywleczemy  otwarcie  zarzuty  –  zgodziła  się  Marysieńka.  –  Charlotta idealnie nadaje się do tego zadania. Wysłałam do Baru list wzywający ją do Warszawy, gdy tylko uzna, że jej misja tam została ukończona.
–  Wykonała  dla  nas  kawał  dobrej  roboty  na  Ukrainie  –  przyznał Prażmowski. – Nie możemy tego zmarnotrawić.
W uszach Marysieńki zabrzmiało to dość niepokojąco.
– To znaczy?
– Zamierzam spotkać się na osobności z ambasadorem von Stomem – oznajmił prymas.– W jakim celu?
–  Zaproponuję  mu,  aby  Eleonora  zatrzymała  koronę  po  usunięciu Korybuta.
Marysieńka nie była pewna, czy aby się nie przesłyszała.
– Co to za pomysł!? – zakrzyknęła wzburzona.
Prymas  zastygł,  wyraźnie  zaskoczony  tym  emocjonalnym  wybuchem pani Sobieskiej.
– To tylko obietnica, która nigdy się nie spełni – zapewnił pospiesznie. – Więc po co ją składać?
–   W   ten   sposób   możemy   zasiać   niezgodę   między   Habsburgami i  Wiśniowieckimi.  Co  uczyni  księżna  Gryzelda,  gdy  usłyszy  pogłoski o nielojalności królowej?
Słowa prymasa uspokoiły ją nieco, ale nie całkowicie. Miała przeczucie, że jego ekscelencja nie jest wobec niej szczery.
„Czyżby zdradził Francję?” Sam pomysł wydał się jej niedorzeczny. Nikt w Europie nie mógł oferować Prażmowskiemu więcej złota i zaszczytów niż Król  Słońce.  Żaden  inny  monarcha  nie  miał  dość  wpływów,  aby  dać prymasowi realną szansę na tron Piotrowy.
–  Nie  sądzę,  by  von  Stom  potraktował  taką  propozycję  poważnie  – powiedziała cierpko. – Eleonora musiałaby wziąć rozwód z Korybutem, i to w atmosferze skandalu… No i z kim miałaby dzielić koronę?
–   Z   księciem   Longueville’em,   rzecz   jasna   –   odparł   Prażmowski niezrażony.  –  W  otoczeniu  cesarza  zapewne  nie  wszyscy  ministrowie  są zgodni co do pomysłu rozpoczęcia wojny z Francją. To będzie krwawy, długi i, co ważne, kosztowny konflikt. Tymczasem Austrii wciąż zagrażają Turcy. Gdy ich armia przekroczy granicę, w kilka dni może dotrzeć pod Wiedeń.
Marysieńkę  olśniło.  Zrozumiała,  że  Prażmowski  nie  odważyłby  się przedstawić  takiej  propozycji  bez  aprobaty  Ludwika  XIV.  Wyciągnięciecesarza z koalicji antyfrancuskiej mogło zdecydować o wyniku wojny. Szkopuł w tym, że intrygi Prażmowskiego kolidowały z jej własnymi
zamierzeniami.
–  Dostrzegam  w  tym  planie  podstawowy  problem  –  powiedziała Marysieńka.
– Jaki?
– Panowie bracia kochają syna Jaremy. Nie pozwolą odebrać mu żony i tronu. Kto jak kto, ale wasza ekscelencja zna lepiej niż ja pojęcie polskiego honoru. – Doskonale wiedziała, jak uszczypliwie zabrzmiały te słowa.
– Miłość czy sympatia wśród Polaków płocha. – Prażmowski udał, że nie zrozumiał przytyku. – Dziś cię kochają, a jutro nienawidzą, tym mocniej, im gorliwiej wcześniej wyrażali swój podziw i uwielbienie. Sztuka polega na tym, aby tak długo wmawiać im kłamstwo, aż sami uznają je za prawdę.
Złe nawyki
W Szarogrodzie zastali ogólne poruszenie. Żołnierze krzątali się wokół koni, sprawdzali stan osi i kół wozów, ładowali na pojazdy siano dla zwierząt i zapasy żywności dla ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała dywizja szykowała się do opuszczenia miasteczka.
– Co tu się, do diaska, wyrabia? – zwrócił się do Grota Tyner. Rzecz jasna,   nie   uzyskał   odpowiedzi.   Z   tą   musiał   poczekać   do   spotkania z regimentarzem.
Po dotarciu na zamek natychmiast udał się do Wyżyckiego. Regimentarznie przyjął go od razu. Tyner musiał odczekać pod drzwiami dobry kwadrans, nim z komnaty wyszła młoda dziewka w jaskrawej kiecce i niedopiętej koszuli. Jej potargane włosy i zarumienione policzki podpowiadały Bogusławowi, że Wyżycki nie spędzał czasu na klepaniu pacierzy.
Imć Stanisław przywitał porucznika ze skruszonym uśmiechem.
– Wybacz waszmość, alem musiał dokończyć, com zaczął.
– Słuszna to zasada – zgodził się Tyner. – Widziałem przygotowania czynione w miasteczku. Co się dzieje, regimentarzu?
– Nie jestem już regimentarzem – odparł Wyżycki bez żalu.
– Jakże to?
–  Przyszedł  rozkaz  zwalniający  mnie  z  tej  funkcji.  Hetman  Sobieski wzywa mnie, bym zdał komendę nad dywizją.
– Podporządkujesz się waszmość?
– Ani myślę. Wyprowadzę chorągwie na Wołyń, gdzie Wiśniowieccy zapewnią nam utrzymanie przez zimę.
– Hetman pozwie cię przed sąd wojskowy – zauważył Tyner.
– Niech to uczyni – odparł Wyżycki buńczucznie. – Póki mam wierne szable przy sobie i poparcie króla jegomości, sąd hetmański mi niestraszny.
– Kiedy wyruszamy?
– Jutro. Sobieski z pewnością przyśle tu oficerów. Nie chcę ryzykować, że podburzą mi towarzystwo czy przekabacą pocztowych.
Tyner pokręcił głową ze smutkiem.
– Za łatwo im poszło z utworzeniem związku. I moja w tym wina – rzekł samokrytycznie.
–  Ani  twoja  to  wina,  ani  moja  –  pocieszył  go  pan  Stanisław.  – Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Kniaź Dymitr docenia twe starania.
– Przysłał jakieś rozkazy dla mnie?– Tymczasem zostaniesz ze mną. Obejmiesz komendę nad dragonami.
– Zostałem wydalony z wojska – przypomniał Tyner.
– Zatem obaj jesteśmy poza prawem – powiedział Wyżycki lekko. – Teraz  waszmość  odpocznij  po  trudach,  jutro  dowodzisz  strażą  tylną,  na wypadek gdyby nowy regimentarz wysłał chorągwie, aby nas zawrócić.
Bogusław opuścił kwaterę Wyżyckiego i schodami zszedł na dziedziniec, gdzie czekał nań Grot.
– Co mam teraz robić, panie poruczniku? – zapytał.
– Możesz zostać u mnie lub wracać do swoich – odparł Tyner. Wachmistrz potarł dłonią szczecinę na policzku.
– Spotkałem obwoźnego handlarza, który twierdzi, że moja chorągiew dostała już nowego porucznika i dołączyła do rokoszan.
– Każdy musi wybrać sam, po której stronie się opowie – rzekł Tyner. – Ja przysiągłem wierność królowi wybranemu w wolnej elekcji.
– Ja na elekcję nie dotarłem, upiłem się w jakiejś gospodzie – wyznał Grot, szczerząc zęby. – Zostanę z wami i obaczym, co przyniesie los.
Szarogród zostawili za sobą wczesnym rankiem. Kolumna wojska wraz z  towarzyszącymi  wozami  przemieszczała  się  po  zasypanym  śniegiem pustkowiu, omijając nieliczne ufortyfikowane wsie i miasteczka, które oparły się  wojnie.  Na  noc  rozbili  obóz  pod  lasem,  aby  nie  trudzić  się  zbytnio gromadzeniem drewna na ogniska.
Następnego dnia wjechali na zalesioną wyżynę z dużą liczbą pustych dolinek i pod wieczór ujrzeli Boh, za którym rozciągał się Wołyń. Rzeka błyszczała  od  skuwającego  ją  lodu,  który  okazał  się  dość  mocny,  aby utrzymać ciężar wozów. Z przeprawą poczekali do świtu i przez kolejne dni podążali, w wolniejszym już tempie, na zachód, aż stanęli pod Czarnym Ostrowem.
Aby nie narażać mieszkańców na samowolę żołnierzy, Wyżycki zostawiłwojsko pod miasteczkiem i pojechał spotkać się z namiestnikiem kniazia Dymitra.
Kiedy  wrócił  pod  wieczór  do  obozu,  jechało  z  nim  kilka  wozów naładowanych prowiantem. W czasie, gdy ludzie rzucili się dzielić między siebie żywność i miód, Tyner stawił się w kwaterze Wyżyckiego, jednej z trzech chat, które ostały się na przedmieściach po zeszłorocznym najeździe ordy.
–   Podzielę   wojsko   na   oddziały   i   rozlokuję   je   po   opuszczonych miasteczkach i wioskach – oświadczył imć Stanisław. – Jedna z kompanii trafi pod twą komendę, panie Tyner, bacz więc, by żołnierze niczego nie brali siłą, zwłaszcza w królewszczyznach czy w dobrach kniazia. Za każdy akt złodziejstwa lub rozboju winny ma ponieść surową karę.
–  A  co  z  zaopatrzeniem?  Tych  kilka  wozów  na  długo  nie  starczy  – zauważył Bogusław.
–   Dostaniemy   więcej   żywności   ze   Zbaraża   i   Wiśnicza,   gdy   już rozlokujemy się po garnizonach – zapewnił Wyżycki.
Następnego  dnia  chorągwie  zgodnie  z  rozkazem  rozproszyły  się  po rozległym płaskowyżu Wołynia.
Oddział dowodzony przez Tynera ruszył na północny zachód. Trzymał tęgi mróz, który utwardził bezdroża, i konie szły raźno, wyrzucając z nozdrzy kłęby  pary.  Jechali  przez  rozległą  krainę  pociętą  dolinami  rzek,  pokrytą licznymi  lasami,  gdzie  gęsto  było  od  ludzkich  osad  chronionych  przez bliskość    twierdz    Wiśniowieckich,    Radziwiłłów,    Koniecpolskich    czy Lubomirskich, od wieków kolonizujących te ziemie.
W kilku miejscach minęli młyny wodne, ośnieżone i ciche, oraz osady smolarzy trudniących się wyrobem dziegciu i smoły. Ominąwszy Wiśnicz, podążyli przez głębokie doliny do Wołczysk.
Miasteczko i chroniącą je forteczkę otaczało z trzech stron jezioro, coczyniło to miejsce bardzo obronnym. Niestety mimo to domostwa zostały spustoszone i pośród ruin zastali garstkę mieszkańców, tak biednych i głodnych, że sami żebrali u dragonów o chleb.
Tyner  polecił  żołnierzom  rozlokować  się  w  co  lepiej  zachowanych chatach i ziemiankach. Sam stanął kwaterą w forteczce, która jeszcze za czasów  Chmielnickiego  została  zdewastowana  przez  Kozaków  i  od  tego czasu nikt nie podjął się trudu naprawienia szkód. Bogusław wybrał izbę ze sprawnym piecem i kazał pozabijać deskami dziury po oknach.
Pod wieczór zjawił się u niego Grot.
– Nie znajdziemy tu nic do żarcia – oznajmił, gdy tylko zamknął za sobą drzwi. – Mógłbym wziąć część dragonów i odwiedzić naszych sąsiadów.
– Zabroniono nam nękać tutejszą szlachtę – przypomniał Tyner. – Poza tym Wyżycki obiecał dostawy.
– A jeśli żywność nie dotrze? Tego, co mamy, starczy na tydzień, a i to przy dzieleniu na skromne porcje.
– Wtedy zacznę się martwić – odrzekł Tyner. – Najważniejsze teraz to zgromadzić drewno na opał. Jutro wyślę kilka drużyn z saniami do lasu. Nie wiadomo, jak długo utrzyma się względnie dobra pogoda.
Jasne niebo mieli jeszcze przez dwa dni, po czym rozpętała się potężna zamieć i szalała do niedzieli, odcinając ich białym całunem od świata. Gdy w końcu przestało wiać, ścisnął tak srogi mróz, że nie dało się wytrzymać na warcie  dłużej  niż  godzinę.  Co  gorsza,  skończyły  się  zapasy,  a  obiecane dostawy z Wiśnicza nie dotarły, czy to z powodu zasypanych gościńców, czy też zwykłego bałaganu.
Tyner  musiał  podjąć  decyzję:  złamać  rozkaz  czy  narazić  ludzi  na głodówkę i utratę sił. Wybrał niesubordynację, nie po raz pierwszy w swym życiu.
–   Objedziemy   te   wzgórza   –   oznajmił   Grotowi   i   pochylił   sięz wachmistrzem nad mapą. – Narysowano ją jeszcze przed powstaniem Chmielnickiego, najpewniej więc większości tych wsi już tam nie ma bądź zostały tylko ruiny. Niemniej jakaś część siedzib musiała przetrwać lub zostać odbudowana.
– To ciężki teren, zalesiony, z dużą liczbą dolin i wąwozów – wskazał Grot, mrużąc oczy.
– Ale nie ma tam latyfundiów magnackich, do których wolę nie zajeżdżać –  przyznał Tyner szczerze.  –  Weźmiemy  ze sobą czterdziestu  ludzi,  bez mundurów i znaków,  wystarczy,  aby  wymusić żywność od  chłopów czy średnio zamożnego szlachcica. Zajmiemy się tym po cichu i bez rozgłosu.
Wyruszyli o świcie, jadąc zasypaną śniegiem leśną drogą. Drzewa jak okiem sięgnąć okryły się białą okiścią błyszczącą w promieniach słońca. Co jakiś czas któryś z kołyszących się w siodłach dragonów trącał gałąź, prósząc śniegiem.  Po  pewnym  czasie  sierść  wierzchowców  i  kożuchy  jeźdźców pokryła obfita szadź, tak że przypominali pochód duchów przemierzających bezludne pustkowia.
Potem płaski teren się skończył i musieli przedzierać się przez doliny i jary, wypełnione grubymi zwałami śniegu. Konie trudziły się, brnąc przez zaspy często sięgające piersi zwierząt, rżąc i parskając pióropuszami pary, Tyner uparł się jednak, by za dnia objechać jak największy obszar.
Słońce stało już wysoko, gdy natknęli się na wieś położoną u brzegów skutego  lodem  jeziorka.  Większość  chat  stała  nienaruszona,  ale  kiedy wjechali między opłotki, ujrzeli wilki ucztujące na zwłokach starej kobiety i dziecka. Jeden z dragonów wycelował z muszkietu w drapieżców, lecz Tyner powstrzymał go przed oddaniem strzału, unosząc dłoń.
– Stój, narobisz huku – przestrzegł.
Wilki do ostatniej chwili zwlekały z pozostawieniem pożywienia. Gdy dragoni zbliżyli się na pięćdziesiąt kroków, największa z wilczyc szczeknęłai wataha rozproszyła się, umykając w kierunku lasu.
Jak przypuszczał Tyner, nie były to wszystkie okropności, jakie mieli zobaczyć   w   tym   miejscu.   W   centrum   osady   przywitały   ich   kruki wydziobujące mięso z wbitych na pale mężczyzn. Zsiniali i oszronieni niemal nie   przypominali   ludzi,   raczej   jakieś   potworne   pacynki.   W   dwóch przypadkach wystrugane szpice przebiły się już przez piersi nieszczęśników, trzeci z mężczyzn, kościsty i chudy, wciąż skrywał palik w trzewiach.
Tyner i Grot zsunęli się z siodeł, płosząc kilka kruków.
– Byli tu wczoraj – stwierdził Grot.
Tyner skinął głową. Spojrzał z niepokojem na zaśnieżony las otaczający wioskę od północy i zachodu.
Wzniósł wzrok i ujrzał wpatrzone weń jasne oczy chudzielca.
– Chryste, ten żyje – wychrypiał przerażony, cofając się o krok.
Sine wargi mężczyzny poruszyły się w błagalnym szepcie.
– Ubij… mnie…
Tyner sięgnął po ostrze, lecz Tomasz Grot był szybszy. Doskoczył do nieszczęśnika  i  jednym  cięciem  szabli  rozpłatał  mu  gardło  i  kręgosłup, kończąc okrutną udrękę.
– Musieli spaść na nich znienacka – stwierdził Bogusław, odzyskawszy zimną  krew.  Rozejrzał  się  po  opuszczonych  zabudowaniach.  –  Może znajdziemy tu żywność.
– Zajmę się tym – rzekł Grot.
Wachmistrz podzielił żołnierzy na grupy poszukiwawcze i rozesłał po całej osadzie.  Wkrótce jednej z drużyn  udało  się odkryć zapieczętowaną jamę, chytrze ukrytą pod chlewikiem.
– Przynieście świder! – zakrzyknął Grot do dragonów. Jeden z żołnierzy podał mu narzędzie przymocowane do drzewca piki. Wachmistrz przyłożyłczubek świdra do ziemi i zaczął obracać drzewce, powoli, lecz nieustępliwie wkręcając się w zmarzlinę.
W pewnym momencie coś trzasnęło i pika zapadła się do połowy swej długości.
– Poszerzcie wylot – rozkazał Tyner. – Zobaczymy, co jest wewnątrz. Dwóch dragonów z użyciem berdyszy rozłupało glinę pieczętującą wlot
jamy. Tyner wziął pochodnię i zajrzał do schowka. Jama nie różniła się od innych używanych przez chłopstwo na Ukrainie. Zaraz po wykopaniu rozpalono w niej ogień, przez co ściany stały się twarde niczym kamień i odporne na wilgoć. Dzięki temu ukryta pod ziemią żywność zachowywała świeżość przez wiele miesięcy, a nawet lat. Tym razem dopisało im szczęście. Znaleźli zboże – jęczmień, żyto i trochę pszenicy – a także wędzone ryby i mięso.
Tyner przywołał do siebie wachmistrza.
– Zapakujcie zapasy na juczne konie i ruszamy – polecił.
Grot wskazał wzrokiem na zwłoki.
– Co z nimi?
– A co ma być? – zdziwił się Tyner.
– Trzeba im obciąć głowy – oznajmił wachmistrz. – Wszyscy wiedzą, że umęczone dusze zmieniają się w upiory i wracają do swych ciał.
– Rób, jak chcesz. Tylko szybko, nie mam chęci stracić tu całego dnia. Tak naprawdę to miejsce przywoływało zbyt wiele wspomnień, o których
Tyner pragnął zapomnieć.
Dopadły go duszności. Rozpiął kołnierz kożucha i brnąc przez zaspy, ruszył w stronę jeziora. Dopiero gdy poczuł wokół siebie otwartą przestrzeń, odetchnął głębiej.
Nagle  dostrzegł  ludzki  kształt  wystający  spod  śniegu,  sto  kroków  odbrzegu.
Upewnił  się,  że  lód  wytrzyma  jego  ciężar,  i  zbliżył  się  do  zwłok. Przykucnął i zmiótł śnieg z ciała. To była kobieta, młoda i jasnowłosa. Miała na  sobie  wyłącznie  sukienkę,  rozdartą  na  plecach  w  miejscu,  gdzie  ktoś brutalnie wyrwał z niej grot strzały.
Bogusław chwycił w ramiona oszronione, zimne jak lód ciało i obrócił kobietę  twarzą  ku  niebu.  Wciąż  miała  otwarte  oczy,  duże  i  błękitne. Niezwykle piękne mimo odciśniętego w nich piętna śmierci.
Upłynęła chwila, nim dotarło doń, że dziewczyna nie jest bardzo podobna do Marii. Miała inny kształt twarzy, szerszy nos i inaczej ukształtowane usta. Zamrugał powiekami, odpędzając marę. Wsunął ramiona pod ciało, a potem podniósł zwłoki i wyprostował się. Gdy wykonał pierwszy krok w stronę brzegu,  lód  pod  jego  butami  zaskrzypiał  ostrzegawczo,  lecz  Tyner  nie zrezygnował z przeniesienia dziewczyny. Położył ciało na zakrwawionym śniegu przed wejściem chaty przeznaczonej na masową mogiłę.
Wachmistrz  uniósł  berdysz  i  Bogusław  odwrócił  wzrok,  gdy  ostrze odrąbało głowę od ciała kobiety. Następnie dragoni zaciągnęli zwłoki do chaty i zabili drzwi gwoździami znalezionymi w jednym z domostw.
– To powinno wystarczyć – rzekł Grot.
– Jedźmy stąd – zarządził Tyner.
Od  razu  zawrócili  w  kierunku  Wołczysk.  Wkrótce  natknęli  się  na strumień spływający z pobliskich wzgórz i skierowali w dół nurtu, który wił się między wzgórzami. Towarzyszyła im kompletna cisza przerywana tylko parskaniem  koni  i  skrzypieniem  zlodowaciałego  śniegu  pod  kopytami wierzchowców.
W którymś momencie jeden ze zwiadowców wypatrzył chmarę ptactwa kołującą nad lasem.
–  Coś  je  spłoszyło  –  stwierdził  Tyner,  wpatrując  się  w  gromadęzygzakowatych kształtów wirujących po drugiej stronie pasma wzgórz.
–  To  niedaleko  stąd  –  ocenił  Grot  i  popatrzył  z  wyczekiwaniem  na porucznika.
– Sprawdzimy, co tam się stało – zdecydował Tyner.
Po  jakimś  kwadransie  jazdy  teren  zaczął  się  wznosić  i  resztę  drogi musieli pokonać pieszo.
– Najlepiej będzie rozejrzeć się z tamtego wzgórza. – Grot wskazał na pobliski zalesiony garb o dość łagodnym podejściu na szczyt.
Bogusław uznał to za dobry pomysł.
–  Rozejrzę się –  oznajmił wachmistrzowi,  na co  tamten  skrzywił się z dezaprobatą.
– Ja pójdę, panie poruczniku – zaoponował.
– Nie. Zostaniesz z oddziałem. W razie gdybym nie wrócił, przejmiesz komendę – uciął Tyner i ruszył w górę stoku, brnąc po pas przez zaspy, ślizgając się i chwytając dłońmi oblodzonych pni drzew.
Gdy dotarł na szczyt wzniesienia, serce waliło mu jak oszalałe, a po plecach  spływały  strużki  potu.  Zatrzymał  się  na  moment  dla  złapania oddechu, po czym znów ruszył przez głęboki śnieg. Przedostawszy się na drugą  stronę  wzgórza,  przypadł  do  pnia  sosny  i  spojrzał  w  dolinkę rozciągającą się pomiędzy dwoma pasmami wzgórz.
W dole rozbił się niewielki czambuł z jasyrem. Wojownicy nie rozpalili ognisk,  grzejąc  się  przy  koniach.  Grupa  brańców  nie  miała  nawet  tego. Powiązani ze sobą arkanami, kulili się na śniegu pod nadzorem strażników. Nieco dalej czekały zapasowe konie, gdyż każdy ordyniec ruszał na wyprawę z dwoma lub trzema bachmatami. Tyner naliczył dwieście wierzchowców, co dawało niespełna setkę wojowników.
Porucznik wycofał się chyłkiem między drzewa i powrócił do oddziału.
–   W   dolinie   zaszył   się   zagon   Tatarów   z   jasyrem   –   oświadczyłwachmistrzowi.  –  Chyba  czekają,  aż  mniejsze  grupy  powrócą  z  łupem. Dlatego musimy przypuścić atak od razu.
– Jest ich więcej niż nas – zauważył trzeźwo Grot. – Jeśli zaatakujemy, różnie  może  się  to  skończyć,  w  najlepszym  razie  Tatarzy  porzucą  łupy i umkną, jak to mają w zwyczaju. Wyślijmy gońca po wsparcie do Wołczysk.
– Nie ma na to czasu – sprzeciwił się Tyner. – Załatwimy to tu i teraz. Omówienie planu ataku zajęło mu kilka minut. Potem oddział podzielił
się na dwie części. Grot zabrał ze sobą dziesięciu ludzi i poprowadził ich pieszo skrajem zbocza.
Tyner  rozkazał  pozostałym  dragonom  zakopać  żywność  w  śniegu i wsiadać na koń. Nim ruszyli stępa, ostatni raz obejrzał się na drużynę prowadzoną przez wachmistrza. Osiągnęli już linię drzew i maszerując jeden za drugim, znikali między okrytymi bielą sosnami.
Tyner nie był pewien, czy postąpił właściwie, wysyłając ich tam. Jeszcze kilka lat temu nie miałby takich wątpliwości. Wówczas nie zważał na ryzyko, za nic miał życie swoje i innych. Pragnął wyłącznie krwi i zemsty, nic innego go  nie  obchodziło.  Zabijał  Tatarów,  każdego,  który  wpadł  mu  w  ręce, winnych i niewinnych, młodych i starych. Podcinał im gardła, torturował, wsadzał na pal, a nawet palił żywcem. Unurzał ręce we krwi, stał się samotny i zgorzkniały.
W  końcu  zrozumiał,  że  przemoc  niczego  nie  rozwiązuje,  nie  może zapełnić pustki, którą odczuwa się po stracie bliskiej osoby. Nie umniejsza poczucia winy, że nie było go przy Marii, gdy najbardziej tego potrzebowała.
Teraz wiedział to z pewnością. Ale czy to czyniło go kimś innym? Tyner obawiał się, że tak się nie dzieje. Raz wpuściwszy diabła do serca, nie sposób się go pozbyć. Można mieć tylko nadzieję, że nie zawładnie tobą do końca.
Marsz przez zaspy był męczarnią. Grot przy każdym kroku zapadał sięgłęboko w śnieg, taszcząc ze sobą torbę z pistoletami, prochem i amunicją. Do tego szabla szturchała go boleśnie w udo przy każdym kroku. Zaciskając zęby z wysiłku, zastanawiał się, czemu nie został na spłachetku ziemi odziedziczonym po ojcu, zamiast wybierać dla siebie takie życie.
„Przynajmniej nie odmrażałbym sobie jaj”, pomyślał posępnie, usiłując wydostać nogę, która utknęła w zmarzniętym śniegu.
Wiedział jednak, że okłamuje samego siebie. Gdyby nie tamta decyzja, wciąż  byłby  wieśniakiem  grzebiącym  w  ziemi  dla  swego  pana,  niewiele lepszym niż niewolnik, bitym i poniżanym przez człowieka, który spłodził go jak dziesiątki innych bachorów biegających po obejściu folwarku. Piętnaście lat  temu  uciekł  od  tamtego  życia  i  wybrał  inny  los.  Żywot  wolnego człowieka,  który  może  decydować,  kim  jest  i  czego  chce,  nawet  jeśli u podstaw tego wyboru stało morderstwo i kłamstwo.
Do  rzeczywistości  przywrócił  Grota  gwałtowny  ból  w  kostce,  gdy zawadził stopą o korzeń ukryty pod śniegiem. Zaklął po cichu i przystanął, aby   przeczekać   najgorszy   ból.   Dragoni   maszerujący   za   nim   gęsiego zatrzymali się, wykorzystując okazję do odpoczynku.
Wtedy ich usłyszał, nadjeżdżali jarem, który oddzielał dwa garby tego samego wzgórza. Grot pokazał gestem dragonom, aby przypadli do ziemi, a potem sam przyczaił się za świerkiem. Ostrożnie wychylił głowę ponad ośnieżoną gałąź i dostrzegł ciemne sylwetki jeźdźców. Tatarzy poruszali się wolno, wypatrując na śniegu śladów kopyt lub stóp. Często wstrzymywali bachmaty, nasłuchując i kręcąc głowami.
Jeźdźców było pięciu, Grot doszedł do wniosku, że to patrol objeżdżający teren wokół obozu.
Spostrzegł, jak dragoni wyciągają przed siebie lufy rusznic.
– Nie strzelać – syknął.
Zagryzł dolną wargę, obserwując zbliżających się ordyńców, i powoliwyciągnął nóż z pochwy umocowanej przy pasie. W wypolerowanej stali ujrzał zmęczoną twarz, swoje własne odbicie.
Tatarzy byli już blisko. Grot zastygł w bezruchu, wstrzymując oddech, gdy ordyńcy minęli jego pozycję i popędzili swoje koniki w stronę doliny.
Odczekał, aż patrol zniknie mu z oczu.
– Ruszamy – rozkazał szeptem.
Dragoni  podnieśli  się  ze  swych  kryjówek.  Wachmistrz  poprowadził drużynę w dół zbocza i po przejściu kilkuset kroków usłyszeli rżenie koni i nawoływania. Cała drużyna znów przypadła do ziemi. Grot wypatrywał oczy,  usiłując  dostrzec  coś  pomiędzy  pniami.  Obóz  Tatarów  musiał  być blisko, wciąż jednak poza zasięgiem jego wzroku. Przez chwilę rozważał, czy nie zostać w tym miejscu, ale odrzucił ten pomysł.
Rozkazał drużynie się nie ruszać, a sam podczołgał się do gęstych zarośli porastających skraj lasu. Ordyńcy musieli być naprawdę blisko. Słyszał ich rozmowy i śmiechy. Grot przyłożył dłoń do ust, aby nie zdradziła go para z oddechu, i delikatnie odgarnął oblepione śniegiem gałęzie. Zorientował się, że znajduje się na skraju dość spadzistej skarpy, poniżej której rozciągało się obozowisko Tatarów.
Natrafił  na  porę  posiłku.  Większość  ordyńców  siedziała  na  skórach i  obgryzała  jakieś  gnaty,  kilku  innych  pilnowało  klęczących  na  śniegu brańców.
Grot uznał, że to będzie dobre miejsce na kryjówkę. Spojrzał w słońce, rachując czas. Porucznik z resztą oddziału powinien już dotrzeć pod obóz. Niestety nic nie zapowiadało pojawienia się kawalerii.
Wycofał się do drużyny i w krótkich słowach opisał dragonom sytuację. Następnie całą grupą, bezgłośnie niczym duchy, przemknęli na skraj skarpy i ukryli się za osłoną śniegu, drzew i chaszczy.
Pozostawało czekać.Grot ściągnął z dłoni rękawice i wydobył z torby pistolet. Sprawdził, czy pakuły w lufie dobrze trzymają kulę, po czym, używając rogu z prochem strzelniczym, podsypał panewkę.
W  tym  czasie  dragoni  w  podobny  sposób  szykowali  rusznice  do zbliżającej się walki.
Czuł strach. Zawsze przed walką pociły mu się dłonie i drżały ręce. Zerknął na swoich ludzi i pomyślał, że każdy z tych mężczyzn również czuje lęk  przed  śmiercią  czy  okaleczeniem.  Dostrzegał  to  w  ich  skupionych, czerwonych od mrozu twarzach, w zaciśniętych ustach, w sposobie, w jaki oddychali.
Powstrzymał nerwowy kaszel, świadom, że z każdą chwilą zwiększa się ryzyko, iż zostaną odkryci.
Dalsze   zamartwianie   się   przerwały   Grotowi   odgłosy   towarzyszące zamieszaniu, które podniosło się wśród Tatarów. Odsunął gałąź i spojrzał w  dół.  Coś  się  działo.  Ordyńcy  podrywali  się  z  miejsc  i  zwracali  się w kierunku nadciągającej z głębi doliny kurzawy.
Wtedy  z  tumanów  śniegu  wyłoniły  się  cwałujące  konie  i  trzymający szable jeźdźcy.
Polacy  przeszli  w  galop,  aż  ziemia  zadrżała  od  tętentu.  Przestrzeń dzieląca ich od Tatarów zaczęła się zmniejszać z przerażającą szybkością. Zagwizdały  ordyńskie  piszczałki  i  w  jednej  chwili  wojownicy  z  Krymu rzucili się do broni i wierzchowców. Za późno, aby powstrzymać szarżę, która wbiła się w ich skotłowane szeregi. W dolinie rozpętała się zacięta walka, zewsząd dochodziły kwik koni, odgłosy zderzającej się stali i jęki rannych.
W tej jednej chwili z Grota wyparował strach.
– Ognia! – wrzasnął na całe gardło.
Dragoni  poderwali  się  z  ukrycia,  wycelowali  z  rusznic  i  wypalilichaotyczną palbą w tylne szeregi oszołomionego wroga.
Potem całą drużyną runęli na karki Tatarów.
Grot,  ściskając  pistolet  w  dłoni,  zjechał  po  skarpie  wprost  pod  nogi krępego ordyńca uzbrojonego w szablę i kindżał.
– Allah akbar! – wrzasnął tamten i rzucił się na Grota z uniesionym ostrzem.
Wachmistrz wypalił mu w pierś z pistoletu i jak najszybciej poderwał się na nogi. Tylko po to, aby od razu wpaść na dziryt trzymany przez kolejnego ordyńca. Błyskawicznie zasłonił się szablą, grot osadzony na drzewcu odbił się od klingi i pomknął w bok, trafiając w zbrylony lód.
– Hha! – krzyknął Grot i z całej siły, zupełnie nie po rycersku, wbił czubek buta w krocze Tatara.
Tamten wybałuszył oczy i stęknął, a potem zwalił się na wachmistrza, wywracając ich obu na ziemię.
Grot parsknął wściekle i z całej siły rąbnął rękojeścią szabli w pogański łeb,  lecz  gruba  czapa  osłabiła  siłę  ciosu.  W  odwecie  Tatar  spróbował przegryźć mu szyję, a gdy mu się to nie udało, odchylił głowę i zdzielił go czołem w twarz, aż wachmistrzowi zadzwoniło w uszach.
Grot  sflaczał  na  mgnienie  oka,  co  Tatar  wykorzystał,  by  sięgnąć  po sztylet. Wachmistrz w ostatniej chwili odchylił głowę przed wymierzonym w siebie ostrzem i oburącz zablokował rękę przeciwnika. Parskając i dysząc sobie w twarze, bliscy niczym kochankowie mocowali się, próbując osiągnąć najdrobniejszą przewagę. Tatar był żylasty i zwinny, wił się i kąsał jak wąż. Grot był jednak większy i cięższy. Koniec końców, stosując brutalną siłę, znalazł się na górze. Cal po calu odsunął od siebie ostrze, po czym obrócił je w stronę przeciwnika i bezlitośnie wepchnął mu sztylet w oczodół. Przestał pchać dopiero wówczas, gdy stal po rękojeść zaklinowała się w czaszce.
Dysząc  z  wyczerpania,  podniósł  się  z  kolan  i  otarł  rękawem  oczyzalepione przez śnieg i krew.
Potyczka trwała ledwie kilka minut, po czym Tatarzy rozpierzchli się, wrzeszcząc. Za nimi napierali dragoni, siekąc, kłując i prąc końmi, tratując każdego, kto wpadł pod podkute kopyta.
Grot  był  pewien,  że  niektórym  z  ordyńców  uda  się  zbiec,  ale  bez wierzchowców nie mieli wielkich szans ujść z życiem przed chłopami, którzy po każdej bitwie masowo przeszukiwali lasy.
Na    uboczu    kilku    żołnierzy    pod    komendą    Tynera    uwalniało przemarzniętych   brańców.   Część   z   nich   od   razu   rozproszyła   się   po pobojowisku,   odzierając   martwych   ordyńców   z   kożuchów   i   szukając jedzenia. Inni siedzieli skuleni na mrozie, z otępiałym wyrazem twarzy.
Grot  widywał  już  taki  stan  u  ludzi,  którym  odebrano  wszystko,  co kochali. Spalono domy, zabito ojców, matki i dzieci. Nie wiedział, co może im powiedzieć, jakich słów użyć, aby doznali pocieszenia.
Zresztą nie sądził, aby było to możliwe.
Spojrzał na swe dłonie zmarznięte i otarte do krwi przez zlodowaciały śnieg. Znów się trzęsły, ale to było dobre. Oznaczało bowiem, że wciąż żyje.
Klara  zjawiła  się  w  alkowie  jej  wysokości,  zastając  Eleonorę  przy porannej toalecie przed lustrem. Królowa przywitała kanclerzynę nerwowym uśmiechem i bez zwłoki odesłała z komnaty pozostałe dwórki.
– Przyniosłaś? – zapytała, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania.
– Mam ją przy sobie – potwierdziła Pacowa.
Sięgnęła  do  kieszonki  ukrytej  w  fałdach  sukni  i  wręczyła  królowej kryształową fiolkę zawierającą bezbarwną substancję.
– Przypomina zwykłą wodę – zauważyła Eleonora nieufnie.
– Zapewniam waszą wysokość, że zadziała. Wystarczy wlać zawartośćfiolki do karafki z winem.
– Jesteś pewna, że to mu nie zaszkodzi?
–   Całkowicie.   Dostanie   torsji   i   może   lekkiej   gorączki,   ale   nic groźniejszego się nie wydarzy.
Eleonora zerknęła na trzymany  w dwóch  palcach  flakonik.  Czuła się okropnie z myślą, że ma uczynić coś takiego.
– Chyba się nie zdecyduję – powiedziała zdenerwowana.
–  Wasza  miłość  postąpi,  jak  zechce,  ale  bez  tego  nie  zobaczy  się z księciem Karolem – przestrzegła Klara.
– Wiem… ale chyba nie potrafię mu tego zrobić.
Nim  dokończyła  zdanie,  drzwi  się  otworzyły  i  do  alkowy  wkroczył Michał Korybut w otoczeniu trzech królewskich paziów.
Eleonora  drgnęła  wystraszona.  Przyłożyła  dłoń  z  fiolką  do  piersi i wsunęła kryształ za koronkowy gorset sukni.
Przywołała na usta wyuczony uśmiech i ukłoniła się jego wysokości. Korybut jak zwykle miał na sobie cudzoziemski strój i perukę. Choć
kochany przez szlachtę, nie cierpiał sarmackich sukien. Jak sam mawiał, prezentował się w nich grubo i pokracznie.
– Wyglądasz pani olśniewająco – rzekł na powitanie, a potem delikatnie ucałował policzek żony.
– Wasza wysokość jest nadzwyczaj łaskaw – odrzekła Eleonora. – Czy to nowe spinki? – Wskazała wzrokiem bursztyn i złoto przypięte do rozcięcia wamsu,  tuż poniżej jedwabnej chusty  mającej chronić przed  przeciągami delikatne gardło króla.
– Owszem. – Korybut uśmiechnął się, przez co jego policzki wydały się jeszcze pulchniejsze. – To dar od księcia elektora, przywiózł mi je nowy rezydent brandenburski w Warszawie, otrzymałem również obietnicę…Eleonora zapieczętowała usta męża krótkim pocałunkiem.
– Porozmawiamy o tym na osobności – szepnęła do Korybuta.
Jego wysokość uśmiechnął się przepraszająco i wyciągnął ku królowej pulchną  dłoń.  Eleonora  chwyciła  wypielęgnowane  palce  wystające  zza koronkowych mankietów i udali się na śniadanie, prowadząc za sobą pochód dworaków.
Gdy  dotarli  do  jadalni,  Eleonora  posłała  Klarze  porozumiewawcze spojrzenie.  Kanclerzyna  zatrzymała  się  przed  komnatą  i  zamknęła  drzwi przed skonfundowanymi dworzanami.
Korybut zerknął na małżonkę z niepokojem.
– Musimy pomówić – wyjaśniła Eleonora. – W cztery oczy.
– Ależ oczywiście, wasza miłość – powiedział król i oboje zasiedli przy niewielkim stole.
Na    śnieżnobiałym    obrusie    czekały    na    nich    srebrne    półmiski z  wykwintnymi  daniami.  Tego  ranka  zamkowi  kucharze  przygotowali sandacza i okonia w korzennych sosach oraz wędliny nadziewane farszem i  owocami,  szczególnie  smaczne  zimą,  gdy  brakowało  świeżych  darów natury.
– O czym chciałaś pomówić, miłościwa pani? – zapytał król.
– O naszym bezpieczeństwie. Uważam, że powinniśmy oboje na jakiś czas opuścić Warszawę.
Korybut przybrał naburmuszoną minę.
– Uważam, że zamek jest najbezpieczniejszym z miejsc, moja pani – odparł z doskonale znaną jej nutą dziecięcego buntu. – Strzeże nas tu gwardia królewska, a książę elektor obiecał przysłać posiłki w liczbie półtora tysiąca rajtarów i piechoty.
– Mimo to nie jest tu bezpiecznie – powtórzyła z naciskiem królowa. – Stanowczo nalegam, abyśmy… – urwała, gdyż uchyliły się drzwi, przez którewchodziła służba, i do jadalni wkroczył Konarzewski.
Eleonora uświadomiła sobie, że niemądrze rozdziawia usta, wpatrując się w młodzieńca, który najwyraźniej miał zamiar usługiwać im przy stole.
Kochaś jej męża ubrany był w jasnokremowy wams, podkreślający jego smukłą talię i szerokie męskie ramiona, oraz w obcisłe spodnie do kolan.
Musiała upłynąć chwila, nim wypełniające Eleonorę zdumienie zastąpiła zimna furia.
– Miałeś usunąć go z dworu. Co on tu robi? – zapytała, mrużąc oczy i wpatrując się w męża, który nieudolnie udawał, że nie zwraca uwagi na swego pupila.
– Uczyniłem go mym osobistym podczaszym – oznajmił Korybut, siląc się na stanowczość, co jak zawsze w jego wypadku wypadło dość blado.
– Z pewnością solidnie zapracował na ten zaszczyt – wysyczała Eleonora, niemal unosząc się z krzesła. – Czyś ty do cna rozum stracił!?
Korybut popatrzył na żonę z mieszaniną gniewu i zażenowania.
– Myślałem, że mnie rozumiesz. Pogodziłaś się z tym.
–   Jak   kobieta   może   się   pogodzić   z   czymś   takim?   –   Eleonora z wściekłością rzuciła chusteczkę na stół. – Rozumiem, że to silniejsze od ciebie, ale trzymanie go tutaj to policzek dla mnie. Nie wspominając już o plotkach, które na twój temat rozsiewają nasi wrogowie.
Korybut milczał. Zacisnął usta i wlepił wzrok w talerz. Nie wyglądało jednak na to, że zamierza ustąpić.
– Tylko jemu mogę ufać – odezwał się nagle, unosząc wzrok i patrząc buntowniczo  na  Eleonorę.  –  Otaczają  mnie  zdrajcy,  szpiedzy  i  kłamcy skrywający swe tajemnice. Czy żona powinna mieć je przed mężem?
Eleonora zamrugała powiekami. Nigdy wcześniej nie zwracał się do niej w taki sposób.– Masz mi coś do zarzucenia, wasza wysokość?
Korybut wychylił się ku niej, krzywiąc groźnie twarz.
– Nie jestem głupcem, za jakiego mnie macie. Wiem, że ambasador von Stom spotkał się z Prażmowskim. Rozmawiali o twym ożenku po tym, jak abdykuję. Wiedz zatem, że nigdy nie ustąpię z własnej woli, a jeśli zdradzisz moją tajemnicę, staniesz się pośmiewiskiem całej Europy.
Eleonora wzdrygnęła się, ale choć kipiała od środka, opanowała emocje. Zerknęła  na  Konarzewskiego,  który  wyraźnie  speszony  awanturą  o  jego osobę, skrył się za kominkiem. Przyłożyła dłoń do piersi i zacisnęła ją na fiolce otrzymanej od Klary.
– Zapewniam waszą miłość, że jestem ci wierna jako żona i królowa – powiedziała najpewniej, jak potrafiła.
Na krągłym obliczu Korybuta odmalowała się rozterka.
– Mówisz szczerze? – zapytał tonem człowieka, który chce uwierzyć.
–  Przysięgam,  nie  opuszczę  cię  do  śmierci  –  odrzekła  Eleonora i skierowała wzrok na Konarzewskiego. – Skoro już tu jest, niech wypełni swą powinność – zdecydowała.
Korybut uśmiechnął się z ulgą i przywołał do stołu podenerwowanego kochanka. Ten jako podczaszy miał za zadanie kosztować jedzenia i trunków, które trafiały na królewski talerz.
Król  wybrał  sandacza  i  kiełbaski  z  sarniny,  podczas  gdy  Eleonora ograniczyła się do białego wina, które stało blisko niej w otwartej karafce. Konarzewski  skosztował  po  trosze  każdej  potrawy  wybranej  przez  jego wysokość, a potem napełnił winem puchar i wychylił go do dna. Korybut w  tym  czasie  zajął  się  jedzeniem.  Nadział  na  widelczyk  kawałek  ryby i umieścił ją w ustach.
– Więc jak znajdujesz moje nowe spinki, wasza miłość? – zapytał, gdy przełknął pierwszy kęs.– Są niepowtarzalne – odparła Eleonora, obserwując, jak nowy podczaszy napełnia kielichy jej i króla.
Nagle Konarzewski wypuścił z rąk karafkę z winem, zachwiał się i w drgawkach upadł na podłogę.
Michał  Korybut  poderwał  się  z  krzesła  i  zaczął  z  krzykiem  wzywać pomocy, a Eleonora zastygła, nie potrafiąc oderwać oczu od dygoczącego młodzieńca.
Drzwi  do  komnaty  otworzyły  się  gwałtownie  i  z  korytarza  wbiegli żołnierze oraz dworzanie z Klarą Pac na czele.
– Dajcie go na stół! – zakrzyknęła Klara i energicznie ściągnęła obrus z blatu, zwalając na podłogę talerze i półmiski.
Dwóch strażników chwyciło Konarzewskiego. Unieśli go i położyli na stole.
–  Potrzebny  będzie  lejek!  Migiem!  –  poleciła  kanclerzyna  jednemu z pokojowych, który natychmiast wybiegł z komnaty.
Stan młodzieńca pogarszał się z każdą chwilą. Dostał konwulsji, gardło napuchło mu i posiniało.
Klara Pac podbiegła do kominka i za pomocą pogrzebacza zgarnęła do szklanki nieco gorącego węgla, po czym rozrobiła go z wodą.
–  Unieście  mu  głowę  –  poleciła  gwardziście  i  spróbowała  napoić Konarzewskiego miksturą na przeczyszczenie.
Młodzieniec zakrztusił się i wypluł na brodę pierwszy łyk.
– Trzymajcie go mocniej! – syknęła Klara do gwardzistów i spróbowała ponownie  zmusić  młodzieńca  do  picia,  z  równie  marnym  skutkiem  jak poprzednio.
W tym momencie ktoś przyniósł lejek, co w końcu pozwoliło Klarze skutecznie przelać roztwór w przełyk pacjenta.– To wszystko, co mogę zrobić – oznajmiła, unikając wzroku Eleonory. – To była trucizna.
Korybut  zbladł  i  tylko  interwencja  gwardzisty  uchroniła  go  przed upadkiem. Pozwolił odprowadzić się do fotela.
– Chcieli mnie zabić! – zaskrzeczał. Na pulchnej twarzy króla malowało się   przerażenie.   Uścisnął   kurczowo   dłoń   Eleonory.   –   Trucizna   była przeznaczona dla nas – wyszeptał wstrząśnięty.
Zapadła  przejmująca  cisza  przerywana  cichym,  rzężącym  oddechem Konarzewskiego. Królowa nie wahała się ani chwili. Uklękła przy mężu i popatrzyła mu w oczy.
– Wciąż grozi nam niebezpieczeństwo – powiedziała stanowczym tonem. – Musimy opuścić zamek, wyjechać w bezpieczne miejsce.
– Do Zamościa? – W takiej chwili nawyki brały górę, znów chciał się skryć pod spódnicą matki.
– Lepszy będzie Kraków – rzekła Eleonora zdecydowanie. – Jeśli nasi wrogowie podniosą bunt, mój brat cesarz wesprze nas tam wojskiem.
Korybut nie odpowiedział. Rozejrzał się po zgromadzonych wokół niego dworakach, jakby chciał się upewnić, że żaden z nich nie skrywa za plecami sztyletu. Potem znów wlepił wzrok w Konarzewskiego.
– Uspokoił się, chyba mu lepiej – stwierdził z ulgą w głosie.
Klara pochyliła się i przysunęła twarz do rozchylonych ust młodzieńca. – Nie żyje – oznajmiła cicho.
Korybut  wytrzeszczył  oczy  z  niedowierzaniem,  a  potem  skulił  się i zwymiotował, brudząc buty i dywan.
Eleonora zareagowała natychmiast.
– Jego wysokość potrzebuje odpoczynku, musi się udać do alkowy – zwróciła  się  do  gwardzistów  i  dworaków.  –  Jeśli  wam  życie  miłe,  niewspomnicie nikomu o tym, co tu się wydarzyło – ostrzegła świadków. Położyła dłoń na ramieniu męża.
– Zaraz do ciebie przyjdę – obiecała spokojnym głosem.
Dopiero  gdy  Michał  Korybut  opuścił  komnatę,  na  obliczu  królowej pojawiły się prawdziwe emocje. Strach i wściekłość.
Ruszyła w stronę Klary Pac, jakby zamierzała uczynić coś gwałtownego. Kanclerzyna bez zwłoki przypadła do nóg władczyni i chwyciła Eleonorę za zaciśnięte kurczowo dłonie.
– Wybacz, wasza wysokość! Nie wiem, co się stało – wyszeptała, trzęsąc się z przerażenia. – Przysięgam, ta substancja nie powinna nikogo zabić!
Eleonora  zerknęła  na  martwe  ciało  Konarzewskiego.  Potem  wlepiła zaszklony wzrok w korzącą się u jej stóp Francuzkę i powoli oswobodziła dłonie z uścisków kanclerzyny.
– Wierzę ci – oznajmiła i rozwarła zaciśnięte palce.
Klara Pac spojrzała z niedowierzaniem na wypełnioną płynem fiolkę.
–  To  nie  my  go  zabiłyśmy  –  wyszeptała  Eleonora.  –  Nawet  jej  nie otworzyłam.ROZDZIAŁ V
Nowy początek
Marzec A.D. 1672
Nadzieja  bywa  zwodnicza  jak  kłamstwo  i  nie  mniej  groźna  niż  kula wystrzelona z muszkietu. Zabija głupców skuteczniej niż ostrze trzymane w bezlitosnej dłoni. Bogusław Tyner w całym swym życiu doznał zbyt wielu upadków i rozczarowań, aby łudzić się, że jest inaczej. A jednak po raz pierwszy od bardzo dawna zaczął dopuszczać do siebie myśl, że zostawił za sobą klątwę prześladującą go od czasu, gdy utracił Marię.
Pragnął tego z całego serca, jak niczego innego na świecie – nawet jeśli trzeźwy osąd podpowiadał mu, że trzeba czegoś więcej niż kilku dobrych dni, aby przełamać zły los.
W  potyczce  z  Tatarami  żaden  z  dragonów  nie  zginął,  a  tylko  kilku odniosło  drobne  obrażenia.  Uwolnili  też  kilka  setek  kobiet  i  mężczyzn, którym Tyner polecił wydać ciepłe ubrania ściągnięte z martwych Tatarów oraz żywność znalezioną w obozie. Potem przemówił do ludzi i kazał im wracać  do  domów,  jeśli  jeszcze  je  mieli,  lub  poszukać  innych  siedlisk,w których mogli przeczekać zimę.
W drodze powrotnej zatrzymali się w miejscu, gdzie uprzednio Bogusław kazał ukryć żywność, i po wykopaniu zapasów od razu skierowali się do Wołczysk. Tam czekał już na Tynera pocztowy chorągwi husarskiej, którą dowodził    Wyżycki.    Przywiózł    rozkaz    natychmiastowego    dołączenia kompanii dragonów do reszty pułku w związku z wdarciem się czambułów w granice Wołynia.
–  Siła  ich  nadciągnęła  od  Korsunia  –  oznajmił  Tynerowi.  –  W  paru miejscach stawili im czoła pospolitacy z jazdy sandomierskiej i nadworne jednostki księcia Ostrogskiego, ale ordy i Kozaków będzie z dwa tysiące. Wiele  szkód  psubraty  poczynili  i  ludzi  w  jasyr  zgarnęli.  Trzeba  ich zatrzymać, nim wyjdą na step, gdzie nic już nie poradzim.
Tyner nie zwlekał. Wyszli z Wołczysk o świcie i nie żałując koni, dotarli na miejsce zgrupowania następnego dnia.
Już  z  dala  przywitały  ich  chmary  czarnego  ptactwa  krążące  nad pobojowiskiem. Na ziemi leżały setki martwych Tatarów i Kozaków, nagich, zastygłych na mrozie i śniegu, odartych z odzienia. Nikt nie troszczył się o ciała pozostawione na żer lisom, wilkom i wronom. Tyner poprowadził dragonów skrajem pobojowiska w stronę wzniesienia, gdzie Polacy założyli obóz. Po dotarciu na miejsce przekazał komendę wachmistrzowi i udał się na spotkanie z dowódcą.
W namiocie Wyżyckiego zastał delegatów przysłanych przez szlachtę, której sporo było wśród brańców. Panowie bracia prezentowali się licho, wręcz po chłopsku, odziani byle jak, w niedopasowane łachmany. Żałosny stan i niedawna niewola nie przeszkadzały im domagać się krzykliwie zwrotu dóbr zrabowanych szlachcie przez Tatarów, a następnie odzyskanych przez żołnierzy po bitwie.
– Nie teraz, mości panowie, nie teraz! – zawołał stanowczo Wyżycki,podnosząc się z zydla. – Właśnie przybył oficer z misją wielkiej wagi. – Wskazał na Tynera, który zatrzymał się w przedsionku namiotu. – Wybaczcie zatem i daję słowo, że wszystkie zażalenia zostaną rozpatrzone. Przyjdźcie jutro. Jutro.
– Nie ruszym się stąd, póki nie odzyskamy tego, co nam zrabowano – zaprotestował najbardziej rozgniewany szlachcic.
Wyżycki już go nie słuchał. Dał znak wartownikom, aby wyprowadzili delegację z namiotu.
–  Gdyby  nie  ja  i  moi  żołnierze,  pewnie  jakiś  Turek  popychałby  go w   zadek   do   końca   życia   –   zwrócił   się   do   Tynera.   –   Ot,   ludzka niewdzięczność.
– Wszystko potracili, cały dobytek – zauważył Bogusław. – Nie dziwota więc, że burzą się, widząc, jak żołnierze dzielą między siebie ich własność.
– Współczuję im, ale wojsko od trzech kwartałów nie widziało zapłaty. Jeśli odbiorę im teraz łupy zdobyte na Tatarach, zaczną opuszczać obóz.
Tyner   tylko   pokiwał   głową.   Czasem   sprawy   wyglądają   tak,   jak wyglądają, i niewiele można z tym zrobić. To była jedna z takich spraw.
Wyżycki  podsunął  oficerowi  drugi  zydel  wykonany  z  końskiej  skóry rozpiętej na drewnianych nogach.
– Spocznij, panie Bogusławie – poprosił.
– Wielkie zwycięstwo odnieśliście waszmość – orzekł Tyner, siadając.
– Zabiliśmy pięć setek ordyńców i nieco Kozaków towarzyszących im na wyprawie. Odbiliśmy też mnóstwo jasyru. Zwycięstwo to wielce wspomoże reputację naszej dywizji. Teraz nikt już nie powie, że uciekliśmy z Ukrainy ze  strachu  przed  wrogiem,  co  kłamliwie  zarzucali  nam  wobec  szlachty stronnicy Sobieskiego.
– A co z sądem hetmańskim? – zapytał Tyner. Wyżycki machnął ręką.–   Sejm   zerwany,   a   król   jegomość   zablokował   wszelkie   decyzje Sobieskiego. Co więcej, otrzymałem pozwolenie, aby przenieść dywizję do królewszczyzn ekonomii samborskiej, gdzie zatrzymamy się, póki sytuacja polityczna się nie wyklaruje.
– Doskonałe to wieści. Kiedy wyruszamy?
– Za kilka dni, gdy zbierze się całe wojsko – odparł Wyżycki. – Ale ty, waszmość, udasz się gdzie indziej.
– Co to znaczy?
– Przyszedł list od księżnej Gryzeldy, z rozkazem, abyś niezwłocznie stawił się w Zamościu.
– Wspomniała, w jakim celu?
Wyżycki pokręcił głową.
– Wiedz, panie Bogusławie, że będzie mi brakowało takiego oficera, ale liczę, że rychło znów się zobaczymy.
– Bóg jeden wie – rzekł Tyner. – Pozwolicie, że wezmę z sobą Grota, jeśli zechce jechać ze mną?
– Dobry to żołnierz i żal mi go tracić, ale cóż… Macie moje pozwolenie. Na tym zakończyli spotkanie. Tyner pożegnał się z dowódcą i wyszedł na
dwór.
Zamość…  Zbyt  wiele  złych  wspomnień  wiązało  się  dla  niego  z  tym miejscem, aby chciał tam wracać.
Ostatnim razem, gdy przebywał w tym mieście, własny ojciec wyrzekł się go za poślubienie Marii. Tylko dlatego, że nie była szlachcianką.
Czasem  zastanawiał  się,  czy  nie  powinien  był  wówczas  ulec  woli rodziciela, wyprzeć się zakazanej miłości, nawet jeśli miało kosztować go to niewyobrażalny ból. Czy cierpiałby bardziej niż teraz? Tego nigdy się nie dowie. Mógł tylko przypuszczać, że Maria nie doznałaby wówczas od losutak straszliwej krzywdy, miałaby dzieci i męża. Z czasem zapomniałaby o nim, a on o niej. Stało się jednak inaczej. Wszystko dobre i złe, co potem wydarzyło się w ich życiu, było konsekwencją tamtego wyboru.
Tyner westchnął żałośnie, wypuszczając z ust obłoczek pary.
Minęło wiele lat, Maria i ojciec nie żyli, a mimo to wciąż bał się stawić czoła demonom przeszłości. Jak długo miało to jeszcze trwać? Ile lat jeszcze żal i poczucie winy miały zatruwać mu duszę?
Naszła  go  myśl,  że  księżna  Gryzelda  ma  rację.  Powinien  skończyć z użalaniem się nad sobą, potraktować tę podróż jako dar od losu i odnaleźć właściwą drogę. Ostatecznie nie każdy dostaje szansę na nowy początek.
Zamość rozbrzmiewał biciem dzwonów wzywających mieszkańców na nabożeństwo. Księżna Gryzelda stała na balkonie swej alkowy i obserwowała maleńkie sylwetki ludzi zmierzających tłumnie do kościołów.
Powiał chłodny marcowy wiatr, chłoszcząc zamkowe mury, i kniahini otuliła się szczelniej srebrnym futrem, które dostała w prezencie od kniazia Jaremy. Od śmierci męża upłynęło ponad dwadzieścia lat, a ona wciąż za nim tęskniła.
Ich małżeństwo nie było zbudowane na wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia. Nie mogło być, skoro przed ślubem tylko raz widziała Jaremę, gdy przybył z oświadczynami. Ojciec zmusił ją, aby wypełniła obowiązek wobec rodziny,  i  z  początku  nie  przyszło  jej  to  łatwo,  ale  gdy  urodziła  syna, wszystko zmieniło się na lepsze i z czasem szczerze pokochała męża.
Gryzelda  uważała  ten  okres  za  najszczęśliwszy  w  swoim  życiu,  nim przedwczesna  śmierć  nie  odebrała  jej  Jaremy.  Potem  nastały  złe  lata wypełnione samotnością i kłopotami finansowymi spowodowanymi zajęciem przez zbuntowanych Kozaków olbrzymiego latyfundium Wiśniowieckich. Na szczęście mogła liczyć na łaskawy chleb dla siebie i syna tu, w Zamościu.
To  był  dla  niej  ciężki  czas.  Obserwowała  bezsilnie,  jak  jej  brat  Janmarnotrawi dziedzictwo przodków na pijaństwo i rozpustę. Utrzymywał tabuny dziwek i otaczał się gromadą pochlebców wysysających zeń złoto niczym wszy krew. Z każdym rokiem udręki narastała w niej świadomość, że cała ta wielka potęga zbudowana przez ich dziada Jana Zamoyskiego i utrwalona przez ojca Tomasza powinna należeć do niej. To ona odziedziczyła najlepsze rodzinne przymioty: rozum, charakter i ambicję, tymczasem jej młodszy brat był tych cech niemal pozbawiony. Nie miało to jednak znaczenia w świecie, który urządzono tak, aby faworyzował mężczyzn.
Pogodziła się z tym, że nigdy nie zostanie panią na Zamościu. Nauczyła się   nie   dostrzegać   ladacznic   przechadzających   się   po   zamkowych krużgankach, ignorować całonocne i wielodniowe pijatyki organizowane dla przyjemności jej brata.
To jednak było nic w porównaniu z pojawieniem się w Zamościu tej dziwki, Marii Kazimiery. Młoda Francuzka szybko zapragnęła stać się jedyną i niekwestionowaną panią Zamoyską. Skutecznie wykorzystywała w tym celu swe  siedemnastoletnie  ciało  i  wspaniałą  urodę,  którą  zawróciła  Janowi w głowie.
Gryzelda    pozornie    ustąpiła    bratowej    miejsca    pierwszej    damy w  Zamościu.  W  rzeczywistości  skrycie  i  uparcie  sabotowała  z  pomocą wiernych  sług  wszelkie  pomysły  i  zarządzenia  młodziutkiej  Francuzki. Kniahini zbyt dobrze znała swego brata, aby łudzić się co do jego poprawy. Jan  nie  był  mężczyzną  cechującym  się  jakąkolwiek  stałością  i  wszelkie nałogi    przyciągały    go    niczym    płomień    przywabia    ćmę.    Gryzelda obserwowała, jak rok po roku stacza się w otchłań pijaństwa i rozpusty, traci zdrowie.  Zdarzało  się,  że  całymi  tygodniami  nie  wychodził  z  pijackiego cugu, zaniedbując młodziutką żonę i zostawiając administrację latyfundium na głowie siostry.Osamotniona   Maria   Kazimiera   znalazła   pocieszenie   w   ramionach Sobieskiego. Gdy tylko mogła, uciekała do Warszawy, gdzie spotykała się z ukochanym pod łaskawym okiem swej matki chrzestnej, królowej Ludwiki.
Gryzelda  pozbyła  się  bratowej  z  Zamościa,  tak  się  jej  przynajmniej zdawało.  Do  momentu,  gdy  ta  oznajmiła,  że  jest  w  ciąży,  i  przekonała schorowanego męża, że nosi pod sercem potomka Zamoyskich. Na nic zdały się błagania Gryzeldy, przekonywanie brata, że ojcem dziecka jest Sobieski. Jan nie chciał słyszeć prawdy.
Może inna kobieta ugięłaby się i zrezygnowała, ale Gryzelda nie miała zwyczaju ulegać ani ludziom, ani tym bardziej losowi. Wolała kształtować przeznaczenie siłą własnej woli.
Kniahini zacisnęła palce na kamiennej balustradzie tarasu, rozpamiętując noc, gdy przyszła do komnaty bratowej i podała jej kielich z winem, do którego dodała miksturę na spędzenie płodu.
Po tylu latach wciąż zadawała sobie pytanie, czy mogła postąpić inaczej. Czy  miała  inne  wyjście,  aby  uchronić  swój  ukochany  Zamość  przed dostaniem się w ręce francuskiej dziwki i Sobieskiego.
Po tym, co zrobiła, nie było już dla niej drogi odwrotu. Gdy zmarł jej brat,   przysięgła   sobie,   że   zachowa   dziedzictwo   rodziny   dla   Michała Korybuta. Z pomocą wojska nadwornego i przy poparciu mieszczan zawarła bramy przed Marią Kazimierą powracającą do Zamościa na wieść o śmierci męża i kuzynami z bocznej linii Zamoyskich, którzy ostrzyli sobie zęby na przejęcie bajecznie bogatej ordynacji.
Oczywiście zasypano ją protestacjami i wezwaniami do sądu, lecz nikt nie był na tyle głupi, aby siłą dochodzić swych praw. Zwłaszcza że rychło zrządzeniem opatrzności i staraniem biskupa Olszowskiego jej syn Michał Korybut został wyniesiony przez szlachtę na tron królewski.
Gryzelda usłyszała szuranie o kamienną powierzchnię tarasu. Porzuciławspomnienia i spojrzała na mężczyznę, który stanął u jej boku. Poważne, ciemne oczy Andrzeja Olszowskiego spoczęły na jej obliczu.
– Co robisz tu na chłodzie? – zapytał.
– Oddaję się wspomnieniom – odrzekła zgodnie z prawdą.
Uśmiechnął się.
– Sporo już ich się nam nazbierało.
– To prawda – przyznała i w przyjacielskim geście położyła dłoń na jego dłoni. – Wracajmy do środka – zaproponowała.
Przeszli do ciepłej alkowy. Gryzelda zrzuciła z siebie futro i w samej sukni usiadła w fotelu ustawionym naprzeciw kominka. Andrzej Olszowski zajął miejsce obok niej w sąsiednim fotelu. Zastygli tak na dłuższą chwilę, wpatrując się w płomienie i rozmyślając.
– Co teraz zrobimy? – zapytał Olszowski.
– Będziemy się bronić – odparła Gryzelda zdecydowanie. – Omal nie zamordowano mi syna, nie zostawię tego bez odpowiedzi.
– Jak myślisz, kto za tym stał?
Obrzuciła Andrzeja zdumionym spojrzeniem.
–  Przecież  to  oczywiste:  Sobiescy.  –  Ostatnie  słowo  kniahini  niemal wysyczała.
– Hetman? – Olszowski pokręcił głową z niedowierzaniem. – To zupełnie nie w jego stylu.
– Za to w stylu jego żony jak najbardziej. Nie pierwszy to raz posłużyła się trucizną, aby pozbyć się bliskiej mi osoby.
– Nie masz dowodów, że to ona otruła twego brata.
– Nie muszę mieć – odrzekła Gryzelda nieustępliwie. – Któż inny mógł to zrobić?
– Rozumiem, że chcesz zrezygnować ze ślubu Dymitra z Teofilą?Gryzelda zagryzła usta.
–  Łudziłam  się  co  do  możliwości  zawarcia  pokoju  między  naszymi rodami… – Dotknęła dłoni Olszowskiego. – Oboje się łudziliśmy.
–  Jesteśmy  starymi  ludźmi  wychowanymi  w  innych  czasach,  gdy obowiązek i honor cokolwiek znaczyły – powiedział ksiądz biskup smętnie. – Teraz wszystko można kupić i sprzedać, nazywając to dobrem ojczyzny, rodziny czy samego Boga.
– Kiedyś też tak się działo, za czasów mego ojca i dziada – odrzekła Gryzelda. – Z upływem lat człowiek idealizuje własną młodość. Widzi w niej złoty wiek. Tymczasem zmieniło się tyle, że kiedyś nie przyjmowaliśmy złota z zagranicy, mieliśmy dość własnego. Obecnie nawet najznamienitsze rody popadły w ruinę przez ciągłe wojny i nieporządek w kraju. Sprzedajemy się i nazywamy to racją stanu.
– Ty nie bierzesz złota od nikogo – zauważył Olszowski.
– Ja mam Zamość i ordynacje – odparła kniahini dumnie. – Nie muszę nikogo o nic prosić. I mój syn też nie będzie musiał tego robić, gdy już rozprawimy się z naszymi wrogami.
– Rozprawimy się? – Olszowski popatrzył na Gryzeldę z niepokojem. – Cóż to znaczy?
– Zaczynam myśleć, że to Pacowie mają rację, nie my. Chcą postawić Sobieskiego,  Prażmowskiego  i  Morsztyna  przed  sądem,  wyzuć  ich  ze wszystkich sprawowanych urzędów, a nawet majątków. Zesłać na wygnanie, a jeśli ci nie zechcą opuścić kraju i wyjechać do Francji, skazać na śmierć.
Olszowski westchnął i objął Gryzeldę ramionami.
– Uspokój się, nie myślisz racjonalnie.
– To mój syn, moje jedyne dziecko. Nie zrozumiesz tego. Natychmiast pożałowała swych słów.
– Wybacz mi, nie chciałam, aby tak to zabrzmiało.– Wiesz, że zawsze będę stał przy tobie i Michale. Jednak ambicje Paców prowadzą wprost do nowej wojny domowej, a ta do kompletnej ruiny kraju… Tego chcesz? – zapytał, patrząc jej w oczy.
–  Jeśli  ma  to  zapewnić  bezpieczeństwo  mej  rodzinie  –  potwierdziła Gryzelda.
– A jeśli Sobieski stanie się polskim Cromwellem i wygra wojnę, a twój syn skończy na szafocie jak angielski król?
Kniahini milczała.
– Co więc proponujesz, Andrzeju?
– Uspokoić się i chronić życie króla. Wojna z imperium tureckim jest nieuchronna i cały ciężar jej prowadzenia spadnie na barki Sobieskiego.
– Co nam to da? – zapytała Gryzelda.
– Przegrana wojna osłabi hetmana i pogrąży go w oczach szlachty. Co istotniejsze,  Sobieski  i  całe  stronnictwo  francuskie  zostaną  pozbawieni autorytetu  wśród  pokonanych  żołnierzy.  Wtedy  uderzymy  w  opozycję, wykorzystując armię litewską i pospolite ruszenie zwołane przez króla do obrony ojczyzny.
– A jeśli Sobieski wygra, czy to nie uczyni go jeszcze silniejszym?
– Tej wojny nie wygramy, moja droga – powiedział Olszowski. – Nie z  tym  wojskiem,  które  mamy,  nie  przy  pustym  skarbcu.  Właściwie  już przegraliśmy,   możemy   tylko   zadbać,   aby   umniejszyć   koszty   klęski i wykorzystać sposobność do pogrążenia naszych wrogów w kraju.
Kniahini zamyśliła się i przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
– Zgoda, posłucham twej rady. Najważniejsze jest bezpieczeństwo mego syna. Najlepiej, gdyby król i królowa przyjechali tu, do Zamościa.
– Obawiam się, że Eleonora na to nie przystanie. Z tego, co słyszałem, schronią się w Krakowie. Dobry to pomysł, zważywszy, że książę lotaryńskidotarł już z regimentami pod śląską granicę. W razie zagrożenia udzieli ich wysokościom wsparcia.
Gryzeldę  niepokoiła  bliskość,  w  jakiej  mieli  się  znaleźć  jej  synowa i Lotaryńczyk, ale troskę tę zostawiła dla siebie.
– Musimy się zająć sprawą tych paszkwili na temat impotencji mego syna – zmieniła temat rozmowy. – Z całą pewnością te kalumnie rozprowadza Prażmowski.
– To do niego podobne – zgodził się Olszowski. – W tym człowieku nie ma  krztyny  uczciwości,  cały  jest  wypełniony  złośliwością  i  ambicją. Wysłałem skargę do Rzymu i liczę, że Ojciec Święty, któremu leży na sercu bezpieczeństwo Rzeczypospolitej w obliczu inwazji tureckiej, przykróci ostro cugli prymasowi. Niemniej najlepszą metodą, aby zadać kłam pogłoskom, jest poczęcie potomka przez parę królewską.
–  Odbyłam  z  Eleonorą  rozmowę  na  ten  temat.  Wyjaśniłam  jej,  że oddzielne sypialnie małżonków nie sprzyjają poczęciu dziecka, a co gorsza, wywołują okropne plotki.
Olszowski posłał jej zaciekawione spojrzenie.
– Co na to królowa?
– Była wściekła jak osa, ale myślę, że zrozumiała, na czym polega jej obowiązek.
– Jestem przekonany, że wkrótce doczekasz się wnucząt.
– Niczego bardziej nie pragnę, mój drogi.
Gryzelda westchnęła, jakby potworny ciężar przygniatał jej pierś.
– Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Otrzymałam list od ambasadora von Stoma. Informuje mnie, że Prażmowski przybył do niego i   otwarcie   zarzucił   Michałowi…   –   Gryzelda   umilkła   zażenowana, rozpaczliwie   szukając   słowa,   które   przejdzie   jej   przez   usta   –   to… obrzydlistwo.– Masz na myśli…
–  Grzeszenie  z  innym  mężczyzną  –  wydusiła  z  siebie.  –  Co  więcej, zasugerował usunięcie Michała z tronu pod pozorem niedołęstwa i ponowny ożenek Eleonory z francuskim księciem, który przejmie koronę.
–  Prażmowski  nie  ośmieliłby  się  przedstawić  takiej  propozycji  sam z  siebie  –  stwierdził  Olszowski.  –  Musiał  otrzymać  na  to  pozwolenie z   Paryża.   Król   Ludwik   jest   w   potrzasku,   cała   zachodnia   Europa sprzymierzyła się do wojny przeciw niemu. Anglia, Hiszpania, Holandia, Cesarstwo i Prusy, nigdy wcześniej nie było tak wielkiego sojuszu przeciw jednemu   państwu.   Bóg   pozwoli,   a   rychło   potęga   francuska   zostanie unicestwiona na zawsze, a wówczas, gdy już zabraknie wsparcia Ludwika, rozprawimy się z Sobieskim i Prażmowskim tu, w kraju.
–  Zapłacą  za  wszystko,  co  zrobili  złego  mej  rodzinie  –  potwierdziła Gryzelda, znów kładąc dłoń na dłoni biskupa. – Gdy tak się stanie, zostaniesz prymasem, a mój syn niekwestionowanym władcą. Wspólnie będziemy go wspierać we władaniu królestwem.
Zamość   powitał   Tynera   i   Grota   paleniem   czarownicy   na   rynku. Egzekucja zgromadziła licznych gapiów przybyłych cieszyć oczy widokiem sprawiedliwej kary dotykającej grzesznicę.
Siedząc w siodłach, obserwowali, jak strażnicy prowadzą w kierunku stosu  dwukołowy  zaprzęg,  na  którym  wieziono  niemłodą  już  kobietę. Wiedźmie w jej ostatniej drodze towarzyszył ksiądz, przezornie trzymający się kilka kroków za wózkiem, aby uniknąć grudek łajna ciskanych przez motłoch w czarownicę.
Niegdyś Tyner, jak każdy, nie stronił od tego typu rozrywek, teraz jednak nie   miał   ochoty   przypatrywać   się   egzekucji.   W   przeciwieństwie   do spragnionych mocnych wrażeń mieszczan dość już naoglądał się cierpieniai okrutnej śmierci. Cmoknął na wierzchowca i zwierzę niespiesznie ruszyło ulicą w stronę zamku. Grot, bardziej zainteresowany kaźnią, chcąc nie chcąc, podążył za dowódcą.
W  twierdzy  zameldowali  się  u  oficera  straży  nadwornej  księżnej Gryzeldy.   Wachmistrz   został   zakwaterowany   w   garnizonie.   Tynera zaprowadzono do pokoju w pałacu. Pomieszczenie nie miało własnego pieca i panował w nim chłód, lecz Bogusław nie narzekał. Po ostatnich trudach czysta izba z łóżkiem i pierzyną, a także ciepły posiłek w zamkowej kuchni były wszystkim, czego potrzebował.
Napełniwszy    żołądek,    odwiedził    łaźnię,    gdzie    zmył    z    siebie kilkutygodniowy brud i skorzystał z usług golibrody. Czysty i ostrzyżony postanowił wymienić żupan na nowy, bo ten, który nosił na grzbiecie, popruł się od ciągłego używania. W tym celu wybrał się do rynku.
Przy  bliższym  przyjrzeniu  się  miasto  wyglądało  lepiej,  niż  Bogusław zapamiętał je z czasów, gdy pobierał nauki w tutejszej akademii. Nie widział już zniszczeń po wielkim pożarze sprzed parunastu lat – który strawił arsenał, kilkanaście kamienic i prawie dwieście drewnianych domostw – co dobrze świadczyło o rządach księżnej Gryzeldy. Z głównych ulic zniknęły też szopy i budy stawiane masowo przez uciekinierów, którzy znaleźli schronienie za potężnymi murami Zamościa podczas wojen z Chmielnickim i Szwedami.
Pod ratuszem nie było już śladu po gapiach. Pozostał za to dogasający stos  i  sczerniała  od  płomieni  postać,  porzucona  na  miejscu  kaźni  jako przestroga dla tych, co zamyślają zejść ze ścieżki prawości i boskich cnót.
Tyner zaszedł do ormiańskiego sklepu, w którym często zaopatrywał się, będąc żakiem. Za ladą zastał znanego mu kupca, tyle że posiwiałego już i zgarbionego pod ciężarem przeżytych lat.
Starzec nie rozpoznał Bogusława, co zresztą nie dziwiło. W Akademii Zamojskiej  uczyło  się  wielu  studentów,  a  on  sam  nie  przypominał  jużw niczym tamtego gładkiego chłopaczka. W sklepie oferowano głównie modę polską: żupany, ferezje i delie, a także niezbędne dodatki: pasy szlacheckie, rękawiczki i futrzane czapki. Nie brakło też wszelkiego rodzaju zapinek, guzów i sprzączek trzymanych w przezroczystych słojach. W głębi pomieszczenia leżały bele aksamitu, adamaszku i atłasu mieniące się niczym płynąca woda. Osobno wisiały kurty i delie podbite skórkami rysi czy soboli, a także zimowe szuby z gronostajów.
Tyner zatrzymał się chwilę przy futrach, świadom jednak, że nie stać go na taki zbytek. Po tym, jak spłacił długi, w sakiewce nie zostało mu wiele srebra.
Z tańszych strojów wpadł mu w oko oliwkowy żupan z mosiężnymi guzikami. Wydawało się, że suknia będzie za wąska w ramionach, ale po przymierzeniu wyszło, że leży na nim jak ulał.
– Coś pusto tu dzisiaj – zauważył Bogusław, kładąc monety na ladzie.
– Żydzi psują handel. – W głosie kupca pobrzmiewało więcej smutku niż złości.  –  Za  czasów  mego  ojca  było  ich  w  mieście  kilkanaście  rodzin. Wszyscy Sefardyjczycy, uczciwi ludzie i kupieccy. A teraz? Szkoda słów. – Starzec machnął ręką. – Nazjeżdżali się różni, niszczą handel i rzemiosło, zaniżają ceny, sprzedając tandetę. Już teraz jest ich w mieście więcej niż Ormian i Niemców razem wziętych. Zajęli rynek solny i jatki, mają tam synagogę, łaźnie i dom nauki.
– Księżna potrzebuje podatków. Obojętne, czy płaci je Żyd, Ormianin, czy Polak – rzekł Tyner. – Pieniądz czyni wszystkich równymi.
Ormianin się wykrzywił.
– A co komu po takiej równości? Za czas jakiś w mieście nie będzie miejsca dla nas i Polaków.
Na to Tyner nie potrafił dać odpowiedzi, wszędzie na Kresach działo się tak samo.Odebrał  resztę  w  miedziakach  i  pożegnał  się.  Gdy  dotarł  na  zamek, zakomunikowano  mu,  że  księżna  oczekuje  go  w  kaplicy.  Przebrał  się i poszedł na spotkanie.
Gryzelda  siedziała  w  ławeczce  przy  ołtarzu,  oświetlona  migotliwym blaskiem świec ustawionych w lichtarzach.
Gdy Tyner zamknął za sobą drzwi kaplicy, wskazała mu miejsce obok siebie.
– Tutaj nikt nie będzie nam przeszkadzał w rozmowie – oświadczyła. Bogusław usiadł i chwilę milczeli.
– Obawiasz się śmierci? – odezwała się kniahini.
Zerknął na Gryzeldę zaskoczony.
– Staram się o tym nie myśleć. – Zamilkł, zbierając odpowiednie słowa. – Nie obawiam się utraty życia, lecz tego, co mnie czeka po tamtej stronie za czyny, których się dopuściłem tu, na ziemi.
Gryzelda  skinęła  głową,  jakby  odpowiedź  Tynera  była  bliska  jej własnych przemyśleń.
– Wysyłam cię na dwór królewski – oznajmiła. – W młodości Michał darzył  cię  zaufaniem,  jestem  pewna,  że  wciąż  dobrze  o  tobie  myśli, Bogusławie.
–  Odwykłem  od  dworskiego  życia,  jestem  żołnierzem.  –  To  jedno przyszło mu do głowy.
–  I  wciąż  nim  zostaniesz  –  uspokoiła  go  księżna.  –  Do  twych obowiązków będzie należało dbanie o bezpieczeństwo mego syna.
– Czy coś zagraża jego wysokości?
– Próbowano go otruć. Zajścia nie ujawniono przez wzgląd na ohydne plotki rozpuszczane przez naszych wrogów.
Tynera kusiło, aby zapytać o te plotki, ale ton głosu Gryzeldy i grymasmalujący się na jej obliczu ostrzegły go, że lepiej będzie nie drążyć tematu.
– Uczynię wszystko, co w mej mocy, aby chronić króla – zapewnił.
– Wiem to. Na barkach mego syna spoczywa olbrzymi ciężar władania królestwem,   ciężar,   który   mógłby   przygnieść   o   wiele   odporniejszego człowieka.
– Najjaśniejszy pan już jako chłopiec przejawiał niezwykłą roztropność. Gryzelda uśmiechnęła się kącikami ust.
– Nie musisz mi kadzić, Bogusławie. Znasz mego syna od dziecka, byłeś jego paziem. Oboje wiemy, że ma słaby charakter. Kiedyś we wszystkim liczył się z mym zdaniem, lecz od ślubu z Habsburżanką tracę go – wyznała z  bólem.  –  Jak  nigdy  wcześniej  potrzebuje  osób,  które  udzielą  mu właściwych rad.
Bogusław milczał, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
– Miej oczy i uszy otwarte, nie ufaj nikomu, nawet tym, którzy wydają się poza wszelkim podejrzeniem – ciągnęła Gryzelda. – Otrzymasz złoto na opłacenie   pomocników   i   przekupienie   dworaków.   Zacznij   od   służby i  żołnierzy.  Oni  zawsze  coś  wiedzą.  Postaraj  się  też  dotrzeć  do  kogoś bliskiego królowej. Może do jednej z pokojówek? – Gryzelda wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Tynera. – Jesteś przystojnym mężczyzną, tak jak twój ojciec, z pewnością nie okaże się to dla ciebie problemem. Teraz już idź, chcę pobyć sama.
Bogusław opuścił kaplicę i zamknął za sobą ciężkie drzwi. Zastanawiał się, czy o takim nowym otwarciu myślał, zmierzając do Zamościa.
Jego ojciec zwykł mawiać, że życie rzadko kiedy daje nam to, czego chcemy. Dużo częściej człowiek staje przed wyborem między mniejszym a większym złem.
Problem w tym, że czasem ciężko rozeznać, które jest które.ROZDZIAŁ VI
Awers i rewers
Kwiecień A.D. 1672
Charlotta,  obserwując przez okienko  powozu  umykające przedmieścia Warszawy, westchnęła z ulgą. Po pięciu dniach zamknięcia w kolebiącym się pojeździe i nocach spędzanych w zarobaczonych zajazdach marzyła o gorącej kąpieli i wygodnym łóżku z czystą pościelą.
Woźnica  nie  żałował  koni  aż  do  placu  z  rozdrożem  i  rzeczką,  która spływała głębokim wąwozem w stronę Wisły. Tam musiał zwolnić, gdyż na skutek roztopów i deszczów rozstaje zmieniły się w grzęzawisko.
Koła powozu zabuksowały w błocku i przez moment Charlotta obawiała się, że utknął na dobre, lecz konie prowadzone przez wprawnego stangreta pociągnęły go jednak dalej.
Zostawili za sobą przedmieścia i wjechali na Nowy Świat, gdzie właśnie rozpoczynano  budowę  kolejnego  dworu  –  wyrastały  niczym  grzyby  po deszczu  wzdłuż  szerokiej,  lecz  wciąż  pozbawionej  bruku  ulicy.  Stangret znów  wyhamował,  przepuszczając  kolumnę  wozów  wiozących  na  terenbudowy sterty desek i drewniane bale.
Na  szczęście  pałac  zajmowany  przez  Sobieskich  na  czas  ich  pobytu w Warszawie znajdował się już niedaleko.
Gdy  powóz  zatrzymał  się  na  podjeździe,  podbiegł  do  niego  służący i  rozłożył  drewniane  schodki  ukryte  pod  podwoziem.  Charlotta  wysiadła z  kabiny,  z  przyjemnością  prostując  nogi  i  plecy  po  blisko  dziesięciu godzinach nieprzerwanej jazdy po bezdrożach. Czuła się lepka i brudna. Jak najszybciej chciała znaleźć się w wannie z gorącą wodą.
Z  pałacu  wyszła  ku  niej  ochmistrzyni,  korpulentna  siwiejąca  kobieta ubrana w nienaganną ciemnoszarą suknię bez zdobień.
– Pani hetmanowa prosiła, abym zajęła się wszystkim, gdy mademoiselle przyjedzie – zwróciła się do Charlotty przymilnie.
– Gdzie teraz jest pani Sobieska?
– Przyjmuje medyka.
– Jest chora? – zaniepokoiła się Charlotta.
– Ona nie, ale chyba chodzi o ciążę.
Ochmistrzyni  osobiście  zaprowadziła  Mesire  do  komnaty  i  obiecała przysłać z kuchni służące, które przygotują kąpiel.
Charlotta  przywiozła  ze  sobą  tylko  dwie  torby  podróżne,  poleciła tragarzom złożyć je pod ścianą. Gdy została sama, rozejrzała się po nowym lokum.
Pomieszczenie było duże, o wysokim stropie i bielonych ścianach. Stały tam stół z brązowego drewna i krzesło z wysokim oparciem, a także zegar umieszczony  na  gzymsie  wygasłego  kominka.  W  głębi  pomieszczenia znajdowały się łóżko z baldachimem i parawan.
Niestety wszelkie nadzieje na odświeżenie się przepadły, gdy do drzwi Charlotty  zapukał  lokaj  z  poleceniem,  aby  stawiła  się  w  alkowie  Marii Kazimiery.Charlotta zmieniła bieliznę i ubranie na czyste, po czym udała się na spotkanie ze swą panią.
Marysieńka powitała ją, odpoczywając na sofie z wypiętym ku górze, mocno już zaokrąglonym brzuchem.
–  Jak  się  czujesz?  –  zapytała  Charlotta,  gdy  służba  wyszła  i  mogły pomówić w cztery oczy.
– Doskonale, nie mam już mdłości i wciąż widzę swoje stopy – odparła Marysieńka i zmieniła pozycję na siedzącą.
– A jak dziecko?
– Rośnie i kopie.
– A więc wszystko w porządku? – upewniła się Charlotta.
– Czemu pytasz?
– Ponoć był u ciebie medyk?
– Ledwo co przyjechałaś, a już o wszystkim wiesz – rzekła na poły poważnie Sobieska. – Kilka tygodni temu doznałam lekkiego krwawienia i Jan upiera się, aby lekarz badał mnie co jakiś czas. Zwykle puszcza mi krew i każe pić ohydne mikstury na uspokojenie humorów. Dziś jednak wkładał we mnie te swoje okropne narzędzia – poskarżyła się Marysieńka. – Czemu muszą być tak wielkie, metalowe i zimne?
Charlotta  nie  odpowiedziała  na  tę  skargę.  Od  lat  pragnęła  dziecka, niestety medycy podejrzewali, że jej łono jest jałowe.
Marysieńka dostrzegła zmianę na obliczu Charlotty.
– Posmutniałaś. Coś się stało?
– Po prostu jestem zmęczona podróżą.
– Wiem, że zasługujesz na wypoczynek i nagrodę, ale mam dla ciebie nowe zadanie. Tylko ty możesz tego dokonać.
Zabrzmiało to bardzo tajemniczo.– Czym mam się zająć?
– Korybutem.
– Co mam dokładnie zrobić?
– Upewnisz się, że pogłoski są prawdziwe.
– Niby jak? Zakradnę się do jego alkowy? – zapytała Mesire z nutą sarkazmu w głosie.
– Wpadłam na lepszy pomysł – oznajmiła Marysieńka. – Wiesz, jak najlepiej łowi się grube ryby?
Charlotta uniosła brew i pokręciła głową.
–  Na  żywą  przynętę  –  powiedziała  Sobieska  i  klasnęła  w  dłonie.  – Możesz już wyjść – zwróciła się do kogoś ukrywającego się w sąsiadującej z pokojem garderobie.
Drzwi się otworzyły i Charlotta ujrzała znanego jej młodzieńca. Wyglądał znacznie lepiej niż w dniu, gdy ujrzała go po raz pierwszy,
tkwiącego nago w beczce i poranionego od tortur. Właściwie nie było już po nich śladu, tylko nad lewą brwią pozostała mu cienka biała blizna.
W granatowym kaftanie i opiętych spodniach – musiała to przyznać – prezentował się bardzo apetycznie.
– Miłosz będzie naszą przynętą – wyjaśniła Marysieńka. – Wie, co ma zrobić.
Charlotta  zerknęła  na  młodzieńca.  Wydawał  się  opanowany  i  pewny siebie.
– Rozumiem, że mam mu pomóc zbliżyć się do Korybuta?
Sobieska uśmiechnęła się promiennie.
– I wierzę głęboko, że i tym razem mnie nie zawiedziesz.
Eleonora lubiła Kraków,  klimat miasta i spokój,  którego  trudno  byłoszukać w Warszawie. Stara stolica Polski przypominała jej troszkę Wiedeń, choć rzecz jasna nie mogła się równać pięknem i wielkością z jej ukochanym naddunajskim grodem.
Nawet podczas krótkiej przechadzki po mieście, którą zorganizował dla niej burgrabia, Eleonora dopatrzyła się symptomów wskazujących, że stara stolica najlepsze czasy ma już za sobą. Wielu domów wciąż nie odbudowano po  zniszczeniach  z  czasów  najazdu  szwedzkiego,  a  elewacje  kamienic, dawniej barwne i żywe, łuszczyły się od schodzącej farby. Jedynie kościoły i  klasztory  wciąż  prezentowały  się  równie  wspaniale  jak  za  czasów Jagiellonów,  gdy  Kraków  dorównywał,  a  może  i  przerastał  pięknem i  znaczeniem  stolicę  Habsburgów.  Kamienice  przy  rynku  wciąż  jednak zachwycały fasadą i wnętrzem, a już szczególnie pałac Pod Krzysztofory, gdzie zatrzymali się na czas pobytu w Krakowie.
Królowa oderwała wzrok od grupy kuglarzy wystawiających swe sztuki nieopodal Sukiennic i zerknęła na męża. Korybut od rana ślęczał przy biurku nad  księgami,  wykazując  się  wytrwałością,  o  którą  nigdy  by  go  nie posądzała. Eleonora odnosiła wrażenie, że jej mąż przeszedł jakąś odmianę po śmierci Konarzewskiego. Więcej pracował, często do późna w nocy, stał się też skryty, co budziło jej niepokój.
– Czym się zajmujesz, mój panie?
– Przeglądam dochody z żup solnych w Wieliczce. Niegdyś kopalnie te przynosiły  połowę  dochodu  skarbu  królewskiego,  obecnie  jednak  rzeka srebra  zamieniła  się  w  strumyczek.  Czy  ludzie  nagle  przestali  jeść  sól, używać jej do konserwowania żywności i skór? – Król uniósł pytająco brwi. – Nie sądzę.
– Może dochody giną gdzieś po drodze albo kopalnie są źle zarządzane. – Otóż to. Zamierzam osobiście udać się na miejsce i przeprowadzić
inspekcję.Eleonora popatrzyła zdumiona na męża.
– Sprawdzeniem ksiąg może zająć się rachmistrz.
– To na nic. Podskarbi Morsztyn obsadził żupy swymi zaufanymi ludźmi i   tylko   moja   osobista   obecność   w   Wieliczce   może   zmusić   ich   do przedstawienia rzetelnych rozliczeń. Nasi wrogowie dostają skrzynie pełne złota z Paryża, podczas gdy ja nie mogę wydać talara bez zgody sejmu i panów senatorów. Doprawdy, ciężko być tu królem. Czasem myślę, że nie powinienem był nim zostać.
Eleonora czuła, że powinna zaprzeczyć, zapewne właśnie tego oczekiwał, ale ostatecznie zachowała milczenie.
Korybut odłożył na bok księgę i sięgnął po puchar z winem.
– Pojedziesz ze mną?
– Zostanę w Krakowie. Kiedy wyjeżdżasz?
– Za kilka dni.
– Czy ten nowy oficer będzie ci towarzyszył?
– Tyner? Czemu pytasz?
– Bez szczególnego powodu. Po prostu ciekawi mnie ten człowiek. Tak łatwo zaufałeś mu i dopuściłeś do swej osoby.
–  Jego  rodzina  długo  służy  mojej.  Wychowywałem  się  wraz  z  nim, Bogusław był mym paziem.
– Czy wy dwaj…? – zawiesiła głos znacząco.
Korybut otworzył szerzej oczy.
– Ależ nie – odparł zaszokowany. – Będę ci wdzięczny, jeśli zakończymy ten temat.
–    Wybacz,    nie    zamierzałam    cię    urazić.    Martwię    się    o    twe bezpieczeństwo.
– Nic mi nie będzie.Zapadła niezręczna cisza.
– Pójdę do siebie – oznajmiła Eleonora.
Zrobiła kilka kroków do wyjścia, a potem odwróciła się i spojrzała na męża.
– Czy odwiedzisz wieczorem mą alkowę? – zapytała.
Korybut zastygł z kielichem wzniesionym do ust.
– Czy to te dni? – upewnił się.
– Tak. Możliwe, że z wolą Bożą uda się nam począć dziecko.
– Możesz mnie oczekiwać, pani – wydusił z siebie i skupił wzrok na księgach.
Eleonora wyszła na korytarz strzeżony przez gwardzistów. Od razu udała się do alkowy Klary Pac sąsiadującej z jej komnatami.
Kanclerzyna siedziała nad książką, jednym z tych francuskich romansów cieszących się popularnością wśród dam z towarzystwa.
Odłożyła lekturę i podniosła się z sofy. Królowa powstrzymała ją gestem dłoni.
– Nie wstawaj – poprosiła i usiadła obok.
– Za kilka dni król udaje się do Wieliczki – poinformowała przyjaciółkę. – To doskonała okazja! – Klara nie kryła ekscytacji. – Książę tylko czeka
na znak. Zjawi się w Krakowie w ciągu kilku godzin.
Eleonora odczuła ucisk pod sercem.
– Są jakieś wieści od twego męża? – zapytała, zmieniając temat.
– Sejmiki ziemskie opowiedziały się za królem, a armia litewska stanie w obronie tronu w razie buntu malkontentów. Razem z naszymi stronnikami w Koronie możemy liczyć na większość głosów w izbie poselskiej.
– A co z Olszowskim?
– Wyjechał z Warszawy zaraz po zakończeniu narady senatorów. Ponoćchoruje i zaszył się na wsi, aby podleczyć zdrowie.
Eleonora czuła się rozdarta, myśląc o biskupie. Olszowski był wiernym stronnikiem jej męża, a także sprawnym sternikiem polityki zagranicznej. To za jego przyczyną została królową.
I właśnie tego nie była w stanie wybaczyć biskupowi. Wiedziała, że obwinianie Olszowskiego za jej nieszczęśliwe małżeństwo jest irracjonalne, lecz nie mogła nic poradzić na kłębiące się w niej uczucia.
Spostrzegła, że Klara przypatruje się jej z uwagą. Opanowała emocje i zwróciła się do kanclerzyny:
– Podziękuj listownie mężowi i szwagrowi za lojalność i zapewnij ich obu, że będziemy pamiętać o ich zasługach.
– Tak uczynię, wasza wysokość.
Na tym skończyły rozmowę. Eleonora powróciła do własnych komnat. Przez resztę dnia zajmowała się szydełkowaniem, co pozwoliło jej odegnać niepokój i uspokoić myśli.
Wieczorem udała się do jadalni na wspólną wieczerzę z królem. Nie rozmawiali  wiele.  Korybut  pił  dużo  wina  i  siedział  markotny.  Eleonora domyślała się, że ciąży mu myśl o obowiązku, który mieli wypełnić tej nocy.
Jej również nie dopisywał apetyt i czuła się okropnie. Wiedziała jednak, że  powinni  począć  dziecko,  co  utnie  wszelkie  plotki  rozsiewane  przez Prażmowskiego   i   na   stałe   połączy   więzami   krwi   Wiśniowieckich i Habsburgów.
Po odejściu od stołu każde z małżonków wróciło do siebie w otoczeniu dworzan. Pokojowe rozebrały królową do koszuli. Eleonora zanurzyła się w wannie z gorącą wodą i przymknęła oczy.
Łaziebna obmyła jej skórę gąbką, potem służąca wytarła ją do sucha ręcznikami i namaściła wonnymi olejkami. Inna pokojowa pomogła nałożyć królowej jedwabną nocną szatę.W otoczeniu dam dworu Eleonora przeszła do sypialni. Dziesiątki świec rozstawionych  w  lichtarzach  rzucało  blask  w  najodleglejsze  zakamarki alkowy.  Korybut  oczekiwał  już  na  nią.  Siedział  na  skraju  łoża,  ubrany w koszulę nocną, opierając na kolanach niespokojne ręce. Gdy ujrzał żonę, opuścił wzrok na podłogę.
– Zostawcie nas samych – zwróciła się królowa do towarzyszących jej kobiet i kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, podeszła do męża.
Odwiązała szarfę na biodrach i pozwoliła szacie opaść miękko wokół stóp.
– Spójrz na mnie – poprosiła.
Korybut uniósł głowę i spojrzał na jej nagie, lśniące od olejków ciało. W głębi serca liczyła, że tym razem ujrzy w oczach męża pożądanie, lecz
dostrzegła wyłącznie lęk.
Powstrzymała się przed okazaniem rozczarowania. Postanowiła uczynić wszystko, co konieczne, aby spełnić swój obowiązek, nawet jeśli miało się to wiązać  z  upokorzeniem  i  wstrętem  do  samej  siebie.  Przechodzili  to  już wcześniej i wiedziała, że można z tym żyć.
Uklękła na materacu, który ugiął się pod jej ciężarem.
– Co mam zrobić, wasza miłość? – zapytała.
– Połóż się na brzuchu – powiedział Korybut.
Eleonora uczyniła, co kazał. Wtuliła twarz w poduszkę. Brzuch Korybuta dotknął jej pośladków i zsunął się wzdłuż ich łagodnych krawędzi na jej plecy.
Zacisnęła  usta,  kiedy  wgniótł  jej  ciało  w  materac.  Poczuła  ból,  gdy wsunął się w nią, suchą i nieprzygotowaną. Wbrew sobie rozluźniła mięśnie i poruszała biodrami, aby skończył możliwie najszybciej.
Każde  pchnięcie  jego  lędźwi,  miękki  ciężar  i  gorący  oddech,  który owiewał jej kark, czynił te kilka minut niekończącą się udręką. Przymknęłapowieki, czekając, aż dojdzie i zostawi w niej nasienie. Gdy tak się stało, po prostu zeszła z łóżka. Podniosła szatę z dywanu i ubrała się.
Korybut wpatrywał się w nią z poczuciem winy malującym się na twarzy. – Wybacz mi. – Zabrzmiało to bardzo szczerze.
Zupełnie nieoczekiwanie zrobiło się jej żal tego człowieka. Obydwoje stali  się  ofiarami  okoliczności  i  swego  urodzenia.  Zmuszono  ich,  aby odgrywali  wyznaczone  im  role,  bez  względu  na  to,  kim  byli  i  co  czuli. Spoczęła obok Michała i położyła dłoń na jego dłoni leżącej na kolanie.
Zastygli tak, wpatrując się przed siebie. Samotni i nieszczęśliwi, a przez to bliżsi sobie niż kiedykolwiek wcześniej.
Z początku Charlotta sądziła, że nad Krakowem zakotwiczyła burzowa chmura,  a  szare  pasma  rozszczepiające  się  nad  spadzistymi  dachami  to deszcz. Potem jednak, wraz z przybliżaniem się do miasta dotarło do niej, że to, co brała za wiosenną nawałnicę, nie jest dziełem natury, lecz ludzkim.
Dym. Wypluwany z tysięcy kominów i palenisk, ciemny i gęsty zdawał się  dusić  Kraków  swym  ciężarem,  zasłaniał  strzeliste  wieże  kościołów i  dachy  kamienic,  sięgając  szarymi  oparami  górującego  nad  miastem Wawelu.
Bliżej  miasta,  wzdłuż  traktu  prowadzącego  z  Warszawy  zieleniły  się wiosenne pola i ogrody, między którymi stały mniejsze i większe chatki o  słomianych  dachach,  karczmy,  a  nawet  dwór  szlachecki  z  małym folwarkiem.
Charlotta zerknęła na Miłosza jadącego konno u jej boku. Młodzieniec nie był najlepszym jeźdźcem i pięć dni spędzonych w siodle dało mu się mocno we znaki.
Szczerze powiedziawszy, i ona wolała podróżować karocą, lecz wiosenneroztopy, które nastąpiły po długiej i mroźnej zimie, zmieniły gościńce w grzęzawiska nieprzejezdne dla powozów. Tylko podróż wierzchem gwarantowała, że staną w Krakowie na czas.
Minęli bokiem Kleparz z jego targowiskiem i wciąż odbudowywanym kościołem  Świętego  Floriana,  a  potem  skręcili  w  stronę  przedbramia, uważając na dzieciarnię uganiającą się boso za kulawym psem.
Potężny okrąg Barbakanu wzniesiony z czerwonej cegły otaczał sztuczny staw, nad którym przerzucono mostek. Tam zwolnili, przepuszczając stado krów    prowadzonych    do    miasta.    Kilkanaścioro    zwierząt    truchtało niespiesznie, machając ogonami i pobrzękując dzwonkami uwiązanymi pod rogatymi łbami.
– Nie domyślają się, że przed wieczorem skończą swój żywot na hakach w  rzeźni  –  odezwał  się  Miłosz,  unosząc  się  w  strzemionach,  aby  ulżyć obitemu od siodła tyłkowi.
Charlotta spojrzała w wykrzywioną cierpieniem twarz swego towarzysza podróży.
– Nieświadomość bywa błogosławieństwem. Nie sądzisz?
– Zatem miejmy nadzieję, że nie podzielimy losu tych krów – mruknął. Przejechali pod kratownicą. Przy komorze mytnej celnik rzucił im tylko
przelotne spojrzenie, zbyt zajęty wyciskaniem srebra z kupca przewożącego wino.
Uderzył  ich  odór  parujący  z  zaśmieconej  odpadkami  fosy  i  kopyta wierzchowców  zadudniły  o  częściowo  zadaszony  most  łączący  Barbakan z bramą miejską.
Znaleźli się na Floriańskiej. Na ulicy było dość tłoczno, więc Charlotta uznała, że najlepiej uczynią, omijając główne ulice. Skierowała wierzchowca wzdłuż muru miejskiego, z którego wyrastały szpiczaste baszty. Wały miasta, choć z daleka potężne, z bliska nie prezentowały się już tak dobrze. W wielumiejscach widać było dziury po zaprawie wypłukanej przez deszcze, a nawet rumowiska pokruszonych cegieł. Niektóre fragmenty murów i baszty sprawiały wrażenie, jakby nie naprawiano ich od czasu szwedzkiego potopu.
Minęli Szpital Świętego Rocha i klucząc uliczkami, znaleźli się przy Bramie  Nowej  prowadzącej  na  Kazimierz.  Pokłusowali  grzbietem  grobli oddzielającej mokradła i wielki staw, nad którym suszyły się sieci rybackie. Stare  koryto  Wisły  dzielące  oba  miasta  pokonali  po  moście  z  tratew i wjechali przez furtę do żydowskiej części Kazimierza.
Na tych ulicach nieczęsto widywało się chrześcijan, a już kobieta jadąca w siodle musiała być niezwykłym zjawiskiem. Nic więc dziwnego, że na wielu brodatych obliczach miejscowych malowały się nieufność, zdumienie, a nawet lęk.
– Co tu robimy? – zapytał Miłosz.
– Tu będzie nasza kwatera – wyjaśniła Charlotta.
– U Żydów?
Wyczuła w jego głosie niechęć.
– A co, przeszkadza ci to?
– Nie, ale czy nie zwrócimy na siebie uwagi?
– Tutejsi ludzie zajmują się swoimi sprawami i nie wtykają nosa tam gdzie nie trzeba – uspokoiła obawy towarzysza. – Zresztą zatrzymamy się na obrzeżach dzielnicy żydowskiej, w miejscu, gdzie mieszkają chrześcijanie.
Wjechali  na  niewielki  placyk  ze  studnią,  otoczony  przez  piętrowe kamieniczki o bardzo wąskich fasadach i niewielkich, zasłoniętych szczelnie oknach.   Dwie   ciemnowłose   kobiety   w   długich   sukniach   i   chustach narzuconych na ramiona przerwały nabieranie wody ze studni i popatrzyły na jeźdźców ze strachem.
Charlotta wstrzymała konia, aby nie stratować stada gęsi taplających się w błocku pod nadzorem małego Żydka, który miał na sobie jedynie kubraki porcięta, po czym skręciła w uliczkę odchodzącą od placu.
Zaułek przegradzał ceglany mur, w którym umieszczono wąską furtkę. Charlotta zatrzymała konia i zsunęła się z siodła, czując drętwienie poniżej pleców. Wyprostowała się i chwiejnym krokiem podeszła do furty.
Zastukała  kołatką.  Przez  dłuższą  chwilę  nic  się  nie  działo,  a  potem usłyszała czyjeś kroki po drugiej stronie muru. W okrągłym judaszu błysnęło oko  i zaraz potem zgrzytnęły  odsuwane sztaby.  W uchylonych  drzwiach pokazał się mężczyzna z gęstą czarną brodą okrywającą młodą twarz.
Ubrany  był w chałat o  kroju  prostego  żupana z białym wykładanym kołnierzem,  na  nogach  nosił  pluderki  i  białe  pończochy,  do  tego  czarne trzewiki z klamerkami.
– Witaj, Aronie – przywitała go Charlotta. – Ojciec w domu?
– Nie ma go, załatwia interesy. Niedługo powinien wrócić. Proszę wejść – zaprosił ich, otwierając furtę na oścież.
Charlotta i Miłosz wprowadzili konie na podwórze, na którym gromada kur dziarsko dziobała ziemię w poszukiwaniu robaków lub ziarna.
Aron przywołał jakiegoś człowieka, który przyglądał się przybyszom, stojąc   w   otwartych   wrotach   murowanej   stajni,   po   czym   kazał   mu odprowadzić i nakarmić wierzchowce. Następnie zwrócił się do Charlotty:
– Pokażę wam pokoje.
Zaprowadził gości do sieni. Tam natknęli się na kobietę w ciemnej sukni i  chuście  na  głowie.  Widząc  Miłosza,  młodziutka  Żydówka  skromnie odwróciła wzrok.
–  To  moja  żona  Estera  –  powiedział  Aron.  –  Wzięliśmy  ślub  trzy miesiące temu.
–  Moje  gratulacje  –  odparła  Charlotta  i  uśmiechnęła  się  do  młodej mężatki, ta jednak szybko zniknęła na piętrze.
– Jest nieśmiała – wyjaśnił Aron. – Proszę, to wasze pokoje. – Wskazałdrzwi sąsiadujące ze sobą po tej samej stronie korytarza.
Wpuścił ich do jednego z pomieszczeń i Charlotta mogła rozejrzeć się po miejscu, które na czas jakiś miało stać się dla niej domem. Omiotła wzrokiem łóżko,  stół  z  dwoma  krzesłami  i  lustro  przymocowane  do  szafy  stojącej w  kącie.  Nie  były  to  wielkie  luksusy,  ale  przynajmniej  było  czysto i schludnie.
– Potrzebuję miski do mycia – poprosiła.
– Oczywiście, zajmę się tym – zapewnił Aron. Ukłonił się i zostawił ich samych.
Charlotta spojrzała wymownie na Miłosza, który usiadł na skraju łóżka i najwyraźniej nie miał zamiaru pójść do siebie.
– Nie jesteś ciekaw własnego pokoju? – zapytała.
– Bardziej interesuje mnie, o co w tym wszystkim chodzi.
– Już ci powiedziałam. Możemy liczyć na pomoc tych ludzi.
– Niby czemu? Po co Żydzi mieliby się mieszać w politykę?
– Jesteś naiwny. Zawsze to robili – odparła Charlotta.
– Ale dlaczego pomagają akurat wam, a nie regalistom?
– Tutejsza gmina wiele zawdzięcza stronnictwu, któremu służymy ty i ja – odparła Mesire. – W latach najazdu szwedzkiego Żydzi z Krakowa bywali zanadto usłużni wobec najeźdźców, czy to z powodu interesów, czy też po prostu obawiając się o własne życie i majątki. Po odzyskaniu miasta przez wojska królewskie wielu mieszczan żądało ukarania Żydów i wygnania ich z miasta. Jan Kazimierz i Maria Ludwika zgodnie wzięli tutejszą społeczność żydowską w obronę.
– Z pewnością nie za darmo – zauważył Miłosz cynicznie.
– To prawda. Kosztowało to gminę kilkadziesiąt tysięcy talarów, lecz się opłaciło. Żydzi nie tylko przetrwali w Kazimierzu, ale z czasem otrzymalinowe   przywileje.   Zapewnili   sobie   też   stałą   łaskę   i   ochronę   dworu królewskiego.
– Obecnie królem jest Michał Korybut. Czemu wciąż was wspierają?
–  Wielu  ludzi myśli,  że polityka to  tylko  złoto  i siła oręża –  rzekła Charlotta. – Nic bardziej błędnego. W rzeczywistości to jedynie narzędzia. Ważne, lecz bezużyteczne, jeśli nie stoi za nimi coś więcej.
– Co takiego?
– Pamięć. Przekonanie, że to, w co wierzymy i co myślimy, jest słuszne, warte poświęceń. Ten głos w sercu, który determinuje nas i nadaje sens naszym działaniom.
Uświadomiła  sobie,  że  przemawia  bardziej  do  siebie  samej  niż  do Miłosza.
–  Obawiam  się,  że  nie  rozumiem,  co  chcesz  przez  to  powiedzieć  – potwierdził jej przypuszczenia.
Charlotta westchnęła.
–  Wielu  tutejszych  Żydów  pochodzi  z  Moraw,  Czech  lub  Śląska  – wyjaśniła. – Nie mają powodu kochać Austriaków, którzy zmusili ich ojców i dziadów do opuszczenia granic cesarstwa. Zginęło wówczas moc ludzi, kobiety i dzieci. Żydzi z Kazimierza pamiętają o tym, a do tego utrzymują rozległe  kontakty  handlowe  i  osobiste  z  wieloma  miastami  na  terenie cesarstwa. To się bardzo przydaje przy podejmowaniu pewnych działań. Nie pytaj jakich – ucięła temat.
Wyprostowała plecy i potarła dłonią obolały kark.
– Rozmasować ci ramiona? – zaproponował chłopak.
Zorientowała  się,  że  Miłosz  patrzy  na  nią  w  ten  szczególny  sposób. Zaskoczyło ją to. Spodziewała się, że nie interesują go kobiety.
– Dziękuję, nie trzeba. Idź już, jestem zmęczona – poprosiła.Uśmiechnął się i wstał z łóżka. Wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi.  Charlotta  podeszła  do  okna  z  zamiarem  zaciągnięcia  zasłon.  Na podwórzu dostrzegła dziewczynkę bawiącą się z psem. Miała może siedem lat i wyglądała na szczęśliwą.
Charlotta spróbowała przypomnieć sobie czas, gdy sama była szczęśliwa jako dziecko. Nie pamiętała wielu takich chwil.
Otrzeźwiło ją pukanie do drzwi. Otarła wilgoć z kącików oczu i wyjrzała na korytarz. Za progiem stał siwobrody mężczyzna w czarnym szustokorze uszytym z najlepszego adamaszku. Twarz Żyda była starszą wersją oblicza Arona.
– Wejdź, Jakubie. – Odsunęła się, wpuszczając kupca do środka.
– Wybacz, że cię nie powitałem, ale interesy nigdy nie mają końca.
– Dobrze wyglądasz. – Charlotta zatrzasnęła drzwi i wskazała gestem na krzesła ustawione przy stole.
– Ale się tak nie czuję – odparł Jakub, siadając. – Co rano bolą mnie plecy i coraz słabiej widzę.
– Czy nie czeka to nas wszystkich?
Żyd uśmiechnął się zza gęstej brody.
– Młodym wypowiadanie i akceptacja tych słów przychodzą łatwiej niż starym.
– Zawsze tak jest, gdy przykre prawdy zaczynają tyczyć nas samych – zgodziła się Charlotta.
– Jesteś niezwykłą kobietą. Gdybyś tylko zechciała wyjść za mnie – rzekł żartobliwie.
Charlotta się roześmiała.
– Co by powiedział na to wasz rebe?
– Powiedziałby, że mam doskonały gust – odparł Jakub. Pogładził brodę,przypatrując się rozmówczyni. – Otrzymałem twój list – odezwał się po chwili, porzucając żartobliwy ton. – Niestety król nie zatrzymał się na Wawelu. Zamieszkał w kamienicy przy rynku z małą grupą dworzan.
Charlotta w duchu spodziewała się, że usłyszy o kolejnych problemach. Od  początku  tej  misji  wszystko  szło  na  opak.  Wpierw  zaskoczył  ją niezapowiedziany wyjazd pary monarszej z Warszawy, a teraz nieobecność Korybuta na zamku burzyła nadzieje na wprowadzenie Miłosza do otoczenia króla.
– Odszukałeś człowieka, którego wskazałam ci w liście? – zapytała.
– Nie było to szczególnie trudne. Wygląda na to, że nie porzucił starych nawyków. Niemniej coś się zmieniło. Nie chciał ze mną rozmawiać.
Poczuła niepokój.
– Czemu?
– Nie wiem, po prostu odmówił.
– Powiedział coś?
– Abym więcej się z nim nie kontaktował.
Zacisnęła usta rozdrażniona. Nie tego oczekiwała.
– Gdzie go znajdę?
– Wieczorami bywa w jednej z tawern w porcie rzecznym.
– Rozumiem, że jest obserwowany.
–  Mój  człowiek  powiadomi  mnie,  gdy  tylko  nasz  przyjaciel  wyjdzie z domu. – Jakub patrzył na nią badawczo. – Co tu się kroi?
– Lepiej dla ciebie, abyś wiedział jak najmniej – odrzekła Charlotta, po czym zmieniła temat. – Jak sprawuje się poczta?
– Doskonale. Pięć dni temu nadeszły listy z Paryża, dostarczył je mój kuzyn  z  Frankfurtu.  Posłałem  je  na  Węgry.  Wkrótce  spodziewamy  się kolejnych przesyłek.– Musicie być ostrożni. Gdyby korespondencja wpadła w niepowołane ręce, przyniosłoby to wiele szkód.
– Znam ryzyko i jesteśmy ostrożni – uspokoił ją Jakub. Sięgnął do paska i odpiął od niego pęk kluczy. – Do furt wychodzących na dzielnicę żydowską i chrześcijańską – wyjaśnił i odłożył klucze na blat stołu. – Zjecie z nami wieczerzę?
– Oczywiście. Dziękuję za zaproszenie.
– Pójdę już. Wyglądasz na zmęczoną. – Jakub wstał i jeszcze raz zwrócił się do Charlotty: – Jesteś młoda, ale powinnaś pomyśleć o tym, co będziesz robić, gdy nadejdzie czas na zmiany.
– Mam jeszcze na to kilka lat – odparła.
– Też tak myślałem i sama zobacz. Tkwię w tym mimo siwej brody. Nie popełnij tego samego błędu.
Gdy  wyszedł,  Charlotta  podniosła  się  z  krzesła  i  zbliżyła  do  lustra, wypatrując zmarszczek w kącikach ust.
Słowa Jakuba uświadomiły jej, że ciężar, który czuła w piersi, wynika z lęku przed tym, co nastąpi w przyszłości. Niestety świadomość własnych odczuć  nie  okazała  się  niczym  dobrym.  Sprawiła  wręcz,  że  Charlotta uzmysłowiła sobie bolesną prawdę, że przez całe swe życie – zawsze, odkąd sięgała pamięcią – była wyłącznie narzędziem w rękach innych ludzi.
Ciemna uliczka na tyłach portu rzecznego nie wyglądała na miejsce, które samotna kobieta powinna odwiedzać po zmroku.
Charlotta Mesire położyła dłoń na kolbie pistoletu ukrytego pod peleryną i ruszyła przed siebie drewnianym pomostem, przy którym cumowały barki używane do przewozu zboża, potażu i wołów. Uniesiony kaptur peleryny utrudniał jej obserwację otoczenia, ale wolała to, niż ujawnić, że jest kobietą.W porcie rzecznym zbierała się masa szumowin i łatwo można było zostać pobitą, obrabowaną czy zgwałconą.
Nadbrzeże   okrywał   mrok,   którego   nie   mogła   rozproszyć   latarnia przytwierdzona  do  pala  ustawionego  przy  magazynach.  Pod  tym  nikłym źródłem światła chwiało się na nogach dwóch flisaków bełkoczących coś do siebie.  Gdy  ujrzeli  Charlottę,  zamilkli  na  moment  i  odprowadzili  ją wzrokiem. Mesire skręciła w najbliższy zaułek, przy którym stała piętrowa tawerna.  Z  budynku  sączył  się  w  mrok  knajpiany  gwar  i  mdły  blask kaganków prześwitujących przez okna. Nad wejściem do tawerny wisiała na łańcuchu drewniana rzeźba łodzi wiślanej.
Charlotta pchnęła drzwi i wkroczyła do środka. Za małym przedsionkiem otwierała  się  sala  z  rzędami  ław,  przy  których  garbili  się  mężczyźni o zarośniętych, poczerniałych twarzach. Większość klientów nie zwróciła uwagi na zakapturzoną postać, biorąc ją za młodego mężczyznę.
Mesire zbliżyła się do lady zbitej z desek, o którą opierał się szynkarz. Zmrużył oczy, rozpoznając kobiecą twarz pod kapturem.
– Kurew nam nie trzeba – mruknął, patrząc groźnie na Charlottę. – Mamy własne.
– Szukam Błażeja Pieniążka – odparła Charlotta.
– Nie znam człowieka, tylu ludzi tu przychodzi.
– Wiem, że jest na zapleczu.
Zmierzył ją badawczym wzrokiem.
– Kto tak mówi?
– On. – Położyła na ladzie tynfa.
Szynkarz zerknął na inicjały Jana Kazimierza na monecie. Położył łapsko na srebrze i uniósł ladę, dając znak, że może przejść.
–  Rozejrzyjcie  się,  może  go  znajdziecie.  –  Wskazał  wzrokiem  na przejście ukryte za beczkami z piwem ustawionymi na krzyżakach.Charlotta znalazła się w mniejszej salce, gdzie przy stołach gromadzili się mężczyźni   uprawiający    hazard.    Między    graczami   przechadzały    się wymalowane kobiety w kusych sukienkach.
Minęła stolik, przy którym kilku dostatnio odzianych młodzieńców cięło w tryszaka, i wypatrzyła Pieniążka. Zawsze wolał kości od kart. Jak mawiał, w każdym rzucie kostkami widzi się oblicze Fortuny. Mężczyzna był niski i szczupły, choć pod kaftanem rysował się mu pokaźny brzuch. Rzadkie włosy,  teraz  zlepione  i  wilgotne  od  potu,  przylegały  mu  do  czaszki, odsłaniając postępującą łysinę.
Pieniążek dmuchnął w kostki i rzucił je na stół. Gdy się zatrzymały, zgromadzeni przy nim ludzie wydali z siebie ciche, żałosne westchnienie. Wyglądało na to, że bogini hazardu tym razem odwróciła się plecami do swego wyznawcy. Pieniążek oniemiały przyglądał się, jak stosik monet znika spod jego ręki i trafia do gracza po przeciwnej stronie stolika.
Chwiejąc się na nogach, odszedł na bok i zwalił się na jedną z ław ustawionych pod ścianą.
– Znów przegrałeś – powiedziała Mesire, siadając obok niego.
Poderwał głowę i wybałuszył na Charlottę mętne oczy.
– Jak mnie znalazłaś? – wychrypiał. Nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie. Charlotta nie zraziła się, zdążyła przywyknąć do takich reakcji na jej
widok.  Niektórzy  ludzie  po  prostu  nie  potrafią  ponieść  konsekwencji własnych wyborów i Pieniążek był tego najdobitniejszym przykładem.
– Nawyki ciężko zmienić. Nieprawdaż? – rzekła.
Posłał jej nieprzyjazne spojrzenie.
– Czego chcesz? – burknął.
– Wyjdźmy na pomost – zaproponowała i podniosła się z ławy. Pieniążek z widoczną niechęcią wyprostował się i oboje opuścili salęprzez drzwi wychodzące na przystań z niewielkim pomostem. Na cumach kołysało się kilka łódek rybackich, które równie dobrze mogły służyć do rozładunku kontrabandy. Charlotta nie wypatrzyła nikogo, kto mógłby przeszkodzić im w rozmowie.
Pieniążek zachwiał się na skraju pomostu i Mesire chwyciła go za kaftan, ratując przed zimną kąpielą.
– Lepiej będzie, jak usiądziesz – stwierdziła, po czym ukucnęła przy Błażeju.
– Obiecałaś mi, że więcej nie pojawisz się w moim życiu – zwrócił się do niej żałosnym głosem.
– Nie mów, że nie tęskniłeś. – Musnęła dłonią policzek mężczyzny. Cofnął głowę, jakby smagnął go żywy ogień.
„Cóż, czy mogę go winić?”
– Skończyłem z tym – zapewnił.
– Czyżby?
Spuścił wzrok i skulił ramiona.
– Boję się, że wszystkiego się domyślają.
– Gdyby tak było, gniłbyś w lochu.
Rzucił jej złe spojrzenie.
– Nic nie mogę ci dać i niczego nie chcę – warknął.
Charlotta wiedziała, że przekonuje bardziej siebie niż ją.
– Dużo dziś straciłeś?
– Trochę ponad sto tynfów – przyznał, spuszczając głowę. – W tym część pieniędzy przeznaczonych na naprawę karocy dla jego wysokości.
Charlotta   zagwizdała   przez   zęby.   To   była   roczna   pensja   dobrze opłacanego urzędnika magistratu.
– Zatem powinieneś mi dziękować za to, że się pojawiłam. Pokryję twojedługi i jeszcze coś ci zostanie.
– Chyba żartujesz. Po tym, co się stało? Nie chcę być w to zamieszany. – W co zamieszany?
Prychnął rozeźlony.
– Nie udawaj głupiej, to musiała być wasza sprawka.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– O próbie otrucia króla – wysyczał jej w twarz. – Wiesz, kurwa, co robią z człowiekiem, który brał udział w królobójstwie? Powiem ci. Torturują go, ale nie tak zwyczajnie. Kat obcina mu kończyny i przypala rany ogniem, aby nie umarł przed końcem egzekucji. Potem rozcinają mu trzewia i wyjmują flaki rozpalonymi kleszczami.
Charlotta gapiła się na Pieniążka z niemądrze rozdziawionymi ustami.
– Przysięgam, nie wiem o żadnym zamachu – wydusiła z siebie. Pieniążek popatrzył jej prosto w oczy.
– Wierzę ci… – rzekł powoli. – Ale skąd możesz mieć pewność, że twoi panowie mówią ci o wszystkim?
Zacisnęła   usta.   Czyżby   Marysieńka   nie   darzyła   jej   całkowitym zaufaniem?
Chyba że i ona o niczym nie wiedziała. Charlotta natychmiast pomyślała o prymasie.
– Doniosłeś o tym Prażmowskiemu? – zapytała.
– Nie, za bardzo się bałem. Urwałem wszelkie kontakty z wami, ale i tak mnie znalazłaś. – W ostatnich słowach rozbrzmiały rozpacz i złość.
– Kiedy to się stało?
– Tuż przed wyjazdem do Krakowa. Jeden z pokojowych króla umarł gwałtowną śmiercią. Ponoć w chwili, gdy usługiwał przy stole królewskim. Służbie  i  gwardzistom  obecnym  przy  zajściu  zlecono  trzymać  język  zazębami, ale na zamku nigdy nie uniknie się pogłosek.
Charlotta milczała, rozważając znaczenie usłyszanych wiadomości.
– Konarzewski – odezwał się Pieniążek matowym głosem.
Charlotta poderwała głowę.
– Kto?
– Tak nazywał się pokojowy, który zginął tamtego dnia. Zostało po nim tylko nazwisko, a i to wkrótce wszyscy zapomną. – Pieniążek popatrzył smutno na Charlottę. – Tak bardzo się boję – wyszeptał.
Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Nigdy nie była dobra w pocieszaniu ludzi. Z wahaniem położyła dłoń na ramieniu Błażeja.
– Strach to ciężar, który codziennie musimy dźwigać, czy tego chcemy, czy nie. Można się z tym pogodzić i zrobić kolejny krok albo poddać się i pozwolić, by cię pokonał i przywalił. Tylko od ciebie zależy, czy pójdziesz naprzód.
– Co mam zrobić?
– Chcę, byś umieścił kogoś w otoczeniu króla w taki sposób, aby Korybut zwrócił na niego uwagę.
– Zatrzymał się w kamienicy przy rynku, ale to już z pewnością wiesz. Ma   przy   sobie   wyłącznie   zaufane   sługi   i   gwardię.   Owszem,   gdyby zamieszkał na Wawelu, udałoby mi się przemycić na zamek kogoś obcego, ale w tej sytuacji to niewykonalne.
– Coś wymyślisz – oznajmiła z naciskiem Mesire.
–  Niby  co?  Nadzoruję  tylko  wozownię  –  warknął,  opryskując  się drobinami  śliny.  –  Teraz,  gdy  wzmogli  ostrożność,  nawet  mysz  nie prześlizgnie się na komnaty.
Charlotta  przycisnęła  dłoń  do  ust,  zastanawiając  się,  jak  wybrnąć z impasu. Niestety nie wpadła na żaden genialny pomysł.– Król wybiera się do Wieliczki – odezwał się nagle Pieniążek. – Może tam łatwiej byłoby coś zorganizować?
Mesire popatrzyła na niego z nadzieją.
– Mógłbyś dołączyć mego człowieka do orszaku? – zapytała.
– Coś potrafi?
– Zna się na mechanice, uczył się zegarmistrzostwa.
Pieniążek skubnął kciukiem dolną wargę.
– To może się udać. Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
– Ile ci to zajmie?
– Przyprowadź go jutro w południe na królewski most – odparł Pieniążek. – Niech ma przy sobie złoto.
– Będzie miał – zapewniła. – Teraz wracaj do siebie.
Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca.
„Gdy tylko się oddalę, wróci do kości i zaciągnie lichwiarski dług pod złoto,  które  mu  obiecałam”,  pomyślała  Charlotta.  W  pierwszym  odruchu uznała, że powinna być stanowcza i zabrać Pieniążka z tego miejsca. Szybko jednak porzuciła ten zamiar. Do pewnych spraw trzeba dojrzeć samemu, najczęściej upadając tak nisko, jak to możliwe, a potem szczerze pragnąć podnieść się i stanąć na nogi.
„Albo zostać w błocie na zawsze”.
Charlotta  Mesire  sama  przeszła  tę  drogę  dawno  temu,  gdy  z  bitej, poniżanej dziewczynki stała się nowym, lepszym człowiekiem. Tym, kim była teraz i kim zostanie w przyszłości.ROZDZIAŁ VII
Zatrute pragnienia
Kwiecień A.D. 1672
Tyner czuł się nieswojo wśród dworzan i przypuszczał, że stan ten nie ulegnie  szybko  zmianie.  Osoba  króla  przyciągała  wszelkiej  maści  ludzi ambitnych, choć niekoniecznie uczciwych i rozumnych. Bogusław szybko zrozumiał, że w otoczeniu jego wysokości toczy się cicha, nieustanna wojna na pochlebstwa, donosy i intrygi, a za każdym uprzejmym gestem kryje się fałsz i nadzieja na własne korzyści.
Tyner  łapał  się  na  chęci  potrząśnięcia  tym  czy  innym  dworakiem, hamował się jednak, świadom, że księżna Gryzelda przysłała go tutaj, aby chronił jej syna.
Niestety od początku okazało się to niełatwe.
Z zadumy wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Gwardziści rozstąpili się na boki, przyciągając do siebie stal, i z komnaty wyszedł łożniczy Jego Królewskiej Mości. Dworzanin nosił zagraniczny strój i perukę, spod której fałszywie uśmiechała się pulchna, zniewieściała twarz.– Najjaśniejszy pan oczekuje cię, waszmość. – Głos mężczyzny brzmiał nieufnie, wręcz wrogo, jakby jego właściciel miał problem z ocenieniem, w którym miejscu pajęczyny dworskich intryg i zależności należy umieścić nowo przybyłego.
Tyner wkroczył do gabinetu zajmowanego przez króla. Michał Korybut stał przy oknie ubrany w płaszcz podróżny.
– Kareta czeka – poinformował Tyner. – Wciąż uważam jednak, że wasza miłość nie powinien opuszczać miasta, póki nie uda się ustalić sprawców zamachu.
– Przystałem na twój pomysł, aby nie zatrzymywać się na Wawelu, ale wszystko ma swoje granice. Nie mogę siedzieć w ukryciu i unikać własnych poddanych.
– Niemniej bezpieczeństwo wymaga…
Korybut uderzył dłonią w parapet.
– Dość o tym, Bogusławie – rozkazał.
Tyner zacisnął usta. Już jako chłopiec i młodzieniec Michał Korybut bywał chimeryczny i uparty. Teraz, gdy został królem i nie czuł nad sobą twardej woli matki, te cechy zdawały się jeszcze przybierać na sile.
Tyner pamiętał również, że uparłszy się w jednej kwestii, Michał Korybut zwykle ustępował w innych sprawach, nieraz istotniejszych, dzięki czemu księżna Gryzelda często i skutecznie łamała postanowienia syna.
„Może  nawet  za  często”,  pomyślał,  obserwując  Korybuta.  Postanowił jednak sam wykorzystać tę słabość charakteru króla.
–  Bezpieczeństwo  waszej  miłości  wymaga  czegoś  więcej  niż  stare metody – zasugerował.
– Co masz na myśli?
– Musimy wiedzieć więcej o wrogach waszej wysokości. Wyprzedzać ich ruchy, nim podejmą groźne w skutkach działania.– Masz na myśli szpiegostwo?
– A także przechwytywanie korespondencji dyplomatycznej, a nawet… usuwanie ludzi mogących zagrozić bezpieczeństwu waszej miłości.
– Mój poprzednik na tronie dopuszczał się już podobnych czynów – rzekł król z namysłem. – Uległ namowom swej żony, królowej Marii Ludwiki, która uznała, że skoro coś takiego działa we Francji, to sprawdzi się i w Rzeczypospolitej. Myliła się.
– Królowa była zbyt… ostentacyjna, wasza wysokość.
–  Łagodne  określenie  na  trucicielstwo,  szantaż  i  próbę  uwięzienia przeciwników politycznych – zauważył Korybut. – I co im z tego przyszło? Bunt   marszałka   Lubomirskiego,   klęska   wojsk   królewskich   w   wojnie domowej i przegrana kandydata francuskiego podczas elekcji. W zasadzie zostałem królem dzięki takim błędom.
–  Niemniej  ludzie,  którzy  służyli  Marii  Ludwice,  nie  zniknęli  po  jej śmierci i abdykacji Jana Kazimierza. Przeszli na służbę prymasa i Sobieskich. Czynią wielkie szkody.
Michał Korybut westchnął i przybrał cierpiętniczą minę.
–  Rozważę  twą  propozycję  po  powrocie  –  zapewnił  poirytowany.  – Zejdźmy już na dół, chcę dotrzeć na miejsce przed zmrokiem.
Tyner odprowadził króla pod samą karocę czekającą na podwórzu. Tam rozstali się, nie zamieniając słowa.
Bogusław odczekał, aż zawrą się wrota za konną eskortą jego wysokości, po  czym  wszedł  do  sieni  kamienicy.  Ze  wszystkich  drzwi  wybrał  nisko sklepione przejście do piwnic.
Zdjął  z  haka  w  ścianie  palącą  się  lampę  i  zszedł  po  schodach  do podziemi. Piwnice pod kamienicą były bardzo rozległe, w dawnych czasach składowano w nich beczki z winem sprowadzanym z Węgier. Poszczególne korytarze łączyły się ze sobą lub zmieniały swój kierunek, a przy każdymz nich znajdował się większy lub mniejszy loch. Tyner ruszył przed siebie, rzucając na ceglane ściany łunę bijącą z lampy.
Gdzieś w oddali rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś walił w worek mąki. Skierował się tam. Za zakrętem otwierała się spora piwnica.
Stojąca   na   stole   lampa   zapewniała   dość   światła,   aby   rozjaśnić pomieszczenie i trzy obecne w nim postacie.
Najbliżej  światła  siedział  nagi  mężczyzna,  przywiązany  sznurami  do krzesła. Miał opuchniętą, zakrwawioną twarz i ślady bicia na ciele. Głowa opadała mu na pierś, chyba stracił przytomność.
Tuż  nad  przesłuchiwanym  stał  Lazar,  niski  i  żylasty,  w  rozpiętym uniformie  gwardzisty.  Był  zaufanym  sługą  Gryzeldy,  przed  kilkoma  laty kniahini umieściła go w otoczeniu syna.
Skinął Tynerowi głową z obojętnym wyrazem twarzy. Ten odpowiedział tym samym.
Grot opierał się plecami o ścianę i wydłubywał ostrzem noża brud albo krew  spod  paznokci.  Zamiast  munduru  nosił  szarą  delię  pozbawioną rękawów.
Tyner odstawił lampę na stół i popatrzył krytycznie na więźnia.
– Ma już dość – ocenił cierpko. – Chyba że chcecie go zatłuc na śmierć? – Z początku ciężko się z nim gadało – mruknął Grot.
– Jak się nazywa?
– Alojzy Durak – odpowiedział wachmistrz. – Mieszka na Kleparzu, bez rodziny. Na co dzień pracuje w sklepie garbarskim.
– Dlaczego obserwował kamienicę?
– Chodziło o Pieniążka, to jego miał przykazane śledzić.
– Woźniczego? Po co?
–  Twierdzi,  że  z  polecenia  niejakiego  Jakuba  Mojasewicza,  kupcaz Kazimierza.
– Żyda? – upewnił się Tyner.
– I to bogatego, choć nie afiszuje się z pieniędzmi – wtrącił Lazar. – Z tego, co się dowiedziałem, często prowadzi interesy przez podstawionych chrześcijan. Pieniążek to hazardzista. Może narobił sobie długów u Żyda, a ten chce odzyskać pożyczony grosz.
– Mówił coś jeszcze? – zapytał Bogusław.
– Tylko o jakiejś kobiecie, która zatrzymała się u Mojasewicza. Ponoć chrześcijanka,  ale  to  pewnie  kurew  jaka.  Bo  żadna  uczciwa  kobieta  się u Żyda nie zatrzyma – ogłosił Lazar.
Tyner poderwał głowę.
– Mówił, jak wyglądała?
Gwardzista wzruszył ramionami.
– Tyle, że młoda.
Tyner zbliżył się do więźnia, chwycił go dłonią za przetłuszczone włosy i  uniósł  bezwładną  głowę.  Tamten  się  ocknął,  zakaszlał  śliną  i  krwią. Podniósł  napuchniętą  powiekę.   W  szklistym  oku   Bogusław  dostrzegł nadzieję, rozpacz i strach. Postawił na pierwsze z nich.
– Odpowiesz na moje pytanie, a nikt już cię nie uderzy. Rozumiesz? Opuchnięta powieka drgnęła.
– Kobieta, którą widziałeś u Żyda, jak wyglądała?
Durak otworzył zakrwawione usta.
– Ciemnowłosa, szczupła, ale spore piersi – wychrypiał. – Ładna, ale nie lubi, gdy się jej przyglądać.
Tyner puścił głowę więźnia, ta opadła bezwładnie.
– Trzeba obstawić dom tego Żyda – zwrócił się do Lazara. – Weź kilku ludzi, tylko rozgarniętych.– A co z nim?
– Zamknijcie go tutaj, ale bez bicia.
Wziął lampę i wyszedł z piwnicy na korytarz. Próbował poukładać myśli kotłujące mu się w głowie.
Kobieta mogła być Francuzką, która okpiła go na Ukrainie, albo kimś zupełnie  nieistotnym.  Wiedział  jedno:  uczyni  wszystko,  aby  się  tego dowiedzieć.
Korybut odstawił pusty kielich na składany stolik będący na wyposażeniu karocy i sięgnął do kieszonki po zegarek umocowany na złotym łańcuszku – prezent od jego cesarskiego szwagra z okazji zaślubin z Eleonorą. Większość małych zegarków ulegała awariom i uszkodzeniom mechanizmu, nie były też przesadnie  dokładne.  Ten  jednak  spisywał  się  znakomicie  i  działał  bez potrzeby nakręcania sprężyny niemal dwie doby.
Król  uniósł  perłowe  wieczko  i  spojrzał  na  pojedynczą  wskazówkę poruszającą się po porcelanowym cyferblacie. Dochodziła druga po południu, lecz przez wzgląd na stan traktu i osobę pasażera stangret się nie spieszył. Przebycie odległości dzielącej Kraków od Wieliczki mogło zająć im nawet pół dnia.
Pomimo   niewygód   związanych   z   podróżą   Korybut   cieszył   się z możliwości wyjechania poza duszne mury starej stolicy. Miał już dość tych wszystkich  oczu  zwróconych  na  niego.  Brak  prywatności  i  samotność dominowały w jego życiu po utracie kochanka. Tęsknił za nim straszliwie, za jego dotykiem i sposobem, w jaki się uśmiechał, gdy byli sami.
Do  tego  źle sypiał,  niemal co  noc męczyły  go  koszmary,  w których widział martwe oblicze Konarzewskiego. Budził się wówczas zlany potem, dławiąc się smutkiem i żalem. Jednocześnie część jego duszy odczuwała ulgę, albowiem wraz z tą miłością umarł jego grzech.Wcześniej,   owszem,   myślał   o   mężczyznach,   lecz   zadowalał   się fantazjowaniem  na  temat  gwardzistów  czy  łaziebnych  usługujących  przy królewskich kąpielach. Konarzewski zmienił to, ofiarował mu dar, o którym wcześniej  śmiał  tylko  marzyć.  To  było  coś  niezwykłego.  Jakby  nabrał oddechu po długim pobycie w zatęchłym pokoju.
A teraz, wraz ze śmiercią młodzieńca, wszystko to się skończyło, uleciało niczym prochy rozsypane na wietrze.
Znów był sam. Otaczały go setki ludzi, ale z żadnym z nich nie mógł szczerze porozmawiać na temat tego, co czuje i kim jest. Nawet własna matka i żona, najbliższe mu osoby, nie potrafiły ofiarować mu nic poza własnymi wygórowanymi oczekiwaniami.
Często zastanawiał się, dlaczego nie jest podobny do ojca. Bycie synem słynnego  Jaremy  stanowiło  brzemię,  niszczyło  go,  sprawiało,  że czuł się nikim. Wiedział, że nie powinien być królem. Po prostu jednego dnia na polu elekcyjnym tłum szlachty wyniósł go ponad wszystkich innych ludzi, uczynił go kimś, kim nigdy nie pragnął zostać.
Wszystkie  te  myśli  Korybuta  spłoszył  głośny  trzask  pod  podwoziem i szarpnięcie karocą. Pusty kielich spadł mu ze stolika na kolana. Pojazd się zatrzymał  i  król  usłyszał  nawoływania  woźnicy.  Wyjrzał  przez  okno i zobaczył pana Pieniążka biegnącego w stronę powozu. Towarzyszył mu nieznany królowi młodzieniec.
Woźniczy wymienił kilka zdań ze stangretem, podczas gdy młodzieniec zgiął się wpół i zajrzał pod karocę.
Korybut wychylił głowę przez okienko i wpatrzył się w wypięte pośladki młodzika,  którego  głowa  i  ramiona  znajdowały  się  pod  podwoziem.  Z ociąganiem spojrzał na Pieniążka, kiedy ten stanął u drzwiczek karocy.
– Co się stało? – zapytał.
Woźniczy nerwowo poprawił kaftan zwijający się na wydatnym brzuchu.–  Wasza  wysokość,  zapewniam,  że  powóz  był  sprawdzany  przed wyjazdem. Nie wiem, co mogło się wydarzyć.
– Poluzowała się jedna z klamer spinająca rozwórkę pod podwoziem – odezwał się łagodnie brzmiący głos.
–  Nie  odzywaj  się  niepytany  –  zganił  młodzika  Pieniążek.  –  Proszę wybaczyć, wasza miłość, służy od niedawna i jeszcze…
– Niech mówi – przerwał mu król.
Młodzieniec  uniósł  oczy  i  Korybut  pomyślał,  że  są  cudownie  duże i błyszczące.
– Sworzeń w tylnej ściance był zbyt luźno osadzony w otworze, wasza miłość – wyjaśnił.
– Ile potrwa naprawa?
– Godzinę, może trochę krócej. Stary sworzeń należy zastąpić nowym, dokładnie nasmarować i dopasować każdą część na odpowiednim miejscu.
–  Z  pewnością  potrzeba  do  tego  wielkiej  precyzji  i  doświadczenia  – zauważył król.
–  Wszystko  zależy  od  umiejętności  rzemieślnika,  miłościwy  panie. Sztuka polega na połączeniu kunsztu z posiadaniem odpowiednich narzędzi.
Korybut    miał    wątpliwości,    czy    rozmowa    toczy    się    wyłącznie o  mechanice.  Jego  wzrok  ześlizgnął  się  w  dół  brzucha  młodzieńca,  do wypukłości w jego spodniach.
–  Gdzie  nabyłeś  swych  umiejętności?  –  zapytał,  przełamując  słabość w krtani.
– Od mego mistrza, wasza miłość. Był najprzedniejszym zegarmistrzem. Nauczył mnie, że cały sekret tkwi w doskonale dopasowanym połączeniu.
– Czy nadal służysz swemu mistrzowi?
– Nasze drogi się rozeszły, wasza miłość. Szukam godnego protektora.Usta króla rozciągnął łaskawy uśmiech.
–   Mój   zegarek   podręczny   się   zepsuł.   Chciałbym   ci   go   pokazać wieczorem. Może będziesz mógł go naprawić?
–  To  będzie  dla  mnie  największy  zaszczyt,  wasza  miłość  –  odparł młodzieniec, ukłonił się i odszedł w stronę wozu z narzędziami.
Korybut odprowadził go wzrokiem.
–  Proszę  wybaczyć,  wasza  wysokość,  to  nie  powinno  się  zdarzyć.  – Piskliwy głos Pieniążka zburzył miły nastrój króla. – Zapewniono mnie, że karoca jest przygotowana do podróży.
– Wypadki się zdarzają, zwłaszcza na takich drogach jak nasze – odrzekł Korybut dobrotliwie.
– Proponuję, aby wasza wysokość przesiadł się na wierzchowca. Pół mili stąd jest gospoda.
Korybut przez moment rozważał propozycję woźniczego. W Wieliczce czekało go ważne spotkanie i nie chciał zwlekać.
– Masz słuszność, pojadę konno – zdecydował.
Otworzył  drzwiczki  karocy.  Pieniążek  uprzejmie  wyręczył  lokajów i osobiście usłużył królowi, pomagając mu stanąć mocną stopą na ziemi. Gdy przyprowadzono wierzchowca, jeden z dworaków padł schylony na kolana, aby jego wysokość mógł wygodnie oprzeć nogę na jego plecach i usadowić się w siodle.
Korybut nie przepadał za jazdą wierzchem, ale jak każdy mężczyzna z jego urodzeniem dobrze radził sobie z końmi. Z rozbawieniem wspomniał młodość, gdy w głowie roiła się mu kariera wojskowa. Odbywszy studnia w Pradze, otrzymał szarżę pułkownika wojsk cesarskich, a nawet własnym kosztem wystawił chorągiew jazdy, gdy Jan Kazimierz poprowadził wyprawę zimową    na    Moskwę.    Tamta    kampania,    tragicznie    przygotowana i prowadzona, na zawsze zniechęciła Korybuta do wojennych trudów.– Za ile stanę w Wieliczce? – zapytał oficera z eskorty.
– Nie żałując koni, w godzinę, miłościwy panie.
–  Zatem  nie  traćmy  czasu  –  rzucił  na  wiatr  i  popędził  przed  siebie gościńcem.
Prócz żołnierzy gwardii towarzyszyło mu kilka najbliższych sług, reszta dworaków miała dojechać do Wieliczki po naprawieniu karety.
Jak   zapowiedział   Pieniążek,   po   godzinie   galopady   ujrzeli   miasto położone w kotlinie między dwoma wzgórzami. O ile z daleka Wieliczka wywarła na Korybucie jak najlepsze wrażenie, to z bliska, gdy już znalazł się na jej wąskich, krętych ulicach, nie prezentowała się tak olśniewająco. W wielu   miejscach   widać   było   puste   parcele,   podniszczone   domostwa i zaniedbane zaułki.
Na rynku przywitały króla wiwatujące tłumy mieszczan i rada ratusza. Korybut łaskawie zamienił kilka słów z rajcami, po czym skrył się przed poddanymi za białymi murami Zamku Żupnego.
Do  twierdzy  wjeżdżało  się  przez  bramę  z  basztą,  w  której  zamiast otworów strzelniczych widniały dwa przestronne okna. Dalej znajdował się dość   ciasny   prostokątny   dziedziniec,   przy   którym   mieściły   się   dwa kompleksy   piętrowych   kamienic   połączonych   masywną   nadbudówką z ciemnego drewna i oknami wychodzącymi na bramę. W kilku miejscach uchowały   się   fragmenty   starych   fortyfikacji,   ale   dawną   warownię przebudowywano  już  tyle  razy,  że  straciła  w  zasadzie  swój  obronny charakter, zmieniając się w zespół budynków administracyjnych.
Wbrew  oczekiwaniom  Korybuta  osoba,  z  którą  miał  się  spotkać,  nie zawitała jeszcze do Wieliczki. Nie tracąc czasu, król polecił urzędnikom nadzorującym   kopalnię   dostarczyć   mu   wszystkie   księgi   rachunkowe z ostatnich trzech lat i udał się do przygotowanych dla niego komnat. Po samotnie spożytym posiłku postanowił usiąść przy biurku i napisać długoodwlekany list do cara moskiewskiego Aleksego. Nie potrzebował skryby ani tłumacza, zawsze cechował go talent do nauki języków obcych. Prócz ruskiego znał jeszcze łacinę, niemiecki, włoski, francuski i czeski, będący pamiątką po wieloletnich studiach na uniwersytecie w Pradze.
W  liście  do  cara  Korybut  proponował  sojusz  i  wspólne  działanie  na wypadek agresji tureckiej, choć nie za bardzo wierzył w szczere intencje Moskwy. Rosjanie wciąż zwlekali z oddaniem Kijowa, do czego zobowiązali się na mocy traktatu pokojowego. Po namyśle Korybut zrezygnował jednak z  wspominania  o  tym  fakcie.  Rzeczpospolita  miała  zbyt  wielu  wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, aby zrażać do siebie cara.
Był bliski ukończenia listu, gdy przez uchylone okno usłyszał orszak wjeżdżający na dziedziniec. Podniósł się z krzesła i wyszedł na balkon, aby przyjrzeć się przybyszom.
Karoca zaprzężona w sześć koni i otoczona przez uzbrojonych jezdnych nie  nosiła  żadnych  znaków  zdradzających  tożsamość  podróżującej  nią persony.  Pojazd  zatrzymał  się  przed  głównym  budynkiem  i  wysiadł  zeń podkanclerzy koronny biskup Olszowski. Widząc króla, który przypatrywał się  mu  z  balkonu,  uśmiechnął  się  i  skinął  głową  na  powitanie.  Król odpowiedział tym samym.
– Jak się miewa moja matka? – zapytał Korybut, gdy Olszowski stawił się w gabinecie.
– Zamartwia się o waszą wysokość – odparł ksiądz biskup. – Powinieneś, panie, uspokoić ją listownie.
– Masz rację, napiszę do niej. Jakie wieści przywiozłeś, księże biskupie? – Odpowiedź na mój list ze Stambułu.
Korybut poprawił się w fotelu.
– I co pisze Kara Mustafa?
– Wzywa nas do opuszczenia Ukrainy oraz przekazania miast i twierdzhetmanowi Doroszence, gdyż ten został lennikiem sułtana. Obawiam się, wasza miłość, że tylko cud może nas uratować przed inwazją.
Korybut westchnął.
–  Czułem,  że  to  nastąpi  –  wyznał  zafrasowany.  –  Pozostaje  czynić przygotowania i szukać sojuszy. Na biurku leży list do cara Aleksego, który nakreśliłem przed twym przyjazdem. Proszę go, aby zorganizował dywersję na tyłach Turków w razie uderzenia na nas potęgi osmańskiej. Rzuć okiem, księże biskupie.
Olszowski wychylił się z krzesła i sięgnął po zapisaną kartę. Skupił się na czytaniu. Potem odłożył list na biurko i popatrzył na króla.
– Wasza wysokość ma doskonały styl i wyczucie, ale… nie sądzę, aby to coś  przyniosło  –  rzekł  otwarcie.  –  Rosjanie  mają  apetyt  na  opanowanie zachodniej  Ukrainy,  która  wymknęła  im  się  z  rąk  po  tym,  jak  hetman Doroszenko zwrócił się o protekcję do Stambułu. Gdy raz ich zaprosimy na te ziemie, mogą nie zechcieć ich opuścić.
– Czy mamy inne wyjście? – zapytał Korybut zmartwiony. – Królowa przekazała mi, że ambasador von Stom nie pozostawił złudzeń w kwestii sojuszu wojskowego z cesarzem. Zostaliśmy sami wobec całej potęgi sułtana.
–  Mimo  to  układ  z  carem  nie  spotka  się  z  aprobatą  wielu  posłów z  Korony  –  wskazał  podkanclerzy.  –  Mamy  dziesiątki  tysięcy  szlachty wyrzuconej  ze  swych  majątków  i  domów  na  lewobrzeżnej  Ukrainie.  To właśnie  oni  przyczynili  się  do  wyniesienia  waszej  osoby  na  tron  – przypomniał.
– Wiśniowieccy utracili najwięcej ze wszystkich, księże biskupie. Całe olbrzymie latyfundium mego ojca zostało rozparcelowane między bojarów i  Kozaków  wiernych  Moskwie.  A  jednak  daję  osobisty  przykład,  jak przedkładać interes ojczyzny nad własny.
Olszowski nie wydawał się przekonany, ale przynajmniej nie nalegał nazmianę decyzji, co Korybut przyjął z ulgą.
– A co z pozostałymi monarchami, wasza wysokość?
–  Wystosowałem  listy  do  Jana  de  Witta,  wielkiego  pensjonariusza Holandii, z prośbą o sprzedaż prochu. Zwróciłem się też do królów Danii i   Anglii   oraz   elektorów   Niemiec,   aby   wspomogli   nas   żołnierzami i pieniędzmi. Nie sądzę jednak, byśmy mogli liczyć na coś więcej niż tylko drobne kwoty i moralne wsparcie.
– Kraje zachodu mają własne interesy, nie obchodzi ich wiele Ukraina ani to, co komu przypadnie – stwierdził Olszowski.
– A jak twe starania u Wenecjan, księże biskupie?
– Dopiero co przegrali wojnę z Osmanami i nie są gotowi na nową. – Olszowski zgasił i tę nadzieję u króla. – Otrzymałem informację, że kupcy weneccy dostali koncesje na prowadzenie handlu w Stambule, na Krymie i w Poncie.   Obawiam   się,   wasza   wysokość,   że   dla   Wenecjan   interesy gospodarcze są istotniejsze niż sojusz z nami.
– Czyli opuścili nas dla własnych korzyści?
– Czyż nie tak wygrywa się w polityce, wasza wysokość? Uważam, że więcej  osiągniemy,  wywierając  wpływ  na  papieża.  Niech  zgodzi  się zrezygnować w tym roku z dziesięciny, którą przekazują do Rzymu nasi biskupi i kler. Proponuję, aby wasza wysokość osobiście napisał list w tej sprawie do kardynała Orsiniego. Sprawa walki z niewiernymi bardzo leży mu na sercu.
– Ile byśmy zyskali, gdyby papież zgodził się zrezygnować z daniny?
– Według mych wstępnych obliczeń wystarczyłoby na wyremontowanie twierdzy  w  Kamieńcu  Podolskim,  zakup  dział  i  wzmocnienie  tamtejszej załogi. Może zostałoby jeszcze na odnowienie murów Krakowa.
– To i tak kropla w morzu potrzeb, księże biskupie. Potrzeba nam na wojsko osiem milionów, i to zaraz!–  O  takich  wydatkach  musi  zadecydować  sejm,  wasza  wysokość.  – Olszowski się zawahał. – Źle się stało, że poprzedni został zerwany.
–  Sobieski  i  Prażmowski  zmusili  mnie  do  tego  –  mruknął  Korybut rozdrażniony. – Jeśli nie masz władzy, graj na zwłokę. Czy to nie twoje słowa?
– Moje – przyznał Olszowski, zachowując spokój. – Lecz bez uchwalenia podatków królestwo czeka paraliż i upadek.
– Nie z mojej to winy – zaperzył się król. – Nie mogę pozwolić, aby tak ogromne kwoty trafiły w ręce hetmana i podskarbiego Morsztyna na moją zgubę. Pacowie myślą tak samo. Radzą nie ustępować i grać na zwłokę do momentu osłabienia naszych wrogów.
– Bo nie troszczą się o Ukrainę czy nawet Polskę. Ich majątki leżą na Litwie  i  nie  czują  się  zagrożeni  wojną  z  sułtanem.  Gdy  Turcy  dotrą  do Krakowa i Zamościa, poproszą cara albo elektora brandenburskiego na tron wielkiego  księcia  lub  też  sami  sięgną  po  koronę,  jak  to  chcieli  uczynić Radziwiłłowie podczas najazdu szwedzkiego.
Korybut wlepił wzrok w Olszowskiego.
– Czemu ich tak nienawidzisz, księże biskupie?
– Bo myślę o państwie, wasza miłość, a nie patrzę wyłącznie na własne ambicje i sakiewkę.
– Zatem jesteś inny niż wszyscy? – W ustach króla zabrzmiało to nieco cynicznie.
–  To  już  zostawiam  ocenie  waszej  wysokości  –  odrzekł  Olszowski chłodno.
–  Nie  bocz  się,  księże  biskupie.  Słyszę  wokół  siebie  zbyt  wiele wykluczających się rad.
– Rozumiem waszą miłość, proszę tylko o wysłuchanie mnie do końca. – Mów tedy.– Wasza wysokość powinien uchwycić władzę w swoje ręce, pomijając armię i senat.
– Co masz na myśli?
– Hetman wielki dowodzi wojskiem, ale tylko pod nieobecność króla podczas kampanii. Jeśli wasza wysokość ogłosi, że osobiście rusza przeciw nieprzyjacielowi, Sobieski znajdzie się w kłopotliwej sytuacji.
– Mam wyruszyć na Ukrainę? Obaj wiemy, że żaden ze mnie dowódca. Poza tym nie sądzę, aby armia koronna odstąpiła nagle od hetmana, skoro nie uczyniła tego do tej pory.
– Nie liczę na to, bodaj jeszcze nie teraz – przyznał Olszowski. – Wasza wysokość ma wszakże prawo zwołać pospolite ruszenie.
–  I  to  jest  twoja  rada?  –  obruszył  się  król.  –  Mam  stawić  czoła Sobieskiemu lub Turkom z tłumem niezdyscyplinowanej szlachty?
– Jednak to kilkadziesiąt tysięcy szabel.
– Zapomniałeś dodać, że używanych głównie w karczemnych awanturach i zajazdach na sąsiadów – zripostował Korybut.
– Poddani waszej wysokości nie są może idealni, ale tylko takich mamy. Co ważniejsze, w większości chcą bronić majestatu – wskazał Olszowski. – Rzeczpospolita od  dwudziestu  pięciu  lat toczy  nieustanne wojny.  Bardzo wielu  z  tych  ludzi  choć  raz  uczestniczyło  w  którejś  z  kampanii.  Wasz poprzednik na tronie zlekceważył tę szlachtę, wysyłając na nią regularne wojsko, i przegrał wojnę domową, tracąc najlepsze oddziały w bitwie pod Mątwami.  Sobieski  dowodził  wówczas  armią  królewską  i  z  pewnością doskonale pamięta tę nauczkę.
– Nawet jeśli masz rację, pozostaje opozycja wśród senatorów. Każdy z nich ma własne wojska, nie wystraszą się tłumu z szablami.
– Pospolite ruszenie to tylko pierwszy krok, wasza miłość. Drugim będzie zwołanie sejmu konnego. Nie powinno być to trudne zadanie, biorąc poduwagę podminowane nastroje wśród szlachty. Ominiemy w ten sposób senat i opozycję magnacką. Co istotniejsze, na takim sejmie nie obowiązuje liberum veto, decyzje zapadają większością szabel.
– Panowie senatorowie uznają to za zamach na ich prawa!
– Może nadszedł czas, aby szkodliwe prawa zostały zmienione, wasza wysokość.
– To niebezpieczne myślenie, księże biskupie – rzekł król zachowawczo. – Rozważę to.
–  O  nic  innego  nie  proszę.  Błagam  jednak,  wasza  wysokość,  abyś zachował ten plan dla siebie i nie dzielił się nim z nikim innym, w tym również z królową.
– Z nią też się poróżniłeś? Wszak nasz ślub był twoim pomysłem.
– I wciąż uważam go za dobre posunięcie. Cesarz gwarantuje utrzymanie tronu przez waszą wysokość teraz i w przyszłości. Gdy ucichnie zawierucha na zachodzie i król Francji zostanie powalony na kolana, Austria będzie mogła przysłać wojska do rozprawy z malkontentami. – Olszowski zrobił pauzę.   –   Szczególnie   wówczas,   gdy   pojawi   się   dziecko   z   waszego małżeństwa, potomek Habsburgów po kądzieli.
Korybut popatrzył na biskupa zaszokowany.
– Mówisz o dziedzicznym tronie?
– To daleka droga, panie, i trzeba stąpać nią bardzo ostrożnie – odparł Olszowski. – Niemniej nagroda warta jest trudów i ryzyka. Wasza matka myśli w ten sam sposób.
– Rozważę twe rady, księże biskupie – obiecał król. – Teraz wybacz, jestem zmęczony.
–  Oczywiście,  wasza  wysokość.  –  Olszowski  podniósł  się  z  krzesła i ukłonił, po czym opuścił komnatę.
Korybut  rzeczywiście  poczuł  się  bardzo  zmęczony.  Ciężar  władzytowarzyszący mu na co dzień teraz wydawał się go przygniatać, odbierał oddech. Przez jakiś czas król siedział w fotelu, nie zwracając uwagi na służbę, która przygotowała łoże i rozpaliła świece. Potem wszyscy wyszli i wreszcie mógł zostać sam.
Zaczął czytać książkę, ale zrezygnował po kilku stronicach, nie mogąc odnaleźć w sobie skupienia. Wciąż myślał o słowach Olszowskiego.
Otrzeźwiło go pukanie.
– Wejść – powiedział głośno.
W uchylonych drzwiach pokazał się gwardzista.
– Przyszedł zegarmistrz, wasza wysokość.
– Niech wejdzie. – Korybut odłożył książkę i wstał z fotela.
Młodzieniec zatrzymał się tuż za progiem, trzymając w dłoniach kuferek z drewna. Rozejrzał się z ciekawością po komnacie, a potem skierował wzrok na króla.
– Zamknij drzwi i podejdź bliżej – poprosił Korybut.
Młodzieniec wykonał obie te czynności. Popatrzyli w milczeniu na siebie i  Korybut  pomyślał,  że  to  najpiękniejsze  oczy,  jakie  widział.  Poczuł przyjemne łaskotanie poniżej brzucha.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Miłosz.
– A więc, Miłoszu, co tu masz? – Korybut wskazał skrzyneczkę.
– Narzędzia, wasza wysokość, do naprawy zegarka.
– No tak, zegarek – wymamrotał król. – Niezwykłe, ale znów zaczął działać.
–  Więc  chyba  niepotrzebnie  to  przyniosłem.  –  Miłosz  lekko  uniósł skrzyneczkę i uśmiechnął się.
Miał piękne, stworzone do pieszczot usta.– Więc odstaw ją. I napij się ze mną wina – zaproponował Korybut.
– Z chęcią, miłościwy panie.
Jego wysokość osobiście rozlał wino do srebrnych pucharków. Wręczył naczynie  młodzikowi,  drugie  zostawiając  sobie.  Ich  palce  się  musnęły. Korybuta  przeszył  gorący  dreszcz,  lecz  zabrakło  mu  odwagi,  aby  wziąć Miłosza w ramiona. Cofnął się i oparł pośladkami o blat stołu.
Młodzieniec zbliżył się do niego i stojąc bardzo blisko, dotknął palcami okładki książki.
– O czym jest?
– To dzieło Marka Aureliusza. – Korybut położył dłoń na okładce. – Wiesz, kim był?
– Nie, panie.
–  Cesarzem  rzymskim  z  drugiego  wieku,  wodzem,  poganinem,  ale i wielkim myślicielem. Wiele można się od niego nauczyć.
– Słyszałem, że cesarze kochali piękno – powiedział Miłosz i przykrył dłonią rękę króla spoczywającą na księdze.
Spojrzeli sobie w oczy. Wtedy Miłosz pochylił się i złożył na ustach Korybuta pierwszy czuły pocałunek.
– Odjechał – poinformowała królową Klara, odwracając się od okna. Eleonora  podeszła  do  szyby  i  przez  chwilę  odprowadzała  wzrokiem
królewski orszak opuszczający rynek i kierujący się w stronę bramy miasta. Przyłożyła dłoń do piersi, czując, jak mocno bije jej serce. Tej nocy miała znów poczuć się kochaną kobietą w ramionach Karola.
Książę zatrzymał się incognito w austerii za murami Krakowa. Eleonora nie mogła doczekać się chwili, gdy ujrzy ukochanego mężczyznę, poczuje jego dotyk i zapach.Uświadomiła sobie, że na samą myśl o nim wilgotnieje pod halką. Wzięła głęboki oddech, aby uspokoić rozemocjonowane myśli.
– Co z Tynerem, nie sprawi nam kłopotu? – zapytała Klarę z niepokojem. – Doniesiono mi, że ma teraz na głowie inne sprawy.
– A gwardziści?
–  Uznają,  że  znów  wymykam  się  w  towarzystwie  służącej  na  nocną przejażdżkę.
–   Pomyślałaś   o   wszystkim,   tak   jak   obiecałaś.   –   Eleonora   ujęła z wdzięcznością dłonie Klary. – Nie zapomnę ci tej przysługi.
Klara opuściła komnatę i Eleonora została sam na sam z kłębiącymi się w niej emocjami. Przez resztę dnia nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Obiad ledwo tknęła, a na wieczerzę zadowoliła się talerzem zupy.
Po zapadnięciu zmroku odprawiła dwórki i zamknęła się w komnacie. Odgłosy krzątaniny wypełniające kamienicę za dnia ucichły stopniowo i po paru godzinach spędzonych na nieznośnym oczekiwaniu Eleonora usłyszała pukanie do drzwi. Poderwała się z łóżka i wpuściła Klarę do komnaty.
Kanclerzyna miała na sobie ciemną pelerynę z kapturem, drugą taką samą wręczyła królowej.
– Proszę ją włożyć, wasza miłość – poprosiła.
– Co ze służbą i gwardzistami? – zapytała Eleonora, ubierając się.
–  Wszystko  przygotowałam  –  uspokoiła  ją  Klara.  Zerknęła  na  zegar. Wskazywał godzinę przed północą. – Już czas, miłościwa pani.
Zeszły na parter, a potem na podwórze za budynkiem. Jak zapewniała Klara, nie było tam strażników. Posesję opuściły przez boczną furtę. Gdy metalowe drzwi zatrzasnęły się za ich plecami, królowa się wzdrygnęła.
– Chodźmy – szepnęła Klara.
Eleonora   poprawiła   kaptur   opadający   jej   na   oczy   i   ruszyła   zaprzyjaciółką.
Zatrzymały się u wylotu zaułka. Klara wychyliła głowę zza krawędzi muru, by sprawdzić ulicę. Wtedy usłyszały czyjeś kroki dudniące na bruku, a potem po murach kamienic prześlizgnęły się snop światła i cienie dwóch mężczyzn spieszących w kierunku rynku. Klara cofnęła się i przycisnęła królową do chłodnego muru. Strażnicy miejscy minęli je w odległości trzech kroków    i    poszli    przed    siebie,    nie    dostrzegłszy    postaci    ukrytych w ciemnościach.
Eleonora  wsłuchiwała  się  w  cichnące  odgłosy.  Porwała  się  na  coś głupiego i miała tego pełną świadomość.
Usłyszały turkot kół toczących się po bruku i z mroku ulicy wyłonił się czarny powóz. Eleonora uświadomiła sobie, że nie widzi eskorty.
– Pojedziemy tam same? – zapytała zlękniona.
– Tak łatwiej zachować dyskrecję – zapewniła Klara i wyprowadziła królową z zaułka.
Woźnica  dostrzegł  je.  Zwolnił  i  zatrzymał  dwukonny  zaprzęg  w  taki sposób, aby pasażerki mogły od razu wsiąść do kabiny.
Eleonora się zawahała.
–  Szybciej,  bo  jeszcze  ktoś  nas  zobaczy  –  syknęła  Klara,  otwierając drzwiczki, i niemal wepchnęła królową do środka.
Ledwie zajęły miejsca, rozległ się trzask bata i pojazd pognał ciemną ulicą w stronę murów miejskich.
Eleonora  z  niepokojem  czekała,  aż  dotrą  do  bramy.  Powóz  zwolnił i królowa wyjrzała przez zasłonkę. Zobaczyła dwóch wartowników z bronią, przez  moment  sądziła,  że  zostaną  zatrzymani,  lecz  jeden  ze  strażników pokazał ręką, aby woźnica jechał dalej. Koła powozu potoczyły się głucho po mostku przerzuconym nad fosą i Eleonora odetchnęła z ulgą.
Za oknem dostrzegała zarysy podmiejskich domostw i drzew, czarnychi posępnych, odcinających się na tle księżycowego blasku.
Po  niespełna  kwadransie  jazdy  powóz  zatrzymał  się  w  sąsiedztwie piętrowej  gospody.  Wysiadły  z  kabiny  i  Eleonora  rozejrzała  się  po  tym obcym, ponurym miejscu.
Na parterze budynku paliło się światło, odbijając się blaskiem w szybach. Na piętrze panowały ciemności, tylko w jednym oknie świeciła się lampa. Eleonora zadała sobie pytanie, czy to tam czeka na nią jej książę.
Przed  wejściem  do  budynku  rozmawiało  kilku  mężczyzn.  Eleonora usłyszała  ich  grubiański  śmiech.  Musiała  zebrać  w  sobie  całą  miłość  do Karola, aby pokonać paraliżujący lęk.
Klara Pac nie miała takich oporów, a przynajmniej nic takiego nie można było po niej poznać. Chwyciła królową pod łokieć i delikatnie przyciągnęła ku sobie.
– Nie stójmy tak, wasza miłość, zwracamy na siebie uwagę.
Przeszły na tyły budynku, gdzie znajdowały się stajnie i obórki. Z mroku dobiegło je groźne szczeknięcie psa i stłumione kwiczenie wieprzków.
Królowa  skrzywiła  się,  gdy  jej  obcas  wbił  się  z  mlaśnięciem  w  coś śliskiego. Chciała myśleć, że to tylko błoto.
Serce  biło  jej  jak  młotem  i  niemal  krzyknęła  ze  strachu,  gdy  spod schodów  na  zewnątrz  budynku  wyłoniła  się  wysoka  postać  w  rajtarskim kapeluszu i długim wojskowym płaszczu. Eleonora zatrzymała się, lecz Klara podeszła  śmiało  do  nieznajomego,  a  potem  odrzuciła  kaptur  na  plecy, odsłaniając oblicze.
– Idźcie na górę – rzekł mężczyzna z tyrolskim akcentem.
Wspięły się po skrzypiących stopniach na piętro, gdzie znajdowały się uchylone drzwi. Strzegący ich mężczyzna miał przystojną twarz, zadbany wąsik i długie jasne włosy wystające spod rajtarskiego kapelusza. Eleonora dostrzegła u niego wysokie buty i rapier wysuwający się spod peleryny.Pomyślała,  że  to  oficer  –  może  nawet  ktoś,  kto  potrafi  rozpoznać  ją z młodzieńczych lat, gdy przebywała na cesarskim dworze.
Rajtar, nawet jeśli rozpoznał w niej siostrę cesarza, nie okazał tego po sobie w najdrobniejszy sposób. Otworzył drzwi na oścież i gestem zaprosił obie damy do środka.
Znalazły się w krótkim korytarzu, na który wychodziły tylko jedne drzwi. Eleonora   i   Klara   wymieniły   spojrzenia   i   Pacowa   uśmiechnęła   się uspokajająco.
– Poczekam tu – zapewniła.
Eleonora zawahała się, nie wiedząc, czy powinna zapukać, czy też od razu nacisnąć klamkę.
Z  rozterki  wyrwał  ją  szczęk  zamka.  Drzwi  otworzyły  się  od  środka i  ujrzała  Karola.  Stał  przed  nią  wysoki,  jasnowłosy,  taki,  jakim  go zapamiętała i wymarzyła. Chwycił ją za dłoń i wciągnął do pokoju.
Objął Eleonorę w talii i przycisnął do siebie jak ktoś, kto odzyskał dawno utracony skarb. Jego błękitne spojrzenie zatopiło się w jej zielonozłotych tęczówkach i nim się obejrzała, pocałował ją żarliwie w usta. Rozchyliła wargi, smakując go, przyjmując język i pieszczotę ukochanego, oplatając go własnym językiem, pogłębiając pocałunek do utraty tchu.
Niemal zerwał z niej suknię, a z siebie ubranie. Pozbywszy się dzielących ich   nagie   ciała   tkanin,   przywarli   do   siebie.   Karol,   nie   przerywając pocałunków, błądził dłońmi po jej biodrach, plecach i pośladkach, wtulał się gorącą erekcją w jej rozpaloną skórę.
Eleonora   pochyliła   głowę,   całując   pierś   ukochanego,   pieszcząc koniuszkiem języka jasną brodawkę sutka. Karol stęknął i połaskotał ustami jej szyję. Przeszył ją cudownie przyjemny dreszcz.
– Przygotować cię tam, na dole? – zapytał szeptem, gdy spojrzeli sobie w oczy.Nie musiał niczego robić, samo czekanie na tę chwilę sprawiło, że była wilgotna i gotowa przyjąć go w siebie.
Zarzuciła mu ramiona na kark i pocałowała w usta. Położył dłonie na jej pośladkach i uniósł ją oburącz. Rozchyliła uda i oplotła mu biodra nogami. Zwarli się w głębokim, zachłannym pocałunku. Zaniósł ją do łóżka i ułożył w pościeli.
Wsunął się w nią przy pierwszym ruchu, głęboko, po sam koniec. Uniosła biodra,  napierając  na  niego  i  odbierając  pchnięcia.  Każdą  cząstką  siebie czuła, jak rośnie i pulsuje w jej aksamitnym wnętrzu, wypełnia ją błogim ciepłem, które rozlało się po udach, brzuchu i piersiach, sięgało ramion i szyi.
Karol przyspieszył i nagle wyprężył się jak struna, a z jego ust wyrwało się gardłowe chrząknięcie, które zlało się w jedno z jej krzykiem. Owładnęła nią  rozkosz.  Głęboka,  zapierająca  dech  w  piersiach.  Coś,  czego  nie odczuwała  od  wielu  lat.  Drżąca  i  rozgrzana  wtuliła  się  twarzą  w  jego policzek. Pocałował ją w usta i stoczył się na pościel. Przez moment milczeli, łapiąc wzburzone oddechy.
– Martwię się o ciebie – powiedział i ścisnął dłonią jej dłoń. – W Wiedniu panuje opinia, że gdy tylko na zachodzie rozpocznie się wojna, Sobieski i Prażmowski podniosą bunt.
– Obronisz mnie. – Wtuliła się w silne ramiona Karola.
– Niczego więcej nie pragnę, niż móc cię chronić, Eleonoro, ale… – Książę westchnął i usiadł, opierając plecy o poduszkę. – Lotaryngia jest pod okupacją Francuzów, muszę zrobić wszystko, aby odzyskać własne księstwo. Ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdybym tego zaniechał.
– Ale pułki, które przyprowadziłeś ze sobą, chyba zostaną na granicy śląskiej? – zapytała Eleonora z niepokojem.
– Obawiam się, że twój brat cesarz wkrótce odwoła je na Węgry, gdzie wybuchło powstanie kuruców.– Czy dla mego brata jakiś bunt chłopstwa i górali jest ważniejszy niż moje bezpieczeństwo!?
– Rok temu przyznałbym ci rację, ale najnowsze doniesienia naszych szpiegów wskazują, że sytuacja bardzo szybko się pogarsza.
Przerwał, by napełnić pucharki winem. Jeden wręczył Eleonorze, drugi przystawił do ust.
– Pamiętasz księcia Thökölyego?
– Jako chłopca – przyznała. – Bywał na dworze w Wiedniu.
– Stanął na czele powstania przeciw twemu bratu, przyciągnął do siebie szlachtę i mieszczan. Zdobył kilka miast w północno-wschodnich Węgrzech. Blokują nawet Koszyce. Jeśli zdobędą to miasto, Habsburgowie utracą Górne Węgry.
– Skoro zagrożenie jest tak duże, czemu mój brat nic z tym nie robi?
–   Obawia   się   sprowokować   Turków.   Wiemy,   że   sułtan   ogłosił mobilizację i wkrótce wyruszy na północ na czele stutysięcznej armii. Cesarz martwi  się,  że  jeśli  zaczniemy  tłumić  powstanie,  Thököly  zwróci  się o protekcję do sułtana, a ten wykorzysta okazję, aby uderzyć na Wiedeń.
– Istnieje taka ewentualność? – Eleonora czuła się zdezorientowana.
– Dyplomacja francuska w Stambule nie szczędzi złota i obietnic, aby nakłonić wielkiego wezyra do wyprawy na Wiedeń – wyjaśnił cierpliwie Karol. – Pod żadnym pozorem nie możemy dawać sułtanowi pretekstu do wycofania się z planowanego ataku na Rzeczpospolitą.
– Polacy nie są przygotowani do tej wojny.
– Zatem przegrają – stwierdził Karol bezlitośnie. – Nim do tego dojdzie, zajmą Turków na tyle długo, by pozwoliło to Austrii zakończyć wojnę na zachodzie.
– Ciężko mi tego słuchać – przyznała Eleonora. – Mówisz tak lekko o mym królestwie i poddanych. Wielu z nich zginie lub trafi w pogańskiejarzmo.
–  Wiem  to,  lecz  wojna  na  dwa  fronty  może  skończyć  się  upadkiem Habsburgów i to swemu domowi jesteś winna lojalność. Oboje wiemy, że cesarz nie powinien posyłać cię do tego okropnego kraju… oddać do łoża temu… – Karol zamilkł i zacisnął usta.
Eleonora zwiesiła głowę, ukrywając łzy zbierające się w jej oczach.
– Tak bardzo pragnę, abyśmy mogli być razem – wyszeptała.
Karol otoczył ją ramieniem i Eleonora wtuliła się w ciepłą, szeroką pierś. – Ja również niczego więcej nie pragnę – zapewnił. – Możemy wyjechać
stąd razem, uciec od tego wszystkiego. – Wypowiedział te słowa z całkowitą powagą.
Właśnie ta powaga otrzeźwiła ją, przegnała z głowy mrzonki i nierealne plany.
– I gdzie byśmy się schronili po takim skandalu? Książę bez księstwa i królowa ladacznica wyklęta przez rodzinę.
Karol chciał coś powiedzieć, lecz przeszkodziła mu w tym.
– Nic nie mów, teraz jest dobrze.
Przylgnęła wargami do jego warg, pragnąc zapamiętać ten pocałunek, sprawić, aby wspomnienie tej chwili stało się płomykiem rozpraszającym głęboką szarość codzienności. Wiedziała, że to żałośnie mało, ale nie mogła liczyć na więcej.
Choć bardzo tego pragnęła, ta noc nie mogła trwać wiecznie i oboje przeczuwali, że to może być ich ostatnie spotkanie.
Obudził ją słoneczny promień wpadający do sypialni przez niedokładnie zaciągnięte zasłony. Charlotta jeszcze chwilę trwała na granicy nierealności, smakując    rozpływający    się    pod    powiekami    obraz    Sieniawskiegopieszczącego ją ustami. Westchnęła i wsunęła dłoń między uda. Poczuła wilgoć pod palcami i dotarło do niej, że to był tylko sen.
Magia się rozproszyła. Charlotta uniosła powieki, przechyliła głowę na poduszce   i   spojrzała   na   zegar.   Dochodziła   dziewiąta   rano.   Chwilę zastanawiała  się,  czy  nie  powylegiwać  się  dłużej  w  pościeli,  lecz  ciche pomruki żołądka przypomniały jej o śniadaniu.
Odwinęła  kołdrę  i  naga  usiadła  na  skraju  łóżka.  Opuściła  stopy  na puszysty dywanik i na moment zastygła, zrzucając z siebie resztki sennej opieszałości.
Podniosła się z materaca. Zbliżyła się do okna i uchyliła je. Zasłona poruszyła   się   i   twarz   Charlotty   owiał   ciepły   pocałunek   wiosennego powietrza. Przeszła za parawan odgradzający umywalnię od reszty pokoju.
Skorzystała z nocnika. Następnie pochyliła się nad miską ustawioną na trójnogu i ochlapała twarz, szyję i gors wczorajszą wodą. Odczekała, aż skóra się nawilży, i bardzo delikatnie otarła twarz ręcznikiem.
Odświeżywszy  się,  stanęła  przed  lustrem  wiszącym  między  toaletką a  dużą  szafą.  Oglądając  swe  piersi,  brzuch,  biodra  i  pupę,  starała  się przypomnieć   sobie,   kiedy   ostatnio   była   z   mężczyzną.   Uznała,   że zdecydowanie zbyt dawno.
Przyłożyła  dłoń  do  ciężkiej,  wrażliwej  piersi,  a  potem  zsunęła  ją  na napięte podbrzusze. Po tych wszystkich nerwach potrzebowała odprężenia.
Ten  dzień  należał  wyłącznie  do  niej.  Żadnych  obowiązków,  trudów i   narzekań.   Tylko   przyjemności.   Uśmiechnęła   się   do   swego   odbicia w zwierciadle, po czym otworzyła szafę. W przepastnym wnętrzu mebla ziało stęchlizną i pustką. Wybierając się w podróż wierzchem do Krakowa, zabrała ze sobą tylko jeden komplet ubrań.
Do powrotu Miłosza z Wieliczki mogła robić, co tylko chciała. Cieszyła ją ta myśl. Zamierzała wykorzystać pobyt w Krakowie na zrobienie zakupów,a także, być może, wdać się w przelotny romans.
Wyciągnęła z szafy halkę i ciemnogranatową suknię. Ubrała się i zaczęła rozczesywać włosy grzebieniem. Potem zajęła się oprawą oczu. Użyła olejku rycynowego i miniaturowej szczoteczki z włosia, aby wydłużyć i zagęścić rzęsy oraz brwi. Na sam koniec sięgnęła po puzderko z różem prowansalskim i rozprowadziła go na ustach i policzkach.
Wpatrując   się   w   zwierciadło,   obróciła   się   wokół   własnej   osi. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
Przed opuszczeniem pokoju Charlotta rozsunęła zasłony i otworzyła na oścież okiennice, aby wywietrzyć pomieszczenie.
Zobaczyła Esterkę, która pochylona nad tarką prała męską koszulę. W domu Jakuba Mojasewicza panowały tradycyjne zasady i kobiety nie mogły się lenić. Esterka chyba wyczuła skupione na niej spojrzenie. Uniosła wzrok i speszona poprawiła mokry kosmyk włosów opadający na czoło. Charlotta pomachała  jej,  na  co  Żydówka  odpowiedziała  nieśmiałym  uśmiechem i wróciła do prania.
Mesire udała się na śniadanie. Już w korytarzu wyczuła zapach świeżego chleba. Gdy wkroczyła do kuchni, służąca wyciągnęła z pieca dwa okrągłe, rumiane bochny.
Chleb smakował równie dobrze, jak pachniał. Szczególnie w połączeniu z pasztetem z gęsi, jajkami i białym serem. Wciąż miała pełny talerz, gdy pojawił się Jakub. Musiał wrócić z miasta, poznała to po zakurzonych butach i ubraniu. Usiadł przy stole i potarł dłonią siwiejącą brodę.
Charlotta spojrzała na zafrasowane oblicze kupca i poczuła, że coś się stało.
– Durak nie zjawił się w sklepie – potwierdził jej obawy Mojasewicz. – Nie wrócił też do domu na noc.
– Może zapił? Zdarzało się mu to wcześniej?– Kiedyś, gdy zmarła mu żona, ale od tamtej pory trzyma się z dala od trunków.
Charlotta zmarszczyła brwi i odsunęła od siebie talerz.
– Myślisz, że coś nam zagraża?
– Nie wiem, wysłałem dwóch ludzi, aby się o niego wywiedzieli po gospodach, ale jak na razie przepadł niczym kamień w wodę.
Charlotta pomyślała o wolnym dniu, na który tak liczyła. Westchnęła.
– Mieszkał na Kleparzu, zgadza się?
Jakub potwierdził skinieniem głowy.
– I tak miałam zrobić zakupy, dziś mają tam targ. Przy okazji rozejrzę się za nim i popytam.
–  Każę  przygotować  dla  ciebie  dwukółkę.  Będzie  czekała  na  tyłach domu,  wyjedziesz  od  polskiej  strony  –  rzekł  Jakub,  a  potem  zostawił Charlottę w kuchni, aby dokończyła posiłek.
Nasyciwszy się, Mesire wróciła do swego pokoju i wyjęła z sakwy pas oraz pochwę ze sztyletem. Przypasała broń w taki sposób, aby móc dobyć ostrza  zza  pleców.  Nałożyła  pelerynę  na  ramiona  i  zawiązała  chustę  na włosach, jak czyniły to zamężne kobiety.
Wyszła przed dom. Zaprzęg był już gotowy do drogi. Wspięła się na ławeczkę  woźnicy  i  odebrała  od  stajennego  lejce.  Bat  odłożyła  na  pustą platformę  za  siedzeniem.  Gdy  potrząsnęła  lejcami,  klacz  flegmatycznie ruszyła  w  stronę  wyjazdu  z  posesji.  Sługa  otworzył  bramę.  Dwukółka poturkotała  uliczką,  a  gdy  minęła  narożną  kamieniczkę,  z  jej  poddasza poderwało się w niebo stado białych gołębi.
Noc i cały ranek Bogusław spędził przy niewielkim oknie na poddaszu trzypiętrowej   kamieniczki   sąsiadującej   z   miastem   żydowskim.   Murodgradzający od siebie dwie wspólnoty zapadł się już pod ciężarem lat, Tyner miał więc dobry widok na domy należące do Żydów, w tym na część posesji Jakuba Mojasewicza.
Dom  kupca  miał  dwa  piętra  i  spadzisty  dach  kryjący  poddasze.  Za budynkiem  znajdował  się  obszerny  plac  zajęty  przez  magazyny,  stajnie i szopy gospodarcze. Dzięki narożnemu usytuowaniu okna Tyner widział każdą osobę wchodzącą i opuszczającą posesję. Na razie nie działo się nic niezwykłego. Kilku mężczyzn kręciło się w obejściu, jakaś młoda kobieta prała koszulę, nieco dalej szczeniak uciekał przed stadem gęsi.
Potem  Tyner  spojrzał  w  zaułki,  gdzie  kryli  się  przebrani  gwardziści. Udając  żebraków,  przechodniów  lub  domokrążców,  obserwowali  wyjścia z domu Mojasewicza. Nieco dalej pod kamiennym łukiem spinającym dwie kamieniczki czekał Lazar z zaprzęgiem.
Tyner odsunął lunetę od  oka i odłożył ją na kamienny  parapet.  Ujął delikatnie nasadę nosa między kciuk a palec wskazujący i potarł swędzące miejsce. Od wielu godzin nie zmrużył oka i czuł, że długo tak nie pociągnie.
Całe poddasze rozlegało się gruchaniem. Tyner spojrzał na wiklinowy kosz,  w  którym  uwięziono  tuzin  białych  gołębi.  Ptaki  wyczuwały,  że  są blisko wolnej przestrzeni, i niecierpliwiły się. Tak jak on były spragnione i głodne.
Zaburczało mu w brzuchu. Aby nie myśleć o jedzeniu, skupił się na obserwacji dwóch mężczyzn, którzy weszli do wozowni i majstrowali coś przy dwukółce.
Dobiegł  go  odgłos  kroków  na  drewnianych  schodach.  Chwilę  potem u wejścia na poddasze pojawił się Grot.
Wachmistrz wręczył Bogusławowi sakwę, z którą przyszedł na górę.
– Jedzenie. Ser, kiełbasa, chleb i flaszka wina – wyjaśnił.
Tyner  usiadł  obok  kosza  z  ptakami  i  zabrał  się  do  wyjmowaniaproduktów ze skórzanego worka. W tym czasie Grot zmienił go przy oknie. – Coś się działo? – zapytał.
– Rano stary wyszedł z domu, ale nie opuszczał kwartału żydowskiego – rzekł Tyner. – Wrócił niedawno.
– A kobieta?
– Na razie nic. – Bogusław wgryzł się w kiełbasę. Chwilę przeżuwał, po czym zapytał z pełnymi ustami: – Durak podpisał wyznanie?
–  Co  miał  nie  podpisać.  Przyznał  się  do  wszystkiego  i  obciążył Mojasewicza, jak pan porucznik kazał. Możemy wejść tam w każdej chwili i aresztować wszystkich pod zarzutem zdrady stanu i spisku wymierzonego w króla.
Tyner przełknął kęs i pokręcił głową.
– To zawsze zdążymy zrobić.
Milczeli przez kilka minut, dopóki Grot się nie odezwał:
– Chyba coś się dzieje. Przygotowali zaprzęg.
Tyner  poderwał  się  na  nogi  i  sięgnął  po  lunetę.  Szybko  namierzył niewiastę, która wyszła z domu na podwórze i wsiadała do dwukółki. Włosy miała zasłonięte chustą i wciąż nie widział jej twarzy. Wtedy na moment obróciła się, odkładając bat.
Serce załomotało mu w piersi. To była ona. Widział ją tylko raz, ale nie mógł się pomylić.
– Wypuść gołębie – zwrócił się do Grota. – Zobaczymy, do kogo nas zaprowadzi.
Wachmistrz podniósł kosz z ptakami, postawił go na parapecie i odchylił pokrywę z wikliny. Gołębie z trzepotem skrzydeł wzbiły się w powietrze i pofrunęły nad spadziste dachy kamieniczek.
Wypuszczenie  ptaków  było  znakiem  dla  Lazara,  aby  podjechał  podbramę budynku.
Tyner  i  Grot  zbiegli  po  schodach  na  parter  i  zatrzymali  się  przy uchylonych odrzwiach prowadzących na uliczkę. Dwukółka powożona przez kobietę minęła ich kryjówkę. Moment później pod bramę zajechał zaprzęg Lazara.
Wybiegli na ulicę i wskoczyli do odkrytej kolasy. Lazar trzasnął batem nad głowami pary koni i koła potoczyły się po wyboistej nawierzchni.
– Nie zgub jej – powiedział Tyner i nakrył siebie oraz Grota narzutą z szorstkiego płótna.
Dwukółkę dogonili, zanim ta opuściła miasteczko od strony wyjazdu na Stradom. Lazar zwolnił nieco z zamiarem utrzymania bezpiecznego dystansu między  zaprzęgami.  Przemknęli  przez  przedmieście  złożone  z  kilkunastu domów i dostali się na most królewski. Drewniana konstrukcja przerzucona na  palach  nad  odnogą  Wisły  była  wystarczająco  szeroka,  by  swobodnie mijały się na niej wozy. Przy zjeździe z mostu kilku chłopców zabawiało się skakaniem do rzeki.
Zostawili za sobą rozkrzyczanych młodzików i znaleźli się na Stradomiu. Między  zamkiem  a  Wisłą  rozciągało  się  przedmieście  pełne  kwitnących sadów   i   ogrodów   należących   do   klasztorów.   Tuż   za   drewnianymi domostwami  na  obszernych  zalesionych  łąkach  pasły  się  stada  czarno- białych krów i płowe woły, nadzorowane przez pastuszków. Dalej na zachód, nad  rzeczką  Rudawką  chylił  się  do  ziemi  młyn  wodny,  spalony  jeszcze w czasach potopu.
Dwukółka zniknęła w gardzieli Bramy Grodzkiej, łączącej się murem z Wawelem.
– Trzymaj się w zasięgu wzroku – polecił Tyner Lazarowi.
Przejechali pod kratownicą i znaleźli się w Krakowie.
Francuzka minęła rozwidlenie ulic wiodących na zamek i prowadzonaprzez nią dwukółka wtoczyła się na plac targowy przy kościele Świętej Marii Magdaleny. Przy straganach kręciło się sporo ludzi, więc musiała zwolnić. Oni również. W pewnym momencie Lazar ściągnął gwałtownie lejce i wyhamował konie, gdy tuż przed nich wyszła kobieta ciągnąca za sobą parę rozwrzeszczanych bachorów.
W tym czasie dwukółka opuściła plac i oddaliła się, znikając im z oczu. Lazar krzyknął ostrzegawczo na przechodniów i trzasnął z bata, ale nim
zdołali przyspieszyć, w uliczce łączącej targowisko z ulicą Kanoniczą wybuchło zamieszanie. W jednej chwili ludzie zaczęli krzyczeć i uciekać w popłochu. Tyner zobaczył spłoszonego konia, który ciągnął furmankę. Nagle uderzył z trzaskiem w stragan, wywracając go i miażdżąc stojącego za nim handlarza. Rozległ się okropny krzyk. Ktoś zdołał przytrzymać oszalałe zwierzę, kto inny pospieszył na pomoc rannemu. Wokół nieszczęśnika momentalnie zebrali się gapie, całkowicie blokując ulicę.
Tyner zaklął. Zeskoczył z kolasy.
– Zawróć i jedź Kanoniczą do rynku – rzekł do Lazara, który próbował wycofać się z zaprzęgiem. – My pobiegniemy.
Używając łokci,  przepchali się na drugą stronę zbiegowiska i pędzili w kierunku Legackiej. Za skrzyżowaniem rozdzielili się, Grot podążył na wprost ulicą Grodzką do rynku, podczas gdy Tyner pognał Stolarską aż do starego cmentarza położonego za kościołem Mariackim.
Odwykł od biegania i już po kilkuset metrach zabrakło mu tchu. Zacisnął zęby i pędził dalej, aż do skrzyżowania ulic Świętego Jana i Wąskiej, gdzie stracił   resztki   oddechu   i   nadzieję.   Zacisnął   pięści   i   rozejrzał   się w desperackiej próbie odnalezienia dwukółki.
Ujrzał   ją   skręcającą   przy   warsztacie   krawieckim   w   Sławkowską. Domyślił się, że Francuzka zamierza opuścić miasto przez bramę na końcu tej ulicy. Popędził za nią i omal się nie przewrócił, zawadzając czubkiem butao wystający z nawierzchni bruk. Gdy dotarł pod warsztat, spojrzał w prawo, lecz dwukółka zdążyła już przejechać pod bramą.
Rzucił wiązkę przekleństw, świadom, że nie da rady jej dopędzić. Wtedy  usłyszał,  że  ktoś  go  woła.  Obejrzał  się  i  zobaczył  zaprzęg
z Lazarem i Grotem nadjeżdżający ulicą. Powóz zwolnił i Tyner wskoczył na pakę.
– Wyjechała z miasta – wydyszał.
Lazar pognał konie.  Przejechali przez forteczną szyję,  bastion  i most zwodzony, wytoczyli się na ubity trakt.
Tyner przytrzymał się burty kolasy i wyprostował się. Przed sobą mieli kilka wozów podążających na północ, ale żaden z nich nie był tym, którego szukali.
Bogusław  wskazał  na  szereg  drewnianych  domostw  i  magazynów wznoszących się po lewej stronie traktu.
– Spróbujmy tam.
Skręcili w pierwszą uliczkę z brzegu i wjechali na Kleparz. Miasteczko rozwijało się wokół targu i kościoła Świętego Floriana.
–  Musimy  gdzieś  zostawić zaprzęg.  Bo  zaraz ukradną –  odezwał się Lazar.
–  Ona  też  gdzieś  zostawiła  swój  –  stwierdził  Tyner.  –  Poszukajmy w stajniach.
–  Najbliższa  jest  za  tamtą  piekarnią.  –  Lazar  wskazał  na  domostwo z kwadratowym kominem, z którego wydobywał się jasny dym. – Będzie z pięćdziesiąt sążni stąd.
Z budynku stajni obłaziła ciemna farba, ale sprawiał dobre wrażenie. Podjechali pod otwarte na oścież wrota, wewnątrz panował ożywiony ruch. Grot  zeskoczył  z  wozu  i  zatrzymał  jednego  ze  stajennych.  Przez  chwilę rozmawiali, po czym wachmistrz wręczył chłopakowi monetę.– Nie było jej tu – poinformował Tynera.
–  Musimy  się  rozdzielić  –  zdecydował  Bogusław.  –  Jeśli  na  nic  nie natraficie, za godzinę widzimy się przy wejściu do ratusza.
Rozstali   się.   Tyner   przeszedł   nad   otwartym   rynsztokiem,   którym spływała cuchnąca brązowa struga, i ruszył uliczką łączącą się z Rynkiem Kleparskim.
Od jego ostatniej wizyty na Kleparzu przed czterema laty wiele się tu zmieniło. Zniknęły ruiny i zgliszcza, a na ich miejscu wyrosły nowe domy, składy i stragany.
Jedno nie zmieniło się w tym miasteczku, mianowicie ilość ladacznic. Te widać było wszędzie: na rogach zaułków, przechadzające się w tłumie na targowisku lub po prostu przesiadujące na gankach i węgłach, żeby nacieszyć się kwietniowym słońcem.
Pech chciał, że tego dnia odbywał się targ rolny, na który zjechała chyba cała  okoliczna  ludność.  Na  rynku  nie  brakowało  też  sprzedawców  koni, wołów i owiec, co tylko potęgowało harmider wznoszący się nad Kleparzem. Nasiąknięta wiosennymi deszczami ziemia była wystarczająco grząska i bez setek rozkopujących ją kopyt, racic i stóp. Teraz zaś zamieniła się w rozległe grzęzawisko, w którym łatwo było stracić źle zawiązany czy zapięty trzewik.
Tyner wkroczył na chodnik ułożony z desek i bali, prowadzący wzdłuż jatek, przy których gospodynie oglądały mięso wystawione na powietrzu. Minął człowieka niosącego w worku kwiczące prosię i przepuścił rzeźnika, który  taszczył  na  ramieniu  rozłupane,  ociekające  juchą  kości  wołu.  Po kilkudziesięciu krokach trotuar się skończył i Tyner zmuszony był ubłocić sobie buty. Minął trzy wozy załadowane zbożem, przyprowadzone na targ przez grubego szlachcica, który siedząc na koźle, poganiał czeladnych przy przeładunku ciężkich worów.
Przez  cały  czas  Bogusław  rozglądał  się  za  kobietami  w  zielonychchustach. Udało mu się wypatrzyć parę takich niewiast, ale żadna z nich nie była Francuzką. Obszedł całe targowisko i kilka odchodzących od niego zaułków, ale ostatecznie musiał pogodzić się z porażką. W miejscu, gdzie stał, znajdował się stragan z miodowymi ciastkami. Poczuł nagle przemożną ochotę na słodycze.
Sięgnął do trzosa po drobniaki i wtedy zobaczył Francuzkę wychodzącą z sąsiedniego budynku. Znajdowała się ledwie czterdzieści kroków od niego.
Cofnął się pod ścianę i ostrożnie wyjrzał zza straganu ze słodyczami. Teraz  widział  jej  plecy.  Odchodziła,  nie  oglądając  się  i  niemal  nie
zwracając uwagi na oferowane przez handlarzy towary. Wyraźnie gdzieś się spieszyła. Jeszcze chwila i znów straci ją z oczu.
„Nie tym razem”, przyrzekł sobie i ruszył za kobietą szybkim krokiem.
Ktoś ją śledził, była tego niemal pewna. Odczucie to zaczęło towarzyszyć Charlotcie, odkąd opuściła dom Duraka.
Zatrzymała się, udając, że poprawia chustę na głowie, i zerknęła przez ramię. Tuż za nią szedł człowiek z naręczem desek i kobieta ciągnąca za sobą dwukołowy wózek, nieco dalej starsza matrona prowadziła dwie młodziutkie dziewczyny,  może  córki.  Na  rogu  sąsiedniego  zaułka  dwóch  mężczyzn rozmawiało ze sobą, kilku innych przeszło obok niej, poświęcając jej tyle uwagi, ile zwykle mężczyźni okazują niebrzydkiej kobiecie.
Charlotta  zagryzła  dolną  wargę,  zastanawiając  się,  czy  nie  daje  się ponieść nerwom. Przeszła dwadzieścia kroków i przystanęła przed oknem warsztatu kuśnierza, udając, że przygląda się wystawionym tam wyrobom. W rzeczywistości obserwowała w szybie odbicia idących za nią przechodniów. Stała tam dłuższą chwilę. Prócz ludzi, których widziała wcześniej, minęły ją dwie przekupki w czerwonych kieckach dźwigające razem kosz z rybami.
Nagle   na   krawędzi   pola   widzenia   mignęła   jej   postać   mężczyznyw pelerynie. Spojrzała w tamtą stronę, lecz człowiek ten zniknął w bocznym zaułku.
Charlotta  odstąpiła  od  szyby  i  przespacerowała  się  do  pierwszego skrzyżowania,  tam  skręciła  w  stronę  kwartału  zabudowanego  dworkami bogaczy, którzy woleli spędzać letnie upały pośród ogrodów i sadów niż w dusznych murach Krakowa.
W  oko   wpadł  jej  korpulentny   jegomość  w  mieszczańskim  stroju zmierzający z naprzeciwka. Przyspieszyła kroku. Zbliżyła się do dziarsko maszerującego mężczyzny i gdy mieli się minąć, celowo się potknęła. Tak jak się spodziewała, chwycił ją w ramiona i podtrzymał przed upadkiem.
Charlotta wykorzystała te kilka sekund na przyjrzenie się przechodniom. Znów  dostrzegła  mężczyznę  w  pelerynie.  Jej  potknięcie  się  musiało  go zaskoczyć, lecz mimo to zachował zimną krew. Odwrócił głowę i wdał się w rozmowę z ladacznicą stojącą w drzwiach szopy zamienionej na zamtuz. Był  wysoki,  ale  garbił  plecy,  aby  nie  wyróżniać  się  na  tle  innych przechodniów. Mesire zwróciła uwagę, że ma wysokie buty, jakie zwykle noszą wojskowi.
Podziękowała  jegomościowi  za  ratunek  i  grzecznie,  acz  stanowczo odrzuciła  ofertę  odprowadzenia  pod  drzwi.  Szybkim  krokiem  zawróciła w stronę rynku, gdzie łatwiej mogła wtopić się w tłum.
Gdy wkroczyła na targowisko, porwał ją nurt ludzkiej ciżby. Pochyliła głowę  i  ściągnęła  chustę.  Miała  nadzieję,  że  zmyli  w  ten  sposób  swego prześladowcę. Lawirując w chaosie targowiska, przedostała się na północną stronę  rynku.   Zatrzymała  się  przy   straganie  z  guzikami  i  rozejrzała dyskretnie. Nie dostrzegła tamtego mężczyzny, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Musiała mieć pewność, nim wróci na Kazimierz.
Na tyłach przyrynkowych magazynów znajdowała się kaplica z dużym cmentarzem.  Charlotta  dotarła  pod  otwartą  na  oścież  bramę  nekropolii.Wkroczyła na żwirową alejkę wytyczoną między mogiłami. Oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się przy kamiennym grobowcu jakiegoś bogacza i spojrzała za siebie.
Nie   zgubiła   go.   Właśnie   wkraczał   na   cmentarz.   Dostrzegł   ją i przyspieszył.
Pobiegła  krętymi  alejkami.  Minęła  starszą  kobietę  z  czwórką  małych dzieci, modlącą się nad świeżo usypaną mogiłą z ubogim, prostym krzyżem, i  dotarła  do  bocznej  furty.  Tuż  za  cmentarzem  znajdował  się  kwartał budynków    i    magazynów    porozdzielanych    przez    plątaninę    krętych, krzyżujących się zaułków.
Charlotta wpadła w jakąś bramę i omal nie poślizgnęła się na końskim łajnie. Znalazła się na podwórku, gdzie suszyły się prześcieradła i poszewki porozwieszane  na  sznurach  rozpiętych  pomiędzy  ustawionymi  pionowo żerdziami. Zanurzyła się między wilgotne płachty materiału i przedarła na drugą stronę suszącego się prania.
Usłyszała,  że  ktoś  za  nią  biegnie.  Uskoczyła  w  cuchnący  prześwit oddzielający obskurne budynki i znalazła się na kolejnym podwórku.
Rozejrzała się, szukając drogi ucieczki. Po prawej chyliły się opuszczone baraki i płot odgradzający sad, przy którym wznosiła się góra łajna. Tuż za stertą   odchodów   w   ogrodzeniu   wyłamano   kilka   sztachet,   tworząc prowizoryczne przejście na drugą stronę. Na lewo znajdowały się zewnętrzne schody  prowadzące  na  piętro.  Charlotta  zadecydowała  w  mgnieniu  oka. Trzymając się balustrady i pokonując po kilka stopni naraz, dostała się na ciemny korytarz.
Ukryła  się  tam.  Wstrzymała  oddech,  nasłuchując.  Ktoś  wbiegł  na podwórze i zatrzymał się. Ostrożnie wychyliła głowę zza krawędzi muru i ujrzała ścigającego ją mężczyznę. Stał odwrócony tyłem i rozglądał się. Potem skierował się do dziury w parkanie.Odetchnęła   z   ulgą.   Cofnęła   głowę   i   zerknęła   w   głąb   korytarza. Dwadzieścia kroków dalej znajdowały się kolejne schody prowadzące gdzieś na dół.
Pobiegła tam i zeszła do ciemnej sieni. Ujrzała jasną plamkę światła przenikającą zza uchylonych drzwi na parterze. Usłyszała męski głos, potem drugi. Zapanowała nad drżeniem serca. Wyjrzała na podwórze, gdzie dwóch mężczyzn  w  roboczych  fartuchach  zdejmowało  z  wozu  ciężką  skrzynię. Wspólnymi siłami, sapiąc i dysząc, zataszczyli ją do domu naprzeciwko. Gdy obaj zniknęli w budynku, Charlotta wybiegła na zewnątrz i wpadła w otwartą bramę.
Udało się. Była bezpieczna.
Wtedy  coś  uderzyło  ją  w  głowę  tak  mocno,  że  poleciała  na  ścianę i osunęła się bezwładnie na ziemię.
Tyner  upuścił  kawałek  twardego  drewna  wyrwanego  z  ogrodzenia. Łapiąc ciężko oddech, przypatrywał się ogłuszonej kobiecie. Z pewnością miała  broń.  Pochylił  się  i  wsunął  dłonie  pod  jej  okrycie.  Była  ciepła i zwodniczo miękka.
Jej kolano z bezlitosną precyzją trafiło go między uda. Stęknął, patrząc w zmrużone z nienawiści oczy. Wypuścił ze świstem powietrze. Nim zdołał zasłonić twarz, grzmotnęła go pięścią w nos.
Runął na plecy. Na wargach czuł smak własnej krwi. Przez łzy widział, jak stanęła nad nim.
– Ahrrr… – wykrztusił, gdy kopnęła go pod żebra.
Spróbowała raz jeszcze i wtedy chwycił ją za stopę. Szarpnęła nogą, ale trzymał ją mocno. Dźwignął się na kolana.
Charlotta wymierzyła mu kilka zajadłych ciosów w twarz, głowę i kark.Drugą ręką sięgnęła za plecy po sztylet. Tyner szarpnął głowę w tył i zasłonił się ramieniem. Poczuł, jak ostrze tnie go boleśnie w ramię. Po rękawie rozlała mu się ciepła plama krwi.
Wydał z siebie ryk i wstał, unosząc nogę kobiety, pchając ją w górę i w tył. Brutalnie podciął drugą stopę, na której opierała ciężar ciała. Osunęła się po ścianie z krótkim stęknięciem i padła na ziemię. Kopnął ją silnie, prosto w brzuch. Wydała z siebie bezdźwięczny świst i zwinęła się wpół, puszczając sztylet. Podeszwą buta przesunął ostrze poza zasięg jej rąk.
Skrzywił się z bólu i splunął krwią. Dała mu ostro w kość, musiał to przyznać. Powinien ją skrępować, nim znów narobi mu kłopotu. Sięgając po pasek, spojrzał przez ramię i nagle znieruchomiał. Zobaczył dwóch mężczyzn w fartuchach, uzbrojonych w kije i biegnących ku niemu od strony podwórza.
– Pomocy… – dobiegło go ciche błaganie kobiety.
– Wstrzymajcie się! – wrzasnął.
Nie posłuchali.
Pierwszy  cios  trafił  go  boleśnie  w  bark.  Tyner  wydał  stłumiony  jęk. Chwycił  uzbrojoną  w  kij  rękę  i  skręcił  ją.  Rozległ  się  trzask  i  z  ust mężczyzny wyrwał się krzyk. Tyner złapał go za włosy i grzmotnął twarzą o mur. Tamten osunął się bezwładnie na ziemię.
Kątem oka Bogusław dostrzegł opadającą pałkę. Zasłonił się ramieniem, mimo to oberwał w tył czaszki. Zamroczyło go. Zachwiał się, lecz ustał na nogach. Instynktownie uniknął drugiego ciosu i walnął przeciwnika łokciem pod żebra. Mężczyzna stęknął, ale i tak wziął zamach.
Tym  razem  cios  nie  był  tak  szybki  i  mocny.  Tynerowi  udało  się odepchnąć ramię mężczyzny i grzmotnąć go czołem w nos. Chlusnęła krew. Tamten zatoczył się i Bogusław z brutalną siłą wbił mu kilka razy pięść w brzuch, aż mężczyzna złożył się wpół.
Cofnął  się  o  dwa  kroki  i  omal  się  nie  wywrócił.  Potrząsnął  głowąoszołomiony.
„Francuzka,  muszę  zabrać  ją  z  tego  miejsca”.  Ta  myśl  pozwoliła Tynerowi skupić się na czymś więcej niż własny ból. Spojrzał w miejsce, gdzie zostawił kobietę. Zamarł. Nie było jej tam.
– Tylko nie to – wymamrotał do siebie.
Jeden  z  mężczyzn  podnosił  się  z  ziemi,  charcząc.  Tyner  ostrzegł  go gestem, aby nie wstawał.
Otarł  krew  z  ust,  wyprostował  się  i  poprawił  pelerynę.  Podszedł  do wylotu  bramy  i  rozejrzał  się,  szukając  uciekinierki.  Nie  było  jej  tam. Zrozumiał, że znów mu umknęła.
Odepchnął  złość,  nie  było  sensu  pomstować.  Wciąż  pozostawało  mu kilka możliwości.ROZDZIAŁ VIII
Proste pytania
Maj A.D. 1672
W lochu nie było żadnych okien, powietrze cuchnęło wilgocią, stęchłą słomą i dymem z palących się kaganków, które oświetlały każdy z ponurych instrumentów zapełniających katownię.
Zgromadzone   tu   okrutne   narzędzia   udowadniały,   że   ludzie   wciąż wykazują   niezwykłą   pomysłowość,   gdy   w   grę   wchodzi   torturowanie i  poniżanie  bliźnich.  Drabiny  i  ławy  służące  do  rozciągania,  imadła  do łamania piszczeli i ramion czy ciężkie kloce ołowiu podwieszone na belkach, a używane do rozciągania stawów – każda z tych rzeczy wystarczała, by zamienić człowieka w krwawiący łach.
Bogusław  odsunął  od  siebie  pojemnik  z  siarką  i  oparł  łokcie  o  stół, wciskając  twarz  w  dłonie.  Miał  nadzieję,  że  w  ten  sposób  choć  trochę złagodzi ból głowy, czego nie ułatwiał mu krzyk wydobywający się z ust mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu.
Na  dzielącym  ich  obdrapanym  blacie  leżały  w  nieładzie  pomniejszeprzyrządy katowskiego rzemiosła: obcęgi, którymi wyrywano języki i paznokcie, świdry do wyłupywania oczu, a także haki, kolczaki i pilniki. Część z nich nosiła już krwawe ślady po wcześniejszych przesłuchaniach innych więźniów.
Okropny krzyk ustał, zmieniając się w charczenie, i Tyner odkleił dłonie od  twarzy,  spoglądając  na  kata,  który  położył  przed  nim  krwawiący paznokieć.
„Wygląda  tak  niepozornie,  kto  by  pomyślał,  że  jego  utrata  może spowodować tyle cierpienia”.
Tyner wzniósł oczy na postać siedzącą na metalowym krześle służącym do  zadawania  tortur.  W  milczeniu  przypatrywał  się  opuchniętej  twarzy żydowskiego kupca.
– Kim jest ta Francuzka? Gdzie ją znajdę? – zapytał.
–  Nie  wiem,  o  kim  mówicie.  Musicie  mi  uwierzyć  –  zaskrzeczał Mojasewicz, wychylając się z krzesła na tyle, na ile pozwalały mu metalowe obręcze zaciśnięte na nadgarstkach.
Tyner potrząsnął głową ze smutkiem.
– Po co przyjechała do Krakowa? Co knuliście?
– Nic nie wiem – zapiszczał Żyd. – Jestem tylko zwykłym kupcem.
„Proste odpowiedzi, które zakończą twoje cierpienie. Czemu więc nie chcesz ich udzielić?”
– Widziano, jak opuszczała twój dom.
– Wynajmuję pokoje przybyszom spoza miasta. Nie znam tych ludzi, zatrzymują się u mnie na kilka dni, a potem odjeżdżają. To musi być jakaś koszmarna pomyłka. Nie jesteście bandytami, żądam rozmowy z sędzią! – wykrzyknął.
– Nikt nie wie, że tu jesteś, nikt cię nie uratuje. – Tyner nachylił się ku więźniowi.  –  Tylko  ty  sam  możesz  tego  dokonać.  Powiedz,  co  wiesz,a ocalisz życie – wysyczał.
Twarz Żyda stężała. W oczach pojawiła się nieustępliwość.
– Żądam widzenia się z sędzią – wydyszał.
Tyner spojrzał na kata. Na głowie miał kaptur z wycięciami na oczy, nos i usta. Mimo to pod spodem musiało być mu gorąco. Bogusław, myśląc o tym, poczuł swędzenie na skroni, ale zwyciężył pokusę podrapania się.
– Teraz druga ręka – polecił.
Kupiec zapiszczał i zaczął szarpać się w krześle, lecz oprawca zdzielił go pięścią w twarz. Cios nie był silny, ale wystarczył, aby na moment ogłuszyć więźnia, nie pozbawiając go przytomności. Kat chwycił kciuk jego lewej ręki, zacisnął obcęgi na paznokciu i nie spiesząc się, zerwał go. Położył krwawy ochłap na blacie obok pierwszego.
Jakub oddychał ciężko przez poranione usta, wpatrując się w Tynera przerażonym wzrokiem.
– Powiem wszystko – załkał. – Ta kobieta przyjechała do Kazimierza i zatrzymała się w mym domu. Tak, to prawda.
– A więc przyznajesz, że była jednak jakaś kobieta?
– Przyznaję – wydusił Żyd, wlepiając wzrok w podłogę. – Nie mogłem się przyznać, że ją znam. Bałem się, że… to się wyda.
Tyner poczuł ulgę, że nie musi dalej tego ciągnąć.
– Co się wyda? – zapytał.
–  Że  z  nią  sypiam  –  oznajmił  jednym  tchem  Żyd.  –  Ona  jest chrześcijanką.  Poznałem  ją  kilka  miesięcy  temu.  Moja  żona  zmarła,  nie ożeniłem się ponownie. Spotykam się z nią czasem, ale nie…
Tyner gapił się na kupca szeroko otwartymi oczami, jakby zobaczył nagle egzotyczne stworzenie.
– Zamknij się! – wrzasnął i uderzył dłonią w blat stołu, ucinając fałszywąpaplaninę.
Żyd zbladł, pozostając z rozdziawionymi ustami. Tyner poderwał się ze stołka. Miał dość gierek tego parszywca i zamierzał to udowodnić. Skierował się do drzwi, po kilku krokach zatrzymał się i obrócił.
– Zmiękcz go – zwrócił się do oprawcy i wyszedł na korytarz.
Drzwi  zatrzasnęły  się  za  nim  z  głuchym  odgłosem.  Ruszył  w  stronę schodów. Dusił się. Chciał opuścić te cuchnące stęchlizną lochy, odetchnąć świeżym powietrzem. Poczuć na twarzy ciepły pocałunek słońca.
Zza pleców dobiegł go stłumiony przez mury krzyk żydowskiego kupca. „Przeklęty głupiec”.
Przy schodach dogonił go Grot.
–  Mamy  coś  –  oznajmił  zadowolony,  sięgnął  pod  delię  i  wręczył Tynerowi kilka listów.
Adresatami  korespondencji  byli  między  innymi  prymas  Prażmowski i hetman Sobieski. Nic więcej Tynerowi nie udało się odczytać, gdyż treść pism została zaszyfrowana w przemyślny sposób.
– Gdzie oni są?
– W celi na końcu korytarza.
– Zobaczmy, co mają do powiedzenia – rzekł Tyner.
Umieścił  cenne  dowody  za  pazuchą,  a  potem  ruszył  korytarzem  pod właściwe drzwi. Wszedł do środka.
Cela niemal nie odbiegała wyglądem od katowni, z tą różnicą, że na ścianach kwitło więcej pleśni, a na obdrapanym stole zabrakło budzących trwogę narzędzi.
„Choć  to  pewnie  się  zmieni”,  pomyślał  Tyner,  obserwując  kobietę i mężczyznę siedzących na krzesłach.
Na głowach wciąż mieli płócienne worki, założone im podczas porwania.Szorstki materiał poruszał się z każdym ciężkim oddechem. Grot stanął za parą więźniów i położył dłonie na ich głowach. Oboje drgnęli z przerażenia, a ich oddechy przyspieszyły. Tyner skinął głową i wachmistrz oburącz ściągnął worki, odsłaniając wilgotne, śmiertelnie zlęknione oblicza.
Aron otworzył napuchnięte, zakrwawione usta i wziął głęboki oddech, co poskutkowało natychmiastowym grymasem bólu. Tyner odgadł, że podczas pojmania obito mu żebra. Kobieta, właściwie dziewczyna, nie nosiła śladów użycia przemocy. Wlepiła w niego oczy. Ciemne, głębokie studnie strachu. Tyner nie przypuszczał, aby wiedziała cokolwiek na temat spisku. Co nie znaczyło, że nie będzie przydatna podczas przesłuchania.
–  Listy,  które  znaleziono  w  waszym  domu,  wskazują,  że  jesteście zdrajcami – oświadczył stanowczo. – Oboje zostaniecie poddani torturom. Rozciąganiu stawów, przypalaniu ogniem i batożeniu – wyliczył, zachowując beznamiętny ton głosu.
Esterka wybałuszyła oczy.
– Błagamy o litość, panie! – zapiszczała. – Nie wiem nic o żadnych listach. To musi być jakaś straszliwa pomyłka. Jesteśmy niewinni!
– Może powinnaś zapytać męża – powiedział Tyner.
Dziewczyna rozdziawiła usta i wlepiła w Arona bezgranicznie zdumiony wzrok. Młody kupiec spuścił głowę.
–  Możecie  uniknąć  cierpienia,  a  nawet  ocalicie  życie,  wystarczy,  że wyznacie wszystko, co wiecie na temat listów i kobiety, która zamieszkała w waszym domu.
– Nic nie wiem – wymamrotał Aron.
Tyner pochylił się i podstawił mu listy pod nos.
– Jak je rozszyfrować?
– Nie mam pojęcia, o czym mówicie.
Tyner nie uwierzył w ani jedno słowo. Spojrzał na Grota, a ten pochyliłsię i wbił pięść pod żebra więźnia.
Aron krzyknął i zakrztusił się. Tyner odczekał, aż złapie oddech.
– Czy to ona przekazała listy twemu ojcu?
– Co z nim?
– Żyje i od ciebie zależy, czy tak pozostanie.
Aron zgarbił ramiona.
– Pocztę przywozi zawsze ktoś ze Śląska lub Saksonii. Ona nie miała nic wspólnego z listami.
– Po co więc przybyła do Krakowa?
Aron podniósł wzrok na Tynera.
–  Nie  wiem,  przysięgam  na  wszystko,  ojciec  zabronił  mi  z  nią rozmawiać.
Tyner zmarszczył czoło. „Może mówi prawdę, a może nie”.
Spojrzał na Grota, a ten chwycił Esterę za włosy i brutalnie pociągnął, odginając jej głowę w tył, aż krzyknęła z bólu.
Aron szarpnął się, ale skórzane pasy utrzymały go na miejscu.
– Zostawcie ją! – zaskrzeczał. – Nic nie wiem o tej kobiecie.
Tyner westchnął rozczarowany i zwrócił się do wachmistrza.
– Złam mu palec – powiedział.
Grot pochylił się nad przesłuchiwanym, przytrzymał lewą dłoń i chwycił środkowy palec. Szarpnął. Trzasnęło i Aron zawył, rzucając się w więzach.
Dziewczyna zaczęła się trząść i łkać. Z jej ust wydobył się błagalny szept: – My nic nie wiemy… przysięgam.
Tyner odwrócił wzrok od zapłakanej twarzy i popatrzył na Arona.
– Masz okazję ocalić siebie i żonę – wycedził. – Co robi w Krakowie ta kobieta?
– Przysięgam, nie wiem! – wykrzyczał Aron – Musicie mi uwierzyć!Pozwólcie mi porozmawiać z ojcem, przekonam go, aby wszystko wyznał! Tyner  wyprostował  plecy,  zastanawiając  się  nad  tą  propozycją.  Nim
podjął decyzję, rozległo się natarczywe pukanie. Bogusław uchylił drzwi i zobaczył pobladłą twarz Lazara. Poczuł, że stało się coś złego.
– Mamy problem z Żydem – rzekł Lazar szeptem. – Posłałem po medyka, ale nie wiem, czy…
Tyner nie dał mu dokończyć. Odepchnął gwardzistę i wypadł z celi. Biegiem dotarł pod katownię. Otworzył drzwi i wpadł do środka.
Oprawca stał zgarbiony nad więźniem. Miał odsłoniętą twarz, a kaptur trzymał w ręku. Obrócił się i spojrzał na Tynera ze skruszoną miną.
– Po prostu nagle dostał ataku – powiedział. – To chyba serce.
– A więc teraz jesteś, kurwa, lekarzem – warknął Tyner i wlepił wzrok w zakrwawioną, stężałą w okropnym grymasie twarz Mojasewicza. Kupiec był martwy, lecz jego usta zdawały się złośliwie uśmiechać.
„Czy to szyderstwo ze mnie? Czy tylko grymas bólu?”
Znowu poczuł duszności. Obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz, trzaskając drzwiami. Przez dłuższą chwilę rozważał, co dalej. Śmierć starego nie pozostawiała mu wielu możliwości. Tyner wątpił też, by Aron wiedział tyle co ojciec. „Jednak coś musi wiedzieć. I lepiej, aby zaczął mówić, jeśli chce ocalić młodą żonę”.
Zadrżało mu serce. Wiedział jednak, że żadne wyrzuty sumienia nie mogą powstrzymać go przed tym, co musi zrobić.
Michał Korybut skończył czytać zeznanie Arona Mojasewicza i popatrzył zdumiony  na  Tynera.  Potem  podał  kartę  papieru  Eleonorze  siedzącej w sąsiednim fotelu. Tuż za jego oparciem stała Klara Pac i przypatrywała się z uwagą porucznikowi.– Jak to możliwe? – zapytał Korybut wstrząśnięty. – Wszak mój ojciec wyprowadził zza Dniepru tysiące Żydów, ratując im życie, gdy wybuchło powstanie Chmielnickiego. Tak nam się teraz odwdzięczają!?
– Rodzina Mojasewiczów wywodzi się z Czech. – Tyner spojrzał na królową. – Wielu z nich nie przepada za Niemcami.
– Jesteśmy Austriakami – powiedziała chłodno Eleonora. – To nie to samo.
„Tak jak ja jestem Cyganem”.
Tyner uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz, pani.
Korybut uznał, że powinien się wtrącić.
– Dobrze się spisałeś, Bogusławie – pochwalił oficera. – Teraz zostaw nas samych.
Gdy drzwi zamknęły się za Tynerem, król podniósł się z fotela.
– Nie do wiary – westchnął ciężko.
Stanął przy kredensie i osobiście rozlał wino do pucharków, po czym dwa z nich rozdzielił między szlachetne damy. Obserwując obie panie, nie potrafił wyobrazić sobie dwóch bardziej przeciwstawnych osobowości. Królowa była czysta, opanowana, wręcz zimna, podczas gdy w Klarze Pac dominowały emocje i cielesne żądze. Z tego, co mu donoszono na temat kanclerzyny, wiedział, że zmieniała kochanków częściej niż dodatki do strojów. Tym, co łączyło   te   odmienne   charaktery,   były   olbrzymia   inteligencja   i   upór w dochodzeniu do spraw, które obie białogłowy uważały za istotne dla siebie.
– Co o tym myślisz, pani? – zwrócił się do milczącej kanclerzyny. Ciemne oczy Klary Pac skupiły się na jego wysokości.
– Uważam, że ten, kto to wymyślił, wykazał się dużym sprytem. – Czemu? To tylko Żydzi – rzekła Eleonora ze wzgardą.– Właśnie dlatego. Mieszkają w każdym kraju pozbawieni ojczyzny. Są cisi  i  pokorni,  łatwo  zginają  karki.  Do  tego  wciąż  podróżują  między państwami, wymieniając towary i pieniądze.
– Przez ostatnie lata korespondencja i złoto z Paryża napływały przez Gdańsk   –   zauważył   król.   –   Mimo   wszystko   Kraków   wydaje   się ryzykowniejszą opcją.
– Pozornie tak – zgodziła się Klara. – Ale o szlaku kurierskim z północy wiedzieliśmy  już  od  dwóch  lat.  Paryż  miał  tego  świadomość.  Poza  tym z Krakowa bliżej na Węgry. Ludwik XIV z pewnością udziela już teraz subwencji powstańcom księcia Thökölyego.
– Przekażemy te listy ambasadorowi von Stomowi, może w Wiedniu zdołają   je   rozszyfrować   –   zdecydowała   Eleonora.   –   Pytanie,   jak wykorzystamy tutaj zdobytą korespondencję.
– Przedstawmy listy na najbliższym sejmie – zaproponowała Klara Pac. – Nawet  zaszyfrowane  stanowią  niezbity  dowód  na  spisek.  Uderzmy  też w najsłabsze ogniwo łańcucha.
– Kogo masz na myśli? – zapytała Eleonora.
– Morsztyna. To zdolny człowiek, lecz parweniusz i do niedawna arianin. Nikt  nie  uwierzył,  że  szczerze  przeszedł  na  katolicyzm,  uczynił  to,  aby łatwiej  uzyskać  urząd  podskarbiego.  Jest  zamożny,  lecz  daleko  mu  do bogactw i wpływów wielkich rodów magnackich, niezbędnych, by samemu coś  znaczyć.  A  człowieka  pozbawionego  oparcia  można  zniszczyć,  gdy stanie się niewygodny. Morsztyn jest za mądry, aby tego nie wiedzieć.
Eleonora od razu zapaliła się do tego konceptu.
–   W   zamian   za   przebaczenie   i   łaski   powinien   zeznawać   przed połączonymi izbami – obwieściła twardo. – W ten sposób możemy legalnie usunąć Sobieskiego z urzędów i skompromitować Prażmowskiego w oczach Ojca Świętego.–  I  doprowadzić  do  zerwania  kolejnego  sejmu  przez  liberum  veto w sytuacji, gdy hetman ma przy sobie wojsko, a krajowi zagraża inwazja turecka!?  –  zakrzyknął  Korybut  emocjonalnie.  –  Prędzej  zwołam  sejm konny!
O ciszy, która zapadła po tych słowach, zwykło się mówić, że można krajać ją nożem. Król dostrzegł, jak Klara Pac rzuca na królową wstrząśnięte spojrzenie. Eleonora wyprostowała się w fotelu i położyła sztywno dłonie na kolanach.
– Wybacz, Klaro, muszę pomówić z jego wysokością na osobności. Kanclerzyna ukłoniła się i opuściła w pośpiechu komnatę.
– Co to za pomysł!? – syknęła królowa, gdy tylko zostali sami. – Kto doradził ci to szaleństwo!?
–  Nikt.  Czy  nie  mogę  mieć  własnych  planów?  –  wypalił  Korybut oburzony.
Eleonora spojrzała na niego z błyskiem w oku.
– Zatem z pewnością przemyślałeś dokładnie wszelkie reperkusje?
– Reperkusje? – Korybut przełknął ślinę.
–  Zwołując  sejm  konny,  zrazisz  do  siebie  wielkich  panów  Korony i Litwy. Tym krajem nie włada król czy nawet szlachta, wbrew szumnym deklaracjom o powszechnej równości, lecz magnaci zasiadający w senacie. Gdy   ostatnim   razem   większość   z   nich   sprzeciwiła   się   rządom   Jana Kazimierza, musiał uciekać na Śląsk pod opiekę mego ojca cesarza. Nie zamierzam popełnić tego samego błędu.
Korybut przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
– Już raz szlachta przeciwstawiła się wielkim panom, wybierając mnie na króla.   Większość   pogodziła   się   z   elekcją   i   znalazła   się   w   naszym stronnictwie.
– Nie zagrażałeś im w żaden sposób. Nie posiadałeś wielkiego majątkuani koneksji, mogli więc zaakceptować samowolę szlachty, która wyrwała się na chwilę spod ich wpływu. Teraz sytuacja jest odmienna. Włożyłeś koronę i twoją żoną jest siostra cesarza. Jak myślisz, co uczynią senatorowie, gdy ujrzą w tobie trybuna szlacheckiego, który podburza szlachtę? Bez jej szabel i głosów na sejmikach magnaci są tylko zwykłymi bogaczami. A tych można złamać i zdusić, jak uczynili to monarchowie w innych państwach. Czy nie przyjdzie im do głów, że po Sobieskim, Prażmowskim i Morsztynie nastąpi ich kolej?
– Nie mam takiego zamiaru, nie chcę być tyranem – obruszył się król. Eleonora uśmiechnęła się szyderczo.
–  Nie  bądź  naiwny.  Jesteś  tym,  kim  widzą  cię  inni.  Odbiciem  ich własnych nadziei i lęków.
– Ale… coś musimy zrobić.
– Wykorzystamy te listy. – Podniosła ze stolika karty papieru i poruszyła nimi jak wachlarzem. – Zrobimy to w porozumieniu z przyjaznymi nam magnatami,  a  oni  pokierują  zależnymi  od  nich  posłami.  Sejm  konny  to ostateczność i jeśli do niego dojdzie, senatorowie muszą wiedzieć, że nie zagrozi to ich pozycji i majątkom. Że utrzymamy motłoch szlachecki pod kontrolą.
Korybut oblizał nerwowo wargi.
Olszowski ostrzegał go przed zdradzaniem planów.
„Tak już jest, gdy nie słucha się dobrych rad”.
Zimne    milczenie    Eleonory    przeciągało    się.    Patrzyła    na    niego z wyczekiwaniem, tak jak zwykła czynić to matka. Zgarbił ramiona pod tym wymagającym spojrzeniem.
Skinął  opornie  głową,  świadom,  że  traci  okazję  do  bycia  odrobinę lepszym mężczyzną i królem.ROZDZIAŁ IX
Uśpione zdarzenia
Maj A.D. 1672
Głęboki głos dzwonu z kościoła parafialnego niósł się po całej Żółkwi i  wpadał  do  alkowy  Marii  Kazimiery  przez  otwarte  na  oścież  okna. Marysieńka  odłożyła  przybory  do  haftowania  na  jedwabiu  i  spojrzała  na zewnątrz. Dzień był piękny: jasny i słoneczny, a jednocześnie nieupalny. Lubiła polski maj, uważała ten miesiąc za najpiękniejszy w roku.
Podniosła się z krzesła, czując kłucie w biodrze. Przez ostatnie tygodnie mocno przytyła i dokuczały jej stawy, zwłaszcza kolana. Do tego miewała złe nastroje. Medyk zalecił jej na tę dolegliwość wino wymieszane z niewielką porcją opium, które miała zażywać kilka razy dziennie. Wzięła w dłoń puchar z lekarstwem i podeszła do okna.
Łagodny   wietrzyk   poruszał   firanami,   delikatnie   muskał   jej   szyję i  odsłonięte  ramiona.  Pijąc  małymi  łyczkami  wino,  przypatrywała  się miasteczku  rozłożonemu  pod  zamkiem.  Żółkiew  zbudowano  na  planie nieregularnego pięcioboku z rynkiem i przylegającym do niego kościołem.Miasteczko otaczały grube mury, jego przedmieścia zaś chroniły drewniane częstokoły, toteż rozrosło się i zaludniło przez ostatnie lata. Maria Kazimiera lubiła obserwować ruch na krętych uliczkach, drobne postacie wchodzące do kościołów i wychodzące z nich czy znikające w podcieniach kamieniczek przy rynku, gdzie mieściły się magazyny kupieckie.
Patrząc na Żółkiew, czuła dumę z tego, kim jest i do czego doszła dzięki szczęściu  i  determinacji.  We  Francji  mogłaby  tylko  marzyć  o  byciu  tak wielką  panią.  Może  dlatego  coraz  częściej  przyłapywała  się  na  myślach, w których traktowała to miejsce jak swój dom.
Dziecko pod jej sercem poruszyło się. Marysieńka przyłożyła dłoń do brzucha i wyczuła pod napiętą skórą drobne ruchy.
Odstawiła lekarstwo i używając dzwoneczka, przywołała pokojówkę. – Dowiedz się, czy pani Mesire już wstała. Jeśli tak, poproś ją do mnie. Charlotta przyjechała do Żółkwi późnym wieczorem, toteż Marysieńka
nie wzywała jej do siebie. Miała inne, przyjemniejsze zajęcia. Uśmiechnęła się na wspomnienie nocy spędzonej z Janem. Po dwóch tygodniach rozłąki, które zafundowała im polityka, sprawił, że znów poczuła się atrakcyjna i godna pożądania. To z jej przyczyny Jan częściej przebywał przy wojsku niż w domu. Rozumiała, że to konieczne. Porażka oznaczała dla nich upokorzenie, a może nawet wygnanie.
Ona sama wciąż troszkę marzyła o wyprowadzce do Francji, lecz zdawała sobie sprawę, że Jan usechłby i zgorzkniał z tęsknoty za Polską. Zresztą jaki los by ich tam czekał? Ludwik XIV cenił wyłącznie zwycięzców i ludzi mu przydatnych. Już podczas ostatniego pobytu w Paryżu miała okazję odczuć chłodną wzgardę Króla Słońce zawiedzionego w swych ambicjach wobec Rzeczypospolitej. Marysieńka nie wyobrażała sobie wstydu, jaki musiałaby znosić,  zjawiwszy  się  w  Paryżu  jako  przegrana,  z  mężem  pozbawionym urzędów i majątków.Na  samą  myśl  o  upadku  przeszył  ją  zimny  dreszcz.  „Prędzej  umrę”, obiecała sobie i zacisnęła dłonie w piąstki.
Ponury nastrój towarzyszył jej do samego spotkania z Charlottą. Młoda Francuzka mimo krótkiego snu wyglądała kwitnąco. Marysieńka, widząc jej szczupłą talię, poczuła lekkie ukłucie zawiści.
– Spocznij, moja droga. – Wskazała sofę. Sama usadowiła się w fotelu naprzeciwko.
Charlotta usiadła sztywno, trzymając dłonie na kolanach. Bez wątpienia była  spięta  i  miała  ku  temu  powody.  Misja  w  Krakowie  zakończyła  się katastrofą, której skutków wciąż nie sposób było ocenić.
– Co tam się wydarzyło? – zapytała Sobieska ozięble.
–  Wymknęłam  się  z  zasadzki  i  natychmiast  opuściłam  Kraków,  nie kontaktując się z nikim. Zaszyłam się w bezpiecznym miejscu pod miastem. Stamtąd  wysłałam  zaufanego  człowieka,  który  rozeznał  się  w  sytuacji. Powrócił po paru dniach z wieścią o śmierci Żyda i aresztowaniu jego syna Arona.
– Jak mogli dowiedzieć się o korespondencji!?
– Prawdopodobnie zdradził człowiek Mojasewicza, raczej nie z własnej woli. Zapewne wzięli go na tortury.
– Jesteś pewna, że to nie ty sprowadziłaś ich do Żyda?
– Wtedy aresztowano by Pieniążka i Miłosza. O ile wiem, obaj opuścili Kraków w orszaku Korybuta.
Marysieńka przeciągnęła koniuszkiem języka po dolnej wardze.
–  Musisz  się  upewnić  –  zdecydowała.  –  Udasz  się  do  Warszawy, sprawdzisz, co osiągnął Miłosz. Spotkasz się też z Prażmowskim i uspokoisz go. Nasz drogi prymas lęka się, że w przechwyconej korespondencji było jego nazwisko.
– Tego nie można wykluczyć – przyznała Charlotta. – Na szczęście listyzostały zaszyfrowane.
Marysieńka zacisnęła zęby ze złością.
– Zaszyfrowane czy nie, gdy Korybut pokaże je senatorom i posłom, rozpęta się burza. Większość tych hipokrytów przyjmuje złoto i instrukcje z Austrii czy Prus, ale będą udawać przed szlachtą święte oburzenie. Musimy stawić temu czoła.
W oczach Charlotty odbiła się skrucha.
– Wybacz, zawiodłam – szepnęła.
–  Nie  wiń  się.  Wszystkiego  nie  sposób  przewidzieć.  Jeśli  Miłoszowi udało się zbliżyć do Korybuta, możemy zakończyć tę wojnę, nim na dobre wybuchnie…  –  Marysieńka  urwała,  przyglądając  się  krytycznie  swym paznokciom. – I jeszcze coś. Prymas nie musi wiedzieć o naszym młodym przyjacielu.
Charlotta spojrzała na nią pytająco.
– Nie ufam Prażmowskiemu – wyjaśniła Marysieńka. – Nie po tym, jak ten dureń próbował nieudolnie otruć Korybuta i Austriaczkę. Moja cioteczka, świętej pamięci królowa, powtarzała, że na mężczyzn nie można liczyć, gdy w  grę  wchodzą  poważne  sprawy.  –  Uśmiechnęła  się  nieznacznie  na wspomnienie    Marii    Ludwiki.    Kobiety,    która    zastąpiła    jej    matkę i ukształtowała ją na swoje podobieństwo.
Potem omówiły jeszcze kilka drobniejszych kwestii. Gdy Mesire opuściła komnatę,    Marysieńka    została    w    fotelu,    rozmyślając    nad    dalszym postępowaniem.
Paradoksalnie największe obawy miała nie wobec wrogów: Korybuta, Habsburżanki  albo  Paców,  lecz  przyjaciół  takich  jak  Prażmowski  czy Morsztyn. A także – i to złościło ją najbardziej – wobec własnego męża. Zbyt często nie rozumiała w pełni pobudek i emocji, jakimi kierował się Jan, tej „polskości”, której logika wciąż wymykała się jej rozumieniu świata.We Francji czy każdym innym kraju na Zachodzie przy tak rozgorzałej nienawiści politycznej już dawno polałaby się krew. Tymczasem w Polsce, gdzie z ust przeciwników padały wzajemnie najgorsze wyzwiska, oskarżenia i groźby, gdy wszyscy trzymali dłonie na szablach, a każdy senator miał za sobą prywatną armię, nikt nie myślał pierwszy wyciągnąć broni. Co więcej, była  pewna,  że  gdyby  zostawić  Polaków  i  Litwinów  samych  sobie,  po licznych  pyskówkach,  które  tu  w  sejmie  były  jakąś  uświęconą  tradycją, doszliby w końcu do porozumienia.
Marysieńka  była  jednak  zbyt  mądra,  aby  wierzyć,  że  Habsburgowie i Ludwik XIV pozwolą Polakom na pogodzenie się. Nie w obliczu wojny, która właśnie rozpoczęła się nad Renem i w Niderlandach.
Kto  uderzy  pierwszy  i  mocniej,  ten  wygra  tron  Rzeczypospolitej. Zachowa  urzędy  i  pomnoży  majątki.  Zamierzała  dopilnować  za  wszelką cenę, aby ona i Jan wyszli zwycięsko z tego starcia.
Z rozmyślań wyrwało ją pukanie do drzwi. Wszedł jej sekretarz. Tak jak ona Francuz od lat mieszkający w Polsce.
– Wasz mąż, pani, zapytuje, czy przyjdziecie na naradę.
– Przekaż mu, że będę za kwadrans – odparła.
Gdy  sekretarz  zamknął  za  sobą  drzwi,  Marysieńka  wstała  z  fotela i podeszła do zwierciadła. Wpatrując się w lustrzaną taflę, obróciła się wokół własnej osi. Syknęła sfrustrowana.
„Wyglądam jak beka”.
Przeszła do gabinetu męża, gdzie Jan i Mikołaj Sieniawski rozmawiali pochyleni nad mapą Ukrainy.
– Masz dla mnie same złe wieści… – były to pierwsze słowa, jakie usłyszała na wejściu. Wypowiedział je Jan i wyglądał na przybitego.
Popatrzyła  na  męża  ze  współczuciem,  a  potem  przeniosła  wzrok  na Sieniawskiego. Młody i przystojny, uśmiechnął się serdecznie. Ucałował jejdłoń.
– Co to za złe wieści? – zapytała.
– Na wschodniej Ukrainie zwolennicy Moskwy z pomocą rosyjskiego wojska pozbawili buławy dotychczasowego hetmana – odrzekł Jan. – Zakuto go  w  kajdany  i  torturowano.  Potem  wywieziono  do  Moskwy  na  proces i zesłano na Syberię. Rosjanie mocno zaciskają swoją pięść na wschodzie, obawiam się, że wkrótce spróbują zaanektować Prawobrzeże, wykorzystując nasze ciężkie położenie.
– A jak sprawy w Mołdawii? – Marysieńka pamiętała, jak wiele uwagi i środków poświęcał Jan przez ostatnie miesiące na pomoc powstańcom.
– Wysłałem jazdę, aby opanowała Chocim i Soroki. Stamtąd emigranci z Mołdawii z pomocą Kozaków Chanenki nękają zwolenników hospodara. Powiedzmy  jednak  otwarcie:  powstanie  właściwie  upadło.  Nasi  szpiedzy twierdzą, że do Mołdawii przybyły regularne oddziały Turków osmańskich, w tym parę tysięcy janczarów.
Sobieska zerknęła na mapę. Nawet ona wiedziała, jaki będzie następny ruch sułtana.
– Uderzą na Kamieniec – oceniła.
–  Bez  wątpienia  –  potwierdził  Sieniawski.  –  Zdobywszy  twierdzę i miasto, zyskają pomost między Mołdawią a Ukrainą.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Kamieniec się utrzyma? – Odpowiedź na to pytanie wydała się jej najistotniejsza.
– Bez odsieczy nie dłużej niż dwa tygodnie – odparł Jan. – Cypel skalny wywyższa  się  nad  mury  miasta  od  południowej  strony,  Turcy  z  całą pewnością postawią tam działa. Na wschodzie jest otwarte podejście pod Bramę Lacką. Na miejscu Turków wpierw zaatakowałbym Nowy Zamek
i  odciął  miasto  od  twierdzy.  Potem  zlikwidowałbym  osobno  wszystkiepunkty oporu.
– Można by wzmocnić fortyfikacje, zniwelować skarpę – zaproponował chorąży.
–   Skąd   wziąć   fundusze?   Myślisz,   że   mam   gdzieś   ukryte   „floty hiszpańskie”? Potrzebujemy zaangażowania wszystkich sił Korony i Litwy, aby powstrzymać zagrożenie.
– Nie z tym królem, Janie – wskazał Sieniawski trafnie. – Dwór będzie blokował wszelkie decyzje, póki masz władzę nad wojskiem.
– To jakieś szaleństwo – warknął Sobieski.
– Zwykła polityka – wtrąciła Marysieńka, czując, że wkraczają na znany jej grunt. – Musimy pozbawić Korybuta tronu, nim sułtan nadciągnie z armią. Gdy książę de Longueville założy koronę, z pomocą francuskich dyplomatów uda się zawrzeć pokój z sułtanem.
– Wierzysz w to? – wychrypiał Jan.
–  Nawet  jeśli  nie  powstrzyma  to  Turków,  to  za  księciem  popłynie strumień złota z Paryża. Wojny nie sposób prowadzić bez pieniędzy, to twoje własne słowa.
Sobieski się zasępił.
– A jeśli Korybut nie ustąpi?
–  Ustąpi,  to  tchórz!  –  Marysieńka  nie  miała  co  do  tego  cienia wątpliwości.
Hetman potoczył po nich umęczonym wzrokiem.
– A jeśli nie, co wówczas? – mruknął.
–   Wtedy   wykopiemy   tron   spod   jego   tłustego   dupska   –   rzucił bezceremonialnie Sieniawski.
Maria uśmiechnęła się z aprobatą do młodego magnata. Wywołała tym grymas irytacji na zaciśniętych ustach męża.–  Uważam,  że  powinniśmy  napisać  do  Paryża  z  prośbą  o  przysłanie nowego  króla  –  powiedziała  stanowczo.  –  Prażmowski  jest  tego  samego zdania.
Oczy Jana błysnęły gniewnie.
– Czyli wszyscy już postanowiliście za mnie. Tak? – wycedził szorstko. – To jedyne wyjście, jeśli mamy przetrwać – odparła, unosząc dumnie
podbródek. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ale to on zamknął oczy i pochylił głowę. Wsparł się dłońmi o blat stołu.
– Dobrze, niech będzie, jak chcecie – wystękał. Potem wyprostował się i wyszedł z komnaty, zostawiając ich skonsternowanych i milczących.
– Mogło być gorzej – mruknął Sieniawski.
– Doprawdy!? – rzekła Sobieska gorzko. – Czasem mam wrażenie, że on tego zwyczajnie nie chce. Zaszyłby się na stepie i ganiał za Tatarami.
– Nie czyni tego przez wzgląd na ciebie i twoje ambicje. – Sieniawski położył dłoń na jej ramieniu. – Doceń to czasem.
Chwilę milczeli.
– Masz słuszność – przyznała. Uśmiechnęła się, dziękując mu w ten sposób. – Wiesz, że Charlotta przyjechała do Żółkwi? – zmieniła temat na mniej drażliwy.
Sieniawski wyraźnie się ożywił.
– Nie miałem pojęcia. Gdzie ją znajdę?
– Powinna być u siebie w alkowie.
– Zatem wybacz, ale zostawię cię na wezwanie Amora – rzekł, błyskając zębami.
Pocałował ją po przyjacielsku w policzek i wyszedł z komnaty. Marysieńka,   obserwując   namiętność   iskrzącą   pomiędzy   Charlottą
a Sieniawskim, poczuła się nieatrakcyjna i samotna. Starała się przypomniećsobie, kiedy między nią a Janem było tyle żaru i pożądania. Dawniej afekty wypełniały jej serce i pierś, dawały poczucie, że unosi się na skrzydłach. Byli dla siebie niczym postacie z L’Astrée, powieści nad powieściami autorstwa Honoré d’Urfé. Jan był jej Celadonem, a ona jego Astreą. Dziś częściej odnosiła wrażenie, że to, co najlepsze między nimi, odeszło wyparte przez wzajemne pretensje i nieufność.
Spojrzała na karafkę z winem stojącą na kredensie.
Jej lekarstwo na samotność i zgorzknienie.
Po  tym,  jak  opuściła  alkowę  swej  pani,  Charlotta  Mesire  odczuła dojmującą  ulgę.  Zważywszy  na  okoliczności,  spodziewała  się  większych wyrzutów z ust Marii Kazimiery.
„Wygląda na to, że stan błogosławiony złagodził jej usposobienie”. Charlotta wróciła do własnej komnaty i poleciła służącej przynieść sobie
śniadanie. Po posiłku udała się do biblioteczki i wybrała francuski przekład Dekameronu Boccaccia. Korzystając z pięknej pogody, wyszła do parku poczytać. Przechadzała się żwirowymi alejkami gęsto obsadzonymi drzewami, których rozłożyste korony ochraniały jej skórę przed grzejącym słońcem. Tam dobiegł ją dziecięcy śmiech.
Charlotta wyszła zza różanego żywopłotu na placyk, na którym bawił się Jakub Sobieski. Panicz zajęty był grą w piłkę z młodziutką guwernantką, podczas gdy druga z kobiet, starsza bona, odpoczywała w cieniu starego klonu o rozłożystych konarach. Na jednej z niższych gałęzi drzewa wisiała prosta huśtawka dla dzieci.
Chłopczyk musiał usłyszeć jej kroki. Obejrzał się przez ramię i nie zdołał chwycić piłki rzuconej mu przez guwernantkę. Ta potoczyła się pod nogi Charlotty.   Mesire   pochyliła   się   i   podniosła   obły   przedmiot   zszyty z podłużnych skrawków wołowej skóry.Jakub podbiegł ku niej i zatrzymał się zawstydzony. Podała mu piłkę, za co nagrodził ją słodkim uśmiechem.
– Dziękuję – pisnął i podbiegł do starszej guwernantki.
Charlotta skinęła jej głową, po czym zagłębiła się w cisową alejkę, gdzie na  skrzyżowaniu  dróżek  stała  przewiewna  altanka.  Usiadła  w  środku i otworzyła książkę. Przeczytała nieco ponad dwie nowele, gdy usłyszała kroki i w wejściu altanki pojawił się Mikołaj Sieniawski.
– Ciężko cię znaleźć – powiedział.
Z  wystudiowaną  swobodą  wziął  ją  w  ramiona  i  pocałował  w  usta. Charlotta   odepchnęła   go   delikatnie   i   spojrzała   w   kierunku   niskiego żywopłotu, za którym dostrzegła kapelusz guwernantki.
– Ktoś może zobaczyć – skarciła go łagodnym tonem.
Roześmiał się.
– Cóż z tego?
– Dla ciebie nic, ale kobieta powinna zachowywać pozory.
Przez usta Mikołaja przemknął łajdacki uśmieszek.
–  Masz  słuszność.  Zapraszam  cię  do  siebie  i  zapewniam  całkowitą dyskrecję. – Zdecydowanie chwycił ją w talii i przyciągnął ku sobie.
Czy mogła się mu opierać? Szczerze? Nie przyszło jej to na myśl. Godzinę później leżeli w pościeli, złączeni nagimi ciałami, łapiąc oddech
po chwili uniesienia.
Mikołaj delikatnie wydostał się spomiędzy jej rozchylonych ud i usiadł na skraju łóżka.
– Napijesz się wina? – zapytał.
– Z rozkoszą.
Starła dłonią kropelki potu błyszczące na brzuchu i usiadła, wcześniej podłożywszy sobie poduszkę pod plecy.Mikołaj wręczył jej puchar z winem. Upiła łyczek trunku, obserwując, jak on za jednym przechyleniem zaspokaja pragnienie.
– Skąd wiedziałeś, że przyjechałam do Żółkwi?
– Maria Kazimiera powiedziała mi, że przybyłaś.
– Zatem zawdzięczam jej najprzyjemniejszą godzinę, jaką miałam okazję przeżyć od miesięcy.
Uniósł brew.
– Aż tak źle ci się wiodło?
– Wręcz koszmarnie – przyznała. – Ale dość o mnie. Co postanowili Sobiescy?
Sieniawski uśmiechnął się szeroko.
– Chyba powinienem teraz poczuć się wykorzystany – rzekł kąśliwie.
– Z pewnością uczucie to nie jest ci całkiem obce. – Trąciła go poufale łokciem w ramię. – No mów, nie daj się prosić.
– A więc dobrze. – Umościł się przy niej. – Wyślemy list do Paryża z prośbą o nowego króla.
– O ile mnie pamięć nie myli, mamy już jednego.
– To rzeczywiście kłopot i zapewne nie obejdzie się bez użycia siły. Spojrzała mu w oczy. Był młody i ambitny. Nie zamierzał czekać, aż
starcy z senatu umrą i ustąpią mu miejsca.
– Jutro wyjeżdżam do Warszawy – zdradziła.
Mikołaj nie był zachwycony.
– Nie może choć raz posłać kogoś innego?
–  Pewne  sprawy  są  zbyt  istotne,  aby  powierzać  je  innym  –  odparła Charlotta nieco chełpliwie.
–  Szkoda.  Miałem  zostać  tu  kilka  dni  –  mruknął.  –  Spotkasz  się z Prażmowskim?– O ile przybędzie na sejm.
– A czy lis powstrzymuje się przed zaglądaniem do kurnika? – odrzekł Sieniawski szyderczo.
– Nie lubisz go – zauważyła.
– To stary bufon. Wydaje się mu, że jest kimś wyjątkowym. Założę się, że nawet sra z podniosłą miną.
– Nie widziałam, ale to możliwe – przyznała Charlotta.
Podniósł na nią spojrzenie brązowych oczu.
– Bądź ostrożna, gdy zrobi się niebezpiecznie, Prażmowski poświęci cię bez wahania.
– Żałowałbyś.
– Nieustannie – wyszeptał.
Charlotta przechyliła głowę, a on rozwarł wargami jej usta. Złączyli się w pocałunku.
Położyła dłonie na jego mocnych ramionach i pchnęła go na poduszki, potem usiadła na nim okrakiem i przywarła udami do jego bioder.
Tym razem to ona zamierzała być górą.ROZDZIAŁ X
Bóg, honor, trucizna
Czerwiec A.D. 1672
Upał trzymał w okowach miasto od kilku dni. Narastające niedobory wody   pitnej,   tłok   i   lejące   się   strumieniami   trunki   w   połączeniu z  podgrzewającymi  nastroje  pogłoskami  o  zdradzie  czyniły  z  Warszawy ostatnie miejsce, w którym Charlotta powinna się znaleźć.
Od    kiedy    król    przedstawił    posłom    i    senatorom    zaszyfrowaną korespondencję   skierowaną   z   Paryża   do   czołowych   opozycjonistów, w  mieście  zrobiło  się  niebezpiecznie  dla  każdego,  kogo  podejrzewano o   sympatyzowanie   z   prymasem   i   hetmanem.   A   już   szczególnie   dla cudzoziemców,  gdyż  prosta  szlachta  przybyła  na  sejm  miała  wszystkich pludraków za jedno.
Nazwą tą pogardliwie określano ludzi ubierających się wedle francuskiej mody,  zwłaszcza  mężczyzn  w  krótkich  bufiastych  spodniach  zwanych pludrami, do których wdziewano pończochy.
Wokół ratusza gęsto było od garkuchni, namiotów i naprędce skleconychszop, gdzie mieszkali zbrojni i czeladź tych posłów, którzy stanęli kwaterą na starym mieście. Przy jednym ze straganów szlachtowano wieprzka. Zwierzę kwiczało okropnie, co tylko wzmagało unoszący się nad rynkiem harmider, gdzie indziej grano w kości na wystawionym na zewnątrz stole. Wszędzie dyskutowano przy pełnych kuflach.
Charlotta, omijając tę ciżbę, wkroczyła w boczną uliczkę. Uderzył w nią odór   nieczystości   i   gnijących   odpadków   wyrzucanych   przez   okna. Przycisnęła do nozdrzy perfumowaną chusteczkę i przyspieszyła kroku. Po kilku  minutach  przemykania  zaułkami  usłyszała  krzyk,  a  potem  czyjeś rozpaczliwe błagania. Wyjrzała za róg budynku i zobaczyła trzy postacie okładające kijami leżącego w pyle cudzoziemca. Ofiara napaści miała na sobie pludry i bufiasty kaftan. Należący do niej kapelusz z piórkiem leżał kilka kroków dalej, pod nogami brzuchatego szlachcica w karmazynowej delii, który w niewybrednych słowach podjudzał pachołków do znęcania się nad domniemanym Francuzem.
Charlotta cofnęła się i przywarła plecami do ściany. Miała dylemat: jeśli nie  zacznie  wzywać  pomocy,  cudzoziemiec  mógł  zostać  zakatowany  na śmierć, ale sama miała wiele do ukrycia.
Porzuciła  wahanie  i  cofnęła  się  do  pobliskiej  furty,  dostała  się  na podwórze czynszówki. Tam natknęła się na wyrostków rzucających do siebie piłkę  pozszywaną  ze  skrawków  bydlęcej  skóry.  Widząc  obcą  kobietę, przestali grać. Ktoś zagwizdał na nią z uznaniem. Charlotta, wstrzymując oddech, przecisnęła się obok chlewika i przez obskurną bramę wydostała się na uliczkę prowadzącą pod kolegiatę.
W świątyni nie było wielu wiernych. Charlotta przyklękła i wykonała znak krzyża, po czym idąc boczną nawą, obserwowała modlące się postacie. Celowo  przyszła  wcześniej,  aby  zbadać  teren  i  upewnić  się,  że  Błażej Pieniążek nie przyciągnie za sobą szpicla.Drzwi prowadzące do bocznej kaplicy były uchylone i Charlotta zajrzała do wnętrza. Trwał tam remont prowadzony przez kilku rzemieślników. W powietrzu unosił się zapach świeżo struganego drewna, wapna i farby. Za rusztowaniami obwieszonymi zachlapaną płachtą dostrzegła niskie wejście prowadzące do krypt grobowych.
Cofnęła  się  do  nawy  głównej  i  zasiadła  w  ławeczce  przy  posągu Najświętszej Panienki, tak aby widzieć wszystkich wchodzących z ulicy.
Od   dwóch   tygodni   obserwowała   potajemnie   Pieniążka,   chcąc   się upewnić, że nie jest śledzony przez agentów dworu. Przez cały ten czas królewski woźniczy zachowywał się normalnie, nie porzucił też zgubnych nawyków i regularnie odwiedzał gospody i szulernie. W końcu uznała, że nie może dłużej czekać. Skontaktowała się z nim i poprosiła o spotkanie.
Celowo  wybrała  kościół  Świętego  Jana,  przez  wzgląd  na  sąsiedztwo z zamkiem. Pieniążek mógł się wymknąć, a krótka nieobecność nie zwróci uwagi dworzan i gwardzistów.
Woźniczy pojawił się kwadrans później. Wkroczył przez drzwi od strony cmentarza   znajdującego   się   na   tyłach   kościoła.   Zatrzymał   się   przy konfesjonale   i   przez   chwilę   lustrował   postacie   mężczyzn   i   kobiet przebywających w świątyni. Charlotta w duchu pochwaliła tę roztropność.
Potem zbliżył się do niej i wsunął się między klęcznik a ławeczkę.
– Miałeś kłopoty? – zapytała od razu. – Przesłuchiwali cię?
– Nie. Z tego, co słyszałem, Żyd nie zdążył nic wyjawić przed śmiercią. Aron zaś niewiele wiedział.
Charlotta poczuła ulgę.
– Jak sprawuje się Miłosz? – zapytała.
– Szybko wkradł się w łaski króla. – Pieniążek spojrzał na nią z ukosa. – Spędzają ze sobą wiele czasu. Zwłaszcza wieczorami – dodał z naciskiem.
Zmierzyła go wzrokiem.– Na twoim miejscu uważałabym z takimi słowami.
Uśmiechnął się chytrze.
– Oddałem wam ogromną przysługę. Uważam, że powinienem zostać hojniej nagrodzony.
Mesire wykrzywiła wargi.
– Otrzymałeś sowitą zapłatę.
– Jestem w ciężkiej opresji, dużo ostatnio przegrałem – powiedział bez cienia wstydu.
– Ile potrzebujesz?
– Tysiąc talarów.
Charlotta wciągnęła powietrze przez zęby.
– To olbrzymia kwota – wykrztusiła.
– Chcę dostać ją do jutra.
– To niemożliwe! – Kilkoro ludzi spojrzało w ich stronę. Ściszyła głos. – Potrzebuję czasu, aby zdobyć takie pieniądze.
–  Zwróć  się  do  swych  mocodawców  –  zasugerował  Pieniążek.  –  Z pewnością  sięgną  głębiej  do  sakiewki.  Przekaż  im,  aby  nie  zwlekali z decyzją. Na zamku są ludzie, którzy wiele zaoferują za informację, czemu umieściłaś Miłosza tak blisko króla.
– Ty gnido! – wysyczała mu w twarz.
Pieniążek obruszył się fałszywie.
– Naprawdę nie zasługuję na obelgi. Nie z twoich ust. – Pochylił się ku niej i wyszczerzył zęby. – Nie mieć wyjścia to paskudne uczucie, prawda?
Charlotta gwałtownie zamknęła usta.
„Powinnam wiedzieć, że to się wydarzy”.
Chciwość  jest  najbardziej  przewidywalną  z  ludzkich  cech.  Zaraz  po głupocie.– Spotkajmy się jutro – powiedziała. – W ustronnym miejscu.
– Wolę przyjść tutaj. – Spojrzał na nią chytrze. – Przed wieczorną mszą. Mesire podniosła się z ławeczki, miała na końcu języka przekleństwo.
– Zgoda – szepnęła.
Ruszyła ku  wyjściu,  przecinając smugi światła wpadające z zewnątrz przez  wysokie  okna  kolegiaty.  Gniew  zatykał  jej  krtań,  z  trudem  mogła oddychać. Sądziła, że gdy wydostanie się na zewnątrz, poczuje się lepiej. Przeciwnie. Odór unoszący się w rozgrzanym powietrzu tylko pogorszył jej stan. Gardło wypełnił jej kwaśny posmak, otarła dłonią załzawione oczy. Wbiegła w bramę pod dzwonnicą i oparła się o ścianę. Chłód murów pomógł jej zebrać myśli.
Oceniając  trzeźwo  okoliczności,  musiała  przyznać,  że  Pieniążek  trafił w  sedno.  Nie  miała  wyjścia.  Miłosz  był  zbyt  cenny.  Bez  względu  na wszystko musiała chronić go przed zdemaskowaniem.
Charlotta żałowała, że nie ma z nią Cichonia. Z pewnością dałby jej dobrą radę. Niestety wachmistrz wciąż leczył się z ran.
Wyszła  spod  dzwonnicy  i  rzuciła  kilka  miedziaków  do  drewnianej miseczki żebraka. Trzymając się cienia, podążyła w stronę Podwala, gdzie czekał na nią powóz. Poleciła woźnicy zawieźć się na Stawki do podmiejskiej rezydencji Prażmowskiego.
Pałac wznosił się między kilkoma jeziorami, od których wzięła nazwę okolica. Posiadłość otaczał wysoki mur, a przed bramą pełnili wartę żołnierze z wojska nadwornego prymasa.
Na  dziedzińcu  przed  budynkiem  każdy  kawałek  gruntu  zajmowały namioty i wozy. W przejściach między nimi kręcili się uzbrojeni mężczyźni. Nad obozowiskiem unosił się dym z ogniska, nad którym wisiał kocioł ze strawą.
Na wewnętrznym dziedzińcu czekały wozy, do których służba ładowaławyposażenie rezydencji. W drzwiach gmachu Charlotta przepuściła dwóch mężczyzn taszczących posąg półnagiej kobiety. W przestronnym holu, na schodach i w każdej komnacie, do której mogła zajrzeć, trwało pospieszne pakowanie. Zdejmowano ze ścian makaty i obrazy, zwijano z podłóg dywany, wynoszono meble i skrzynie.
„Zupełnie jakby ten wspaniały budynek miał zaraz spłonąć”.
W ogólnym chaosie nikt jej nie zatrzymywał, aż dotarła pod ciemne dwuskrzydłowe drzwi, za którymi znajdowały się osobiste komnaty prymasa. Strzegli ich żołnierze w lśniących hełmach, uzbrojeni w halabardy i rapiery. Nie sprawiali wrażenia gotowych przepuścić ją dalej. Na szczęście drzwi obok  otworzyły  się  i  wyszedł  przez  nie  sekretarz  prymasa.  W  dłoniach trzymał stos papierów spięty metalowym zaciskiem. Widząc ją, zamrugał.
– Ekscelencja nie wspominał, że spodziewa się pani.
– Przekaż mu, że to pilna sprawa – poprosiła Charlotta.
Skinął głową i wszedł do gabinetu prymasa. Chwilę później pojawił się już bez papierzysk i zaprosił ją do środka.
Jego  ekscelencja  stał  przy  rozpalonym  kominku  i  wrzucał  w  ogień dokumenty dostarczone mu przed momentem. Przez chwilę przyglądał się, jak czernieją i zwijają się w ogniu.
–  To  już  wszystko  –  mruknął.  Z  pochmurną  miną  rozejrzał  się  po gabinecie. – Mam nadzieję, że motłoch tego nie spali – rzekł. Potem zwrócił się  do  Charlotty:  –  Nie  wiedziałem,  że  jesteś  w  Warszawie.  Co  słychać u naszej drogiej przyjaciółki?
– Rośnie jej brzuch, ale poza tym czuje się doskonale.
– Przybędzie z mężem?
– Tego nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. – Ekscelencja opuszcza miasto?
– Jeszcze dziś. Dołączę do naszych przyjaciół gromadzących się nadWieprzem.  Tam  zaczekamy  na  przybycie  hetmana  Sobieskiego  z  armią koronną.
–  A  więc  spróbujecie  obalić  Korybuta  siłą?  –  Spojrzała  pytająco  na Prażmowskiego, który leciutko uniósł brwi.
– Czyż nie po to zaczynaliśmy to wszystko? – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Wysłałem już list do Paryża z prośbą, aby książę de Longueville przybył wraz z okrętami i ekspedycją wojskową do Gdańska.
Prymas przeszedł za biurko, podciągnął sutannę i usiadł na krześle.
– Udało ci się ustalić cokolwiek w sprawie sodomii Korybuta? – zapytał. – Niestety nie, ekscelencjo – zaprzeczyła Charlotta zgodnie z tym, co
nakazała jej Marysieńka. – Śmierć Konarzewskiego odcięła nas od wszelkich poszlak.
– Dziwnie w czas, nie sądzisz? – mruknął prymas. – Kazałem odszukać jego  grób  i  zapłaciłem  grabarzom,  aby  potajemnie  wykopali  ciało.  Mój osobisty  medyk  na  miejscu  zbadał  zwłoki.  Twierdzi,  że  Konarzewskiego otruto  tojadem,  wystarczy  bardzo  mała  dawka  tej  substancji,  aby  zabić zdrowego  człowieka.  Trzeba  jednak  mieć  dużą  wiedzę  z  alchemii,  aby wydestylować  truciznę  z  bulwy  tej  rośliny.  –  Wzniósł  na  nią  pytające spojrzenie. – Wygląda to tak, jakby ktoś zacierał ślady sodomii Korybuta. Przypadek?
Charlotta milczała skonsternowana. „Gra niewinnego czy tylko udaje? A jeśli  tak,  to  po  co?”  Dotychczas  Prażmowski  wydawał  się  najbardziej prawdopodobnym mocodawcą królobójstwa. Teraz to przekonanie zostało w niej mocno zachwiane. We Francji za wykopanie zwłok w celu autopsji trafiało się do lochu albo dawało głowę, ale nawet w Polsce, nawet ktoś taki jak Prażmowski ryzykował bardzo wiele.
„A jeśli nie on, to kto!?”
Z ust ekscelencji wyrwało się westchnienie.– Jedź ze mną – zaproponował. – Tu nie jesteś bezpieczna, ktoś mógł widzieć cię u mnie czy u Sobieskich.
Charlotta miała świadomość ryzyka, niemniej potrząsnęła głową.
– Dziękuję, ekscelencjo, ale mam tu coś do zrobienia.
Prażmowski zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą odpowiedzią.
– Czy powinienem o czymś wiedzieć? – zapytał.
Pomyślała o złocie, którego zażądał Pieniążek w zamian za milczenie. Podeszła do okna i wyjrzała na dziedziniec, gdzie kilka sióstr w ciemnych habitach ładowało dobytek na wóz.
– To osobista sprawa – skłamała. – Jest jedna rzecz, w której ekscelencja mógłby mi pomóc.
– Jeśli tylko będę w stanie.
– Och… dla księdza prymasa to żaden kłopot. – Charlotta przeniosła wzrok na Prażmowskiego. – Myślałam o stroju zakonnicy.
„Jak one mogą w tym w ogóle oddychać?”
Charlotta czuła, jak jej skóra paruje pod płóciennym czepcem. Z trudem pohamowała  się  przed  zdarciem  z  siebie  nakrycia  głowy,  pod  którym gromadziły się kropelki swędzącego potu. Poniżej szyi było jeszcze gorzej. Miała wrażenie, jakby ktoś oblał ją od środka wodą. Koszula, którą włożyła pod habit, już po kilku minutach stała się kompletnie mokra i teraz lepko przylegała do jej pleców, pośladków i brzucha, ocierając skórę przy każdym ruchu.
Mesire  strząsnęła  kciukiem  kroplę  potu,  która  zawisła  na  jej  nosie, i pokonała ostatnie kilkanaście kroków dzielących ją od wrót kościoła. Z ulgą zanurzyła się w chłodnym wnętrzu świątyni.
Łatwo odszukała wzrokiem Pieniążka. Siedział blisko ołtarza i rozglądałsię nerwowo. Przystanęła za jedną z kolumn i sięgnęła do różańca. Przesuwając palce po paciorkach, które przez dobrą godzinę nawlekała na stalowy drut, rozejrzała się po twarzach wiernych oczekujących w kolejce do konfesjonału. Jeden z mężczyzn, wysoki, łysiejący nad czołem, z długimi przepoconymi włosami opadającymi na kark, spojrzał jej w oczy i dyskretnie odwrócił wzrok.
Charlotta podeszła do ławeczki, w której siedział królewski woźniczy, i zginając kolana, umościła się tuż przy nim. Pieniążek przeniósł wzrok na zakonnicę i wybałuszył oczy.
– Ktoś cię śledzi! – syknęła, nie dając mu czasu na zadawanie pytań. – Jest przy konfesjonale. Wysoki mężczyzna z długimi włosami. Poznajesz go?
Pieniążek  zerknął  w  boczną  nawę,  a  potem  posłał  jej  spanikowane spojrzenie.
– Chyba widziałem go na zamku – zaskrzeczał cicho.
– Idź za mną – rzekła stanowczo. Nie czekając na odpowiedź, podniosła się z klęczek.
Lawirując  w  ciżbie  modlących  się  ludzi,  podeszli  pod  remontowaną kaplicę. Charlotta pchnęła przybrudzone wapnem drzwi i wkroczyli między rusztowania oraz kadzie do mieszania zaprawy murarskiej. W środku nie było robotników.
Charlotta odchyliła płachtę zwisającą z rusztowań i wciągnęła Pieniążka pod nisko sklepione przejście prowadzące do krypt grobowych. Ich oczom ukazały  się  krótkie  schody  wiodące  na  dół.  Pieniążek  się  zawahał,  więc zmuszona była pociągnąć go za rękaw kaftana. Stąpając ostrożnie, dotarli do wąskiego korytarza.
Wewnątrz było ciemno i cuchnęło kocim moczem. Pieniążek stojący dwa stopnie    niżej    zastygł    przy    ścianie,    nasłuchując,    a    wtedy    Mesire błyskawicznym ruchem owinęła mu różaniec wokół szyi.Zacharczał i zatoczył się, ale zdołała go utrzymać. Wymachiwał rękoma, lecz nie był w stanie jej dosięgnąć. Charlotta wbiła mu kolano w plecy i pchnęła na mur. Uderzył głucho czołem w ścianę i poczuła, że słabnie. Powoli  osunął  się  na  kolana,  aż  w  końcu  znieruchomiał,  utrzymywany w pionie tylko dzięki różańcowi i sile jej ramion.
Zdjęła  pętlę,  pozwalając  ciału  opaść  na  podłogę.  Dysząc  z  wysiłku, poprawiła czepiec habitu, po czym wróciła po schodach do kaplicy. Głosy wiernych śpiewających psalm odbijały się echem w ceglanych murach.
Z  opuszczoną  głową  wyszła  z  kościoła  przez  furtę  prowadzącą  na cmentarz. Potem wślizgnęła się w krótki zaułek prowadzący ku zejściu nad Wisłę.  Czekał  tam  na  nią  długowłosy  mężczyzna,  który  tak  nastraszył Pieniążka.
– Jak się spisałem? – zapytał.
– Wziął cię za kogoś innego. Zawsze był tchórzem – mruknęła i wręczyła mężczyźnie dwie srebrne monety.
Zerknął na zapłatę.
– To więcej, niż się umawialiśmy.
Popatrzyła mu w twarz.
– Jedną dostajesz za przysługę, drugą, abyś zapomniał o wszystkim.
– O czym? – odparł z szyderczym uśmiechem.
Nie uśmiechnęła się na ten wyświechtany żart. Odchrząknął i zawahał się. – Gdyby pani znów kiedyś potrzebowała…
– Wiem, gdzie cię szukać – przerwała mu. – Teraz idź.
Gdy  się  oddalił,  Charlotta  otarła  kropelki  potu  gromadzące  się  nad brwiami. Musiała zdjąć habit, inaczej, była tego pewna, ugotuje się w nim żywcem.
Przez  moment  wróciła  myślami  do  tego,  co  zrobiła  w  krypcie,  leczszybko odepchnęła okropne wspomnienie. Udało się jej to. Przynajmniej za dnia. Wiedziała, że nocą nieraz ujrzy we śnie wykrzywione oskarżycielsko oblicze Pieniążka. Z początku będzie to trudne, lecz z upływem czasu koszmar stanie się wyłącznie kolejnym wyblakłym wspomnieniem. Równie mglistym jak krzywdy, których doznawała jako dziecko.
I jeśli cokolwiek było dobrego w jej młodości, to fakt, że nauczyła się przekuwać  takie  rzeczy  w  nienawiść  i  siłę  albo  po  prostu  wypychać z pamięci. Dzięki temu przetrwała i stała się mistrzynią w swoim fachu.
Marysieńka   co   dzień   z   przerażeniem   obserwowała   swój   brzuch, zastanawiając się, jak wielkie może jeszcze przybrać rozmiary. Od tygodni nie widziała już własnych stóp. Dokuczały jej kolana i biodra, a czasem przeszywał ją ostry ból w krzyżu. Stan błogosławiony zdecydowanie nie był tym, co czyniło ją szczęśliwą, choć i tak znosiła tę ciążę lepiej niż wtedy, gdy nosiła  pod  sercem  Jakuba.  Dziecko  w  jej  brzuchu  zachowywało  się spokojniej niż pierworodny, mniej kopało i szturchało od środka. Marysieńka przeczuwała, że tym razem będzie to córka.
Spojrzała   na   Jana.   Stał   przed   zwierciadłem   i   poprawiał   w   talii karmazynową delię, która jednak nie mogła ukryć coraz krąglejszej sylwetki ponadczterdziestoletniego mężczyzny.
– Robisz się okrąglutki – rzuciła ze złośliwą satysfakcją.
– Przyganiał kocioł garnkowi – mruknął z urazą i ostatni raz wygładził dłońmi zbierające się na aksamicie fałdy. – Musimy już iść. Czekają na nas – ponaglił ją.
Marysieńka, krzywiąc się, wstała z sofy i oboje opuścili komnatę. Na szczęście nie musieli daleko iść. Sala, do której zmierzali, znajdowała się po drugiej stronie holu.
Gdy   hetman   z   żoną   weszli   do   środka,   natychmiast   otoczyli   ichSieniawski, Prażmowski, Morsztyn, Wielopolski i Lubomirski. Marysieńka ucałowała pierścień księdza prymasa, a następnie przywitała się z pozostałymi magnatami. Najcieplej powitał ją Sieniawski, pocałunkiem w policzek. Podprowadził ją do stołu i odsunął krzesło, tak aby zmieściła się z napęczniałym brzuchem, a potem usiadł obok niej.
Jan  zamienił  kilka  słów  ze  Stanisławem  Jabłonowskim,  wojewodą ruskim,  który  jako  ostatni  przyprowadził  kilka  chorągwi  jazdy,  i  zasiadł u szczytu długiego stołu, naprzeciw prymasa.
Pozostali   spiskowcy   szybko   zajęli   miejsca   między   tymi   dwoma potężnymi    ludźmi.    Wojewoda    Lubomirski    był    krzepkim,    dobrze zbudowanym sześćdziesięciolatkiem. Miał też olbrzymi majątek składający się z dwóch zamków, kilku miast oraz kilkuset wsi i folwarków.
Wielopolski  nie  był  tak  bogaty,  za  to  dużo  młodszy  i  znacznie szczuplejszy.   Marysieńce   podobały   się   jego   duże,   mądre   oczy   oraz przystojne, wyraziste oblicze.
Jabłonowski z kolei wyglądał na strapionego. Marszczył czoło i dwoma palcami gładził wąsy opadające mu wokół ust.
Wszyscy oni przyprowadzili ze sobą piechotę i jazdę, choć Marysieńka nie miała przekonania, czy każdy z nich na pewno chce ich użyć przeciw królowi.
Morsztyn uprzejmie podsunął jej puchar z winem. Przyjęła dar, lecz tylko umoczyła   usta   w   trunku.   Na   skutek   ciąży   doświadczała   problemów z pęcherzem i nie chciała na czas spotkania obciążać organizmu płynami.
–   Co   nam   wiadomo   o   przygotowaniach   regalistów?   –   rozpoczął Lubomirski.
Hetman popatrzył wyczekująco na Morsztyna, który jako minister skarbu zarządzał siatką urzędników i informatorów w całym kraju. Z tej racji był też zwykle najlepiej poinformowanym człowiekiem w ich małym gronie.Morsztyn przełknął łyk wina i odstawił puchar.
– Na dziś dysponujemy przewagą w sile – oświadczył. – Korybut ma przy sobie gwardię królewską i nieco szlachty przybyłej na sejm. Doniesiono mi, że  Litwini  wciąż  nie  przekroczyli  granicy  z  Koroną,  ale  należy  się spodziewać, że ruszą się, gdy wkroczymy do Warszawy.
– Co z Brandenburczykami? – dopytał Wielopolski.
–   Jestem   przekonany,   że   książę   elektor   nie   przyśle   Korybutowi obiecanych  posiłków.  Właśnie  przyłączył  się  do  koalicji  antyfrancuskiej z  nadzieją  na  nabytki  terytorialne  na  zachodzie.  Gdyby  jednak  korpus brandenburski przekroczył nasze granice, bracia księdza prymasa zablokują mu drogę z wojskiem nadwornym, a generał Denhoff najedzie z Pomorza ogołocone z garnizonów Prusy.
Marysieńka   uznała,   że   Morsztyn   jak   zwykle   odrobił   lekcje.   Nie wspomniał jednak o istotnej postaci.
– A Gryzelda? Masz waszmość jakieś wieści z Zamościa? – zapytała. Podskarbi skierował na nią ciemne oczy.
– Wilczyca wciąż przebywa w swym legowisku – zapewnił. – Gdy tylko się ruszy, niezwłocznie zostanę o tym powiadomiony.
– Czy nadeszły nowe wieści z Paryża? – odezwał się Wielopolski. Skierował  pytanie  bezpośrednio  do  Prażmowskiego,  co  natychmiast
zwróciło uwagę Marysieńki.
– Król Ludwik nie udzielił jeszcze odpowiedzi na nasz apel o wysłanie ekspedycji z księciem de Longueville’em – przyznał prymas niechętnie. – Należy  jednak  sądzić,  że  taka  odpowiedź  nadejdzie,  gdy  tylko  ogłosimy oficjalnie detronizację małpy.
Marysieńka   dostrzegła,   jak   Morsztyn   i   Jabłonowski   wymieniają spojrzenia. Wojewoda ruski odchrząknął.
–  Czy  oczekując  na  odpowiedź  z  Paryża,  nie  powinniśmy  raczejprzekonywać króla, aby abdykował dla dobra ojczyzny? – zapytał. – Armia turecka dotarła już nad Dunaj i szykuje się do przekroczenia rzeki. Przy tym tempie marszu osiągnie nasze granice z końcem lipca. Mówię tu o samej imperialnej armii. Należy przypuszczać, że Wołosi, Kozacy Doroszenki i Tatarzy wedrą się w nasze granice wcześniej. – Jabłonowski zawiesił głos, aby ciężar faktów dotarł do wszystkich słuchaczy, i dodał na koniec: – Trzymamy pod Warszawą żołnierzy, którzy zaraz potrzebni będą do obrony Podola i Rusi.
Prażmowski obrzucił go chytrym spojrzeniem.
– Właśnie z tego powodu musimy bezzwłocznie strącić Korybuta z tronu i wynieść francuskiego księcia. Tylko to powstrzyma sułtana przed marszem na Podole. Póki armia turecka znajdować się będzie w Mołdawii, póty sułtan może zmienić kierunek marszu i ruszyć na Wiedeń. Wielki wezyr Ahmed Köprülü sprzyja Francji i chce dołączyć do wojny z Austrią, gdyż w niej widzi podstawowe zagrożenie dla imperium Osmanów. Sułtan jest innego zdania,  ale  gdybyśmy  ustąpili  mu  w  sprawie  Ukrainy,  zyskalibyśmy potężnego sojusznika przeciw Rosji.
– Łatwo, księże prymasie, szafujesz nie swoim majątkiem – obruszył się Sieniawski.  –  Połowa moich  najlepszych  dóbr ziemskich  znajduje się na terenach, które tak chętnie oddałbyś sułtanowi, to samo tyczy Sobieskich i Jabłonowskich.
Dwaj wspomniani mężowie wsparli te słowa, mrucząc z aprobatą. Prażmowski bynajmniej nie stracił rezonu.
– Te majętności to teraz pustynia, bez wiosek i poddanych – odrzekł stanowczo. – Nic wam nie przynoszą, bo co chwila wydzieracie te ziemie Kozakom, a oni wam. Czy nie lepiej mieć w zamian za to pustkowie spokój ze strony Turków, Tatarów i Kozaków? Niech hasają po inszych królestwach
i wykrwawiają naszych sąsiadów. My w tym czasie z nowym królem i wsojuszu z Francją wzmocnimy Rzeczpospolitą. Bóg da, że nabywszy sił, rychło odzyskamy to, co utraciliśmy przez ostatnie lata w Prusiech czy Smoleńsku. Gdy Turek osłabnie od wojen, przyjdzie czas nie tylko na odzyskanie Ukrainy, ale i na krucjatę, która wyprze pogan z Węgier i Multan.
„Którą ty w swych mrzonkach poprowadzisz jako papież”, pomyślała Marysieńka.  Znała  to  najgłębsze  z  pragnień  prymasa  –  podsycaną  przez Ludwika XIV myśl o włożeniu na skronie tiary.
Marzenie równie nierealne jak  plan,  który  przed  momentem nakreślił Prażmowski. Nawet ona wiedziała, że szlachta prędzej połknęłaby własne szable, niż pogodziła się z utratą Ukrainy.
– Otoczmy zamek – zaapelował Prażmowski z charakterystycznym dla siebie przekonaniem o własnej nieomylności. – Zróbmy to, póki nie przybyły posiłki litewskie. Korybut to tchórz, gdy poczuje naszą siłę, abdykuje.
–   Zatem   głosujmy   –   zaproponował   Sieniawski.   Rozejrzał   się   po skupionych  obliczach.  Widząc  powszechną  aprobatę  dla  swego  pomysłu, pierwszy uniósł dłoń. – Jestem za zbrojną detronizacją – oznajmił. Decyzja ta nie była dla Marysieńki żadną niespodzianką.
–  Moje  zdanie  znacie  –  rzekł  Prażmowski  jako  drugi  i  spojrzał  na wojewodę ruskiego.
Jabłonowski oderwał wzrok od stołu, pokręcił głową.
– Głosuję za paktami – oznajmił.
– Popieram zdanie księdza prymasa. Zaatakujmy, póki nie nadciągnęli Litwini – odezwał się Wielopolski.
– Stawiam na pakty – rzekł Lubomirski. – Trzeba uczynić wszystko, aby nie przelać bratniej krwi.
Podskarbi zwlekał z ogłoszeniem decyzji. W tej sytuacji Jan wzniósł dłoń.
– Pakty – mruknął.Wszystkie   oczy   zwróciły   się   na   Morsztyna.   Jako   jedyny   nosił cudzoziemski   strój.   Przedłużając   niepewność,   wystudiowanym   gestem poprawił koronkowy kołnierz.
–   Spróbujmy   ostatni   raz   przemówić   Korybutowi   do   rozsądku   – zdecydował. – Proponuję, aby na czele delegacji stanął ksiądz prymas.
Maria Kazimiera omal nie wybuchnęła śmiechem. „No jasne. Od razu dajmy mu sztylet”.
Zauważyła,  jak  Jan  wykrzywił  się  na  wzmiankę  o  tej  kandydaturze, z kolei na ustach Sieniawskiego zabłąkał się ironiczny uśmieszek. Pozostali spiskowcy wydawali się zaskoczeni, nawet Prażmowski uniósł brew.
– Przyjmuję ten obowiązek – rzekł ostrożnie, wpatrując się w Morsztyna. „On również zastanawia się, jaką grę prowadzi podskarbi”.
Po głosowaniu narada zeszła na tematy dotyczące zaopatrzenia wojska i rozlokowania poszczególnych oddziałów. Marysieńkę nudziły takie sprawy. Opuściła zebranie pod pretekstem złego samopoczucia. Wróciła do swych komnat i posłała służącą po Charlottę.
Noc była niezwykle ciepła i jasna. Maria Kazimiera otworzyła na oścież okna  komnaty,  lecz  nawet  to  nie  przegoniło  duchoty  z  murów  zamku. Czekając na przybycie Mesire, wyciągnęła się na sofie.
–  Wybacz,  że  będę  leżeć,  ale  jestem  wykończona  –  zwróciła  się  do Charlotty, gdy ta weszła do komnaty. – Proszę, podaj mi okład na czoło.
Charlotta wyciągnęła z miski z wodą aksamitną ściereczkę, wyżęła ją i wręczyła Sobieskiej. Marysieńka przyłożyła sobie chłodny materiał do czoła i westchnęła z ulgą.
Charlotta spoczęła na krześle.
– Jak nasze lwy? – zapytała kpiąco. Sobieska się skrzywiła.–    Różnie.    Najbardziej    posmakować    krwi    pragną    Prażmowski i Sieniawski. Pozostali na czele z Janem zachowują się jak wykastrowane koty. W największym stopniu zadziwił mnie Morsztyn. Wpierw głosował za negocjacjami z Korybutem, a zaraz potem zaproponował, aby prowadził je prymas.
–  Morsztyn  zawsze  dba,  aby  wszelka  odpowiedzialność  spadała  na innych – odparła Charlotta. – Jeśli dojdzie do rozlewu krwi, będzie mógł głosić, że do końca chciał temu zapobiec.
– Może masz rację… ale czuję w tym coś więcej. Choć to tylko moja intuicja.
– Mogę przekazać truciznę Miłoszowi – zaproponowała Mesire. – Tym razem Korybut nie uniknie śmierci.
–  Na  to  jeszcze  nie  pora  –  odparła  Marysieńka.  –  Śmierć  króla doprowadzi do nowej elekcji i jestem pewna, że kandydat przysłany z Francji nie  ma  szans  zdobyć  większości  głosów  szlachty.  Nie  w  uczciwym głosowaniu. Znajdziemy się w punkcie wyjścia albo i gorzej. Nowy władca byłby  z  pewnością  o  niebo  groźniejszym  przeciwnikiem.  Zwłaszcza  że mógłby to być elektor brandenburski lub Karol Lotaryński. – Marysieńka spojrzała na Charlottę zmęczonym wzrokiem. – Korybut jest przynajmniej nieudolny, a przez to stosunkowo niegroźny. Musi żyć, póki nie nadejdzie czas na lepsze rozwiązanie.
Marysieńka zdjęła z czoła okład i wbiła w Charlottę spojrzenie ciemnych oczu.
– Będziesz mi wierna? – zapytała nagle.
Charlotta popatrzyła na nią zaskoczona.
– Jak możesz w to wątpić?
– Pytam o kardynała de Bonziego – odrzekła z naciskiem Sobieska. – Czy jeśli nasze drogi się rozejdą, mogę liczyć na twą lojalność?Zapadła bardzo krótka chwila milczenia.
– Wybiorę ciebie i twego męża – oznajmiła Charlotta.
– Mogę wiedzieć czemu?
– Nie zamierzam wracać do Francji. Tam zawsze będę dziwką z piętnem. W Polsce mogę osiągnąć wiele: majątek, poważanie. Może nawet wyjdę dobrze za mąż, o ile będzie mnie wspierała potężna osoba, z którą związałam swój los.
Usta Marysieńki rozciągnął wdzięczny uśmiech.
– Masz na to moje słowo, Charlotto.
Sobieska znów sięgnęła po kompres, lecz jakaś myśl wstrzymała ją w pół gestu.
–  Gdy  będziesz  z  Sieniawskim,  wybadaj  go,  co  myśli  w  sprawie przyszłości Jana – rzekła dość enigmatycznie.
Charlotta nie potrzebowała dłuższych tłumaczeń.
– Możesz mi zaufać – odparła.
Marysieńka wzięła okład i przyłożyła go sobie do czoła.
– Teraz zostaw mnie samą, muszę odpocząć – poprosiła.
Mesire  podniosła  się  z  krzesła  i  opuściła  komnatę,  życząc  swej  pani dobrej  nocy.  Było  to  raczej  mało  prawdopodobne,  zważywszy  na  natłok myśli wypełniający głowę Sobieskiej.
„Tyle złamanych przysiąg, wypowiedzianych kłamstw, zdrad i przelanej krwi. Czy czyni mnie to potworem?”
Marysieńka  szukała  w  sobie  poczucia  winy,  lecz  nie  znajdowała  go. Maria  Ludwika  od  dziecka  wpajała  jej,  że  tylko  będąc  bezwzględną i  przebiegłą,  osiągnie  coś  w  życiu.  Królowa  sama  była  tego  najlepszym przykładem. Kochanka ściętego za spisek antykrólewski markiza de Cinq- Marsa, potem żona dwóch polskich władców, przez lata de facto kierowała zaJana Kazimierza polityką Rzeczypospolitej. Marysieńka uważała się za jej córkę i spadkobierczynię niedokończonego dzieła. Szczerze uwierzyła, że jeśli zamierza coś znaczyć w świecie zdominowanym przez mężczyzn, nie może się wahać ani okazywać słabości.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi do alkowy Marii Kazimiery i przez krótką    chwilę    stała    nieruchomo,    wpatrzona    w    blask    spływający z zawieszonego pod sufitem kandelabru. Czuła duszności, odpięła więc guz sukni znajdujący się tuż pod koronkowym kołnierzykiem i skierowała się na taras.
Oznajmiając  swój  wybór  pani  Sobieskiej,  mówiła  prawdę.  Kardynał ocalił  ją  i  ofiarował  jej  nowe  życie,  ale  uważała,  że  spłaciła  ten  dług z naddatkiem. Ostatnio wiele myślała o Jakubie Mojasewiczu. O tym, co się z nim stało. W Krakowie powiedział jej, że powinna pomyśleć o przyszłości. Te słowa nie dawały jej spokoju.
Charlotta czuła, że już niedługo zechce dokonać zmian, póki jest młoda i  ładna.  Może  znajdzie  sobie  męża,  dobrego  człowieka  nieznającego  jej przeszłości. Kto wie, może nawet przygarnie jakąś sierotę, którą wychowa jak własne dziecko. Jednak w jej fachu niełatwo było się wycofać. Aby to zrobić i zacząć nowe, wygodne życie poza zasięgiem długich rąk kardynała de Bonziego, potrzebowała protekcji Sobieskich.
Skrzydła  drzwi  zostawiono  rozwarte  na  oścież,  a  taras  oświetlały pochodnie, choć i bez ich światła noc była bardzo jasna. Owiała ją rześka bryza powiewająca od strony Wieprza. Westchnęła z rozkoszą i oparła dłonie o szorstką kamienną balustradę. Poniżej w parku i bliżej rzeki płonęły setki żołnierskich ognisk.
Za  rzeką  we  wsi  trwała  noc  świętojańska.  Charlotta  słyszała  śpiewy, muzykę i radosne okrzyki chłopów bawiących się przy ogniskach. Nurtemrzeki  poniżej  zamku  spływały  migoczące  światełkami  wianki  rzucane  na wodę przez dziewczęta.
„Wiele z nich utraci tej nocy swą niewinność”.
Wspomniała   własny   pierwszy   raz   i   zacisnęła   palce   na   szorstkim kamieniu.
Usłyszała szuranie za plecami. Obróciła się i zobaczyła Cichonia. Miał zapadnięte oczy i był wychudzony, ale wyglądał na zdrowego. Charlotta roześmiała się i wpadła mu w ramiona.
– Co tu robisz?
– Nie mogłem wylegiwać się w łóżku, gdy tyle się dzieje. Rana już wcale mi nie doskwiera.
– Kiedy przybyłeś?
– Dziś, wraz z wojewodą ruskim – wyjaśnił Cichoń. – Zamierzam prosić hetmana, aby na powrót przyjął mnie w służbę. Ciężko jednak teraz dostać się przed jego oblicze.
–  Załatwię  to  z  panią  Sobieską.  Nie  trap  się  tym.  –  Zerknęła  na podniszczony strój wachmistrza. – Wystaram się też o zapłatę dla ciebie – dodała i z radością objęła go za ramiona. – Nie masz pojęcia, jak brakowało mi ciebie w Krakowie.
Uśmiechnął się lekko zażenowany.
– Muszę już iść – oznajmił. – Mam wartę w obozie. Żołnierze wymykają się do wsi w nadziei, że przygruchają sobie na tę noc jakąś dziewkę.
– Idź. Zobaczymy się jutro.
Odprowadziła   Cichonia   wzrokiem,   póki   sylwetka   wachmistrza   nie roztopiła się w mroku. Potem spojrzała w okna komnaty na piętrze, gdzie odbywała się narada spiskowców. Służba gasiła już świece, co wskazywało, że  zebranie  dobiegło  końca.  Charlotta  zeszła  z  tarasu  i  korzystając  ze schodów dla służby, dostała się do skrzydła gmachu, w którym kwaterowałSieniawski.
Podeszła pod drzwi jego komnaty i nie pukając, nacisnęła klamkę. Mikołaj  właśnie  obmywał  się  w  miednicy  ustawionej  za  częściowo
rozłożonym  parawanem.  Umięśniony,  nagi  od  pasa  w  górę  wyprostował plecy i otarł dłonią wodę ściekającą z torsu.
– Cieszę się, że przyszłaś – rzekł. Osuszył twarz i pachy ręcznikiem, po czym odrzucił go niedbale na oparcie krzesła.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do Mikołaja. Wyszedł jej naprzeciw   i   objął   ramieniem   w   talii   w   taki   sposób,   że   przylgnęła podbrzuszem do jego przyrodzenia.
Pocałowali się, długo i namiętnie.
– Przy tobie robię się twardy jak skała – mruknął.
–  Jestem  pewna,  że  przy  innych  kobietach  również  nie  masz  z  tym kłopotu – powiedziała i odsunęła się, gdy próbował wsunąć dłoń między jej uda.
Nawet nie zaprzeczył. Uśmiechnął się o jeden ząb szerzej i wskazał na pękate flaszki z winem ustawione na kredensie.
– Wolę czerwone, a ty? – zapytał.
– Może być – przytaknęła.
Sieniawski  wręczył  jej  cynowy  pucharek  z  trunkiem.  Podziękowała i usiadła na skraju łóżka.
– Widziałam się z Marią Kazimierą – oznajmiła. – Ponoć głosowałeś za atakiem na zamek.
Sieniawski uśmiechnął się rozbawiony.
– Przecież mnie znasz, nie lubię półśrodków. Mój ojciec zwykł mawiać: jeśli sięgasz po szablę, bądź gotów jej użyć.
– Z pewnością będziesz miał po temu okazję – stwierdziła Charlotta. –Pomysł Morsztyna, aby na czele delegacji stanął Prażmowski, to otwarta zachęta do przelewu krwi.
–  Morsztyn  jest  śliski  jak  piskorz.  Nie  ufam  mu  –  odparł  po  chwili Sieniawski.
Usiadł obok Charlotty i objął ją wpół. Złożyła mu głowę na ramieniu, czując w nozdrzach ostry zapach jego skóry.
–  Jak  sądzisz,  ile  potrwa,  nim  książę  de  Longueville  przybędzie  do Gdańska? – zapytał Mikołaj.
Wydęła usta.
–  Kilka miesięcy,  i to  pod  warunkiem że flota Francuzów przełamie blokadę armad Holendrów, Anglików i Duńczyków.
– A jeśli Francuz nie przypłynie? – W głosie Mikołaja brzmiała rozterka lub może nawet lęk.
Charlotta wyczuła, że to właściwy moment. Spojrzała mu w twarz.
–   Zostaniecie   przez   długi   czas   zdani   na   własne   siły,   walcząc z Korybutem, Pacami i szlachtą wierną Wiśniowieckim. Przez ten czas może się  wiele  zmienić,  zwłaszcza  jeśli  Sobieski  odniesie  kilka  zwycięstw. Książątko z Francji może nie być wam już wówczas potrzebne.
Poczuła, jak jego ciało się napina.
– Co masz na myśli?
–  Jeśli  to  Sobieski  zostałby  królem,  zwolniłyby  się  urzędy  hetmana i  marszałka,  a  także  dziesiątki  intratnych  starostw.  Kto  wie,  ile  z  tego przypadłoby tobie.
Mikołaj wlepił w nią czujne spojrzenie.
– Czy to słowa Marysieńki? – zapytał otwarcie.
– Wyłącznie moje. Nie wykluczam jednak, że w jej głowie rodzą się podobne myśli.–  Lepiej  będzie  dla  nas  wszystkich,  aby  Prażmowski  i  Morsztyn  nie dowiedzieli się o nich – przestrzegł ją surowo. – Ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba, to rozłam i wstrzymanie subsydiów z Paryża.
Zamilkli  na  chwilę.  Mikołaj  wychylił  do  końca  trunek  ze  swojego pucharka.
–  Ale  może  masz  słuszność,  zobaczymy,  co  przyniesie  los  –  dodał niespodziewanie.  –  Tymczasem  skupmy  się  na  kilku  dniach  naprzód.  W Warszawie są tylko dwa miejsca, które mogą stawić nam poważniejszy opór. Zamek i Arsenał. Pierwszy jest niedostatecznie ufortyfikowany, mają tam jednak armaty, których nam brakuje. Te z kolei są nic niewarte bez kul i  prochu  przechowywanych  w  Arsenale.  I  to  jest  wielki  kłopot.  Znam komendanta zbrojowni, to Niemiec ze Śląska. I gorliwy zwolennik Korybuta.
Charlotta przypomniała sobie ogromny budynek Arsenału, wzmocniony basztami  i  wałami  ziemnymi,  przy  którym  rozlewał  się  wielki  zbiornik wodny. Pomyślała, że można by to wykorzystać.
– O ile pamiętam, z rozlewiska przy Arsenale prowadzą rury, którymi doprowadza się wodę do zamku i Starej Warszawy – powiedziała. – Jeśli pozbawić obrońców wody w taki upał, szybko uleci z nich zapał do stawiania oporu.
Sieniawski pokiwał głową z uznaniem.
–  Wyborna  myśl,  wciąż  jednak  wymaga  od  nas  przejęcia  samego Arsenału. Inaczej wystrzelają nas z armat, nim zajmiemy pompy.
Charlotta wzruszyła ramionami.
– Ufam, że sobie z tym poradzisz.
– Owszem, o ile mi pomożesz – mruknął i pocałował ją w szyję poniżej ucha. Zmrużyła oczy, poddając się przyjemnemu doznaniu.
Położyła mu dłoń na podbrzuszu i wsunęła palce pod materiał spodni. Powitał ją naprężony i gotowy do szturmu.– Mam chwycić za muszkiet? – zakpiła. Musnęła go opuszkami palców. – Och… nie – wydyszał jej w ucho. – Wykorzystasz najgroźniejszą broń,
jaką masz. Siebie.ROZDZIAŁ XI
Ciężar korony
Czerwiec A.D. 1672
Żołnierze napływali ze wszystkich stron szerokim traktem krakowskim i wąskimi uliczkami zbiegającymi się na placu z Kolumną Zygmunta III Wazy. Stary król, wznosząc miecz i krzyż, przypatrywał się z cokołu tej nawale wojska zmierzającego ku bratobójczej wojnie.
–  Dużo  ich  –  mruknął  Grot  stojący  przy  oknie  klatki  schodowej  na trzeciej kondygnacji zamku.
– Więcej niż nas – zgodził się Tyner. – Ale zawsze lepiej jest bronić się na wałach, niż je zdobywać.
– Co prawa, to prawda – przytaknął wachmistrz. – Choć mury wokół miasta nie wytrzymają jednego szturmu. Trzeba było spalić domy i warsztaty na przedpolu, aby tamci nie mieli gdzie znaleźć osłony.
Tyner nie mógł odmówić tym słowom słuszności.  Fortyfikacje Starej Warszawy,    średniowieczne    i    podniszczone,    z    masą    dostawionych drewnianych bud i straganów, prezentowały się jako żałośnie słaba zaporawobec wielkiej siły wojska sprowadzonego przez buntowników. Podłożenie ognia w taki upał nie wchodziło jednak w grę.
– Pożar mógłby strawić całe miasto – odparł Tyner. – Tylko tego jeszcze brakuje, żeby zaczęli porównywać Korybuta do Nerona.
Wachmistrz podrapał się po przetłuszczonej czuprynie.
– Neron… kto zacz? Nie słyszałem.
–  Taki  cesarz  –  wyjaśnił  Tyner  bezwiednie.  –  Spalił  stolicę  i  sypiał z własną matką.
– Nie daj Bóg! – zakrzyknął Grot zgorszony. Pochylił się konspiracyjnie do  porucznika.  –  A  ten  cały  cesarz  to  musi  być  jaki  familiant  naszej królowej?
Bogusław zamrugał zdumiony.
– Cioteczny brat matki – wypalił z kamienną miną. – Ale nie mów tego na głos, Habsburżanka nie lubi, jak wspomina się o wuju Neronie.
Wachmistrz pokiwał głową.
– Nie dziwota to, taki wstyd dla rodziny.
Tyner   miał   już   przyznać   się   do   żartu,   gdy   zza   linii   wojska zgromadzonego przed kościołem wyjechała delegacja buntowników.
Na przedzie podążał Sobieski na gniadoszu, odziany w zbroję i lwią skórę przerzuconą przez ramię. Towarzyszył mu prymas dosiadający czarnego jak noc ogiera. Za tymi dwoma zmierzali Morsztyn, Wielopolski, Lubomirski i wielu innych większych i mniejszych panów.
Tyner wychylił się z okna i spojrzał na fortyfikacje otaczające siedzibę króla.  Gwardziści  i  szlacheccy  ochotnicy  zajęli  już  pozycje  na  wałach, trzymając broń w gotowości. Nad bateriami armat w narożnych bastionach unosiły się ciemne smużki dymu z wolno tlących się lontów przygotowanych na wypadek szturmu.–  Miej  baczenie.  Jakby  coś  się  wydarzyło,  będę  przy  sali  senatu  – powiedział do Grota.
Cofnął się od parapetu i zszedł po marmurowych schodach piętro niżej, do  przedsionka  senatu.  Zastał  tam  Węgrów  ze  straży  marszałkowskiej uzbrojonych w halabardy. Pchnął skrzydła drzwi i znalazł się w wielkiej sieni pełniącej funkcję kuluarów. W miejscu jednej ze ścian wznosił się mały balkon wychodzący na salę. Tyner zatrzymał się tam.
Komnata izby wyższej parlamentu była bardzo rozległa i miała kształt prostokąta. Pod bogato zdobionym sufitem zwisały kandelabry, przydatne, gdy obrady przeciągały się do późna w nocy. Tron jego wysokości wciąż był pusty,  podobnie  jak  większość  senatorskich  krzeseł  ustawionych  rzędami wzdłuż    obu    ścian    wysokiej    izby.    Środkową    część    pomieszczenia pozostawiono pustą. Zgodnie z prawem gromadzili się tam posłowie z sejmu znajdującego  się  piętro  niżej,  gdy  połączone  izby  parlamentu  oznajmiały królowi swą decyzję.
Grupa senatorów pozostałych przy królu po zerwaniu sejmu liczyła nie więcej  niż  trzydzieści  osób.  Wśród  regalistów  brakowało  tylko  kniazia Dymitra  i  Paców,  szykujących  wojska  na  Wołyniu  i  Litwie.  Ci,  którzy pozostali w Warszawie, zbijali się w grupki i dyskutowali zawzięcie. Reszta senatorów   przebywała   przy   Sobieskim,   niezdecydowani   zaś   wyjechali z miasta i zaszyli się w swych dobrach, czekając na rozwój wypadków.
– Można było się spodziewać, że zostanie ich więcej. Prawda?
Tyner omal nie podskoczył, słysząc kobiecy głos za plecami, niczym wyrostek, którego przyłapano na podglądaniu kobiet w łaźni.
Obejrzał się i skupił wzrok na Klarze Pac.
– Tak, chyba tak – odparł.
W jej obecności tracił pewność siebie, wręcz czuł się speszony. Wśród gwardzistów aż huczało o ognistym temperamencie i przygodach miłosnychkanclerzyny.  Prawdę rzekłszy,  Bogusław także nie wygoniłby  jej z łoża. Gdyby tylko jakimś cudem zdecydowała się tam znaleźć.
– Jak myślisz waszmość, wytrzymamy do przybycia odsieczy?
– To zależy, kiedy nadciągnie.
– No tak… – Obdarzyła go najwątlejszym z uśmiechów. Przysunęła się bliżej balustrady, niby przypadkiem ocierając się o niego biodrem.
Czuł  w  nozdrzach  jej  zapach,  mieszankę  potu  i  wytwornych  perfum. Zaczął się zastanawiać, jaka jest pod tą suknią. Jak smakuje.
Spojrzała mu w oczy. Zupełnie jakby czytała w jego myślach. Speszony obrócił się do niej bokiem.
– Król ufa ci, panie Tyner, doskonale spisałeś się w Krakowie. Co byś zrobił na jego miejscu?
Bogusław popatrzył na Klarę z ukosa.
– Gdy tylko Sobieski, Prażmowski i reszta malkontentów znaleźliby się w senacie, kazałbym ich pojmać.
Uśmiechnęła się szerzej, co tylko dodało jej uroku.
– Gdybyż to było takie proste.
Tyner przeciągnął językiem po przednich zębach.
– A nie jest?
Parsknęła śmiechem.
– Proste i skuteczne. Obawiam się jednak, że jego wysokość zbytnio ceni honor, aby przystać na coś takiego.
Tyner skwitował to wzruszeniem ramion.
–   Słusznie   mówią   o   waćpanu,   żeś   niebezpieczny   szubrawiec   – powiedziała Klara.
–  A  o  waćpani,  żeś  wielce  kochliwa  –  odparował,  zanim  ugryzł  się w język.– My, Francuzki, słyniemy z temperamentu – zripostowała swobodnie i położyła dłoń na piersi Tynera. – Mówił ktoś waćpanu, że masz piękne oczy?
– Mój wachmistrz wspominał rankiem coś na ten temat.
Klara się roześmiała.
– Rada będę wkrótce dłużej porozmawiać z waćpanem – rzekła, a potem zostawiła go samego na balkonie.
Bogusław potarł zarost na żuchwie. Westchnął, czując ciągle mrowienie w naprężonym kroczu. Im więcej czasu upływało od śmierci Marii, tym częściej myślał o kobietach. O tym, co mogły dać mężczyźnie. Z naturą ciężko dyskutować, a jeśli już zaczyna się to robić, i tak człowiek stoi na straconej pozycji.
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk otwieranych podwojów senatu. Przez ich szeroko rozchylone skrzydła wkroczyła do komnaty delegacja malkontentów.
Obie wrogie sobie grupy senatorów trzymały się z dala, oczekując na przybycie króla. Jego wysokość pojawił się po kilku minutach w otoczeniu gwardzistów.  Pozdrowił nieznacznym skinieniem głowy  senatorów z obu frakcji i zasiadł na tronie. W tym czasie gwardziści zajęli pozycje za plecami jego wysokości i po obu stronach podwyższenia.
Senatorowie  zasiedli  na  krzesłach  i  tylko  Prażmowski  zbliżył  się i przystanął kilka kroków od tronu. Zaczął przemawiać, ale Tyner, stojący na przeciwległym     krańcu     sali,     wychwytywał     tylko     skrawki     zdań wypowiadanych  przez  jego  ekscelencję,  dodatkowo  wypowiedź  prymasa często  zagłuszały  okrzyki  wzburzenia  ze  strony  senatorów  regalistów. Kilkakrotnie z ust Prażmowskiego padały takie słowa, jak „dobro ojczyzny”, „abdykacja”, „nieudolność”, „bratobójcza wojna” i „odpowiedzialność”. Na koniec zaś padła otwarta propozycja rezygnacji z korony i przekazania jej w godniejsze ręce.Michał  Korybut  słuchał  wywodu  prymasa  zachmurzony,  trzymając sztywno ręce na podłokietnikach tronu, jakby obawiał się, że ktoś podbiegnie i wyrwie mu mebel spod tyłka.
Prażmowski   skończył   przemawiać   i   dopiero   wówczas   zasiadł   na honorowym miejscu przeznaczonym dla prymasa. Król odczekał chwilę, aż ucichnie poruszenie na sali, i zwrócił się do panów Korony i Litwy.
Tyner nadstawił uszu, lecz pierwsze słowa wypowiedziane przez Michała Korybuta zagłuszył odgłos ciężkich kroków na posadzce. Bogusław obejrzał się i zobaczył Grota.
– Coś się dzieje na rzece – rzekł wachmistrz.
– Co takiego?
– Statki – rzucił krótko Grot. – Sam zobacz.
Pognali na piętro, tym razem do komnaty, której okna wychodziły na Wisłę. Rzeką płynęła flotylla kilkunastu szkut. Wszystkie miały podniesione żagle i mrowie żołnierzy na pokładach. Na wielu łodziach transportowano armaty.  Stateczki  zmierzały  do  przystani,  w  miejsce,  gdzie  zamkowe fortyfikacje łączyły się z zaniedbanym fragmentem muru miejskiego.
Tyner w panice omiótł wzrokiem nieliczne wojsko strzegące tego odcinka wałów.
– Powiadom komendanta, niech przerzuci tu część żołnierzy – wyrzucił z siebie jednym tchem. – I niech zaczną przeciągać działa. Szturm może ruszyć, gdy tylko malkontenci opuszczą zamek.
Wachmistrz wypadł z komnaty, trzaskając drzwiami.
Bogusław wychylił się z okna i przyłożył dłoń do czoła, aby nie raziło go słońce. Łodzie były wciąż za daleko, aby mógł dostrzec barwy i sztandary, lecz szkuty, płynąc z nurtem, bardzo szybko zbliżały się do przystani.
Na  wałach  chroniących  zamek  od  strony  rzeki  pojawili  się  nowi gwardziści uzbrojeni w muszkiety i piki, zaczęto też przetaczać na lawetachkilka lżejszych dział. Na wielkie armaty trzeba było poczekać nawet kilka godzin.
Tyner  zagryzł  nerwowo  wargi.  Pierwsza  z  łodzi  przybiła  właśnie  do drewnianego pomostu. Z jej pokładu zaczęli zeskakiwać uzbrojeni ludzie. Inne szkuty cumowały przy brzegu, a z ich pękatych brzuchów wylewały się na płyciznę kolejne fale żołnierzy.
Na pomost spuszczono trap i zeszła po nim niewysoka postać w czarnej sukni. Nawet z daleka Tyner rozpoznał tę zdecydowaną, groźną dla wrogów twarz. Wypuścił powietrze przez zęby i niemal uśmiechnął się na jej widok.
Wilczyca z Zamościa przybyła bronić swego syna.
W sercu księżnej Gryzeldy ścierały się dwa przeciwstawne uczucia: duma i żal. Kniahini ubolewała, że nie zdążyła przybyć na czas, by wesprzeć syna w trudnych chwilach w senacie. Jednocześnie była dumna z tego, jak dzielnie i z godnością odrzucił wezwanie prymasa do ustąpienia z tronu.
Niestety nie wszyscy w sali małej rady podzielali jej dumę.
– Jak ten klecha śmiał pouczać cię w obecności senatorów? – Pretensja Eleonory sugerowała, że cała wina leży po stronie Michała. – Powinieneś go aresztować, uwięzić ich wszystkich!
Gryzelda  powstrzymała  się  przed  wypowiedzeniem  kąśliwej  uwagi. Habsburżance wciąż wydawało się, że jest w Wiedniu, gdzie każdego można wrzucić do lochu lub oddać katu. Kniahini postanowiła zignorować głupotę synowej.   Mieli   dość   problemów,   aby   jeszcze   prowokować   niesnaski w rodzinie.
Pozostali   uczestnicy   narady   nie   spieszyli   się   z   zabraniem   głosu. Podkanclerzy Olszowski wpatrywał się ponuro w blat stołu, jakby w słojach orzechowego  drewna  kryły  się  wszelkie  odpowiedzi  i  mądrości.  Jego wysokość zaciskał dłonie na pucharze, posapywał i marszczył brwi, a KlaraPac z lisim uśmiechem trzymała list, który miał ocalić ich wszystkich.
– Co pisze twój mąż? – zapytała ją Gryzelda najbardziej uprzejmym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
Uśmiech na ustach kanclerzyny poszerzył się odrobinę.
– Wojsko litewskie wyruszyło już i zmierza na Warszawę. Dotrą tu za kilka dni.
„Powinni być tu od tygodnia”, pomyślała Gryzelda, zachowała jednak milczenie. Dla wszystkich obecnych przy tym stole było oczywiste, czemu bracia Pacowie nie pojawili się jeszcze u boku króla. To był rodzaj ukrytego przesłania. Ocalimy was, ale nie za darmo. Żądamy wpływów i bogactw, już nie tylko na Litwie, ale w całej Rzeczypospolitej.
Kniahini obiecała sobie, że znajdzie dla Paców nagrodę, taką, od której się  udławią.  Tymczasem  miała  na  głowie  innego  wroga.  Z  uprzejmym uśmiechem podziękowała kanclerzynie, po czym zwróciła się do biskupa Olszowskiego:
– Jak przedstawia się sytuacja w mieście?
Biskup zmarszczył brwi.
–  Część  mieszkańców  wyjechała,  inni  chowają  się  w  domach.  Nasi żołnierze i szlachta obsadzili mury i baszty, ale nie należy się spodziewać, że oprą   się   zaprawionym   żołnierzom   przyprowadzonym   przez   hetmana Sobieskiego. Gdy miasto padnie, na zamku zrobi się naprawdę ciasno. Mamy niewiele zapasów, dlatego głównym zadaniem jest utrzymanie przepraw na Wiśle, aby Litwini mogli przedostać się na nasz brzeg.
– Moje wojsko nadworne weźmie na siebie to zadanie – uspokoiła go Gryzelda. – Obsadzimy fortyfikacje od strony rzeki.
– Czemu nie ma z nami kniazia Dymitra? – zapytała Eleonora z jadowitą pretensją. – Kiedy udzieli nam wsparcia!?
– W swoim czasie i miejscu – odparła Gryzelda.Zielone oczy królowej rozbłysły.
– Można pomyśleć, że dywizja imć Wyżyckiego służy nie ochronie osoby króla, lecz waszych majątków na Wołyniu.
– Mój siostrzeniec jest na tyle silny, na ile pozwala mu na to potęga rodu Wiśniowieckich – rzekła kniahini. – Do którego ty również obecnie należysz, wasza miłość – dodała cierpkim tonem.
Po twarzy Olszowskiego przemknął ledwie zauważalny cień zwątpienia. –  Czy  prócz  nic  niewnoszących  sprzeczek  ktoś  ma  jakieś  przydatne
propozycje? – zapytał.
– Może wydamy mieszczanom broń z Arsenału? – zaproponował Michał Korybut. – Zyskamy w ten sposób kilka tysięcy zbrojnych.
– Oręż nie czyni nikogo żołnierzem, wasza wysokość – rzekł ksiądz biskup. – Niewyszkoleni ludzie uciekną lub poddadzą się przy pierwszym starciu i cała broń trafi w ręce buntowników… Poza tym, przykro mi to mówić, ale lojalność mieszczan nie jest pewna.
– A co z wiernymi nam senatorami? – spytała Gryzelda.
– Mówią dużo i głośno o poparciu dla jego wysokości, lecz żaden nie przyprowadził ze sobą poważniejszych sił – powiedział podkanclerzy. – Po cichu zaś prą do negocjacji z malkontentami i szukają porozumienia, gdyż wojna  z  Turcją  wydaje  się  nieuchronna.  –  Wykrzywił  usta  w  smutnym grymasie. – Pozostali nie robią nawet tego. Zaszyli się w swych twierdzach i nie będą się mieszać.
– Zdrajcy, wszędzie zdrajcy – wysyczała Eleonora ze złością.
Gryzelda zmierzyła synową karcącym spojrzeniem.
– Gniew i wyrzekania niczego tu nie zmienią, wasza miłość.
Olszowski odchrząknął.
– Wciąż jest jeszcze czas, abyście, wasze miłości, przenieśli się na drugibrzeg Wisły.
–  Wykluczone  –  zaprotestowała  Gryzelda.  –  Król  nie  będzie  uciekał z własnej siedziby.
Korybut uniósł wzrok i pokiwał głową.
– Zostanę w zamku i będę się bronić – zadeklarował.
Zabrzmiało to nader stanowczo i na tym zakończyli naradę.
Wszyscy już powstali z miejsc, gdy Gryzelda zwróciła się do syna:
– Chcę pomówić na osobności z miłościwym panem.
Korybut zerknął niepewnie na Eleonorę.
– Oczywiście, matko.
Olszowski  wyszedł  pierwszy,  królowa  ostatnia.  Jeszcze  w  drzwiach zmierzyła teściową rozwścieczonym wzrokiem. Gdy w końcu zostali sami, Gryzelda rzekła:
– Trzeba działać, ale w sposób, który oszczędzi krajowi wojny domowej albo uczyni ją chociaż mniej krwawą.
– Co masz na myśli, matko?
– Gdyby Sobieskiemu coś się przydarzyło, następny w kolejce do urzędu hetmana wielkiego jest twój wuj Dymitr.
W oczach Michała odbił się szok.
– Mamy go zabić? To proponujesz?
– Dyskretnie, w taki sposób, aby nikt cię z tym nie powiązał. Poczyniłam już ku temu przygotowania.
– Nigdy na coś takiego nie przyzwolę! – Głos króla drżał z oburzenia. – Więcej do tego nie powracajmy.
Zamierzał odejść, lecz Gryzelda chwyciła go za dłoń.
– Jesteś prawym człowiekiem, tak cię wychowałam. Teraz jednak nie czas na słabość. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu.Osłabimy malkontentów i zyskamy kontrolę nad armią. Pomyśl, jak wiele możemy wówczas razem osiągnąć.
– To podłe, matko, nie chcę o tym słyszeć.
–  Nie  bądź  głupcem  –  prychnęła  z  irytacją.  –  Ten,  kto  chce  władać innymi, musi czasem splamić dłonie odrobiną krwi!
Jego wysokość zmrużył oczy.
– To ja jestem królem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Rozkazuję ci jako twój władca zaniechać tego pomysłu. – Wydostał się z uchwytu matki i wyszedł z komnaty, trzaskając drzwiami.
Gryzelda  zacisnęła  pięści,   zastanawiając  się,   gdzie  popełniła  błąd w  wychowaniu  Michała.  I  jak  zwykle,  zanim  doszła  do  jakichkolwiek wniosków, porzuciła niewygodną myśl. Nawet tak mądra kobieta jak księżna musiała się ugiąć pod oczywistym faktem, że jej miłość do syna jest ślepa. Zawsze, choćby wbrew niemu, będzie stać w jego obronie.
Od pięciu dni przebywała w Warszawie i przez cały ten czas z niebios lał się okrutny żar, jakby te, nie czekając na Sąd Ostateczny, chciały wypalić wszelką niegodziwość pleniącą się w tym grzesznym mieście.
„Gdybyż to było takie proste”.
Księżna Gryzelda rozpięła przepocony kołnierz sukni, pochyliła się nad miską i ochlapała wodą twarz i szyję. Przyjemnie chłodna ciecz przyniosła ulgę rozgrzanej skórze i na krótko pomogła uspokoić duszności. Kniahini wyprostowała się i znów chwycił ją skurcz w piersi, kolejny już tego dnia. Pozwoliła, aby wilgoć sama wyparowała na jej skórze, po czym podeszła do otwartego  na  oścież  okna  z  nadzieją  na  powiew  wiatru.  Na  próżno. Podwórzec  przed   pałacykiem,   w  którym  się  zatrzymała,   przypominał rozgrzaną patelnię.W  rozwartych  drzwiach  salonu  pojawił  się  jej  sekretarz.  Ukłonił  się i zapowiedział przybycie oczekiwanego przez Gryzeldę gościa.
Mężczyzna, szczupły i ciemnowłosy, o wypielęgnowanej, przyprószonej siwizną bródce, trzymał pod pachą skórzany pakunek. Ukłonił się i popatrzył na księżnę dużymi brązowymi oczyma.
Kniahini zbliżyła się do stolika ze stojącą na blacie szkatułką.
– Proszę spocząć, panie Herst. – Wskazała gościowi krzesło i usiadła pierwsza. Była świadoma, że to nazwisko jest jednym z wielu, których ten używa.
Mężczyzna położył pakunek na stole, zasiadł i oparł urękawiczone dłonie o blat.
– Mam odpakować? – zapytał.
Kniahini przytaknęła.
Herst rozpiął dwie klamry spinające pokrowiec i rozłożył go. Wewnątrz znajdowała  się  gruba  księga  w  pozłacanej  oprawie.  U  góry  widniało wytłoczone w złocie imię i nazwisko autora dzieła: Honoré d’Urfé. Poniżej zaś  tytuł  –  L’Astrée.  Powieść  ta  była  jednym  z  najbardziej  poczytnych romansów,  choć  od  wydania  pierwszego  z  pięciu  tomów  minęło  ponad sześćdziesiąt lat.
Gryzelda wyciągnęła rękę, ale zawahała się. Spojrzała pytająco na Hersta. – Proszę, choć po dotykaniu stron zalecam umyć dłonie – uspokoił jej
obawy.
Otworzyła wolumin. Już pierwsza strona przyciągała wzrok ryciną bogini Diany leżącej w ramionach młodzieńca na tle arkadyjskiego ogrodu.
–  Jak  trucizna  przedostanie  się  do  organizmu?  –  zapytała  księżna rzeczowo.
Herst wskazał na pozlepiane ze sobą końcówki kartek. Każda stronica została celowo sklejona z następną.– Osoba czytająca książkę będzie zmuszona ślinić palec, aby ułatwić sobie przewracanie kartek – wyjaśnił truciciel. – W ten sposób wprowadzi substancję do ust.
– Zmyślne – przyznała kniahini. – Czy ta lepkość nie wzbudzi jednak podejrzeń?
– To egzemplarz z tysiąc sześćset dwudziestego czwartego roku, biały kruk zawierający pierwsze trzy tomy zebrane w jednej księdze z rycinami. Po tak długim czasie posklejane karty w woluminach dodają im tylko posmaku autentyczności. – Herst uśmiechnął się słabo. – Że pozwolę sobie użyć tego określenia.
Gryzelda była doskonale świadoma wartości książki. Wydała na jej zakup astronomiczną kwotę, za którą można by nabyć dwie ludne wsie.
– Podasz się, panie, za księgarza, który sprowadza dzieła z Francji – rzekła.
– Skąd pewność, że wskazana osoba będzie chciała kupić książkę?
– Ta historia ma dla niej olbrzymią wartość sentymentalną. Wierz mi, panie, nie będziesz miał żadnych kłopotów ze sprzedaniem tego egzemplarza.
Herst  owinął  wolumin  w  skórzany  pokrowiec.  Gdy  skończył  zapinać klamry, Gryzelda wskazała na kuferek.
– Wasza zapłata, resztę otrzymacie po wykonaniu zadania.
Herst  uniósł  wieko  i  wyciągnął  chudą  sakiewkę.  Uniósł  wzrok  na kniahinię, a potem ściągnął rękawiczkę z prawej ręki. Przechylił trzos i z jego wnętrza  wytoczył  się  wspaniały  rubin.  Truciciel  chwycił  klejnot  między kciuk a palec wskazujący i przez chwilę obracał go, sycąc oczy. Gryzelda spostrzegła długą bliznę po wewnętrznej stronie jego dłoni. Gdy kilka lat temu załatwiali interesy, tej szramy z pewnością tam nie było.
Herst wychwycił spojrzenie księżnej.
–  Efekt  małego  nieporozumienia  podczas  zagranicznych  wojaży  –wyjaśnił enigmatycznie.
Schował rubin w woreczku, po czym ukrył go za pazuchą kaftana.
– Jeszcze dziś udam się złożyć ofertę sprzedaży księgi – powiedział, nakładając rękawiczkę. – Proszę oczekiwać posłańca.
Pożegnali  się.  Po  wyjściu  Hersta  kniahini  spożyła  późne  śniadanie. Skubiąc sandacza i pasztet z sarniny, nie mogła uwolnić się od rozmyślań o planowanym morderstwie. Wiedziała, że robi to dla syna, ale nie potrafiła całkiem zagłuszyć wyrzutów sumienia.
Z rozterek wyrwało ją pojawienie się sekretarza z pytaniem, czy księżna przyjmie kolejnego gościa. Tym razem zupełnie nieoczekiwanego.
Przybyszem okazał się Andrzej Morsztyn, który pojawił się w kwaterze Wiśniowieckiej incognito.
Księżna  zaprosiła  podskarbiego  do  salonu,  gdzie  zasiedli  w  fotelach naprzeciw siebie.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – zapytała wprost, nie mając chęci silić się na uprzejmości. – Czyżbyś chciał, panie, odnowić przysięgę lojalności wobec króla?
–  Przyszedłem  z  czymś  o  wiele  cenniejszym  niż  przysięgi  –  odparł Morsztyn. – Te, jak oboje wiemy, zwykle okazują się puste.
Gryzelda popatrzyła nań podejrzliwie.
– Co to takiego?
–  Informacja.  Książę  de  Longueville  nie  żyje,  utonął  podczas  walk o przeprawę na Renie.
W komnacie zapadła grobowa cisza.
– Wiadomość rzeczywiście jest wiele warta – wykrztusiła Gryzelda. – O ile jest prawdziwa.
–   Książę   zginął   –   zapewnił   Morsztyn.   –   Co   istotniejsze,   niktw Warszawie o tym jeszcze nie wie, choć jest kwestią dnia lub nawet godzin, gdy wieść rozejdzie się wśród mych przyjaciół.
Gryzelda ściągnęła brwi.
– Nie rozmawiałeś o tym z nimi? Czemuż?
– Wpierw chciałem spotkać się z wami, pani.
– Zdajesz się na naszą łaskę? – Nie potrafiła ukryć satysfakcji.
Morsztyn uśmiechnął się półgębkiem.
–  Chciałem  raczej  zaproponować  tymczasowy  rozejm,  korzystny  dla wszystkich. Śmierć księcia de Longueville’a to przykry, choć niekoniecznie zły w skutkach obrót spraw. Miałem podstawy sądzić, że diuk był typem introwertyka  i  miewał  gniewne  usposobienie.  Nie  jestem  pewien,  czy nadawał  się  na  nasz  tron.  Ostatnie  elekcje  nauczyły  mnie  ostrożności w doborze królów.
Gryzelda  zmrużyła  oczy,  wpatrując  się  w  człowieka,  który  otwarcie znieważał jej syna.
– Co powstrzyma króla przed uderzeniem na zdrajców, gdy straciliście pretendenta do tronu? – wycedziła.
– Rozsądek, którego nigdy nie brakowało księżnej pani. Ludwik XIV dysponuje sporą liczbą żądnych korony książątek. Każdy z nich z radością przybędzie tu z armią, aby wywalczyć dla siebie tron.
– Nim to nastąpi, upłyną miesiące, może rok – oznajmiła Gryzelda. – Przez ten czas zwyciężymy w tej wojnie.
– Doprawdy? – spytał Morsztyn szyderczo. – O ile mi wiadomo, korpus księcia lotaryńskiego pomaszerował na zachód, na Węgrzech zaś powstańcy opanowali Koszyce. Wy także jesteście zdani na własne siły. Walka będzie wyrównana, a wynik niepewny.
–  Zapominasz  waszmość,  że  król  ma  po  swej  stronie  szlachtę,  która nienawidzi ciebie i twych przyjaciół.– Nasza szlachta kocha zwycięzców i bohaterów, księżno. Takich jak twój świętej pamięci mąż, kniaź Jarema. Kto może wiedzieć, jak zmienią się nastroje panów braci, gdy twój syn nie sprosta niemożliwemu i armia sułtana wedrze się w głąb Polski, sięgnie Lwowa, Krakowa czy… Zamościa?
– Zamość się obroni, choćbym musiała osobiście stanąć na murach – rzuciła Gryzelda z całym przekonaniem. – Co do Rzeczypospolitej, to zajęcie kilku miast niczego Turkom nie zapewni, tak jak nic nie dało Szwedom. Im głębiej poganie wedrą się w kraj, tym bardziej naród zjednoczy się wokół swego króla.
– Albo wokół innej osoby zdolnej ochronić ojczyznę – zauważył trafnie Morsztyn.
– Mówisz o hetmanie Sobieskim?
Morsztyn skinął głową.
– Przez moment stronnictwo francuskie będzie w rozsypce, lecz obawiam się, że większość mych przyjaciół nie zechce czekać miesiącami na przybycie z  Paryża  nowego  pretendenta  do  tronu,  gdy  Turcy  będą  plądrować  ich latyfundia  –  powiedział.  –  W  tej  sytuacji  zwrócą  się  do  Sobieskiego, człowieka dysponującego wojskiem.
Twarz Morsztyna nie zdradzała jego uczuć. Było jednak oczywiste dla księżnej, że podskarbi obawia się takiego rozwoju wypadków.
„Ciekawe, czy mówi tylko w swoim imieniu, czy wyraża także obawy swych francuskich mocodawców?”
– A senatorowie z twego stronnictwa co myślą na ten temat? – zapytała. –  Dotychczas  pomysł  ten  nie  znajdował  powszechnego  uznania,  lecz
śmierć księcia de Longueville’a wywraca szachownicę. Maria Kazimiera spotyka się z żonami zaprzyjaźnionych senatorów i podsuwa im pomysł wyboru Polaka po obaleniu twego syna. Nie wymienia nazwiska kandydata, ale to akurat jest oczywiste.Gryzelda wychyliła się z krzesła.
– Rozumiem, że ty, panie, nie widzisz Sobieskiego na tronie?
– Niedobrze jest dla wszystkich, gdy kto, równym będąc wobec inszych, nagle wynosi się ponad nich – przyznał Morsztyn otwarcie.
– Czy dlatego jesteś przeciw memu synowi? Przez zawiść?
Na ustach Morsztyna zagościł kpiący uśmieszek.
–  Cóż…  To  chyba  najpowszechniejsza  cecha  w  sejmie.  Zaraz  po chciwości.
Księżna wychwyciła aluzję.
– Czego oczekujesz w zamian za przekonanie przyjaciół do zawarcia ugody z królem?
– Och, niczego wielkiego – zapewnił podskarbi. – Jako gest dobrej woli ze    strony    dworu    przyjąłbym    zwrot    starostwa    tucholskiego,    które niesprawiedliwie  odebrano  mi  kilka  lat  temu,  a  także  –  kontynuował swobodnie – zaniechanie fałszywych oskarżeń, że rzekomo przywłaszczyłem sobie część dochodów z kopalń soli.
Gryzelda dokładnie tego spodziewała się po Morsztynie. W jej oczach zawsze był parweniuszem, który kupczy wszystkim i wszystkimi. Niemniej podzielała  jego  obawy.  Opozycja  przyciśnięta  do  muru  skupi  się  wokół Sobieskiego i armii koronnej. Nie mogła do tego dopuścić z powodów, które wskazał Morsztyn.
Ogarniała ją jednak złość na myśl, że miałaby choćby pozornie pojednać się z ludźmi winnymi zamachu na życie jej syna. Zacisnęła pięści, czując ból towarzyszący  wbijaniu  się  paznokci  w  skórę  dłoni.  „Czy  mam  wybór?” Odpowiedź była oczywista. Zemsta to luksus, na który nie zawsze można sobie pozwolić.
Po  wyjściu  podskarbiego  postanowiła  od  razu  pomówić  z  synem. Skierowała się do drzwi, ale zatrzymała się w pół drogi. Jako matka królacieszyła się szczególnymi prawami, lecz jednocześnie była też jego poddaną. Michał Korybut i tak nie miał opinii silnego władcy, dodawanie mu jeszcze piętna maminsynka z pewnością nie było jej celem. Doszła do wniosku, że lepiej będzie zachować pozory wobec dworu i oficjalnie poprosić o prywatną audiencję.
Przywołała swego sekretarza.
– Zapowiesz mnie u króla – oznajmiła. – To ma być rozmowa w cztery oczy.
Po wyjściu sługi usiadła przy oknie. Pałacyk, w którym się zatrzymała, znajdował  się  u  podnóża  zamku  i  był  częścią  większych  fortyfikacji ochraniających zjazd nad rzekę. W dole, między ogrodem a szańcami, rozbiło obóz kilkuset żołnierzy, których przyprowadziła z Zamościa. Inne oddziały wojsk nadwornych Wiśniowieckich obstawiały przeprawę przez Wisłę, skąd miała nadciągnąć armia litewska prowadzona przez Paców.
Posłaniec wrócił po kilkunastu minutach z wiadomością, że król oczekuje na nią. Gryzelda zabrała laskę i udała się na spotkanie.
Aby dostać się do zamku, musiała wejść po schodach na taras i przejść przez    ogród.    Pośród    żywopłotów    i    klombów    napotkała    grupkę wypoczywających  dwórek.  Nieco  dalej  przy  fontannie  kilka  innych  dam bawiło się w ciuciubabkę z przystojnym oficerem. Powietrze było ciężkie i  zanosiło  się  na  gwałtowną  burzę.  Gdy  kniahini  dotarła  pod  królewski gabinet, jej serce uderzało niczym zepsuta kołatka, a w skroni pulsował ból.
Wszystkie  te  dolegliwości  nasiliły  się,  gdy  znalazła  się  w  gabinecie i ujrzała Eleonorę siedzącą przy stole po prawicy męża. Trzecie krzesło było wolne. Księżna Gryzelda sztywno spoczęła na nim i wbiła wzrok w syna.
– Liczyłam na rozmowę na osobności – rzekła oschle.
Michał miał choć na tyle przyzwoitości, aby się zarumienić.
– Uznałem, matko, że będąc w tak trudnym położeniu, wszelkie sprawypowinniśmy omawiać wspólnie – powiedział i zerknął na Eleonorę. Królowa uśmiechnęła się wdzięcznie, obserwując teściową z jadowitą
satysfakcją. Gryzeldę znów dopadł brak oddechu. Z wysiłkiem powstrzymała się przed poluzowaniem guzika przy kołnierzu sukni. Dawniej wyszłaby z komnaty, trzaskając drzwiami, a Michał wybiegłby za nią i błagał o przebaczenie.
„Taki wybuch gniewu nic nie da. Ta złotowłosa żmija zatruła mu umysł”. Używając całej mocy swego charakteru, opanowała się i po raz drugi tego
dnia przełknęła dumę.
– Książę de Longueville nie żyje – oznajmiła krótko, licząc na wywołanie wrażenia.
Nie pomyliła się. W komnacie zapadła cisza.
Korybut wychylił się z krzesła.
– Czy to pewna wiadomość? – wychrypiał.
– Wydaje się, że tak. O ile istnieje coś takiego w dzisiejszych czasach. Na twarzy jej syna odmalowała się ulga.
– Skąd te wieści? – zapytała Eleonora.
–   Od   podskarbiego   Morsztyna,   który   zaofiarował   nam   pomoc w negocjacjach z malkontentami.
Eleonora parsknęła ze wzgardą.
– Przyczołgał się błagać o łaskę – syknęła mściwie. – Pacowie są dzień drogi od miasta, jutro dotrą na Pragę. Mamy dość łodzi, aby przeprawić Litwinów przez rzekę! – zawołała podekscytowana. – To najlepszy czas, by uderzyć w opozycję wszystkimi siłami, jakimi dysponujemy w Warszawie. Aresztujemy zdrajców i wymierzymy im królewską sprawiedliwość.
– Uważam, że powinniśmy przyjąć ofertę Morsztyna – ostudziła zapędy synowej Gryzelda. – Porozumienie zapobiegnie wojnie domowej i pozwoliskupić wszystkie siły na obronie ojczyzny przed najazdem sułtana.
– Morsztyn to szczur, który ucieka z tonącego okrętu! – zakrzyknęła ze wzburzeniem królowa. – Ojczyzna jest ostatnią sprawą, o jaką dba.
– Nie on jeden – odparła cierpko kniahini. – Ty również przedkładasz interes swego rodu nad dobro królestwa, którym władasz.
Eleonora poczerwieniała z gniewu.
– Śmiesz mnie oskarżać, pani!? Jakim prawem!? Jestem twą królową! Kniahini nie poświęciła temu wybuchowi więcej uwagi, niż gdyby przez
komnatę przeleciała mucha. Zwróciła się bezpośrednio do syna:
–  Masz  rzadką  okazję  pozbyć  się  Sobieskiego  i  zrewoltowanej  armii cudzymi rękoma. Hetman nie ma dość sił, aby przeciwstawić się Turkom. Zostanie  pobity  albo  ucieknie  z  wojskiem,  zostawiając  Podole  i  Ruś  na pastwę hord pogan. Ty zaś zgromadzisz w tym czasie wokół siebie szlachtę i wystąpisz w roli wybawcy ojczyzny. Gdy przyjdzie ten czas, oskarżymy Sobieskiego o niedołęstwo i zdradę. Zapewniam cię, że gdy padną Kamieniec i Lwów, nikt nie będzie bronił hetmana. Pozbawimy go urzędów i skażemy na banicję.
Król poruszył się nerwowo.
– Ale oni próbowali nas otruć, pozbawić tronu – zauważył ze skargą. – Musimy ukarać zdrajców – dodał bez zbytniego przekonania.
Kniahini spojrzała twardo w oczy syna.
– Zatem musicie radzić sobie sami. Moje wojska nadworne nie wezmą w tym udziału – oznajmiła zdecydowanie. – Jeśli oboje tak bardzo pragniecie rozlewu  krwi  i  własnej  zguby,  nie  mieszajcie  mnie  w  to.  Wracam  do Zamościa.
Szok,    jaki    odbił    się    na    obliczach    Michała    i    Eleonory,    był najcudowniejszym widokiem. Księżna omal się nie uśmiechnęła.
– Ależ matko!… – wykrzyknął król zdławionym głosem.Gryzelda oparła się na lasce i krzywiąc się z powodu bólu kolan, wstała. – Dość się już nasłuchałam – ucięła stanowczo. – Wyjeżdżam jutro. Jeśli
zmienicie zdanie, wiecie, gdzie mnie szukać.
Opuściła  komnatę,  nie  ukłoniwszy  się.  Postukując  laską  o  podłogę, ruszyła korytarzem w stronę tarasu. Miała już wyjść na słońce, gdy zza pleców dobiegł ją odgłos pospiesznych kroków.
– Matko, zaczekaj, proszę.
Gryzelda   oparta   na   lasce   obróciła   się,   mierząc   syna   lodowatym spojrzeniem.
– Słucham, Wasza Królewska Mość.
Spuścił wzrok, tak jak czynił, gdy był chłopcem.
– Wybacz, matko – bąknął. – Wiem, że chcesz jak najlepiej dla mnie i królestwa. Przekaż podskarbiemu Morsztynowi, że zgadzam się wybaczyć buntownikom i zawrzeć porozumienie.
Gryzelda uśmiechnęła się i zamknęła Michała w matczynym uścisku.
– Cieszę się, że mi zaufałeś – wyszeptała. – Niech zdrajcy myślą, że im wybaczyliśmy, a gdy poczują się bezpieczni i osłabną, policzymy się z nimi. Szybciej, niż sądzisz.ROZDZIAŁ XII
Noc noży
1 lipca A.D. 1672
Zadźwięczała stal i Tyner w mgnieniu oka szarpnął głową w tył, gdy ostrze szabli omal nie przycięło mu nosa. Błyskawicznie przeniósł ciężar ciała  na  wysuniętą  naprzód  nogę  i  przypuścił  atak  szablami  trzymanymi w  obu  dłoniach.  Dwaj  ćwiczący  z  nim  szermierkę  dragoni  sparowali jednoczesne   natarcie   i   zrewanżowali   się   Tynerowi   własnym.   Klingi zamigotały w słońcu i zderzyły się w serii krótkich, metalicznych trzasków. Tyner prześlizgnął się między dwoma przeciwnikami i wykonawszy obrót wokół własnej osi, znalazł się za plecami mężczyzn. Dragon po jego lewej spóźnił się z zasłoną o uderzenie serca. Porucznik błyskawicznym wypadem wykorzystał to i uderzył płazem w udo żołnierza. Mężczyzna krzyknął z bólu i zachwiał się na ugodzonej nodze.
– Trafiony! – rozległ się krzyk Grota, który sekundował w ćwiczeniach na dziedzińcu.
Drugi z dragonów wykorzystał odsłonięcie się Tynera i szabla w jegodłoni śmignęła w rozgrzanym powietrzu. Tyner ledwo odbił zajadłe cięcie, wykonał zwód i natarł obiema klingami na jedno ostrze przeciwnika, zakleszczając je między swoimi szablami.
Dragon szarpnął ramieniem, by oswobodzić oręż, i wtedy Tyner nastąpił mu na stopę. Żołnierz zachwiał się i wywrócił na tyłek. Bogusław bezlitośnie wykorzystał okazję, sparował rozpaczliwy zamach wymierzony w swą nogę i przyłożył skrzyżowane szable do gardła pobitego żołnierza.
– Parol! – wrzasnął tamten.
Tyner, dysząc i ociekając potem, opuścił szable ku ziemi.
–  Zasłużyliście  na  garniec  wina  z  mych  zapasów  –  zwrócił  się  do dragonów i spojrzał na Grota. – Wachmistrzu, zadbajcie o to.
Tomasz  Grot  wykrzywił  się,  jakby  to  jemu  odebrano  trunek  od  ust, i machnął ręką na wojaków.
– Chodźcie za mną.
Dragoni  potruchtali  za  wachmistrzem,  zostawiając  Tynera  na  placu. Wciąż był wczesny ranek i na tyłach zamku, między tarasem a ogrodami, nie kręciło   się   wielu   ludzi.   Służba   zajmowała   się   swoimi   obowiązkami, a szlachetnie urodzeni mieszkańcy pałacu dopiero co budzili się ze snu lub śniadali.
Zaburczało mu w brzuchu. Postanowił zajrzeć do zamkowej kuchni.
–  Znakomicie  władasz  waćpan  szablą.  –  Kobiecy  głos  rozproszył  te plany.
Obejrzał się przez ramię. Z odległości kilku kroków przypatrywała się mu Klara Pac. Nie usłyszał jej, gdy schodziła po stopniach tarasu. Była cicha jak kotka.
Kanclerzyna  miała  na  sobie  letnią  zieloną  suknię  z  odsłoniętymi ramionami  i  dekoltem,  w  który  nie  sposób  było  nie  zerkać.  W  dłoniach trzymała złożony wachlarz z czarnego jedwabiu.– Są lepsi szermierze ode mnie – rzekł skromnie Tyner. – Choćby imć pułkownik Wołodyjowski, z którym służyłem podczas ostatnich kampanii. A o kilku inszych słyszałem, aczkolwiek nigdy nie przyszła potrzeba sprawdzić się z ichmościami na placu – dodał, kładąc szable na kamiennej ławeczce, za którą pysznił się przystrzyżony żywopłot.
Klara Pac zbliżyła się i uniosła głowę, patrząc Bogusławowi w oczy.
– Przejdź waćpan do mnie na służbę. Wiem, jak nagrodzić tak zacnego żołnierza. – W jej ustach zabrzmiało to bardzo dwuznacznie.
Tyner przełknął ślinę.
– Służę królowi i nie zamierzam szukać innego pana.
–  Oczywiście.  Mniemam  zatem,  że  nie  odmówisz  mi,  gdy  będę potrzebowała cię tej nocy? – rzekła bardzo swobodnym tonem.
Uświadomił sobie, że otworzył niemądrze usta.
– Cóż… – wychrypiał. Miał wrażenie, że tonie w jej wielkich ciemnych oczach.
– Muszę spotkać się z kimś w mieście i potrzebuję ochrony. – Brutalnie sprowadziła go na ziemię. – Wiedz, że misja ta została zlecona mi przez królową, toteż w niczym nie kłóci się z twą służbą.
Tyner skrzywił się i z ociąganiem podrapał się w kark.
– To niebezpieczne. Na ulicach jest wielu uzbrojonych ludzi.
– Dlatego potrzebuję waćpana – oznajmiła kategorycznie.
– Mogę choć wiedzieć, dokąd się wybieramy?
– Zobaczysz – ucięła. – Spotkamy się o dziesiątym dzwonie przy furcie na tylnym dziedzińcu.
Potem oddaliła się, zostawiając go samego na placu. Tyner odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła za murkiem tarasu, po czym chwycił za szable.
W czasie walki wszystko jest proste. Człowiek wie, co może się stać, gdypostawi fałszywy krok. W kontaktach z kobietami, szczególnie takimi jak Klara Pac, nic nie było proste i oczywiste.
Wszystko,  co  mogłeś  zrobić,  to  mieć  nadzieję,  że  nie  zostaniesz przywiedziony do zguby.
Starsi  wpływowi  mężczyźni  lubią  młode  kobiety.  Prawda  ta  jest  tak fundamentalna,  że  Mojżesz  z  powodzeniem  mógłby  kazać  wyryć  ją  na kamiennych tablicach.
Nagi    jegomość,    który    właśnie    obserwował    Charlottę,    stanowił niepodważalny dowód na prawdziwość tego stwierdzenia. Mimo siwiejących włosów i bruzd na obliczu wciąż miał mocne ramiona żołnierza i szeroką pierś. Przyrodzenie pod lekko obwisłym brzuchem również nie wykazywało śladu uwiądu.
Charlotta pozwoliła mężczyźnie podziwiać się otuloną jedynie w mglisty blask rzucany przez rozstawione w alkowie świece. Wręczyła mu puchar z  winem.  Wychylił  go  jednym  haustem,  nie  odrywając  od  niej  wzroku. Odrzucił puste naczynie i objął ją w talii, a potem posadził sobie na kolanach.
„Wszystko  dla  nowej  ojczyzny”,  pomyślała  z  sarkazmem  i  odchyliła głowę, gdy zaczął ssać brodawkę jej piersi. Zamruczała, udając rozkosz. W rzeczywistości  czuła  tylko  drażniące  łaskotanie  wąsów,  którymi  drapał wrażliwą skórę.
Spojrzała na drzwi, wyobrażając sobie, że ktoś wyważa je kopnięciem. Niestety  na  to  się  nie  zanosiło.  Tymczasem  jegomość  rozpalał  się  coraz bardziej, miętosząc i kąsając zapamiętale jej cycki.
– Ałć… – syknęła, gdy ugryzł ją mocniej. – Ostrożnie, mój lwie. Zsunęła mu się z kolan.
– Chodź do łóżka, tam będzie nam wygodniej – rzekła i podeszła dookrytego baldachimem posłania.
Materac był nieco wysłużony, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę liczne potomstwo jegomościa. Małżonka i siedmioro dziatek zostali uwiecznieni na wielkim portrecie rodzinnym zawieszonym w jadalni.
Cóż…  werwy  nie  można  było  mu  odmówić.  Rzucił  się  na  Charlottę niczym  spragniony  wołowej  kości  psiak.  Bezceremonialnie  wgniótł  ją w  łóżko  i  rozwarł  jej  uda,  wyraźnie  kwalifikując  wcześniejsze  gryzienie sutków do wstępnych pieszczot.
Był  do  tego  stopnia  pochłonięty  czekającym  go  zadaniem,  że  nie spostrzegł, jak drzwi do sypialni otworzyły się i do środka wsunął się Cichoń.
„Bogu  niech  będą  dzięki”.  Charlotta  posłała  wachmistrzowi  naglące spojrzenie. Nim jegomość zrozumiał, że nie są już sami, Cichoń doskoczył do niego i przyłożył mu kolbą pistoletu w tył głowy.
Mesire zrzuciła z siebie nieprzytomnego mężczyznę i wstała z łóżka. Cichoń odwrócił wzrok, gdy podniosła z podłogi ubranie i szybko naciągnęła je na siebie.
– Nie spieszyłeś się zbytnio – mruknęła rozdrażniona.
– Przed kamienicą stało trzech strażników, musieliśmy się nimi zająć – wyjaśnił.
– Co z twoimi ludźmi?
– Obstawili wszystkie wyjścia z domu.
Charlotta  zerwała  z  głowy  rudą  perukę  i  cisnęła  ją  na  pościel,  obok leżącego bezwładnie pułkownika Wolffa.
– Usadź go na krześle – poleciła Cichoniowi.
Wachmistrz podszedł do okna i odciął nożem sznur od zasłon. Potem dźwignął nieprzytomnego pułkownika i przywiązał go do krzesła.
Gdy   skończył   splatać   ostatni   węzeł,   Charlotta   wyciągnęła   kwiatyz wazonu stojącego na komodzie i chlusnęła wodą w twarz Wolffa. Niemiec   otworzył   oczy,   prychnął   i   zakrztusił   się   śliną.   Potoczył
przerażonym wzrokiem po stojących nad nim mężczyźnie i kobiecie.
– Ty dziwko! – syknął i szarpnął się w więzach.
Charlotta wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Żona powinna cię ostrzec, że sprowadzanie obcych kobiet do domu jest niebezpieczne – powiedziała. – Przyszedł czas na konsekwencje.
– Mogę wam zapłacić. Mam pieniądze.
–  Nie  chodzi  o  złoto  –  odparła  Mesire  i  pochyliła  się  nad  nim.  – Wprowadzisz naszych ludzi do Arsenału.
Wybałuszył oczy.
– Nie zrobię tego!
Charlotta zerknęła na Cichonia. Wachmistrz krótkim ruchem grzmotnął pułkownika zwiniętymi palcami w grdykę. Wolff posiniał. Z ust wyrwało mu się rozpaczliwe rzężenie.
– Możemy tak cię okładać wiele godzin – ostrzegła go Mesire.
– Nic wam to nie da – zaskrzeczał. – Oficerowie i tak nie wykonają podobnego rozkazu.
–  Ufam,  pułkowniku,  że  wynajdziesz  fortel,  aby  rozwiązać  problem. Tylko w ten sposób ocalisz żonę i dzieci.
Wolff wbił w nią czujne spojrzenie.
– Łżesz, moja rodzina wyjechała z miasta.
– Wiem, do mamusi na wieś. Tak się składa, że nigdy tam nie dotarli. Są w moich rękach.
– Nie wierzę ci – warknął.
– Pokaż mu – zwróciła się do Cichonia Charlotta.
Wachmistrz    sięgnął    za    pazuchę    delii    i    wyciągnął    chustkęz wyhaftowanym monogramem. Podsunął ją pod nos więźnia.
– Poznajesz? – zapytał.
Wyraz twarzy pułkownika wystarczał za wszelką odpowiedź. Opuścił głowę na pierś.
– Zrobię wszystko, co chcecie, tylko nie czyńcie im krzywdy.
– Masz na to moje słowo – rzekła Charlotta.
Wolff rzucił jej nienawistne spojrzenie.
– Będziesz smażyć się za to w piekle.
„To akurat mam już za sobą”.
Charlotta Mesire zmrużyła oczy.
– Czas, abyście włożyli mundur, pułkowniku.
Późnym wieczorem niebo za Wisłą pociemniało. Odległe pomruki burzy zbliżającej się od wschodu dawały nadzieję na ulewę, która rozproszy ciężką atmosferę unoszącą się nad miastem. Nie padało już od kilku tygodni i Tyner stojący  w  oknie  sali  jadalnej  zamku  z  zadowoleniem  obserwował  błyski piorunów rozświetlające pochmurne niebo za rzeką.
Służba kończyła już zbierać ze stołu srebrne półmiski i talerze, z których jadała  para  królewska.  Od  nieudanej  próby  otrucia  ich  wysokości  Tyner często nadzorował, kto i w jaki sposób ma dostęp do królewskiego stołu. Nie było to może najbardziej emocjonujące zajęcie dla mężczyzny jego pokroju, ale znajdował w tym i dobre strony. Zawsze po wieczerzy zostawało sporo niewypitego   wina,   i   to   nie   byle   sikacza,   lecz   najlepszego   tokaju sprowadzanego specjalnie do piwnic królewskich.
– Zanieście to do mej komnaty. – Wskazał służącemu dwie nienapoczęte butelki  białego  wina,  trzecią  schował  sobie  pod  pachę.  –  Resztę  jadła
i  trunków  rozdzielcie  między  służbę.  A  nie  zapomnijcie  o  strażach  –przestrzegł surowo, świadom, że pokojowi kradną na potęgę.
Gwałtowny, niosący wilgoć wiatr trzasnął okiennicami i dwóch lokajów poczęło w pośpiechu zamykać przeszklone skrzydła. Tyner znów spojrzał za rzekę. Szare smugi falujące pionowo nad Pragą sugerowały, że zaczęło tam już  lać,  ale  wysuszona  rzeka  i  lewy  brzeg  wciąż  znajdowały  się  poza zasięgiem opadów.
Opuścił jadalnię i udał się w odwiedziny do Grota. Wachmistrz jako pośledni rangą otrzymał kwaterę na parterze, z oknem wyglądającym na mur miejski od strony Wisły. Tyner zastał go czyszczącego buty. Machnął ręką, aby wachmistrz nie wstawał z łóżka, i pokazał mu butelkę węgrzyna.
– Daj kubki – rzekł i postawił ją na stoliku.
Grot szybko znalazł naczynia, a Bogusław odkorkował butelkę. Po chwili raczyli się trunkiem, nasłuchując bliskich pomruków burzy. Wciąż jednak nie dało się usłyszeć choćby jednej kropli deszczu uderzającej o parapet.
Tyner  posiedział  u  przyjaciela  do  zmroku  i  tuż  przed  dziesiątym dzwonem udał się na tylny dziedziniec. Czekając na przybycie Klary Pac, wszedł na wały obronne i spojrzał za Wisłę.
Burza  odchodziła  na  północ,  nawet  nie  muskając  swym  wilgotnym skrzydłem miasta. Wyglądało na to, że Warszawę czekają kolejne dni suszy i żaru. Jakby i bez tego nie przypominała beczki prochu, gotowej, by ktoś podpalił pod nią lont.
Tyner zszedł pod furtę, nad którą płonęła pochodnia, i zaczekał tam na kanclerzynę. Niedługo potem z mroku wyłoniła się szczupła sylwetka Klary Pac. Pod rozpiętą peleryną z kapturem nosiła obcisłą, wydekoltowaną suknię. Strój doskonale podkreślał linie jej obojczyków i jasne, jędrne piersi. Tyner przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
Przyłożył dłoń do piersi i ukłonił się.
– Piękna noc na spacer, poruczniku – powiedziała lekko i wręczyła muklucz.
Otworzył furtę i przepuścił kanclerzynę przodem. Gdy wzmocnione stalą drzwi zamknęły się za nimi ze szczęknięciem, Bogusław rozejrzał się po opustoszałej  drodze,  która  opadała  ku  Wiśle.  Nieco  dalej  widział  zarys domów i wysoki mur odgradzający klasztorne ogrody.
– Ktoś po nas przyjedzie? – zapytał.
– Nie, przejdziemy się.
– Dokąd?
– Zobaczysz waszmość – rzuciła przez ramię i oddaliła się w mrok. Zacisnął zęby i szybkim krokiem dogonił kanclerzynę.
Warszawa nocą była ciemna i niebezpieczna nawet w spokojniejszych czasach. Tylko nieliczne domy miały latarnie, a w zaułkach spotykało się żebraków i wszelką biedotę wegetującą w cieniach magnackich rezydencji. Prawdziwym   zagrożeniem   były   dla   nich   jednak   patrole   i   posterunki buntowników rozstawione w mieście.
Klara    prowadziła    ich    bocznymi    uliczkami,    często    przystając i nasłuchując. Kilka razy musieli też chować się w bramach i zaułkach przed rontami żołnierzy. Na szczęście nie mieli daleko do celu i po kwadransie w końcu dotarli na miejsce.
Tyner zwolnił kroku i rozejrzał się czujnie po cuchnącym zaułku, na którego końcu otwierał się placyk otoczony ze wszystkich stron ścianami domostw i szop. Zdecydowanie nie podobało mu się to miejsce.
Klara Pac podeszła pod drzwi ukryte w łuku ceglanego muru i kilka razy zastukała pięścią w twarde drewno. Po chwili znaleźli się w przestronnym, pustym magazynie. Wewnątrz oczekiwało na nich troje mężczyzn. Tyner rozpoznał  w  nich  Litwinów,  osobistych  strażników  kanclerzyny,  którzy zazwyczaj   towarzyszyli   jej   w   nocnych   eskapadach.   Dwóch   z   nich, ciemnowłosy   chudzielec   i   łysy   wielkolud,   siedziało   na   skrzyniach,przygotowując broń. Ostatni z mężczyzn, jasnowłosy i barczysty, stał na piętrze i wypatrywał czegoś przez okno.
Tyner  przypomniał  sobie,  że  wołali  na  niego  Dowgerd.  Cieszył  się największym zaufaniem Pacowej i jak szeptali gwardziści, czasem wychodził nad ranem z jej alkowy.
Klara  Pac  weszła  po  schodach  na  piętro  i  dołączyła  do  Dowgerda. Bogusław podążył za nią. Jasne oczy Litwina osadzone nad garbatym nosem omiotły porucznika i skupiły się na kanclerzynie.
–  Naliczyłem  trzydziestu  ośmiu  –  oznajmił.  –  Od  kwadransa  nie przyjechał nikt więcej.
Pacowa zmarszczyła brwi.
– To chyba wszyscy. Czy nasz przyjaciel jest w środku?
– Przyjechał najwcześniej wraz z Sobieskim i Prażmowskim.
– Zatem działamy według planu – powiedziała Klara.
– Co tu się dzieje!? – Tyner nie wytrzymał. – Może w końcu dowiem się, po co tu jesteśmy?
– Spójrz sam – zaproponowała.
Tyner  odchylił  firankę.  Okno  wychodziło  na  szeroką  ulicę  i  kościół, przed którym stało kilkadziesiąt karoc i powozów. Przy zaprzęgach i przed wejściem do świątyni przechadzali się żołnierze – spokojni, lecz czujni.
– Co to za ludzie? – zapytał.
– Buntownicy zgromadzili się, aby zaprzysiąc detronizację Korybuta – odrzekła Klara.
Tyner spojrzał na nią nieufnie. Coraz bardziej mu się to wszystko nie podobało.
– Co planujesz, pani?
– Pokażę ci – powiedziała z uśmiechem, od którego zjeżyły mu się włoskina karku. – Dowgerd nas zaprowadzi.
Zeszli na parter, gdzie dołączyli do nich łysol i chudzielec. Całą grupą udali się do wnęki ulokowanej za magazynem. W ceglanej ścianie wybito szeroki otwór, za którym znajdowały się schody prowadzące na dół. Zeszli po zmurszałych stopniach i znaleźli się w wąskim podziemnym przejściu. Ruszyli  przed  siebie  prowadzeni  przez  Dowgerda,  oświetlającego  drogę pochodnią, i dotarli do piwnic.
Pierwszy z loszków był czymś w rodzaju przedsionka. Pod murem walało się nieco zbutwiałych skrzyń, lecz poza tym nie było śladów wskazujących, aby   ktokolwiek   ostatnio   użytkował   to   miejsce.   Nie   wiedzieć   czemu umieszczono tam krzesło i stół z ustawionym na blacie zegarem.
Tyner usłyszał słabe odgłosy mszy dochodzące znad sufitu. Dotarło do niego, że znajdują się pod kościołem. Spojrzał pytająco na Klarę, ale ta wkroczyła  już  do  sąsiedniej  piwniczki.  Wydłużył  krok  i  przeszedł  pod ceglanym łukiem.
To  pomieszczenie  było  sporo  większe,  jego  sufit  wspierał  się  na masywnej kolumnie z cegieł, pod którą…
Tyner wytrzeszczył oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
– Co, do cholery!? – wydusił przez zęby.
Wychwycił  kątem  oka  ruch.  Sięgnął  po  broń  i  odwrócił  się…  A właściwie miał taki zamiar.
Rozległ się głuchy trzask i jego głowa eksplodowała bólem. A potem pochłonęła go ciemność.
Ostatnie  z  trzech  uderzeń  metalową  kołatką  wsiąkło  w  mrok  niczym skrzek wystraszonego ptaka. Zgrzytnął wizjer. Ktoś wyjrzał z drugiej strony metalowej furty osadzonej w skrzydle bramy. Charlotta, stojąc tuż za plecamipułkownika Wolffa, widziała, jak oko w judaszu rozszerza się, i zaraz potem rozległ się przytłumiony przez mury i metal okrzyk.
– Otwierać, to pan pułkownik!
Zgrzytnęły  przesuwane  rygle  i  furta  się  rozwarła,  ukazując  kilku żołnierzy.  Blask  pochodni  osadzonych  w  łukowatym  przejściu  bramy oświetlał plecy żołnierzy, przez co Charlotta nie widziała dobrze ich twarzy.
Nerwowo  zacisnęła  dłoń  na  kolbie  pistoletu  ukrytego  pod  peleryną. Zerknęła  na  Cichonia  ściskającego  w  rękach  rusznicę,  którą  trzymał przyciśniętą poziomo do piersi. Za wachmistrzem czekało w mroku ulicy dwunastu  dragonów  z  chorągwi  Sieniawskiego,  odzianych  w  mundury gwardii królewskiej.
Pułkownik  wkroczył  za  bramę,  wprowadzając  za  sobą  uzbrojonych żołnierzy.  Nim  zatrzasnęły  się  za  nimi  wrota,  ze  schodów  ukrytych  pod łukiem przejścia wybiegł młody porucznik. Na widok komendanta wyprężył się jak struna.
– Melduję obsadę…
–  Macie  niedopięty  mundur,  poruczniku  –  przerwał  mu  opryskliwie Wolff. – Zróbcie coś z tym i zwołajcie resztę panów oficerów do sali narad.
Twarz młodego porucznika poróżowiała.
– Tak jest, panie pułkowniku! – wydusił z siebie, lecz Wolff zostawił go już w tyle, raźno maszerując przez dziedziniec.
Charlotta     obserwowała     spod     krawędzi     kaptura     wartowników rozstawionych w rogach placu, pod arkadami oraz przy masywnych drzwiach prochowni.   Żaden   z   żołnierzy   nie   poważył   się   zatrzymać   eskorty komendanta. Wolff wprowadził ich do wnętrza gmachu, a potem maszerując szerokimi  korytarzami,  dotarli  pod  wysokie  podwójne  drzwi.  Pułkownik otworzył je i znaleźli się w komnacie, pośrodku której stał podłużny stół otoczony przez krzesła.Pułkownik  zasiadł  u  szczytu  stołu,  Cichoń  zaś  i  jego  ludzie  zajęli stanowiska wzdłuż pobielonych ścian i przy drzwiach. Charlotta ściągnęła kaptur i po chwili namysłu zatrzymała się we wnęce za kominkiem, tak aby przybywający na naradę oficerowie nie mogli jej dostrzec, póki nie zasiądą przy stole.
Porucznicy, dwóch kapitanów i jeden major zjawili się w ciągu kilku minut, zasalutowali komendantowi, trzaskając obcasami o posadzkę. Przy stole pozostało wolne tylko jedno krzesło. Pułkownik Wolff, marszcząc brwi, wlepił wzrok w puste miejsce.
– Gdzie jest chorąży Lang!? – zapytał gniewnie.
Oficerowie zaczęli spoglądać na siebie, jednak żaden nie potrafił udzielić odpowiedzi komendantowi.
Porucznik,  ten  sam,  który  przywitał  ich  przy  bramie,  poderwał  się z zajmowanego miejsca.
– Poszukam go – zaproponował.
– Siadajcie – warknął Wolff i zerknął na Charlottę.
Ta  dała  znak  Cichoniowi  i  drzwi  komnaty  zamknęły  się  z  głuchym trzaśnięciem.
Pułkownik otarł pot z czoła i zwrócił się do swych podkomendnych.
–  Panowie,  zdecydowałem  się  oddać  Arsenał  pod  opiekę  hetmana Sobieskiego – oznajmił chrapliwie. – Od tego momentu znajdujecie się pod rozkazami tych oto ludzi. – Wskazał spojrzeniem na żołnierzy przebranych za gwardzistów królewskich.
Zapadła głęboka cisza, nagle rozległ się szurgot odsuwanego krzesła i od stołu poderwał się barczysty kapitan.
–  Zdrada,  waszmość  pułkowniku,  zdrada!  –  zakrzyknął,  sięgając  po szablę.
Nim zdołał wydobyć ostrze, Cichoń dopadł do zapalczywca i z całej siływalnął go kolbą rusznicy w głowę. Mężczyzna zwalił się na podłogę.
– Ktoś jeszcze chce unosić się honorem? – zapytał wachmistrz groźnie, łypiąc na pobladłych wojskowych.
Nikt się nie zgłosił.
Panów oficerów rozbrojono, skrępowano i ustawiono pod ścianą. W tym czasie Charlotta otworzyła okno i poruszyła latarnią trzymaną w dłoni. Po chwili w mroku odpowiedziało jej drugie światełko.
Zamknęła okiennice i zwróciła się do pułkownika:
– Na nas już czas.
Rzucił jej wrogie spojrzenie i powstał z miejsca.
Cichoń wybrał sześciu żołnierzy, którzy mieli wraz z nim udawać eskortę komendanta.  Od  razu  skierowali  się  pod  bramę  Arsenału,  gdzie  wokół sierżanta  tłoczyli  się  podenerwowani  żołnierze  z  muszkietami.  Widząc pułkownika, przybrali postawę na baczność, a dowodzący wartą podoficer odsunął się od wizjera, przez który wypatrywał czegoś w mroku ulicy.
–  Panie  pułkowniku,  melduję,  że  na  zewnątrz  są  uzbrojeni  ludzie  – wychrypiał nerwowo.
– Sierżancie, otwórzcie wrota – rozkazał Wolff.
Podoficer  przestąpił  z  nogi  na  nogę,  zmierzył  nieufnym  wzrokiem Charlottę  i  eskortę  za  plecami  dowódcy.  Mesire  dostrzegła,  jak  Cichoń powoli przesuwa lufę rusznicy w stronę sierżanta. Na szczęście pułkownik zachował zimną krew.
– Otwórzcie tę bramę, do kroćset! – huknął. – To rozkaz!
Sierżant drgnął i krzyknął do wartowników.
– Słyszeliście, co rozkazał komendant!
Żołnierze  zaczęli  odsuwać  rygle  i  chwilę  później  skrzydła  bramy rozwarły   się   na   oścież.   Pojawili   się   w   nich   dragoni   Sieniawskiegoi natychmiast rozbroili wartowników. Potem pułkownik poprowadził napastników na dziedziniec, gdzie zaczął głośno nawoływać swych żołnierzy do zaniechania oporu. Postawa dowódcy i brak oficerów, którzy mogli wydać inne rozkazy, całkowicie sparaliżowały załogę Arsenału. Żołnierze królewscy jeden za drugim zaczęli rzucać broń, a ich miejsce zajmowali napływający przez bramę buntownicy.
Charlotta uznała, że operacja przebiegła lepiej, niż się spodziewała. Nikt nie został zabity i cały gmach znalazł się w ich rękach bez jednego wystrzału. Pojawił  się  też  zaginiony  chorąży  Lang,  żołnierze  znaleźli  go  pijanego w wychodku.
Mesire przywołała do siebie Cichonia i Wolffa.
–  Hetman  Sobieski  zechce  wiedzieć,  na  jakie  zapasy  może  liczyć  – zwróciła się do pułkownika.
Klucze  do  prochowni  znajdowały  się  w  kordegardzie.  Gdy  tylko dostarczono  je  do  rąk  Cichonia,  pułkownik  Wolff  zaprowadził  ich  do podziemi o grubych murach i szerokich, prostych korytarzach.
W obszernym magazynie znajdowało się kilka opieczętowanych beczek, sterta  worów  z  pakułami  używanymi  do  mocowania  kul  w  lufach,  trzy piramidki ułożone z pocisków armatnich, a także leżące jeden na drugim bloki ołowiu, gotowe do przetopienia na pociski do muszkietów.
Charlotta ściągnęła brwi.
– Gdzie trzymacie proch? – zapytała Wolffa.
– Większość zapasów trafiła na zamek. To wszystko, co nam zostało. – Wskazał na beczki. – Trzy dni temu na rozkaz królowej wydałem ostatnie czterdzieści baryłek prochu.
– Gdzie je przeniesiono? – zapytał Cichoń. – Przecież nie na zamek, który jest blokowany przez naszych żołnierzy.
Charlotta pomyślała o tym samym.– Tego nie wiem – zapewnił Wolff. – Przysięgam, musicie dać mi wiarę! Wierzyła  mu.   Nie  zmieniało   to   jednak   faktu,   że  będzie  musiała
powiedzieć  Sobieskim,  że  gdzieś  w  mieście  jest  ukryta  ogromna  ilość materiałów wybuchowych.
– Co teraz? – spytał wachmistrz.
Charlotta rozejrzała się po opustoszałym lochu i starła pot z czoła.
– Czekamy, aż ktoś podpali lont.
Tyner ocknął się z łupaniem pod czaszką i dzwonieniem w uszach. Ból wypełniał   mu   głowę   i   spływał   palącym   strumieniem   wzdłuż   karku. Marszcząc czoło, otworzył oczy i natychmiast zmrużył je oślepiony przez blask pochodni. Ostrożnie poruszył szyją. Coś strzyknęło mu pod skórą, ale wyglądało na to, że kości są całe.
Wziął głęboki oddech i wtedy uczucie zatkanych uszu ustąpiło. Krzywiąc się, popatrzył na Dowgerda. Z pewnością to jemu zawdzięczał ból głowy. Odruchowo  napiął  ramiona,  lecz  osiągnął  tyle,  że  więzy  wpiły  mu  się w skórę na przedramionach przywiązanych do podłokietników krzesła. Gdy poruszył nogami, dotarło do niego, że i tam założono mu pęta.
„No to, kurwa, pięknie”.
– Ocknął się – poinformował kogoś Dowgerd.
Tyner usłyszał kroki, lżejsze i pełne gracji. Klara Pac zatrzymała się naprzeciwko niego, tak że dzielił ich tylko stół.
Przez chwilę przypatrywali się sobie, milcząc.
– Jesteś szalona – zaskrzeczał.
– A ty, waszmość, związany i zdany na mą łaskę – odparła zimno. – Sugeruję więc ostrożny dobór słów. Jak większość kobiet, jestem czuła na punkcie własnej godności.W to akurat Bogusław nie wątpił.
– Po co tu jestem? – wychrypiał.
– Wciąż się nie domyślasz? – Klara Pac przybrała rozczarowaną minę. Popatrzyła znacząco w stronę sąsiedniego lochu.
Odpowiedź rzeczywiście nie była zbyt trudna.
– Mam być kozłem ofiarnym.
– Pochlebiasz sobie waćpan. Jesteś tylko narzędziem. Dla wszystkich będzie oczywiste, że wykonywałeś rozkazy kogoś potężniejszego.
– Chcesz wysadzić kościół pełen malkontentów i obarczyć za to winą księżnę Gryzeldę!? – rzekł wstrząśnięty.
– Sekret dobrej sztuczki polega na tym, aby ludzie patrzyli gdzie indziej – odparła Klara cynicznie.
– Nikt nie uwierzy, że kniahini dopuściła się takiej zbrodni.
Kanclerzyna uniosła brew.
–   Doprawdy?   Gryzelda   ma   wiele   powodów,   by   pragnąć   śmierci Sobieskiego,   prymasa   i   innych.   Dybią   przecież   na   tron   i   życie   jej niewydarzonego synalka. Zresztą twoje wyznanie będzie tego najlepszym dowodem.
Tyner poczuł, jak przechodzą go ciarki.
– Wyznanie! – powtórzył, zerkając na kałamarz i leżącą przed nim na blacie białą kartę.
Nagle wszystko ułożyło się w jedną przerażającą całość. Wzniósł wzrok na kanclerzynę.
– Czemu myślisz, że to zrobię?
– Aby zaoszczędzić sobie cierpienia. Nie zginiesz tutaj. Jutro odnajdą cię martwego, powiesisz się z wyrzutów sumienia. Do tego czasu masz wybór między bólem lub szybką śmiercią po napisaniu listu. Zapewniam cię, żei tak podpiszesz wyznanie. Dowgerd jest bardzo skuteczny w skłanianiu ludzi do uległości.
Tyner wykrzywił usta.
– Ciężko oprzeć się tak postawionej propozycji – wychrypiał.
Klara Pac podsunęła mu kartkę papieru i kałamarz.
– Rozwiąż mu prawą dłoń – zwróciła się do Dowgerda.
Litwin rozsupłał węzeł na podłokietniku i cofnął się. Bogusław kilka razy zacisnął i rozprostował palce, czując w nich ciepłe mrowienie. Rzucił Klarze krótkie spojrzenie i sięgnął po gęsie pióro.
– Co mam napisać?
–  Zacznij  od  słów:  „Ja,  Bogusław  Tyner,  świadom  swej  straszliwej zbrodni…”.
Kanclerzyna dyktowała, a on skrobał piórem o kartę papieru. Treść listu nie  była  obszerna,  zawierała  się  w  kilkunastu  zdaniach  zakończonych błaganiem o modlitwę i zmiłowanie dla jego potępionej duszy. Na koniec złożył podpis. Nic nie wzbudziło ich podejrzeń.
Klara odebrała od Tynera wyznanie, omiotła treść wzrokiem.
–  Mają  znaleźć  to  pismo  przy  nim  –  powiedziała,  wręczając  je Dowgerdowi. – I pamiętaj: wybuch ma nastąpić z jedenastym dzwonem, nie wcześniej – zastrzegła stanowczo.
– Stanie się, jak każesz, wielmożna – odparł Dowgerd, a potem spętał Tynerowi ręce. Tym razem na jego plecach.
– Wy dwaj pójdziecie ze mną – zwróciła się Klara do łysego i chudzielca, po czym, nie poświęcając więźniowi jednego spojrzenia, opuściła piwnice.
Dowgerd sięgnął do skórzanej torby i wyciągnął długi, zwinięty lont, przycięty ogarek świecy i szklane naczynie z dwoma otworami. Tyner kilka razy brał udział w oblężeniach kozackich twierdz i widział już takie rzeczyprzygotowywane przez saperów.
Litwin   przeszedł   do   drugiej   piwnicy.   Tyner   przekrzywił   głowę, obserwując, jak Dowgerd przyklęka pod kolumną i podłącza lont do beczułki z prochem. Zgromadzona tam ilość materiału wybuchowego wystarczała, aby rozwalić ceglane podpory i spowodować zapadnięcie się posadzki kościoła wraz  z  znajdującymi  się  na  górze  ludźmi.  Ci,  którzy  przeżyją  eksplozję i   upadek,   zostaną   pogrzebani   przez   gruz,   poranieni   przez   metalowe i drewniane odłamki. W najlepszym razie doznają złamań. Jednym brutalnym posunięciem  Pacowie  wyeliminują  wrogie  im  stronnictwo.  Co  gorsza, odpowiedzialność za tę straszliwą zbrodnię spadnie na księżnę Gryzeldę, podczas gdy prawdziwi sprawcy pozostaną bezkarni i zwycięscy.
Tyner  zacisnął  pięści,  czując,  jak  powróz  wrzyna  mu  się  w  skórę. Spróbował poluzować więzy, lecz po chwili musiał zaniechać bezowocnych wysiłków.
Dowgerd,  krocząc  tyłem,  zaczął  rozwijać  konopny  sznur  nasączony wapnem,  końskim  nawozem,  popiołem  i  saletrą  do  momentu,  gdy  ten skończył  się  pod  ceglanym  łukiem  przejścia.  Potem  przyniósł  drewnianą skrzynkę,  którą  postawił  do  góry  dnem.  Umieścił  tam  ogarek  świecy i umocował do niej końcówkę lontu. Na koniec zapalił knot i nakrył świecę szklanym  pojemniczkiem  zaopatrzonym  w  otwory,  którymi  dopływało powietrze niezbędne do podsycania ognia.
Dowgerd podszedł do Tynera, chwycił go za ramię i bezceremonialnie postawił na nogi.
– Idziemy – rzucił ochryple i pchnął Bogusława w stronę wyjścia na korytarz.
Chodzenie ze spętanymi kostkami nie jest proste, zwłaszcza gdy w plecy szturcha cię silny drab, a ty zmuszony jesteś drobić kroczki. Bogusław omal nie wyrżnął czołem w niskie nadproże nad wyjściem z lochów.Dotarli do schodów. Tyner zachwiał się na zwietrzałym stopniu, ale udało mu się ustać na nogach. Pokonując stopień za stopniem, zaczął wspinać się w stronę prostokątnego otworu wybitego w ścianie.
Dowgerd znów szturchnął go w plecy i Tyner zgarbił ramiona.
„Chyba  najwyższy  czas  zacząć  się  modlić”.  Poszukał  w  pamięci odpowiednich słów, ale jakoś żadne nie przyszły mu do głowy.
Wtedy gdzieś blisko huknął strzał.
Nadjeżdżali. Grot wychylił głowę zza wyszczerbionego muru i ujrzał zadaszony powóz sunący wolno w towarzystwie kilku jeźdźców. Konny na przedzie trzymał przed sobą latarnię rzucającą słaby blask na kanciaste bryły budynków.   Część   domów   była   zdewastowana,   inne   wyglądały   na opuszczone, tylko w jednym oknie paręset kroków od miejsca, w którym stał, błyskało światełko lampy.
Karoca zatrzymała się przy ciemnym jak grób zaułku i wsiadła do niej kobieta.  Wachmistrz  nie  zobaczył  jej  twarzy  skrywanej  pod  kapturem peleryny, ale i tak wiedział, że to Klara Pac. Kanclerzynie towarzyszył wielki drab z czaszką łysą jak kolano. Wachmistrz nie widział nigdzie Tynera.
Zmartwiony potarł kciukiem wąsy. Porucznik polecił mu ubezpieczać go podczas wycieczki z kanclerzyną. Nie sprecyzował jednak, co wachmistrz ma czynić w takim wypadku jak ten. „Zdaj się na wyczucie”, tak powiedział.
Karoca   pognała   z   turkotem   kół   wyludnioną   uliczką.   Wielkolud odprowadził  wzrokiem  oddalający  się  zaprzęg,  po  czym  wycofał  się  do zaułka. Grot zdecydowanie wolałby znaleźć się gdzie indziej, ale jak to bywa w życiu, nie miał wielkiego wyboru.
Wsadził dłoń pod pelerynę i odnalazł pistolet. Zaciskając dłoń na kolbie broni,  wkroczył  w  zaułek.  Minął  stertę  połamanych  skrzyń  i  dotarł  do podwórza. Przywarł plecami do ściany i zerknął za róg, gdzie znajdowały sięuchylone drzwi.
Dwa  kroki  od  nich  stał  łysol,  spryskując  mur  obfitym  strumieniem moczu. Od mężczyzny dzieliło go kilka kroków. Grot wyciągnął pistolet spod peleryny i bezgłośnie ruszył w stronę draba. Gdy tamten pochylił głowę, aby zawiązać troczki u portek, wachmistrz przytknął mu lufę do białego, tłustego karku.
– Ani drgnij, bo rozwalę ci łeb! – wycedził szeptem.
Łysy ani drgnął, co raczej dobrze świadczyło o jego pomyślunku. Grot wolną dłonią pozbawił go szabli oraz noża i cisnął je na ziemię.
– Ilu was tam jest? – zapytał.
– Trzech – padła chrapliwa odpowiedź.
– A porucznik? Stało mu się coś?
– Jeszcze nie, ale jest w podziemiach.
Wachmistrz zaklął pod nosem.
– Prowadź tam – warknął.
Chwycił wielkoluda za koszulę i wbijając mu lufę w tył głowy, pchnął go w stronę drzwi.
Gdy otworzył je szerzej, wsunęli się do magazynu. W środku paliły się tylko  dwie  lampki,  ale  i  tak,  wychodząc  z  mroku,  Grot  zmrużył  oczy oślepiony blaskiem.
Nagle  łysy  odrobinę  przekręcił  głowę  w  prawo,  co  stało  się  dla wachmistrza bezgłośną wskazówką.
Grot  uchylił  się  błyskawicznie  przed  ciosem  pałką,  ale  i  tak  ostre szarpnięcie  bólu  sparaliżowało  mu  rękę  i  wytrąciło  z  niej  broń.  Pistolet uderzył o podłogę. Wachmistrz stęknął i sprawną dłonią sięgnął do biodra po nóż.  Na  oślep,  kierując  się  czystym  instynktem,  wbił  ostrze  w  tułów napastnika. Trafił w coś twardego. Stal zgrzytnęła o kości i poczuł opór narękojeści  noża.   Szarpnął,   ale  ostrze  zaklinowało   się  między   żebrami chudzielca, który go zaatakował.
Grot wypuścił nóż z dłoni i zasłonił się przed nadlatującą pięścią łysego. Twarde jak kamień kłykcie trafiły go w czoło, aż zadźwięczało mu w uszach. Wpadł plecami na ścianę i stęknął przez zaciśnięte zęby, gdy framuga wbiła się mu w łopatkę. Znów uchylił się przed wyprowadzonym przez łysego zamachem i wielka piącha łupnęła w ścianę tuż przy jego uchu.
Wachmistrz z całej siły kopnął wielkoluda w kolano i wbił mu pięść w bok, po czym prześlizgnął się pod jego pachą, nim tamten zdołał zacisnąć na nim mocarne łapska. Dostawszy się za plecy przeciwnika, Grot podniósł pistolet i strzelił, celując mu w głowę.
Wielkolud zachwiał się, z otworu w jego czole popłynęła krew. Źrenice mężczyzny uciekły w tył, zrobił jeszcze krok i zwalił się na twarz.
Grot zerknął na drugiego martwego mężczyznę. Niski i żylasty, leżał na podłodze, ściskając w dłoniach rękojeść wystającą mu z tułowia. To był dobry nóż, wiele razem przeszli i wachmistrz nie zamierzał go zostawiać. Złapał lewą ręką za trzonek i spróbował wydobyć ostrze z ciała. Udało mu się to dopiero po kilku bardzo silnych szarpnięciach.
Prawe ramię bolało go jak diabli, ale przynajmniej mógł nim poruszyć. Pomyślał, że przyda mu się druga broń. Pochylił się i podniósł okutą pałkę wypuszczoną przez chudzielca. Było to okrutne, ciche narzędzie. Gdyby nie zdołał się uchylić, to on leżałby na podłodze z rozłupaną czaszką.
Wachmistrz rozejrzał się za wejściem do podziemi, o których wspomniał łysy. Dostrzegł je we wnęce na końcu magazynu. Ciemny otwór wybity w murze.
To nie było miejsce, w które powinien zaglądać mądry człowiek. Grot zacisnął zęby i ruszył w tamtą stronę.Przybyli  już  wszyscy,  którzy  liczyli  się  w  grze  o  władzę.  Ilość zgromadzonych   w   kościelnej   nawie   karmazynu,   jedwabiu,   adamaszku i złotogłowu w połączeniu z bogactwem klejnotów i ozdób wiele mówiła o majątku poszczególnych magnatów i senatorów Rzeczypospolitej.
Jan  Sobieski,  obserwując  ten  korowód  próżności,  widział  pieniądze potrzebne do ochrony granic oraz twierdz przed turecką i rosyjską agresją. Szkopuł w tym, że nikt nie chciał się podzielić złotem z armią, którą on musiał dowodzić i opłacać z własnej kiesy.
„Bez  funduszy  przysyłanych  z  Paryża  dawno  bym  już  zbankrutował i poszedł na żebry”, skonstatował smutno.
Polityka jest jednak sumą realnych możliwości, a nie pobożnych życzeń. Choć  i  pobożności,  zwłaszcza  tej  na  pokaz,  nigdy  nie  zbywało  panom senatorom.
Spiskowcy podchodzili po kolei do Biblii leżącej na ołtarzu, przyklękali i  złożywszy  prawicę  na  świętej  księdze,  przysięgali  wierność  księciu  de Longueville’owi.     Po     tym     akcie     Prażmowski     podawał     każdemu z buntowników komunię świętą i kreślił na czole znak krzyża.
Jan  złożył  przysięgę  jako  jeden  z  pierwszych,  wraz  z  Prażmowskim, Morsztynem i Lubomirskim.
Marysieńka  została  w  pałacu,  trapiona  dolegliwościami  związanymi z  ciążą.  Ostatnie  tygodnie  były  trudne  dla  nich  obojga.  Nastroje  żony zmieniały się gwałtownie: smutek przechodził w nagłą wesołość, a ta po chwili zmieniała się w zgryźliwość. W takich chwilach Jan powstrzymywał się od gniewu i kłótni, myśląc o dziecku, które wkrótce przyjdzie na świat.
W świątyni zebrało się niemal czterdziestu senatorów i magnatów, aby ogłosić, że Michał Korybut od tej nocy nie jest już królem Rzeczypospolitej. Tyle że książę de Longueville wciąż przebywał we Francji, a Ludwik XIV ociągał  się  z  wysłaniem  go  do  Polski.  Jedyna  droga,  którą  diuk  mógłprzetransportować wojsko i armaty, wiodła przez morza, te zaś kontrolował potężny sojusz flot Anglików i Holendrów. Sobieski nie spodziewał się więc, że rychło będzie mieć okazję ucałować dłoń nowego króla.
„Czy  tylko  mnie  to  niepokoi?”  Po  raz  wtóry  zadał  sobie  to  pytanie i rozejrzał się po otaczających go twarzach.
Mikołaj Sieniawski wydawał się znudzony, ale akurat w jego przypadku Sobieski   nie   spodziewał   się   niczego   innego.   Wojewoda   Jabłonowski wpatrywał się z napięciem w posadzkę z dziwnym wyrazem twarzy, jakby wiedział  coś,  o  czym  pozostali  uczestnicy  spotkania  nie  mieli  pojęcia. Morsztyn  również  milczał.  Hetman  dostrzegł,  że  podskarbi  co  chwila nerwowo zerka w stronę wejścia do świątyni, jakby kogoś oczekiwał. Potem wyciągnął zegarek z kieszonki szustokoru i spojrzał na tarczę.
W   tym   czasie   ostatni   ze   spiskowców   złożył   przysięgę   i   zszedł z podwyższenia. Prymas wzniósł dłonie, apelując o ciszę. Szmer rozmów przycichł.
– Drodzy przyjaciele, ten dzień zapisze się sławą na kartach historii – oświadczył  Prażmowski  donośnym  głosem.  –  Jako  czas,  gdy  my,  wolni ludzie, wyrzekliśmy się władzy tyrana, niegodziwca i grzesznika i oddaliśmy los naszej ojczyzny w ręce człowieka szlachetnego i miłościwego serca.
„Szkoda, że go tu nie ma z nami”. Sobieski zacisnął usta, zatrzymując tę myśl dla siebie.
– Oddajemy diukowi de Longueville’owi nasze szable, lojalność i wiarę – ciągnął jego ekscelencja z emfazą. – Wzywamy go, aby najrychlej, jak to będzie  możliwe,  przybył  do  swego  królestwa  i  oswobodził  nas,  swych wiernych poddanych, którzy są ciemiężeni przez okrutną władzę.
Wśród zebranych podniósł się szmer uznania dla słów prymasa, choć Jan nie sądził, aby któryś z senatorów wierzył w te brednie.
Nagle  w  tylnych  szeregach  malkontentów  zrobiło  się  zamieszanie.Sobieski się obejrzał. Był wyższy od większości zgromadzonych w nawie mężczyzn, dostrzegł więc kilka sług przeciskających się w ciżbie. Posłańcy zatrzymywali się przy swych panach i szeptali im coś do uszu.
Jan ujrzał przerażenie i niedowierzanie na obliczach senatorów. Szepty momentalnie wzmogły się i przeistoczyły we wrzawę.
– Pójdę zobaczyć, co się stało – powiedział Sieniawski i przepchnął się do Wielopolskiego, który właśnie rozmawiał ze swym sługą.
Jan  zerknął  na  Morsztyna.  Podskarbi  był  dziwnie  opanowany,  jakby wszystko   przewidział.   Prażmowski   wręcz   przeciwnie,   zastygł   całkiem zaskoczony przebiegiem zdarzeń. Stał na podwyższeniu i wodził wzrokiem po wzburzonych magnatach. Potem zszedł do Lubomirskiego, a ten blady jak kreda powiedział mu kilka szybkich zdań.
Sieniawski wrócił bardzo szybko.
– Longueville nie żyje – wycedził zdenerwowany. – Utonął, żabojad w dupę chędożony…
Jan poczuł, że traci oddech. Szybko odpiął guz pod kołnierzykiem i wziął głęboki wdech.
Minęli go Lubomirski i Wielopolski, którzy szybkim krokiem zmierzali do   wyjścia.   Przykład   tych   dwóch   dał   reszcie   magnatów   sygnał   do powszechnej  rejterady.  Pojedynczo  i  grupami  zaczęli  wymykać  się  na zewnątrz,   ładowali   się   do   karet   i   odjeżdżali   w   pośpiechu   przy akompaniamencie pokrzykiwań woźniców i trzaskania batów.
Nim upłynął kwadrans, świątynia opustoszała. Zostali w niej prymas, Sobieski, Jabłonowski, Sieniawski i Morsztyn, a także kilkunastu oficerów wojska koronnego.
Prażmowski, wciąż zaszokowany, podciągnął sutannę i usiadł na stopniu ołtarza.
– Przynieś wina, do cholery – warknął do towarzyszącego mu księdza.Życzeniu  prymasa  szybko  stało  się  zadość.  W  jego  roztrzęsionych dłoniach spoczął kielich z mszalnym. Prażmowski osuszył naczynie jednym haustem i odzyskawszy kolory na obliczu, otarł usta dłonią.
– Co robimy? – zwrócił się bezradnie do stojących nad nim Sobieskiego i Morsztyna.
–  Trzeba  paktować  –  rzekł  podskarbi.  –  Zobaczę,  co  da  się  uzyskać w zamku. Spotkajmy się jutro w siedzibie hetmana.
– A jeśli nas zaatakują? – spytał Jabłonowski nerwowo.
– Nie sądzę, aby wiedzieli o śmierci księcia – uspokoił go Morsztyn. – Na razie wciąż mamy przewagę w żołnierzach. Dopóki nie nadciągną Pacowie. Wykorzystajmy to w negocjacjach na temat rozejmu i pacyfikacji. To jedyne wyjście.
Prażmowski  wykrzywił  się,  ale  nie  protestował,  zbyt  wystraszony i wstrząśnięty. Podniósł się i ruszył ku wyjściu, prowadząc za sobą grupkę duchownych.
Morsztyn zerknął na zegarek i pożegnał się w pośpiechu, zabierając ze sobą Jabłonowskiego. Dopiero gdy ci dwaj wyszli na zewnątrz, Sobieski spoczął w ławce i zgarbił ramiona. Sieniawski usiadł obok i długą chwilę nie odzywali się do siebie.
– No to chyba trzeba nam nowego kandydata na króla – mruknął Mikołaj i popatrzył na hetmana wymownie.
– Skąd ci go wytrzasnę!? – odrzekł Jan, zbyt pochłonięty myślami, aby dostrzec spojrzenie przyjaciela.
Powinien czuć rozczarowanie i złość, a jedyne, co wypełniało mu pierś, to ulga. Nie będzie wojny domowej, a co lepsze, Marysieńka nie mogła oskarżyć  go  o  niedołęstwo  czy  wahania.  Bez  dwóch  zdań  to  był  jego szczęśliwy dzień.
Na wieży kościoła po raz jedenasty uderzył dzwon.Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Szarpnięcie  w  tył,  które  wyrwało  mu  schodek  spod  stóp,  widok umykającego sufitu i eksplozja bólu, gdy zaczął koziołkować w dół schodów.
Potem wszystko znieruchomiało i Tyner zrozumiał, że leży na podłodze tunelu.
– Uhrrr… – zakrztusił się śliną zatykającą mu przełyk. Czuł w ustach smak krwi. Sprawdził językiem zęby, wydawało się, że wciąż są na swoim miejscu.
U szczytu schodów wywiązała się brutalna walka między Dowgerdem i Grotem. Bijatyce towarzyszyły sapanie i głuche odgłosy wymienianych ciosów. Nagle od walczących postaci oderwał się jakiś przedmiot i odbijając się z metalicznym dźwiękiem od schodów, walnął w ścianę i zawirował blisko głowy Tynera.
To był nóż. Bogusław stęknął i napinając mięśnie, sprawdził, czy może się ruszać. W kilku miejscach przeszył go okropny ból, ale chyba nic nie było złamane. Szorując ramieniem po podłodze, podpełzł do noża. Każdy ruch wywoływał spazm w obitym barku, ale Tyner zagryzł wargę i przesunął się o kolejny cal, aż nóż znalazł się za jego plecami.
Stękając, obrócił się na plecy i uniósł biodra, aby ułatwić sobie sięgnięcie po ostrze. Ból przeniósł się na biodra i łopatki. Tyner zaczął przeszukiwać opuszkami palców chodnik, aż natrafił na nóż. Syknął, gdy stal rozcięła mu palce. Wyginając spętane ręce, chwycił za rękojeść.
Ponownie przekręcił się na bok. Złapał oddech przez zaciśnięte zęby i usiadł. Używając wyłącznie palców dłoni, obrócił ostrze do góry i zaczął trzeć naostrzoną stalą o sznur. Ramiona paliły go bólem, rękojeść ślizgała się od spływającej z palców krwi, lecz mimo to pracował z uporem, tnąc więzy. Nagle sznur poddał się i pękł pod naporem stali i siły ramion.
Tyner rozciął więzy na kostkach nóg i spróbował wstać. Pierwszy ból byłtak silny, że Bogusław musiał oprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Spojrzał w górę. Dowgerd i Grot zniknęli w jaśniejszym wejściu do magazynu. Tyner wiedział, że powinien wspiąć się tam i pomóc wachmistrzowi. Jednocześnie nie potrafił przewidzieć, ile czasu zostało do eksplozji.
Musiał dokonać wyboru.
Stęknął, opierając ciężar ciała na skręconej nodze, i wykonał pierwszy krok,   oddalając   się   od   schodów.   Żebra   paliły   go   żywym   ogniem, przekrzywiona  stopa  szurała  po  kamiennym  podłożu,  co  wywoływało przeszywający spazm w skręconej kostce. Korytarz kołysał się przed nim z boku na bok, przed oczami pojawiły się ciemne plamki. Mimo to szedł dalej, trąc ramieniem o ceglaną ścianę. W mroku pojawiła się plama jasności. Tyner pochylił głowę, aby nie uderzyć o nadproże, i znalazł się w lochu. Świeczka wciąż płonęła, choć niewiele brakowało, by ogień podpalił lont.
Zagryzając  usta,  dokuśtykał  do  skrzynki  ze  świeczką.  Strącił  dłonią szklany pojemnik i zdusił płomień.
W   lochu   zapadły   grobowe   ciemności.   Tyner   zastygł   bez   ruchu, świadomy, że każde poruszenie wywoła nowy spazm bólu.
Na  górze  miało  miejsce  jakieś  poruszenie,  słyszał  mnóstwo  kroków zmierzających  w  jedną  stronę.  Jakby  naraz  wszyscy  zaczęli  opuszczać kościół.
„Czyżby wiedzieli już o prochu?”, zadał sobie pytanie. Jeśli tak, będzie mu trudno wytłumaczyć się z obecności w tym miejscu.
Tyner usłyszał, że ktoś zbliża się tunelem. Dostrzegł pełzający po murze blask  niesionej  lampy.  Wyciągnął  nóż  zza  paska.  Strach  dodał  mu  sił, przygotował się na walkę.
Pod  łukiem  przejścia  błysnęła  lampa,  oświetlając  wysoką  sylwetkę trzymającego ją mężczyzny. Tyner wypuścił powietrze przez zęby. To był Grot.  Miał  poobijaną  twarz  i  krwawiące  ramię,  ale  chyba  nie  odniósłgroźniejszych obrażeń.
Wachmistrz uśmiechnął się z ulgą na widok żywego Tynera i natychmiast skrzywił  się  z  bólu.  Tyner  pomyślał  o  Dowgerdzie.  Miał  nadzieję,  że sukinsyn jest martwy.
– Zabiłeś go?
– Zraniłem, ale zbiegł – rzekł Grot z niezadowoleniem.
Tyner zrobił krok w jego stronę, zachwiał się na skręconej nodze i omal się nie wywrócił. Wachmistrz podparł go ramieniem.
– Wracamy do zamku – rzekł Bogusław. – Kniahini musi się dowiedzieć, co tu się wydarzyło.
Grot omiótł wzrokiem ciemnicę.
– A co właściwie się stało?
– Właśnie ocaliliśmy życie wielu śmiertelnym wrogom króla – wyjaśnił mu Tyner.
Chwilę milczeli.
– Ale… to i tak chyba dobry uczynek? – upewnił się wachmistrz.
W odpowiedzi Tyner roześmiał się chrapliwie.
– Bez wątpienia, przyjacielu. Bez wątpienia. Szkopuł w tym, że za każdy dobry uczynek dostaniemy kiedyś kopa w dupę.
Dochodziła jedenasta, lecz kniahini nie zamierzała kłaść się do łóżka. Im dłużej żyła, tym mniej potrzebowała snu. Zwykle zasypiała około drugiej w nocy, a budziła się wcześnie rano, aby przed wszystkimi udać się do kaplicy na samotną modlitwę.
Czas między wieczerzą a udaniem się na spoczynek poświęcała czytaniu dokumentów przysłanych jej przez zarządców rozległych dóbr. W czasach, gdy kniaź Jarema miał na Zadnieprzu setki wsi i dwieście tysięcy poddanych,nauczyła się, że należy osobiście kontrolować oficjalistów zarządzających dobrami. Doświadczenie nabyte w tamtych latach pozwalało jej teraz sprawnie kierować wielkim latyfundium Zamoyskich.
Wiśniowieccy   chętnie   zatrudniali   w   swych   ukraińskich   majątkach żydowskich   zarządców,   którzy   byli   bardziej   lojalni   i   pracowitsi   niż chrześcijanie, i Gryzelda podtrzymała ten zwyczaj w swych dobrach. Choć i  wśród  Żydów  co  jakiś  czas  trafiały  się  czarne  owce.  Jak  ów  Szymon Icakowicz,  który  w  ciągu  ostatnich  trzech  lat  pominął  w  księgowaniu jedenaście tysięcy złotych dochodu z zarządzanych przez siebie dóbr.
Icakowicz zabiegał o uwolnienie go z aresztu do czasu procesu, gdyż zgodnie z prawem wydanym jeszcze za Jana Kazimierza nie wolno było trzymać  Żyda  dłużnika  w  więzieniu,  jeśli  znalazł  sobie  szanowanego poręczyciela.
Po   krótkim   zastanowieniu   kniahini   nakreśliła   u   dołu   dokumentu adnotację: „Nie zezwalam na wypuszczenie podejrzanego z lochu”. Prawo mogło sobie obowiązywać, nie miała nic przeciw temu, ale poza Zamościem i jej dobrami. U siebie była samowładną panią.
Zesztywniał jej kark. To była kolejna dolegliwość, do której musiała przywyknąć wraz z upływem lat. Odchyliła głowę w tył i poruszyła nią na boki,  słysząc  lekki  chrzęst  kręgów.  Odrobinę  pomogło,  więc  Gryzelda sięgnęła  po  kolejną  kartę  ze  sterty.  Ten  dokument  tyczył  wydatków poniesionych  na  wydzierżawienie  nowych  szkut  używanych  do  spławu Wisłą. Z jej latyfundium wysyłano rzeką do Gdańska, a potem na zachód nie tylko wielkie ilości żyta, pszenicy czy jęczmienia, ale także drewno, wosk, miód i potaż. W drugą stronę płynął do jej kiesy nieprzerwany strumień złota. Kniahini   zamaszystym   podpisem   zatwierdziła   opłatę   dla   frochtarzy wynajmujących statki kupcom i magnatom.
Rozległo się ciche pukanie i przez uchylone drzwi wsunął się sekretarz.Zaufany sługa kładł się o tej porze co ona i wstawał równie wcześnie, nigdy jednak nie słyszała słowa skargi z jego ust.
– Przyszła, mam ją wprowadzić? – zapytał.
Gryzelda skinęła głową. Spodziewała się tej wizyty. Sekretarz wycofał się za drzwi i wrócił po chwili, prowadząc za sobą Klarę Pac. Kanclerzyna miała  na  sobie  ciemną  pelerynę  z  uniesionym  kapturem,  który  ściągnęła z głowy, gdy zostały same.
Kniahini nie poprosiła Francuzki, aby ta spoczęła na krześle. Dotknęła za to  liściku,  który  leżał  na  biurku.  Po  wieczerzy  dostarczył  go  sługa kanclerzyny.
– Czemu mam ci wierzyć? – zapytała Gryzelda chłodno.
– Nie musisz ufać mym słowom, księżno. Najlepiej, jak zaufasz własnym oczom.
– W jaki sposób?
– Wystarczy, że udasz się ze mną teraz do zamku, a przekonasz się, że to wszystko prawda.
Gryzelda zmierzyła ją wzrokiem.
– Twierdzisz, że mój syn śpi tej nocy z kurwą?
–  Od  miesięcy  utrzymuje  w  tajemnicy  kochankę,  w  której  zostawia nasienie.  Zaniedbuje  w  ten  sposób  królową,  zaprzepaszcza  szanse  na poczęcie syna.
– Czemu Eleonora nie przyszła z tym do mnie?
–  Jest  zbyt  dumna,  aby  prosić  o  pomoc  w  tak  osobistej  sprawie. Zwłaszcza ciebie, pani, która ostatnio nie szczędziłaś jej niesprawiedliwych ocen.
„Tak,  Habsburżanka  jest  dumna,  w  to  akurat  nie  sposób  wątpić”. Gryzelda  pomyślała  o  tych  wszystkich  miesiącach,  gdy  z  utęsknieniemoczekiwała poczęcia dziedzica Wiśniowieckich. Wnuka, którego ukształtuje i przekaże mu Zamość, a może i koronę. Zacisnęła palce na krawędzi blatu.
– Chodźmy zatem! – Sięgnęła po laskę opartą o biurko i wyprostowała się.
Opuściły pałacyk wyjściem od strony ogrodów i podążyły alejkami. Na krańcu  żwirowej  dróżki  znajdował  się  opleciony  bluszczem  mur  łączący fortyfikacje ze skarpą tarasu. Klara Pac odgarnęła dłonią plątaninę bluszczu i  odsłoniła  podwójną  kratę  schowaną  w  ceglanej  ścianie.  Wyjęła  klucz i  przekręciła  go  w  zamku.  Zardzewiałe  zawiasy  skrzypnęły  jękliwie. Otworzył się przed nimi ciemny tunel, na którego końcu znajdowały się schody.
Gryzeldę przebiegł dreszcz.
– Może powinnam wziąć z sobą kłębek nici – zauważyła zgryźliwie.
– To nie labirynt i zapewniam, nie czai się tam Minotaur.
– Czemu więc nie wejdziemy przez taras?
– Nikt nie powinien zobaczyć nas na zamku. Chodźmy! – ponagliła ją Klara.
Wspinaczce po krętych schodach towarzyszyły szuranie butami i stukanie laski.  Mdły  blask  lampy  niesionej  przez  kanclerzynę  muskał  pokruszone ściany, rysował na nich pokraczne cienie poruszających się kobiet.
Gryzelda poczuła kłucie w piersi, na szczęście dotarły już pod kolejne drzwi.   Klara   Pac   nacisnęła   klamkę   i   wprowadziła   je   do   małego pomieszczenia,  z  którego  dostały  się  do  gabinetu  z  błękitnymi  ścianami i   meblami   sprowadzonymi   z   Paryża.   Nad   kominkiem   wisiał   portret Krzysztofa Paca, kanclerza wielkiego litewskiego i męża Klary.
– Czemu mnie tu przyprowadziłaś? To jakiś żart!? – zapytała Gryzelda zdumiona.
– Cierpliwości, księżno – rzekła Pacowa.Kanclerzyna oparła się o jeden z regałów z książkami i ten bezszelestnie przesunął się w lewo, ukazując ciemny, podłużny otwór w murze. Klara Pac oświetliła  go  i  Gryzelda  ujrzała  kolejny  wąski  korytarz.  Popatrzyła  na Francuzkę nieufnie.
– Co to za przejście?
– Wybudowano je za czasów dwóch ostatnich książąt mazowieckich – wyjaśniła Pacowa. – Łączyło komnatę księcia Janusza z alkową jego siostry, którą obecnie zajmuję. Rodzeństwo bardzo się kochało. Niektórzy twierdzą, że nawet za bardzo – dodała kanclerzyna i uśmiechnęła się znacząco.
Gryzelda znała tę historię, choć nie wierzyła w nią ani trochę. Tego typu wstrętne kalumnie zawsze dotykały królów czy książąt. Jak choćby jej syna, którego wrogowie pomawiali o najgorsze ohydztwa.
Klara odstawiła lampę i wskazała na laskę kniahini.
– Musisz ją odłożyć, pani, stukot czyni zbyt wiele hałasu.
Gryzelda  jeszcze  raz  zerknęła  w  ciemny  tunel.  Pomyślała,  że  może zawrócić, wyjść z komnaty na hol i wrócić do swego łóżka. A jednak coś nie pozwalało jej zrezygnować.
Oparła laskę o ścianę.
– Podaj mi dłoń, pani – powiedziała Pacowa. – Poprowadzę cię. Gryzelda   zawahała   się,   lecz   chwyciła   zimną   dłoń   kanclerzyny.
Wkroczyły w ciemny tunel.
Pacowa prowadziła ją w całkowitej ciemności przez kilkadziesiąt kroków i dwa zakręty. Potem Gryzelda ujrzała bardzo słabe światło przenikające przez jedną ze ścian. Weszły do niewielkiego czworokątnego pomieszczenia. Gryzelda  zrozumiała,  że  blask  przesącza  się  przez  dwa  otwory  wybite w murze na wysokości jej twarzy.
Klara przyłożyła palce do warg i wskazała księżnej jedną z maleńkich szparek. Gryzelda przytknęła nos do chłodnego muru. Z początku nikogo nieujrzała, tylko kilka mebli i łoże z baldachimem. Po chwili dotarło do niej, że poznaje to miejsce. To była alkowa jej syna.
Zdumiona spojrzała na Pacową i wtedy usłyszała głos Michała.
– Chodź do łoża, nie mamy całej nocy.
Wtenczas  go  ujrzała.  Nagi  prowadził  za  rękę  innego  nieubranego mężczyznę.  Przylgnęli  do  siebie  ciałami,  obejmując  się  i  wymieniając pocałunki.
W pierwszej chwili Gryzelda nie potrafiła przyjąć tego, co widziały jej oczy. Zacisnęła powieki, modląc się, aby była to tylko szatańska zjawa. Na próżno. Gdy otworzyła oczy, jej syn i tamten mężczyzna wciąż leżeli w łożu. Patrzyła, jak Michał opiera dłonie o uda tamtego i pochyla głowę, aby…
Gryzelda  poczuła  mdłości,  jakby  coś  ohydnego  zatkało  jej  przełyk. Musiała oprzeć się o mur, aby nie upaść, ale i tak ugięły się pod nią nogi.
Czuła  krew  w  ustach,  może  z  przegryzionego  języka,  po  policzkach spływały  jej  łzy.  W  piersi  poczuła  okrutny  ból.  Spróbowała  powiedzieć Klarze, aby zabrała ją z tego miejsca, lecz zabrakło jej tchu. Z ust księżnej wydobył się tylko cichy jak szept skrzek. Ból coraz silniej zaciskał się na jej piersi, rozrywał serce, miażdżył je, łomotał w skroniach, rozsadzając głowę, zaciemniając wzrok.
Kniahini  w  rozpaczliwym  geście  wyciągnęła  rozcapierzone  palce  do Klary. Pacowa stała nieruchomo, wpatrując się w nią, a potem odstąpiła krok w tył, później dwa. Gryzelda czuła, że odchodzi, zostawia ją w tym cichym i złowrogim miejscu na granicy zaświatów.
Nagle cierpienie zelżało i znów mogła oddychać. Ujrzała swą dawną alkowę w Łubnem i Jaremę niosącego w ramionach malutkiego Michała. Szedł do niej i uśmiechał się. Znów mieli być razem szczęśliwi. Na zawsze.EPILOG
Marysieńka  zjadła  śniadanie  pod  wielką  lipą  rosnącą  przy  tarasie  jej alkowy. Jak zwykle w ostatnich tygodniach dopisywał jej apetyt. Zaczęła od wspaniałego  pasztetu  z  gęsi  oraz  ogórków  kiszonych,  na  które  naszła  ją chętka po przebudzeniu się. Potem skosztowała przepiórczych jaj i twarogu ze szczypiorkiem, a skończyła na cieście z marcepanem.
Popijając  wino,  zatonęła  w  głębokim  fotelu  z  wikliny,  z  poduszką podłożoną pod plecy, i odpoczywała, ciesząc się, że nie musi nigdzie iść i dźwigać ogromnego brzucha. Rozwiązanie mogło nastąpić każdego dnia, choć  medyk  upierał  się,  że  upłynie  jeszcze  tydzień  lub  nawet  dwa,  nim dziecko opuści łono.
Jan zapewnił jej najlepszego medyka i akuszerki, ale i tak ogromnie się bała. Mężczyźni umierali na wojnach, a kobiety w połogu. Przyczyn mogło być wiele i nie wszystkie znajdowały wyjaśnienie. Pozostawał też ból. Z Jakubem   przez   niemal   dwa   dni   szarpały   nią   okropne   skurcze,   nim pierworodny przyszedł na świat. Miała nadzieję, że przy drugim dziecku poród przebiegać będzie łatwiej.Trapiły ją też inne, sprzeczne myśli, związane z wyrzutami sumienia. Z jednej strony Marysieńka lękała się, że niebiosa ukarzą ją za cudzołóstwo. Z drugiej  strony  mogła  ufać,  że  dziecko  poczęte  przez  kardynała  Kościoła rzymskokatolickiego cieszyć się będzie wsparciem świętych i aniołów.
„A także jego matka”, pomyślała z nadzieją.
Spojrzała na męża, który towarzyszył jej przy stole. Od kiedy zasiedli do posiłku, prawie nie odzywali się do siebie. Jan niemal nie tknął jedzenia.
Wiadomość o śmierci księcia de Longueville’a spadła na nich jak grom z jasnego  nieba,  zburzyła ich  plany  i zmusiła do  szukania porozumienia z dworem, czym sprawnie zajął się podskarbi Morsztyn. Zakończenie sporu zostało przyjęte przez oba zwaśnione stronnictwa z tym większą ulgą, że armia sułtana dotarła do granic Rzeczypospolitej.
Marysieńka nie żywiła złudzeń co do trwałości zawartego porozumienia. Dla obu stron był to wyłącznie wymuszony okolicznościami rozejm – czas, który   należało   wykorzystać   na   poczynienie   przygotowań   do   dalszej rozgrywki o tron.
Jan trzymał nos w jakichś listach z Ukrainy, mruczał i marszczył czoło z niezadowoleniem.
– Stało się coś złego? – zapytała, chcąc uciec od własnych lęków. Zerknął na nią spod ściągniętych brwi.
– Tatarzy i Kozacy pobili nasze chorągwie nad Bohem. Straty są znaczne, w niektórych oddziałach sięgają połowy stanu.
Marysieńka poruszyła się niespokojnie, myśląc o Jakubie, który został niedawno przeniesiony na zamek starosty w Stryju. Miasto dzieliło od granic dziesiątki mil, ale i tak zapragnęła mieć teraz syna przy sobie w Warszawie.
– Co zamierzasz? – zapytała.
– Dam chorągwiom rozkaz wycofania się na zachód. Ukraina na razie stracona. Trzeba zabezpieczyć Kamieniec i Lwów przed armią sułtana. – Janzłożył   listy   i   odłożył   je   na   blat.   –   Zaraz   po   podpisaniu   układów pacyfikacyjnych z królem wyruszam z armią na Ruś.
– Czemu mi nie powiedziałeś wcześniej? Muszę się spakować.
– Ty, duszko, zostaniesz tutaj – oznajmił stanowczo. – Podróż w twym stanie jest wykluczona.
Chciała   zaprotestować,   ale   pochylił   się   i   przyłożył   dłoń   do   jej napęczniałego brzucha.
–  Nasze  dziecko  musi  przyjść  na  świat  w  najlepszych  warunkach.  – Spojrzał jej w oczy. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało.
Powiedział to w taki sposób, że nie potrafiła mu się sprzeciwić.
– Zgoda, zostanę, lecz wyślę z tobą Charlottę, aby sprowadziła do mnie Jakuba.
– Wyborny pomysł – zgodził się Jan. – W Stryju jest na razie bezpieczny, ale nie wiem, jak potoczą się losy wojny. Może będziecie musieli przenieść się nawet do Gniewu.
Po śniadaniu Jan udał się na zamek. Od kilku dni omawiano tam warunki rozejmu   między   stronnictwami.   Marysieńka   została   na   tarasie,   gdzie przysnęła. Przebudziła się w pełnym słońcu z atakiem migreny. Trzymając się za skroń, wróciła do alkowy i położyła się do łóżka. Przez czas jakiś liczyła, że ból sam ustąpi, ale coraz mocniej rozpierał jej czaszkę. Pomyślała o laudanum. Podniosła się i sięgnęła do kuferka, gdzie trzymała lekarstwo.
Wtedy przypomniała sobie, że ostatnią dawkę zużyła ubiegłego dnia, na ból kolan i bioder, gdy wybierała się na mszę żałobną w intencji księżnej Gryzeldy.
To,  co  przydarzyło  się  kniahini,  było  niespodziewane  i  korzystne, a jednak Marysieńka nie potrafiła odnaleźć w sobie spodziewanej radości. A przecież powinna, zważywszy, jak szczerze się nienawidziły. Po kilkunastu latach wypełnionych rywalizacją i wrogością dziwnie było wiedzieć, że tokoniec.   Miała   wrażenie,   jakby   z   jej   serca   uleciało   coś   istotnego, pozostawiając w tym miejscu dziurę, którą dopiero trzeba zapełnić.
Księżna miała umrzeć spokojnie we własnym łóżku, tak przynajmniej głosiła  oficjalna  wersja  wydarzeń.  Niemniej  Morsztyn,  który  miał  swych szpiegów  wśród  dworaków,  twierdził,  że  kniahinię  znaleziono  w  jakimś tunelu.  Niestety  nic więcej nie potrafił powiedzieć.  Nie potrafił albo  nie chciał…
Po  mszy  trumnę  z  ciałem  księżnej  przewieziono  nad  rzekę,  gdzie cumowała  szkuta  mająca  przetransportować  ją  do  Zamościa.  Na  czele konduktu maszerowali najpotężniejsi dostojnicy Rzeczypospolitej, regaliści i członkowie opozycji, w tym Jan – hetman i marszałek koronny. Wraz z nim szli  podskarbi  Morsztyn,  Wielopolski,  Jabłonowski,  Lubomirski,  nawet Mikołaj Sieniawski. Zabrakło za to Prażmowskiego, który nawet w obliczu śmierci  nie  potrafił  wznieść  się  ponad  animozje.  Prymas  wyjechał  do Łowicza zaraz po postanowieniu rozejmu między stronnictwami. Królowa Eleonora w czarnej woalce i towarzysząca jej w żałobie Klara Pac wspierały Korybuta, który nie krył łez z powodu śmierci matki.
Na skutek upałów z trumny ulatniał się mdły odór i wiele osób, w tym Marysieńka,   marszczyło   nosy.   Wspomnienie   tamtego   smrodu   tylko pogorszyło  ból  rozsadzający  jej  głowę.  Musiała  zdobyć  lekarstwo,  i  to natychmiast.  Sięgnęła  po  dzwonek,  aby  wezwać  służącą  i  wysłać  ją  do apteki, lecz wówczas przypomniała sobie o buteleczce laudanum w gabinecie Jana.  Została  tam  jeszcze  z  czasów,  gdy  kurował  się  jesienią  z  powodu wrzodu gardła.
Mrużąc wilgotne od  łez oczy,  udała się do  gabinetu  męża i od  razu podeszła   do   biurka,   na   którym   stał   piękny   globus,   dar   od   kupców pośredniczących    w    handlu    zbożem    między    dobrami    Sobieskich a Amsterdamem.Górna część biurka składała się z zamykanego sekretarzyka. Spróbowała otworzyć  dwuskrzydłowe  drzwiczki,  lecz  były  zamknięte.  Marysieńka sięgnęła  dłonią  pod  blat  i  wyciągnęła  klucz,  po  czym  przekręciła  go w zamku.
Flakonik z laudanum stał na najwyższej z trzech półek. Odkorkowała naczynie i od razu zażyła gorzką mieszankę wina i opium. Ta substancja była mniej rozcieńczona niż jej lekarstwo i już po chwili zaczęła odczuwać miłą błogość, a ból głowy począł ustępować. Westchnęła z ulgą.
Odstawiła flakonik na miejsce i zamierzała zamknąć drzwiczki, gdy jej wzrok padł na księgę leżącą na dolnej półce. Marysieńka odczytała nazwisko autora i tytuł – L’Astrée. Podekscytowana wzięła wolumin do rąk.
Zalała ją fala emocji i wspomnień z czasów, gdy była żoną Zamoyskiego. W tamtych smutnych latach ona i Jan ukrywali przed światem swą miłość. Listy, które wówczas do siebie pisali, były dla niej bezcenną radością. Z obawy przed wykryciem ich romansu używali szyfru, ukrywając się pod postaciami z tej książki. Było to romantyczne i naiwne, jak romantyczna i naiwna jest miłość młodych ludzi.
Z  czułością  otworzyła  książkę  i  dotknęła  opuszkami  palców  ryciny przedstawiającej  piękno  mitycznej  Arkadii.  Egzemplarz  był  bardzo  stary i kosztowny. Z pewnością Jan kupił go dla niej w prezencie.
Marysieńka pośliniła palce, żeby odkleić zlepione ze sobą stronice. Jan mógł wrócić dopiero wieczorem, więc miała dużo czasu, aby rozkoszować się wspomnieniem młodości.KREW, OGIEŃ I ŁZYNajskrytsze pragnienia
Dubno, lipiec A.D. 1672
Część malin dojrzała już na słońcu. Teofila Zasławska, przykucnąwszy przy chruśniaku, zerwała kilka owoców i włożyła je sobie do ust. Zamruczała z przyjemności, gdy słodycz rozpłynęła się po jej języku i podniebieniu.
Spojrzała   na   dłonie   zabarwione   sokiem   i   otarła   jedną   o   drugą. Wyprostowała  się  i  poprawiła  kapelusz,  który  chronił  jej  twarz  przed żarliwymi pocałunkami słońca.
Zwróciła wzrok w kierunku pałacu, skąd dobiegały śmiechy kuzynek bawiących się w ciuciubabkę. Upewniła się, że nikt za nią nie idzie, po czym ruszyła w stronę drzew. Gdy spłynął na nią cień z gęstych koron lip i klonów, znów zerknęła przez ramię. Musiała mieć całkowitą pewność, że pani matka nie wysłała nikogo na przeszpiegi.
Nie zauważyła nic niepokojącego. Bez wahania zeszła ze żwirowej alejki na leśną ścieżkę i skierowała się ku rzeczce przepływającej przez posiadłość. Doskonale   wiedziała,   że   powinna   zawrócić,   lecz   nie   zrobiła   tego. Zachowywała się jak pszczoła, którą przyciąga słodki kwiat.
Przyspieszyła kroku i chwilę później ujrzała błękitną wstęgę wody. Nagle czyjaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu i stanowczo pociągnęła
pannę za pień drzewa rosnącego przy ścieżce. Teofila otworzyła usta, nie po to, by wzywać pomocy, lecz aby przyjąć pocałunek Witolda. Ciepły i słodszy od malin, które kosztowała po drodze.
Pieścił  wargami  jej  wargi,  głaskał  dłońmi  spragnione  dotyku  ciało,rozbudzając w dziewczynie dreszcz pożądania. Poddała się rozpierającej ją euforii, rozchylając się na ukochanego niczym pąk spragniony słońca. Zapominając o wstydzie, złączyła się z nim w pieszczocie warg i języków i spijała z jego ust słodką wilgoć.
Trwało to długo, a pragnęła, by ciągnęło się wiecznie, lecz w końcu Witold oderwał usta od jej ust. Zawstydzona wybuchem własnej namiętności spuściła  wzrok,  lecz  ukochany  ujął  delikatnie  w  dłonie  jej  twarz.  Miał cudowne  oczy,  błękitne,  o  głębokim  spojrzeniu,  pełne  miłości  i  ciepła. Idealnie pasowały do przystojnego oblicza porucznika i odrobinę wilgotnych jasnych  włosów,  które  opadały  mu  na  czoło,  co  w  ocenie  Teofili  tylko dodawało mu chłopięcego uroku.
Był jednak mężczyzną, nie mogła w to wątpić. Nie tylko przez wzgląd na mundur oficera, lecz także przez twardość wyczuwaną w miejscu, o którym młodej panience nie wypadało myśleć.
A  jednak  myślała,  wbrew  cnocie,  Bogu  i  Najświętszej  Madonnie opiekunce dziewic. Bo co tu kryć, sama przed sobą musiała przyznać, że była zakochana w Witoldzie do szaleństwa.
Myśli o ukochanym wypełniały jej głowę w bawialni, podczas posiłków, a nawet w kościele. Najczęściej jednak rozmyślała o nim w alkowie, gdy kładła się do snu. Wówczas to przymykała powieki i wyobrażając sobie, że on jest przy niej, pieściła się dłońmi.
Wtuliła się w ukochanego, chłonąc całą sobą ciepło jego ciała. Pragnęła go  tak,  jak  kobieta  pragnie  mężczyzny.  On  zaś,  wiedziała  to  na  pewno, podzielał jej uczucia.
Cóż  z  tego,  skoro  nie  mogli  być  razem.  Rodzina  Teofili  nigdy  nie zaakceptuje ubogiego szlachcica jako kandydata na jej męża. Była jedną z  najlepszych  partii  w  kraju.  Jej  matka  to  siostra  Jana  Sobieskiego,
a  przedwcześnie  zmarły  ojciec  Dominik  Zasławski  wywodził  się  z  liniikniaziów ruskich i panował nad olbrzymią ordynacją.
Teofila nie żywiła złudzeń. Choć odziedziczyła olbrzymie dobra, jej wola w sprawie tak istotniej jak małżeństwo zupełnie się nie liczyła. Zmuszona była więc ukrywać się ze swą miłością, wykradać dla siebie krótkie chwile intymności. Takie jak ta.
Przymknęła oczy i przywarła ustami do ust Witolda, całkiem zatracając się w poczuciu wypełniającej ją rozkoszy. Jego dłoń błądziła po jej ciele, sięgała bioder i talii, pieściła piersi i szyję.
– Kocham cię nad życie, Teofilo – szepnął i przylgnął pocałunkiem do jej szyi.
Zadrżała. Wyczuł to. Uniósł rąbek sukni i wsunął dłoń pod koronki.
– Nie możemy tak, przecież wiesz – powiedziała.
Nie przestał. Musnął jej kolano i udo.
Wtedy przestraszyła się tego, co nastąpi, gdy ulegnie jego pożądaniu i  własnym  pragnieniom.  Wydostała  się  z  objęć  ukochanego  i  poprawiła suknię.
Przez twarz Witolda przemknęło rozczarowanie, wyprostował się.
– Ktoś może nas zobaczyć – spróbowała załagodzić sytuację, ale czuła, że nie zabrzmiało to szczerze.
Pożegnali się chłodnym pocałunkiem.
Odczekała, aż Witold się oddali, po czym pobiegła nad wodę. Zrosiła czoło, szyję i gors. Ten prosty zabieg przyniósł ulgę jej napiętemu ciału. Po drugiej stronie rzeczki służba dworska przepędzała stado krów na wieczorne dojenie.  Nieco  bliżej  dwie  kobiety  prały  na  płyciźnie  ubrania.  Teofila z obawą pomyślała, że ktoś mógł zobaczyć ją z Witoldem i zdradzi ich tajemnicę. Zaraz jednak naszła ją przytomna myśl – pani matka nie przyjmie za prawdę chłopskiej paplaniny. Uspokojona tym spostrzeżeniem, Teofila poprawiła suknię i skierowała się do pałacu.Gdy  dotarła  na  miejsce,  okazało  się,  że  księżna  rozesłała  służbę w  poszukiwaniu  córki.  Teofila  udała  się  do  altanki,  w  której  mateczka odpoczywała, pijąc chłodnik litewski i orzeźwiając się wielkim wachlarzem. Nieco dalej, w cieniu starego klonu, bona bujała na huśtawce przyrodniego braciszka Teofili, trzyletniego Karola Stanisława.
Katarzyna   Radziwiłłowa   z   domu   Sobieska   posłała   córce   surowe i jednocześnie badawcze spojrzenie.
– A gdzież ty się włóczysz, moja panno, szukam cię od kwadransa – rzekła z pretensją.
Teofila, jak przystało posłusznej córce, spuściła wzrok.
– Poszłam nad rzekę, matko. Tam o wiele chłodniej.
–  Rzeczywiście,  skwar  dziś  straszliwy  –  przyznała  pani  Katarzyna łagodniejszym tonem. – Miejmy nadzieję, że w Warszawie będziesz miała chłodniejszą aurę.
Teofila spojrzała mateńce w twarz.
– W Warszawie? – zapytała. – Czy to aby bezpieczne?
Teofila  interesowała  się  polityką  i  doskonale  wiedziała,  że  wuj  Jan poprowadził  armię  koronną  na  stolicę,  aby  obalić  Michała  Korybuta Wiśniowieckiego i na jego miejsce osadzić księcia przysłanego z Francji.
–  Sytuacja  polityczna  się  uspokoiła.  Zdaje  się,  że  Jan  pogodził  się z   królem   –   wyjaśniła   matka   i   energicznie   powachlowała   obfity, wyeksponowany przez letnią suknię biust. – Mój ambitny braciszek wraca na Ukrainę  uganiać  się  za  Tatarami.  Co,  nawiasem  mówiąc,  wychodzi  mu najlepiej.    Poprosił   mnie,    abym   pod    jego    nieobecność   dotrzymała towarzystwa  bratowej.  Maria  Kazimiera  jest  w  ostatnim  miesiącu  ciąży i wkrótce należy się spodziewać rozwiązania. Niestety obowiązki trzymają mnie  tu,  na  Wołyniu,  i  nie  mogę  teraz  zostawić  twego  starszego  brata
z  wszystkimi  problemami.  Dlatego  wysyłam  ciebie  i  proszę,  spraw  sięgodnie.
– Postaram się, matko – obiecała Teofila, choć nie dała całkiem wiary matczynej paplaninie. Owszem, było prawdą, że jej starszy brat Aleksander Janusz chętnie przyjmował pomoc od księżnej w administrowaniu olbrzymim latyfundium  Zasławskich—Ostrogskich.  Matka  posiadała  w  tym  zakresie przeogromne doświadczenie. Po przedwczesnej śmierci swego pierwszego męża  Władysława  Dominika  przez  kilkanaście  lat  zarządzała  dobrami rodziny i znała się na tym jak mało kto. Jednocześnie Teofila wiedziała, że mateńka nigdy nie pogodziła się z wprowadzeniem do rodziny Sobieskich tej francuskiej parweniuszki.
Teofila nie żywiła takich uprzedzeń wobec wujenki. Jak każdy, znała pełną skandali historię miłości Jana i Marysieńki. Uważała, że to piękne, gdy dwoje ludzi łączy się ze sobą z tak szczerej miłości.
– A wy, matko, kiedy przybędziecie do Warszawy?
– Gdy tylko będę mogła, dołączę do ciebie – rzekła księżna nieszczerze. Teofila udała, że daje wiarę tym zapewnieniom. W rzeczywistości miała
więcej niż pewność, że załatwiwszy wszelkie sprawy w majątku ordynacji Ostrogskich, mateńka czym prędzej pod byle pozorem czmychnie na Litwę, gdzie czeka na nią i maluteńkiego syna jej drugi mąż Michał Kazimierz Radziwiłł.
– Kto będzie dowodził eskortą? – zapytała podekscytowana i natychmiast ugryzła się w język.
Na szczęście matka była pochłonięta myślami.
–  Nie wiem –  odparła machinalnie.  –  Ktoś  z tutejszego  garnizonu… Może ten porucznik… Witold Kuzubski.
Serce Teofili niemal wyrwało się na zewnątrz. Z wysiłkiem zachowała obojętność wobec tej niespodziewanej i wspaniałej nowiny.
– Wydaje się miły w obejściu i kompetentny – powiedziała.– Zatem postanowione – rzekła księżna i podniosła się z ławeczki. – Teraz wybacz, ale zamierzam przed wieczerzą napisać list do twego ojczyma i powiadomić go o najnowszych wydarzeniach.
Teofila  ucałowała  dłoń  matki  i  została  sama  w  altance.  Usiadła  na ławeczce, próbując ogarnąć natłok rozpierających ją emocji.
To   było…   coś,   o   czym   mogła   tylko   marzyć,   cud   wymodlony w najgłębszej skrytości. Bez stałego nadzoru ze strony pani matki i czujnej uwagi sług mogła częściej przebywać z Witoldem, cieszyć się rozmowami z ukochanym i jego bliskością.
Serce w piersi Teofili zabiło żywiej, a wyobraźnia podsunęła jej grzeszne obrazy.
Jej najskrytsze pragnienia.ROZDZIAŁ I
Duma i uprzedzenia
Rozkaz stawienia się w komnatach królowej napełnił Bogusława Tynera najgorszymi przeczuciami. Od wielu dni próbował się dostać przed oblicze Michała Korybuta, lecz dworacy z otoczenia Habsburżanki uniemożliwiali mu rozmowę z jego wysokością. Powód był zawsze ten sam: król znajdował się w rozpaczy po śmierci ukochanej matki i nie życzył sobie nikogo widzieć.
Tyner raz tylko miał okazję ujrzeć Korybuta, w trakcie pogrzebu księżnej Gryzeldy.  Jego  wysokość  kroczył  za  trumną  kniahini,  opierając  się  na ramieniu królowej Eleonory, obok której szła ta żmija Klara Pac.
Król   wyglądał   na   całkiem   załamanego.   Bogusław   mógł   jedynie wyobrazić  sobie,  jak  olbrzymi  ból  odczuwa  po  stracie  matki,  która  od najmłodszych lat wywierała przemożny wpływ na syna.
Co gorsza, póki Michał Korybut tkwił w rozpaczy i odosobnieniu, Tyner był    wystawiony    na    niebezpieczeństwo    i    niełaskę    swych    wrogów z kanclerzyną litewską na czele.
Zdenerwowany zerknął na gwardzistów strzegących wejścia do komnaty królowej. Czterej inni, uzbrojeni w rapiery i halabardy, blokowali korytarz odstrony schodów prowadzących na taras.
„Po co mnie wzywa?” To pytanie wywoływało w nim jak najgorsze myśli.
Przypuszczał, że królowa mogła chcieć go wybadać, wypytać, czemu tak bardzo nalega na spotkanie z królem.
„A może wcale nie musi pytać?”
Podejrzenie,  że Eleonora spiskowała z Pacową i teraz wspólnie będą chciały zamknąć mu usta, przerażało Tynera. Jeśli jego przypuszczenia okażą się prawdą, jego życie nie było warte funta kłaków.
„Jeśli za chwilę osadzą mnie w lochu, czy ktokolwiek się o tym dowie?” A  nawet  jeżeli  sprawa  wyjdzie  na  jaw,  czy  kogokolwiek  będzie  to
obchodziło? Teraz, gdy stracił protektorkę w osobie księżnej Gryzeldy, było to bardzo mało prawdopodobne.
Wciąż się zastanawiał, czy nie powinien zbiec z miasta, nim przytrafi mu się   coś   złego.   Kniaź   Dymitr   Wiśniowiecki   z   pewnością   udzieli   mu schronienia. A być może również zechce pomścić śmierć krewniaczki, za którą to tragedią – Tyner był o tym przekonany – stała ta dziwka Klara Pac. Na  wszelki  wypadek  polecił  Tomaszowi  Grotowi  wynająć  wierzchowce w  stajniach  na  Woli,  gdzie  wachmistrz  miał  czekać  w  pogotowiu  na przybycie porucznika.
Tyner  wyjrzał  przez  okno  w  holu.  Na  dziedzińcu  żołnierze  gwardii królewskiej ćwiczyli musztrę. Najnowsze wieści z Podola nie były dobre i stawało się coraz bardziej oczywiste, że król pomimo żałoby będzie musiał wyruszyć na wyprawę wojenną.
Rozmyślania   Bogusława   przerwał   odgłos   otwieranych   podwojów, w których stanął chudy jegomość z bokobrodami okalającymi kościstą twarz. Był  to  szambelan  królowej.  Jak  większość  członków  osobistego  dworu Eleonory, był Austriakiem i nie mówił po polsku.–  Jej  wysokość  wzywa  waszmość  pana  –  oznajmił  szorstkim  tonem i przepuścił Tynera przodem.
Komnata  królowej  tonęła  w  beżach  i  jasnym  fiolecie.  Obicia  krzeseł i sofy dobrano w tych barwach, tak samo zasłony i tapety na ścianach. Nawet uchylone drzwi wiodące do alkowy pomalowano na beżowo. Przez otwarte na  oścież  okna  dobiegał  śmiech  panien  z  fraucymeru  bawiących  się w ogrodzie.
Tyner  wyczuł  w  komnacie  woń  francuskich  perfum:  olejek  różany i  lawendę  z  nutą  piżmu,  delikatną  i  zmysłową  mieszankę,  którą  prędzej spodziewałby  się  zwąchać  w  buduarze  kurtyzany  niźli  w  prywatnych pokojach Habsburżanki.
Eleonora  przyjęła  oficera  na  stojąco.  Poleciła  szambelanowi  wyjść. Dworzanin ukłonił się i zostawił ich samych.
Bogusław ukląkł i ucałował pierścień na dłoni swej monarchini. Był na tyle blisko królowej, by przekonać się, że to nie ona użyła pachnidła.
Wyprostował się, Eleonora chwilę przypatrywała się mu z uwagą.
– Doniesiono mi, waszmość, że usilnie domagasz się rozmowy z królem. Czy jest po temu jakaś szczególna przyczyna?
Tyner  otworzył  usta,  lecz  jego  spojrzenie  pomknęło  ku  uchylonym drzwiom alkowy. Nagle olśniło go, skąd zapamiętał woń perfum unoszącą się w  komnacie.  Identycznie  pachniała  Klara  Pac  w  noc,  gdy  go  zdradziła i próbowała wysadzić w powietrze kościół pełen zwolenników Sobieskiego, czyniąc z Tynera kozła ofiarnego.
W jego brzuchu zacisnęła się lodowata pięść.
– Pragnę złożyć jego wysokości wyrazy współczucia i zapewnić króla o mej wierności wobec niego i domu Wiśniowieckich.
– Jego wysokość bardzo ceni wierność i służbę waszmości – oznajmiła królowa, nie spuszczając z niego wzroku. – Uznał, że najlepiej przysłużyszsię ojczyźnie tam, gdzie atakuje ją wróg. Jeszcze dziś opuścisz Warszawę i udasz się na Ukrainę z rozkazami do chorągwi wiernych jego wysokości. Przekażesz listy regimentarzowi, a następnie dołączysz do pułku królewskiego.
„A więc taki macie plan. Pozbyć się mnie”.
– Jak każesz, najjaśniejsza pani…
Eleonora  podała  mu  dłoń  do  pocałunku,  co  oznaczało  zakończenie krótkiej audiencji.
Gdy  Tyner  opuścił  komnatę,  drzwi  do  alkowy  uchyliły  się  szerzej i weszła przez nie Klara Pac.
– Wciąż sądzę, wasza miłość, że powinno się go usunąć dla naszego wspólnego dobra.
– Naszego? – Eleonora zmrużyła oczy, wpatrując się w kanclerzynę. – To ty nawarzyłaś tego piwa – rzekła cierpkim tonem. – Zamierzałaś wysadzić w powietrze całą opozycję i nie raczyłaś mi powiedzieć o swych planach.
– A czy wasza wysokość chciałaby o nich wiedzieć? – odparowała Klara. – Brać na siebie ten ciężar i wiążące się z tym ryzyko?
Eleonora  w  duchu  przyznała  przyjaciółce  rację,  co  jednak  niewiele umniejszyło odczuwane przez nią rozdrażnienie.
–  Król  jest  w  żałobie,  całkiem  rozbity  i  załamany.  Tylko  temu zawdzięczasz, że nie wysłuchał, co ma do powiedzenia porucznik Tyner.
– I co by z tym niby zrobił? – zapytała butnie Pacowa. – Moje słowo przeciw słowu jakiegoś szlachetki. Nie ma żadnych dowodów na mój udział w tej sprawie. Gryzelda nie żyje, co także ciebie uwalnia od jej nieustannej tyranii i wtrącania się w wasze małżeństwo.
Eleonora westchnęła i skinęła głową. Przypuszczała, że Klara mogłaby jej udzielić  wszystkich  najważniejszych  odpowiedzi  na  temat  okoliczności śmierci  teściowej,  lecz  nie  zamierzała  o  nic  pytać.  W  polityce  i  walceo władzę czasem wygodniej jest udawać niewiedzę, aby w razie złego obrotu wydarzeń móc umyć ręce. W takich wypadkach różnica między wiedzą a domysłami bywała niezwykle wygodna.
– Wybacz, jestem poirytowana – rzekła ugodowo do Klary. – Na wojnie giną żołnierze, przy odrobinie szczęścia Tyner będzie jedną z ofiar. Nie ma potrzeby pochopnym działaniem zwracać uwagi naszych wrogów na to, co się  wydarzyło.  Powinnyśmy  uczynić  wszystko,  co  w  naszej  mocy,  aby okoliczności śmierci Gryzeldy zostały pochowane wraz z nią.
Na tym zakończyły rozmowę. Klara pożegnała się i opuściła komnatę, Eleonora zaś udała się do samotni męża, korzystając z przejścia łączącego ich alkowy.
Mimo pełni dnia kotary w oknach były szczelnie zasłonięte. O tym, że Michał przebywa gdzieś w ciemnościach spowijających sypialnię, świadczyła przykra woń moczu i niemytego ciała.
Mijały dni, a stan emocjonalny króla się nie polepszał. Co gorsza, Michał zaczął doznawać ataków histerii, podczas których istniało ryzyko, że zrobi sobie krzywdę. Eleonora zleciła medykom, by podawali królowi silną dawkę laudanum, dzięki czemu większość doby przesypiał. Taki stan nie mógł trwać zbyt długo. Uznała, że nadszedł czas, aby zmusić męża do wstania z barłogu i przyjęcia na barki ciężaru władania królestwem.
Podeszła do okna i odsunęła kotary, wpuszczając światło, a następnie rozwarła na oścież okiennice.
Spodziewała  się,  że  Michał  będzie  protestował,  lecz  on  wciąż  leżał nieruchomo, bezradny niczym niemowlę.
Królowa zbliżyła się do męża. Podciągnęła skraj sukni i usiadła na brzegu łoża. Wyciągnęła rękę do Michała. Jego wyłysiała głowa była mokra od potu, tak samo jak twarz i szyja.
Cofnęła dłoń z odrazą i zdecydowanym ruchem ściągnęła z męża narzutę.Król  poruszył  się  niespokojnie,  a  z  jego  ust  dobył  się  żałosny  jęk.  Nie otwierając oczu, skulił się i zakrył twarz ramionami.
– Musisz wstać. To nie może trwać dłużej – powiedziała łagodnym tonem i odnalazła dłonią dłoń męża. Przełamując obrzydzenie, zacisnęła palce na miękkim, wilgotnym ciele. – Musisz być silny, matka z pewnością by tego od ciebie oczekiwała.
Przez moment myślała, że nie usłyszał jej słów. Zniechęcona przygarbiła ramiona, lecz wtedy palce męża zacisnęły się na jej dłoni. Otworzył oczy i spojrzał na Eleonorę.
– Gdybym tylko był inny… – Jego ciałem wstrząsnął szloch.
Były to pierwsze słowa, jakie Michał Korybut wypowiedział od dnia pogrzebu kniahini. Królowa zacisnęła zęby na wspomnienie upokorzenia, które  odczuwała  podczas  tej  ceremonii.  Wszyscy  wrogowie  –  Sobiescy, Sieniawski, Morsztyn, Lubomirski i inni – z pewnością śmiali się w duchu z tego małego, grubego i zapłakanego człowieczka, którego nieszczęśliwy los uczynił ich królem.
„A także mym mężem”, pomyślała z goryczą.
Jako dobra katoliczka próbowała znaleźć w sobie współczucie dla jego straty, ale doznawała wyłącznie zimnej satysfakcji z powodu śmierci starej wilczycy.  Eleonora  nie  miała  wątpliwości,  że  odejście  matki  ostatecznie wpychało Michała pod wpływ żony. Nie zamierzała zaprzepaścić tego daru losu.
– Nie jesteś złym człowiekiem – powiedziała łagodnie. – Wiem, jak ci ciężko, ale musisz się otrząsnąć i żyć dalej. Jako pomazaniec masz obowiązki wobec królestwa i poddanych.
– Widziała mnie w tym tunelu! Zabiłem ją! – W głosie Michała była rozpacz, która powinna rozedrzeć jej serce.
Nic takiego nie czuła.Objęła  dłońmi  spoconą  głowę  męża  i  ułożyła  ją  na  swych  kolanach. Wtulił się w nią niczym dziecko szukające matki.
–  Wszystko  będzie  dobrze,  zaufaj  mi.  Przejdziemy  przez  to  razem  – zapewniła.
Zaszlochał. Eleonora pomyślała, że będzie musiała zmienić suknię. Była to jednak niewielka cena za władzę, do której – miała co do tego najgłębsze przekonanie – powołał ją Bóg przez sam fakt, że urodziła się Habsburżanką.
Klara Pac zatrzasnęła za sobą drzwi swej alkowy i dopiero wówczas dała upust rozpierającej ją frustracji wywołanej decyzją królowej.
– Nadęta dziewka. I to po tym wszystkim, co dla niej zrobiłam!
Podeszła do kredensu, który zeszłej jesieni sprowadzono specjalnie dla niej z Paryża. Wewnątrz znajdowały się karafka z winem i puchar.
Trunek pozwolił jej uspokoić nerwy, zebrać myśli.
Klara nie miała najmniejszych złudzeń co do prawdziwego powodu, dla którego  Eleonora  zdecydowała  się  oszczędzić  Tynera.  Porucznik  mógł w przyszłości przydać się królowej jako świadek przeciw Pacom, gdyby ci porzucili  stronnictwo  królewskie,  jak  to  już  wielokroć  bywało  w  Polsce. Zyskawszy,  co  było  do  zyskania,  urzędy  czy  starostwa,  magnaci  nader ochoczo  i  bez  skrupułów  porzucali  swych  koronowanych  dobroczyńców, stając się nieraz ich najzagorzalszymi wrogami.
Eleonora  nie  sądziła  wprawdzie,  aby  Pacowie  w  najbliższym  czasie podążyli tą drogą, przynajmniej dopóki Sobieski żyje i sprawuje urzędy, lecz polityka polska widziała już nie takie dezynwoltury.
Tyner był dla Klary zagrożeniem. Nie mogła tego tak zostawić. Pociągnęła  za  szarfę  zwisającą  przy  ścianie,  uruchamiającą  dzwonek
w  pomieszczeniu  dla  służby.  Po  chwili  w  drzwiach  alkowy  stanął  lokajw peruce i zielonosrebrzystej liberii.
–  Znajdź  Dowgerda  i  przekaż  mu,  że  chcę  się  z  nim  widzieć. Niezwłocznie – dodała z naciskiem.
Usiadła na sofie, oczekując na przybycie zaufanego sługi.
Żmudzin wkroczył do komnaty, lekko utykając. Gdy się kłaniał, przez jego oblicze przemknął grymas bólu.
Klara wiedziała, że został mocno poturbowany podczas tamtej feralnej nocy.   Mimo   to   nie   poprosiła,   by   spoczął.   Wciąż   winiła   sługę   za niepowodzenie  akcji  wysadzenia  w  powietrze  malkontentów,  a  jeszcze bardziej za to, że pozwolił ujść z życiem świadkowi, który mógł wyjawić jej rolę w spisku.
Gdyby  był  to  ktokolwiek  inny,  pozbyłaby  się  takiego  człowieka  bez wahania. I nie chodziło o to, że czasem, gdy miała taki nastrój, pozwalała Dowgerdowi zbliżyć się do siebie. Miewała wielu kochanków i większość z nich traktowała lekko.
Dowgerd służył jej od lat i było pewne, że poruszy niebo i ziemię, aby zmazać z siebie piętno porażki.
– Tyner jeszcze dziś udaje się na Ukrainę – poinformowała sługę. – Zajmiesz się nim.
Przez usta Żmudzina przemknął mściwy uśmiech.
– Pochwycę go, jak tylko opuści Warszawę. Ciała nigdy nie znajdą – zapewnił.
– Nie! Będzie wiózł listy królowej do regimentarza, więc musi dotrzeć do celu. Nie czyń nic, dopóki nie dostarczy korespondencji.
– Jak rozkażesz, pani – odparł Dowgerd niechętnie. Widać było, że nie w smak mu długa i niebezpieczna wyprawa na wschód.
Klarę nic to nie obeszło. Dowgerd był dla niej wyłącznie narzędziem, użytecznym i dobrze leżącym w dłoni, ale mimo to wartym niewiele więcejniźli sofa, na której siedziała, czy kredens.
– Zbieraj się w drogę i weź tylu ludzi, ilu będzie ci trzeba – powiedziała stanowczo. – Ufam, że tym razem mnie nie zawiedziesz.
– Nie zawiodę pani – rzekł z przekonaniem.
Gdy  Klara  została  sama,  postanowiła  dokończyć  Wojnę  żydowską autorstwa Józefa Flawiusza, która od kilku dni towarzyszyła jej w wolnych chwilach. Już jako młoda kobieta nabrała przeświadczenia, że ludzie, którzy czytają, rządzą tymi, którzy tego nie robią. Nie sposób bowiem empirycznie posiąść   wszystkich   możliwych   doświadczeń   niesionych   przez   życie, zwłaszcza jeśli jest się w młodym wieku. Wielu z nich nigdy nie będzie nam dane przeżyć, czy to przez los, czy ze względu na miejsce i czasy, w których przyszło   nam   żyć.   W   książkach   zapisano   wszystko,   co   jest   ważne i prawdziwe. Wystarczy tylko chcieć sięgnąć po tę wiedzę.
Skończyła czytać rozdział, gdy rozległo się szczęknięcie towarzyszące poruszonej klamce. Nie musiała gwałtownie podnosić wzroku znad lektury, aby wiedzieć, kto przyszedł. Tylko jedna osoba mogła sobie pozwolić na wtargnięcie do jej alkowy bez zapowiedzi czy zaproszenia.
Odłożyła książkę i spojrzała w mało urodziwe oblicze męża. Krzysztof Pac miał wyłupiaste oczy i zbyt ostre rysy oblicza, był też o wiele starszy od Klary. Posiadał jednak błyskotliwy umysł oraz nienasyconą ambicję i dzięki tym  cechom  doprowadził  Paców  na  szczyty  władzy  w  Rzeczypospolitej, czyniąc z nich najpierwszy ród na Litwie.
Za lekko przygarbioną sylwetką męża Klara dojrzała jego młodszego brata.  Michał  Kazimierz,  hetman  wielki  litewski  i  wojewoda  wileński, odznaczał się pociągłą wyrazistą twarzą i wydatnym nosem, pod którym układały  się  w  półksiężyc  sumiaste  wąsiska.  Bardzo  wysoko  podgolona fryzura  uwydatniała  wyjątkowo  wysokie  czoło  szwagra  i  duże  mięsiste małżowiny   uszu,   będące   cechą   dziedziczną   u   Paców   –   którą   toniedoskonałość  jej  mąż  ukrywał  pod  długimi,  opadającymi  na  ramiona włosami.
Klara powstała z sofy, a Krzysztof wziął ją w ramiona i ucałował czule w   usta.   Szwagier   jedynie   musnął   wąsami   jej   policzek,   jak   zwykle zdystansowany i chłodny w stosunku do kobiet.
Zasiedli naprzeciw siebie w wygodnych fotelach.
– Co mówią senatorowie? – zapytała Klara.
–  Nastroje  się  uspokoiły  –  odparł  Krzysztof.  –  Wydaje  się,  że  jego wysokość jest bezpieczny na tronie.
– Pod warunkiem że wygramoli się w końcu spod pierzyny – zadrwił Michał Pac.
Jego brat nie uznał tego za zabawne.
– Korybut był niezwykle silnie związany z matką. Nie można się dziwić żalowi, jaki odczuwa po śmierci księżnej Gryzeldy.
– To wszyscy wiemy, ale skoro pępowina została w końcu przecięta, czas, aby zaczął władać królestwem, a przynajmniej udawał, że to czyni – orzekł Michał Pac i zwrócił się do Klary: – Czas, by królowa położyła kres tej nadmiernej żałobie.
– Tak też zrobi – zapewniła pospiesznie szwagra, nierada kontynuować rozmowę na temat śmierci kniahini.
– Nie trzeba było się układać z Sobieskim, wypuszczać Prażmowskiego z miasta – gderał tymczasem młodszy z Paców. – Zdrajcy! Wolny naród chcieli  we  francuską  tyranię  obrócić,  stolicę  wojskiem  najechali,  sejm armatami oblegli. Taka zbrodnia nie może im ujść bezkarnie.
– Oszczędź nam komunałów, nie jesteśmy na sejmiku – wypomniał bratu Krzysztof. – Malkontenci wciąż posiadają więcej wojska niż my i to Sobieski kontroluje armię koronną.
Klara dostrzegła, jak hetman litewski wykrzywił usta na przytyk brata.Wbrew szumnym zapowiedziom Michała Paca na odsiecz królowi przyszło z Litwy tylko kilka chorągwi nadwornych Paców, podczas gdy reszta wojsk wielkiego księstwa była wciąż w rozsypce.
– Dlatego proponuję, aby sformować na Litwie armię zawodową pod mą komendą – oznajmił Michał. – Potrzebujemy na to sto tysięcy złotych, póki nie napłyną podatki z sejmików.
– Skąd wziąć te pieniądze? – zapytała Klara pragmatycznie.
– Niech królowa poprosi swego brata cesarza o wsparcie – zasugerował hetman. – Drugim naszym zadaniem jest spowodowanie rozłamu w armii koronnej,  aby  część  wojska  odstąpiła  od  Sobieskiego  i  powróciła  pod sztandary króla. Mówiłem już na ten temat z kniaziem Dymitrem.
Klara uniosła brew. Dymitr Wiśniowiecki, kuzyn króla i hetman polny koronny, nie miał jej męża i szwagra za swych przyjaciół. Wraz ze świętej pamięci kniahinią Gryzeldą i biskupem Olszowskim przez lata próbował się przeciwstawić rosnącej potędze rodu Paców.
– Co rzekł kniaź?
– Nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi – przyznał Michał. – Niemniej Dymitr   to   rozumny   człowiek,   wie,   kiedy   należy   się   przyłączyć   do zwycięzców.
– Porzuci biskupa Olszowskiego? – Popatrzyła pytająco na męża.
–  W  polityce  nie  ma  przyjaźni,  są  jeno  interesy  –  odparł  Krzysztof cynicznie. – Zajmę się negocjacjami z kniaziem, ty zaś pomów z królową o pieniądzach dla armii litewskiej.
Klara omiotła mężczyzn zaskoczonym spojrzeniem.
– A wy…?
– Wracamy na Litwę, aby dopilnować sejmików relacyjnych – wyjaśnił szwagier. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeszcze przed końcem lata uda się zawiązać konfederację w obronie króla i ojczyzny. Pozyskamyżołnierzy i środki, aby zgnieść stronników francuskich w Wielkim Księstwie. – Nie sądzisz, że lepiej powstrzymać domowe waśnie, gdy Turek zagraża
ojczyźnie? – napomniał go Krzysztof.
Michał spojrzał nań z kpiną.
– Litwie ze strony Turków nic nie grozi.
Kanclerz westchnął.
– Zajęcie Ukrainy przez sułtana przybliży Tatarów do granic Wielkiego Księstwa. Wtedy już nie będziemy bezpieczni.
Michał zacisnął usta w grymasie uporu.
–   Wiesz   doskonale,   że   nie   wierzę   w   to   straszenie   wojną   przez Sobieskiego. Chce tym kłamstwem omamić szlachtę, skupić ją wokół własnej osoby i urzędu hetmana. Pozuje na obrońcę ojczyzny, a myśli wyłącznie o złocie i władzy.
„Jak i my wszyscy – pomyślała Klara. – Tylko po co tyle frazesów?”
–   Królowa   twierdzi,   że   najazd   Turków   na   Rzeczpospolitą   jest nieuchronny – zauważyła. – W Wiedniu są tego pewni.
– A nawet jeśli to prawda, cóż z tego!? – zawołał hetman litewski. – Koroniarze utracili Ukrainę, to niech sobie teraz ją odzyskują. Sobieski miał przygotować kraj do obrony, ale zmarnotrawił czas i środki na próbę obalenia króla, więc niechaj sam wypije piwo, którego nawarzył. Prawdziwi wrogowie Paców  nie  są  za  granicami,  lecz  wewnątrz  Rzeczypospolitej,  to  z  nimi musimy się rozprawić.
Kazimierz wysłuchał tyrady brata z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Zatem to chyba już wszystko, co mieliśmy ustalić – rzekł spokojnie i położył dłoń na dłoni żony. – Chciałbym teraz zostać sam na sam z Klarą, jeśli pozwolisz.
Michał lekko się zmieszał.– Oczywiście, znów czeka was rozłąka – wymamrotał. – Podniósł się z fotela i skinąwszy głową w stronę bratowej, opuścił komnatę.
Gdy zatrzasnęły się drzwi, Krzysztof puścił dłoń Klary i podniósł się z zajmowanego miejsca. Zbliżył się do okna i przez długą chwilę milczał, wpatrując się w płynącą ospale Wisłę.
– Z Gryzeldą to twoja sprawka?
Zawahała się, ale nie odważyła się skłamać.
– Musiałam działać, aby zapewnić bezpieczeństwo naszej rodzinie. Krzysztof obrócił się i spojrzał żonie w oczy. Starała się ze wszystkich sił
sprostać  temu  oceniającemu  spojrzeniu,  lecz  w  końcu  uciekła  wzrokiem w bok.
– Ufam, że żadne ślady nie prowadzą do ciebie – rzekł chłodno.
– Zadbałam o wszystko – zapewniła Krzysztofa. – Jesteśmy bezpieczni. – Bezpieczni? – powtórzył za nią i westchnął. – W dzisiejszych czasach
to lekkomyślne przekonanie.
– Gryzelda nie stoi nam już na drodze do wpływu na Korybuta. Co jeszcze może nam przeszkodzić?
–  Wojna  domowa  –  odparł  Krzysztof.  –  Czy  tylko  mnie  dziwi,  że rzucamy się sobie do gardeł, gdy grozi nam inwazja zza granicy?
Klara przeszyła męża zaskoczonym spojrzeniem.
– Twój brat w to nie wierzy.
–  Nie  jestem  moim  bratem.  Michał  ma  się  za  znakomitego  polityka i jeszcze lepszego wodza. Obie te kwestie można by poddać pod dyskusję.
– Co zatem zamyślasz?
–  Wykorzystam  śmierć  Gryzeldy,  żeby  zaproponować  Sobieskiemu trwałą ugodę, taką, która zadowoli obie strony.
Klara ma moment straciła mowę.– Słucham!? – wykrztusiła w końcu. – O czym ty mówisz!?
– O przyszłości naszej rodziny – odparł Krzysztof spokojnie.
– Co to za przyszłość!? – wykrzyknęła wzburzona. – Od lat nasza rodzina rywalizuje z Sobieskim i rzeszą jego stronników. Dzięki temu konfliktowi jesteśmy potrzebni królowi i Habsburgom. Śmierć Gryzeldy zapewnia nam pełną dominację w Rzeczypospolitej i kontrolę nad  Korybutem.  Pacowie staną się najpotężniejszym rodem nie tylko na Litwie, ale i w Polsce.
–  Pewna  jest  tylko  śmierć,  moja  piękna  żono.  Żyję  nieco  dłużej  na świecie od ciebie, Klaro, i przekonałem się, że żadne powodzenie nie trwa wiecznie, a najwyższe wyniesienie zwykle jest początkiem drogi w dół, aż do kompletnego upadku. Wraz z bratem osiągnęliśmy więcej niż którykolwiek z naszych przodków. Jeszcze za życia naszego dziada żaden Sapieha czy Radziwiłł nie chciał oddać nam swej córki za żonę, byliśmy za mali dla dumnych    starych    rodów.    Dziś    Pacowie   stanowią   najlepsze   partie w Rzeczypospolitej.
Klarę zabolały te słowa. Sama wywodziła się ze zubożałej francuskiej szlachty. Do tego nie mieli dzieci. Ich syn dożył ledwie ośmiu lat i Bóg nie pobłogosławił  jej  łona  ponownie.  Klara  przeczuwała,  że  gdzieś  w  sercu Krzysztof obarcza ją winą za brak dziedzica.
„Czyżby  zamierzał  wymienić  mnie  na  inną,  bardziej  odpowiednią kobietę?”
Pierwszym uczuciem pod wpływem tej myśli był lęk, ale potem zalała ją wściekłość. Zacisnęła piąstki i wysyczała:
– Wiele z tego, co osiągnąłeś, zawdzięczasz mnie, temu, co robiłam… Oddawałam  się  innym  mężczyznom,  abyś  ty  miał  otwartą  drogę  do zaszczytów i starostw.
Krzysztof zmarszczył czoło, przez jego oblicze przemknęła konsternacja, jakby dotarło doń, że posunął się za daleko.– Wybacz, źle mnie zrozumiałaś – zapewnił.
Zbliżył się do żony, by wziąć ją w ramiona, lecz Klara wymknęła się jego dłoniom i spróbowała ukryć się za oparciem fotela. Krzysztof był szybszy, chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął ku sobie.
– Gdy wszystko się uspokoi, będziemy mieć więcej czasu dla siebie. Jesteś jeszcze młoda, dasz mi syna.
Pochylił głowę ku twarzy Klary i pocałował ją w usta. Wpuściła między wargi język męża. Dłoń Krzysztofa przesunęła się w górę smukłej kobiecej talii i oparła się o jej pierś. Pod pieszczotą twardych palców brodawki Klary zaczęły sztywnieć. Chwyciła Krzysztofa za kark i pogłębiła pocałunek.
Oboje zaczęli ściągać z siebie ubrania,  po  czym wylądowali na łożu w alkowie.
Krzysztof  obrócił  ją  tyłem  do  siebie.  Poczuła  ciepło  jego  lędźwi  na wyprężonych pośladkach, twardą męskość, która wsunęła się między jej uda. Jednym  mocnym  pchnięciem  wypełnił  jej  aksamitne  wnętrze.  Odrobinkę zabolało, ale szybko zapomniała o dyskomforcie, gdy ich ciała dopasowały się do siebie.
Jęknęła  z  rozkoszy.  Krzysztof  zawsze  wiedział,  jak  należy  z  nią postępować.  Naparła  pośladkami  na  uda  męża,  odbijając  się  od  nich z wilgotnym mlaśnięciem. Połączeni ze sobą przyspieszyli ruchy, aż stały się gwałtowne i rwane. Klara wyprężyła się konwulsyjnie, gdy fale ciepła oblały jej uda, brzuch i piersi. Krzysztof wplótł palce we włosy żony i mocno szarpnął jej głowę w tył. Krzyknęła z bólu i rozkoszy, która odebrała jej oddech na kilka długich sekund. Drżąc, opadła na pościel. Krzysztof stęknął gardłowo i naprężył się, zwilżając ją od środka nasieniem.
Potem stoczył się z niej i zaległ obok na wznak z zamkniętymi oczyma. – Jak zamierzasz przekonać Michała do planowanej zgody? – zapytała,
wiedząc  z  doświadczenia,  że  ma  niewiele  czasu,  nim  mąż  zapadniew drzemkę.
– Pogodzi się z tym dla dobra rodu – rzekł Krzysztof i ziewnął, nie otwierając oczu. – Wybacz, ale prześpię się chwilkę.
Klara pocałowała go w ramię i podniosła się z łoża. Napełniła winem kielich  i naga usiadła w fotelu.  Wietrzyk  wpadający  przez otwarte okno przyjemnie owiewał jej skórę.
Trunek   i   chłód   pozwoliły   jej   skupić   myśli   wokół   zaskakujących zamiarów Krzysztofa. Klara nie wierzyła, aby jakiekolwiek argumenty trafiły do  serca  i  umysłu  Michała  Paca.  Jego  nienawiść  do  Sobieskiego  miała podłoże  czysto  osobiste.  W  młodości  obaj  pojedynkowali  się  o  jakąś szlachciankę, która niedługo po tym wydarzeniu zmarła. Dla Michała była to wielka miłość, a dla Sobieskiego tylko kolejna przelotna przygoda, jakich wiele miał na koncie młody, przystojny magnat. Po tamtym nieszczęśliwym pojedynku o pannę i jej przedwczesnej śmierci Michał popadł w pijaństwo i złe towarzystwo, przez co zaraził się syfilisem. Choroba nie była niczym niezwykłym wśród ludzi ze świecznika władzy i udało się zatrzymać jej postępy  dzięki  zażywaniu  rtęci.  Niestety  u  szwagra  pojawiły  się  skutki uboczne – choroba pozbawiła go niemal całkiem męskich sił witalnych, i to gdy był w kwiecie wieku.
Po  tym  doświadczeniu  Michał  porzucił  hulanki  i  stał  się  gorliwym katolikiem. Nigdy też nie wybaczył Sobieskiemu, który w jego mniemaniu zniszczył mu życie i odebrał szansę na posiadanie potomka i dziedzica.
Michał rzecz jasna skrzętnie ukrywał tę tajemnicę przed światem, nawet jego własny brat nie miał pojęcia, że asceza, w której żyje hetman wielki litewski, nie jest wyborem ducha, lecz wynika z ułomności ciała.
Klara nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała dojść prawdy. Dokonała tego w najprostszy ze sposobów. Przekupiła ochmistrzynię dworu szwagra i poznała dużą część tajemnicy, reszty się domyśliła.„Miłość potrafi zniszczyć ludzkie życie na wiele sposobów. Może też wznieść  człowieka  do  nieba  i  uszczęśliwić,  lecz  to  staje  się  udziałem nielicznych szczęśliwców”.
Popatrzyła na śpiącego Krzysztofa. Może właśnie tego brakowało w ich związku.  Tej  szaleńczej  miłości,  ekscytacji  i  zaborczości,  które  iskrzyły między Sobieskimi. W jej małżeństwie spoiwem było wzajemne zrozumienie własnej autonomii, chyba zbyt daleko posunięte jak na relacje żony i męża.
Klara w młodości również uległa urokowi przyszłego hetmana wielkiego koronnego.  Uśmiechnęła  się  z  nostalgią  na  wspomnienie  tamtych  lat. Skończyła  się  wojna  ze  Szwedami  i  choć  Klara  była  już  po  ślubie z   Krzysztofem,   większość   czasu   spędzała   w   Warszawie,   stając   się pośredniczką  między  Pacami  działającymi  na  Litwie  a  parą  królewską. Wtedy to poznała bliżej Sobieskiego. W tamtych latach nie piastował jeszcze najważniejszych urzędów, lecz był młody i zdecydowanie szczuplejszy niż dziś. A także pełen wigoru. Przekonało się o tym wiele panien dworskich i mężatek, w tym także ona.
Ich znajomość intymna trwała jednak krótko. Klara była pewna, że Jan Sobieski nie jest typem mężczyzny, który mógł na dłużej zostać przy tej samej kobiecie. Myliła się, o czym wkrótce potem plotkował cały dwór i pół Rzeczypospolitej.  Po  dziś  dzień  pozostawało  dla  Klary  tajemnicą,  jakiej magii czy sztuczek użyła ta suka Maria Kazimiera, aby usidlić w młodym magnacie wolnego ducha.
Być może, gdyby królowa Ludwika Maria nie wydała Klary za Paca, teraz to ona byłaby na miejscu Sobieskiej. Myśl ta wzbudzała w niej smutek, może  nawet  zawiść.  Nie  czuła  się  jednak  nieszczęśliwa  w  małżeństwie. Krzysztof był mądrym człowiekiem i od samego początku nie miał złudzeń co do temperamentu młodziutkiej żony. Zresztą sam nie był jej wierny. Nie stronił od romansów z córkami i żonami z najpotężniejszych rodów, otaczałsię też zwykłymi nałożnicami.
Mąż nigdy w niczym jej nie ograniczał. Od początku małżeństwa dał jej wolną rękę w doborze kochanków i w zamian oczekiwał tego samego. Co więcej, zachęcał ją, aby sypiała z mężczyznami, którzy mogli ułatwić Pacom – wciąż tylko drugoplanowemu rodowi na Litwie – dostęp do wyżyn władzy.
Podjęła tę grę i przechodząc przez wiele sypialni, osiągnęła dla rodu Paców nie mniej, niż Krzysztof dokonał w senacie. Dojrzewała, zbierała doświadczenia i uczyła się poznawać swe ciało, potrzeby i własną wartość.

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB