Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
Czy prawybory wzmocnią,
czy osłabią kandydata KO
na prezydenta?
ilustracja arkadiusz cudny
P O L I T Y K A . P L
Kryzysy w policji Gostynin: kara po karze? Ziemskie interesy Kościoła
Koalicja wigilijna Egzotyczna ekipa Trumpa Rozmowa z Hugh Grantem
USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO TYGODNIK, nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 Cena 12,90 zł (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195
Pojedynek przed walką
Nowy cykl:
2 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
Kryzysy
w policji
Koalicja
wigilijna
38 50 Nowi ludzie
Trumpa
16
w numerze 48 [ 20.11–26.11.2024 ]
Tematy tygodnia
12 Rafał Kalukin Dziwne prawybory
w Koalicji Obywatelskiej
16 Zbigniew Borek, Juliusz Ćwieluch
Policja bez funkcjonariuszy
20 Ewa Siedlecka
Kara po karze, czyli co zrobić
z ośrodkiem w Gostyninie
Polityka
23 Mariusz Janicki Jak obronić
demokrację przed populizmem
Społeczeństwo
26 Kulturoznawca Marcin Kościelniak
o wykorzystywaniu aborcji w walce
ideologicznej i politycznej
30 Piotr Pytlakowski
Bezkarny gang dachowy
32 Agnieszka Sowa Rozpoczynamy
nowy cykl „Odchodzić po ludzku”:
dramatyczna opowieść opiekunki
niedołężnego ojca
35 Prawniczka Agnieszka Filak
o kreatywnych sposobach
pozyskiwania ziemi
przez Kościół katolicki
Rynek
38 Cezary Kowanda
Batalia o wolną Wigilię
44 Marcin Piątek Jak portier
związkowiec paraliżuje uczelnię
48 Dr hab. Marcin Piątkowski,
prof. Akademii Leona Koźmińskiego,
o tym, dlaczego Polska
musi się stać liderem UE
Kultura
80 Piotr Sarzyński
O ikonach architektury i sporze
o warszawską siedzibę Muzeum
Sztuki Nowoczesnej
88 Rozmowa z aktorem
Hugh Grantem,
który zagrał
główną rolę
w horrorze
„Heretic”
91 O „New Yorkerze”,
jednym
z najsłynniejszych czasopism wszech
czasów, mówi Michał Choiński,
który poświęcił mu książkę
95 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
Ludzie i style
100–105 • Limerencja,
czyli obsesyjne zauroczenie
• Ucieczka z X do motylka
• Baka i bakanalia
• Technościema Muska
• Przekorna praktyka
wdzięczności
• Opowieści utkane
na Podlasiu
• Lasagne w sosie dyniowym
Stałe rubryki
• 4 Mleczko • 6 Przypisy
• 8 Ludzie i wydarzenia
• 76 Afisz • 96 Sulej • 97 Lis
• 98 Hartman • 99 Do i od redakcji
• 106 Polityka i obyczaje
Świat
50 Mariusz Zawadzki USA
Egzotyczna drużyna
byłego/przyszłego prezydenta
54 John Bolton, niegdyś
współpracownik Donalda Trumpa,
o tym, czego Ameryka i świat mogą się
spodziewać po jego powrocie
do Białego Domu
56 Marek Orzechowski NIEMCY
Upraszczanie języka
58 Aleksander Kaczorowski WĘGRY
Orbán – pojętny uczeń Netanjahu
Nauka/projektpulsar.pl
61 Łukasz Tychoniec Pół wieku temu
wysłaliśmy wiadomość w kosmos
64 Jak uzdrowić polską naukę,
piszą dr Maciej J. Nowak
i prof. Grzegorz Gorzelak
68 Rozmowa z kardiomorfologiem
prof. dr. hab. n. med. Mateuszem
Hołdą, laureatem Nagrody Naukowej
POLITYKI w kategorii nauki o życiu
Historia
70 Edwin Bendyk 20 lat temu
wybuchła ukraińska
pomarańczowa
rewolucja
73 O kobietach
w starożytnym
Rzymie opowiada
dr Emma
Southon,
autorka książek
o antyku
© OKŁADKA: KUBA ATYS/AGENCJA WYBORCZA, WOJCIECH OLKUŚNIK/EAST NEWS, SHUTTERSTOCK
PROMOCJA
4 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ A N D R Z E J M L E C Z K O ]
P
ropisowscy publicyści ostrzegają: Wolni Polacy
muszą pozostać zmobilizowani, trzeba się
przeciwstawić próbom narzucania Wolnym
Polakom czegokolwiek. Że mobilizacja jest koniecz-
na, pokazały obchody Święta Niepodległości, w trak-
cie których marszałek Sejmu Szymon Hołownia
narzucał się zebranym przed Grobem Nieznanego
Żołnierza Polakom, próbując podawać im rękę i pro-
wokując w ten sposób do tego, żeby i oni mu podali.
„Niech pan tu podejdzie, niech pan ma odwagę
podać mi rękę” – zachęcał zdesperowany marszałek,
przekonując, że „nie możemy się nienawidzić pod bia-
ło-czerwoną”. Ale grupka Wolnych Polaków się nie ugięła
i – jak zawsze w trudnych dla narodu chwilach – okazała
solidarność oraz wierność określonym wartościom i go wybu-
czała, a także nie wzięła od niego kotylionów, mimo że były
za darmo.
W tych dniach środowisko Wolnych Polaków zaniepoko-
iła informacja o planach demoralizowania polskich uczniów
poprzez wprowadzenie nowego przedmiotu – edukacji zdro-
wotnej. Narzucenie uczniom zajęć zmierzających do poprawy
stanu ich zdrowia wywołało ostre protesty rodziców, którzy
na takie praktyki się nie godzą, bo dzięki prawicowym portalom
doskonale się orientują, komu i do czego one służą.
„Nie pozwolimy wydać naszych dzieci na pastwę rzą-
dowej seksualizacji” – ostrzegają rodzice skupieni w ruchu
Stop Seksualizacji Naszych Dzieci. I twierdzą, że polska
szkoła jako placówka edukacyjna i wychowawcza w jej
dotychczasowym kształcie „ma przestać istnieć”. Niestety,
nie wyjaśniają, jak miałaby wyglądać placówka, która tę
placówkę zastąpi, i jakich przedmiotów nie powinno się
w niej nauczać. Boję się, że rezygnacja z edukacji zdro-
wotnej może nie wystarczyć; nie ma żadnych gwarancji,
że brak tej edukacji spowoduje, że uczniowie będą już
zupełnie zdrowi.
U
ważam, że w tej sytuacji rodzice z ruchu Stop Seksu-
alizacji Naszych Dzieci powinni rozważyć także rezy-
gnację z kilku innych przedmiotów, np. fizyki, chemii i ma-
tematyki. Wiadomo, są to trudne przedmioty i większość
rodziców z uwagi na to, że niewiele z nich rozumie, nie jest
w stanie ocenić, czy ich nauczanie nie szkodzi dzieciom tak
samo jak edukacja zdrowotna. Dyskusyjna jest też sprawa
wuefu, w trakcie którego rozebrani do rosołu uczniowie
gimnastykują się na oczach nauczycieli. Jeśli już wuef ma
pozostać, to zgadzam się z tymi, którzy postulują, aby
w trosce o bezpieczeństwo uczniów prowadzenie zajęć
powierzyć księżom i katechetom.
Marszałek Hołownia
zagrywa ręką
GALERIA ANDRZEJA MLECZKI: KRAKÓW, UL. ŚW. JANA 14
S Ł A W O M I R M I Z E R S K I Z Ż Y C I A S F E R
[ P R Z Y P I S Y Z A S T Ę P C Y R E D A K T O R A N A C Z E L N E G O ]
6 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Na
prawicy trwa karnawał po zwycięstwie Donalda
Trumpa, jakby amerykański prezydent elekt już
wygrał dla PiS wybory prezydenckie i szykował się
do parlamentarnych. Pojawiają się główne wątki
nadchodzącej kampanii: że Trump nie odbierze telefonu od Tu-
ska (Bielan), Europa nie obroni się bez pomocy Amerykanów
(Duda), Trzaskowski to polska wersja Kamali (prawicowy internet)
itp. Narracja PiS jawi się klarownie: w Białym Domu na całe lata
zainstalowała się republikańska ekipa, więc głosowanie na jej
wrogów jest bezsensowne (o polskich wyborach i kandydatach
KO s. 12). Ma to stworzyć wrażenie, że w egzystencjalnym intere-
sie Polaków jest wybranie prezydenta z PiS, niezależnie od tego,
co się wcześniej o tym ugrupowaniu sądziło lub nadal sądzi. Nie
czas teraz – idąc dalej tym myślowym tropem – na jakieś piękno-
duchowskie kręcenie nosem, kiedy trzeba zadbać o podstawowe
bezpieczeństwo dla siebie i dzieci. Tusk może i zostanie przy wła-
dzy do 2027 r., choć i to nie jest pewne, tym bardziej warto mieć
prezydenta, od którego Trump na pewno odbierze telefon o do-
wolnej porze – słychać. Krzysztof Bosak zaproponował wręcz, aby
to Andrzej Duda, po zakończeniu urzędowania w Pałacu, został
polskim ambasadorem w Waszyngtonie. Podobne przekazy
będą podczas kampanii tłoczone w kierunku „niezdecydowa-
nych”, „normalsów”, „wyborców aspiracyjnych”, czyli tych grup,
które sztabowcy i propisowscy publicyści traktują jako naturalną
rezerwę swojej partii.
Te
gesty bezkrytycznego zawierzenia wobec Trumpa mogą
trochę dziwić. PiS dużą część swojej politycznej opowieści
opiera na radykalnej antyrosyjskości. Przecież – jak to wyraża Ja-
rosław Kaczyński – to zbrodniczy reżim Putina stoi za „zamachem
smoleńskim”, w którym zginął jego brat. Jeśli Trump zacznie się
układać z Putinem w sprawie Ukrainy na tyle, że Kreml będzie się
jawił jako zwycięski reżim, to Kaczyński i jego ekipa będą świecić
oczami za Trumpa nieporównanie bardziej niż dotąd za propu-
tinowskiego Orbána. PiS podpisuje zatem Republikanom poli-
tyczne czeki in blanco, bez żadnej gwarancji, czy to poddaństwo
się opłaci, także w polskich wyborach prezydenckich. Ostatnie
dziwaczne nominacje Trumpa pokazują, że postawił na ludzi
o poglądach mocno antyukraińskich, wręcz prorosyjskich (więcej
o tych personaliach s. 50). Oczywiście biegłość sztabu z Nowo-
grodzkiej w myślowych łamańcach jest znana, ale nowa ekipa
waszyngtońska wydaje się zbyt nieobliczalna, aby aż w takim
stopniu zawieszać na niej polityczną przyszłość. Karol Nawrocki,
jeden z rozważanych przez PiS kandydatów na prezydenta, ostat-
nio w wywiadzie rutynowo wychwalał Trumpa, a następnie przy-
znał, że jego plany pokojowe nie są mu znane. Jednak kulturowe,
ideologiczne pokrewieństwo z amerykańską prawicą przesłania
wszystko. Chyba najbardziej prostolinijnie ujęła to publicystka
Małgorzata Żaryn w mediach braci Karnowskich: „Cieszę się
z wyboru Donalda Trumpa, bo jest on człowiekiem przywracają-
cym równowagę i zdrowy rozsądek. Kobieta to kobieta, a męż-
czyzna to mężczyzna”. To jasne, że inne względy, np. światowe
i polskie bezpieczeństwo, muszą tu zejść na dalszy plan, jakaś hie-
rarchia ważności musi być.
R
eakcja PiS i podobnych populistycznych ugrupowań w innych
europejskich krajach na zwycięstwo Trumpa jest bardzo zbliżo-
na. Rozpoczęła się licytacja, kto ma lepsze dojścia do nowej ekipy,
które kraje nowy prezydent polubi, a które ukarze. Widać np. wyraź-
ną satysfakcję płynącą z planów ewentualnej wojny celnej z Europą,
gdzie najbardziej – według tej opowieści – mają ucierpieć zniena-
widzone przez prawicę Francja, a zwłaszcza Niemcy. To, że może
się to odbić na mocno ekonomicznie związanej z Niemcami Polsce,
jest już poza horyzontem obserwacji. Widać zadowolenie, wręcz
nadzieję, że Trump da Unii Europejskiej popalić i ją upokorzy.
Politycy unijni będą się musieli mocno postarać, aby sprostać
tej nowej sytuacji politycznej i mentalnej. W krajach Unii są potęż-
ne gospodarki, mieszka w nich o ponad 100 mln ludzi więcej niż
w USA, są europejskie państwa NATO, które mają broń atomową.
Wiszenie u klamki Waszyngtonu w kwestii bezpieczeństwa jest
zatem mało uzasadnione, wynika bardziej z uwarunkowań histo-
rycznych i powojennego pacyfizmu. Może druga kadencja Trumpa
stanie się wreszcie impulsem do zbudowania „tożsamości mili-
tarnej” Europy i zrezygnowania z proszalnego tonu wobec brata
zza Atlantyku. O takiej konieczności mówi zlecony przez Komisję
Europejską raport byłego prezydenta Finlandii: m.in. skoordyno-
wania przemysłów obronnych, ujednolicenia uzbrojenia, ściślejszej
integracji wywiadów itp. Nadszedł czas na równe relacje z USA,
a nawet transakcje, jeśli Trump tak postrzega politykę. Powinien na-
trafić na zjednoczoną grupę twardych graczy, a nie zastrachanych,
niedecyzyjnych eurokratów, gorączkowo wykasowujących stare
antytrumpowe wpisy w socialach – a tak są dzisiaj postrzegani przez
populistyczną międzynarodówkę.
W
idać jeszcze jedno zjawisko. Trump po wyborczym zwycię-
stwie często bywa opisywany jako ktoś zgoła inny niż przed
tym sukcesem – teraz nagle wyszlachetniał, stał się bez mała ge-
niuszem, pomnikową postacią, pogromcą światowego „lewactwa”.
Można dostrzec analogię do tego, jak opisywano PiS w Polsce, kiedy
partia ta święciła największe triumfy: że to „miażdżące zwycię-
stwo”, że Trump – jak kiedyś PiS – znalazł klucz do serc wyborców,
że przeciwnicy prawicy znaleźli się w dramatycznym odwrocie i „nie
rozumieją powodów klęski”. Że wreszcie Trump (tak jak w Polsce
PiS) reprezentuje lud, który ma zawsze rację, a pozostałe kilkadzie-
siąt milionów wyborców to oderwany od realiów establishment itd.
Takie oceny płyną nie tylko z pisowskich mediów, ale także z demo-
kratycznej „bańki”. Tam również słychać dobrze znane zachwyty
nad „sprawczością” i „skutecznością”, tylko czekać, aż ktoś pojedzie
do Kentucky, aby znaleźć dobrych polonijnych wujów, którzy głosu-
ją na Trumpa.
To uwznioślanie amerykańskiego elekta może spowodować
uzależnienie od jego wizji polityki, tak jak przez całe lata było widać
kompleksy wobec PiS i podziw dla brutalności tej partii. Ten specy-
ficzny syndrom sztokholmski, z którego wytrącił publiczność dopie-
ro powrót Tuska do polskiej polityki, długo zapewniał Kaczyńskie-
mu psychologiczną przewagę. Kluczowe dla demokratów jest teraz
nie dać się wpędzić ponownie w poczucie winy elit wobec ludu,
kiedy te „elity” i „lud” to mniej więcej 50:50, nie tylko w Polsce i Sta-
nach. Prawica liczy na to, że stare chwyty znowu się sprawdzą, słab-
sze jednostki w mediach (zawsze te same) jeszcze raz kupią przekaz
o normalnym kandydacie PiS na prezydenta i będą pisać o całkiem
sympatycznym Przemysławie Czarnku (takie teksty już się pojawiły)
lub innych, „których nie obciążają grzechy ostatnich ośmiu lat”.
Tylko od rozsądku i zimnej krwi wyborców październikowej koalicji
będzie zależało, czy ta propagandowa akcja zostanie odparta.
Trumpowierni
M a r i u s z J a n i c k i
Zg oś og oszenie
8 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J
P
rzyszłość patostreamera Crawleya
maluje się w ciemnych barwach.
Ośrodek Monitorowania Zachowań
Rasistowskich i Ksenofobicznych złożył
do warszawskiej prokuratury zawiadomie-
nie o podejrzeniu popełnienia przez niego
przestępstwa znieważania Polaków z po-
wodu ich narodowości. Stołeczna policja
bada, czy dopuścił się zakłócania porząd-
ku publicznego, a politycy prawicy doma-
gają się jego deportacji. Ale od początku.
Kariera Crawleya, znanego także jako
„gnom z TikToka”, zaczęła się od nękania
pracowników galerii handlowych. W prze-
braniu złożonym ze sztucznej brody, białej
wysokiej czapki i zielonej peleryny wdzierał się do miejsc przezna-
czonych wyłącznie dla personelu i przeszkadzał w pracy. Działania
te szybko zdobyły sympatię internetowej publiki, szczególnie tej
najmłodszej, która niekiedy wolontaryjnie towarzyszyła mu przy ko-
lejnych nagraniach. To, na którym ucieka przed pracownicą ochrony
jednego ze sklepów, ma ponad 100 mln wyświetleń.
Kilka miesięcy temu Crawley zaprzestał dodawania nowych
filmów, mówiło się, że wyjechał z Polski. Ale parę tygodni temu
powrócił z transmisją na żywo, na której obrażał polskie społeczeń-
stwo (nazywając Polaków m.in. „je…ymi rogaczami”) oraz wyrażał
chęć życia w Moskwie (choć, jak stwierdził, nie może). To właśnie
o tym incydencie OMZRiK poinformował Prokuraturę Okręgową
w Warszawie.
Za pseudonimem i przebraniem gnoma ukrywa się 23-letni Vla-
dislav Oliynichenko, obywatel Ukrainy pochodzenia białoruskiego.
Konrad Berkowicz z Konfederacji i Janusz Kowalski z PiS wezwali
w mediach społecznościowych do jego natychmiastowej deportacji
„prosto na front”, ale działania patostreamera wywołują oburzenie
ponad podziałami politycznymi.
Z
wiary w to, że wybory prezydenc-
kie to najłatwiejszy sposób wejścia
w politykę, zrodziło się już parę przed-
sięwzięć. Z przekonania, że jest na scenie
miejsce między Platformą a PiS – też. Teraz
na tę ścieżkę chce wejść Dawid Jackiewicz.
Niegdyś prominentny polityk PiS – poseł,
kandydat na prezydenta Wrocławia, europo-
seł, epizodyczny minister skarbu w rządzie
Beaty Szydło i polityczny przyjaciel Adama
Hofmana – od kilku miesięcy działa jako wy-
słannik grupy polskich biznesmenów (którzy
na razie zachowują anonimowość) i szuka
ochotników do budowy partii pod roboczą
nazwą Ambitna Polska.
Ugrupowanie ma być świadomie mil-
czące w tzw. kwestiach światopoglądowych,
za to aktywne w gospodarczych: podatko-
wych i inwestycyjnych. I bardzo otwarte
na wszelkie propozycje koalicyjne, gdyby
odniosło sukces, o którym marzy, czyli
Gnom z kłopotami
Jackiewicz
tworzy partię
Czara goryczy przelała się 9 listopada, gdy Oliynichenko pod-
czas relacji na żywo razem ze swoimi małoletnimi fanami zdemolo-
wali dwa samochody na jednym z warszawskich parkingów. Szybko
okazało się, że auta były wcześniej podstawione na użytek akcji,
nie wiadomo jednak, czy podstawiony był też przechodzień, który
zwróciwszy uwagę na zachowanie 23-latka, został przez niego
spryskany gaśnicą. Crawley mówił potem do kamery, że będzie tak
postępował z każdym, kto będzie mu przeszkadzał, co małoletni
uczestnicy nagrodzili salwą śmiechu.
S
tołeczna Komenda Policji zapewniła, że bada sprawę pato-
streamera, sprawdzając, czy nie dopuścił się zakłócania po-
rządku publicznego. Interwencję zapowiedziała też rzecznik praw
dziecka Monika Horna-Cieślak, a OMZRiK zamierza złożyć wniosek
do Straży Granicznej o wszczęcie procedury przymusowego wy-
dalenia Vladislava Oliynichenko z Polski. „Posługujący się językiem
rosyjskim »Crawly« zadeklarował ostatnio, że jego marzeniem jest
mieszkanie w Rosji. W takim razie pomożemy mu zrealizować jego
marzenia” – czytamy w oświadczeniu Ośrodka. (FRĄT.)
miałaby powstać na bazie istniejącego sto-
warzyszenia Tak dla CPK (działają w nim m.in.
były prezes LOT Rafał Milczarski i były radny
sejmiku dolnośląskiego Patryk Wild). W tym
kontekście jako kandydatka prezydencka na-
rzuca się posłanka Razem Paulina Matysiak.
D
oniesienia o swoim wejściu w politykę
dementuje twórca InPostu i jeden
z najbogatszych Polaków Rafał Brzoska, ale
zdaje się, że te plotki nie wzięły się całkiem
znikąd; być może stanowią po prostu ślad
jakiegoś niezrealizowanego pomysłu. Z ko-
lei publicznie o swoim starcie w wyborach
prezydenckich mówił twórca Kanału Zero
Krzysztof Stanowski. Od czasu do czasu
na giełdę kandydatów na kandydata wraca
też szef BBN Jacek Siewiera.
Co się z tego wszystkiego wykluje, trud-
no jeszcze powiedzieć, bo historia polityki
pełna jest projektów, które nie wyszły z fazy
prenatalnej. Przybywa jednak osób, które
z jednej strony widzą średnio działający
rząd, a z drugiej – narastający chaos w PiS
i wyciągają z tego wniosek, że otwiera się
dla nich okno możliwości. (WBS)
przekroczyło próg wyborczy. Do tego jed-
nak droga jeszcze bardzo daleka i najeżona
trudnościami. Na początek trzeba chociażby
znaleźć kandydata na prezydenta, który
za pół roku z okładem mógłby liczyć na przy-
zwoity wynik, a takiej osoby Jackiewicz
wciąż poszukuje.
Losy ekonomisty Roberta Gwiazdow-
skiego, który założył ruch Fair Play i razem
z nim zatonął w kampanii do europarla-
mentu w 2019 r., mogą być dla twórców
Ambitnej Polski ostrzeżeniem. Trudno
jednak nie zauważyć, że im bliżej wyborów
prezydenckich, tym więcej plotek o nowych
projektach. Mówi się o „partii CPK”, która
© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, TIK TOK, PAP/JAREK PRASZKIEWICZ
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 9
P r z e m y s ł a w S a d u r a
Socjolog, profesor UW, kurator instytutu badawczego
Krytyki Politycznej.
A
merykańskie wybory prezydenckie pokazały,
jak atrakcyjna medialnie potrafi być polity-
ka. W grę wchodzą tam ogromne ambicje,
namiętności, interesy i pieniądze. W sprzyjających warunkach daje
to spektakl, który swoją dramaturgią o trzy długości wyprzedza hity
Netflixa, igrzyska olimpijskie i Super Bowl razem wzięte. Co to była
za kampania! Jakie zwroty akcji. Zamach na życie Trumpa. Rezygna-
cja Bidena i wejście do gry Harris. Wreszcie wielki finał zakończony,
wbrew oczekiwaniom, nie „zwycięstwem na punkty”, ale nokautem,
spektakularną „teksańską masakrą piłą mechaniczną” Partii Demo-
kratycznej i jej kandydatki.
Patrzymy na to znad Wisły z mieszanką fascynacji i zgrozy. My,
komentatorzy polityczni, także ze sporą dozą zazdrości. Nasza pre-
kampania dynamiką przypomina turniej szachowy. To zły progno-
styk dla tych, którzy liczyli, że dojdzie do odwrócenia trendu spadku
frekwencji, jaki widzieliśmy w wyborach lokalnych i europejskich.
Wybory prezydenckie tradycyjnie najbardziej mobilizują w Polsce
elektorat, w tym wyborców na co dzień niezainteresowanych szcze-
gólnie polityką. Ale bez zaangażowania głównych aktorów to się
raczej nie wydarzy. Tymczasem tu, niewiele ponad sześć miesięcy
przed wyborami, wieje nudą.
Woda w Wiśle płynie, a Tusk i Kaczyński grają ze sobą w „chicken
game”. Czekają, który wymięknie i pod naporem upływu czasu
oficjalnie ogłosi kandydata, dając rywalowi okazję do kontrataku.
W oczekiwaniu na wyłonienie pierwszoplanowego duetu poznajemy
nazwiska chórzystów.
Tu też mogło być ciekawie. Pojedynek Mentzena i Bosaka mógłby
trzymać w napięciu, a jego rozstrzygnięcie na korzyść tego drugie-
go, mającego rosnące rzesze sympatyków w różnych elektoratach
Wielka nuda partyjnych, mogłoby sporo namieszać w wyborach.
Niestety rywalizację zdławiono w zarodku. Tylko naiw-
ni mogli się ekscytować hamletyzowaniem Hołowni.
Siedzący na topniejącej w oczach lodowej krze mar-
szałek nie miał wyjścia i musiał wystartować. Zasko-
czył tylko tym, że zgłosił się jako „kandydat niezależ-
ny”, co dało sennej kampanii akcent humorystyczny.
W
tym czasie tytani wykonują jakieś niemrawe
ruchy pozorowane. Efekt tego żaden. Kiedy ni-
gdy nieogłoszona kandydatura Trzaskowskiego stała się dla Polaków
tak oczywista, że niemal co trzeci z nich spontanicznie widział go
w fotelu prezydenckim, do gry wszedł Sikorski. Ledwo rywalizacja
nabrała rumieńców, ucięto ją, ogłaszając wewnętrzne prawybory.
I po zabawie. Sikorski mógł przekonać do siebie lidera KO, ale w ry-
walizacji o głosy aktywu nie ma szans z prezydentem Warszawy.
Tym bardziej że ogłoszone w poniedziałek przez Tuska wyniki
sondażu KO wyraźnie wskazały tego ostatniego. Będziemy więc
czekać, aż 7 grudnia na Śląsku to on oficjalnie wystąpi jako kandydat
Koalicji.
Nie lepiej na Nowogrodzkiej. Co kilka dni dowiadujemy się, że ca-
sting trwa, a w drzwiach gabinetu prezesa mijają się młodzi, wysocy
i okazali kandydaci. I nic. Decyzji jak nie było, tak nie ma. W sonda-
żach poszczególni kandydaci, jak Tobiasz Bocheński, uzyskują połowę
gorsze wyniki niż opcja: „kandydat PiS”, bez konkretnego nazwiska.
To pokazuje, że musieliby sporo popracować, by przekonać ludzi już
gotowych głosować na kandydata PiS.
Dziwię się partii Kaczyńskiego, że wykorzystując falę entuzja-
zmu, który po ich stronie wywołała wygrana Trumpa, nie ogłosili
11 listopada kandydatury Przemysława Czarnka. To idealny polski
Trump, równie bezczelny i obdarzony podobną mroczną charyzmą.
To byłby być może najsensowniejszy ruch, który pozwoliłby przejąć
polityczną inicjatywę. Wygląda na to, że to, co było siłą PiS – arbi-
tralne podejmowanie kluczowych decyzji przez prezesa – działa
teraz na niekorzyść tego ugrupowania. Być może dlatego, że me-
chanizm decyzyjny szefa partii się zaciął.
Z MBA do CBA
P
rezydent Wrocławia Jacek Sutryk
usłyszał zarzuty korupcyjne. Zda-
niem śledczych miał kupić dyplom
MBA w niepublicznej uczelni Collegium
Humanum i dzięki temu zarobić 230 tys. zł
w radach nadzorczych kilku samorządo-
wych spółek. Już w maju informowaliśmy,
że członkiem jednej z nich – w Tychach
– został 10 czerwca 2020 r. I dokładnie
w tym samym miesiącu uzyskał dyplom
pozwalający na zasiadanie w radzie.
Sutryka zatrzymali agenci CBA i prze-
wieźli na przesłuchanie do Katowic, gdzie
skonfrontowano go z byłym rektorem Col-
legium Humanum Pawłem Cz. Polityk nie
przyznaje się do stawianych mu zarzutów.
Nie zamierza też rezygnować z prezyden-
tury Wrocławia, a po zebraniu wrocławskiej
PO, która współrządzi miastem, wiadomo,
że koalicja będzie trwać, nikt jej zrywać
na razie nie zamierza, choć sam Sutryk ma
być traktowany jako „prezydent technicz-
ny”. To jednak niejedyny polityczny kon-
tekst tego zatrzymania.
Jacek Sutryk został niedawno wybra-
ny na przewodniczącego Związku Miast
Polskich. Dzień po jego zatrzymaniu sa-
morządowcy z ZMP wydali oświadczenie,
w którym zastosowane wobec prezydenta
Wrocławia środki uznali za stygmatyzujące
i nieadekwatne. Jak udało nam się ustalić,
pierwotnie tego samego dnia samorządow-
cy z Sutrykiem na czele mieli w Warszawie
ogłosić swoje poparcie dla ubiegającego się
o nominację KO na prezydenta Rafała Trza-
skowskiego. Z oczywistych względów wy-
darzenie odwołano. Co więcej, szybko po-
jawiły się głosy, że zatrzymania w związku
z aferą Collegium Humanum będą też
w warszawskim ratuszu. Bo i tu są osoby,
które mają dyplomy MBA tej uczelni.
M
inister Adam Bodnar dzień po zatrzy-
maniu Jacka Sutryka przekonywał,
że było ono konieczne z uwagi na charakter
sprawy i przeprowadzonych przesłuchań.
Kilka dni przed zatrzymaniem prezydent
Wrocławia widział się z szefem MSWiA
Tomaszem Siemoniakiem, który popierał
go w walce o reelekcję w czasie wyborów
samorządowych i odpowiada za… CBA.
Czy Siemoniak już wtedy wiedział, że agen-
ci zatrzymają Sutryka?
Politycy PO od tygodnia odcinają się
od prezydenta Wrocławia. Europoseł Michał
Szczerba w TVP Info wprost powiedział,
że Sutryk nigdy nie był związany z jego śro-
dowiskiem – poparto go na ostatniej pro-
stej i teraz są z tego kłopoty. Ale osób, które
będą się tłumaczyć ze znajomości z Paw-
łem Cz. (który właśnie wyszedł z aresztu
po wpłaceniu poręczenia w wysokości
2 mln zł), może być więcej. Bo choć dyplom
Collegium Humanum był tani, jego koszty
polityczne wciąż rosną. (KK)
T Y D Z I E Ń W P O L I T Y C E
10 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] Ś W I A T
„M
ińska-3 nie będzie” – mówił stanowczo prezydent
Ukrainy w pierwszym komentarzu po piątkowej
rozmowie Olafa Scholza z Władimirem Putinem.
Wołodymyr Zełenski nazwał ją otwarciem puszki Pandory, pierwszą
od dwóch lat próbą zerwania izolacji Putina od demokratycznego
świata. Rosyjskiemu dyktatorowi o to chodzi, gdy druga prezy-
dentura Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych otwiera nowe
„okno możliwości”. Mińsk-3 nawiązuje do dwóch porozumień za-
wartych w 2014 i 2015 r. w białoruskiej stolicy przez Francję, Niemcy,
Rosję i Ukrainę, które ani nie utrzymały rozejmu na linii demarka-
cyjnej po zajęciu Krymu i części Donbasu, ani nie powstrzymały
drugiej agresji.
Widmo Mińska krąży nad Ukrainą, zawsze gdy sugestie nego-
cjacji wyprzedzają wyparcie Rosjan z okupowanych ziem i uzyska-
nie gwarancji bezpieczeństwa. Ale w Kijowie i kilku europejskich
stolicach jest nerwowo, bo w Waszyngtonie do władzy zmierza
ekipa niechętna wspieraniu Ukrainy i szykująca deal z Rosją. W Eu-
ropie przeważa przekonanie, że o ile Trump nie weźmie na siebie
odpowiedzialności, o tyle nikt nie powinien niczego przyspieszać.
Dlatego niemieckiemu kanclerzowi dostało się niemal zewsząd
za wychodzenie przed szereg, mimo iż później wyjaśniał (także
Donaldowi Tuskowi), że niczego o Ukrainie bez Ukrainy nie ne-
gocjował. Kreml rozegrał telefon Scholza na swoją korzyść jako
sygnał gotowości Zachodu do rozmów. Zastrzegł jednak, że trzeba
uwzględniać „nowe realia terytorialne” i „eliminować podstawowe
przyczyny konfliktu”. To potwierdza, że na celowniku są nie tylko
zachodnie ambicje Ukrainy, lecz również NATO.
K
ijów wciąż czeka na poważny sygnał Waszyngtonu, ale nie
obserwuje wydarzeń jako widz. Właśnie odświeża „plan zwy-
cięstwa”, by spodobał się Trumpowi. Dla biznesowo nastawionego
prezydenta przynętą mają być zasoby naturalne Ukrainy, a także
perspektywa, że po wojnie ukraińskie wojska zastąpią rozmieszczo-
nych w Europie Amerykanów. Obie propozycje były na liście, która
we wrześniu nie zyskała szerszego wsparcia Zachodu, ale według
prasy miała zainteresować Trumpa. Ukraina wierzy, że ten ustępstw
wobec Putina nie przyjmie, mając wizerunek zwycięzcy. Taki wize-
runek usiłuje też utrzymać Joe Biden. Na ostatniej prostej swojej
prezydentury zdecydował się umożliwić Ukrainie atakowanie celów
na terytorium Rosji amerykańskimi rakietami, choć z ograniczeniem
do obwodu kurskiego. Za mało, za późno, wciąż z ograniczeniami,
ale zawsze to jakiś plus.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI
B
urmistrzyni Florencji Sara Funaro zabroniła wieszania
w mieście skrzynek na klucze. Stały się one niejako symbo-
lem biznesu wynajmu mieszkań dla turystów (bo wklepując
kod, można odebrać klucze pod nieobecność właścicieli). Wcze-
śniej w ramach ludowego protestu przeciw nadmiarowi turystów
skrzynki zalepiano czerwoną taśmą. Wtedy najlepiej widać było
skalę problemu – opustoszałe historyczne centrum zamieniło
się w jedną wielką sypialnię dla gości. Od 1 stycznia zabronione
zostaną też wózki elektryczne wożące turystów i bagaże, łamią-
ce zakaz wjazdu w ciasne uliczki, a także używanie megafonów
przez przewodników.
Oczywiście są to półśrodki – liczba turystów przybywających
do Włoch dobija do 140 mln rocznie i dawno odrobione zostały
pocovidowe straty. 30 mln osób odwiedza w ciągu roku samą
Skrzynką i biletem
Pr
zyspieszone wybory do Bundestagu odbędą się nie w marcu,
jak pierwotnie zapowiedział kanclerz Olaf Scholz, ale już mie-
siąc wcześniej. To wynik presji innych ugrupowań, które chcą
jak najszybciej zakończyć paraliż polityczny po upadku trójstronnej
koalicji. 6 listopada szef rządu zdymisjonował ministra finansów
i jednocześnie lidera Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) Christiana
Lindnera, co oznacza, że pozostali koali-
cjanci – socjaldemokraci z SPD Scholza
i Zieloni – nie mają już większości (Lind-
ner nie chciał się zgodzić m.in. na dalsze
obchodzenie limitu zadłużania państwa).
Scholz zapowiedział, że wystąpi o wotum
zaufania dla rządu 16 grudnia. Najpraw-
dopodobniej go nie dostanie i prezydent
Niemiec będzie mógł zapowiedzieć przy-
spieszone wybory (zapewne na 23 lutego).
Kampania już się zaczęła. Scholz, który
znów zamierza walczyć o fotel kanclerza,
chciałby jeszcze przed zakończeniem
kadencji załatwić kilka spraw, najlepiej
z pomocą chadeków z CDU/CSU, najwięk-
szej siły opozycyjnej, i m.in. podwyższyć
niemieckie 500+ oraz przedłużyć działa-
nie zintegrowanego biletu na transport
publiczny w całym kraju. Jednak lider
CDU (i kandydat tej partii na kanclerza) Friedrich Merz już za-
powiedział, że jego ugrupowanie niczego nie poprze, dopóki rząd
nie przegra głosowania o wotum zaufania. Źle to wróży Scholzowi.
Jego pozycja jest słaba, a socjaldemokraci poważnie się zastana-
wiają, czy kandydatem SPD na kanclerza nie uczynić popularnego
ministra obrony Borisa Pistoriusa.
M
oże to być dla nich jedyna nadzieja na poprawę notowań,
które dziś są na poziomie zaledwie 16 proc. Tym bardziej
że w sondażach SPD przegrywa nie tylko z chadekami, którzy
niezagrożenie prowadzą z ponad 30-proc. wynikiem, ale również
ze skrajnie prawicową Alternatywą dla Niemiec (AfD), która zbliża
się do 20 proc. Poniżej są jeszcze Zieloni (10–11 proc.) i liberałowie
z FDP, którzy mogą nie przekroczyć 5-proc. progu wyborczego.
Gdyby takimi wynikami skończyły się lutowe wybory, nowy kanc-
lerz Merz – jak dziś zapowiada – będzie szukać koalicji z Zielonymi
lub liberałami. Wykluczył współpracę z AfD.
O niemieckiej reformie języka – s. 56.
Obrona Kijowa przed Mińskiem
Wenecję, gdzie w nowym sezonie pozostanie opłata 5 euro
za wstęp do miasta (zainstalowano bramki jak w metrze).
Pompeje ograniczają liczbę gości do 20 tys. dziennie
Nowy kanclerz szybciej
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 11
C
zęsto się mówi, że to najbardziej zsekularyzowany kraj świata,
więc wielu może zaskoczyć, że premier Ulf Kristersson
na ważnych międzynarodowych spotkaniach pojawia
się w towarzystwie pastora Kościoła Szwecji. A dokładniej pastorki,
która jest… jego żoną. Birgitta Ed ordynację kapłańską (prote-
stancki odpowiednik święceń) przyjęła niedawno, w styczniu 2023 r.
Ale i późno, bo ma 56 lat i wcześniej pracowała jako konsultantka
PR. Nie jest jednak odosobniona, bo w Kościele Szwecji przybywa
pastorek i pastorów, dla których stan duchowny to druga kariera.
To, że Ed z entuzjazmem neofitki nie rozstaje się nigdy z koloratką,
wywołuje jednak dyskusję. Zwłaszcza że wystąpiła jako pastorka
na szczycie NATO, a Kościół Szwecji sprzeciwiał się wejściu do paktu.
Podobno wielu pastorów i pastorek nie jest do końca zachwy-
conych jej postępowaniem. Do swoistego miniskandalu doszło, gdy
Kristersson wrzucił na Instagram zdjęcie żony przy stole zastawio-
nym butelkami piwa. Podpis głosił, że rząd wprowadził liberalizację
państwowego monopolu na sprzedaż alkoholu. Fotografia wywo-
łała burzę medialną (czy Kościół Szwecji reklamuje piwo?) i szybko
zniknęła z profilu. Podobno premier wrzucił je bez konsultacji
z żoną.
D
yskusje trwają, ale Birgitta Ed występuje uparcie w stroju du-
chownej, kiedy towarzyszy mężowi na oficjalnych spotkaniach.
Ma poparcie bezpośredniego przełożonego, bp. Johana Dalmana
ze Strängnäs. Według niego to „ważny sygnał” dla świata, który ma
Szwecję za kraj laicki. Birgitta Ed pokazuje, że w Szwecji są też ludzie
wierzący, i biskupa to cieszy. „Ale można mieć na ten temat inne
zdanie” – dodaje.
P
rezydent Donald Trump, ze swoją antychińską retoryką
i zapowiedziami 60-proc. ceł na import z ChRL, wcale nie
jest jedynym zmartwieniem Pekinu. Od początku listopada
obowiązują już zaporowe cła na chińskie auta elektryczne
sprowadzane do Europy. To skutek śledztwa, po którym Bruksela
uznała, że Pekin potężnie dokłada do krajowej produkcji elektry-
ków, co skutkuje zaniżonymi cenami (skąd Trump to wiedział bez
dochodzenia?). I wykańcza europejskich producentów, którzy nie
mogą liczyć na porównywalne wsparcie. Chińskie subsydia doty-
czą całego procesu produkcyjnego – od dofinansowywania baterii,
przez dopłaty dla producentów, na współfinansowaniu transportu
aut do UE kończąc.
Unia przerabiała już to z chińskimi panelami fotowoltaicznymi
– dotowanie ich produkcji przez chińskie państwo doprowadziło
do upadku europejskiej konkurencji i dziś 90 proc. paneli w UE po-
chodzi z Chin. Dlatego cła na chińskie elektryki podskoczyły nawet
o 35,3 pkt proc. ponad obowiązującą już wcześniej stawkę 10 proc.
Nowe taryfy to poważny problem dla chińskich producentów,
bo do Unii trafiało dotychczas 40 proc. eksportu elektryków z ChRL.
A wynikało to ze względnej otwartości wspólnego rynku. Część
państw Unii, na czele z Niemcami i Węgrami, próbowała zabloko-
wać podwyżkę, ostrzegając przed wojną handlową z Chinami, która
uderzy w eksport towarów rolnych i luksusowych z UE (tu Pekin już
zapowiedział odwet), ale przede wszystkim w unijne – głównie nie-
mieckie – inwestycje w Chinach. Pytanie jednak, czy produkująca
pełną parą chińska gospodarka może sobie pozwolić na dwie wojny
handlowe jednocześnie. Bo to z Ameryką Trumpa jest chyba tylko
kwestią czasu.
i wprowadzają imienne karty wstępu, restrykcje obowiązują
też w Neapolu i większości włoskich miast dotkniętych pla-
gą overtourismu.
Po
d szczególną presją będzie Rzym. Już 24 grudnia papież
Franciszek zainauguruje ogłaszany co ćwierć wieku rok świę-
ty i otworzy wrota w bazylice watykańskiej. Już trwają zapisy
(iubilaeum2025.va) dla tych, którzy licząc na odpust, chcieliby je
przekroczyć. Co może oznaczać dodatkowe 30 mln pielgrzymów.
Poligonem doświadczalnym stała się fontanna di Trevi, odgrodzona
w ramach wielkiego sprzątania – wpuszczane są grupy do 130 osób
i trwają przymiarki, aby i tu wprowadzić bilety. I uwaga: zabroniono
wrzucania monet pod karą 50 euro! Czy to będzie ten sam Rzym
i ta sama turystyka? O tym i innych aspektach będzie za chwilę ob-
radować we Florencji turystyczny szczyt grupy G7. Jeśli dyskusji nie
zagłuszą – jeszcze legalne – megafony przewodników.
Wojna o elektryki
Premierowa w koloratce
© KAY NIETFELD/DPA/PAP, SIMONA SIRIO/SHUTTERSTOCK, YU FANGPING/UTUKU/ZUMA PRESS/FORUM, IDA MARIE ODGAARD/RITZAU SCANPIX/AFP/EAST NEWS
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
12 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
O
Prawybory w KO miały przyciągnąć uwagę oraz zmobilizować faworyta do wysiłku.
Wygląda jednak na to, że rywalizacja Rafała Trzaskowskiego z Radosławem Sikorskim
wymknęła się spod kontroli. Zostaną po niej blizny, a nominat
może wyjść z tego mocno pokiereszowany.
Pojedynek przed walką
RAFAŁ KALUKIN
baj mają prezydenckie papiery: wiedzę, kompe-
tencje, kontakty, doświadczenia na ważnych pu-
blicznych stanowiskach. Cieszą się sporą auto-
nomią w swojej formacji. Obyci w publicznych
wystąpieniach i medialnych polemikach. W od-
powiednim wieku, żeby ubiegać się o najwyż-
sze stanowiska; już dojrzali, ale jeszcze witalni.
Z ustabilizowanym życiem rodzinnym, biegłą znajomością języ-
ków, dobrą prezencją. Każdy z nich powinien sobie poradzić zarów-
no w trudnej kampanii, jak i w sprawowaniu najwyższego urzędu.
Inne ugrupowania nie mają takiego luksusu. Jarosław Kaczyński
poszukuje swojego „młodego, wysokiego, okazałego”, kierując się
wyłącznie kryteriami wizerunkowymi, co świadczy o absolutnym
zatraceniu instynktu państwowego. Szymon Hołownia kandyduje
chyba już tylko po to, żeby uratować sens swojego funkcjonowa-
nia w polityce. Lewica myśli o tym, jak uwiarygodnić się w kobie-
cym elektoracie, a PSL kombinuje, jak najkorzystniej sprzedać
swoje poparcie.
Ale obecnego komfortu mogłaby pozazdrościć samej sobie na-
wet dawna Platforma. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale kandydu-
jącemu w 2005 r. Donaldowi Tuskowi ciążył wizerunek polityka
w krótkich spodenkach; nawet imię było wtedy uważane za pro-
blem i nie pojawiło się na plakatach. A kiedy już miał autorytet,
sam zrezygnował i wysłał „pod żyrandol” mocno staroświeckiego
Bronisława Komorowskiego (choć też odbyły się prawybory). Póź-
niej to się zemściło, a już najgorzej było przed pięcioma laty, kiedy
wykrwawiona formacja pod słabym przywództwem Borysa Budki
wybierała pomiędzy niezbyt mocnymi kandydaturami Małgorza-
ty Kidawy-Błońskiej i Jacka Jaśkowiaka. W covidowej kampanii
katastrofa czaiła się tuż za rogiem, kiedy nagle wkroczył na scenę
Rafał Trzaskowski i uratował swój obóz przed upadkiem.
Od tamtej pory stale już funkcjonował w roli naturalnego
pretendenta. Sprawy mocno się jednak skomplikowały, kiedy
swoje ambicje ujawnił Radosław Sikorski. Podobno przygotowy-
wał się do tego momentu od ponad dwóch lat. Zaczął głębiej anga-
żować się w życie partyjne, bardziej się kontrolował w publicznych
wystąpieniach, zaangażował starych przyjaciół – Romana Gierty-
cha i Michała Kamińskiego, opracował strategię. I kiedy nadszedł
czas, ostro ruszył do przodu.
W grze o nominację początkowo brakowało jednak czytelnych
reguł. Trzaskowski sądził, że to niezobowiązująca rozgrywka,
więc nie podejmował licytacji. Inaczej Sikorski, który wykorzystał
wszystkie atuty, żeby urealnić stawkę. Chociaż sam też nie miał
pewności, czy karty nie są jednak znaczone i tak czy owak wy-
gra jego rywal. A do tego obaj mieli w tyle głowy tę samą obawę,
że na koniec wypadnie z talii joker, czyli sam Tusk. Co prawda pre-
mier już wiele razy zapewniał, że nie interesuje go prezydentura, ale
z jego pozycją wystarczy oświadczyć, że zmieniły się okoliczności,
a niemal każdy pokiwa głową ze zrozumieniem nad zmianą decyzji.
Wydaje się jednak, że Tusk od początku widział w roli kandydata
Trzaskowskiego. Tyle że chciał go zmusić do wysiłku, żeby nie osia-
dał na laurach w biernym oczekiwaniu na nominację, która mu się
rzekomo należy. To skądinąd pretensja ogólniejsza, która określa
charakter skomplikowanej relacji łączącej obu polityków. Tusk
uważa Trzaskowskiego za zbyt miękkiego, uciekającego od rywa-
lizacji. Co jakiś czas prowokuje go zatem do starcia, jakby chciał
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 13
uświadomić młodszemu koledze, że władzy nie można dostać,
tylko trzeba ją sobie wywalczyć. Niemniej skutkiem tych prowoka-
cji jest najczęściej dezorientacja Trzaskowskiego, który nigdy nie
wie, czy Tusk mu sprzyja, czy też szykuje przeciwko niemu intrygę.
Bierność Trzaskowskiego wytworzyła lukę, którą wypełnił Si-
korski. Pchany własnymi ambicjami, ale zapewne dodatkowo
też zmotywowany przez Tuska, któremu na rękę był silny spa-
ringpartner dla prezydenta Warszawy. A najlepiej, żeby jeszcze
uwierzył, że jest kimś więcej, bo wtedy bardziej się przyłoży. Naj-
wyraźniej jednak premier nie docenił swojego ministra, który
od dawna szlifował formę i jak tylko znalazł się na ringu, od razu
przystąpił do mocnego obijania nieprzygotowanego faworyta.
I to na oczach szerokiej publiczności, która też nie wiedziała, jaka
jest stawka tej walki. A z jej odczuciami Tusk musiał się już trochę
liczyć, nawet jeżeli sam sobie pozostawiał prawo werdyktu. W tej
sytuacji wyraźnie już sprowokowany Trzaskowski zażądał zmiany
składu sędziowskiego.
Partyjne prawybory to jednak trochę dziwny pomysł. Pol-
ska to nie Ameryka, w której głosują zarejestrowani sympatycy
danej partii, czyli najlepiej zmobilizowany elektorat. W naszym
systemie politycznym trudno byłoby jednak przeprowadzić tego
rodzaju kwalifikację oddolną. Pozostaje więc odgórna, czyli
decyzja partyjnych gremiów kierowniczych, a najczęściej same-
go lidera.
Z wielu powodów ma to sens. Profil kandydata powinien być
przecież spójny ze strategią wyborczą, która nie jest znana szere-
gowym członkom partii. Sama kampanijna sprawność to zresztą
nie wszystko, bo nominat musi jeszcze dawać rękojmię udanej
prezydentury. W polskim ustroju, który wręcz wymusza napięcie
pomiędzy premierem i prezydentem, powinien to być polityk
pozbawiony przerostów ambicji, zorientowany na współpracę
i osiąganie kompromisów. W partyjnym głosowaniu takie sub-
telności schodzą jednak na dalszy plan, za to dochodzą do głosu
sympatie, antypatie i koteryjne interesy. Większa też może być
podatność elektorów na medialne presje.
Ale Trzaskowski wiedział, co proponuje. Jest w końcu plat-
formersem z krwi i kości, który w partii politycznie dojrzewał
i zaliczał kolejne szczeble kariery. I nawet jeśli trzyma się z dala
od partyjnych układów, uważany jest w strukturach za swojaka.
Inaczej Sikorski, który przyszedł z drugiej strony frontu i swoją
pozycję przez lata opierał wyłącznie na relacji z Tuskiem. Fawo-
rytem jest zatem Trzaskowski, chociaż pewnie już nie tak stupro-
centowym, jak byłoby to jeszcze kilka tygodni temu, bo ofensywa
Sikorskiego zrobiła spore wrażenie.
Prezydent Warszawy na wszelki wypadek dostał specjalną re-
zerwę w postaci ok. 2 tys. głosów członków partii sojuszniczych,
czyli Nowoczesnej, Zielonych i Inicjatywy Polskiej. To mniej wię-
cej 10 proc. całej puli (PO liczy dziś sobie ponad 20 tys. człon-
ków). „Przystawki” są bowiem bardziej progresywne niż sama
Platforma i od dawna orientują się na współpracę z Trzaskow-
skim. Dopuszczenie małych partii to wskazówka, że Tusk nadal
sprzyja Trzaskowskiemu. Czemu więc formalnie oddał kontrolę
nad procesem wyłaniania kandydata? Mogło chodzić o zaharto-
wanie Trzaskowskiego w bojowych warunkach, spektakl dla opi-
nii publicznej oraz ukłon wobec partii, żeby też miała poczucie
wpływu na ważne decyzje. Problem w tym, że „plusy ujemne”
jak na razie zdają się przeważać nad „dodatnimi”.
Prawybory miały ucywilizować rywalizację, określić jej
dżentelmeńskie reguły. Ale to się nie udało, bo rywalizacja już
wcześniej była rozkręcona i zdążyła obrosnąć złymi emocjami.
Cóż z tego, że premier zażądał od konkurentów, żeby się publicz-
nie nie atakowali, skoro nieoficjalnie od dawna robiły to zaplecza
obydwu polityków, podsyłające mediom argumenty za swoim
kandydatem i przeciwko jego rywalowi.
Z tego właśnie wzięło się zamieszanie wokół Anne Applebaum.
Żona szefa MSZ już od paru tygodni była po cichu wskazywana
przez ludzi Trzaskowskiego jako potencjalne obciążenie w kam-
panii prezydenckiej. W zdeformowanej wersji znalazło to wyraz
w pytaniu zadanym Sikorskiemu przez Monikę Olejnik w TVN 24.
Stała za nim bowiem fałszywa sugestia, że antysemicki przesąd
ujawnił się w samej KO, a domyślnie – pod nosem Trzaskowskiego.
W podsuwanych wątpliwościach tak naprawdę chodziło jednak
o to, że Applebaum nie do końca może odpowiadać potocznym
wyobrażeniom o polskiej pierwszej damie jako osoba pochodząca
z innego kręgu kulturowego (co anonimowe trolle prawicy zawsze
podkręcą), obywatelka świata z podwójnym obywatelstwem.
Odpowiedź Sikorskiego o „świeckiej tradycji” pierwszych dam
żydowskiego pochodzenia, poprzez aluzyjne przywołanie oso-
by Agaty Dudy, była próbą neutralizacji tematu. Trudno jednak
oprzeć się wrażeniu, że ustawiając się w roli ofiary, atakując dzien-
nikarkę TVN24, wykorzystał incydent do własnej gry.
Swoją drogą to właśnie Sikorski znacznie luźniej podszedł
do narzuconych przez Tuska rygorów grzecznej rywalizacji.
Trzaskowski wręcz przesadnie się pilnował, żeby nie podważać
© ARTUR SZCZEPAŃSKI/REPORTER
14 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
kompetencji Sikorskiego. Ten z kolei chętnie sięgał po techni-
ki reklamy porównawczej i podkreślał zalety przeciwnika aku-
rat w tych obszarach, które definiował jako mało dziś istotne.
Na każdym kroku powtarzał, że Rafał był świetnym kandydatem
w czasach walki o praworządność, ale dziś mamy czasy „przedwo-
jenne”, które wymagają twardych facetów znających się na mię-
dzynarodowej polityce i wojsku. Tego akurat Sikorskiemu istotnie
odmówić nie sposób, tyle że w wyniku świadomie zastosowanej
projekcji Trzaskowski stał się przeciwieństwem Sikorskiego, czyli
wydelikaconym samorządowcem od kładki rowerowej i zdejmo-
wania krzyży w urzędzie, co skądinąd ma go uczynić szczególnie
podatnym na ataki prawicy we właściwej kampanii.
Szkopuł w tym, że Trzaskowski nie jest dyletantem w polityce
międzynarodowej. Jego samorządowa kariera to już prędzej od-
stępstwo od wcześniej projektowanej ścieżki kariery. Bywał prze-
cież eurodeputowanym i wiceministrem spraw zagranicznych,
wykładał w Kolegium Europejskim w Natolinie. Jako prezydent
miasta nadal utrzymuje rozległe kontakty zagraniczne, a w ubie-
głym tygodniu nie omieszkał się pochwalić, że to właśnie do niego
– jako jedynego polityka koalicji – skierowali teraz swoje kroki
specjalni wysłannicy Donalda Trumpa.
Oszczędnie jednak dozował polemiki z narracjami Sikorskiego.
Nawet kiedy został szczególnie ostro zaatakowany przez Michała
Kamińskiego w TVN24. Przyjaciel Sikorskiego nie gryzł się w język,
gdyż sam nie podlega jurysdykcji Tuska. Już bez krygowania za-
rzucił Trzaskowskiemu, że jest politykiem nieskutecznym, mało
odpornym i dyplomatyczną łamagą, która zafunduje nam „wojnę
z USA”. Po takiej porcji oskarżeń zatrutą krew można już było
toczyć wiadrami. Chociaż nie brakowało też głosów, że Kamiński
przegiął i bardziej zaszkodził swojemu sojusznikowi.
Przez cały czas Sikorski narzucał jednak ton rywalizacji,
a Trzaskowski głównie bronił wyniku. Ale też prezydent War-
szawy nieprzypadkowo wcześniej ostrzegał, że prawybory osłabią
partię i zwycięskiego kandydata. Później taktycznie sam ich za-
żądał, niemniej przestroga była aktualna. Starający się trzymać
reguł Trzaskowski paradoksalnie sam najbardziej na tym traci,
gdyż potwierdza zarzut, że nie nadaje się do ostrej kampanii.
Za to gdyby jakimś cudem to Sikorski przekonał do siebie partię,
sam wyszedłby z prawyborów praktycznie niedraśnięty.
Przekaz Sikorskiego jest spójny i może przekonywać, chociaż
nie brakuje w nim przemilczeń i uzurpacji. Trudno się z szefem
MSZ nie zgodzić, że „czasy się zmieniły” i skoro głównym tema-
tem kampanii ma być bezpieczeństwo, to wiarygodniejszy pod
wieloma względami wydaje się szef MSZ. Przynajmniej teraz,
bo przecież nie wiemy, co się do wiosny wyklaruje, czy i jak będzie
przebiegał „proces pokojowy” Trumpa. Przewidywane zamroże-
nie konfliktu z koncesjami na rzecz Putina z pewnością osłabi
nasze bezpieczeństwo, ale czy w społecznej percepcji ten aspekt
będzie dominujący? Nie można wykluczyć, że górę weźmie chwi-
lowe poczucie ulgi z powodu ustania działań wojennych. A wtedy
skoncentrowany na bezpieczeństwie Sikorski może zostać uznany
przez część wyborców za „militarystę”.
Wiele jego przechwałek jest na wyrost, poczynając od wykpio-
nej w mediach społecznościowych figury „chłopaka z Bydgosz-
czy”. Jego konserwatyzm mający przyciągać wyborców prawicy
to też blaga, wszak poza Tuskiem trudno byłoby wskazać polityka
bardziej znienawidzonego w obozie PiS. To prawda, że w perspek-
tywie drugiej tury byłby strawniejszym kandydatem dla wyborców
PSL, tyle że jest ich znacznie mniej niż zwolenników Lewicy i Pol-
ski 2050, którym z kolei łatwiej będzie poprzeć Trzaskowskiego.
O czym już jednak Sikorski nie wspomina, a co najwyżej obiecuje,
że nie drgnie mu powieka, kiedy przyjdzie podpisywać ustawy
o liberalizacji aborcji i związkach partnerskich. Tylko jak to się ma
do konserwatyzmu i poparcia od Giertycha? Ogólnie rzecz biorąc,
Sikorski wydaje się lepszym kandydatem do kampanii skrajnie spo-
laryzowanej, ale przy rozproszonym nastroju i słabszej mobilizacji
chyba lepiej sprawdziłby się bardziej wszechstronny Trzaskowski.
Wskazywanie krzyży z magistratu jako kampanijnej kuli u nogi
Trzaskowskiego robi zresztą dziwne wrażenie, kiedy samemu
dźwiga się kontrowersyjne bagaże. Sprawa honorariów Sikor-
skiego, które przez kilka lat pobierał od Zjednoczonych Emiratów
Arabskich, ostatnio przyschła, ale przecież oczywiste jest, że gdy-
by to szef MSZ miał wystartować w wyborach, PiS będzie grał tą
kartą do upadłego. I pewnie nieprzypadkowo Nowogrodzka ma
teraz kibicować właśnie Sikorskiemu.
Jego kandydaturę pod wieloma względami należałoby
więc uznać za bardziej ryzykowną. Już jako prezydent też
byłby mniej przewidywalny od Trzaskowskiego, co pewnie jest
kluczowym argumentem dla Tuska. Chociaż ogólnie Sikorski
wydaje się, mimo znacznie dłuższego stażu w polityce, bardziej
świeży, bo Trzaskowski zdążył się jednak zużyć w roli naturalnego
kandydata. Trzeba było jednak ambicji Sikorskiego, żeby to lepiej
dostrzec. A zepchnięty do defensywy prezydent Warszawy musi
teraz uwolnić się od przyprawianego mu wizerunku lewicowca,
kandydata „odklejonych elit”, w sumie całkiem podobnego do Ka-
mali Harris. I to jest realny problem, z którym sztabowcom przyj-
dzie się zmierzyć w razie prawyborczego zwycięstwa faworyta.
A przy okazji nadmiernie podniosła się temperatura starcia. Im
bliżej głosowania, tym więcej wewnętrznych kwasów, wzajem-
nych donosów, publicznych utarczek w mediach społecznościo-
wych. W tych ostatnich z pomocą Giertycha góruje oczywiście
Sikorski, co znalazło swój wyraz w wynikach internetowej sondy,
którą zaproponował w weekend premier Tusk. Tak jakby dodat-
kowo chciał pognębić Trzaskowskiego, bo przecież od początku
było oczywiste, który z rywali ma w sieci większe zdolności mo-
bilizacyjne. Tyle że rezultat gmatwa i tak już napiętą sytuację. I im
dalej w las, tym trudniej się zorientować, po co właściwie te pra-
wybory, dlaczego Tusk je podgrzewa, skoro wynik i tak wydaje się
przesądzony, za to Koalicja Obywatelska wyjdzie z nich bardziej
podzielona, a nominat – poturbowany. Każdy argument, który
przeciw sobie wyciągają obaj rywale i ich pomocnicy, to dla PiS
gotowa, uwiarygodniona przez samą PO, amunicja na kampanię.
A kto nim ostatecznie zostanie? Zapowiadany wcześniej przez
Tuska sondaż z poniedziałku potwierdził, że wyborcy na razie
wolą Trzaskowskiego. Prezydent Warszawy wygrał pierwszą turę
z niewskazanym z nazwiska kandydatem PiS w stosunku 40 proc.
do 28 proc. Z kolei w alternatywnym wariancie Sikorski nieocze-
kiwanie przegrał 28 proc. do 30 proc. I chociaż w symulacjach
drugiej tury obaj już byli zwycięzcami, to Trzaskowski mimo
wszystko wyraźniejszym (57 proc., czyli o 3 pkt proc. więcej niż
jego rywal). „Wynik sondażu jednoznaczny, ale to wciąż tylko
wskazówka” – skwitował premier.
Głosowanie odbędzie się w piątek 22 listopada. Za jego organi-
zację odpowiada specjalnie powołana komisja, złożona z przed-
stawicieli zaangażowanych partii oraz sekundantów obu rywa-
li. Procedura okazała się prosta do szybkiego wdrożenia dzięki
centralnym bazom danych członków (weryfikację płacących
składki z braku czasu zarzucono). Wkrótce każdy uprawniony
ma otrzymać kod weryfikacyjny oraz numer, pod który należy
wysłać swój typ. Wynik ma zostać ogłoszony już następnego dnia,
a na 7 grudnia została zaplanowała w Gliwicach wielka konwen-
cja na kilka tysięcy osób, która będzie faktycznym startem kam-
panii zwycięskiego, choć nieco posiniaczonego kandydata.
RAFAŁ KALUKIN
16 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Pomysł na nowe kadry w policji jest taki, żeby sięgnąć po emerytów.
To i inne równie przewrotne rozwiązania mają wypełnić
największą dziurę kadrową w historii tej formacji.
Jeśli się nie uda, włoski strajk policjantów sparaliżuje państwo.
ZBIGNIEW BOREK, JULIUSZ ĆWIELUCH
Zmęczony jak pies
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 17
mało, pracują świątek, piątek, na ostatnich
nogach, zaniedbując rodziny. W policji
kuleją też relacje międzyludzkie, przełoże-
ni często nie zauważają, gdzie kończy się
rozkaz, a zaczyna mobbing. A za progiem
komisariatu czeka normalne życie: mniej
stresująca praca z wyższą pensją, wolnymi
nockami i weekendami.
Największe braki kadrowe notują duże
aglomeracje: Poznań, Wrocław, Katowice.
Na 10 tys. funkcjonariuszy w garnizonie
warszawskim brakuje 2,5 tys. ludzi, sto-
łeczna policja działa więc w trybie awa-
ryjnym, jak przyznaje jej komendant.
Związkowcy wyliczają, że uwzględnia-
jąc przebywających na urlopach i zwol-
nieniach, z codziennej służby wypada
ok. 40 proc. stanu etatowego. – Masową
wyobraźnię kształtuje kino akcji, w którym
policjant zawiesza „blachę” na szyi, do uda
przypina giwerę i ściga bandytów. Polski
policjant tymczasem tonie w papierkowej
robocie, a potem jeszcze musi wziąć dyżur
pod telefonem – mówi mł. insp. Sławomir
Koniuszy, wiceszef NSZZ Policjantów.
Braki kadrowe widać w całym kra-
ju i we wszystkich rodzajach służby, ale
najbardziej rzucają się w oczy na ulicy,
a to rozzuchwala przestępców. Odtwa-
rzane za rządów PiS posterunki są tymcza-
sem otwarte po kilka godzin w tygodniu,
w 11 wyrywkowo sprawdzonych NIK wy-
kryła od 40 do 67 proc. wakatów. – Szyjemy,
jak możemy, na zwykły patrol czasem wy-
syłamy kryminalnych – mówi komendant
powiatowy z zachodniej Polski. Wydłuża
się czas reakcji na wezwania (do drob-
nych kradzieży sklepowych w Warszawie
patrol czasem już nie dojeżdża), docho-
dzeniowcy zawalają terminy procesowe
(mają na biegu nawet po 130 własnych
spraw, muszą brać tzw. dyżury zdarzenio-
we czy przesłuchać kogoś w ramach po-
mocy prawnej). – A zagrożeń przybywa.
Jeszcze kilka lat temu sabotaż wydawał się
opowieścią z innego świata, a teraz w Po-
znaniu zamykamy z tego powodu konsulat
rosyjski – mówi Koniuszy.
Myki i triki
Związkowcy, jak wiadomo, muszą narze-
kać. Ale kiedy wtórują im rządzący, robi się
nieprzyjemnie. „Sytuacja jest dramatycz-
na” – przyznał wiceszef MSWiA Czesław
Mroczek na niedawnych obradach sej-
mowej komisji poświęconych policyjnym
wakatom. Tyle że on kłopotów upatrywał
w błędach poprzedników. A realiści suge-
rują, żeby władza zaczęła dostrzegać fakty.
– Doszliśmy do tego momentu, że ciężko
coś zmienić jakimiś kosmetycznymi rucha-
mi albo dosypywaniem kolejnych pienię-
dzy. Potrzebna jest gruntowna reforma.
Tyle że nie samej policji, ale całego wymia-
ru sprawiedliwości, bo policjanci w XXI w.
pracują narzędziami i metodami z wieku
XX – mówi gen. Adam Rapacki, twórca
Centralnego Biura Śledczego. Z mundu-
rem policjanta pożegnał się już dawno, ale
mentalnie chyba nigdy. Śledzi, co dzieje
się w formacji, ma też pomysły, co zrobić,
żeby działo się lepiej.
Rapacki podaje przykład: przesłucha-
nia. W praktyce wygląda to tak, że świa-
dek, ewentualnie oskarżony, mówi,
a policjant stara się te słowa na bieżąco
notować. Jak ma szczęście pracować w le-
piej wyposażonej komendzie, to na służ-
bowym komputerze. A jak komenda jest
biedniejsza, to na własnym laptopie,
co ciągle się zdarza w kraju, w którym
poprzedni rząd zasypał dzieci laptopami.
Procedura składania zeznań trwa bar-
dzo długo, bo uwzględnić trzeba każdą
uwagę i poprawkę. W sumie trudno się
dziwić, od tego wiele zależy.
– Tyle że to samo można zrobić prościej,
szybciej, z lepszym efektem. Wystarczy na-
granie, które translator przełoży na tekst
pisany, i w czasie rzeczywistym mamy spi-
sane zeznania. Takie zeznania mają ten
dodatkowy atut, że mamy jeszcze plik au-
dio, więc ryzyko manipulacji spada. Całość
można mailem przesłać do prokuratury.
Oszczędności można by liczyć w setkach
milionów złotych, a zaoszczędzony czas po-
licjanci mogliby spożytkować znacznie le-
piej, np. łapiąc więcej przestępców – mówi
gen. Rapacki.
Inny przykład to rządząca polską policją
statystyka. – Powinna być wykorzystywana
do mierzenia trendów i zjawisk, a nie być
miernikiem oceny pracy jednostek czy pra-
cy policjantów. Jako miernik oceny będzie
zawsze zakłamywana – tłumaczy Rapacki.
Myków albo trików na zakłamywanie
jest bez liku. – 30 niewykrytych włamań
na osiedlu można przypisać temu samemu
sprawcy i połączyć w jedno przestępstwo
popełniane w trybie ciągłym. Z kolei wy-
kryte oszustwo popełnione na identyczną
modłę przez jednego sprawcę można rozbić
na 30 osobnych, bo tyle jest ofiar. W ten spo-
sób liczba przestępstw niewykrytych spada,
a wykrytych rośnie, oczywiście tylko w Exce-
lu – opowiada policjant z komendy woje-
wódzkiej na północy kraju. Inna metoda
zakłamywania statystyk wykorzystuje fakt,
że policjanci robią za kurierów, wożąc akta
pomiędzy komisariatami a prokuraturą.
Tak jest podobno taniej i szybciej. Przy oka-
zji jakiś policyjny spryciarz wykombinował,
że taki wyjazd z komendy można zaliczyć
jako służbę patrolową. Co w statystyce robi
dużą różnicę na plus. A w poczuciu bezpie-
czeństwa obywateli nie robi nic.
Pr
oszę sobie wyobrazić, że na Dol-
nym Śląsku i w Wielkopolsce nie
ma ani jednego policjanta. Na-
wet nie ma co dzwonić na dyżur-
kę, bo tam też nikogo nie ma. Jak
się państwo z tym mają? Jeśli źle, to w kwe-
stii złych wiadomości jest jeszcze jedna,
że to nie fikcja, tylko statystyczne realia:
policja osiągnęła swój kadrowy dół do-
łów, brakuje w niej 15 346 funkcjonariuszy
(14 proc.), a to tyle, ile łącznie pełni służbę
w garnizonach dolnośląskim, wielkopol-
skim i jednej trzeciej opolskiego. Tylko po-
przez zgrabne rozsmarowywanie skąpych
sił udaje się stwarzać pozory, że wakaty
to żaden problem.
W policji widzą to inaczej. Nowego ko-
mendanta głównego ochrzcili Manuel
(pamiętają państwo reklamę margaryny
– Manuel, najlepszy do smarowania). I za-
częli chorować. „Psia grypa” to jednak coś
więcej niż kolejny strajk niezadowolonej
grupy zawodowej. W zeszłym roku mun-
dur zdjęło niemal 4 tys. funkcjonariuszy,
którzy nie osiągnęli jeszcze uprawnień
emerytalnych. Wczesna emerytura była
ostatnią marchewką, którą kusić mogła
policja. A i kij już nie działa na 93 563 funk-
cjonariuszy, którzy ciągle służą w policji.
Autorefleksja
„Jestem policjantem, więc to oczywiste,
że… Co byście jeszcze dopisali do tej listy?”
– zapytał administrator jednego z forów
policyjnych. Satysfakcji w odpowiedziach
jest jak na lekarstwo (a i ta obśmiana). Do-
minuje autoszydera: jestem policjantem,
więc pałuję kobiety na protestach, gazuję
rolników, mam szczodrych przełożonych
i przejrzysty system awansów, robotę
mam lżejszą od leżenia, na wczasy jeż-
dżę do Cieplic. Są też takie wyznania: nie
jestem w stanie utrzymać rodziny, mam
wykonywać nawet najbardziej idiotyczne
rozkazy i trzymać się nawet najbardziej
idiotycznych instrukcji, mam rozje… życie
rodzinne, potrzebuję wsparcia psycholo-
gicznego, jak się nie podoba, to się zwolnij.
„Jestem policjantem, więc to oczywiste,
że w cyrku się nie śmieję” – ten ostatni
komentarz powtarza się kilkukrotnie.
– Funkcjonariuszka po 18 latach ode-
szła ze służby, pracuje w Niemczech jako
sprzątaczka w ośrodku wypoczynkowym.
Do Tesli pod Berlinem poszli pracować:
funkcjonariusz po dziewięciu latach służ-
by, kolejny po trzech latach i policjantka
po 25 latach. Cztery inne osoby zrzuciły
mundur dla pracy w drukarni i piekarni we
Frankfurcie nad Odrą – wylicza Sylwia Sza-
ry, szefowa NSZZ w komendzie powiatowej
w nadgranicznych Słubicach, gdzie wolny
jest co trzeci etat. – Odchodzą, bo zarabiają
ilustracja arkadiusz cudny
18 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
Przodownik i tyłownik
Dla równowagi należy dodać, że poli-
cja jest zmęczona sama sobą. Czego nie
mogą doprosić się tzw. zwykli policjanci?
M., starszy przodownik (odpowiednik star-
szego sierżanta), służy głównie w zabez-
pieczaniu: w weekendy mecze, w tygodniu
manifestacje, przejazdy, przyjazdy, typowa
zapchajdziura, jak o sobie mówi. Mun-
dur nosi już dziesiąty rok i ciągle słyszy,
że „za rok” będą mieli radiowozy z baran-
kiem. Baranek, czyli dodatkowe „orurowa-
nie” przodu radiowozu, to wrażliwy temat,
bo w 2013 r. radiowozy zostały wpisane
na listę środków przymusu bezpośrednie-
go. Można nimi spychać tłum, blokować
drogi, a nawet taranować inne pojazdy.
Tyle że do dziś nie udało się wypracować
homologacji na dodatkowy zderzak i prze-
pis jest martwy. – Chyba że któryś z poli-
cjantów ma za dużo kasy i nie szkoda mu
płacić z własnej kieszeni za porysowany
radiowóz – mówi przodownik M.
Policja od lat ubezpiecza radiowozy tyl-
ko od obowiązkowej OC. Policjanci sami
wykupują więc ubezpieczenie od NW
(nieszczęśliwe wypadki), żeby chronić się
przed skutkami nadmiernego zaangażo-
wania w pracy. I tego przodownik M. też
nie rozumie. Ale o tym już nawet nie stara
się myśleć, bo po co, skoro w tej kwestii
nawet nie obiecują, że coś się zmieni.
To, co mówią gen. Rapacki i przodow-
nik M., w ocenie pracy policji jest tak samo
ważne jak za niskie zarobki, przepraco-
wanie i stres. I tak samo, a niekiedy nawet
bardziej wpływa na odpływ policyjnych
kadr. Ważną kwestią są ciągle pieniądze,
ale jak pokazuje praktyka ostatnich ośmiu
lat, wcale nie najważniejszą. – Przez lata
każdy kolejny pożar gaszono dosypywa-
niem pieniędzy. Jak w 2020 r. zbuntowa-
ła się prewencja, to od 1 stycznia 2021 r.
zaczęli im wypłacać 500 zł dodatku. Póź-
niej zaczęli odchodzić doświadczeni poli-
cjanci z pełną wysługą, to wprowadzono
„balkonikowe”, czyli dodatki dla policjan-
tów, którzy mieli przepracowane 25 lat.
To 1500 zł brutto miesięcznie. I 2500 zł dla
tych, którzy przepracowali 28 lat i 6 mie-
sięcy. Wtedy wkurzyli się młodzi i oni za-
częli odchodzić – tłumaczy jeden z byłych
komendantów wojewódzkich. W efekcie
siatka płac dramatycznie się spłaszczyła.
– Wskutek awansu pensja wzrasta nieraz
o 50 zł netto. A awans to nie bajka: przed
awansem odbierasz telefony do godz. 22,
a po awansie po godz. 24, od komisarza
w górę odbierasz do pierwszego zawału
– dodaje nasz rozmówca, który w policji
przepracował ponad 30 lat.
Przełomowy dla formacji był 6 kwiet-
nia 1990 r., kiedy weszła w życie ustawa
o policji, która tak naprawdę była ustawą
o likwidacji milicji. W ciągu jednego roku
wyparowało niemal 10 tys. funkcjonariu-
szy, wielu odeszło już wcześniej, policja
musiała więc w krótkim okresie przyjąć
do służby niemal 30 tys. nowych ludzi.
Obecna fala odejść to m.in. efekt uboczny
tamtego rekordowego naboru. W 2023 r.
mundur zrzuciło 1347 policjantów, którzy
przychodzili do służby na początku lat 90.
Z naszych rozmów z kilkoma z nich wyni-
ka, że część doszła już do kadrowej ściany.
Dalsza służba nie była już w stanie pod-
wyższyć ich emerytury, wyczerpali również
ścieżki awansu. Zdecydowana większość
mówiła jednak o ogólnym wypaleniu. Są
zmęczeni ciągłym reformowaniem, które-
go efekty oceniają przysłowiowo: od same-
go mieszania herbata nie robi się słodsza.
Co gorsza, słodko już było. W 2016 r. ode-
szło rekordowo mało policjantów: 3989,
bo nowa władza wiele obiecywała. I też
dawała. Policja dostała wyczekiwaną od lat
ustawę modernizacyjną, w której na same
podwyżki dla mundurowych przeznaczo-
no ponad pół miliarda złotych. Zdaniem
policjantów jednak za mało, bo wojsko
mniej więcej w tym samym okresie miało
aż trzy różnego rodzaju podwyżki. Skoń-
czyło się na tym, że rok później na odejście
ze służby zdecydowały się aż 5364 osoby.
Do 2022 r. był to rekord. Równie trudny
dla policji był rok 2020, kiedy odeszło
5234 policjantów, ale był to czas pandemii
i apogeum strajku kobiet. Z tej perspekty-
wy 9458 odejść w 2023 r. jest klęską. Tym
bardziej że 3703 funkcjonariuszy ode-
szło, nie mając uprawnień emerytalnych.
To czerwona kartka pokazana rządzącym,
jak mówią starsi policjanci, albo faker (gest
środkowego palca), jak dodają młodsi.
Wiceminister Mroczek winił za ten
stan rzeczy upolitycznienie i ośmieszenie
służby za rządów PiS, gdy funkcjonariu-
sze stosowali przemoc wobec uczest-
niczek strajków kobiet, sypali konfetti
ze śmigłowca albo zaglądali do okien
Lotnej Brygady Opozycji. Zdaniem Sylwii
Szary, szefowej policyjnych związkowców
w Słubicach, po ostatnich wyborach zaszły
jednak tylko kosmetyczne zmiany. – Ogra-
niczyły się do wymiany komendantów, ale
nie spadł włos z głowy przełożonym, którzy
z byle powodu w trybie natychmiastowym
wydalali niewygodnych policjantów. Wy-
rzuceni z pracy funkcjonariusze szli nieraz
do sądu, ten uznawał ich racje, ale policja
nie chciała ich przywrócić do służby.
– Skala upolitycznienia naszej formacji
za rządów PiS przebrała miarę, ale to nie
jest jedyna przyczyna dojmujących braków
kadrowych – mówi mł. insp. Koniuszy.
W jego ocenie winna jest także wywiera-
na na policjantów presja społeczna, zma-
sowany hejt w social mediach i wynagro-
dzenia oderwane od realiów rynkowych.
Związkowcy domagają się ich skokowego
wzrostu (od ok. 7 tys. zł netto dla począt-
kujących), przewidywalnej ścieżki awansu
i przejrzystego systemu motywacyjnego.
Chcą, aby przyszłoroczna waloryzacja
uposażeń wyniosła 15 proc., a nie 5 proc.
zapisane w projekcie ustawy budżeto-
wej. Wzburzenie w szeregach policji na-
rasta. Warszawscy policjanci strajkują
po włosku: odmawiają korzystania w pracy
z prywatnych komórek, dają upomnienia
zamiast mandatów. Nasilili protest przy
okazji marszu narodowców 11 listopada,
w niemal całym kraju wdrażając akcję Lu-
cyna (od L4), znaną także jako psia grypa.
Według związkowców na zwolnienia lekar-
skie poszło 8–10 tys. policjantów (MSWiA
uspokaja, że „ciągłość służby policyjnej
w całym kraju jest zachowana”).
Dla pań, ale i dla panów
W przyszłym roku policyjnych eta-
tów ma być 110 tys. (obecnie niespełna
109 tys.). Związkowcy straszą, że wakatów
może być nawet 20 tys., a Zarząd Główny
NSZZ Policjantów ostrzega o groźbie „pa-
raliżu państwa w obszarze bezpieczeństwa
wewnętrznego”. W całym bieżącym roku
policja spodziewa się odejścia 5 tys. funk-
cjonariuszy (o połowę mniej niż na fini-
szu rządów PiS). „Chcemy, żeby nabór był
znacznie większy niż te 5 tys. osób. Chce-
my, żeby to było 7–8 tys. nowych funkcjo-
nariuszy. Mam więc nadzieję, że na koniec
roku będziemy mogli powiedzieć, że roz-
poczęliśmy powolną, ale konsekwentną
odbudowę liczebności policji” – mówił
wiceminister Mroczek w Sejmie. Problem
w tym, że do końca września zwolniło
się 5,5 tys. funkcjonariuszy, a przyjęto
Trudny dla policji był
2020 r., kiedy odeszło
5234 policjantów, ale był
to czas pandemii i apogeum
strajku kobiet.
Z tej perspektywy
9458 odejść w 2023 r.
jest klęską.
Tym bardziej
że 3703 funkcjonariuszy
odeszło, nie mając
uprawnień emerytalnych.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 19
do służby niespełna 4 tys. policjantów.
„Proces uzupełniania etatów w policji bę-
dzie trwał lata, a nie miesiące” – przyzna-
je komendant główny insp. Marek Boroń
w „Gazecie Policyjnej”.
– Ważne, żeby nie iść na skróty – podkre-
śla dr Cezary Tatarczuk z Wyższej Szkoły
Administracji i Biznesu w Gdyni, ekspert
w dziedzinie bezpieczeństwa publicznego,
dawniej komendant w Wejherowie i wice-
komendant w Słupsku. Drogą na skróty
jest według niego obniżanie wymagań
stawianych kandydatom do służby. – Jeśli
15 lat temu kandydat musiał rzucić piłką
lekarską osiem metrów, a dziś sześć, to sito
przechodzą osoby fizycznie słabsze. Stąd
biorą się potem w mediach ośmieszające
całą formację filmiki ze starć słabowitych
policjantów z rosłymi przestępcami, którzy
niespecjalnie okazują respekt mundurowi,
inaczej niż jest w USA czy krajach starej
UE – mówi Tatarczuk. Kolejny problem
to przyjmowanie do służby kobiet jak leci.
– Nie chcę uchodzić za seksistę, ale kobiety
świetnie mogą się sprawdzać w dochodze-
niówce, wydziałach przestępstw gospodar-
czych czy ds. nieletnich, ale jeśli trafiają
do służb patrolowych i interwencyjnych,
powinny spełniać zbliżone do mężczyzn
wymogi sprawności fizycznej – zastrzega
dr Tatarczuk.
Podobnego zdania jest doświadczo-
na funkcjonariuszka. Sama nie narzeka,
bo pracując w policji, odchowała dwoje
dzieci. – Trzy lata po urodzeniu dziec-
ka policjantka nie może pracować nocą,
w niedziele ani święta – żyć, nie umierać.
To się jednak odbija na kolegach, bo ktoś te
służby po nocach i w święta musi brać – za-
uważa. W policji aktualnie służy 19,4 tys.
kobiet, czyli ok. 20 proc. wszystkich funk-
cjonariuszy. Pań przybywa z każdym ro-
kiem. W 2010 r. było ich 12,8 tys., w 2015 r.
– 15,2 tys., w 2020 r. – 16,7 tys., a w ubie-
głorocznym naborze do formacji panie
stanowiły ponad 40 proc. aplikujących.
– Nie chodzi o to, żeby służba przestała być
atrakcyjna dla kobiet, ale musi się stać kon-
kurencyjnym miejscem pracy dla mężczyzn
– podkreśla dr Tatarczuk.
We wrześniu 2023 r. komendant główny
powołał zespół, który ma zdiagnozować
siatkę płac i znaleźć sposób na zbudowa-
nie czegoś na wzór systemu motywacyj-
nego. Na stole leży kilka pomysłów na to,
jak uzdrowić stan kadrowy policji. Jeden
z nich to sięgnięcie po emerytów. Pomysł
na pierwszy rzut oka z kategorii rozpacz-
liwych, ale po głębszej analizie okazuje się
niepozbawiony sensu. – Kiedy tąpnął kurs
franka z jednej strony, a inflacja grillowała
ludzi z drugiej strony, z policji zdecydowa-
ło się odejść przed czasem wielu świetnych
policjantów, żeby ratować się przed pętlą
kredytową za pomocą odprawy, która im
się należała. Problem sygnalizowano mi-
nisterstwu, ale tam wtedy dominowało
przekonanie, że taka postawa jest niegod-
na Polaka i nie ma co zatrzymywać takich
ludzi – mówi jeden z byłych komendantów
wojewódzkich.
4 listopada weszła w życie ustawa o zmia-
nie niektórych ustaw w związku z utworze-
niem oddziałów o profilu mundurowym
oraz ułatwieniem powrotu do służby w Po-
licji i Straży Granicznej. Dzięki niej policja
liczy na powrót nawet około tysiąca poli-
cjantów. Program jest atrakcyjny. Będzie
można zarobić 5600 zł brutto, zachowując
prawo do emerytury. Takich pieniędzy tu
jeszcze nie było. Propozycja nie jest jednak
dla wszystkich, decydujący głos mają bez-
pośredni przełożeni; chodzi o to, by odsiać
chciwych leserów.
przyszłych policjantów. Do programu
mają być wstawione elementy ze szkole-
nia podstawowego dla przyszłych funkcjo-
nariuszy. W zamian egzaminy z tych szkół
będą częściowo honorowane przez poli-
cję w trakcie naboru i szkolenia. A chęt-
ni do służby dostaną dodatkowe punkty
przy przyjmowaniu.
Jak to w kryzysach bywa, do łask po-
wracają pomysły, które przez lata były su-
flowane przez policjantów, ale nie mogły
trafić na podatny grunt. Jednym z nich
jest świadczenie metropolitalne, czyli de
facto zróżnicowanie pensji ze względu
na wielkość miasta, w którym służy funk-
cjonariusz. Pomysł odbijał się dotychczas
od muru z napisem: równość. – Nie ma
mowy o równości, skoro metr mieszkania
w Warszawie kosztuje 18 tys. zł, a w mniej-
szej miejscowości 8 tys. zł – mówi Piotr.
W stołecznej policji służy tylko dlatego,
że boi się stracić służbowe mieszkanie,
którego policja od lat nie pozwala mu pre-
ferencyjnie wykupić.
Co roku podatnicy wydają na policję
ok. 18 mld zł, ale z wewnętrznych analiz
wynika, że pilne potrzeby załata dodatko-
wych 6 mld zł. Tak naprawdę jednak po-
trzebne jest długofalowe planowanie. Stąd
pomysł, żeby wzorem wojska budżet dla
policji oparty był na sztywnym procencie
PKB. Tym bardziej że wojsko coraz bardziej
odjeżdża innym służbom mundurowym.
Od 1999 r. finansowane miało być na pozio-
mie 1,95 proc. PKB. Ale każdy kolejny rząd
lekceważył ten wymóg. Dopiero w koń-
cówce rządów PO zaczęto brać go na se-
rio. W tym roku polska armia skonsumuje
ok. 4 proc. PKB, a w przyszłym rekordowe
4,7 proc. PKB. Na tym tle policjanci są jak
ubodzy krewni. Choć, jak twierdzą, to oni
co chwilę muszą ratować państwo i rządzą-
cych. Wzięli na siebie cały ciężar w czasie
pandemii, pierwsi pojechali wspierać Straż
Graniczną na wschodnią granicę i zabez-
pieczać wrześniową powódź. Tymczasem
policjant może dostać 12 tys. zł tzw. miesz-
kaniówki, a szeregowy żołnierz ponad
200 tys. W efekcie coraz więcej policjan-
tów zamienia mundur na wojskowy. Jakby
tego było mało, policja przegrywa nawet
symbolicznie. 25 października minister
obrony narodowej ogłosił stworzenie Kar-
ty Rodziny Wojskowej, która wojskowym
oraz ich rodzinom ma zaoferować pakiet
ulg finansowych i urzędowych. Poinformo-
wał o tym z okazji 106. rocznicy powołania
Sztabu Generalnego. Na uroczystości był
również komendant główny policji. Związ-
ki zawodowe policjantów od razu zaczepiły
go, jaką kartę on ma do zaoferowania, nie
licząc tej zgranej.
ZBIGNIEW BOREK, JULIUSZ ĆWIELUCH
ilustracja joanna zybul
Szkopuł w tym, że w przepisach wyko-
nawczych do tzw. ustawy antywakatowej
znajdują się ułatwienia, które w ocenie
ekspertów idą za daleko. Chodzi o plano-
wane okrojenie testów sprawnościowych
(zlikwidowane mają zostać: przewrót, skok
przez płotki i skrzynię i przenoszenie 28-kg
manekina), a także umożliwienie zawarcia
kontraktu (to jedno z nowych rozwiązań)
z kandydatem, który nie ma średniego
wykształcenia. – Receptą na braki kadrowe
jest zwiększenie prestiżu służby i wynagro-
dzeń, a nie obniżanie wymagań – podkreśla
dr Tatarczuk.
Policjanci i żołnierze
Policja zaczęła się również uczyć od woj-
ska i po latach lekceważenia szkół mun-
durowych zawalczy i na tym polu. Klasy
policyjne mają zostać objęte bezpośred-
nim nadzorem MSWiA. A w praktyce
już na tym etapie wychowywać i szkolić
20 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
Właśnie zaczął się trzeci strajk
głodowy osób bezterminowo
zamkniętych w Krajowym Ośrodku
Zapobiegania Zachowaniom
Dyssocjalnym w Gostyninie. Chcą
zmiany prawa. Taką potrzebę widzi
też władza. I eksperci, i praktycy.
W czym więc problem?
Nie ma
wyjścia?
EWA SIEDLECKA
Od
powiedzialna za więziennictwo wiceministra
sprawiedliwości Maria Ejchart powołała zespół eks-
pertów. Tyle że resort sprawiedliwości nic nie ma
do KOZZD. Ustawowo całkowitą odpowiedzialność
za niego ponosi minister zdrowia. Stworzony dzie-
sięć lat temu ośrodek, w którym po odbyciu kary bezterminowo
zamyka się skazanych za przestępstwa przeciwko zdrowiu, życiu
i wolności seksualnej, to kukułcze jajo podrzucone dziesięć lat
temu Ministerstwu Zdrowia wbrew jego woli, by ominąć kon-
stytucję. Dwa tygodnie temu nastąpił przełom: po raz pierwszy
w historii ośrodka wiceminister zdrowia Wojciech Konieczny,
odpowiedzialny za KOZZD, pojechał (wraz z ministrą Ejchart)
zobaczyć go na własne oczy, a nawet dał się namówić na spotka-
nie z mieszkańcami zapowiadającymi protest.
„Jesteśmy więźniami w tej pseudoterapeutycznej placówce
bez nadziei na przyszłość. Mamy jeszcze rodziny, domy i chęci,
by funkcjonować w społeczeństwie” – napisali w oświadczeniu
dla prasy protestujący. Żądają weryfikacji zasadności skierowania
ich do KOZZD.
– Ja się czuję jak w teatrze absurdu. Chodzimy na terapię, uczy
się nas pisać CV, jak się starać o pracę, autoprezentacji, różnych
rzeczy potrzebnych na wolności, dostajemy pozytywne opinie
do wyjścia – i siedzimy dalej. Ludzie się tu starzeją, chorują, umie-
rają – mówi POLITYCE pan Tomasz, jeden z głodujących.
W marcu minęło dziesięć lat od powstania ośrodka w Gostyni-
nie. Z powodu blisko 100-proc. przeludnienia otwarto jego filię
w Czersku. Do tej pory przez KOZZD przewinęły się 154 osoby,
pięć zmarło, sześć wyszło na wolność, 20 ma pozytywne opinie
ośrodka do wyjścia, ale wyjść nie może, bo nie zgadza się sąd.
41 protestujących (na ponad 100 przebywających w KOZZD)
na swoją rzeczniczkę wybrało prof. Monikę Płatek z Wydziału Pra-
wa UW, która od lat społecznie udziela pomocy prawnej osobom
umieszczonym w tym ośrodku i – jako ekspertka – działa na rzecz
likwidacji ośrodka, gdzie pozbawia się wolności po odbyciu kary
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
© TOMASZ PACZOS/FOTONOVA
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 21
z powodu domniemania „bardzo wysokiego prawdopodobień-
stwa” bycia niebezpiecznym. – Jest paradoksem, że wobec tych
ludzi, którzy po odbyciu wyroków są w sensie prawnym niewinni,
łamane są wszelkie przepisy, które stały się podstawą pozbawienia
ich wolności w KOZZD. Tam miała być terapia służąca ich wyj-
ściu na wolność. Tymczasem już kilkakrotnie zmieniano przepi-
sy, by zmniejszyć liczbę psychologów, psychiatrów i seksuologów
przypadających na określoną liczbę „pacjentów” KOZZD. Miały
być jednoosobowe pokoje, są wieloosobowe cele z piętrowymi łóż-
kami. W jakiej placówce zdrowia są piętrowe łóżka? Jak na ta-
kie łóżko ma wejść 82-letni pan, któremu właśnie obcięto nogę?!
W Czersku terapię prowadzi psycholożka, która jako psycholoż-
ka więzienna w Sztumie posłała ich do KOZZD po zakończeniu
kary... – wylicza skargi więźniów prof. Monika Płatek.
Przypomina, że wszelkie prawa pacjenci KOZZD musieli sobie
wywalczyć poprzednimi strajkami głodowymi: prawo dyspono-
wania własnymi pieniędzmi, skończenie z upokarzającymi pro-
cedurami kontroli osobistej z rozebraniem do naga i przeszuka-
niem odbytu przed i po wizycie rodziny, skończenie z praktyką
obecności ochroniarza przy każdej wizycie, u lekarza, a nawet
przy spowiedzi. Głodówką wywalczali każdą zmianę regulaminu
pisanego jednoosobowo przez dyrektora KOZZD. – W obecnym
proteście uderzające jest to, że oni już nawet nie żądają poprawy
warunków, tylko mówią o tym, że nikt z nimi nie rozmawia, nie
informuje ich, co z nimi będzie, kiedy pojawi się nowa ustawa,
co z niej będzie wynikało – zauważa prof. Płatek.
Ciemno w tunelu
Więzienie ludzi, którzy już odpokutowali swoją winę, łamie
konstytucję, podkreśla prof. Płatek. W 2013 r., aby zakamuflo-
wać tę niekonstytucyjność, ustawę „o postępowaniu wobec osób
z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia,
zdrowia lub wolności seksualnej innych osób” skonstruowano
nie na podstawie przepisów karnych, lecz cywilnych. Decyzja
o izolacji w KOZZD zapada w sądzie cywilnym, a wykonawcą całej
ustawy i zarządcą KOZZD jest Ministerstwo Zdrowia. KOZZD nie
jest więzieniem, a zakładem leczniczym. Choć jest zamknięty,
odrutowany, monitorowany, a „pacjenci” nadzorowani są przez
uzbrojonych i umundurowanych ludzi, mających prawo używać
pałek, kajdanek, gazu i innych środków przymusu bezpośrednie-
go. – Teoretycznie to placówka służby zdrowia, ale praktycznie
to jest więzienie – przyznał wiceminister Wojciech Konieczny
na konferencji na dziesięciolecie KOZZD, zorganizowanej sta-
raniem prof. Moniki Płatek przez Pracownię Prawa Penitencjar-
nego i Polityki Karnej na Wydziale Prawa UW. W 2015 r. Trybunał
Konstytucyjny jednak ocenił, że to leczenie, a nie więzienie, więc
ustawa jest zgodna z konstytucją.
Tak powstała dysfunkcjonalna hybryda, za którą nikt nie chce
brać odpowiedzialności. Nawet twórca tej ustawy, ówczesny wi-
ceminister sprawiedliwości Michał Królikowski, dziś przyznaje,
że jest ona błędem. Ale jakoś nie udaje się go naprawić.
Dlaczego ustawa jest dysfunkcjonalna? Jeszcze podczas jej
przygotowywania psycholodzy, seksuolodzy i psychiatrzy pro-
testowali, że przymusem nie da się nikogo poddać oddziaływa-
niom psychoterapeutycznym. Trzeba by pacjentom KOZZD dać
– jak to jest w podobnych instytucjach w Norwegii czy Niem-
czech – światło w tunelu. Tymczasem przez kilka lat nikomu nie
udawało się dostać pozytywnej opinii do zwolnienia z KOZZD.
Po protestach pacjentów i nagłośnieniu sprawy sytuacja się zmie-
niła. Dziś 20 osób ma pozytywne opinie KOZZD. I to potwier-
dzone przez zewnętrzne autorytety: prof. Janusza Heitzmana,
pełnomocnika ds. psychiatrii sądowej przy ministrze zdrowia,
i prof. Piotra Gałeckiego, konsultanta krajowego ds. psychiatrii.
I siedzą dalej, bo teraz nie puszcza ich sąd. Według ustawy musi
powołać własnych biegłych, a ci opiniują pacjentów negatyw-
nie. Możliwe, że zewnętrzni biegli, oceniając, czy istnieje „bar-
dzo wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu przeciw-
ko zdrowiu, życiu lub wolności seksualnej”, patrzą raczej na to,
co człowiek zrobił w przeszłości, a nie na to, kim jest dzisiaj. Może
są inne przyczyny. W każdym razie sędziowie cywilni, oderwani
od spraw spadkowych czy frankowych, są bezradni, gdy mają
rozsądzać, którym opiniom dać wiarę.
Terapii brak
– Nie wiemy, o co pytać biegłych psychiatrów, psychologów,
seksuologów. Dlaczego cywilista ma orzekać o pozbawieniu wol-
ności? Jeżeli już, byłoby lepiej, gdyby orzekały o tym wydziały ro-
dzinne, które orzekają o ubezwłasnowolnieniu – mówiła sędzia
Dorota Zientara z Sądu Okręgowego w Elblągu na konferencji
na dziesięciolecie KOZZD. Oceniła, że sędziowie nie mogą liczyć
na pełnomocników pacjentów, bo to najczęściej prawnicy wy-
znaczeni z urzędu, którzy ograniczają się do złożenia wniosku
o przyjęcie opinii biegłych z KOZZD. Nie wnioskują o przesłu-
chanie świadków, o dodatkowych biegłych. Była też sytuacja, gdy
przeoczono, że osoba, której dotyczyła sprawa, została oceniona
jako stwarzająca wysokie prawdopodobieństwo bycia niebez-
pieczną, mimo że jej stan kwalifikował ją tylko do domu opieki
i nawet gdyby chciała, nie zdołałaby nikogo skrzywdzić.
Drugim powodem, dla którego sędziowie nie chcą zwalniać
pacjentów z KOZZD, jest faktyczny brak możliwości orzeczenia
w zamian obowiązku terapii na wolności. Zresztą to samo do-
tyczy kierowania do tego ośrodka zamiast do – przewidzianego
ustawą – nadzoru prewencyjnego połączonego z obowiązkiem
„poddania się odpowiedniemu postępowaniu terapeutyczne-
mu”. Skierowanie na terapię jest niewykonalne, bo sąd musi
wskazać konkretną placówkę, a po dziesięciu latach funkcjo-
nowania ustawy mamy w Polsce… dwie placówki przyjmujące
kierowanych przez sądy pacjentów z zaburzeniami preferencji
seksualnych: w Warszawie i Krakowie.
Ministerstwo Zdrowia na pytanie POLITYKI o ten problem od-
powiedziało, że myśli nad zmianą profilu szpitalnych oddziałów
ogólnopsychiatrycznych w kierunku oddziałów sądowo-psychia-
trycznych. Tylko jak położenie się do szpitala rozwiąże sprawę
terapii ambulatoryjnej?
– Trzeba inaczej wycenić tę usługę w ramach NFZ – mówi dr An-
drzej Depko, nowy (od czerwca) krajowy konsultant w dziedzinie
seksuologii. – Dziś się nie opłaca. W godzinę specjalista przyjmie
czterech pacjentów z przedwczesnym wytryskiem i jednego z za-
burzeniem preferencji seksualnych, a za oba typy porad NFZ płaci
tyle samo. Trzeba zadbać o jakość kształcenia specjalistów, którzy
mogą prowadzić taką terapię czy występować jako biegli sądowi.
U mnie o pracę starał się człowiek legitymujący się czterema dyplo-
mami kursów odbytych w prywatnej szkole: z seksuologii sądowej,
klinicznej, psychotraumatologii i terapii rodzinnej. Każdy trwał
dwa semestry i odbywał się online. Nie widział pacjenta na oczy.
Taki człowiek może teraz np. pójść do prezesa sądu okręgowego
i poprosić o wpisanie na listę biegłych z zakresu seksuologii!
Z kolei dr Inga Markiewicz, psycholożka z Instytutu Psychiatrii
i Neurologii, specjalistka od prognozowania kryminologicznego,
zwraca uwagę, że nie pomyślano o żadnym systemie wsparcia dla
pacjentów KOZZD po wyjściu na wolność. Jest jedynie system
kontroli w postaci „elektronicznej obroży” i nadzoru policyjnego.
Jak on może wyglądać, opowiadał na konferencji naczelny kape-
lan więziennictwa ks. Adam Jabłoński: – Wychodzi taki, do domu
jedzie, a tu dzieci nastoletnie prewencyjnie mu zabrali i dwa ra-
diowozy pod domem stoją. To żona mówi, że woli dzieci niż
22 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
męża. Więc on się zabiera i wychodzi na mróz. Stoi, trzęsie się,
nie ma dokąd iść. Więc wsiada do autobusu – radiowozy jadą
za nim, do noclegowni. Szuka pracy – radiowozy za nim...
Zamknięci w KOZZD
Ustawę napisano dla Mariusza Trynkiewicza, zabójcy czte-
rech chłopców na tle pedofilskim, i dla dziewięciu innych osób
skazanych za najcięższe zbrodnie, którym kończyły się właśnie
25-letnie wyroki, na jakie zamieniono im w 1989 r. karę śmierci.
W KOZZD przewidziano 60 miejsc, ale okazało się, że dyrektorzy
więzień szeroko korzystają z wnioskowania do sądu o umiesz-
czenie w ośrodku. Warunki nie są zaporowe: wystarczy być ska-
zanym za przestępstwo przeciwko zdrowiu, życiu lub wolności
seksualnej i trafić podczas odbywania kary na oddział terapeu-
tyczny – choćby z powodu uzależnienia od alkoholu. Tam zaś
dostać diagnozę: „zaburzenia psychiczne w postaci upośledzenia
umysłowego, zaburzenia osobowości lub zaburzenia preferencji
seksualnych” (notabene „zaburzenia osobowości” można przy-
pisać połowie populacji na wolności). Dyrektor więzienia tuż
przed końcem kary może skierować do sądu rodzinnego wnio-
sek o umieszczenie takich osób w KOZZD. A sąd pyta biegłych
o ocenę, czy „zachodzi co najmniej wysokie prawdopodobień-
stwo popełnienia [przez tę osobę] czynu zabronionego z uży-
ciem przemocy lub groźbą jej użycia przeciwko życiu, zdrowiu
lub wolności seksualnej”.
Kto realnie siedzi w KOZZD? Osoby, które odbyły wyroki za za-
bójstwo, gwałt czy pedofilię lub usiłowanie popełnienia tych prze-
stępstw. Ale obok wielokrotnych zabójców na tle seksualnym, jak
wspomniany Mariusz Trynkiewicz czy Leszek Pękalski zwany
Wampirem z Bytowa, są tacy, którzy zabili lub zgwałcili raz, np. przy
okazji włamań czy pod wpływem alkoholu, przez lata żyli potem,
nie łamiąc prawa, aż dosięgła ich sprawiedliwość. Pana Tomasza,
z którym rozmawialiśmy, posłano do KOZZD, mimo że w trak-
cie odbywania kary korzystał z przepustek, ma rodzinę, osiągał
sukcesy w więziennych i wolnościowych konkursach literackich.
Jest też kobieta z pełnoobjawową schizofrenią, którą skazano
za nieudolne usiłowanie zaduszenia poduszką współpacjentki
w szpitalu psychiatrycznym. I chorujący na psychozę mężczyzna,
którego sąd nie zgadza się wypuścić z KOZZD, by można go było
internować w zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego
(w tej sprawie interweniuje RPO).
Niektórych KOZZD dopadł po wyjściu na wolność. Piotr W.,
który odbył karę 12 lat więzienia za zabójstwo, wyszedł w 2016 r.,
założył rodzinę, podjął pracę. Po prawie półtora roku, gdy sądy
przemieliły jego odwołania w sprawie umieszczenia w KOZZD,
zamknięto go w ośrodku. Niedawno zmarł tam na raka, za póź-
no zdiagnozowany. W wielkim bólu, bo szpital wyekspediował go
w stanie terminalnym do KOZZD zamiast do hospicjum.
– KOZZD zmienia się w ośrodek pomocy społecznej, ludzie się
starzeją, chorują, umierają. Pojawiły się dwa łóżka dla obłożnie
chorych: jeden pacjent od razu zmarł, drugi porusza się na wózku
– mówiła podczas konferencji na dziesięciolecie ośrodka Ewa Da-
widziuk, dyrektorka zespołu ds. wykonywania kar w biurze RPO.
KOZZD to projekt z określoną datą ważności: najpóźniej
do 2040 r., bo można w nim umieszczać tylko osoby, które ukoń-
czą odbywanie kary za przestępstwa popełnione przed 2015 r.
Wobec skazywanych za przestępstwa popełnione później sądy
karne mogą orzekać, że po odbyciu kary będą umieszczeni w za-
mkniętych placówkach psychiatrycznych lub mają się poddać
terapii na wolności. Ale problem, gdzie ich umieszczać i gdzie
prowadzić terapię, pozostaje.
Początek końca?
Oba Ministerstwa: Zdrowia i Sprawiedliwości zgadzają się,
że należy zmienić prawo dotyczące KOZZD. Po stronie Mini-
sterstwa Sprawiedliwości leżą: zmiana przepisów o biegłych
sądowych – by można było ufać ich kompetencjom; przeniesie-
nie spraw o zwolnienie z KOZZD z wydziałów cywilnych do ro-
dzinnych; rozwiązanie problemu, gdzie umieszczać skazanych
po 2015 r. na pobyt w zamkniętych placówkach po odbyciu kary
(jak widać, Ministerstwo Zdrowia z takimi problemami sobie
nie radzi).
Po stronie Ministerstwa Zdrowia leżą: poprawienie regulami-
nu KOZZD tak, by zabezpieczyć w nim prawa pacjenta i prawa
człowieka; objęcie ubezpieczeniem zdrowotnym wszystkich pa-
cjentów KOZZD (ministerstwo odpowiedziało nam, że „analizuje
możliwość zmiany przepisów w takim kierunku”).
Dr Andrzej Depko zauważa, że pedofilia – a podobny problem
jest z innymi przestępstwami wynikającymi z zaburzeń preferen-
cji seksualnych – jest rodzajem zagrożenia społecznego, podob-
nie jak alkoholizm czy narkomania. O ile jednak w przypadku
narkomanii i alkoholizmu są systemowe rozwiązania – Państwo-
wa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, programy
metadonowe, ośrodki odwykowe i terapeutyczne – o tyle niczego
podobnego nie ma dla rozwiązywania problemu pedofilii. Poza
izolacją i stygmatyzacją (internetowy rejestr pedofilów ze zdjęcia-
mi, który uniemożliwi ułożenie sobie życia na wolności) państwo
nie podejmuje żadnych działań. Ale izolacja dotyczy tych, którzy
przestępstwo już popełnili. A co z tymi, którzy potrzebują pomo-
cy, żeby go nie popełnić? Albo nie popełnić ponownie?
– Będę zabiegał o stworzenie w tej dziedzinie rozwiązania syste-
mowego – deklaruje dr Depko. I przedstawia swoją wizję: oprócz
zmiany wyceny przez NFZ terapii pedofilii w każdym wojewódz-
twie powinna być przynajmniej jedna poradnia seksuologiczna
z pionem seksuologii sądowej. I ogólnopolski telefon zaufania dla
osób z takim problemem, gdzie oprócz doraźnej pomocy dosta-
wałyby adres najbliższej poradni. Kolejna sprawa to ustandary-
zowanie poziomu kształcenia.
– Mam nadzieję, że to początek końca udawania na poziomie
politycznym, że problemu nie ma – mówi wiceministra sprawie-
dliwości Maria Ejchart.
EWA SIEDLECKA
Krajowy Ośrodek Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie.
Pierwotnie planowany na 60 miejsc, rozrósł się prawie dwukrotnie.
© ŁUKASZ DEJNAROWICZ/FORUM
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 23
[ P O L I T Y K A ]
Wybory prezydenckie w USA
pokazały, że jeżeli ludzie chcą
politycznej zmiany, to nic ich
nie powstrzyma. Wybiorą każde
rozwiązanie, bez względu na to,
z jakimi deliktami, przestępstwami
i śmiesznościami by się ono kojarzyło.
To poważne ostrzeżenie dla rządu
Donalda Tuska.
Stan
ostrzegawczy
O MARIUSZ JANICKI
czywiście odrzucenie aktualnej władzy nie
daje żadnej gwarancji, że po zmianie nowa
ekipa spełni oczekiwania i obietnice, ale to nie
ma żadnego znaczenia. Dawne przewiny poli-
tyków są w takim przypadku nawet nie tyle za-
pominane, ile demonstracyjnie pomijane jako
drugorzędne wobec chęci ukarania dotychczas
rządzącego układu. Tak było w Polsce w 2015 r., kiedy powrócił Ka-
czyński; w 2023 r., kiedy wracał Tusk; tak jest w Ameryce w 2024 r.,
gdzie znowu wygrał Trump. I tak może być w Polsce w 2027 r.,
jeżeli wyborcy odwrócą się od władzy, a jedyną drugą opcją pozo-
stanie PiS. A tak będzie, bo nikogo innego do nowej roli nie widać.
Znany amerykański pisarz Jonathan Franzen w rozmowie
z „Gazetą Wyborczą” trafnie ujął tę zasadę: „Jak dowiódł Trump,
realna jakość kandydata nie odgrywa już żadnej roli. Głosowanie
stało się głównie wymierzaniem kary za wszelkie porażki i kło-
poty wyborcy”. Należy dodać, że liczy się tylko subiektywne od-
czucie obywateli, a nie tabele z danymi, z których ma wynikać,
że jest świetnie. W polityce nie ma stanu obiektywnego, ważny
jest tylko obraz rzeczywistości w głowach wyborców.
ilustracja marcin bondarowicz
24 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ P O L I T Y K A ]
Kiedy zostaje przekroczony punkt krytyczny i pojawia się
nastrój na wymianę władzy, nic tego już nie powstrzyma. Klu-
czem do zachowania rządów jest więc takie ich sprawowanie,
aby społeczeństwo do tego punktu nie doszło, było „subiek-
tywnie” zadowolone i nie chciało zmiany. Wybory amerykań-
skie dowiodły, jak wiele znowu waży gospodarka, a dokładniej
indywidualnie odczuwany poziom życia, egzystencjalny lęk
ludzi zagrożonych zubożeniem, bojących się zewnętrznych nie-
bezpieczeństw, masowej imigracji, niepewnych perspektyw.
I to niezależnie od tzw. obiektywnych wskaźników. Ameryka nie
jest tu jakimś fenomenem, podobne tendencje występują także
w Europie i w Polsce. Ludzie obawiają się utraty pracy, droży-
zny, rosnących czynszów i cen energii, niemożności kupienia
mieszkania, jawnych czy ukrytych podatków itp. Swoją drogą
akurat recepty Trumpa dla Ameryki idą w kierunku liberalnym,
a nawet ultraliberalnym, co nie przeszkadza części polskiej le-
wicy, tzw. socjalnej, w przedstawianiu go jako wzorca do na-
śladowania, choć na lokalnym rynku od lat piętnują „libków”.
Chociaż jest dobrze, jest źle
Tak czy inaczej, liberalną demokrację da się obronić tylko
wtedy, kiedy wyborcy postrzegają swoją sytuację ekonomiczną
jako dobrą i przyszłościową. W Polsce od dekady standardem
stało się państwo „dające”, nawet jeśli nie rozwiązuje przy tym
systemowych problemów. Oczywiście naprawa całych publicz-
nych dziedzin (np. ochrony zdrowia) jest zawsze wskazana, jed-
nak w newralgicznych okresach politycznych, jak teraz – przed
kluczowymi wyborami w 2025 r. – priorytetem dla rządzącej
koalicji pozostaje utrzymanie społecznej aprobaty i zabloko-
wanie przepływów do jedynej realnej alternatywy – PiS.
Jednak od pewnego czasu rząd Donalda Tuska jest zachęcany
do tzw. racjonalnego rządzenia, szczególnie w sprawach go-
spodarczych. Tego oczekuje zwłaszcza grupa liberałów z po-
litycznym rodowodem z lat 90., ale nie tylko oni. Także nowo
formujące się środowiska, np. spod znaku „Tak dla CPK”, wzy-
wają Tuska do „wielkich, rozwojowych inwestycji”, skupienia
się na przyszłości, porzucenia zemsty, poluzowania rozliczeń,
odpuszczenia neosędziom itd. Pomijając to, że za hasłami
o „aspiracjach” stoją często grupy interesów powiązane z PiS,
pozostaje problem, czy da się normalnie, „ekspercko” rządzić
i wprowadzać „niezbędne, choć bolesne reformy” w czasach
nierozstrzygniętej walki z populistycznymi siłami? Wskazówki
racjonalistów są dość jasne: obniżyć deficyt budżetowy, zredu-
kować program 800 plus i inne socjały, podwyższyć wiek eme-
rytalny, zderegulować gospodarkę, nie podnosić pensji mini-
malnej i ogólnie unikać dawania podwyżek „ponad wydajność
pracy” (kiedyś karano za to przedsiębiorstwa tzw. popiwkiem,
czyli podatkiem od ponadnormatywnych wynagrodzeń).
Po wprowadzeniu takich postulatów parametry gospodarki
mogłyby zapewne wyglądać lepiej – wszak wskaźniki makro-
ekonomiczne w czasach rządów Bidena były całkiem przyzwo-
ite – pytanie jednak, co stałoby się politycznie z tymi, którzy
by się na takie reformy zdecydowali. Otóż najprawdopodob-
niej wypadliby z systemu władzy, a na ich miejsce przyszliby
ci, którzy wykorzystają „racjonalnie” zaoszczędzone pieniądze
na utrwalenie populistycznej „suwerennej demokracji”. To nie
jest hipoteza, ale empirycznie potwierdzona w 2015 r. zasada.
Środki niewydane na podtrzymanie demokracji zostają potem
przeznaczane na jej zwalczanie.
Wydawałoby się, że ta lekcja została już przerobiona, ale wciąż
pojawiają się zachęty, aby nie zważając na okoliczności, doko-
nać tych słynnych bolesnych reform, bo teraz to już naprawdę
zawali się budżet, ZUS, padną inwestycje, rynki finansowe nas
skreślą, a w rankingach wolności gospodarczej Polska wyląduje
na samym dnie, zresztą ostatnio już się mocno obsunęła. Po-
dobną melodię było słychać przed tym, kiedy Tusk raz dał się
namówić i podniósł wiek emerytalny, nie dawał też podwyżek
sferze budżetowej, bo rzekomo wciąż szalał kryzys z 2008 r. Po-
tem wygrał Andrzej Duda, zaraz po nim PiS, i pospołu zajęli się
od razu Trybunałem Konstytucyjnym, prokuraturą, sądownic-
twem, mediami publicznymi, szkolnictwem i całą resztą.
Zapraszanie do powrotu
Doktrynalni liberałowie i radykalna lewica – choć różni ich tak
wiele – mają jedną cechę wspólną: to prymat ekonomii nad inny-
mi sferami życia publicznego, czasami nawet nad ustrojowymi
standardami. Nie jest to oczywiście wyrażane wprost, bo wszy-
scy są przecież za demokracją, ale realna hierarchia widoczna
w tych środowiskach pokazuje często coś innego. Pewne koncep-
cje z czasów realnego socjalizmu (np. państwowa polityka miesz-
kaniowa, ochrona zdrowia finansowana z budżetu, gwaranto-
wane zatrudnienie, równość klasowa) do dzisiaj fascynują część
nowych lewicowców, podobnie jak np. chilijski system emerytal-
ny z czasów Pinocheta – gospodarczych liberałów. Jedni i drudzy
potrafią wyłuskać z totalitarnych reżimów jakieś „racjonalne
rozwiązania”, warte według nich rozważenia i kontynuacji.
Nie byłoby w tym nic automatycznie złego, gdyby nie nieod-
parte wrażenie, że ten ekonomiczny konkret jest tu traktowany
z zasady poważniej niż „miękka” sfera wolnościowych wartości
i obywatelskich swobód. Obie strony zdają się spotykać w jed-
nym charakterystycznym punkcie: na konstytucji zupy się nie
ugotuje. Liczy się w gruncie rzeczy sfera twardego konkretu,
a mniej nadbudowa, która może być przedmiotem sporu. Bo pa-
rametry ekonomiczne są namacalne i wpływają na codzienne
życie, a racje ustrojowe to bardziej kwestie umowne i mają zna-
czenie głównie jako kontekst swobód gospodarczych.
Ta postawa, w wersji liberalnej, sprowadza się do postulatów:
budować materialną tkankę kraju, zabezpieczać państwową
kasę przed wydatkami, oszczędzać na trudne czasy, działać
maksymalnie roztropnie, nawet jeśliby to miało oznaczać
oddanie władzy tym, którzy to wszystko zanegują i odwrócą.
To była niepisana dewiza dawnej Unii Wolności, tej „strażniczki
budżetu”, której przez kilka lat przewodził Leszek Balcerowicz.
Tyle że sytuacja przez ostatnie lata dramatycznie się zmie-
niła. Rozmaite „racjonalne” rozwiązania ekonomiczne można
było kiedyś wprowadzać bez zagrożenia, że po niepowodzeniu
i zmianie władzy przyjdzie siła polityczna, która zaneguje samą
demokrację. Wejście PiS do gry zmieniło wszystko. Gospodarka
operująca parametrami sama stała się jednym z parametrów
polityki. Odtąd nie da się jej traktować oddzielnie, bez zważa-
nia na to, co się dzieje w innych sferach państwa. Tu zresztą
przebiega istotna granica: między tymi, którzy uważają, że PiS
to partia jakościowo obca wobec systemu, a tymi, którzy mó-
wią, że PiS to w sumie normalne ugrupowanie, może najwyżej
trochę dziwne. Podaje się argument, że formacja Kaczyńskiego
w zasadzie kontynuowała stałą od lat linię w ekonomii, poza
pewnymi szaleństwami socjalnymi i złodziejskim nepoty-
zmem, ale to wypadki przy pracy. Może Morawiecki popełnił
parę głupstw, ale międzynarodowe rynki finansowe nie zgła-
szały jakichś istotnych zastrzeżeń, a to jest najważniejsze. Teraz
trzeba tylko zatrzymać złe trendy, odbarczyć budżet, wprowa-
dzić dyscyplinę wydatków, a wszystko wróci do normy. Tyle
że wtedy wróci nie norma, tylko PiS. I to w postaci turbo, co już
Kaczyński zapowiedział.
Jeżeli zasady zachodniego modelu demokracji mają być
ocalone przed populizmem, to teraz nastał czas liberalizmu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 25
integralnego. Dbałość o wolności gospodarcze i zrównoważony
budżet staje się nierozłączna z utrzymaniem jakości ustroju
państwa. Oddzielanie liberalizmu ekonomicznego od innych
obywatelskich praw i wolności było przez lata wygodną wy-
mówką, pozwalającą na odseparowanie się nie tylko od progre-
sywnych trendów społecznych, ale czasami także od wartości
demokratycznego systemu. A konsekwentny liberalizm powi-
nien dzisiaj brać pod uwagę realia agresywnego współczesnego
populizmu, który zmierza do zanegowania w całości koncepcji
wolnego obywatela, np. swobód obyczajowych, kulturowych,
praw mniejszości itp., chce zmniejszania pola wyboru, podda-
nia się centralnej, autorytarnej władzy.
Entuzjazm z lodówki
Jeśli wsłuchać się w najmocniej artykułowane postulaty
nie tylko polskich wyborców, to wynika z nich, że generalnie
oczekują pomocy od rządu. Siły polityczne są oceniane według
kryteriów, co one mogą dać, co ułatwić, przed czym uchronić.
Stosunek do polityki stał się mocno transakcyjny. Jeżeli Tusk czy
inni liderzy demokratycznych partii nie chcą przegrywać z po-
litykami typu Kaczyńskiego, Orbána czy ich następców, muszą
lawirować między ekonomiczną racjonalnością według daw-
nych liberalnych kryteriów a oczekiwaniami elektoratu, który
w dodatku zupełnie przestał wierzyć w nieomylność ekspertów
i autorytetów. Spieranie się z wyborcami prowadzi do „więk-
szościowej demokracji”, uwłaszczenia się na państwie sprytnej
populistycznej sitwy pod patriotycznymi hasłami, a następnie
bezwzględnego dojenia budżetu na własne potrzeby (świetnie
ten mechanizm opisała Anne Applebaum w swojej najnowszej
książce „Koncern Autokracja”). Pewne ekonomiczne rady za-
tem z pozoru brzmią logicznie, ale są racjonalne cząstkowo,
bo w szerszym planie mogą doprowadzić do ustrojowej cofki,
klęski demokratycznego projektu jako całości, nawet jeśli z bar-
dzo zdrowym systemem emerytalnym.
„Racjonaliści” podnoszą jeszcze dwa zastrzeżenia. Pierwsze,
że jednak ekonomia ma swoje żelazne, naukowe reguły i nie
da się im zaprzeczać, bo realia w końcu i tak się odezwą. Rzecz
w tym, że wszystkie katastroficzne prognozy w ostatniej deka-
dzie – że państwo się zawali, pieniędzy nie będzie, deficyt skom-
promituje nas w oczach międzynarodowych rynków, a emeryci
będą masowo głodować – sprawdziły się słabo. Już wielokrotnie
miało być z finansami bardzo źle, jednak budżet państwa trwa,
a deficyty i poziom zadłużenia w innych europejskich krajach
są jeszcze większe i też nic specjalnego się nie dzieje.
I drugie zastrzeżenie: jeżeli systemy demokratyczne, bro-
niąc się przed populizmami, nadmiernie się do nich upodob-
nią, to ich obrona nie znajduje wtedy politycznego i moralne-
go uzasadnienia. Ważne jest jednak to, co u podstaw odróżnia
demokrację od autokracji: niezawisłe sądy, wolne media, nie-
zależne instytucje kontrolne, integracja z europejskimi struk-
turami i poddawanie się ich ocenie. W traktowaniu tych sfer
publicznego życia rzeczywiście liberalne systemy nie powin-
ny się upodabniać do wizji Trumpa, Orbána czy Kaczyńskiego,
bo to nie ma sensu. Ale w Polsce wciąż tak nie jest. To prawda,
że ewentualne świństwa demokratów nie są lepsze od świństw
autokratów. Jednak jest jedna różnica: czy dzieje się to wbrew
systemowi, który potrafi zło napiętnować i naprawić, czy też
w harmonii z systemem.
Dobre, demokratyczne rządzenie w czasach populizmu
jest bardzo trudne. Bywa tak, że po wielkich, przełomowych
kampaniach i wyborach przychodzą przeciętne, „normalne”
rządy. Dziś sondaże pokazują, że Polacy nie odczuwają popra-
wy codziennego bytu po wyborach w 2023 r., wiele grup jest
sfrustrowanych niespełnionymi obietnicami. Niby trwa jakoś
tam zaakceptowany okres przejściowy – do czasu zmiany w Pa-
łacu Prezydenckim – ale to nie jest politycznie bezkarny czas
dla Platformy i koalicji. Myślenie, że wyborcy schowali swój
entuzjazm do lodówki, a przed wyborami w przyszłym roku
wyjmą go w nienaruszonym stanie, jest złudne. Wybory pre-
zydenckie są warunkiem dobrego rządzenia w przyszłości, ale
wygranie tych wyborów przez obóz demokratów wymaga już
teraz znacznie bardziej jakościowych rządów.
Ekipa Tuska – po „epokowym” pokonaniu rok temu par-
tii Kaczyńskiego – znajduje się w takiej sytuacji jak Joe Biden
po równie przełomowym zwycięstwie nad Donaldem Trumpem
w 2020 r. Biden nie wykorzystał szansy na trwałe odesłanie po-
pulistów w polityczny niebyt. Teraz przed swoim wyzwaniem
stoi Tusk. Trump cztery lata temu wydawał się o wiele bardziej
skończony niż PiS w 2023 r., a jednak triumfalnie powrócił. Par-
tia Kaczyńskiego jest w lepszej sytuacji wyjściowej, ma wiernych
wyborców, w pojedynczych badaniach zaczęła wyprzedzać Ko-
alicję Obywatelską.
Zorganizować sobie cud
Wybory prezydenckie mogą być dla demokratycznego obo-
zu bardzo trudne, a zwycięstwo nie jest pewne. PiS będzie się
starał nie tylko o polityczne wsparcie administracji Trumpa dla
swojego kandydata, ale także o pomoc w prowadzeniu kampa-
nii. Sztabowcy republikańskiego kandydata w amerykańskiej
batalii wykazali się wielkimi zdolnościami, uruchomili nowe
technologie, które pozwoliły zneutralizować początkowy entu-
zjazm towarzyszący startowi Kamali Harris, a następnie zdusić
ponowny lekki wzrost jej notowań przed samym dniem wybo-
rów. W ostatniej chwili odwrócili trend, czego już nie wychwy-
ciły sondaże. W przyszłym roku takie wyborcze know how może
wspierać Czarnka lub innego kandydata PiS. Jeżeli Platforma
pozostanie ze swoim marketingiem na przeciętnym poziomie
krajowym, może mieć zasadnicze kłopoty.
Ale najważniejsze jest jedno: wybory prezydenckie w 2025 r.
będą głosowaniem nie tylko ani nie tyle nad konkretnymi kan-
dydatami Koalicji Obywatelskiej czy PiS, ile nad rządem Tuska
i sensem październikowego przełomu. Sytuacja ekonomicz-
na kraju, a zwłaszcza jej postrzeganie, może być ważniejsza
od tego, czy kandydatem będzie Trzaskowski czy Sikorski.
Tusk nie wystartuje na prezydenta, ale de facto będzie uczest-
nikiem kampanii. To od jego władzy zależy powodzenie obozu
demokratycznego w nadchodzących wyborach. Na razie nie są
to rządy ani bardzo efektowne, ani nadzwyczaj skuteczne, choć
jest jeszcze trochę czasu na restart.
Wyborcy czekają na włączenie drugiego biegu, bo wydaje
się mało prawdopodobne, aby to, co jest dotychczas, wystar-
czyło do wygrania najważniejszych wyborów prezydenckich
po 1989 r. Muszą się pojawić znaki firmowe nowej władzy, szer-
sze uruchomienie programów z KPO, efektywniejsza pomoc
powodzianom, bo PiS już nakręca tę sprawę, program miesz-
kaniowy, opieki zdrowotnej i senioralnej, obrony cywilnej itd.
Konieczne są badania i analizy nie tylko poparcia dla partii
i kandydatów, ale też codziennych nastrojów społecznych,
tego, jak ludzie żyją, na co narzekają, gdzie zapalają się światła
ostrzegawcze. Jeśli ma nastąpić kolejny wyborczy cud, trzeba
go sobie zorganizować. A już na pewno nie ulegać podpowia-
daczom, którzy namawiają do „normalnej polityki”, jakby PiS
nie było. Może tryb alarmowy został na chwilę wyłączony, ale
stan ostrzegawczy trwa.
MARIUSZ JANICKI
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
26 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
JOANNA PODGÓRSKA: – W Sejmie mamy kolejną próbę
łagodzenia przepisów antyaborcyjnych. Polska to jedyny kraj
byłego bloku wschodniego, w którym demokracja
przyniosła zakaz przerywania ciąży. Dlaczego?
MARCIN KOŚCIELNIAK: – Było to bezpośrednio związane
z pozycją Kościoła w społeczeństwie, a zwłaszcza w śro-
dowiskach opozycji demokratycznej. W latach 70. i 80.
także z silną pozycją w relacji z władzą komunistyczną.
Na tle innych państw bloku była to pozycja wyjątkowa.
Polskie społeczeństwo było bardzo jednolite wyznanio-
wo. Kościół przedstawiał siebie jako odwieczny sza-
niec polskości. To się bezpośrednio przełożyło na za-
kaz aborcji, za którym Kościół agitował od dawna.
Pisze pan, że przez cały PRL było absolutnie
pewne, że Kościół będzie dążył do zakazu aborcji
i wszyscy w opozycji musieli mieć tego świado-
mość. Kiedy to się zaczęło?
Z akcją propagandową Kościół ruszył w 1956 r.,
gdy na fali odwilży prawnie dopuszczono przery-
wanie ciąży, ale są i wcześniejsze inicjatywy. W 1952 r. uka-
zał się list pasterski w pełni poświęcony tej kwestii. Trwały
prace nad kodyfikacją Kodeksu karnego i aborcja miała być
tam potraktowana łagodniej niż w okresie międzywojennym.
Rosja bolszewicka była pierwszym krajem, który w 1920 r. zli-
beralizował prawo aborcyjne, ale w 1936 r. Stalin wprowadził
całkowity zakaz przerywania ciąży, który został zniesiony
dopiero po jego śmierci. Episkopat powoływał się na to pra-
wo jako wzór. Co zresztą nie przeszkadzało potem Kościo-
łowi określać liberalną ustawę z 1956 r. jako stalinowską
i totalitarną.
Dziś w debacie przeciwnicy aborcji najczęściej używają
argumentu „człowieczeństwa płodu”. Pierwotnie jednak
Kościół posługiwał się głównie retoryką nacjonalistyczną.
Według prymasa Wyszyńskiego kobieta miała być „łonem,
przez które Bóg wypuszcza na świat Naród”.
Mocno to podkreślam, bo wydawane w ogromnych nakładach
pisma Wyszyńskiego są rzadko czytane, a jego retoryka jest ude-
rzająca. Chodziło mu nie tyle o zakaz zabijania „człowieka”, ile
o zakaz zabijania Polaków. Władze zliberalizowały prawo m.in.
dlatego, że po wojnie był duży przyrost naturalny, a to negatyw-
nie wpływało na poziom życia. Dla Wyszyńskiego ważne było to,
by Naród – zawsze pisany wielką literą – był jak najliczniejszy; bez
względu na koszty. W tle był konflikt z RFN i polityka związana
z Ziemiami Zachodnimi. Musi się rodzić dużo dzieci, by „fala
Polaków” mogła te ziemie zaludnić, bo to ziemia dana nam przez
Boga, „wyrwana krwawym narodom”. Nie chodziło o zbrojny
wymiar tego zaludniania, ale biologiczny: o biopolitykę.
Bronią miały być macice Polek?
Tak, kobieta musiała rodzić, nawet – i prymas mó-
wił o tym wprost – oddając własne życie. Nazywam
to nacjonalistycznym i mizoginicznym rdzeniem an-
tyaborcyjnej polityki Kościoła tamtych lat. W retoryce
Rozmowa z kulturoznawcą Marcinem
Kościelniakiem o tym, jak w Polsce
od lat wykorzystywano aborcję w walce
ideologicznej i politycznej,
i o tym, że zawsze traciły na tym kobiety.
ilustracja obywatel janek
Sprawa kobiet
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 27
Dr hab. Marcin Kościelniak
kulturoznawca, teatrolog, profesor
Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jego najnowsza książka „Aborcja
i demokracja. Przeciw-historia Polski
1956–1993” ukazała się właśnie
nakładem Krytyki Politycznej.
© LESZEK ZYCH
Kościoła kobieta została podporządkowana narodowokatolickim
celom i emocjom.
To musiało razić opozycyjną lewicę. Jak to możliwe, że weszła
w sojusz z Kościołem?
Czynników było kilka. Kryzys lewicowej tożsamości po 1968 r.,
upadek wiary w marksizm i potrzeba zwrócenia się ku innym
fundamentom. Cel był niewątpliwie polityczny – pozyskanie
Kościoła jako siły, która mogła być poważnym sojusznikiem. Ale
to było coś więcej; nastąpiło rzeczywiste uznanie etyki chrze-
ścijańskiej za uniwersalną. Za świadectwami Adama Michnika
i Witolda Kulerskiego nazywam to „ukąszeniem katolickim”. Le-
wica oczywiście nie godziła się na utożsamienie Polak katolik,
ale uznawała, że wartości chrześcijańskie wchłaniają narodowe.
Na przykładzie książki Michnika „Kościół, lewica, dialog”, która
jest fundamentem tego sojuszu, pokazuję, na jakich zasadach był
on konstruowany. Było to wyrzeczenie się przedwojennej, anty-
klerykalnej tradycji lewicowej. Do tego bardzo wybiórcza lektura
pism episkopatu i Wyszyńskiego. Wątki narodowe są w książce
Michnika praktycznie nieobecne lub tłumaczone specyficznym
kontekstem. Lewica słyszała to, co chciała słyszeć. Michnik wy-
bierał fragmenty danego kazania prymasa i zmieniał ich sens.
Wyszyński wprost postuluje w jednym z listów zakaz aborcji
i zwraca się do lekarzy, by chronili „życie nienarodzone”, a Mich-
nik to powykreślał i zaprezentował jako uniwersalny apel do inte-
lektualistów, by nie milczeli o klęskach narodowych. Tylko że dla
Wyszyńskiego ta klęska narodowa to zabiegi przerywania ciąży.
Co ważne, prawa kobiet, w tym prawa reprodukcyjne, w ogóle
nie były tematem dla lewicy laickiej. To nie była perspektywa,
z której lewica spoglądała na rzeczywistość, mimo silnej tradycji
międzywojennej i mimo że w krajach zachodnich dokonywał
się właśnie przewrót związany z drugą falą feminizmu. To kom-
pletnie do lewicy nie przenikało, a wątki antyaborcyjne owszem.
Z jednej strony udawano, że tematu nie ma, a z drugiej – w biule-
tynie KOR przedrukowywano np. list episkopatu do władz PRL,
gdzie cała ta retoryka jest obecna: aborcja to brutalne pogwałce-
nie prawa „dziecka” do życia, bo zależy od zmiennego nastroju
i kaprysu „matki”; antykoncepcja jest szkodliwa, a nadmiernemu
zatrudnieniu kobiet należy przeciwdziałać. Jedyny komentarz
w biuletynie mówi, że to dokument ogromnej wagi. Dla mnie
to było ogromne zaskoczenie. Uczono mnie, że KOR to był lewico-
wy odłam opozycji demokratycznej. A te fakty temu przeczą. Hi-
storycy zwykle je pomijają lub uznają za pozbawione znaczenia.
Partnerem laickiej lewicy miał być Kościół otwarty,
tylko że jest z tym pewien problem.
Tyle że lewica w dużym stopniu sama go skonstruowała. Je-
śli spojrzeć na historię z perspektywy praw kobiet, to widać,
że tzw. Kościół otwarty był fantazmatem wyprodukowanym
po to, by można było powiedzieć: my nie zbrataliśmy się z Ko-
ściołem integrystycznym, lecz z progresywnym. Ale stanowisko
„Kościoła otwartego” wobec aborcji było całkowicie fundamen-
talistyczne: zarówno jego patronów, na czele z Janem Pawłem II
i ks. Józefem Tischnerem, jak i mediów – „Tygodnika Powszech-
nego”, „Znaku”, „Więzi”.
Czy pana teza, że „KOR uznał prawo Kościoła do dysponowa-
nia ciałami kobiet”, nie jest za ostra?
Były w opozycji takie środowiska jak Ruch Młodej Polski czy
ROPCiO, które w deklaracjach programowych mówiły wprost
o zniesieniu liberalnej ustawy. KOR nigdy takiej deklaracji nie
złożył. Ale analiza treści biuletynów, różnych przemilczeń,
akceptacja konserwatywnej retoryki papieża uprawnia mnie
do stwierdzenia, że także dyskurs KOR tworzył platformę dla
antyaborcyjnej propagandy Kościoła. I dlatego nazywam
to bardzo ostro.
Podważa pan też mit otwartej i inkluzywnej Solidarności.
„Sierpień” miał bardziej wyznaniowy charakter,
niż to współcześnie uznają historycy?
„Sierpień” i cały karnawał Solidarności. Nikt nie twierdzi,
że elementy religijne nie były tam obecne, ale próbuje się
to amortyzować i łagodzić. Współczesna lewicowa narracja
bardzo wybiórczo i tendencyjnie traktuje archiwum Solidarno-
ści. Z drugiej strony mamy narrację mainstreamową, dla której
elementy religijne w Solidarności po prostu nie budzą kontro-
wersji; dla nich to coś „naturalnego”. Rozumiem, że w czasie
strajku robotnicy potrzebowali wsparcia, ale masowy zwrot
ku Kościołowi daleko wykraczał poza odwołanie do Kościoła
jako instytucji, która może zapewnić schronienie i poparcie.
Sięgnąłem głęboko do archiwum Solidarności, do biuletynów
wydawanych w latach 1980–81 w zakładach pracy, w regionach,
które pokazują, co tam się działo. I jak to było rozumiane. Rytu-
ał święcenia sztandarów był powszechny, do zakładów wpro-
wadzano krzyże i wizerunki świętych, nieustannie odprawiano
msze. W czasie karnawału Solidarności Kościół był wszech-
obecny i było to niedyskutowalne. Związkowcy – robotnicy
i tzw. intelektualiści od lewa do prawa – uznali go za moralny
fundament ruchu i całego narodu. Wraz z tym przenikał do So-
lidarności antyaborcyjny dyskurs katolicki.
Jak to się przejawiało?
W dokumentach programowych nie było o tym mowy wprost.
Pisano o rozbudowie żłobków i przedszkoli (potem już tylko
przedszkoli) i możliwości prowadzenia ich przez zakonnice. Nie
ma mowy o prawach kobiet, ale o prawach rodziny – typowo pa-
triarchalny mechanizm. Ale w biuletynach natrafiłem na rzeczy
uderzające. Np. „Głos Solidarności” na Dzień Kobiet: „Głoszone
równouprawnienie jest tylko chwytem propagandowym, bo ko-
bieta zawsze była i pozostanie – chociaż czasem wyprowadzona
w pole przez złego ducha – istotą, która daje życie”. Jej mistrzynią
ma być Pani Jasnogórska.
Mnie najbardziej zszokował tekst, który znalazł pan
w „Sierpniu Mazowsza” z listopada 1981 r. „Co władza
ludowa dała kobietom?”. A dała mianowicie nieograniczoną
możliwość przerywania ciąży, nieograniczoną możliwość
spożywania alkoholu, wielką możliwość uzyskiwania
rozwodów i wielką możliwość oddawania dzieci do żłobków
i przedszkoli.
A towarzyszyła temu inicjatywa postawienia pomnika
Dziecka Nienarodzonego. Pod wpływem Kościoła dokonał się
silny zwrot patriarchalny. Idę tu śladami badaczek femini-
stycznych; choćby Agnieszki Graff, która słynnym artykułem
„Patriarchat po seksmisji” wywołała burzę, bo widowiskowo
podważyła mit Solidarności. Ja tylko uzupełniam to badania-
mi archiwów, przede wszystkim w kwestii podejścia do aborcji.
Prawo do przerywania ciąży utożsamiono z komunizmem,
a odnowa moralna miała się wiązać z powrotem do tzw. war-
tości chrześcijańskich, do „prawdziwej” polskiej tożsamości,
a zatem z zakazem aborcji. Ten proces został uruchomiony
podczas karnawału Solidarności.
28 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Kiedy pojawiły się pierwsze projekty ustaw?
Właśnie wtedy. Jeden powstał w środowisku Polskiego Związ-
ku Katolicko-Społecznego (tzw. katolików legalnych), w poro-
zumieniu z Kościołem. Drugi opracowano w ramach inicjatywy
środowisk prawniczych związanych z Solidarnością, które pod
hasłem demokratyzacji przygotowywały zmiany w Kodeksie
karnym. Jednym z punktów było wprowadzenie zakazu aborcji
z wyjątkiem zagrożenia życia kobiety. Referentem był Andrzej
Zoll. Zebranym przekazał pozdrowienia od sekretarza episko-
patu. Procedowanie przerwał stan wojenny, jednak te same
środowiska na przełomie 1988 i 1989 r. opracowały projekt usta-
wy antyaborcyjnej, który stał się podstawą do ostatecznych
zmian w prawie w 1993 r. Dodam, że przed przełomem także
partia ulegała presjom Kościoła. Z programu szkolnego wyco-
fano wychowanie seksualne i przesunięto na godziny dodatko-
we. Z listy ministerialnej wykreślono podręcznik, który biskupi
uznali za zbyt postępowy. To był 1987 r. Pozycja Kościoła była
nieprawdopodobnie silna, a partia słabła z każdym miesiącem.
Takim pokazem siły były „Uwagi” prymasa Józefa Glempa
z 1988 r.?
Prymasowska Rada Społeczna przez niego powołana opra-
cowała kościelne postulaty dotyczące wolności światopoglądo-
wej. Okazały się zbyt liberalne i Glemp odpowiedział w sposób
drastyczny. Odrzucał sformułowania o społeczeństwie wielu
wyznań i światopoglądów. Poza katolikami są pospolici bez-
bożnicy. Ateizm i niewiara to stany nienormalne. Demokracja
to wola katolickiej większości. To się układało w obraz państwa
wyznaniowego.
Demokratycznej opozycji nie zapaliła się czerwona lampka?
Była zdezorientowana. Nie rozumiem dlaczego. Retoryka
Kościoła od lat 50. w podstawowym zrębie się nie zmieniła.
To nie tak, że Kościół w 1989 r. wykonał skręt w prawo. Uznanie
katolicyzmu za wyznacznik dla moralności i tożsamości całego
społeczeństwa było stałym elementem jego retoryki – od pry-
masa Wyszyńskiego, przez Jana Pawła II, po prymasa Glempa.
Zdziwienie faktem, że Kościół po 1989 r. wysuwa takie a nie
inne żądania, to nieporozumienie; nie ze strony Kościoła, ale
demokratycznej opozycji.
Tak jakby się zdziwiła: to oni mówili to serio?
To było wygodne stanowisko. Uważam, że opozycja musia-
ła mieć świadomość, jaka będzie cena sojuszu z Kościołem.
Choć z drugiej strony mamy wypowiedzi takich osób jak Maria
Janion, która wierzyła, że po walce o wolność przyjdzie czas
na walkę o prawa kobiet. Część osób była autentycznie zasko-
czona postawą Kościoła. Jednak wystarczyło uważnie słuchać
tego, co przez dekady przedstawiciele Kościoła mówili publicz-
nie i oficjalnie – wówczas o zaskoczeniu nie byłoby mowy.
To opozycja przyczyniła się do uczynienia Kościoła rodzajem
sumienia społecznego, moralnym szańcem.
W kampanii wyborczej 1989 r. wątki antyaborcyjne były nie-
wygodne. Świeżo utworzona „Gazeta Wyborcza” sugerowała,
że to bezpieka je podrzuca, by skłócić opozycję.
I jeszcze to, że Glemp uznaje stosunek do aborcji za sprawę,
która nie powinna wpływać na decyzje wyborcze. Ta narracja
jest do dziś powtarzana w opracowaniach historycznych. Ow-
szem, projekt ustawy antyaborcyjnej do Sejmu wprowadzili w lu-
tym 1989 r. tzw. legalni katolicy. Ale zainicjował go Szczeciński
Klub Katolików, a opracował powołany przez episkopat zespół
opozycyjnych ekspertów z Zollem czy Adamem Strzemboszem
w składzie. W kampanii wśród pytań najczęściej zadawanych
kandydatom było: czy jesteś za sejmowym projektem ustawy an-
tyaborcyjnej? Ten wątek w czerwcu został zmarginalizowany i za-
pomniany, a był w nim bardzo mocno obecny. Część kandydatów
Warszawa, 1980 r. Prymas Wyszyński gości w swojej rezydencji
Andrzeja Gwiazdę, Lecha Wałęsę, Tadeusza Mazowieckiego.
Solidarnościowa opozycja, choć różnorodna światopoglądowo,
zawsze starała się być z Kościołem blisko.
U góry: Warszawa, 1989 r. Demonstracja przeciwko propozycjom
wprowadzenia ustawy o ochronie życia poczętego.
© KRZYSZTOF WOJCIEWSKI/FORUM, WŁODZIMIERZ WASYLUK/FORUM
Ministerstwo
Zdrowia
REKLAMA
opozycji otwarcie mówiła o poparciu dla zakazu, ale wielu stoso-
wało strategię uniku: to nie jest czas, by na ten temat rozmawiać.
Prawa kobiet były czymś nieważnym, niewygodnym, co może
pomieszać szyki. Oczywiście komuniści obwołali się wtedy rzecz-
nikami praw kobiet i chcieli ten temat wykorzystać. Ale dla mnie
nie jest istotne to, kto i dlaczego pytał kandydata Solidarności
o prawo do aborcji, ale to, co ten kandydat odpowiadał. Ich wy-
powiedzi i zachowania zapowiadały to, co wkrótce nastąpiło.
Po czerwcowych wyborach już nie dało się stosować strategii
uniku w kwestii aborcji.
Dyskusja w parlamencie była sparaliżowana strachem przed
Kościołem. Każda wypowiedź rozpoczynała się od deklaracji,
że aborcja jest złem, ale może nie wsadzajmy kobiet do więzień.
Ustawy z 1956 r. nie bronił nikt. Ale nie absolutyzowałbym roli Ko-
ścioła. Była grupa kobiet, która go nie słuchała – z Barbarą Labudą
na czele. Większość jednak słuchała. Inicjatywa antyaborcyjna
wyszła z Senatu, który był w 99 proc. obsadzony przez Solidarność.
Ale sam pan opisuje, pod jaką presją procedowali. Z jednej
strony list od biskupów „Senatorowie, pozdrawiają was nie-
narodzone dzieci!”, a z drugiej anonimy w skrytkach, żeby nie
poddawać cierpliwości biskupów próbie, bo będą zmuszeni
sięgnąć po ekskomunikę.
To jasne, że rola Kościoła we wprowadzeniu zakazu była decy-
dująca. Jednak koncentrując się na tym, zwalniamy polityków,
lekarzy, prawników i dużą część społeczeństwa z odpowiedzial-
ności za to, co się stało. W parlamencie z jednej strony byli post-
solidarnościowi katoliccy fundamentaliści, jak Stefan Niesio-
łowski, których do zakazu aborcji nie trzeba było przekonywać.
Z drugiej liberałowie, którzy ulegali presji Kościoła: Tadeusz
Zieliński, Zofia Kuratowska, Michnik, Jan Józef Lipski czy Jacek
Kuroń, który – gdy wprowadzano katechezę do szkół – mówił,
że religia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Znaleźli się w pułapce
własnego uznania Kościoła za najwyższy autorytet moralny.
Kościół rzeczywiście pomagał opozycji w latach 80., wspierał
w kampanii, powstały osobiste zażyłości i zależności. Nawet
ci, którzy rozumieli, że zakaz aborcji prowadzi do nieszczęść
i jest po prostu złem, nie potrafili tego wypowiedzieć. Od dekad
znana im była postawa Kościoła wobec aborcji, bo przecież tego
nie ukrywał, a oni milczeli.
Pana propozycja to spojrzenie na transformację
przez pryzmat praw kobiet, a obraz, który się wyłania,
nazywa przeciwhistorią. Jak to rozumieć?
Hasło „częściowo wolne wybory”, które przywołuje mit
Czerwca ’89, z perspektywy praw kobiet oznacza zastąpienie
autorytarnych rządów komunistycznych przez nieświeckie
państwo, w którym Kościół wyznacza granice praw i wolności;
zwłaszcza kobiet. A „wybory kontraktowe” – umowę między
Solidarnością a Kościołem, by antyaborcyjną ideologię uznać
za część porządku demokratycznego.
Nie obawia się pan zarzutu, że to myślenie ahistoryczne
i że bez sojuszu opozycji z Kościołem żadnego przełomu
by nie było?
Na to pytanie można odpowiedzieć co najwyżej hipotezą. Nie
wiem, co by było gdyby, nie zajmuję się tym. W zamian pytam
o fakty: o cenę, jaką za sojusz z Kościołem zapłaciły Polki. A także
o to, dlaczego do tej pory w badaniach historycznych te fakty
traktowane są jako dziesięciorzędne.
ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA
30 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
godzin. W tym czasie właściciel domu
pojechał do bankomatu, aby wypłacić
odpowiednią kwotę.
Trzy dni wcześniej w szpitalu za-
aplikowano mu kolejną dawkę tzw.
chemii – toksycznej wlewki z leków
na nowotwór. Chory źle znosił te wlew-
ki, słabł, tracił koncentrację, przesta-
wał jeść, miał nudności i ogarniała go
trudna do opanowania senność. Taki
stan trwał przeważnie siedem, osiem
dni. Teraz był właśnie w apogeum złe-
go samopoczucia.
Zapadł już zmierzch, kiedy dekarze
skończyli pracę. Szef i jego zastępca
przystąpili do wyliczenia całkowitych
kosztów. Podali naprawioną powierzch-
nię dachu (ponad 70 m kw.), chociaż
na oko było widać, że wymienili bla-
chę obejmującą zaledwie kilka metrów.
Ostrzegamy! W Polsce grasują nieznane wcześniej zorganizowane
grupy przestępcze. Na pozór niegroźne: udają dekarzy i rynniarzy.
Wyłudzają, wymuszają. Bandyci grożą, zastraszają, a po zainkasowaniu
horrendalnej opłaty... znikają bez śladu. I wciąż pozostają bezkarni.
Gangi dachowe
73-
letni emeryt Janusz
mieszka samotnie
na wsi, daleko od
innych zabudowań.
40 km od Warszawy.
Co ważne, choruje na nowotwór.
Któregoś dnia zauważył, że na podda-
szu przecieka sufit wokół kołnierza przy
kominie. Ale poszukiwania dekarza nie
były łatwe. Terminy półroczne i żadnej
gwarancji, że ktoś przyjedzie, bo robota
mała, a dekarze wolą prace komplekso-
we. Wrzucił w wyszukiwarkę hasło: „de-
karz Grójec”. Jako pierwsza pokazała
mu się oferta bez adresu co prawda, ale
z numerem telefonu i zachętą, że reperu-
ją w krótkim terminie.
I rzeczywiście, termin był rekordowo
krótki. – Przyjedziemy za godzinę – oznaj-
mił męski głos w słuchawce. Pan Janusz
pomyślał: „No, rewelacja!”. Po godzinie
na jego działkę wjechały trzy samochody
i pięciu ludzi. Mieli drabinę i sprzęt de-
karski, a nawet odpowiednie blachy i po-
trzebne elementy. Wyglądali fachowo.
Szef przedstawił się jako Istvan Gabor,
Mołdawianin, od wielu lat mieszkający
i naprawiający dachy w Polsce. Pozostali
też mieli pochodzić z Mołdawii.
Krzyczeli, grozili,
chodzili po pokojach
Szef deka rz y, n ie wchod ząc na-
wet na dach, wycenił robotę na jakieś
2,5 tys. zł. Janusz przystał na te warun-
ki. Prace trwały około trzech, czterech
PIOTR PYTLAKOWSKI
ilustracje patryk sroczyński
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 31
Podsumowali koszty materiałów i robo-
cizny. I wystrzelili: – 28 tys. zł!
Ponad dziesięć razy więcej niż przewi-
dywał wstępny szacunek.
Zaprotestował, ale dekarze byli nie-
ustępliwi. – Płać człowieku, nie targuj.
Na mnie ludzie czekają, muszę im zapła-
cić – domniemany Istvan Gabor podniósł
głos. Krzyczał. Właściciel domu, rzecz
jasna, nie miał przy sobie takich pienię-
dzy. – No dobra. Spuszczamy do dwu-
dziestu tysięcy – oświadczył Gabor. – Ale
to wszystko, niżej nie będzie.
Pięciu dekarzy, do tej pory wydawa-
ło się spokojnych, otoczyło właściciela.
Wymachiwali rękami, krzyczeli. Ten był
coraz bardziej przerażony. Na dworze
ciemno, sąsiedzi daleko, a agresywna
ekipa już bez skrupułów przystąpiła
do egzekwowania wyliczonej, ale cał-
kowicie fałszywej należności. Weszli
za gospodarzem do domu, kręcili się
po pokojach. Byli nie do opanowania.
Niech ci ludzie znikną
Zastraszony Janusz przelał z własnego
konta na konto wskazane przez Gabora
5 tys. zł w trybie natychmiastowym,
bo taki miał limit bankowy. Napastnicy
domagali się kolejnych dwóch przele-
wów błyskawicznych, ale bank na to nie
zezwolił. Gabor zaczął gospodarzowi
grozić. „Nie zapłacisz, zrobimy ci krzyw-
dę. Jesteś tu sam, nikt nie pomoże”.
Groźby brzmiały realnie. Emeryt nie za-
telefonował na policję, nie wzywał pomo-
cy. – Miałem jedną dojmującą myśl, aby ci
ludzie już znikli, zostawili mnie w spokoju
– mówi dzisiaj.
Z atelefonow a ł do m ie sz k ając ej
w Piasecznie bliskiej znajomej i popro-
sił, aby wypłaciła z bankomatu 8 tys. zł
i przywiozła je na stację benzynową
w Tarczynie. Znajoma zaproponowała,
że przyjedzie z policją, ale pan Janusz
błagał, aby tego nie robiła. Bał się, że jeśli
oczekiwanie będzie dłużej trwało, rze-
komi Mołdawianie zrobią mu krzywdę.
Zainkasowali w sumie 16 tys. zł (razem
z pieniędzmi, które Janusz wcześniej
wypłacił z bankomatu) i dopiero wte-
dy odjechali.
Zostawili po sobie kilka śladów. Numer
konta, ręcznie nabazgrany kwit z fałszy-
wą pieczątką, a pan Janusz w ostatnim
odruchu zrobił im z telefonu zdjęcia.
Telefon, jaki podali w internecie, był już
rzecz jasna nieaktywny.
Po dwóch dniach Janusz złożył na Ko-
mendzie Powiatowej Policji w Piasecz-
nie zawiadomienie o przestępstwie,
ja k iego padł ofiarą: oszust wa, w y-
muszenia i zast raszenia. Dyżurna
policjantka sporządziła notatkę służbo-
wą i poinformowała, że ktoś się do nie-
go odezwie.
Ale jakoś nikt się nie odzywał, więc
po kilku dniach ofiara rzekomych Moł-
dawian znów się zgłosiła na piaseczyń-
skiej komendzie. Tym razem przyjął go
młody policjant, który spisał protokół,
ale zachowywał sceptycyzm. Stwier-
dził, że cała ta historia to sprawa z ga-
tunku cywilnych i powinna być ścigana
prywatnie, policji nic do tego.
Milcząca komenda,
wędrująca sprawa
Po kolejnych kilku dniach Janusz, nie
mogąc doczekać się jakiejkolwiek infor-
macji z komendy w Piasecznie, pojechał
tam i dowiedział się, że sprawę przejął
dochodzeniowiec. Okazało się, że w za-
sadzie ani on, ani jego poprzednik, czyli
policjant kryminalny, nie wykonali żad-
nych czynności.
Po dziesięciu dniach od pierwotnego
zgłoszenia Komenda Powiatowa w Pia-
secznie przekazała sprawę do Komen-
dy Powiatowej w Grójcu, jako właści-
wej miejscowo.
Dopiero tam policjantka z pionu do-
chodzeniowego zabezpieczyła monitoring
ze stacji benzynowej i wykonała koniecz-
ne czynności: sprawdzenie adresów, rego-
nów firm i internetowych śladów działal-
ności dekarzy spod znaku Istvana Gabora.
Okazało się, że w internecie aż roi się
od wpisów ofiar fałszywych dekarzy.
I za każdym razem podobny sposób dzia-
łania. Inne koszty podawane na wstępie,
po robocie suma rośnie wielokrotnie,
a wykonawcy wymuszają i zastraszają.
Ich ofiarami są przeważnie osoby samot-
ne i starsze.
Pojawiają się też opisy działalności
grupy specjalizującej się w wymianie
rynien. Krążą po wiejskich posesjach
i oferują bardzo tanie usługi. Po wyko-
naniu wymiany cena idzie w górę. Tak
oszukali mieszkańca miejscowości w po-
bliżu Grodziska Mazowieckiego. Kiedy
zgłosił przestępstwo policji, usłyszał,
że za gapowe trzeba płacić.
W sieci krążą informacje dotyczące
dekarza o nazwisku Gabor, ale o wielu
imionach: Istvan, Bobi, Miklos. Raz jest
Mołdawianinem, raz Rumunem albo
Węgrem. Podaje fałszywe adresy: raz jest
to Ursus, raz Bobrowiec, raz Tarczyn. Le-
gitymuje się fałszywymi dokumentami.
Kilku klientów, którzy skorzystali z jego
usług, złożyło doniesienia na policji, ale
żadne nie okazało się skuteczne.
Wśród dowodów złożonych na poli-
cji jest ekspertyza mistrza dekarskiego
z 35-letnim stażem. Oszacował wartość
robocizny i materiałów na 2,1 tys. zł oraz
stwierdził, że „usługa nie została wykonana
zgodnie ze sztuką dekarską i nie gwarantu-
je skutecznej naprawy zgłoszonej wady”.
Pełnomocnik prawny pana Janusza
uważa, że czyn popełniony przez do-
mniemanego Gabora i jego ludzi to nie
jest zwykłe oszustwo, ale przestępcze
w y muszenie. – Mamy do czynienia
ze zorganizowaną grupą. Według mnie
używanie fałszywych danych i doku-
mentów stanowi wystarczające podsta-
wy do poszukiwania przestępców lista-
mi gończymi.
Na razie Gabor i jego ekipa wciąż krą-
żą w okolicach Warszawy i zastraszają
kolejnych klientów. Pieniądze wydają
się łatwe do zdobycia i nic nie stoi temu
na przeszkodzie.
PS Każdy, kto zetknął się z fałszywymi dekarzami,
proszony jest o kontakt: p.pytlakowski@polityka.pl
W sieci krążą informacje
dotyczące dekarza
o nazwisku Gabor,
ale o wielu imionach:
Istvan, Bobi, Miklos.
Raz jest Mołdawianinem,
raz Rumunem
albo Węgrem.
32 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Państwo w żaden sposób nie pomaga w opiece nad starymi
niedołężnymi rodzicami. Polki – bo najczęściej to kobiety się nimi zajmują
– zostają ze wszystkim same. Oto dramatyczna historia jednej z wielu.
Śmierć na raty AGNIESZKA SOWA
Po
mogłam tacie wstać, odwróci-
łam głowę na sekundę, sięgałam
po nocnik i w tej sekundzie ojciec
upadł. Złamane biodro. Wstawili
mu endoprotezę. Myśleli, że nie
przeżyje operacji, 90 lat, ale się mylili.
Lekarz, który ze mną rozmawiał, zapytał,
dlaczego ojciec jest taki chudy. Niech go
spróbuje nakarmić. Ale wypis po czterech
dniach, bo mają covid na oddziale – nie
daj Boże się zarazi, powiedział pan dok-
tor. Nie daj Boże? Ja już nie wiem, co mam
o tym myśleć.
Jeszcze dwa miesiące wcześniej był
w świetnej formie. Czasem czegoś za-
pomniał, papierosy ciągle gubił i aparat
słuchowy, bo go uwierał, więc wyjmował
i gdzieś kładł i potem szukanie, bo bez
aparatu trudno było się z nim dogadać.
Ale poza tym nic mu nie było. Jeździłam
z nim na jakieś kontrole do lekarzy, na ba-
dania. Wszyscy nie mogli się nadziwić,
że on nie bierze żadnych leków. Nadci-
śnienia pan nie ma? Ani cukrzycy? Serce
jak dzwon, badania krwi jak u 20-latka. Pan
nas wszystkich przeżyje, powiedział mój
lekarz rodzinny. Jedno, co miał, to prosta-
tę powiększoną i guz tam był na pewno,
no ale w tym wieku, powiedzieli, opero-
wać nie będziemy. Więc biopsji też nie
zrobili. To była jesień 2022 r. i gdzieś zła-
paliśmy covid. Ojciec był zaszczepiony
i ledwo zauważył, że jest chory. A potem
nagle zaczął się skarżyć na ból w pachwi-
nie. Tak go bolało, że nie mógł chodzić.
Lekarz, rentgen, na rentgenie nic nie wi-
dać i na tym się skończyło, żadnej innej
diagnostyki nie chcieli robić. Kazali brać
leki przeciwbólowe. Nasz lekarz rodzinny
mówił o rezonansie, ale skierowanie musi
być od specjalisty, zapisałam go, termin
za cztery miesiące.
Nie był w stanie samodzielnie się poru-
szać, tak go bolało. Więc przywiozłam cho-
dzik. I z tym balkonikiem, w nocy, jak szedł
do łazienki, wywrócił się pierwszy raz.
Od razu było widać, że nie może w ogóle
oddychać, pokazuje ból w boku, zadzwo-
niłam po pogotowie. Dwa żebra złamane,
przebite płuco, odma. Rokowanie niepew-
ne, bo nie wiadomo, czy się płuco zasklepi.
ilustracja marta frej
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 33
W szpitalu założyli mu cewnik, żeby nie
lał w łóżko i nie trzeba było pampersów za
kładać. Jemu się ten cewnik bardzo nie po
dobał i próbował go wyrwać, więc dawali
mu jakieś silne uspokajacze i zaczęli go
wiązać. Bandażem, za nadgarstki, do ramy
łóżka. A tuż nad nadgarstkiem miał wen
flon, bo dostawał kroplówki. Więc jak się
zaczął szarpać, już przywiązany, to zacze
pił tym wenflonem i wyrwał go, a korek
zrobił mu sporą dziurę w ręce. Cewnik
zresztą też sobie wyrwał. Całe szczęście,
że akurat przyjechałam, bo krew się lała
ciurkiem z żyły, wykrwawiłby się, zanim
ktoś by do niego zajrzał. Ranę na ręce miał
bardzo długo, właściwie do śmierci.
Wzięłam mu prywatną nockę, żeby pie
lęgniarka przy nim była, ale ona zgodziła
się tylko pod warunkiem, że będzie mogła
go wiązać, „jak będzie niegrzeczny”, tak
to określiła. I w zasadzie nie wiem, po co ja
wtedy jej płaciłam za te prywatne dyżury,
bo przecież wiązać mogła go i bez dyżuru.
Nie wykrwawił się i nie umarł, płuco też
się zasklepiło, ale po tej awanturze z wy
rwaniem wenflonu postanowili mu zrobić
rezonans głowy. Ostatecznie mu nie zro
bili, bo pacjent był niespokojny i się ru
szał. Nie wiedzieli tego po tym, jak przez
cztery dni przywiązywali go do łóżka? Nie
można było mu dać premedykacji, żeby
się nie ruszał podczas badania? Lekarz nie
odpowiedział na te pytania. I następne
go dnia wysłali go do domu z ogromnym
krwiakiem na całe plecy. Po pięciu dniach
od przyjęcia. Zastrzyki przeciwzakrzepo
we miałam mu robić w brzuch.
Już był z nim bardzo trudny kontakt,
nawet nie wiem, czy mnie poznawał.
Zaczęłam szukać kogoś, kto mógłby
pomóc. Mieszkamy na wsi, tu nie ma re
habilitacji domowej, mimo że takie skie
rowanie można wziąć od lekarza. Dzwo
niłam do urzędu gminy, podobno ojcu
przysługuje pielęgniarka na kilka godzin
dwa razy w tygodniu. To byłaby duża ulga.
Ale powiedzieli mi, że nie mają możliwości.
A ja, że czytałam, że dostali na to dofinan
sowanie. – Ale nie ma mowy, mają jedną
pielęgniarkę środowiskową na pół etatu.
Jedyne wyjście to dom opieki, powiedzia
ła pani z pomocy społecznej. No nic, może
jakoś sobie poradzę.
Ale jednak spać musiałam i nie minęło
kilka dni, jak ojciec spadł z łóżka w nocy.
Był zawinięty w kołdrę, więc nic sobie nie
zrobił, tylko pokiereszował twarz. Więc
znowu pogotowie. W szpitalu opatrzyli
go tylko, nos złamany, ale zatoka nieusz
kodzona, nie ma przemieszczenia, głowa
też rozcięta, ale uznali, że nie trzeba to
mografii, i z powrotem do domu. I jeszcze
podejrzliwie na mnie patrzyli, że on jest
cały poobijany, do tego ta rana po wyrwa
nym wenflonie. I kto mu to zrobił, pytali.
Zdałam sobie sprawę, że ja go nie
upilnuję tak, żeby była pewność, że nie
spadnie z łóżka, nie przewróci się, chyba
że go zacznę wiązać jak w tym szpitalu…
I udało mi się dodzwonić do przychod
ni. Porozmawiałam z naszym lekarzem
rodzinnym. Powiedziałam mu, że to jest
tak, że jak on się przewróci, to go biorą
do szpitala i tam się zajmują przebitym
płucem albo złamanym nosem. I pan dok
tor zaczął się zastanawiać, czy ojciec nie
miał jakiegoś częściowego wylewu. Jaka
szkoda, powiedział, że tego rezonansu
głowy mu nie zrobili. Albo chociaż tomo
grafii, za drugim razem, jak złamał nos.
No szkoda. Chyba powinni nawet. I pan
doktor wymyślił, że da mu skierowanie
Aż
85 proc. opiekunów osób starszych w Polsce to ich bliscy, najczęściej córki. Cza-
sem synowe, bratanice i siostrzenice, bo prawie zawsze są to kobiety. I aż 60 proc.
Polaków uważa, że tak właśnie powinno to wyglądać, a „oddanie do domu starców”
starego niedołężnego rodzica jest czymś niegodnym. Jednak zdarzają się sytuacje,
w których opieka nad starym rodzicem jest zadaniem ponad siły. I mimo że opiekunki
„naturalne” rezygnują z pracy, z życia osobistego, własnych potrzeb, nie są w stanie za-
pewnić najbliższym komfortu, bezpieczeństwa ani godnej śmierci.
Wtedy koniecznością staje się opieka instytucjonalna. Ale nie jest o nią w Polsce łatwo.
Nakłady publiczne na opiekę długoterminową w 2021 r. wyniosły 0,5 proc. PKB w po-
równaniu ze średnio 1,7 proc. w Unii Europejskiej, według danych Eurostatu.
GUS podaje, że na koniec 2022 r. (ostatnie dane) w Polsce było 611 zakładów typu lecz-
niczo-pielęgnacyjnego i 222 placówki hospicyjno-paliatywne (131 hospicjów stacjonar-
nych, 44 oddziały opieki paliatywnej oraz 47 oddziałów paliatywnych w szpitalach).
Chociaż zakładów opiekuńczo-leczniczych w stosunku do poprzedniego roku odrobinę
przybyło (o 2,7 proc.), to i tak na przyjęcie czekało ponad 11 tys. osób. Czasu oczekiwa-
nia nie da się oszacować. Pacjenci na ogół przebywają w tych placówkach dożywotnio.
Szpitalnych oddziałów geriatrycznych w całej Polsce jest 63. Średni czas oczekiwania
na przyjęcie to trzy miesiące, ale w Lubuskiem np. to aż 358 dni. Więcej oddziałów geria-
trycznych raczej nie będzie, bo w całym kraju jest niespełna 600 lekarzy geriatrów.
Kolejna opcja to DPS, dom opieki. Jest ich w Polsce ok. 1,8 tys., ale nie wszystkie prze-
znaczone są dla osób w podeszłym wieku. Średni czas oczekiwania na miejsce w domu
opieki wynosi około pół roku, choć bywa, że dwa–trzy lata. Wtedy alternatywą – ale
tylko dla zamożniejszych – jest prywatny dom opieki. Ceny zaczynają się od 8 tys. zł
za miesiąc, ale gdy senior jest niesprawny, bez kontaktu, nierzadko osiągają 15 tys. zł.
Na koniec 2022 r. osoby starsze (a za takie GUS uznaje te 60+) stanowiły 25,9 proc. całej
populacji. Prognoza demograficzna przewiduje, że w 2060 r. będzie to niemal 40 proc.,
blisko 12 mln ludzi.
Ułomna opieka
Specjalny cykl POLITYKI: Odchodzić po ludzku
Ten reportaż rozpoczyna cykl materiałów poświęconych
opiece terminalnej i długoterminowej. Tytuł cyklu nawiązuje
do słynnej akcji „Gazety Wyborczej” – „Rodzić po ludzku”,
która radykalnie odmieniła sytuację rodzących kobiet
w Polsce. Wpłynęła na poprawę warunków, ucywilizowała szpitalne oddziały
położnicze. Po latach postanowiliśmy zajrzeć na drugi kraniec życia. Takie
spojrzenie podyktowane jest zmianami demograficznymi, społecznymi
czy nowymi modelami polskich rodzin. Jak zapewnić opiekę, ale też godne
odchodzenie, już milionom obłożnie chorych, niesamodzielnych osób?
Sprawdzimy, co i dlaczego w naszym systemie wsparcia rodzin nie działa,
czy wszystko można tłumaczyć jedynie niedostatecznym finansowaniem?
Mówiąc wprost: czy da się w Polsce godnie umrzeć?
Zachęcamy, by podzielili się Państwo z nami swoimi doświadczeniami:
kontakt@polityka.pl
O akcji więcej na: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
34 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
do szpitala na oddział neurologiczny.
Tylko ja najpierw muszę się skontaktować
z kimś, kto umówi termin przyjęcia. Żeby
nie było takiej sytuacji, że pojedziemy
na SOR tą karetką i nie będzie wiadomo,
co z tym pacjentem zrobić.
Od razu zaczęłam dzwonić po szpita-
lach. Nie ma miejsc. Trzeba czekać, aż się
coś zwolni. A jak usłyszeli, ile tata ma lat,
to od razu powiedzieli, że to nie do nich,
że są takie oddziały psychogeriatryczne
i że w oddziale neurologicznym nie ma jak
hospitalizować pacjenta, z którym nie ma
kontaktu. Kto miałby go pilnować 24 go-
dziny na dobę? Zaczęłam szukać tej psy-
chogeriatrii. Ale nigdzie nie zdążyliśmy go
umieścić, bo złamał sobie biodro.
Po wstawieniu endoprotezy chcieli go
wypisać po czterech dniach, w poniedzia-
łek. Ordynator wyjaśnił mi, że trzymali
ojca w szpitalu dłużej z powodu wieku,
operacja w środę i normalnie w piątek
wyszedłby do domu, mamy bardzo szyb-
kie szpitalnictwo teraz, krótką ścieżkę, ale
że ma 90 lat, to go zostawili na weekend.
Błagałam ordynatora, żeby został jeszcze
na poniedziałek, bo w poniedziałek mu-
siałam zawieźć męża do szpitala na ope-
rację onkologiczną. I jeszcze miałam wy-
pożyczyć dla ojca łóżko ortopedyczne,
w weekend przecież tego nie załatwię. Ani
pieluch. Czy pani wie, ile kosztuje jedna
doba na oddziale operacyjnym? – zapy-
tał surowo ordynator, ale łaskawie się
zgodził na wypis dzień później. Pytałam
jeszcze, czy nie można ojca gdzieś dać
na rehabilitację, żeby doszedł do siebie,
stanął na nogi – jak ja mam sama sobie
z tym poradzić? Ordynator wyjaśnił, że ża-
den oddział rehabilitacyjny nie przyjmie
pacjenta, z którym nie ma kontaktu, kto
miałby się nim zajmować? Jedyną opcją
jest zakład opiekuńczo-leczniczy, ale szpi-
tal tego nie załatwia, tylko rodzina. I po-
wiedział, że teraz to przecież tylko będę go
przewijać i karmić.
W Kanadzie są takie oddziały, dokąd
przenosi się chorych w ciężkim stanie
po operacjach. I tam jest rehabilita-
cja, opieka, stawia się ich na nogi. Ro-
dzina nie zostaje z tym sama. No, ale nie
jesteśmy w Kanadzie, więc ojca przywieźli
mi we wtorek po południu. Nie zdążyłam
nawet zadzwonić do przychodni, umówić
go do ortopedy na zdjęcie szwów. Trudno,
pomyślałam, od biedy sama sobie z tym
poradzę, ale okazało się, że to nie szwy,
tylko staplery, takie klamerki metalowe,
więc sama tego nie zdejmę. Jak ja go za-
wiozę do tego ortopedy?
Nie wiem, czy rozpoznaje, że to my
(przyjechał brat pomóc wstawić łóżko),
w tym żadnego nie ma. Przerażona je-
stem, bo on już całkiem odłączony jest
od rzeczywistości. Wczoraj wiózł mamę
na wesele, a dziś szedł na wybory i do ko-
mendanta garnizonu.
Któregoś dnia przy przewijaniu ześli-
znął mi się z łóżka, w ostatniej chwili
go złapałam. Wiedziałam, że jak mi się
wymsknie, to już będzie koniec, nie włożę
go sama na łóżko z powrotem, wykluczo-
ne. I co, znowu będę dzwonić po pogoto-
wie? I jak oni na mnie będą patrzeć, że ja
nic tylko tego dziada rzucam po podło-
dze i nie karmię. Ta myśl chyba sprawiła,
że resztkami sił go utrzymałam i jakoś we-
pchnęłam na łóżko z powrotem. I wtedy
przypomniałam sobie tego chirurga, który
powiedział, że teraz będzie go pani tylko
przewijać i karmić, no to ja bym mu dała
taki jeden dzień przewijania, niechby zo-
baczył, jak to jest.
Wiem, że muszę coś zrobić, nie dam
rady po prostu i cały czas się boję, że on
spadnie, wyśliźnie mi się i znowu uszkodzi.
Ale nie mam nawet kiedy poszukać tych
zakładów opiekuńczo-leczniczych w oko-
licy i zadzwonić. Choć dziś jakimś cudem
udało mi się porozmawiać w dwóch
ZOL-ach. Nie mają miejsc. A ile trzeba cze-
kać, nie wiadomo, bo najczęściej miejsce
się zwalnia dopiero, jak ktoś umrze. Mam
złożyć skierowanie od lekarza rodzinne-
go i całą dokumentację, żeby ustawić się
w kolejce. Są też oddziały geriatryczne
w większych szpitalach w dużych miastach
i w niektórych powiatowych, ale też trzeba
czekać miesiącami. Więc może ja sama się
zapiszę na przyszłość, bo ojciec to już ra-
czej się nie załapie.
Brat zszył mu rękawy piżamy, żeby nie
mógł gmerać w pieluchach i lać na ze-
wnątrz. Daję mu więcej hydroksyzyny,
jest spokojniejszy, ale wtedy nie ma już
jak go nakarmić. Nie umarł przy operacji,
nie zaraził się covidem, czeka go śmierć
głodowa. Śmierć na raty.
Nie spałam do trzeciej, ojciec umiera,
ale powoli. Wczoraj wyglądało na koniec,
ale o szóstej rano stan był już lepszy.
Przyjechał nasz doktor rodzinny, poży-
czył gdzieś sprzęt do zdejmowania tych
staplerów, którymi ojcu zszyli ranę. „Nie
będziemy go przecież wozić do ortopedy”,
powiedział.
Ojciec nie stanął na nogi. Umarł trzy ty-
godnie po operacji. Nie wiem, czy nie udu-
sił się jedzeniem, bo pod koniec strasznie
trudno było go karmić. Jakby w ogóle nie
przełykał. Ale to już nie ma znaczenia.
AGNIESZKA SOWA
PS Bohaterka reportażu poprosiła o zachowanie
anonimowości.
a nie personel szpitala. Ale jak zobaczył
kota, powiedział: „Ooo… kot”.
Sukces, udało się nam go podnieść i po-
sadzić na kibelek, który brat zrobił, zanim
jeszcze ojciec trafił do szpitala. Więc może
uda się tak, żeby robił w pieluchy tylko
w nocy. Potem posadziliśmy go na kana-
pie. A w pokoju wietrzenie, bo straszny
smród.
Łóżko ortopedyczne wypożyczyłam,
niestety podnosi się tylko górna część, ta
pod plecami. Miała też podnosić się dol-
na, żeby można było nogi dać do góry, ale
nie działa. I jak się podniesie górną część,
to ojciec zjeżdża w dół. Ale nie będę wy-
mieniać, trudno.
Brat jutro jedzie do domu i chce zrobić
taki podnośnik, żebym mogła sama ojca
podnieść. Muszę pamiętać, żeby zakła-
dać pas na kręgosłup. Bo mąż po operacji
na prostatę przez miesiąc nie będzie mógł
nic dźwigać. Nawet jak wróci do domu,
niewiele będzie mógł pomóc przy ojcu.
Ojciec całe udo ma w kolorze śliwki wę-
gierki. Taki krwiak. To też jest zagrożenie
– jakiś skrzep może się oderwać i będzie
zator. Więc znowu mam mu robić zastrzy-
ki w brzuch.
Tak mi dał dzisiaj w nocy do wiwatu,
że po prostu bym go zabiła. Wczoraj
się cieszyłam, że wrócił, ale dzisiaj w nocy
odwołałam wszystko i powiedziałam,
że to jest po prostu chore, żeby człowiek
tak się zamęczał dla podtrzymania życia,
które jest już bez sensu. On ma jakąś ob-
sesję lania poza pieluchą, po prostu tym
mnie dobija. Przebieranie takiego leżące-
go bezwładnie człowieka to jest po prostu
katastrofa.
Na szczęście przyjechał brat, więc ra-
zem żeśmy go myli. A ojciec, jak go zoba-
czył, mówi: „Pan to pewnie pani nie zna,
no to się poznajcie państwo” i zaczął nas
sobie przedstawiać. To co mu za różnica,
kto będzie się nim opiekował? Żadna. Ju-
tro obdzwonię te ZOL-e. Może gdzieś bę-
dzie miejsce. Myślałam, że może do ho-
spicjum, ale powiedzieli mi, że hospicja są
tylko dla terminalnych nowotworowych.
Brat przywiózł ten dźwig. Takie ra-
mię i pasy, na pasach kładzie się ręcznik
i to podsuwa pod ojca, a potem opuszcza
łóżko. A on jest kilka centymetrów nad
łóżkiem, tak że można zmienić podkłady
i prześcieradło. Ale to nie do końca zda-
je egzamin, bo ojciec się z tego wysuwa.
Gdyby trochę współpracował, to takie
urządzenie byłoby pomocne. Ale do nie-
go można mówić, że ma trzymać ręce
do góry, złapać za te pasy, nic, jak do ścia-
ny, nie słyszy i cały czas opowiada te swoje
brednie. Buzia mu się nie zamyka, a sensu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 35
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Rozmowa z Agnieszką Filak, prawniczką, specjalistką z zakresu relacji
państwo–Kościoły, o nader kreatywnych sposobach pozyskiwania ziemi
przez Kościół katolicki, braku kontroli nad tym zjawiskiem i powodach,
dla których państwo polskie nie potrafi się z nim uporać.
Sojusz ziemi i ołtarza
ZBIGNIEW BOREK: – Jak duże jest ziemskie królestwo Kościoła
katolickiego w Polsce? Pytam dosłownie o grunty, a nie
o budynki czy wiernych.
AGNIESZKA FILAK: – Nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć
na to pytanie. Wiedza o tym, jak dużo ziemi posiada Kościół
w naszym kraju, jest dalece niepełna, zbiorczych danych nie ma
ani państwo polskie, ani Kościół.
Porozmawiajmy więc najpierw o tym, co wiemy. W ramach
ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego parafie,
diecezje i domy zakonne dostały w sumie 827 km kw. gruntów
rolnych, a to niemal trzykrotność powierzchni Malty.
I dostają nadal. Ustawę z 1989 r., która miała regulować relacje
państwa i Kościoła po epoce komunizmu, dwa lata później uzu-
pełniono o art. 70a pozwalający nieodpłatnie przekazywać grun-
ty na Ziemiach Zachodnich i Północnych kościelnym osobom
prawnym. Intencje ustawodawcy były słuszne: chodziło o rekom-
pensatę za ziemie, które Kościół katolicki stracił na Wschodzie
wskutek przesunięcia granic Polski po drugiej wojnie światowej,
a także politykę wyznaniową PRL na tzw. Ziemiach Odzyskanych.
Realizacja uprawnień z art. 70a okazała się jednak – tak to nazwij-
my – nader kreatywna.
Kościołowi i jego przedstawicielom zabrakło umiaru i wygrała
zwykła chciwość?
Pytanie zawiera ocenę, ja patrzę na zagadnienie z perspekty-
wy prawnej. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapisy ustawowe
mają charakter ogólny, nad ich realizacją nie ma żadnej kontroli.
Diecezjom przypada do 50 ha ziemi rolnej, parafiom do 15 ha,
domom zakonnym do 5 ha, ale nie zapisano w ustawie, że wnio-
sek mogą złożyć tylko raz. Niekiedy odsprzedają więc grunty,
schodząc poniżej ustawowego limitu, po czym zabiegają o kolej-
ne – również za darmo. Zdarzają się też wnioski grupowe: parafie
wspólnie z diecezją zabiegają o wielohektarowe obszary, choć nie
po to ustawodawca ustalił obszarowe limity. Ustawodawca takiego
działania nie wykluczył, więc niektóre podmioty kościelne korzy-
stają z luki prawnej.
Konkretne przepisy też lekceważą: przejmowana w ten
sposób ziemia miała być użytkowana rolniczo, a ludzie
Kościoła działają niczym biura obrotu nieruchomościami.
© MAREK BAZAK/EAST NEWS
36 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Znów: nie oceniam, jak Kościół wykorzystuje pozyskane zie-
mie. Niemniej powszechnie znany jest fakt sprzedaży pozyskanej
w ten sposób działki Mateuszowi Morawieckiemu za 700 tys. zł.
Biegły wycenił tę działkę na niemal 4 mln zł, a żona premiera od-
sprzedała ją za prawie 15 mln zł. Inny przykład: w Łańsku na War-
mii powstaje luksusowy hotel na 700 miejsc na gruntach wartych
ok. 56 mln zł, które Kościół otrzymał na mocy art. 70a. Państwo
powinno żądać zwrotu ziem, gdy są wykorzystywane niezgodnie
z ustawowym przeznaczeniem, ale wojewodowie, którzy prze-
kazują grunty, nie mają obowiązku ani podstawy prawnej, aby
kontrolować, co się z nimi potem dzieje.
Czyli hulaj dusza, piekła nie ma?
Ujmę to tak: na Ziemiach Zachodnich i Północnych PRL ode-
brał Kościołowi katolickiemu 33 tys. ha, a do 2012 r. dzięki art.
70a Kościół dostał 38 tys. ha. „Przepis art. 70a winien więc już wte-
dy zostać uchylony” – nie jest to stanowisko antyklerykała, lecz
ks. prof. Dariusza Walencika, autora raportu „Nieruchomości Ko-
ścioła katolickiego w Polsce w latach 1918–2012: regulacje praw-
ne, nacjonalizacja, rewindykacja”, z którego pochodzi ten cytat.
Ks. prof. Walencik nazwał to „nadwyżką”, jaką pozyskał Kościół.
Wtedy wynosiła 5 tys. ha, do dziś urosła do niemal 50 tys.
ha. Przy średniej cenie hektara gruntów ornych w Polsce
(62 852 zł) całość ziem przekazanych Kościołowi na mocy tylko
art. 70a (czyli 82 668,2599 ha) jest warta 5 mld 196 mln zł.
Powtórzmy jednak, że to tylko część ziemskiego stanu posia-
dania Kościoła katolickiego w Polsce. Jakie są inne fragmenty?
Niemal drugie tyle, bo według oficjalnych źródeł 65 tys. ha Ko-
ściół otrzymał od Komisji Majątkowej, która rozpatrywała sprawy
zwrotu tzw. dóbr martwej ręki, przejętych na rzecz Skarbu Pań-
stwa w PRL, Lasy Państwowe zaś przekazały Kościołowi dodatkowo
4 tys. ha. Państwowa ziemia od wielu lat płynie do Kościoła także
innymi kanałami, które w przeciwieństwie do Komisji Majątkowej
wciąż są drożne. Jednym z nich jest ustawa o gospodarce nieru-
chomościami z 1997 r., która pozwala przekazywać Kościołom
i związkom wyznaniowym grunty na cele działalności sakralnej.
Znów zapytam o skalę.
A ja znów odpowiem, że takie dane nie są gromadzone. Aby
ustalić całkowitą wartość przekazanych gruntów, należałoby wziąć
pod lupę niemal 2,5 tys. gmin, 380 powiatów i 16 województw.
Stowarzyszenie SOISH zebrało dane z powiatów w latach 2015–20.
Okazało się, że tylko w tym wąskim oknie czasowym grunty na cele
sakralne przekazał co dziesiąty powiat. Dodajmy, że ustawa nie de-
finiuje, czym jest działalność sakralna, wystarczy więc dobudować
kapliczkę do wielkiego centrum konferencyjnego, aby wystąpienie
Kościoła lub związku wyznaniowego o przekazanie gruntu znajdo-
wało uzasadnienie. To nie teoria: w ten sposób parafia św. Loyoli
w Gdańsku przejęła od miasta działkę, na której ówczesny arcybi-
skup gdański Sławoj Leszek Głódź hodował daniele, a cel sakralny
sprowadzał się do postawienia na działce figury Matki Boskiej.
Za działkę dla Głódzia gdańska parafia zapłaciła 1 proc.
wartości. Jakie obniżki zastosowały sprawdzone przez was
starostwa?
Bonifikaty wynosiły średnio 91 proc., ale niektóre sięgały
99,99 proc.
Kościół katolicki przejmował nieruchomości za 1 promil
wartości, choć NSA już w 2014 r. orzekł, że to fikcja, żadna
sprzedaż, tylko zakamuflowana darowizna?
Tak, ale nie tylko Kościół rzymskokatolicki dokonywał zakupu
gruntów z bonifikatą, choć ten zdecydowanie najwięcej, co wy-
nika z jego dominującej pozycji. Problem w tym, że powiaty
nie korzystają z ustawowego prawa do kontroli wykorzystania
gruntów zgodnie z celem, na jaki zostały zakupione. Również
poza faktyczną kontrolą, w podobnej skali i z równie wysokimi
obniżkami, samorządy przekazują osobom fizycznym i prawnym
– podkreślmy: nie tylko kościelnym – nieruchomości na dzia-
łalność społecznie użyteczną, która powinna być prowadzona
na zasadach non profit i zgodnie z deklaracją, czyli np. mieć
charakter edukacyjny, a nie religijny. Ustawa o gospodarce nie-
ruchomościami pozwala też dzierżawić grunty na cele sakralne,
i to bez przetargu. Stawki dzierżawne w takich wypadkach zwykle
także mają charakter symboliczny.
Radny z Olsztyna Mirosław Arczak opowiadał mi, jak w ciągu
jednego roku miasto sprzedało z 99-proc. bonifikatą trzy
działki warte ponad milion złotych. Protestował, ale nikt go
nie słuchał, bo o ziemię wystąpiło Stowarzyszenie Świętej
Rodziny. Radny ze Szczecina Przemysław Słowik wykazał,
że na działalność sakralną przekazano tam za bezcen 23 nie-
ruchomości warte ponad 38 mln zł. Jak Polska długa i szeroka
władza sprzyja Kościołowi?
Nie znam dokumentacji zakupowej, więc nie mogę się do tego
odnieść. Niemniej jest faktem, że gdy rząd PiS w 2016 r. wpro-
wadzał ograniczenia w obrocie ziemią rolną, Kościoły i związki
wyznaniowe zostały z nich wyłączone. Zdarzały się przypadki,
gdy nie przedłużano umów dzierżawy dużym gospodarstwom,
aby uwolniona ziemia mogła wrócić do zasobu rolnego Skarbu
Państwa. Następnie miała trafiać do lokalnych rolników z go-
spodarstwami do 300 ha, ale o takie grunty ubiegały się Kościoły
i związki wyznaniowe. Na Opolszczyźnie ponad 160 katolickich
parafii złożyło wnioski o przejęcie 2,6 tys. ha – na mocy art. 70a,
od którego zaczęliśmy naszą rozmowę.
Czyli Kościół katolicki korzysta z przywilejów politycznych?
W pewnym stopniu tak, ale wbrew pozorom nie chodzi tylko
o wsparcie ze strony konkretnej opcji politycznej, i to też do-
bitnie obrazują dzieje art. 70a. Powtórzmy więc, że przepis ten
stracił rację bytu ponad dekadę temu, ale funkcjonuje od 33 lat,
gdy rządy sprawowały ekipy od prawa do lewa. Inne niż katolicki
Kościoły i związki wyznaniowe mogły domagać się zwrotu mienia
odebranego w PRL tylko przez kilka lat, Trybunał Konstytucyj-
ny w 2011 r. orzekł jednak, że różne ich traktowanie uzasadnia
„stopień ugruntowania poszczególnych wspólnot w dziejach
państwa”. Innymi słowy uznał, że Kościołowi katolickiemu
państwowa ziemia należy się bardziej, bo „nie ma polskości bez
Agnieszka Filak
– członek zarządu
stowarzyszenia SOISH
(dawniej: Stowarzyszenie
Obywatelskich
Inicjatyw Społecznych
i Historycznych)
z Wrocławia, prawnik,
specjalista z zakresu
relacji państwo
– Kościoły
i związki wyznaniowe.
© LESZEK ZYCH
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
katolicyzmu”, choć np. na Śląsku Cieszyńskim ostoją polskości
pod zaborami byli ewangelicy. Uchylenia artykułu 70a w swoich
programach wyborczych domagała się i Lewica, i Polska 2050,
w grudniu z apelem o likwidację przepisu do prezydenta i pre-
miera zwrócił się prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych, ale nic się
w tej sprawie nie zmieniło.
Dlaczego?
Dlatego że z jednej strony jest to postrzegane jako „walka
z Kościołem”, a z drugiej zwolennikom zmian brakuje przy-
gotowania merytorycznego. Hasło faktycznego rozdziału Ko-
ścioła od państwa brzmi atrakcyjnie, przynajmniej dla części
wyborców, ale kiedy się siada do rozmów ze znakomicie przy-
gotowanymi przedstawicielami Kościoła katolickiego – a także
innych Kościołów i związków wyznaniowych – to trzeba opero-
wać rzeczowymi, precyzyjnymi argumentami. I wtedy kończy
się „rumakowanie”, co świetnie obrazuje procedowanie przez
MEN nowelizacji rozporządzenia o nauczaniu religii w szkołach
publicznych, bez zachowania przewidzianego prawem trybu.
Odnoszę jednak wrażenie, że stronie kościelnej zależy na tym,
żeby nadal było, jak jest. Na pytania o kościelne nieruchomo-
ści biuro prasowe Konferencji Episkopatu Polski rutynowo
odpowiada, że nie gromadzi danych i odsyła do raportu
ks. prof. Walencika. Ten zaś dowodzi, że w ogólnym rozrachun-
ku państwo polskie nadal dysponuje ok. 30 proc. gruntów
Kościoła, które zagrabiło w epoce komunizmu. Prof. Walencik
podważa więc antyklerykalny dogmat, że Kościół w wolnej
Polsce zyskał więcej, niż stracił w PRL. Ma rację?
Nie zamierzam kwestionować raportu prof. Walencika, szkopuł
w tym, że to raport wewnątrzkościelny, a od czasu jego sporzą-
dzenia minęło kilkanaście lat. Przez ten czas Kościół rzymsko-
katolicki – inne Kościoły i związki wyznaniowe także – różnymi
sposobami pozyskiwał i pozyskuje państwowe grunty, nie wspo-
minając o budynkach czy wcześniej wielomilionowych odszko-
dowaniach. Przy okazji „naprawiania krzywd” rodem z PRL do-
chodziło też i dochodzi do nadużyć. W postępowaniach przed
Komisją Majątkową zdarzały się przypadki zaniżania ceny grun-
tów, za niektóre Kościół otrzymał dwie rekompensaty: i ziemię,
i odszkodowanie. CBA uznało, że komisja działała ze szkodą dla
Polski, a prof. Walencik potwierdził, że były też nieprawidłowości
w stosowaniu art. 70a.
Co w tej sytuacji należałoby zrobić?
Skoro ratio legis art. 70a się wyczerpało, powinien on zostać
usunięty z obrotu prawnego – to można i należy zrobić jak naj-
szybciej. Inicjatywa w tym zakresie leży wyłącznie po stronie
publicznej. Generalnie nie chodzi jednak o radykalne działania:
w jednych przypadkach trzeba znowelizować przepisy, w innych
jedynie praktykę ich stosowania. W ustawie o gospodarce nie-
ruchomościami rodzajem bonusu od państwa dla Kościołów
i związków wyznaniowych jest przekazywanie gruntów na dzia-
łalność sakralną bez obligatoryjnych procedur kontrolnych. Ina-
czej warto spojrzeć na wspieranie podmiotów wyznaniowych
w realizacji zadań użytecznych społecznie, co jest zgodne z obo-
wiązującą w Polsce zasadą subsydiarności i dotyczy także organi-
zacji świeckich. Zamiast okopywać się na swoich pozycjach, obie
strony powinny więc opracować kompleksowy bilans „zysków
i strat”, przyjąć protokół rozbieżności i ustalić mapę drogową
rozwiązywania problemów.
Hierarchom i politykom na tym zależy?
W każdym razie powinno. Brak przejrzystości i równych reguł
potęguje wzajemną podejrzliwość, podważa zaufanie obywateli
do władzy publicznej i wiernych do kościelnych instytucji, co nie
przynosi korzyści żadnej ze stron.
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW BOREK
REKLAMA
[ R Y N E K ]
38 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Lewica przebrała się za Świętego Mikołaja i walczy o Wigilię ustawowo wolną
od pracy. Powstały w tej sprawie egzotyczne sojusze, ale wolnej Wigilii raczej nie
będzie. Polacy generalnie lubią świętować, zapominają jednak, że to sporo kosztuje.
Koalicja wigilijna
ilustracja marcin bondarowicz
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 39
J CEZARY KOWANDA
uż po raz drugi z rzędu Wigilia emocjonuje polity-
ków, chociaż przecież powinna być czasem spokoju
i jedności. Rok temu parlamentarzyści w ostatniej
chwili próbowali zlikwidować handlowy absurd
będący efektem przeoczenia w przepisach zamy-
kających duże sklepy w niedziele, wprowadzonych
przez PiS. Wigilia wypadała w niedzielę, a ta – jako
ostatnia przed świętami – miała status handlowej.
Jednak tylko do 14, bo na mocy innej regulacji w Wigilię pracow-
nicy sklepów muszą mieć po tej godzinie wolne. Na szczęście
rzutem na taśmę nowemu Sejmowi udało się zmienić przepisy.
Od ub.r. Wigilia wypadająca w niedzielę statusu dnia handlowego
nie ma, za to w takiej sytuacji zakupy można bez ograniczeń robić
w drugą i trzecią (a nie, jak zazwyczaj, trzecią i czwartą) niedzielę
adwentu: 10 i 17 grudnia.
W tym roku emocje wokół Wigilii są jeszcze większe, bo Lewica
zgłosiła w październiku poselski projekt ustawy, zgodnie z któ-
rą każdy 24 grudnia miałby stać się dniem ustawowo wolnym
od pracy. Powód? Trzeba pozwolić Polkom i Polakom w spokoju
przygotowywać wigilijną kolację albo podróżować do bliskich.
Pomysł nie był efektem żadnych uzgodnień koalicyjnych, ale
bardzo szybko stworzył się wokół niego dość egzotyczny sojusz
ponad światopoglądowymi podziałami. Taka swoista koalicja
24 grudnia. Projektowi Lewicy przyklasnęły duże związki zawo-
dowe na czele z Solidarnością, hierarchowie kościelni oraz prezy-
dent Andrzej Duda, który zapewnił, że taką ustawę podpisze bez
wahania. Pomysł może też liczyć na poparcie PiS, chociaż przez
osiem lat swoich rządów partia mieniąca się głosem katolików
z taką inicjatywą nie wystąpiła.
Za to w rządzącej koalicji inicjatywa została odebrana bardzo
różnie. Nie spodobała się Ryszardowi Petru z Polski 2050 ani
ministrowi rozwoju i technologii Krzysztofowi Paszykowi (PSL).
Ale już jego partyjny kolega Czesław Siekierski, kierujący re-
sortem rolnictwa, okazał się do projektu bardziej pozytywnie
nastawiony. 8 listopada w Sejmie doszło do pierwszej konfron-
tacji. Lewica i PiS chciały od razu przejść do drugiego czytania
(213 głosów łącznie, w tym m.in.: 21 głosów Lewicy, 5 Razem,
183 PiS), aby pominąć komisję gospodarki i rozwoju kierowaną
przez Ryszarda Petru. Jednak nie dały rady, bo solidarnie zagło-
sowały KO, PSL, Polska 2050 i Konfederacja (235 głosów łącznie,
w tym: 154 KO, 31 PSL, 30 Polski 2050, 17 Konfederacji). Zdecydo-
wały skierować projekt o wolnej Wigilii do komisji, co zmniejsza
szanse na to, że świąteczna Wigilia będzie już w tym roku. Sam
marszałek Hołownia sugeruje, by nie robić sobie wielkich nadziei
na dodatkowy wolny dzień w nadchodzącym grudniu.
Spór wokół Wigilii dotyczy przynajmniej dwóch kwestii.
Po pierwsze, czy taki projekt powinien się pojawiać nagle, bez
wyliczenia jego skutków dla gospodarki i bez szerokich konsul-
tacji społecznych, jak to zrobili posłowie Lewicy? A po drugie, czy
dodanie Wigilii na stałe do katalogu wolnych dni nie zaszkodzi
gospodarce, zwłaszcza handlowi? Katarzyna Pełczyńska-Na-
łęcz, kierująca resortem funduszy i polityki regionalnej, stwier-
dziła, że przecież każdy wolny dzień pracy kosztuje gospodarkę
6–8 mld zł. Ta kwota w rzeczywistości jest jednak mniejsza, bo gdy
świętujemy, wydajemy więcej pieniędzy w restauracjach, kinach
czy hotelach, wspierając tzw. przemysł czasu wolnego.
Dla samej Wigilii żadnych wiarygodnych wyliczeń nie da się
zrobić. Straty dla gospodarki byłyby na pewno mniejsze niż
w przypadku przerobienia zwykłych dni roboczych na świąteczne,
bo Wigilia od dawna ma specyficzny charakter. W wielu firmach
jest albo już i tak wolna od pracy, albo spędzana głównie na skła-
daniu życzeń i dawaniu sobie prezentów. To też dzień mało spra-
wiedliwy – bo jedni mogą już koło południa wrócić do domu i za-
jąć się przygotowywaniem świąt, a inni, z racji charakteru swojego
zawodu, muszą normalnie pracować osiem godzin.
Wiele branż skutków wolnej Wigilii specjalnie by pewnie nie
zauważyło. Ale konkretne straty na tej zmianie poniósłby handel,
bo chociaż większe sklepy i tak się zamykają już ok. 13, to wiele
osób wciąż wykorzystuje Wigilię na ostatnie przedświąteczne
zakupy. Tym bardziej że potem przez dwa kolejne dni działają
tylko małe punkty. Nic dziwnego, że przedstawiciele sieci han-
dlowych nie są zachwyceni projektem Lewicy. Polska Organizacja
Handlu i Dystrybucji, zrzeszająca największych graczy na na-
szym rynku, apeluje, by po pierwsze, wolna Wigilia obowiązy-
wała dopiero od przyszłego roku, bo teraz zaburzyłaby plany
dostaw i grafiki pracy. Po drugie, chce – w ramach rekompen-
saty – trzeciej niedzieli handlowej w grudniu. Bo nowe przepisy
sprawią, że wiele sklepów będzie zamkniętych aż trzy dni z rzędu:
od 24 do 26 grudnia. A w niektórych latach nawet przez cztery,
jeśli 27 grudnia wypadnie w niedzielę. Przedstawiciele Polski
2050, najostrzej walczącej o poluzowanie niedzielnego zakazu
pracy w handlu, już zresztą sygnalizują, że debatę na temat Wigilii
chętnie wykorzystaliby do liberalizacji przepisów.
Sceptyczni wobec projektu Lewicy są przedstawiciele pra-
codawców. – Nie chodzi tylko o samą Wigilię, która rzeczywiście
jest dzisiaj bardzo specyficznym dniem roboczym. Ale jeśli będzie
ona formalnie wolna, można spodziewać się spadku produk-
tywności w dniu ją poprzedzającym, czyli 23 grudnia. Poza tym
tworzy nam się coraz dłuższy okres przełomu roku ze świętami
poprzetykanymi dniami roboczymi – od 24 grudnia aż do 6 stycz-
nia. To dla wielu firm poważny problem, bo trzeba zdecydowa-
nie ograniczać produkcję, a znaczna część pracowników bierze
urlopy, by przedłużyć sobie wolne – mówi Robert Lisicki, ekspert
Konfederacji Lewiatan.
Pracodawcy boją się zresztą – dużo bardziej niż samej wol-
nej Wigilii – kolejnych pomysłów na poszerzenie katalogu dni
świątecznych. Przy okazji wraca pytanie: czy mamy ich za dużo,
a może wciąż za mało? Problem pojawia się już na etapie liczenia.
Często bowiem pada liczba 13 dni świątecznych, bo tyle wymie-
niono w ustawie o dniach wolnych od pracy, pochodzącej z 1951 r.
(potem wielokrotnie nowelizowanej). Jednak wśród tych 13 dni
dwa dotyczą świąt wypadających zawsze w niedzielę – Wielka-
nocy oraz Zesłania Ducha Świętego (potocznie Zielonych Świą-
tek). Dodatkowych dni wolnych mamy zatem tak naprawdę 11.
Jeśli wypadają w sobotę, pracodawca musi dać pracownikowi
w ramach rekompensaty inny dzień wolny. Gdy jednak wypadają
w niedzielę, tracimy je bezpowrotnie. Na przykład w tym i przy-
szłym roku takiej sytuacji nie ma. Za to już w 2026 r. wydarzy się
prawdziwa katastrofa – 3 maja i 1 listopada to niedziele, więc
liczba dodatkowych dni wolnych spadnie do zaledwie dziewięciu.
Wolna Wigilia byłaby formalnie 14., ale w rzeczywistości
12. dniem świątecznym. Dużo to czy mało? Zazdrościć możemy
Słowakom, którzy już teraz takich dni mają 14 (i to bez uwzględ-
niania tych wypadających zawsze w niedziele). 13 świąt usta-
wowo wolnych od pracy obchodzą Czesi i Litwini, jeden mniej
Łotysze. Węgrzy z wynikiem 11 dni są dokładnie na naszym obec-
nym poziomie. Spośród sąsiadów Polski Czesi, Słowacy i Litwini
cieszą się wolną Wigilią – to jeden z argumentów podnoszonych
przez Lewicę. W wielu krajach liczba dni świątecznych zależy
od konkretnego regionu. W Niemczech waha się między 10 a 14,
we Francji jest ich 11 (ale w Alzacji i Mozeli dwa więcej), tyle
40 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
samo we Włoszech (tam dochodzą jeszcze święta lokalnych
patronów). Oznacza to, że lokujemy się w okolicach europejskiej
średniej. Wolna Wigilia pozwoliłaby nam odrobinę ją przekroczyć,
ale do grona liderów świętowania wciąż byśmy nie awansowali.
Historia wolnych dni to równocześnie historia walki
o wpływy w Polsce. W okresie międzywojennym widać na tym
przykładzie potęgę Kościoła katolickiego. W 1924 r. stworzono
katalog 10 dni formalnie świątecznych. Były na tej liście znane
nam bardzo dobrze Nowy Rok, 6 stycznia, 3 maja, Boże Ciało,
15 sierpnia, 1 listopada i 25 grudnia. Były jednak również ta-
kie, o których już dawno nie myślimy jako o dniach wolnych:
Wniebowstąpienie (czwartek, 40 dni po Wielkanocy), 29 czerwca
(Świętych Piotra i Pawła) i 8 grudnia (Niepokalane Poczęcie Matki
Bożej). Już w 1925 r. katalog świąt poszerzono o cztery kolejne:
2 lutego (Matki Bożej Gromnicznej), poniedziałek wielkanocny,
poniedziałek Zielonych Świątek oraz 26 grudnia. Z czasem za-
częto też uroczyście obchodzić 11 listopada, chociaż formalnie
ten dzień stał się wolny od pracy dopiero w 1937 r.
Po przejęciu władzy komuniści natychmiast wprowadzili na tej
liście zmiany. Już w 1945 r. do grona świąt awansowały: na krótko
9 maja (koniec drugiej wojny według ZSRR) i na długo 22 lipca
(manifest PKWN jako święto narodowe), a status ten stracił 11 li-
stopada, mający się kojarzyć z sanacyjną Polską. W 1950 r. za-
częto świętować oficjalnie 1 maja, a w 1951 r. powstała usta-
wa porządkująca katalog dni wolnych od pracy. Okazała
się wyjątkowo brutalna dla świąt religijnych. Do roli
zwykłych dni roboczych zostały zdegradowane
2 lutego, 3 maja, Wniebowstąpienie, poniedziałek
Zielonych Świątek, 29 czerwca i 8 grudnia. Niecałą
dekadę później Władysław Gomułka wydał wyrok
na dwa kolejne święta. Od 1960 r. kazał Polakom
pracować 6 stycznia i 15 sierpnia. Ze świąt religij-
nych wolne pozostały zatem tylko poniedziałek
wielkanocny, dwa dni Bożego Narodzenia, Boże Ciało
i Wszystkich Świętych.
Kolejna rewolucja nastąpiła wraz z upadkiem komunizmu.
W niebyt odszedł 22 lipca, za to wróciły 3 maja, 15 sierpnia
i 11 listopada. Na liście wolnych dni od pracy zapanowała przez
dwie dekady mała stabilizacja. Jednak emocji nie brakowało,
bo stopniowo zyskiwała na sile batalia o przywrócenie wolnego
6 stycznia. Złożony do Sejmu projekt w tej sprawie miał prawie
700 tys. podpisów, a jego twarzą był Jerzy Kropiwnicki, ówcze-
sny prezydent Łodzi. Po długich politycznych targach doszło
do kompromisu – rządząca wówczas Platforma Obywatelska
zgodziła się w 2010 r. na nowy dzień wolny od pracy, ale w za-
mian za to zlikwidowany miał zostać przepis zobowiązujący
pracodawców do zapewniania pracownikom rekompensaty
(czyli dodatkowego dnia wolnego) za każde święto wypadające
w sobotę. Tyle że takie rozwiązanie za niezgodne z ustawą za-
sadniczą szybko uznał Trybunał Konstytucyjny. Liczba wolnych
dni zatem wzrosła z 10 do obecnych 11, a za świąteczną sobotę
wciąż należy się wyrównanie. Pracowników to ucieszyło, praco-
dawców niekoniecznie.
Walka o Trzech Króli prowadzona była z czynnym poparciem
Kościoła katolickiego. Nieprzypadkowo, ponieważ hierarchom
szczególnie zależało, aby status wolnych od pracy miały wszyst-
kie tzw. święta nakazane. To dni, w których katolicy są zobo-
wiązani do uczestniczenia we mszy. Święto Trzech Króli, zwane
formalnie w Kościele Objawieniem Pańskim, było jedynym ta-
kim dniem mającym status roboczego po tym, jak przesunięto
w Polsce w 2004 r. obchody Wniebowstąpienia (40 dni po Wiel-
kanocy) z czwartku na sąsiednią niedzielę. W tej kwestii biskupi
postanowili ustąpić, uznając, że szanse na przywrócenie wolnego
w ten dzień są niewielkie. Jednak o Trzech Króli zdecydowali się
walczyć. Jak się okazało, skutecznie.
Kościół na wolne dni patrzy w sposób inny niż większość spo-
łeczeństwa, bo dla niego największe znaczenie ma ważność litur-
giczna poszczególnych świąt. Pewnie dlatego hierarchowie o Wi-
gilię nigdy zbyt głośno się nie upominali. Nie jest ona bowiem
żadnym religijnym świętem, to po prostu dzień poprzedzający
Boże Narodzenie. Teraz biskupi projekt Lewicy popierają, ale
za czasów rządów PiS nie zabierali w tej sprawie głosu. Nie wal-
czą też zbyt intensywnie o wolny Wielki Piątek, chociaż to dzień
świąteczny w wielu europejskich krajach. Jednak w Kościele kato-
lickim Wielki Piątek nie ma statusu święta nakazanego. Obecność
wiernych na liturgii Męki Pańskiej (mszy tego dnia w ogóle się
nie odprawia) jest zalecana, ale nie obowiązkowa.
Tymczasem niektórzy politycy o Wielkim Piątku pamiętają.
Teraz Lewica próbuje poprawić swoje dość marne notowania
prezentem wigilijnym dla Polaków, wcześniej podobną taktykę
stosował PSL. W 2018 r. złożył do Sejmu projekt przewidujący
wolną zarówno Wigilię, jak i Wielki Piątek. Jednak PSL miał pe-
cha – był w opozycji, więc jego pomysł PiS zamknął w sejmowej
zamrażarce. W tym samym czasie zaserwował za to Polakom do-
datkowy, jednorazowy dzień wolny od pracy 12 listopada 2018 r.
Wówczas 11 listopada wypadał w niedzielę, a politycy uznali,
że godne obchody stulecia niepodległości wymagają prze-
dłużonego weekendu. Tak jak teraz z Wigilią, zmiany
wprowadzano na ostatnią chwilę, nie przejmując
się pracodawcami, którzy chcieliby planować swoją
działalność z pewnym wyprzedzeniem.
Nie tylko święta kościelne, ale i państwowe
budzą emocje. Część polityków marzy o wolnym
4 czerwca, w rocznicę pierwszych wolnych (w całości
do Senatu, częściowo do Sejmu) wyborów po wojnie.
4 czerwca to już dziś dzień świętowany przez środowiska
liberalne, swoista przeciwwaga dla konserwatywnej narracji
PiS i narodowców. Czy jednak Polskę stać na kolejny czerwony
dzień w kalendarzu? Przy tej okazji pojawiają się zatem pomysły
wymiany. Ryszard Petru ma np. kandydatów, którzy mogliby ustą-
pić miejsca nowemu świętu – to 6 stycznia albo 1 maja. Jednak
marne szanse, aby taka zmiana odbyła się pokojowo. Trzech Króli
będzie bronione przecież przez Kościół razem z konserwatywnymi
politykami, a na barykadzie Święta Pracy już stanęła Lewica. Zresz-
tą ktokolwiek odważyłby się zamachnąć na majówkę, tego z pew-
nością spotkałby gniew wyborców. Nawet Jarosław Kaczyński, któ-
ry kiedyś rozważał rezygnację z wolnego 1 maja, szybko zdał sobie
sprawę, że jego elektorat nie byłby z tego zadowolony. Bo majówka,
pozwalająca często na budowanie długich mostów, jak mało co łą-
czy Polaków ponad politycznymi i religijnymi podziałami.
Nawet jeśli Wigilia stanie się formalnie wolna od pracy, nie
oznacza to, że będzie wolna dla wszystkich. Podobnie jak w inne
dni świąteczne pracować będą musieli niektórzy zatrudnieni
w transporcie, energetyce, policji czy ochronie zdrowia. I nadal
za tę samą stawkę co w zwykłe dni robocze. – Wigilia ustawowo
wolna to sprawa drugorzędna wobec konieczności regulacji wy-
nagrodzenia za pracę w niedzielę i święta. Od dawna apelujemy,
aby osoby wykonujące swoje obowiązki w takie dni otrzymywa-
ły wyższą stawkę godzinową, najlepiej wynoszącą 250 proc. tej
standardowej. Niestety w projekcie Lewicy nie ma słowa na ten
temat – ubolewa Piotr Szumlewicz, przewodniczący Związkowej
Alternatywy. Pracy w Wigilię będzie może i mniej, ale wciąż raczej
nie będzie się ona opłacać.
CEZARY KOWANDA
Sw
oimi refleksjami i rekomenda-
cjami (poniżej przedstawiamy
przegląd kluczowych obserwacji)
podzielili się przywódcy politycz-
ni – byli prezydenci Rzeczypospolitej
Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski,
były polski premier i przewodniczący
Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek
oraz Jiří Rusnok – były minister finan-
sów Czech i prezes Narodowego Banku
Czeskiego. W gronie rozmówców znaleźli
się także liderzy biznesu: Beata Javorcik
– główna ekonomistka Europejskiego
Banku Odbudowy i Rozwoju, Adam Gó-
ral – założyciel i prezes zarządu Asseco
Poland, Brunon Bartkiewicz – prezes ING
Banku Śląskiego, Tom Kindermans – dy-
rektor SAP na Europę Środkowo-Wschod-
nią oraz Benjamin Jošar – prezes Triglav
Skladi. Rozmowy prowadzili m.in. Michał
Mastalerz, prezes zarządu i partner PwC
Polska, Agnieszka Gajewska, partnerka
i globalna liderka sektora publicznego
w PwC, Mariusz Chudy, partner i lider
praktyki Cloud i Digital w regionie CEE
w PwC, oraz Witold Orłowski, główny
doradca ekonomiczny PwC Polska.
Bilans dwudziestolecia
Dla wszystkich punktem wyjścia stała
się obserwacja, że ostatnie dwudziesto-
lecie w Unii Europejskiej było dla regio-
nu i Polski oraz dla polskiej gospodarki
czasem wyjątkowym. Cudu gospodar-
czego, jak mówił Brunon Bartkiewicz.
Owszem, to był wielki sukces – studzi
nastroje Adam Góral – ale mamy go już
za sobą. I choć są powody do dumy, m.in.
z bardziej przejrzystego funkcjonowa-
nia kraju i z umiejętnego wykorzystania
środków unijnych, to nadal, mimo doko-
nanego postępu, członkostwo pozosta-
wia niedosyt, a Unia wciąż stanowi dla
Polski niewykorzystany potencjał. Wtó-
ruje mu Beata Javorcik: skończył się czas
łatwego wzrostu i doganiania polegający
na sprowadzaniu kapitału i wiedzy. Te-
raz zaczyna się etap trudniejszy, oparty
na innowacji i samodzielności.
W momencie przystąpienia do UE wyda-
wało się w Polsce, że transformacja – do-
konane wcześniej przejście od centralne-
go planowania do gospodarki rynkowej
i od monopartyjnej dyktatury do demo-
kracji – jest naszą narodową specjalnością.
Teraz doświadczenie to dzielimy z resz-
tą świata, żyjemy bowiem w globalnych
czasach przejściowych. Stąd rozszerzenie,
podsumowuje Aleksander Kwaśniewski,
które było nazwane wielkim wybuchem
2004 r., może okazać się ostatnią tak wiel-
ką, pozytywną i optymistyczną decyzją
XXI w. Po nim przyszedł kryzys finansowy,
kryzys migracyjny, pandemia i wreszcie
rosyjska agresja na Ukrainę – przypomina
były prezydent. I dodaje, że 20 lat temu
przewidywano, że wiele się może zdarzyć,
ale powszechna była pewność, że do woj-
ny w Europie już nie dojdzie.
Znaki zapytania
O Unii od zawsze mówiło się, że hartu-
je się przez kryzysy. Zatem co może ją,
region Europy Środkowo-Wschodniej
i samą Polskę czekać w kolejnych dwóch
dekadach i czego się spodziewać? Na-
stępne dwudziestolecie, stwierdza
w rozmowie z Witoldem Orłowskim Alek-
sander Kwaśniewski, rysuje się jako okres
bardzo trudny i skomplikowany. Obecna
sytuacja jest chaotyczna. Dobiega końca
stara architektura geopolityki, nowa się
jeszcze nie wykształciła. Widoczne są
ambicje Chin do osiągnięcia pierwszo-
planowej pozycji, swój prymat próbuje
utrzymać Ameryka. Rosja stała się o wie-
le bardziej imperialna, więc kwestie bez-
pieczeństwa i wydatków na obronność
będą odgrywać coraz ważniejszą rolę.
Znakiem zapytania pozostaje sama Unia
Europejska, tak jak jej pomysł na własną
rolę w nowym układzie światowym.
Prognozy, zdaniem Aleksandra Kwa-
śniewskiego, utrudnia bezprecedensowy
postęp technologiczny, „tak niesamowi-
ty, że nie możemy przewidzieć wszyst-
kich konsekwencji nowych zjawisk, które
pewnie dadzą początek nowej historii.
Problemem nie jest sam fakt zmian, ale
Nadzieje
i przestrogi
Z okazji 20-lecia członkostwa
Polski w Unii Europejskiej
i w przededniu zaczynającej
się w styczniu polskiej
prezydencji w Radzie
UE firma doradcza PwC
zwróciła się do liderów
polityki i biznesu, by w serii
wywiadów opowiedzieli
o swojej perspektywie
– doświadczeniach minionego
dwudziestolecia, bieżących
inspiracjach i o wnioskach
na najbliższe dekady.
TEMAT SPECJALNY
Lech Wałęsa – były prezydent
Rzeczpospolitej
Aleksander Kwaśniewski
– były prezydent Rzeczpospolitej
© ŁUKASZ GDAK/EAST NEWS, WOJCIECH STRÓŻYK/REPORTER
NASTĘPNE 20 LAT: POLSKA I REGION W UE
ich tempo”. W ciągu następnych 20 lat
powinniśmy być również przygotowa-
ni na ogromne fale migracji, zwłaszcza
z regionów zmagających się z niedobo-
rem wody i skutkami zmiany klimatu.
W samej Europie te warunki sprzyjają
wzrostowi roli partii populistycznych
i nacjonalistycznych. Według byłe-
go prezydenta Polska powinna dążyć
do zmniejszenia bardzo głębokiej po-
laryzacji, bo m.in. tworzenie warunków
dla zagranicznych inwestorów powinno
być przedmiotem dwupartyjnej troski,
niezależną od wyniku wyborów.
Nowe konteksty
Obraz ten uzupełnia Jerzy Buzek w roz-
mowie z Michałem Mastalerzem: nową
światową potęgą, skupiającą prawie trzy
miliardy osób, blisko połowę ludzkości,
są łącznie Chiny, Rosja, Indie, Brazylia,
Republika Południowej Afryki, czyli tzw.
BRICS, uzupełniany przez Egipt, Etiopię,
Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Wspólnie starają się stworzyć zaporę
dla ładu demokratycznego opartego
na regułach wolnego rynku. Reakcji
wymagają też odpowiedzi na pytania
z zupełnie innych dziedzin, w tym te
dotyczące wyzwań związanych z po-
mysłem czterodniowego dnia pracy czy
powszechnością pracy zdalnej. Jak – za-
stanawia się Jerzy Buzek – będzie oce-
niany dobrobyt? Czy ważny będzie jedy-
nie wzrost PKB? A może sposób, w jaki
się sycimy wypracowanym bogactwem?
W przyszłości – mówi były przewodni-
czący Parlamentu Europejskiego – naj-
ważniejsza może stać się nasza tożsa-
mość, bo okazuje się, że po tylu latach
globalizacji i budowy Unii to tożsamość
zyskuje znaczenie fundamentalne.
Więcej optymizmu zachowuje Tom
Kindermans, Belg mieszkający w Cze-
chach - w dyskusji z Mariuszem Chudym.
Twierdzi, że będziemy świadkami poważ-
nej zmiany społecznej. Za sprawą coraz
większej przejrzystości, oferowanej
także przez nową technologię, zmniej-
szać się będzie tolerancja dla korupcji.
Powstanie społeczeństwa bezgotówko-
wego doprowadzi do znacznie mniejszej
liczby nadużyć w biznesie i będzie sprzy-
jać działalności w zgodzie z przepisami.
Na znaczeniu zyskuje zrównoważony
rozwój, sprowadzający się do braku emi-
sji, odpadów i wyeliminowania nierówno-
ści. Jeśli jako firma lub jako społeczeń-
stwo – utrzymuje Tom Kindermans – nie
weźmiesz pod uwagę zrównoważonego
rozwoju, to prawdopodobnie stracisz
serca i umysły swoich przyszłych klien-
tów i swoich potencjalnych pracow-
ników. Podkreśla, że obecnie wolność
słowa bywa wykorzystywana jako pre-
tekst do szerzenia kłamstw, mowy nie-
nawiści i dezinformacji. Wierzy jednak,
że tolerancja dla tego rodzaju nadużyć
zniknie, a nowa definicja wolności słowa
ukształtuje sposób, w jaki będziemy się
komunikować w przyszłości.
Dekady kolejne
Jak wykorzystać ten dorobek i jak two-
rzyć dogodne warunki do dalszego wzro-
stu, by umożliwić dalszą pogoń za po-
ziomem życia i dobrobytu czołowych
gospodarek kontynentu? Kraje Europy
Środkowej i Wschodniej – mówi Benja-
min Jošar – mają potencjał, by dogonić
poziom Europy Zachodniej, która na nasz
region liczy, zwłaszcza na Polskę. Z dru-
giej strony – to opinia Adama Górala – nie
osiągnęliśmy jeszcze szczytów możli-
wości. Prezes Asseco wskazuje na brak
zasadniczego postępu w edukacji i brak
wśród 400 najlepszych uczelni na świe-
cie ośrodków z Polski. W tym dostrzega
barierę i stawia tezę, że do rywalizacji
z lepiej wykształconymi społeczeń-
stwami nie wystarczy samo pozytywne
myślenie, ambicje i dobre chęci.
Bardzo ważne jest budowanie bli-
skich przymierzy z systemem edukacji,
z uniwersytetami i nawet ze studenta-
mi, potwierdza Tom Kindermans. Z jego
doświadczeń wynika, że Europa Środ-
kowo-Wschodnia dysponuje ogromną
pulą talentów, a przyszli pracownicy
są bardzo ambitni i pragną coś w życiu
osiągnąć. Połączenie bardzo dobrego
systemu edukacji z odpowiednim po-
dejściem do biznesu będzie naprawdę
bezcenne. Z tej perspektywy w Europie
Środkowo-Wschodniej można znaleźć
znacznie więcej niż w Europie Zachod-
niej. Z drugiej strony w regionie zrobi-
ło się o wiele drożej niż w czasach, gdy
Tom Kindermans się do niego sprowadził.
Inflacja jest wysoka, rosną koszty życia.
Pomimo tych wad motywacja firm, któ-
re inwestują w regionie, przesuwa się
z przewagi kosztowej na poszukiwa-
nie innych przewag. Firmy, inwestując
w Europie Środkowej i Wschodniej, prio-
rytetowo traktują stabilność regionu
i jego innowacyjność.
Misja regionu
Mamy do wykonania pracę i pewne po-
słannictwo – zachęca Brunon Bartkiewicz.
I mówi: dobrze by było, żebyśmy spłacili
dług cywilizacyjny i szarpnęli Unię moc-
niej do przodu. Wierzę, że na to nas stać.
Czy jest to naiwny optymizm? A cóż złego
w naiwnym optymizmie? Brunon Bart-
kiewicz uważa, że kraje biedniejsze mają
obowiązek biec szybciej. Prognozuje też,
że trajektoria kolejnych 20 lat – przynaj-
mniej w branży bankowej – została już
określona, głównie przez technologię.
Usługi bankowe będą coraz wyższej ja-
kości, coraz bardziej intuicyjne i w coraz
mniejszym stopniu elementy transakcyj-
ne będą stanowiły jakąkolwiek przeszkodę
czy utrudnienie dla klienta. Potrzeba rozu-
mienia konsekwencji decyzji finansowych
będzie rosła, ponieważ Polacy będą coraz
Adam Góral – założyciel i prezes
zarządu Asseco Poland
Jerzy Buzek – przewodniczący
Parlamentu Europejskiego
NASTĘPNE 20 LAT: POLSKA I REGION W UE
bogatsi, będą dysponować coraz więk-
szymi aktywami, w tym oszczędnościami
długoterminowymi i na zabezpieczenie
okresu starości. Polskie przedsiębiorstwa
będą rosły i wychodziły na zewnątrz. Będą
także prowadziły intensywną działalność
inwestycyjną i będą wchłaniać nowe
technologie.
Od krajów Europy Północnej dzieli nas
większa odległość – uzupełnia Brunon
Bartkiewicz – ale jeśli porównujemy się
z krajami tak zwanej Europy Południo-
wej, to właśnie je mijamy. Z zastrzeże-
niami co do jakości wskaźników w rodza-
ju PKB na mieszkańca. Kierunek marszu
to jedno. Drugą sprawą jest to, że Unia
Europejska potrzebuje lokomotyw wzro-
stu i rolę tę w coraz większym stopniu
odgrywa Europa Środkowa. Państwa re-
gionu, a przede wszystkim Polska, stały
się konkurencyjne nie tyle w dziedzinie
opracowywania nowych patentów, ile
wykorzystania istniejących rozwią-
zań technologicznych.
Paleta możliwości
Według Brunona Bartkiewicza UE jest
tworem fenomenalnym, a polski cud
gospodarczy w głównej mierze wynika
z tego, że uzyskaliśmy dostęp do ko-
losalnego rynku. Tymczasem Unia wy-
raźnie traci oddech, jeśli chodzi o po-
stęp technologiczny, choć nikt nie chce,
by stała się wielkim rynkiem odbiorców
i konsumentów rozwiązań pochodzą-
cych z innych części świata. Inną kwe-
stią jest to, że postęp dobrobytu grozi
rozleniwieniem. Próba przekształcenia
Polski w obszar wytwarzania wyższej
technologii wymaga dalszego inwesto-
wania w infrastrukturę, przy czym naj-
bardziej palącym problemem jest sieć
elektroenergetyczna. Na efektywne
wykorzystanie czekają ogromne grupy,
w tym kobiety, nieobecne szerzej w za-
wodach technologicznych, czy osoby
niepełnosprawne, w zbyt małym stop-
niu aktywizowane zawodowo. Wresz-
cie trudno budować Polskę przyszłości
bez inwestycji w energetykę nuklearną,
a przecież dopiero zaczynamy szkolić
techników nuklearnych.
Czarnych scenariuszy nie zakłada Tom
Kindermans. Jest przekonany, że w przy-
szłości to Europa Środkowa i Wschodnia
będzie odgrywać czołową rolę nie tylko
w Europie, ale nawet na świecie. O ile
zachowa się ostrożność i w wyniku
nadmiernej regulacji nie straci się ela-
styczności. M.in. sztuczna inteligencja
wymaga zarządzania i regulacji, jednak
utrzymywanej w delikatnej równowadze,
która nie zabije kreatywności. Kluczowa
jest też etyczna stabilność polityczna.
Kraje autorytarne zachowują stabil-
ność, ale nie postępują etycznie. Nato-
miast wybory, których będą dokonywać
inwestorzy, będą w przyszłości o wiele
bardziej oparte na aspektach etycznych
niż na jakichkolwiek innych. Staną się one
ważniejsze niż stopa zwrotu z inwestycji.
Wnioski na dalszą przyszłość
Współczesnym 20-latkom Tom Kinder-
mans podpowiada trzymanie się z dala
od skrajności, szukanie kompromisów
oraz rozwijanie krytycznego i kreatyw-
nego umysłu. Jerzy Buzek upomina się
o trzymanie kciuków za Europejskim
Zielonym Ładem, „niesamowitym pro-
jektem na przyszłość”. Były polski pre-
mier widzi w nim projekt cywilizacyjny,
do którego będzie należeć przyszłość.
Na całym świecie zastąpić ma cywili-
zację przemysłową, której zasady pra-
wie 300 lat temu też zostały określone
i wprowadzone na wszystkich kontynen-
tach przez Europejczyków. Równolegle
Europa będzie musiała sobie poradzić
z ewentualnym osamotnieniem, gdyby-
śmy pozostali – wobec agresywnej Rosji
– bez wsparcia Stanów Zjednoczonych.
Adam Góral dodaje, że tylko wspólnym
i mądrym działaniem Europejczyków
– zwolenników demokracji i gospodarki
rynkowej – uda się sprawić, by Euro-
pa w ogóle pozostawała wartościową
partnerką dla Stanów Zjednoczonych,
dla Chin czy często niedocenianych Indii.
Z kolei Lech Wałęsa w rozmowie
z Agnieszką Gajewską wskazywał,
że jego pokolenie odzyskało straty po-
kolenia poprzedniego, kotwicząc Polskę
w NATO i w Unii, co pozwoliło też Polsce
uczestniczyć w budowie Nowej Europy,
dopasowanej do wyzwań rozwoju. Czas
mija, ale trzy problemy, z którymi lider
Solidarności mierzył się jako „rewolu-
cjonista” – tj. wartości spajające Euro-
pę, kształt jej systemu gospodarczego
i sposoby przeciwdziałania demagogom
– wymagają ciągłego znajdowania no-
wych odpowiedzi.
Materiał powstał we współpracy
z PwC w ramach projektu
„Następne 20 lat: Polska i region UE”.
Agnieszka Gajewska – partnerka
i globalna liderka sektora publicznego
w PwC
Brunon Bartkiewicz – prezes
ING Banku Śląskiego
Michał Mastalerz – prezes zarządu
i partner PwC Polska
MATERIAŁ W KOMERCYJNEJ WSPÓŁPRACY
© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, GRZEGORZ BUKAŁA/REPORTER, ING, ARVIND JUNEJA, ANTONILOSKOT.COM
44 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
Pracownicy Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego od początku
roku czekają na wypłatę podwyżek.
Blokuje je Prawda, maleńki związek
zawodowy założony przez portiera.
Prawda boli
MARCIN PIĄTEK
Na
koncie uczelni, odłożone
na podw yżki, leży niemal
80 mln zł. Zgodnie z propo-
zycją Ministerstwa Edukacji
Narodowej pracownikom na-
ukowym należy się 30-proc. podwyżka,
a administracyjnym 20-proc. Katarzyna
Skrzypczak, doktor anglistyki: – To zna-
czący zastrzyk. Wcześniej otrzymywali-
śmy podwyżki rzędu kilku procent.
Na UWM funkcjonują trzy organiza-
cje pracownicze: Solidarność, Związek
Nauczycielstwa Polskiego oraz Prawda.
Z 2992 zatrudnionych do Prawdy należą
obecnie 84 osoby. Ustawa o związkach
zawodowych mówi (w art. 27), że po-
dział środków na wynagrodzenia dla
pracowników ustalany jest z zakładową
organizacją związkową. – Solidarność
i ZNP już w lipcu podpisały porozumienie.
A pan Adamowicz wciąż się sprzeciwia.
Żąda, by bardziej dowartościować pra-
cowników najmniej zarabiających – mówi
dr Skrzypczak.
W jej przypadku zamrożone środki
to już ponad 10 tys. zł. Rektor Jerzy Przy-
borowski: – Pracownicy nie dostają należ-
nych im pieniędzy, ale oprócz tego, mając
niższą podstawę, tracą na składkach ubez-
pieczeniowych, odprawach emerytalnych,
zasiłkach chorobowych i nagrodach jubi-
leuszowych. Tych pieniędzy już im nikt nie
zwróci.
Zw
iązek zawodowy Prawda założył
w 2016 r. Andrzej Adamowicz, eme-
rytowany policjant, obecnie lat 63, za-
trudniony na uczelni jako portier. – Była
to inicjatywa celowa – tłumaczy założy-
ciel. – Chodziło o zabezpieczenie intere-
sów pracowników ochrony uniwersytetu
przed zakusami, by powierzyć to zadanie
firmie zewnętrznej, założonej przez by-
łego szefa olsztyńskiej policji. Cel został
osiągnięty.
Przewodniczący zaczął z biegiem
czasu publikować na stronie interneto-
wej związku wpisy na temat wykrytych
na UWM nieprawidłowości. Jak twier-
dził, zgłoszenia otrzymywał od pracow-
ników. Pisał m.in. o mobbingu ze strony
władz, niejasnych kryteriach wypłaty
nagród, nieprzejrzystym systemie wy-
nagrodzeń, braku informacji na temat
zarządzania majątkiem oraz przymy-
kaniu oczu na aferę w Instytucie Terapii
Komórkowych (w którym UWM miał
10 proc. udziałów), gdzie proponowano
chorym na stwardnienie zanikowe bocz-
ne niesprawdzoną terapię z wykorzysta-
niem komórek macierzystych.
Projekt nadzorował wiceminister na-
uki w rządzie PiS, prof. Wojciech Mak-
symowicz. W prace, które reklamowano
jako przełomowe, zaangażowana była
m.in. prof. Joanna Wojtkiewicz. – Gdy
zdała sobie sprawę, że śmiertelnie cho-
rym ludziom oferuje się terapię, która jest
ściemą, i na dodatek żąda się od nich du-
żych pieniędzy, postanowiła to nagłośnić.
Twierdziła, że spotkały ją za to szykany
ze strony władz uczelni, miała postępo-
wania dyscyplinarne. Adamowicz jako
szef związku Prawda stanął wówczas
w jej obronie – mówi jeden z pracowni-
ków UWM.
Choć uczelnia sprzedała udział y
w instytucie, kwestia jej zaangażowa-
nia i nadzoru nad projektem rezonuje
do dziś. I dzieli tamtejsze środowisko
akademickie. – Sprawa nabrała sensa-
cyjnego posmaku po tym, jak poseł PiS
Kamil Bortniczuk ujawnił, że radykalni
działacze antyaborcyjni zawiadomili pro-
kuraturę o rzekomych eksperymentach
na żywych płodach ludzkich, jakich miał
dokonywać zespół pod kierownictwem
Maksymowicza – dodaje wykładowca.
Andrzej Adamowicz zaangażował się
po stronie nieprzejednanych krytyków
projektu. – Powielał plotki o morder-
stwach na dzieciach, doszukiwał się nie-
prawidłowości w moim procesie habili-
tacyjnym, zawiadamiał władze uczelni
o jakichś wyimaginowanych przestęp-
stwach, których miałem się dopuścić.
Ze wszystkich zarzutów się oczyściłem,
ale kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.
Działania pana Adamowicza postrzegam
jako nękanie – mówi prof. Tomasz Wa-
śniewski, szef Katedry Ginekologii i Po-
łożnictwa na UWM.
W p
ołowie 2022 r. władze uczelni po-
stanowiły zwolnić Adamowicza.
Jako powód podano m.in. nieupraw-
nioną wymianę wkładki do zamka, nie-
przekazanie pracodawcy zapasowego
klucza do jednego z pomieszczeń, nie-
uzbrajanie systemu alarmowego, a poza
tym szkalowanie władz uniwersytetu
w wypowiedziach publicznych, wobec
inspektorów pracy i podczas postępo-
wań sądowych, jak również utrudnianie
funkcjonowania uczelni poprzez kiero-
wanie do sekretariatu licznych zapytań
w trybie dostępu do informacji publicz-
nej. Adamowicz postanowił w sądzie po-
walczyć o przywrócenie do pracy. I wy-
grał. – Okazało się, że jako związkowiec
[ R Y N E K ]
Założyciel Prawdy
Andrzej Adamowicz,
emerytowany policjant,
pracownik ochrony uczelni.
© POLSAT INTERWENCJE
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 45
jest nie do ruszenia. Władze uczelni się
ośmieszyły, ograł je portier – uważa jeden
z wykładowców. Rektor Jerzy Przyborow-
ski został skazany na grzywnę w wyso-
kości 5 tys. zł za bezprawne zwolnienie
Adamowicza: – Zapłaciłem ją z własnych
środków. W dalszym ciągu uważamy,
że ochrona przynależna szefowi związku
zawodowego nie może być bezwarun-
kowa. Złożyliśmy kasację do Izby Pracy
w Sądzie Najwyższym.
W międzyczasie szef Prawdy dokształcił
się z przepisów. I art. 27 ustawy o związ-
kach zawodowych zaszachował władze
uniwersytetu. Wcześniej wychodziły one
z założenia, że w kwestii konsultacji wy-
nagrodzeń stosowany jest art. 30. Wynika
z niego, że jeśli związki zawodowe nie doj-
dą w sprawie podwyżek do porozumienia
w ciągu 30 dni, pracodawca bierze na sie-
bie podjęcie decyzji, mając na uwadze
ewentualne stanowiska odrębne związ-
kowców. Tak właśnie – po uzyskaniu
aprobaty najliczniej reprezentowanego
na uczelni ZNP – zdecydowano o rozdy-
sponowaniu podwyżek w 2022 r. – Kontro-
la Państwowej Inspekcji Pracy wskazała
jednak, że stosowaliśmy niewłaściwą pod-
stawę prawną. I że odpowiedni jest art. 27,
co oznacza, że nie możemy wypłacić pod-
wyżek, dopóki nie zostanie wypracowane
porozumienie ze wszystkimi działającymi
na uczelni związkami – tłumaczy rektor
Przyborowski.
Co jakiś czas w celu zażegnania sporu
odbywają się spotkania. Jak do tej pory
było ich szesnaście. Porozumienia nie
osiągnięto. Zdaniem przewodniczącego
Adamowicza chodzi o pryncypia. Czyli
o spłaszczenie wynagrodzeń. Uważa,
że podwyżki procentowe pogłębią nie-
równości: najlepiej zarabiający dosta-
ną najwięcej. Skalę niesprawiedliwości
ilustruje na konkretnych wyliczeniach
podawanych na stronie internetowej
związku. – Postulujemy, by podtrzymać
procentowe naliczanie podwyżek, ale jed-
nocześnie ustalić kwotę minimalną. Okre-
śliliśmy ją ostatecznie na 950 zł – mówi.
O kwotę minimalną walczył też ZNP,
wyznaczając jej poziom na 750 zł. Rek-
tor Jerzy Przyborowski mówi, że stawia
to przed nim konieczność w ygospo-
darowania na podwyżki dodatkowych
2 mln zł. – I jestem w stanie to zrobić.
Tymczasem realizacja postulatów pana
Adamowicza oznaczałaby naruszenie
przez mnie dyscypliny finansów publicz-
nych. Finansowanie wynagrodzeń z wy-
przedaży majątku uczelni jest niezgod-
ne z prawem. A jeśli okaże się, że płace
mają zbyt duży udział w kosztach funk-
cjonowania uczelni, trzeba będzie je
ograniczyć. Najprostszy sposób to reduk-
cja zatrudnienia. Czy o to chodzi panu
Adamowiczowi?
W dyskusji powraca argument o rów-
ności żołądków. Zdaniem rektora to czy-
sty populizm. – Pan Adamowicz walczy
o poprawę bytu pracowników nienauko-
wych. Słyszałem od niego: „ludzie zdycha-
ją z głodu”. Pracodawca nie jest jednak
od tego, by wyręczać państwo w wyrów-
nywaniu różnic socjalnych. Zresztą płaca
minimalna wzrosła ostatnio znacząco.
Każdy pracownik jest tu potrzebny. Pani,
która wydaje klucze, i pan, który dba o po-
rządek. Ale nie godzę się, by dowartościo-
wywać ich kosztem wykładowców, którzy
mają bez porównania większe kwalifika-
cje, obowiązki i odpowiedzialność.
Pu
nkt widzenia na zarobki na UWM
zależy od punktu siedzenia. Kata-
rzyna Skrzypczak: – Pracuję na uczelni
od siedmiu lat, mam doktorat i na rękę
dostaję niespełna 4 tys. miesięcznie. Tyle
samo, co magister, który zaczyna pracę.
Gdy mówię o tym moim studentom, py-
tają mnie: co ja tu jeszcze robię? Jeden
z profesorów: – Zdarza się, że adiunkci
albo doktorzy zarabiają więcej niż pro-
fesorowie. Istnieje też dodatek moty-
wacyjny, tzw. projakościówka. Jej istota
sprowadza się do gromadzenia punktów
za publikacje albo badania. Ale punkty
dostaje się również z racji sprawowania
konkretnej funkcji, np. dziekana, kierow-
nika katedry. Niefunkcyjni muszą na te
punkty zapracować. To niesprawiedliwe.
Przewodniczący Adamowicz: – Jest
na uczelni grupa pracowników, która
ma się świetnie. Mówię o nich: korytko-
wi. Na poparcie swoich słów publikuje
w internecie w ynagrodzenia brutto
za grudzień 2023 r. ponad trzydziestu
wymienionych z imienia i nazwiska pra-
cowników UWM. Przedział zarobków
profesorskich: 18–31 tys. Doktorskich:
12–24 tys. Wybrani magistrowie: 16 tys.,
ale i 28 tys. Rektor: 32 tys. Nikt nie wie,
czy to prawda.
– W każdym zakładzie pracy zarobki
to temat tabu. Ich ujawnienie podgrzewa
atmosferę, pojawia się zawiść. Adamowicz
robi to celowo, by zantagonizować środo-
wisko. Twierdzi, że rektor inkasuje 80 proc.
podwyżki (w 2020 r. przyznała mu ją rada
uczelni jako tzw. dodatek zadaniowy wy-
płacany co miesiąc przez całą kadencję
– przyp. red.), zarabia 32 tys., a trzy ty-
siące ludzi czeka na zamrożone wypłaty.
I wielu się wkurza. Rektor Przyborowski:
– Kryteria wypłaty dodatków w ramach
projakościówki są jasne, powstały przy
współpracy związków zawodowych.
Premiują najbardziej pracowitych i za-
angażowanych, którzy są lokomotywami
każdej uczelni.
Stanowisko Prawdy Adamowicz aktu-
alizuje na stronie internetowej związ-
ku. Obok komunikatów zawierających
w ysłane lub otrzymane pisma oraz
kilkuminutowych nagrań wideo zaty-
tułowanych „spotkanie ćwiartkowe”
jest podniośle. Cytaty z księdza Jerzego
Popiełuszki: „obowiązek chrześcijani-
na to stać przy prawdzie”, „sami jeste-
śmy winni naszemu zniewoleniu, gdy
ze strachu albo z wygodnictwa akceptu-
jemy zło”, z Marka Twaina: „kiedy biedny
walczy o swoje prawa, nazywają to prze-
mocą”. Pracownik uczelni: – Adamowicz
jest ewidentnie zachwycony tym, że nagle
znalazł się w centrum uwagi i ze swojej
pozycji portiera związkowca może sta-
wiać warunki profesorom.
W j
ednym z ostatnich pism, adreso-
wanym do rzecznika dyscypliny
do spraw nauczycieli akademickich,
szef Prawdy wyliczył przypadki nad-
użyć rektora oraz zarzucił mu działanie
w zorganizowanej grupie przestępczej
wraz z senatem i radą uczelni. Rzecznik
uznał, iż „zachodzi konieczność zbada-
nia wniesionych zarzutów”, i wszczął po-
stępowanie wyjaśniające. Wykładowca:
– Adamowiczowi w to graj. Postępowa-
nie wszczęte, więc coś musi być na rzeczy.
A rektor na dźwięk jego nazwiska dostaje
szału. Dr Katarzyna Skrzypczak: – Czuje-
my się ofiarami personalnej wojny między
panem rektorem a panem Adamowiczem.
Mam wrażenie, że wcale nie chodzi mu
o najsłabiej zarabiających. Odgrywa się
za zwolnienie go z pracy. Uważają, że te-
raz Adamowicz chce zwolnić rektora.
Zniecierpliwienie wśród pracowników
rośnie. Ale solidarność wśród uczelnia-
nego koleżeństwa jest umiarkowana.
Katarzyna Skrzypczak: – Niedawno zbie-
rałam podpisy pod apelem do pana Ada-
mowicza o zakończenie sporu. Podpisało
się 939 osób, czyli prawie co trzeci pra-
cownik uczelni. Tak się bowiem złożyło,
że w związku z podwyżką płacy minimal-
nej poszła w górę również minimalna pro-
fesorska, co zostało zaliczone w poczet pla-
nowanej na ten rok podwyżki. Być może
wyszli z założenia, że dostali już co swoje.
Spośród 84 członków Prawdy trudno
znaleźć chętnych do rozmowy. Jeden
z profesorów po rozmowie nie zgodził się
na publikację swoich wypowiedzi. Inny,
do którego dotarła Katarzyna Skrzyp-
czak, poprosił ją o mediację w sporze
z Adamowiczem, bo też ma już dość cze-
kania na pieniądze. n
Os
tatnie lata mocno nadwyrę-
żyły nasze domowe budże-
ty z powodu wysokiej inflacji.
Ceny rosły najszybciej od koń-
ca lat 90., a chociaż ostatnio udało się
nieco poskromić inflację, wciąż po-
zostaje na poziomie ok. 5 proc., czyli
dwa razy wyższym od optymalnego.
Znaczna część społeczeństwa deklaru-
je, że dochody pozwalają na opłacanie
bieżących rachunków. Jednak co siód-
me gospodarstwo domowe przyznaje,
że nie jest w stanie uregulować wszyst-
kich opłat – tak wynika z najnowszego
badania Krajowego Rejestru Długów
(KRD) „Portfele polskich gospodarstw
domowych pod presją rosnących cen”.
Do KRD wpisanych jest obecnie ponad
2 mln polskich konsumentów. Łącznie
mają do oddania 44,5 mld zł. To różne-
go rodzaju przeterminowane rachunki,
opłaty za mieszkanie, raty kredytowe
i inne zobowiązania finansowe.
53 proc. respondentów w ramach ba-
dania KRD deklaruje, że ich obecne do-
chody i oszczędności umożliwiają opła-
cenie wszystkich rachunków. Kolejne
29 proc. przyznaje, że oprócz tego może
też odłożyć pieniądze na czarną godzinę,
a 3 proc. stać również na kosztowne za-
kupy za gotówkę. – Niestety istnieje rów-
nież spore grono konsumentów (15 proc.),
którym aktualne dochody i oszczędności
nie pozwalają na uregulowanie wszystkich
rachunków i opłat. Oni muszą wspomagać
się kredytami, chwilówkami czy pracami
dorywczymi. W przeliczeniu na liczbę lud-
ności w naszym kraju może to być nawet
4,6 mln osób – komentuje Adam Łącki,
prezes zarządu Krajowego Rejestru Dłu-
gów Biura Informacji Gospodarczej.
Szczegółowa analiza wykazuje,
że większość z nich stanowią osoby
w przedziale wiekowym 35–44 lata. Z ko-
lei ci, którzy są w stanie opłacić rachunki
z samego dochodu, a nawet pozwolić
sobie na większe wydatki i odłożyć jesz-
cze pewne oszczędności, to najczęściej
młodzi Polacy w wieku 18–24 lata. Wyni-
ka to jednak z faktu, że wciąż mieszkają
z rodzicami, więc to nie na nich spoczywa
największa odpowiedzialność za pono-
szenie opłat. Najczęściej z terminowym
regulowaniem wszystkich zobowiązań
nie radzą sobie wiejskie gospodarstwa
domowe liczące pięcioro i więcej domow-
ników. A także te, w których miesięczne
wydatki na żywność wynoszą 4–5 tys. zł.
Szczególnie zagrożone są również go-
spodarstwa, gdzie dochód miesięczny
netto nie przekracza 3 tys. zł.
W najbliższym czasie sytuacja może
się jeszcze pogorszyć. – Analiza struk-
tury stałych wydatków Polaków wskazuje,
że większość z nich jest związana z kre-
dytami albo cenami energii. Powoduje
to duże zagrożenie dla stabilności do-
mowych budżetów. Inflacja rośnie, więc
koszty kredytów i energii mogą szybować,
co z kolei wpłynie na podniesienie cen to-
warów i usług. Niektórzy konsumenci będą
zmuszeni do rezygnacji z mniej potrzeb-
nych wydatków, a w najgorszym scenariu-
szu mogą po prostu przestać płacić swoje
zobowiązania. Trend ten potwierdza ro-
snące zadłużenie konsumentów, widoczne
w bazie danych KRD. Tylko we wrześniu
powiększyło się ono o 859 mln zł – mówi
Jakub Kostecki, prezes zarządu firmy
windykacyjnej Kaczmarski Inkasso.
W najnowszym badaniu KRD spytano
także Polaków, jakie opłaty i rachunki
regulowaliby w pierwszej kolejności,
gdyby zabrakło im pieniędzy na opła-
cenie wszystkich zobowiązań. Jak się
okazuje, najwyżej w hierarchii znaj-
dują się zobowiązania mieszkaniowe
i te związane ze zdrowiem. W pierwszej
kolejności respondenci opłaciliby więc
kredyt hipoteczny, wynajem mieszkania,
czynsz, rachunki za prąd i gaz oraz stale
przyjmowane leki. Na pytanie, dlaczego
akurat te zobowiązania uregulowaliby
w pierwszej kolejności, badani odpo-
wiadali najczęściej, że nie chcą zostać
odcięci od konkretnej usługi. Co trzeci
wskazał też, że nie chce stracić miesz-
kania czy być eksmitowany, a co czwarty
obawia się wpisu do KRD i windykacji.
Do tych argumentów można dodać
jeszcze jeden. Coraz większą popular-
nością cieszą się u nas tzw. płatności
odroczone, określane czasem angiel-
skim skrótem BNPL (Buy Now Pay La-
ter). To wygodny instrument, bo pozwala
zapłacić za zakupy najczęściej dopiero
30 dni po ich dokonaniu. Co ważne, nie
wiąże się z dodatkowymi kosztami, jeśli
konsument nie spóźni się z płatnością.
Jednak firmy coraz częściej sprawdzają
wiarygodność konsumentów w takich
bazach jak KRD. Kto ma niespłacone
zobowiązania, ten nie może skorzystać
z płatności odroczonych, ponieważ nie
jest uważany za wiarygodnego klienta.
J
ak wskazuje raport Comfino „Płatności
ratalne i odroczone w Polsce 2023/24”,
aż 90 proc. Polaków słyszało o płatno-
ściach odroczonych, a połowa zdążyła już
skorzystać z takiego rozwiązania. Wzrost
zainteresowania wynika zarówno z ro-
snących cen, jak i z chęci zapewnienia
sobie elastyczności finansowej. Według
raportu PayPo „Płatności odroczone
w Polsce 2023” prawie 60 proc. korzy-
stających z takiej możliwości twierdzi,
że łatwiej im w ten sposób zarządzać
domowym budżetem, a jedna czwarta
przyznaje, że dzięki temu może spraw-
dzić produkt przed zakupem.
Życie bez długów to w dużej mierze
efekt rozsądnego planowania wydatków
i zachowywania dyscypliny finansowej.
Mówiąc prościej, musimy podejmować
racjonalne decyzje i brać na siebie tyl-
ko tyle zobowiązań (np. pożyczek i kre-
dytów), ile będziemy w stanie unieść.
Pomaga w tym na pewno odpowiedni
poziom wiedzy ekonomicznej. Jak wy-
nika z cyklicznych badań na zlecenie
firmy KRUK SA, większość Polaków
(53–54 proc.) uważa, że ma średni po-
ziom umiejętności zarządzania budżetem
Zdrowy budżet domowy
17 listopada obchodziliśmy Dzień bez Długów. To dobry
moment, aby podkreślić ogromne znaczenie edukacji
ekonomicznej, zwłaszcza na etapie przedszkolnym i szkolnym.
Bo właśnie wtedy najłatwiej wykształcić dobre nawyki
finansowe, które pozostaną na całe życie.
PORADNIK FINANSOWY
domowym. Nieco ponad jedna trzecia
przypisuje sobie wysokie kompetencje,
a tylko jedna dziesiąta przyznaje, że ich
poziom pod tym względem należy uznać
za niski. Najwyżej swoją wiedzę finansową
oceniają osoby między 35. a 44. rokiem
życia, a najgorzej najmłodsi respondenci
(w wieku 18–24 lata).
O naszym dość dobrym (choć nie-
stety nie zawsze słusznie) samopoczu-
ciu świadczyć może fakt, że większość
Polaków uważa swoją wiedzę finan-
sową za wystarczającą. Na szczęście
od 2022 r. o 9 punktów proc. zmniejszył
się odsetek badanych, którzy nie czują
potrzeby poszerzania wiedzy o finan-
sach osobistych. O 6 punktów proc.
w ostatnim roku wzrósł odsetek ankie-
towanych, którzy nie potrafią wskazać
jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
A odsetek respondentów, którzy czują
potrzebę poszerzenia swojej finansowej
wiedzy, zwiększył się tylko nieznacznie
(o 1 punkt proc.). Największy głód wiedzy
finansowej deklarują najmłodsi Polacy
(18–24 lata). Najmniej zainteresowane
poszerzaniem swoich finansowych ho-
ryzontów są osoby powyżej 55 lat.
A k
to odpowiada za stan naszej wie-
dzy ekonomicznej? Niezmiennie
od 2022 r. ponad połowa badanych uwa-
ża, że każdy z nas we własnym zakresie
powinien zadbać o swoją edukację finan-
sową. Jednak blisko co drugi ankietowany
uznał, że szerzenie takiej wiedzy to za-
danie szkół średnich. Warto także zwró-
cić uwagę, że aż 39 proc. Polaków uwa-
ża, że to rodzina powinna przekazywać
nam wiedzę ekonomiczną. Co ciekawe,
w porównaniu z minionymi latami zna-
jomi zaczęli odgrywać nieco większą rolę
w dzieleniu się wiedzą o osobistych finan-
sach. Blisko co piąty Polak uważa, że po-
siadanie długów nie zależy od naszego
systemu edukacji. Odmiennego zdania
jest aż 44 proc. respondentów, którzy jed-
noznacznie wskazują, że to właśnie słaba
edukacja finansowa jest w naszym kraju
przyczyną zaległości i długów. Najbardziej
narzekają na nią osoby w wieku 18–24 lat,
czyli te, które niedawno miały albo wciąż
mają kontakt z systemem szkolnictwa.
Co druga młoda osoba ocenia, że popada-
nie w długi ma związek ze słabą edukacją
finansową w Polsce.
Ciekawe są również odpowiedzi wśród
ankietowanych na zlecenie KRUK SA
na pytanie o to, kto jest winny zadłużenia.
Od 2023 r. aż o 27 punktów proc. spadł
odsetek osób, które odpowiedzialnością
za swoje długi obarczają rząd. W tym też
czasie o 14 punktów proc. wzrósł odsetek
Polaków, którzy uważają, że sami są od-
powiedzialni za problemy ze spłatą swo-
ich zobowiązań. Takie zdanie ma blisko
co drugi respondent. W ciągu ostatnich
12 miesięcy znacząco spadł też odsetek
osób przekonujących, że ich zadłużenie
to wynik pecha czy zdarzenia losowe-
go. W 2023 r. uważało tak 26 proc. za-
dłużonych Polaków, a dziś tylko 12 proc.
W tym roku możemy również zauważyć,
że więcej osób niż w poprzednich dwóch
latach odpowiedzialnością za posiadanie
zadłużenia obarcza swojego partnera lub
partnerkę, a także rodziców.
Rośnie odsetek osób, które są zda-
nia, że dług to wstydliwa sprawa. Naj-
bardziej swoich zaległości wstydzą się
osoby w średnim wieku. Tylko co czwarty
Polak uważa, że posiadanie długów nie
jest powodem do wstydu. W porówna-
niu z 2022 r. w tym roku odsetek osób,
które tak sądzą, spadł aż o 5 punktów
proc. Budujący jest fakt, że Polacy są
w zdecydowanej większości przeko-
nani o konieczności spłacania swoich
długów. Tak twierdzi aż 85 proc. an-
kietowanych, tylko 2 proc. jest innego
zdania, a 12 proc. nie potrafi udzielić
jednoznacznej odpowiedzi.
Ni
e ulega wątpliwości, że eduka-
cję ekonomiczną trzeba zaczynać
jak najszybciej. Jak wynika z badania
przeprowadzonego przez fundację
Ogólnopolski Operator Oświaty i KRUK
SA, najważniejszym źródłem wiedzy
o finansach jest dla dzieci rodzina.
Przedszkolaki i uczniowie najczęściej
rozmawiają o oszczędzaniu i cenach,
najrzadziej – o pożyczaniu i oddawaniu.
Eksperci przekonują, że może to rzuto-
wać na ich dorosłe życie.
Z tego samego badania wynika,
że aż trzy czwarte przedszkolaków
i dzieci w wieku wczesnoszkolnym czer-
pie wiedzę o pieniądzach od rodziców.
O finansach rozmawia trzy czwarte
pięciolatków – głównie z najbliższy-
mi i najczęściej o oszczędzaniu oraz
cenach. Blisko 14 proc. pięciolatków
i 35 proc. sześciolatków mówi o finan-
sach w przedszkolu. W szkole temat pie-
niędzy porusza 37 proc. pierwszoklasi-
stów, 55 proc. drugoklasistów i 54 proc.
trzecioklasistów. Zainteresowanie fi-
nansami wyraźnie rośnie na przełomie
pierwszej i drugiej klasy szkoły podsta-
wowej. Nauczyciele tłumaczą, że wtedy
dzieci zaczynają rozumieć, czym jest
wartość pieniądza. – Potrzeba infor-
macji rośnie z dziećmi, tymczasem tylko
co drugi trzecioklasista zdobywa wiedzę
o finansach w szkole. Zakres tej wiedzy
też wydaje się dla nich niewystarczający
– podkreśla Bartłomiej Dwornik z funda-
cji Ogólnopolski Operator Oświaty.
Pożyczanie i oddawanie są tymi
obszarami wiedzy finansowej, które
w pierwszych latach edukacji okazu-
ją się, niestety, najrzadziej poruszane.
Zaledwie co czwarte dziecko ma wiedzę
na temat pożyczania, a co piąte – od-
dawania pożyczonych rzeczy lub pie-
niędzy. – To pokazuje potrzebę uczenia
dzieci dobrych nawyków, które będą pro-
centować w przyszłości i budować w nich
odpowiedzialność finansową – mówi
Agnieszka Salach, rzeczniczka prasowa
KRUK SA. Częstotliwość rozmów o poży-
czaniu pieniędzy rośnie z wiekiem dzieci,
co może mieć związek m.in. z kieszon-
kowym, które przynajmniej część dzieci
otrzymuje od najbliższych. Dzieci wcze-
snoszkolne zaczynają zbierać pieniądze
na zakupy w szkolnym sklepiku i zdarza
im się je sobie wzajemnie pożyczać.
Z oddawaniem bywa już jednak różnie.
A im wcześniej będziemy uczyć dobrych
nawyków finansowych, tym większa
szansa na to, aby młode pokolenie mia-
ło z długami mniejszy problem niż jego
rodzice i dziadkowie.
Piotr Cymerman
SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY
© LISAVETTA/SHUTTERSTOCK
48 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
JOANNA SOLSKA: – Ekonomiści ciągle nie
radzą sobie z odpowiedzią na pytanie,
dlaczego jedne kraje stają się bogate,
a inne pogrążają się w biedzie. Tego-
roczni laureaci ekonomicznego Nobla
twierdzą, że warunkiem dobrobytu są
sprawne instytucje. Ekonomia skręca
w stronę socjologii?
MARCIN PIĄTKOWSKI: – W literaturze wy-
mienia się ponad 150 czynników, które
mają wpływ na wzrost gospodarczy. Tego-
roczni nobliści twierdzą, że bogate są tylko
te kraje, które mają instytucje włączające
całe społeczeństwo do gry ekonomicznej
i politycznej, służące wszystkim. W społe-
czeństwach oligarchicznych, czyli takich,
gdzie instytucje służą tylko wąskiej części
społeczeństwa, na wzrost dobrobytu ca-
łości nie ma szans. Nie pokazują jednak,
jakie warunki muszą zaistnieć, aby w ogóle
powstała szansa na budowę instytucji do-
brych. Próbuję tę wiedzę uzupełniać.
W swojej książce „Złoty wiek. Jak
Polska została europejskim liderem
wzrostu” pisze pan, że takie doskonałe
warunki powstały w Polsce w wyniku
wojny i zainstalowania u nas systemu
komunistycznego. Ciekawa teza.
W książce analizuję kilkaset lat funkcjo-
nowania polskiej i światowej gospodarki.
Zwracam uwagę, że naszej szlachcie i ma-
gnaterii udało się w pełni zmonopolizować
władzę. Najpierw całkowicie podporząd-
kowała sobie chłopów, odbierając im wol-
ność nie tylko ekonomiczną, ale i osobistą,
a potem także mieszczaństwo, zabraniając
mu uczestnictwa w intratnym handlu pol-
skim zbożem oraz wykorzystując Żydów
do cenowego dumpingu wobec mieszczan.
Polska szlachta wolała dać zarobić kilku-
setprocentowe marże niemieckim i holen-
derskim kupcom, niż pozwolić wzbogacić
się polskim. Nasze oligarchiczne elity pod-
porządkowały sobie również króla, ich mo-
nopol na władzę skończył się rozbiorami.
Potrzebny był wstrząs…
Druga wojna światowa, a potem PRL
zburzyły te oligarchiczne struktury, wy-
wróciły stary świat do góry nogami, ro-
biąc miejsce dla nowego. Komunizm,
mimo swego okrucieństwa, stworzył
społeczeństwo egalitarne, stosunkowo
dobrze wykształcone, które marzyło o po-
wrocie do Europy. Zniknęli wielcy latyfun-
dyści, w których interesie było hamowanie
zmian. Kiedyś się zastanawiałem, dlaczego
większość krajów Ameryki Łacińskiej cią-
gle gospodarczo buksuje w miejscu, nie
idzie do przodu. Zrozumiałem to, będąc
na jakimś uroczystym bankiecie rządowym
w Kolumbii. Wszyscy prominentni goście
byli biali, to potomkowie konkwistado-
rów – w rękach tego 1 proc. społeczeństwa
ciągle znajduje się trzy czwarte kolumbij-
skiej ziemi. Zmiany nie leżą w ich interesie.
U nas takimi hamulcowymi byli magnaci
i szlachta, w PRL ta przeszkoda zniknęła.
Ale wyrazem egalitaryzmu społe-
czeństwa tamtego okresu były też
kartki na żywność, każdemu należało
się 2,5 kg „woł-ciel z kością” i pół litra
wódki miesięcznie.
Nie mogliśmy odczuć pożądanych efek-
tów, bo komunizm był ekonomicznie dys-
funkcjonalny. Ale dzięki schedzie po nim
po 1989 r. ostro ruszyliśmy do przodu.
Także dzięki elitom, wykształconym w PRL
i mającym kontakt z zachodnią gospodar-
ką rynkową. Byliśmy też społeczeństwem
mobilnym, chętnie wyjeżdżaliśmy na sak-
sy. No i wszyscy w 1989 r. mieliśmy podob-
ny punkt startu, zaczynaliśmy od zera.
Taka sytuacja zdarzyła się Polsce po raz
pierwszy w historii. Kiedy popatrzymy
na życiorysy naszych obecnych miliarde-
rów, to żaden z nich nie był arystokratą,
a taki Rafał Brzoska nie miałby szansy
na zbudowanie tak ogromnego biznesu
ani w I, ani w II Rzeczpospolitej. Pojawiła
się dopiero w III. Dlatego uważam, że czas
III RP to najlepszy okres w naszej historii.
Pana ocena nie tylko PRL, ale przede
wszystkim okresu transformacji
jest kompletnie inna od tej, jaką
wystawiło Prawo i Sprawiedliwość,
mówiąc o Polsce w ruinie.
PiS jednak po przejęciu władzy zmienił
zdanie.
Twierdzi pan, że po 1989 r. Polska nie-
słychanie awansowała w Europie dzięki
budowie sprawnych instytucji. Może je
pan wymienić?
Wolne sądy, które gwarantowały prawo-
rządność. Konkurencyjne rynki nadzoro-
wane przez Urząd Ochrony Konkurencji
i Konsumentów, niezależny bank central-
ny. Komisja Nadzoru Finansowego i Trybu-
nał Konstytucyjny. I wreszcie wolne media,
wolne wybory, demokracja. Jeśli popatrzy-
my na 44 kraje, które Bank Światowy klasy-
fikuje do grupy krajów o wysokich docho-
dach obywateli, to wszystkie one, może
z wyjątkiem Singapuru, są demokratyczne
i mają niski poziom nierówności dochodo-
wych. Ten dobrobyt zawdzięczają demo-
kracji, otwartym rynkom i włączającym
instytucjom, które każdego obywatela trak-
tują tak samo, nie faworyzują żadnej grupy.
Zapomniał pan o jednym. Wymienione
przez pana instytucje będą spełniać
swoją funkcję pod jednym warunkiem
– że ich głównym zadaniem nie stanie się
obrona interesów władzy. U nas właśnie
tak się stało. PiS przegrał demokratycz-
ne wybory, ale interesów tej partii nadal
strzeże nieprawnie wybrany Trybunał
Konstytucyjny, Narodowy Bank Polski
pozbawił się własnej niezależności
na rzecz partii prezesa Kaczyńskiego…
Zgadzam się, że przez osiem lat rzą-
dów PiS te instytucje zostały osłabione,
a niektóre całkowicie zdewastowane. NBP
przed wyborami wysłał zły sygnał Pola-
kom, szokowo obniżając stopy procentowe
bez ekonomicznego uzasadnienia. Wyglą-
dało to na decyzję wpisaną w kampanię.
Szef Komisji Nadzoru Finansowego
skompromitował jej niezależność
udziałem w ciągle niewyjaśnionej i nie-
osądzonej aferze korupcyjnej, propo-
nował bankierowi, żeby dał łapówkę,
w przeciwnym razie państwo przejmie
jego bank. I tak się stało. Instytucje,
którym pana zdaniem Polska zawdzięcza
ogromny sukces rozwojowy, przestały
służyć społeczeństwu. Ciągle służą
władzy, która w dodatku straciła władzę.
Pan to bagatelizuje?
Dr hab. Marcin Piątkowski,
prof. Akademii Leona
Koźmińskiego, o tym,
dlaczego Polska może,
a nawet musi stać się
liderem Unii Europejskiej.
Koniec
jazdy
na gapę
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 49
W żadnym razie. Bez odzyskania zaufa-
nia do instytucji my też zaczniemy gospo-
darczo hamować. Tymczasem ani Trybu-
nałowi Konstytucyjnemu, ani NBP duża
część Polaków już nie ufa – i to jest wielkie
wyzwanie dla nowej władzy. Nie powinna
ulec pokusie i iść śladami poprzedników.
Wkrótce powstanie Rada Fiskalna, ważne,
kto zostanie jej członkiem. To będzie test,
czy nowy rząd rzeczywiście chce nieza-
leżnych instytucji i zaprosi do nich osoby
o różnych poglądach, czy tylko swoich, tak
jak PiS wcześniej.
Jak to się stało, że tak szybko zbudo-
waliśmy te instytucje, a jeszcze szybciej
zostały one zwasalizowane przez PiS
i choć minął rok, trudno zobaczyć
sukcesy w procesie odzyskiwania
ich niezależności?
Polska przyjęła w ciągu dziesięciu lat
cały dorobek instytucjonalny Europy Za-
chodniej budowany tam przez 500 lat.
Myśmy te instytucje po prostu do naszego
prawa wpisali, ale wartości, które ze sobą
niosą, niezupełnie przyjęliśmy za swoje,
nasza kultura zmienia się o wiele wolniej.
Nałożyliśmy na głowę tę czapkę i okazało
się, że sporą część obywateli ona uwiera.
Te osiem lat PiS było ripostą części społe-
czeństwa, która nie utożsamiała się z war-
tościami europejskimi.
I co teraz?
Jestem mimo to optymistą. Brak ak-
ceptacji dla wartości europejskich jest
najbardziej widoczny w pokoleniach naj-
starszych, natomiast młodzi je naturalnie
przyjmują. Proces kulturowego nadgania-
nia Zachodu będzie trwał.
Ale tych młodych jest coraz mniej.
Pan zachwycał się programem 500 plus,
wierząc, że urodzi się więcej dzieci.
Demografowie takich nadziei nie mieli
i szybko okazało się, że racja była
po ich stronie.
Od 500 plus nie urodziło się więcej dzie-
ci, ale ten program ucywilizował polską
transformację. Wszyscy jako społeczeń-
stwo na niej zyskaliśmy, przeciętne do-
chody Polaka w ciągu 35 lat wzrosły trzy
i pół raza, ale niektórych relatywnie mniej.
Byli o to wściekli, uważali, że to niespra-
wiedliwe. Program 500 plus był sposobem
nieefektywnym, ale jedynym, żeby im
to poczucie krzywdy jakoś zrekompen-
sować, bardziej sprawiedliwie podzielić
się sukcesem transformacji. Przywrócić
godność tym relatywnie przegranym. Stać
nas było na niego, choć niektórzy straszyli
drugą Grecją.
Chciałby go pan teraz zamienić
na dywidendę narodową, czyli na co?
Chciałbym, żeby rodziny uświado-
miły sobie, że ten dodatek na dzieci jest
uzależniony od rozwoju naszej gospodar-
ki. Zamiast 800 zł dzielilibyśmy każdego
roku 1 proc. naszego PKB. Jeśli gospodarka
rozwijałaby się szybciej, ten 1 proc. byłby
większy. Nie zależałby też od polityków.
Politycznie to raczej niewykonalne.
A finansowo? Ten procent PKB
będziemy musieli przerzucić
na spłatę coraz wyższych długów.
Długów się nie boję, to tylko 53–54 proc.
naszego PKB i trochę więcej niż połowa
średniego zadłużenia unijnego. Wiele
krajów ma dużo wyższe. A jeśli weźmiemy
pod uwagę, że sektor polskich przedsię-
biorstw ma drugie, najniższe zadłużenie
w całej Unii, to tym bardziej nasze zadłu-
żenie nie przeraża. Możemy pożyczać
dużo więcej, bo powinniśmy dużo wię-
cej inwestować.
Przez osiem lat rządów PiS zadłużaliśmy
się głównie po to, żeby te pieniądze
przejeść, a partia rządząca mogła
wygrywać wybory.
I to się musi zmienić. Mamy przed sobą
dekadę, w czasie której okaże się, czy Pol-
ska dołączy do krajów Europy Północnej,
takich jak Holandia czy Niemcy, czy też
bardziej zbliży się do Europy Południowej,
Hiszpanii czy Włoch.
Dlaczego akurat teraz ma się
to zdecydować?
W Unii gorącym tematem jest raport
Draghiego, który się właśnie ukazał i jest
zatrważający. Pokazuje, że Europa rozwija
się o wiele wolniej niż reszta świata i USA,
jej gospodarka się kurczy. Jeszcze 40 lat
temu wytwarzała 25 proc. globalnego PKB,
obecnie zaledwie 15 proc., a za 10 lat eu-
ropejska gospodarka będzie w stanie wy-
tworzyć zaledwie 10 proc. światowego
produktu. W tym roku rośnie trzy razy
wolniej niż w Stanach. Europejska gospo-
darka przestała być konkurencyjna. Jedno-
cześnie wszelkie badania pokazują, że dla
ludzi ta umierająca Europa pozostaje na-
dal najbardziej atrakcyjnym miejscem,
w którym najchętniej chcieliby mieszkać.
Warto ją ratować.
Nie bardzo wiadomo, kto jest w stanie
to zrobić. Francja i Niemcy nie radzą
sobie najlepiej z własnymi wewnętrz-
nymi problemami, na ratowanie Unii
też nie mają pomysłu.
I nie widać na Zachodzie lidera, któ-
ry byłby zdolny przekonać do tego ludzi
i skorygować bieg historii. Zrobiła się
przestrzeń, którą powinna zagospo-
darować Polska. To nam na ratowaniu
Wspólnoty powinno zależeć najbardziej,
to w Polakach mimo wszystko jest najwię-
cej wiary w Europę. To powinien być cel,
wokół którego obecna ekipa zmobilizuje
Polaków. Już nie możemy mieć złudzeń,
że wszelkie problemy Europy, na czele
z agresją Rosji na Ukrainę, pomogą nam
rozwiązać Stany Zjednoczone. One też
widzą, że Europa słabnie, a ich interesy
przesuwają się w stronę Azji, sprawą naj-
ważniejszą stają się stosunki z Chinami.
Unia Europejska musi bardziej liczyć
na siebie. To dla nas wielkie wyzwanie,
ale i szansa na mocną pozycję w UE.
Ostatnia?
Moje pokolenie, w tzw. średnim wieku,
jest chyba ostatnim, któremu chce się jesz-
cze tak dużo pracować. Jesteśmy wygra-
nymi transformacji, nigdy wcześniej nie
dostalibyśmy takiej szansy, coś się Polsce
od nas należy. Drugim powodem jest to,
że właśnie jesteśmy na progu kolejnej re-
wolucji technologicznej, jaką spowoduje
sztuczna inteligencja. Pojawiła się techno-
logia, która jeszcze nie wyłoniła liderów,
wszyscy stoimy w blokach startowych,
mamy podobne szanse. Sprzyjają nam
też zmiany w światowej gospodarce, w ra-
mach których światowy kapitał wyprowa-
dza się z Chin i szuka nowej lokalizacji dla
produkcji. Zachód jest za drogi, Wietnam
czy Meksyk zbyt biedne i mało bezpiecz-
ne, Polska jest idealna. Wybór Trumpa ten
proces przyspieszy.
A my jakie mamy atuty?
W firmie, która stworzyła ChatGPT, jest
siedmiu naukowców, pięciu z nich jest Po-
lakami. Nie bójmy się w tę technologię za-
inwestować. Od 500 lat jedziemy na gapę,
nowe technologie ściągamy z Zachodu,
musimy to zmienić. Polaków trzeba zmo-
bilizować do większego wysiłku, ale żeby
to było możliwe, potrzebna jest wizja. Wi-
zja Polski na kolejne 25 lat.
Donald Tusk mówił kiedyś,
że jak polityk ma wizje,
to powinien udać się do lekarza.
Po co się szarpać przez kolejne 25 lat,
bo tyle nam potrzeba, jeśli nie wiadomo,
jaki cel chcemy osiągnąć? Ale jeśli powie-
my, że np. za 10 lat osiągniemy niezależ-
ność energetyczną i niskie ceny energii,
to już chyba warto? Wizja, że możemy się
stać jednym z liderów Europy, wydaje się
kusząca.
Czyli musimy zmienić priorytety?
Trzeba inwestować w przyszłość,
a nie w przeszłość. Ponad 30 mld zł, ja-
kie w przyszłym roku będą kosztować
13. i 14. emerytury, powinniśmy przezna-
czyć na AI, naukę i innowacje.
Piękna wizja, tylko bez inwestowania
w najstarsze, najliczniejsze pokolenia
trudno będzie wygrać wybory.
Drugiej szansy możemy nie dostać.
Pierwszy budżet po naszych wyborach
prezydenckich powinien pokazać nowe
priorytety. n
© MAREK WIŚNIEWSKI/PULS BIZNESU/FORUM
50 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Nie będzie już „dorosłych w pokoju”,
aby przypilnować Donalda Trumpa.
Prezydent elekt otacza się fanatykami,
politykami złamanymi i ekspertami
od „gorących dziewczyn”.
Najwierniejsi
będą pierwszymi
MARIUSZ ZAWADZKI Już w noc wyborczą 5 listopada były wyraźne sy-
gnały, że druga kadencja Donalda Trumpa będzie
inna niż pierwsza. Osiem lat wcześniej, kiedy
niespodziewanie pokonał Hillary Clinton, starał
się – na miarę swoich możliwości – dopasować
do sytuacji. Odprawił najważniejsze rytuały, jakich
oczekuje się od prezydenta elekta: dziękował ry-
walce „za wiele lat służby dla kraju”, mówił o „zasy-
pywaniu podziałów” i „narodowym pojednaniu”.
Tymczasem po zwycięstwie nad Kamalą Harris
zupełnie zlekceważył polityczne konwenanse.
1. Elon Musk doradza
przy wszystkich nominacjach.
2. Kristi Noem ma odpowiadać
za bezpieczeństwo krajowe.
3. Pete Hegseth, kandydat
na sekretarza obrony.
4. Marco Rubio
nominowany
na szefa dyplomacji.
5. Matt Gaetz, szykowany
na prokuratora generalnego.
1
© CHIP SOMODEVILLA/GETTY IMAGES, TAYLOR HILL/GETTY IMAGES, HANNAH BEIER/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, TERRY WYATT/GETTY IMAGES,
CHRISTIAN MONTERROSA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, BILL CLARK/CQ-ROLL CALL, INC/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 51
tygodniu. I znowu – kontrast z 2016 r. jest uderzający. Wów-
czas Trump był outsiderem, miał tremę debiutanta i – para-
doksalnie – respekt dla elit, które przy każdej okazji krytyko-
wał. Dlatego w jego pierwszym gabinecie zasiedli prominenci.
Sekretarzem obrony został powszechnie szanowany generał
Jim Mattis, wcześniej dowódca sił zbrojnych USA na Bliskim
Wschodzie, szefem dyplomacji – Rex Tillerson, były szef kon-
cernu Exxon-Mobil. I tak dalej. Później Trump kolejno zwalniał
ich z wielkim hukiem, bo w wewnętrznych naradach w Bia-
łym Domu mieli czelność wygłaszać własne zdanie albo nawet
się sprzeciwiać.
Zamiast podniosłego przemówienia do narodu usłyszeliśmy
znany z wieców swobodny strumień świadomości, przerywany
krótkimi występami przyjaciół i znajomych (np. szefa związku za-
paśników UFC), których Trump co chwila przywoływał na scenę.
Wezwani skwapliwie składali mu gratulacje i prześcigali się w po-
chlebstwach. Przypominało to raczej huczną imprezę firmową
albo urodzinową, a nie tradycyjny, solenny finał amerykańskiej
kampanii wyborczej. Trump 2.0 już nie stara się grać roli prezy-
denta, tylko po prostu jest sobą.
Dobitnym tego potwierdzeniem są szokujące nominacje
na najważniejsze stanowiska, które posypały się w ubiegłym
2 3
4 5
52 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Trump 2.0 nie ma już tremy. Zupełnie go nie obchodzi, co po-
wiedzą elity i media. Nauczony złymi doświadczeniami z pierw-
szej kadencji wybiera do swojej drużyny wyłącznie ludzi, których
dobrze zna, lubi – lub wie, że będą posłuszni.
Na poważnie?
Na sekretarza obrony nominował przystojnego Pete’a Heg-
setha, prezentera weekendowej telewizji śniadaniowej w Fox
News. Trump wiele razy dzwonił do jego programu i zawsze
świetnie im się rozmawiało na antenie. Najczęściej wspólnie
narzekali na „wroga wewnętrznego”, czyli na Demokratów
i tysiące bezimiennych urzędników, którzy próbują narzu-
cać Ameryce niezdrowe liberalne wzorce. Zanim w 2014 r.
Hegseth pojawił się na ekranach Fox News, był żołnierzem,
służył w Iraku i Afganistanie. Trump uznał, że tyle w zupeł-
ności wystarczy, żeby pokierować Departamentem Obrony,
który ma roczny budżet 800 mld dol. i nadzoruje ponad 2,5 mln
ludzi (w tej liczbie są żołnierze zawodowi, urzędnicy resortu
i rezerwiści z Gwardii Narodowej).
W chwili najcięższej próby Hegseth wykazał się godną podziwu
lojalnością. Kiedy 6 stycznia 2021 r. zwolennicy Trumpa wdarli
się do Kapitolu, żeby przerwać procedurę zatwierdzania wyniku
wyborów, komentował w Fox News: „To nieprawda, że ci ludzie są
zwolennikami teorii spiskowych. Oni kochają wolność i nie mogą
znieść tego, co antyamerykańska lewica zrobiła z naszym krajem”.
W tamtych dniach próbę wierności przeszedł również kongres-
men Matt Gaetz, nagrodzony teraz nominacją na prokuratora
generalnego. Nieustannie powtarzał brednie o „fałszerstwach”
i do ostatniej chwili przekonywał republikańskich kolegów
w Kongresie, żeby formalnie odrzucili wynik wyborów (ostatecz-
nie 115 z nich nie udało się przekonać; ich głosy za potwierdze-
niem wyniku w połączeniu z głosami Demokratów udaremniły
zamach stanu).
Nominacja 42-letniego Gaetza wzbudziła w Waszyngtonie
szczególne poruszenie. Po pierwsze, tylko przez rok – i to bardzo
dawno temu – pracował jako prawnik. Jego kompetencje są więc
dość wątpliwe. Po drugie, ma słabość do młodych dziewcząt; była
nawet jakaś 17-latka, której miał zafundować wspólne wakacje.
Ponieważ płacenie nieletnim za seks jest w USA przestępstwem,
Departament Sprawiedliwości (którym Gaetz ma teraz kierować!)
wszczął w tej sprawie śledztwo. Zostało umorzone z braku niezbi-
tych dowodów, ale niezależnie sprawę badała również kongreso-
wa komisja ds. etyki, która w najbliższych dniach miała ogłosić
raport (już nie ogłosi, bo po nominacji Gaetz natychmiast zre-
zygnował z mandatu).
Co znamienne, Gaetz nigdy nie wypierał się związków z dziew-
czętami. Wręcz przeciwnie – wielu kolegom w Kongresie z dumą
pokazywał na telefonie nagie zdjęcia swoich partnerek. A o śledz-
twie w sprawie 17-latki mówił, że „ktoś próbuje wykorzystać
moją hojność wobec byłych partnerek”. Nawet w Partii Repu-
blikańskiej jest powszechnie nielubiany, bo rok temu jego afera
sparaliżowała Kongres. Kiedy republikański przewodniczący
Izby Reprezentantów Kevin McCarthy nie zgodził się zamknąć
śledztwa komisji ds. etyki, w ramach zemsty Gaetz skrzyknął kil-
koro republikańskich kolegów i razem zgłosili wotum nieufno-
ści wobec McCarthy’ego. Przy poparciu demokratycznej połowy
izby przewodniczący został obalony. Potem przez kilka tygodni
Republikanie nie umieli wybrać jego następcy, a bez przewodni-
czącego niższa izba Kongresu nie może normalnie działać.
„Nominacja Gaetza na prokuratora generalnego chyba nie jest
na poważnie” – komentowała republikańska senatorka z Alaski,
Liza Murkowski. Kilku jej partyjnych kolegów odgrażało się, że od-
rzuci tę kandydaturę – wszystkich szefów departamentów musi
po 20 stycznia 2025 r. zatwierdzić Senat. A ponieważ Republika-
nie mają tam minimalną większość – 53 na 100 miejsc – może się
okazać, że nominacja Gaetza nie zostanie zatwierdzona.
Czy jest to jednak realny scenariusz? Przecież w 2015 r., kie-
dy Trump zjechał po schodach ruchomych w swoim wieżowcu
w Nowym Jorku, żeby ogłosić start w wyborach prezydenckich,
wielu Republikanów w Kongresie też mówiło, że „to chyba nie
na poważnie”. A już rok później wszyscy ugięli kolana przed no-
wym przywódcą partii. Od tamtej pory ciągle klęczą. Nie zbun-
towali się nawet po katastrofie 6 stycznia 2021 r. Dlatego gabinet
osobliwości prezydenta Trumpa zostanie zapewne skompleto-
wany bez większych problemów.
Małe ręce obejmują
Szefową Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego zostanie
Kristi Noem, gubernatorka Dakoty Południowej, która zastrzeliła
własnego psa, rocznego szczeniaka, bo był nieposłuszny i oporny
w tresurze. Nie jest to żadna wstydliwa historia, którą wyciągnęli
jej polityczni wrogowie. Przeciwnie, sama opisała ją w autobio-
grafii, żeby pokazać, że jest stanowczą kobietą. A akurat potrzeba
takiej stanowczości, żeby przeprowadzić obiecaną przez Trumpa
deportację milionów nielegalnych imigrantów.
Pani Noem pomoże równie twardy i zdecydowany Tom Ho-
man, który powróci na stanowisko szefa Urzędu ds. Imigracji
i Ceł. W pierwszej kadencji Trumpa wdrażał osławiony pro-
gram rozdzielania rodzin, które nielegalnie przekraczały gra-
nicę z Meksykiem. Kilka tysięcy dzieci odseparowano wtedy
Tom Homan ma wrócić do Urzędu ds. Imigracji i Ceł Vivek Ramaswami ma odchudzić państwową administrację
© KENT NISHIMURA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, JOE RAEDLE/GETTY IMAGES, MICHAEL M. SANTIAGO/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 53
od rodziców. Po protestach obrońców praw człowieka program
wstrzymano, ale do dzisiaj kilkaset dzieci nie odnalazło swoich
rodziców, bo Urząd ds. Imigracji i Ceł miał bałagan w papierach
i nie wiadomo, które dzieci są czyje lub dokąd wysłano albo de-
portowano rodziców.
W tym gabinecie osobliwości bodaj najbardziej normalny
będzie senator Marco Rubio, który zostanie sekretarzem stanu.
W 2016 r. był rywalem Trumpa w republikańskich prawybo-
rach i wdawał się z nim w żenujące pyskówki. Twierdził m.in.,
że „Donald ma podejrzanie małe ręce, a to oznacza, że coś in-
nego też jest małe”. Dziś jest jednym z najwierniejszych jego
pretorian. Nominację na szefa dyplomacji wychodził sobie nie-
strudzoną pracą w kampanii wyborczej i pochlebstwami po-
wtarzanymi na każdym wiecu. Już kilkanaście miesięcy temu
dostosował swoje poglądy do poglądów Trumpa, tzn. zagło-
sował za wstrzymaniem pomocy dla Ukrainy, choć wcześniej
znany był w Waszyngtonie jako wielki fan NATO i nieprzejed-
nany wróg wszystkich światowych dyktatorów, z Władimirem
Putinem włącznie.
Oficjalną nominację do gabinetu otrzymał również Robert
F. Kennedy, zwariowany bratanek prezydenta zastrzelonego
w 1963 r. Zanim poparł Trumpa, startował jako kandydat nie-
zależny. W toku kampanii przyznał się, że 10 lat temu w ramach
żartu podrzucił w nowojorskim Central Parku zwłoki małego
niedźwiedzia, którego jakieś auto zabiło na szosie. Żart udał się
znakomicie: nowojorczycy byli zaszokowani, a lokalne media
dociekały, czy w parku zadomowiły się niedźwiedzie i ile ich
jeszcze jest.
Kennedy jest antyszczepionkowcem, więc Trump obiecał mu,
że „będzie mógł poszaleć w służbie zdrowia”. Już raz „poszalał”
– wprawdzie nie w Ameryce, ale na wyspach Samoa na Pacyfi-
ku. W 2018 r. po podaniu szczepionki na odrę zmarło tam dwo-
je niemowląt, a ich śmierć stała się dla antyszczepionkowców
symbolem (później się okazało, że pielęgniarka przypadkowo
zmieszała szczepionkę z zabójczym preparatem). Samoańczycy
przestali szczepić dzieci na odrę, a Kennedy udał się tam z wizytą,
żeby poprzeć lokalną działaczkę ruchu antyszczepionkowego,
niejaką Taylor Winterstein. Niestety dwa lata później na wyspach
wybuchła epidemia odry, kilka tysięcy małych dzieci zachorowa-
ło, a 83 zmarły. Po tej tragedii rząd Samoa ogłosił, że szczepionki
na odrę są obowiązkowe.
Kennedy absolutnie nie poczuwa się do winy. Na swoim blogu
pisał, że Winterstein jest bohaterką w globalnej walce z koncer-
nami farmaceutycznymi, które wmawiają ludziom szkodliwe lub
niepotrzebne szczepionki, żeby zarabiać miliardy dolarów.
Zgodnie z obietnicą złożoną w kampanii prezydent elekt ogło-
sił też, że powstanie nowy departament, który zajmie się odchu-
dzeniem administracji państwowej. Na jego czele staną dwaj
biznesmeni: Vivek Ramaswami, jeszcze rok temu rywal Trumpa
w prawyborach, który potem stał się jego żarliwym zwolenni-
kiem, oraz Elon Musk, najbogatszy człowiek świata, który prze-
kazał 150 mln dol. na kampanię wyborczą Trumpa.
Kocham diamenty
Z przecieków wynika, że rola Muska jest w praktyce znacznie
większa. Doradza przyszłemu prezydentowi przy wszystkich
nominacjach i uczestniczy w jego rozmowach telefonicznych
z zagranicznymi przywódcami. Taka zażyłość może budzić wąt-
pliwości, bo SpaceX, kosmiczna firma Muska, ma kontrakty z rzą-
dem USA (głównie z NASA i Departamentem Obrony) na ponad
15 mld dol. A już za dwa miesiące Trump będzie decydować, kto
dostanie kolejne kontrakty.
Pole do korupcyjnej współpracy wydaje się zatem ogromne.
Ale jest też potencjalna kość niezgody – media społecznościo-
we. Trump, który został wyrzucony z Twittera za „podżeganie
do przemocy” po przegranych wyborach 2020 r., nigdy tam nie
powrócił. Stworzył TruthSocial, własną kopię Twittera, i konse-
kwentnie ogłasza na niej wszystkie wyżej wymienione nominacje.
Dlaczego nie używa znacznie popularniejszej platformy X, wcze-
śniej Twittera, którą jego nowy przyjaciel wykupił dwa lata temu?
Dlatego, że TruthSocial jest obecnie największym – i to zdecydo-
wanie! – składnikiem majątku Trumpa i przejście na portal Muska
byłoby strzałem w stopę.
To jednak majątek wciąż niezrealizowany, zawarty w udziałach,
których sprzedaż może być ryzykowna. Na razie więc rodzina
Trumpów chwyta się innych, zdumiewająco różnorodnych form
zarobkowania. W pierwszej kadencji jeszcze się krygowali, te-
raz nie mają już żadnych skrupułów. Prezydent elekt osobiście
reklamuje zegarki marki Trump – podobno szwajcarskie, złote
i wysadzane diamentami, po 100 tys. dol. za sztukę. („Ponad sto
prawdziwych diamentów! To bardzo dużo diamentów… A ja ko-
cham złoto, kocham diamenty… Wszyscy je kochamy”).
Melania sprzedaje swoje stylizowane fotoportrety z Białego
Domu (różne serie tematyczne w cenie od 195 dol.) oraz wydaną
właśnie bestsellerową autobiografię (28 dol. w twardej okładce).
Ma ona 256 stron zapisanych zdaniami, które zupełnie nic nie
znaczą („Jako modelka doświadczyłam pewnych przeciwności,
ale pozostałam wierna swoim wartościom i dlatego, choć niektó-
re modowe wyzwania były trudne, to sprostałam im z gracją”).
Synowie Trumpa natomiast przekonali ojca, żeby wejść w spół-
kę z młodymi dynamicznymi założycielami nowego portalu kryp-
towalutowego World Liberty Financial, niejakimi Zakiem Folk-
manem i Chasem Herro. Donald junior mówi o nich w samych
superlatywach: „Są niesamowici, możesz ich zamknąć w pokoju
z zarządem Goldman Sachs i rozwalą całe towarzystwo”.
I rzeczywiście, robią wrażenie! „W świecie krypto możesz sprze-
dać nawet zasikane gówno owinięte w ludzką skórę. Za miliard
dolarów. Jeśli tylko dorobisz do tego dobrą historyjkę” – mówi
podekscytowany Herro w filmiku, który popularny satyryk John
Oliver wyszukał w internecie. Folkman kilka lat temu prowadził
internetowe kursy „Date Hotter Girls”, czyli „Randkuj z Gorętszy-
mi Dziewczynami” („Jeśli chcesz zabrać ją do domu, powiedz jej
o niesamowitych koktajlach, jakie umiesz robić. Albo o fajnym
tarasie, jaki masz w mieszkaniu. Albo o filmiku na YouTube, który
chcesz jej pokazać”).
Takich właśnie wspólników politycznych i biznesowych ma
prezydent. To nie żart! Ale nikogo już to chyba nie dziwi.
MARIUSZ ZAWADZKI
Robert F. Kennedy – antyszczepionkowiec na czele Departamentu Zdrowia?
54 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Rozmowa z Johnem Boltonem, niegdyś bliskim
współpracownikiem Donalda Trumpa, o tym, że były/
przyszły prezydent USA w zasadzie nie uprawia polityki.
Archipelag Trumpa TOMASZ ZALEWSKI: – Jako były doradca
Donalda Trumpa zna go pan jak mało
kto. Czego Ameryka może oczekiwać
po jego powrocie do Białego Domu?
Czym druga kadencja może się różnić
od pierwszej?
JOHN BOLTON: – To niezwykłe w amery-
kańskiej historii mieć prezydenta urzę-
dującego dwie kadencje, ale z przerwą.
Ostatnim takim był Grover Cleveland pod
koniec XIX w. Jest tu pewien paradoks.
W styczniu Trump odzyska władzę, ale jed-
nocześnie od początku będzie lame duck,
politycznie osłabiony, bo według konsty-
tucji nie może się ubiegać o trzecią kaden-
cję. Ma więc niewiele czasu na realizację
swych planów, dlatego przewiduję jego
ogromną aktywność na początku kadencji.
Z czego w praktyce będzie wynikać
to osłabienie?
Choćby z tego, że senatorowie są wy-
bierani na sześć lat, a więc ci nowo wy-
brani będą wciąż w Senacie, kiedy Trum-
pa w Białym Domu już nie będzie. Może
to wpłynąć na ich sposób myślenia.
Pan i wielu innych ostrzegało, że Trump
może zniszczyć lub poważnie osłabić
amerykańską demokrację.
Trump spowoduje wiele szkód – tak jak
w pierwszej kadencji. Ale nie zgadzam się
z tymi, którzy mówią, że jest egzystencjal-
nym zagrożeniem dla demokracji. Konsty-
tucja USA jest silna, nasze instytucje są sil-
ne, większość Amerykanów wierzy w rząd.
Trump, ponieważ widzi wszystko w kate-
goriach personalnych, nie rozumie reguł,
norm i ograniczeń systemu. Nie dlatego,
że ma jakąś filozofię autorytaryzmu. On
postrzega wszystko przez pryzmat tego,
co mu przyniesie korzyści.
Nie jest faszystą, jak nazwało go wielu,
w tym nawet Kamala Harris?
Żeby być faszystą, trzeba mieć jakąś fi-
lozofię. A Trump nie jest do tego zdolny.
A czego świat może oczekiwać
od Trumpa?
Należy pamiętać, że w pierwszej kaden-
cji najlepiej opisywał go przymiotnik „nie-
przewidywalny”. Poza brakiem filozofii on
również nie uprawia polityki w tym sensie,
w jakim na Zachodzie rozumiemy to po-
jęcie. To znaczy: oto są moje cele i oto,
co zrobię, by je osiągnąć. Robi wszystko
z dnia na dzień. W pierwszej kadencji
podjął tysiące decyzji, które można po-
równać do archipelagu kropek na niebie.
Jeśli chcesz, spróbuj je ze sobą połączyć.
Ale nawet Trump tego nie potrafi. Nie łą-
czą się w spójną całość. Druga kadencja
będzie wyglądała tak samo.
Trump twierdzi, że zakończy
wojnę w Ukrainie w 24 godziny.
Nie powiedział jak, ale zrobił
John Bolton (rocznik 1948)
– w latach 2018–19 doradca
ds. bezpieczeństwa narodowego
Donalda Trumpa (od tamtego czasu
są pokłóceni), wcześniej ambasador
USA przy ONZ (2005–06). Zagorzały
neokonserwatysta, zwolennik
wojen w Iraku i Afganistanie oraz
siłowej zmiany reżimów m.in.
w Wenezueli i na Kubie, publicznie
nawoływał do zbombardowania
instalacji nuklearnych w Korei Płn.
oraz Iranie. Związany
z Republikanami od czasów
prezydentury Ronalda Reagana.
© STR/NURPHOTO/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 55
to za niego wiceprezydent elekt.
A plan J.D. Vance’a jest następują-
cy: po rozmowach między Kijowem
i Moskwą dochodzi do rozejmu
na obecnej linii frontu, która stanie
się ufortyfikowaną linią demarka-
cyjną, Ukraina ma też zrezygnować
z ubiegania się o członkostwo w NATO.
Co o tym myśleć?
Pamiętajmy, że jeśli Trump zgadza
się z czymś rano, to po południu może
już się nie zgadzać. Jednocześnie trzeba
przyznać, że plan Vance’a to katastrofa
dla Ukrainy. Jest bardzo niebezpieczny
dla krajów członków NATO w Europie
Wschodniej. To prawdziwa zachęta dla
Kremla do agresji. Dużo jednak zależy
od tego, kim będą doradcy Trumpa. Ukra-
ina ma wciąż silne poparcie wśród Repu-
blikanów w Senacie i w całym kraju.
Trump może obciąć pomoc dla Ukrainy
bez zgody Kongresu?
Tak. Politykę bezpieczeństwa narodo-
wego prowadzi prezydent. Myślę, że będą
próby przekonywania Trumpa, by nie za-
przestał tej pomocy, ale to niełatwe. Trump
chce, by wojna się zakończyła do 20 stycz-
nia (kiedy obejmie rządy – przyp. red.).
To samo z wojną na Bliskim Wschodzie.
Powiedział w kampanii, że gdyby był pre-
zydentem, do żadnej z tych wojen by nie
doszło. To śmieszne, nikt nie wie, jak
to by się wszystko potoczyło. Ale chodzi
o to, że on nie chce zawracać sobie tym
głowy. Chce mieć obie wojny za sobą. Nie
obchodzi go, jaki będzie ich rezultat.
A czy Władimir Putin w ogóle będzie
chciał rozmawiać o rozejmie?
Przecież armia rosyjska czyni postępy
na froncie.
Jeden z doradców Trumpa tak to przed-
stawił: powiemy Wołodymyrowi Zełen-
skiemu, że obcinamy pomoc, a Putinowi:
jeśli nie będziesz negocjował, damy Ukra-
ińcom więcej pomocy. Czyli obie strony
byłyby potraktowane tak, jakby moralnie
były równe. A nie są.
Czy Joe Biden wystarczająco
wspiera Ukrainę?
Dotychczas ta pomoc nie była dostar-
czana w sposób strategiczny. Nigdy nie
powiedzieliśmy, jaki jest plan wyrzucenia
Rosjan z Ukrainy i czego Ukraińcy potrze-
bują. Zamiast tego mieliśmy jedną debatę
po drugiej: czy wysłać czołgi, czy samoloty
F-16, czy pozwolić wysyłać rakiety w głąb
terytorium Rosji. Po miesiącach dręczą-
cych debat podejmowano ostateczną de-
cyzję, ale potem kolejne miesiące upływa-
ły, zanim ją wdrażano w życie.
Czy Trump wycofa Amerykę z NATO?
To jest realne niebezpieczeństwo. Już
prawie to zrobił w 2018 r. na szczycie
Sojuszu w Brukseli. On jest niezadowo-
lony nie tylko z NATO, lecz także z umów
handlowych między USA i Unią Europej-
ską. Nie rozumie, co to jest kolektywny so-
jusz obronny. Myśli, że my, Amerykanie,
płacimy za obronę Europy i nic z tego nie
mamy. Mam nadzieję, że w administra-
cji i wśród jego stronników w Kongresie
znajdzie się dość takich osób, które mu
to wyperswadują. Ale wyjście z NATO to re-
alna możliwość.
Trump może też osłabić NATO,
wycofując część sił amerykańskich
z Europy. Nawet ze wschodniej
flanki Sojuszu.
To są uzasadnione obawy. Może uda się
wyperswadować mu całkowite wycofanie
wojsk. Ale osłabione więzi USA z NATO
miałyby skutek bardzo negatywny, nie
ma co do tego wątpliwości. Dla Trumpa
wielkim nagłówkiem w mediach nie by-
łoby „Trump osłabia NATO”, lecz „Trump
wychodzi z NATO”. A myślę, że on pragnie
wielkiego nagłówka.
Co kraje Europy powinny robić,
żeby temu zapobiec?
Cóż, prezydent Andrzej Duda ma do-
bre stosunki z Trumpem. Musi po prostu
spędzać z nim jak najwięcej czasu. I roz-
mawiać o tym, jak ważna jest kontynuacja
pomocy dla Ukrainy. Mówić o wszystkich
ciężarach, jakie Polska ponosi z powodu
tej wojny, i jakie są wydatki Polski na obro-
nę. Polska i USA to kraje bardzo sobie bli-
skie i Duda powinien to wykorzystywać.
W ekipie Trumpa roi się od zwolen-
ników twardego kursu wobec Chin,
z przyszłym jego doradcą ds. bezpie-
czeństwa narodowego Michaelem
Waltzem na czele. Czy możemy się spo-
dziewać prawdziwego tym razem, a nie
tylko zapowiadanego, amerykańskiego
„zwrotu ku Azji” kosztem Europy?
Mam nadzieję, że nie. Marco Rubio (no-
minat na sekretarza stanu – przyp. red.) jest
bardzo podobny w tej sprawie do Waltza.
A oni powinni zrozumieć, że istnieje oś
Moskwa–Pekin i zwycięstwo Rosji w Ukra-
inie będzie także zwycięstwem Chin. Waż-
ne jest, jak Pekin postrzega Zachód i jego
gotowość do przeciwstawienia się agresji
Chin – czy to na Tajwan, czy to na Morzu
Południowochińskim. Będziemy osłabie-
ni, jeśli Xi Jinping zauważy, że pozwalamy
Moskwie zwyciężyć. I odwrotnie – jeśli bę-
dziemy nadal pomagać Ukrainie, zasygna-
lizujemy Chinom, że wiele ryzykują, ata-
kując Tajwan albo zajmując kolejne wyspy
na Morzu Południowochińskim. Japonii,
Korei Południowej czy Tajwanowi grożą nie
tylko Chiny, ale i Rosja. To jeden z powo-
dów, dla których Korea Południowa sprze-
dała Polsce artylerię. I dla których Korea
zabiega – podobnie jak Japonia – o ściślej-
sze więzi z NATO. Oś Chiny–Rosja poka-
zuje, czemu te potencjalne konflikty i to,
co się dzieje w Ukrainie, jest powiązane.
A jaka będzie polityka Trumpa
wobec wojny Izraela z Hamasem,
Hezbollahem i innymi klientami Iranu
na Bliskim Wschodzie?
Systematyczne rozbijanie tych ugrupo-
wań przez Izrael zmienia układ sił w regio-
nie. Myślę, że Trump chce po prostu, żeby
ta wojna się zakończyła. Nie obchodzi go
specjalnie, jak do tego dojdzie i jaki będzie
jej rezultat. Mówi więc prawdopodobnie
premierowi Beniaminowi Netanjahu: rób,
co chcesz, do 20 stycznia, potem musimy
tę wojnę zakończyć.
Czy oznacza to również zielone
światło dla ataku na irańskie
instalacje nuklearne?
Tak sądzę. Dla Izraela to jest wspania-
ła okazja, by zniszczyć zdolności nukle-
arne Iranu. To największe zagrożenie
dla Izraelczyków.
Eksperci wojskowi przypomina-
ją, że trudno jest zbombardować
wszystkie te instalacje, częściowo
ukryte pod ziemią. A taki atak może
wywołać pełnoskalową wojnę
z Iranem. Skutkiem będzie też
skok światowych cen ropy.
Izrael ma realne zdolności, by uderzyć
w irańskie bazy nuklearne. Po 1 paździer-
nika zniszczył główne irańskie systemy
obrony powietrznej i osłabił ich zdolności
budowy rakiet. Izrael nie musi zniszczyć
całego programu nuklearnego Iranu – na-
wet jeśli zniszczy go częściowo, odbudowa
zabierze dużo czasu. A Trumpa nie obcho-
dzi, czy ceny ropy poszybują w górę, jeśli
stanie się to teraz, bo po 20 stycznia zno-
wu powinny spaść.
Na stanowisko dyrektora krajowego
wywiadu, nadzorującego wszystkie
agencje wywiadowcze, z CIA włącznie,
Trump mianował Tulsi Gabbard, znaną
z ostentacyjnej sympatii do Rosji.
Wojnę w Ukrainie interpretuje ona
zgodnie z linią kremlowskiej propagan-
dy. Czy nie oznacza to, że najważniejsze
amerykańskie tajemnice państwowe
mogą się dostać w ręce Putina?
Nominacja Gabbard jest bardzo niepo-
kojąca. Niezależnie od tego, czy jest ona,
czy nie, rzeczywistym agentem wpływu
działającym dla Rosji, jej poglądy są bar-
dzo szkodliwe. Jeśli zostanie zatwierdzona
przez Senat, będzie to katastrofa dla bez-
pieczeństwa narodowego USA. Zarówno
ona, jak i nominat na sekretarza obrony
Pete Hegseth nie mają żadnych zawodo-
wych ani moralnych kwalifikacji do peł-
nienia powierzanych im stanowisk. n
56 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Że jest trudny, twardy i wymagający, przyznają sami Niemcy. Być może dlatego,
że język niemiecki najlepiej odzwierciedla ich niejednoznaczny narodowy charakter.
Niemiecki z apostrofem
MAREK ORZECHOWSKI Z WEIMARU
To
jeszcze nie wojna domowa,
ale wielu Niemcom puściły
nerwy. Jeden z komentatorów
„Bilda” napisał, że „za każdym
razem, gdy widzi »apostrof
idiotów«, dostaje gęsiej skórki”. Z kolei
dziennikarz szacownej „Frankfurter All-
gemeine Zeitung” stwierdził, że to kolejny,
bulwersujący triumf języka angielskiego
nad niemieckim.
Chodzi o niedawną decyzję rady, któ-
ra dba o czystość języka niemieckiego.
Uznała ona, że tzw. dopełniacz – nomen
omen – saksoński, znany z języka angiel-
skiego, jest dopuszczalny w mowie Go-
ethego. Ów „apostrof idiotów” tak już
się w Niemczech upowszechnił, że rada
w zasadzie nie miała innego wyboru.
W uproszczeniu chodzi o literę „s” do-
dawaną na końcu słowa po apostrofie,
która wskazuje, że coś – określone w ko-
lejnym wyrazie – do czegoś lub kogoś
należy. Czyli jeśli na szyldzie w centrum
Berlina jest napisane np. „Andrea’s Bar”,
to nie jest to bar Andreasa, tylko Andrei.
5 milionów słów
„Apostrof idiotów” jest doskonałym
przykładem tego, jak Niemcy próbują swój
język upraszczać. A nie jest łatwo. Staty-
styczny Niemiec posługuje się 12–13 tys.
słów. Ich znajomość wystarczy, aby nie
być językowym analfabetą. To tzw. aktyw-
na znajomość języka. Ale aby zrozumieć,
o czym piszą gazety, poznać literaturę,
nie stracić kontaktu z kulturą i nauką, ko-
nieczna jest jeszcze pasywna znajomość
co najmniej 50 tys. słów.
Tyle że to nie jest cały niemiecki. Kie-
dy po raz pierwszy policzono niemieckie
słowa (w 1811 r.), wyszło, że jest ich 58 tys.
Ale wystarczy zerknąć do aktualnych
słowników (jak Duden), żeby się przeko-
nać, że 200–300 tys. to pułap, przy któ-
rym Niemiec może powiedzieć, że jest
dobrze wykształcony. A i tak języko-
znawcy straszą, że zasób niemieckich
słów, zidentyfikowanych komputerowo,
to… ponad 5 mln.
Zapanować nad tym próbuje wspo-
mniana rada językowa, która od 2004 r.
gromadzi lingwistycznych purystów. Oni
jedyni są upoważnieni do zmian, aktu-
alizacji, weryfikacji i unowocześniania
niemieckiego. W gruncie rzeczy poza
modyfikacjami skomplikowanej pisowni
rada skupia się jednak na zniemczaniu
obcych językowych naleciałości – głów-
nie z angielskiego właśnie. I jak w każ-
dym innym języku próby reformy rów-
nież w Niemczech wywołują protesty. Ale
rada ma jeszcze jedną, fundamentalną
[ Ś W I A T ]
© GERD DANIGEL/ULLSTEIN BILD/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 57
funkcję: baczy, aby niemiecki pozostał
niemieckim, jest on bowiem jedynym
ogniwem integrującym jakże różne nie-
mieckie krainy.
Isz lebe diś
Johann W. Goethe uważał go za najpięk-
niejszy język świata. Twierdził, że bez niego
nie byłoby romantyzmu. Heinrich Heine,
przez całe dojrzałe życie na bakier z nie-
mieckością, pisał w 1811 r., że „rozrywa mu
uszy”, że „brzydzi się własnych wierszy,
kiedy widzi, że napisane są po niemiecku”.
Tomasz Mann, mimo bolesnych doświad-
czeń z nazizmem, który zdewastował język
Goethego i Schillera, deklarował w dalekiej
Kalifornii, że jest on dla niego „prawdziwą
ojczyzną Niemca”. Podobnego zdania był
jeden z największych filozofów i języko-
znawców Wilhelm von Humboldt.
Tą ojczyzną był zresztą nie tylko dla
nich. Aż do zjednoczenia Niemiec w 1871 r.
ich mieszkańcy pozbawieni byli jednej oj-
czyzny. Substytutem był więc język, jedyne
spoiwo rozbitego narodu, bez którego nie
byłoby możliwe ujednolicenie obyczaju,
powiązanie różnych kulturowych, regio-
nalnych wątków i odmienności. Wreszcie
– dostarczenie fundamentu pod w miarę
jednolitą niemiecką tożsamość.
W tym kontekście łatwiej zrozumieć
eksponowaną w niemieckim życiu bogatą
różnorodność i wynikły z niej czytelny dy-
stans między południową Bawarią a pół-
nocnym Szlezwikiem, zachodnią Badenią
a wschodnią Saksonią, centralną Hesją
i leżącą na północnym wschodzie, blisko
Polski, Meklemburgią.
Ta odmienność dla mieszkańców Nie-
miec nie jest niczym nadzwyczajnym,
mają ją we krwi. Każdy z dzisiejszych
16 landów mógłby być niezależnym
państwem ze swoją tradycją i naturą,
doświadczeniem, polityczną kulturą i ję-
zykiem właśnie. Regionalna odrębność
jest dla nich ważniejsza od wirtualnej,
ogólnej wspólnoty niemieckiej. W tej
przestrzeni bowiem dominuje Hoch-
deutsch, standardowa niemczyzna, lite-
racka i na wskroś poprawna, konieczna,
ale nie do końca własna.
Za siedlisko tego wzorcowego niemiec-
kiego uznaje się region wokół Hanoweru.
Jest to język literacki najwyższej próby. Je-
śli oglądacie główne kanały niemieckiej
telewizji, słyszycie właśnie ten język, taki
jest również nauczany w szkołach. Ale
jeśli przełączycie się na niektóre lokalne
programy nadawane z Bawarii, Badenii,
Szwabii albo Saksonii – usłyszycie język
nieco inny.
Jeszcze inny był w NRD. W latach PRL
nauczanie języka niemieckiego w Polsce
opierało się na współpracy ze wschodni-
mi Niemcami; w Polsce przebywało wielu
nauczycieli i lektorów tego języka, Polacy
dla jego pogłębienia i doskonalenia wy-
jeżdżali do Lipska czy Drezna. I poznawa-
li, owszem, język niemiecki, ale głównie
saksoński, który w Niemczech zachod-
nich brzmi nie tyle obco, ile wręcz nie-
co prymitywnie.
Przykład: „kocham cię” w języku nie-
mieckim brzmi „Ich liebe dich”. Niemiec
z Hanoweru powie: „Ich liebe dich” niemal
dokładnie tak, jak jest napisane. Saksoń-
czyk z Lipska: „isz lebe diś”. Oczywiście,
każda niemiecka dziewczyna, również
w odległej od Lipska o setki kilometrów
Koblencji, zrozumie to miłosne wyznanie.
Ale czy zakocha się w Saksończyku i jego
„diś”, to już zupełnie inna sprawa.
Język ważny jest oczywiście również
w niemieckiej polityce. A sam Bundestag
jest właściwie jedyną narodową sceną,
na której każdy może mówić po swoje-
mu, nikt mu nie przerywa, nawet kiedy
nie wszystko rozumie.
Przykładowo, gdyby Franz-Josef Strauss,
były wieloletni przywódca CSU i premier
Bawarii, nie był z dziada pradziada Bawar-
czykiem i nie przemawiał w Bundestagu
w swoim barwnym języku, nigdy nie zapę-
dziłby w kozi róg swoich oponentów. Kiedy
na mównicy zabierał głos, skupiał na sobie
uwagę wszystkich i swoim nie do podro-
bienia akcentem oraz bogactwem wyrażeń
wywoływał nieustanny aplauz.
Z kolei problemy z elegancją wymowy
miał kanclerz Helmut Kohl, który pocho-
dził z Palatynatu. Odbijało się to w jego
suchym i drewnianym języku do tego
stopnia, że żaden hamburczyk albo hano-
werczyk nie mógł i nie potrafił się z nim
lingwistycznie – a więc i kulturowo – ani
zaprzyjaźnić, ani tym bardziej utożsamić.
Kohl zdawał sobie sprawę z tej „ułomno-
ści”, próbował ograniczać swoją językową
odrębność, pracował intensywnie nad wy-
mową. Ale kiedy wyrósł już na wielkiego
kanclerza, uznał w końcu, że to nie jego
domowy język decyduje o substancji poli-
tyki, którą uprawia, ale to, co ma w głowie.
Potwierdził to w 1990 r., kiedy zjednoczył
Niemcy. Potem nikt już nie kwestionował
jego wymowy.
A kiedy po drugiej stronie granicy nie-
miecko-niemieckiej przemawiał Erich
Honecker, jego język zdradzał nie tylko
fanatyzm i osobowość komunistycznego
przywódcy, lecz dla wrażliwych uszu był
odpychający. Słuchanie Honeckera razi-
ło, potęgowało dystans. Dziś, po latach,
można powiedzieć, że jego pozbawio-
na werwy i śladu charyzmy osobowość
i przede wszystkim jego język przyczyniły
się do fiaska projektu socjalizmu na nie-
mieckiej (wschodniej) ziemi. Honecker,
wbrew temu, co i jak mówił o rewolucyj-
nym duchu socjalizmu, był dla większości
mieszkańców NRD archetypem prowin-
cjonalnego drobnomieszczanina i mało-
miasteczkowego kołtuna. I takim językiem
się posługiwał.
Również zaraz po zjednoczeniu nie bra-
kowało dowcipów odnoszących się do ję-
zykowej specyfiki – a raczej odmienności
– wschodnich Niemiec. Regionalnym ję-
zykiem, niemal w całości odbiegającym
od Hochdeutsch, jest wspomniany saksoń-
ski. I to on głównie stał się ofiarą histo-
rycznego leksykalnego zbliżenia dwóch
podzielonych dotąd społeczeństw. Bo jaka
jest różnica między Turkiem z Berlina Za-
chodniego i mieszkańcem saksońskiego
Drezna? – pytano w jednym z dowcipów.
Turek mówi po niemiecku.
Luter i Biblia
Dziś odmienność saksońskiego jest już
oczywistością i rzadko kto zwraca na nią
uwagę. Tym bardziej że językoznawcy śle-
dzą rosnącą niechlujność w języku, której
źródłem jest rosnąca liczba wielojęzycz-
nych migrantów. Nie tylko zmieniają oni
obraz wielu miast, lecz także pozostawia-
ją ślady w niemieckiej kulturze, obyczaju
i przede wszystkim w języku. Jak daleko
idą te zmiany?
Straty notowane są przede wszystkim
w języku potocznym. Niemiecki codzien-
nej komunikacji redukowany jest do pro-
stych asocjacji. Poprawność językowa
staje się czymś obcym, forma komuni-
kacji zbliża się do prymitywnych gestów.
Rozbieżność między tym językiem a nie-
mieckim pisanym staje się coraz większa.
W wielu środowiskach wielkich miast – jak
w Berlinie – dominuje już tzw. Kiezdeutsch,
mieszanina niechlujnego niemieckiego
z językami migrantów. W efekcie substan-
cja kulturowego i cywilizacyjnego obiegu
staje się dla milionów mieszkańców Nie-
miec coraz mniej dostępna.
Tymczasem język niemiecki jest od cza-
sów Marcina Lutra fundamentem nie-
mieckości. Tomasz Mann pisał o wielkim
reformatorze, że jest w gruncie rzeczy
ojcem niemieckiego narodu. Nie byłoby
Lutra, nie byłoby świadomości wspólno-
ty, nie byłoby Niemców, jakich poznali
nasi przodkowie i jakich my znamy. Nie
byłoby niemieckiego, jednego dla wszyst-
kich języka.
A teraz w zasadzie nic nie stoi na prze-
szkodzie, żeby fundament jedności języ-
ka niemieckiego – Biblię przetłumaczoną
przez Lutra z greckiego na niemiecki – na-
zwać, o zgrozo!, „Luther’s Bibel”. n
58 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Viktor Orbán stał się najbardziej pojętnym uczniem Beniamina Netanjahu.
A według tych dwóch liderów Węgrzy i Izraelczycy są bardzo podobni do siebie.
Syjon nad Balatonem
ALEKSANDER KACZOROWSKI
Je
dnym z najbardziej zaskakują-
cych fenomenów politycznych
ostatnich lat jest alians przywód-
ców Węgier i Izraela, Viktora Or-
bána i Beniamina Netanjahu. Ci
dwaj politycy stali się wzorem do naśla-
dowania dla europejskiej skrajnej prawi-
cy i amerykańskich Republikanów. A ich
znaczenie jeszcze wzrosło po zwycięstwie
wyborczym Donalda Trumpa.
Orbán i Netanjahu są najbliższymi
sojusznikami prezydenta elekta USA.
Podobnie jak on nie liczą się z między-
narodową opinią publiczną, mają za nic
Unię Europejską, uważają NATO za re-
likt zimnej wojny. A największe europej-
skie państwa: Wielką Brytanię, Francję
i Niemcy – za multietniczne kolosy
na glinianych nogach. George Soros jest
dla nich śmiertelnym wrogiem, sponso-
rem masowych migracji, które uważają
za największe zagrożenie. Władimir Pu-
tin zaś partnerem, z którym należy roz-
mawiać o przyszłości Ukrainy i Bliskie-
go Wschodu. Europa Środkowa, będąca
od dekad buforem i klientem Zachodu,
ma być now ym punktem ciężkości
Starego Kontynentu, a Budapeszt – jego
symboliczną stolicą.
Jak to możliwe, że przywódca węgier-
skiej prawicy, która przecież nie rozliczy-
ła się z niechlubnych tradycji antysemic-
kich i współudziału w zagładzie Żydów,
stał się najbliższym partnerem polityka
będącego ideologicznym spadkobiercą
syjonizmu?
Orbán jest uczniem Netanjahu, a ide-
ologia jego partii Fidesz produktem wielo-
letniego procesu wychowawczego, w któ-
rym premier Izraela odegrał rolę mentora.
Podobieństwa ideologiczne są skutkiem,
© BALAZS MOHAI/EPA/PAP
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 59
nie zaś przyczyną zbliżenia tych polity-
ków. To Netanjahu wiele lat temu wpro-
wadził Orbána na republikańskie salony
w USA; to on polecił mu speców od mar-
ketingu politycznego, którzy wymyślili
zwycięską strategię wyborczą Fideszu
w 2010 r. i kolejne.
W naszym regionie, także w Polsce,
nie brakuje polityków, którzy chcieliby
uczynić swój kraj środkowoeuropejskim
Izraelem. Państwem dumnym ze swo-
jej historii i pionierem nowoczesnych
technologii, prowadzącym asertywną
(to eufemizm) politykę wobec sąsiadów.
Bezwzględnie egzekwującym interesy
narodowe oraz łączącym politykę de-
mograficzną i tożsamościową w uświę-
conym przez religię akcie inżynierii spo-
łecznej i kulturowej.
Wielu z nich zabiegało o względy Ne-
tanjahu, który wydaje się niezatapialny.
Niczym Noe – wbrew opinii części wybor-
ców, wbrew mediom i niechęci demokra-
tycznych prezydentów USA. Wbrew wyro-
kom izraelskich sądów i krytyce ze strony
instytucji międzynarodowych. Sześć razy
stał na czele rządu i najdłużej w histo-
rii Izraela sprawuje ten urząd. Coś nam
to przypomina? Tak, Orbán również pobił
ten rekord. I to jego Netanjahu namaścił
na swego wybrańca.
Przełomem w ich relacjach była wi-
zyta Orbána w Izraelu w 2005 r. Był on
wtedy przegranym politykiem, byłym
premierem i eksliberałem, dawnym
działaczem studenckim, który u schył-
ku komunizmu uwierzył w wolny rynek
i chciał, by na Węgrzech żyło się „jak
na Zachodzie” (przez chwilę studiował
nawet na Oksfordzie dzięki stypen-
dium Sorosa). W 1990 r. został posłem,
a trzy lata później szefem Fideszu, który
przypominał wówczas Kongres Libe-
ralno-Demokratyczny, pierwszą partię
Donalda Tuska.
Orbán zorientował się, że zabieganie
o względy budapeszteńskich salonów
to droga donikąd. I pod koniec ubiegłego
wieku ostro skręcił w prawo, by przejąć
tradycyjny elektorat węgierskiej prowin-
cji. Plan wypalił, on sam w wieku 35 lat
stanął na czele rządu koalicyjnego zło-
żonego z Fideszu, chadeków i drobnych
rolników. Po przegranych w yborach
w 2002 r. został z łatką polityka tolerują-
cego w swoim obozie jawnych antysemi-
tów. Ale za to przejął masę upadłościową
skłóconej, rozdrobnionej prawicy.
Orbán miał długie osiem lat, by za-
stanowić się, jak wrócić do władzy i już
jej nie oddać. Najważniejsze było odzy-
skanie centrowych wyborców – musiał
się uwiarygodnić w ich oczach (i odciąć
od środowisk antysemickich, które prze-
jął faszystowski Jobbik). Osiągnął ten cel
dzięki zainicjowanej w 2005 r. współ-
pracy z Netanjahu, ówczesnym mini-
strem finansów.
Netanjahu, starszy od Orbána o 13 lat,
chętnie się spotkał z węgierskim poli-
tykiem. Węgry, wraz z innymi krajami
Europy Środkowej, weszły rok wcześniej
do Unii Europejskiej i mogły się stać waż-
nym sojusznikiem Izraela w jego trud-
nych relacjach z UE. Nie bez znaczenia
był fakt, że nad Dunajem mieszka stu-
tysięczna społeczność żydowska, jedna
z najliczniejszych w Europie. Jednak-
że kluczem do ich współpracy okazał
się pragmatyczny stosunek do historii
i transakcyjny do polityki. A także wyjąt-
kowo zgodne pojmowanie losu „małych
narodów”.
Zgodnie z logiką Orbána i Netanjahu
Żydzi i Węgrzy są do siebie bardzo podob-
ni: skazani na wielkość lub unicestwie-
nie. Zachowują unikatową tożsamość
w otoczeniu, z którym nie mają wiele
wspólnego. Własne państwo jest ich na-
rodowym bastionem, którym nie mogą
się z nikim dzielić – na pewno nie z ludź-
mi innej rasy i wiary. Muszą w pełni kon-
trolować granice; tym bardziej że część
ziem, które uznają za swoje, wciąż znaj-
duje się poza nimi. Nikt więc nie będzie
im mówił, kogo mają wpuszczać do kra-
ju, a kogo nie.
Węgrzy i Żydzi prowadzą aktywną
politykę demograficzną: zachęcają
kobiety do rodzenia dzieci i sprowadzają
rodaków z diaspory. Nie akceptują muzuł-
manów; Izrael nie uznaje prawa „do po-
wrotu” Palestyńczyków, a Węgry po 2015 r.
zablokowały wprowadzenie unijnego sys-
temu kwot uchodźczych. Były za to kry-
tykowane przez Brukselę i organizacje
pozarządowe, ale dziś pod względem
stosunku do niekontrolowanej migracji
Orbán i Tusk w jednym stoją domu.
Gdyby Netanjahu był politykiem liberal-
nym czy lewicowym, być może zacząłby
rozmowę z Orbánem od wypomnienia mu
zbrodni na Żydach, popełnionych przez
kolaborujący z Hitlerem reżim Horthyego,
tamtejszych faszystów i węgierską armię.
Netanjahu nie zamierzał jednak wysłu-
chiwać przeprosin, a Orbán nie zamie-
rzał przepraszać.
Węgier pojechał do Izraela, by zapro-
ponować interes. Jako przyszły premier
zrobi wszystko, by uczcić pamięć ży-
dowskich ofiar wojny, i uczyni Węgry
bezpiecznym miejscem dla Żydów. Bę-
dzie też wspierał Izrael, choćby wbrew
Europie Zachodniej. Będzie zachęcał
do aliansu z Izraelem polityków z państw
Grupy Wyszehradzkiej: Polski, Czech
i Słowacji. W zamian prosi o współpracę
i pomoc w dotarciu do środowisk repu-
blikańskich w Ameryce.
Orbá n z naw ią zką w y w ią za ł się
ze swych obietnic. Odkąd wrócił do wła-
dzy w 2010 r., Węgry konsekwentnie zaj-
mują proizraelskie stanowisko na forum
Unii i ONZ. Podobnie jak Netanjahu, stu-
dził nadzieje związane z arabską wiosną
ludów, a podczas kryzysu uchodźczego
w 2015 r. ogrodził kraj drutem kolcza-
stym i zainicjował największą anty-
islamską kampanię w dziejach nowo-
czesnej Europy.
W lipcu 2017 r. Orbán zorganizował
spotkanie premierów Grupy Wyszeh-
radzkiej i Izraela. Podczas szczytu w Bu-
dapeszcie Netanjahu dał jasno do zro-
zumienia, że warunkiem pogłębienia
współpracy z Jerozolimą jest podjęcie
przez te kraje działań na rzecz zmiany
krytycznej polityki UE wobec konflik-
tu izraelsko-palestyńskiego. Innymi
słowy Polska, Czechy, Słowacja i Wę-
gry miały utworzyć proizraelskie lobby
w Unii Europejskiej.
PiS okazał się jednak zbyt zafiksowa-
ny na tzw. polityce historycznej, by pójść
drogą Orbána. Ponadto Jarosław Kaczyń-
ski nigdy nie był takim hegemonem pra-
wicy jak premier Węgier. W Budapeszcie
rząd reprezentowała Beata Szydło; w tym
czasie pisowscy propagandziści bredzi-
li o Międzymorzu i Polsce jako liderze
regionu. Dziś Polska nie ma żadnych
partnerów w Europie Środkowej poza
Czechami i państwami bałtyckimi. I nie
jest to „wina Tuska”, tylko skutek polityki
Orbána, który od lat systematycznie za-
cieśnia więzi z premierem Słowacji Ro-
bertem Ficą, byłym premierem Czech
Andrejem Babišem i prezydentem Serbii
Aleksandarem Vučiciem.
Przy tym wszystkim Orbán nie ma
kompleksu mesjańskiego. Nie twierdzi,
że Węgry są liderem regionu. Realizuje
własne interesy i szuka sojuszników. Ci
zaś lgną do niego, wiedząc, że ma dosko-
nałe relacje z Trumpem. Amerykańska
prasa od dawna wieszczy „orbanizację
Ameryki”; ćwierć wieku temu Węgrzy
jeździli po nauki do Waszyngtonu, ale te-
raz to Republikanie uczą się od premiera
Węgier, jak zdemolować system politycz-
ny i przekształcić liberalną demokrację
w demokratyczny autorytaryzm.
Na dodatek ów integralny nacjonalizm
Orbána i rewizjonistyczny syjonizm Ne-
tanjahu mają wspólne źródło: odrzuce-
nie wartości oświeceniowych, utożsa-
mianych dziś z liberalizmem. Z tego
60 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Viktor Orbán pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie, 2018 r.
samego zatrutego źródła wydostają
się miazmaty amerykańskiej altprawi-
cy i trumpizmu, od dawna podskórnie
obecne w Partii Republikańskiej, a dziś
będące daniem głównym w jej politycz-
nym menu. Dotychczas chrześcijański
syjonizm był specjalnością fundamen-
talistycznych środowisk w Ameryce, po-
strzegających Izrael jako strażnika Ziemi
Świętej i obrońcę judeochrześcijańskiej
tradycji przed muzułmanami. Dziś ta-
kie postrzeganie Izraela jest powszechne
również w Europie.
Orbán jest najbardziej proizraelskim
premierem w dziejach Węgier. Od cza-
su ataku terrorystów z Hamasu na Izra-
el 7 października 2023 r. sprzeciwia się
wszelkim próbom potępienia na forum
międzynarodowym działań sił zbroj-
nych Izraela w Strefie Gazy czy w po-
łudniowym Libanie. Jego rząd zakazał
również organizowania jakichkolwiek
manifestacji propalestyńskich na tere-
nie Węgier.
Orbán jest też prekursorem proizra-
elskiego zwrotu europejskiej skrajnej
prawicy. Dziś tylko lewica i liberałowie
w Europie Zachodniej i USA oskarżają
Izrael o ludobójstwo. Prawica uważa,
że cel – zniszczenie Hamasu i Hezbolla-
hu, organizacji terrorystycznych sponso-
rowanych przez Iran – uświęca wszelkie
środki. W Polsce pogląd ten podzielają
wszystkie partie polityczne, z wyjątkiem
marginalnych ugrupowań lewicy (Ra-
zem) i skrajnej prawicy.
Wynika to z kompleksów wobec Izra-
ela, ze strachu przed oskarżeniami
o antysemityzm, z obojętności wobec
losu ludności cywilnej w Strefie Gazy
i Libanie oraz swoiście pojmowanego
realizmu politycznego. Ale takie sta-
nowisko nie ma żadnych konsekwen-
cji, gdyż żadna siła polityczna w Polsce
nie ma dziś bezpośredniego kontaktu
z Netanjahu.
Jego sojusznicy są gdzie indziej.
Na Węgrzech nawet Jobbik zrezygnował
z antysemickiej retoryki. W Amsterda-
mie po tym, jak 7 listopada propalestyń-
scy bojówkarze pobili kilkudziesięciu
izraelskich kibiców piłkarskich, Geert
Wilders, lider największego ugrupowa-
nia koalicji rządzącej, zażądał aresz-
towania i natychmiastowej deporta-
cji sprawców.
Partia Wolności Wildersa współtwo-
rzy w Parlamencie Europejskim trzecią
co do wielkości frakcję Patrioci dla Eu-
ropy, założoną w czerwcu 2024 r. przez
Orbána, Babiša oraz Herberta Kickla,
szefa Austriack iej Partii Wolności.
W skład frakcji wchodzą także m.in.
Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen,
Liga Matteo Salviniego i hiszpański Vox.
Wszystkie te ugrupowania łączą anty-
islamizm, eurosceptycyzm, chęć doga-
dania się z Kremlem i podziw dla Izraela.
Przyczyny tego fenomenu tkwią w dłu-
gofalowych trendach demograficznych
Starego Kontynentu. Chodzi o katastro-
falny spadek dzietności we wszystkich
państwach UE – zarówno tych, które pro-
wadzą aktywną politykę prorodzinną,
jak Francja, Czechy czy Węgry, jak i tych,
które tylko ją markują, jak Polska. Nie
ma w Europie kraju, którego populacja
wzrastałaby dzięki nowonarodzonym;
rośnie ona, głównie na Zachodzie, dzięki
migrantom, przede wszystkim z krajów
Bliskiego Wschodu i Afryki, a ostatnio
także Ukrainy.
Związane z tym wyzwania dla po-
czucia bezpieczeństwa i tożsamości
Europejczyków sprawiły, że w retoryce
skrajnej prawicy miejsce wyimaginowa-
nego Żyda zajęli muzułmanie i uchodź-
cy. Wzorem do naśladowania stali się
Izraelczycy, walczący o przetrwanie
z bronią w ręku i płodzący znacznie
więcej dzieci niż jakiekolwiek rozwinięte
społeczeństwo na świecie. Współczyn-
nik dzietności w Izraelu w 2022 r. wyniósł
2,89, w Polsce – 1,26, na Węgrzech – 1,56,
we Francji, będącej pod tym względem
liderem UE – 1,79.
Średnią w Izraelu zaw yżają orto-
doksyjni Żydzi; przeciętna rodzina ma
6–7 dzieci. Ale także nieortodoksyjne
Żydówki rodzą więcej dzieci niż Euro-
pejki oraz izraelskie Arabki, znacznie
powyżej progu zastępowalności poko-
leń, który wynosi 2,1. I – co najważniej-
sze – poziom dzietności wśród nieorto-
doksyjnych Żydówek, które po szkole
służą w wojsku, a potem idą na studia
i do pracy, nadal rośnie. To wypadkowa
polityki prorodzinnej państwa i ogólno-
narodowej kultury, w której posiadanie
dzieci jest cool.
Pomysł, że społeczeństwa europej-
skie mogą się upodobnić do izraelskie-
go, może wydawać się fantasmagorią.
Ale wielu Europejczyków wierzy, że jest
to możliwe. Wyborcy Orbána i Le Pen,
Wildersa i Salviniego chcą białej Europy
i państwa narodowego, które pomoże ro-
dzinom mieć tyle dzieci, ile tylko zechcą.
Niechęć do migrantów idzie w parze
z pogardą dla młodych wyemancypowa-
nych kobiet, które nie zamierzają mieć
dzieci. J.D. Vance, wiceprezydent elekt
USA, nazywa je „bezdzietnymi kocia-
rami”. I to właśnie one są największymi
przegranymi amerykańskich wyborów
i cywilizacyjnej zmiany, którą symboli-
zują Trump, Orbán i Netanjahu.
ALEKSANDER KACZOROWSKI
© MENAHEM KAHANA/AFP/EAST NEWS
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 61
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
16 listopada 1974 r. Ziemia stała się jednym z jaśniejszych punktów na radiowej mapie
Drogi Mlecznej. Ludzkość podjęła próbę kontaktu z obcą cywilizacją.
Głos w kosmos
F ŁUKASZ TYCHONIEC
ala o częstotliwości 2,38 GHz, podobna do tych
używanych do przesyłania sygnału wi-fi, rozpo-
częła swoją podróż przez przestrzeń kosmiczną.
1679 bitów poniosło informacje o formach ży-
cia, które po 3,7 mld lat ewolucji stały się zdolne
do komunikacji z otaczającym je wszechświatem
– Homo sapiens. Wiadomość wysłano 50 lat temu,
jednak wciąż nie osiągnęła celu podróży. Gromada
kulista M13 w gwiazdozbiorze Herkulesa znajduje się bowiem
na rubieżach naszej Galaktyki, jest odległa od nas o kilkanaście
trylionów (miliard miliardów) kilometrów. Sygnał przemierza-
jący przestrzeń ledwo wydostał się więc z naszego kosmicznego
podwórka, a do celu dotrze za ok. 25 tys. lat.
Można odnieść wrażenie, że nadawcy celowo wysłali wiado-
mość tak daleko. Sygnał nie dotrze bowiem do celu za ich życia.
Nawet jeśli pokona 25 tys. lat świetlnych, to u kresu podróży nie
napotka Mgławicy M13, wszystko bowiem we wszechświecie pły-
nie i nawet setki tysięcy gwiazd w gromadzie krążą we własnej
podróży wokół centrum Galaktyki. Sygnał pomknie zatem
Antena teleskopu Arecibo
w Portoryko, skąd wysłano
słynną wiadomość,
zawaliła się w 2020 r.
© DORA RAMIREZ/SHUTTERSTOCK
62 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
zapewne dużo dalej. W praktyce była to więc raczej demon-
stracja możliwości niż prawdziwa próba kontaktu. Wydaje się,
że najważniejszym odbiorcą byli mieszkańcy Ziemi, do których
nadawcy zdawali się mówić: „Droga ludzkości, jesteśmy w stanie
stać się zauważalni dla naszych kosmicznych sąsiadów. Co za-
mierzamy z tym zrobić?”.
Przewodnik w pikselach
Treść wiadomości przygotowali astronom Frank Drake wraz
ze swoimi studentami Richardem Isaacmanem i Lindą May
oraz z Jamesem C.G. Walkerem, pracownikiem teleskopu Are-
cibo. Swoje trzy grosze dorzucił też legendarny popularyzator
astronomii i autor książki „Kontakt” Carl Sagan.
Okazją do jej wysłania było zwieńczenie prac nad moder-
nizacją teleskopu Arecibo w Portoryko i zademonstrowanie
mocy jego 306-metrowej anteny, dziś będącej już tylko wspo-
mnieniem przeszłości (zaniedbywana przez lata uległa bez-
powrotnemu zniszczeniu w 2020 r.). Wysłany z anteny strumień
fotonów był potężną wiązką energii – bez problemu mógł zostać
zaobserwowany gdziekolwiek w naszej Galaktyce (oczywiście
pod warunkiem że obcy wiedzą, gdzie szukać, i mają podobny
teleskop). Tzw. wiadomość Arecibo zdobyła medialne nagłówki
i wzbudziła szereg kontrowersji. Pojawiały się głosy, że naraża-
my się na wykrycie przez wrogo nastawionych obcych, i pyta-
nia o to, kto powinien decydować o treści i w ogóle o podjęciu
tego rodzaju konwersacji.
„List” sprzed pół wieku był swego rodzaju przewodnikiem
po życiu na Ziemi. Zaczynał się od prostej prezentacji języka,
w którym go zapisano: rzędu cyfr od 1 do 9 w formacie binar-
nym. Wiadomość kodowała kluczowe dla życia pierwiastki:
wodór, węgiel, azot, tlen i fosfor, podając następnie ich ilości
w kluczowych nukleotydach tworzących DNA. Wysyłając ją,
możemy przynajmniej zaspokoić ciekawość odległych obcych,
zadających sobie być może te same pytania, co my. Czy jeśli ist-
nieje inne biologiczne życie we wszechświecie, to jest podobne
do naszego? Czy składa się z tych samych budulców co nasze?
Dalsza część wiadomości była graficzna. Sygnał binarny
kodował piksele, które tworzyły obraz: ludzką sylwetkę i po-
dwójną helisę DNA. W jej centrum pojawiała się informacja
o długości ludzkiego DNA. W 1974 r. szacowano ją na 4,3 mld
par nukleotydów, dziś mówi się o 3 mld. Nie tylko ta informacja
jest już nieaktualna – w 1974 r. Ziemię zamieszkiwało 4,3 mld
ludzi, obecnie to już ponad 8 mld. Potencjalni odbiorcy dowie-
dzą się też nieco o naszym kosmicznym podwórku. W wiado-
mości opisano graficznie Słońce i planety (z Plutonem). Trzecia
od Słońca planeta została wyróżniona, na rysunku wysuwała
się w stronę binarnego ludzika, sugerując, gdzie szukać jedy-
nego zamieszkanego miejsca w Układzie Słonecznym. Wia-
domość wieńczył schemat teleskopu Arecibo i jego rozmiar:
2430 jednostek długości fali sygnału (126 mm) daje dokładnie
306,2 m. To średnica anteny.
Luki w opowieści
Popkultura jest pełna przeróżnych wersji interakcji dwóch
kosmicznych inteligencji. Niektóre są agresywne, inne mniej,
zdarzają się też pokojowo nastawione. Jednym z ciekaw-
szych przykładów jest popularna seria „Problem trzech ciał”
chińskiego pisarza Liu Cixina, która doczekała się serialowej
adaptacji.
Główna bohaterka, znajdując sposób na komunikację z obcą
cywilizacją (również za pomocą teleskopu radiowego), podej-
muje samodzielną decyzję w imieniu całej ludzkości. Mimo
świadomości, że ta cywilizacja nie jest do Ziemian przyjaźnie
nastawiona, zaprasza ją do nas, mówiąc z rezygnacją: „Pomogę
wam podbić ten świat. Nasza cywilizacja nie jest już w stanie
sama rozwiązywać swoich problemów”. Dziś, z coraz większym
niepokojem obserwując zmiany klimatu, też możemy się zasta-
nawiać, czy za 25 tys. lat tę planetę będą jeszcze zamieszkiwać
inteligentne stworzenia.
Wiadomość Arecibo była w swojej treści bardzo „mate-
rialna”. Mówiła, ile nas jest (było), ale nie opisywała, jacy
jesteśmy. Nie przedstawiała relacji, jakie tworzą ludzie. Nie
wspominała, że połowa z nich żyje w biedzie, a 20 proc. świa-
towych zasobów należy do 1 proc. mieszkańców. Tak było
w 1974 r. Dziś poziom względnej biedy stopniał do zaledwie
9 proc., ale w garści 1 proc. najbogatszych znajduje się już
35 proc. zasobów.
Miedziane dyski z informacjami o mieszkańcach Ziemi
umieszczone w sondach Voyager 1 i 2 w 1977 r.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 63
Jedynym żyjącym gatunkiem opisanym w wiadomości jest
Homo sapiens. Autorzy nie wspomnieli, że to właśnie ten je-
den gatunek jest w dużej mierze odpowiedzialny za masowe
wymieranie tysięcy innych dzielących z nim planetę. Nie spo-
sób nawet się tu dowiedzieć, czy jesteśmy cywilizacją, z którą
warto wchodzić w kontakt. Te przemilczenia są zrozumiałe
z naukowego punktu widzenia – biologia i fizyka nie pytają
o ocenę ludzkich działań, co nie znaczy, że tych pytań nie
powinni sobie stawiać nadawcy.
Od tamtej pory pojawiło się wiele pomysłów na między-
gwiezdną komunikację. Dyskusja dziś dotyczy też nie tylko
tego, czy warto wysyłać wiadomości, ale i co powinny one za-
wierać. Trzeba się zatem ponownie zastanowić, jakie pojęcia
są we wszechświecie uniwersalne. Być może niekoniecznie
te związane z ziemską matematyką.
Nowa wiadomość, Beacon in the Galaxy (BITG – galaktyczna
latarnia morska), zaproponowana w 2022 r. przez naukowców
m.in. z Jet Propulsion Lab, University of Cambridge i SETI In-
stitute, ma zawierać np. opis spektrum atomu wodoru, najpow-
szechniejszego pierwiastka we wszechświecie. Nie ulega wątpli-
wości, że istoty, które budują teleskopy radiowe, znają dobrze
zasady emisji wodoru. Jego właściwości mogą zatem posłużyć
jako uniwersalny alfabet. BITG proponuje również prezentację
naszej skali czasu od Wielkiego Wybuchu, też uniwersalną dla
wszelkich odbiorców. Wiadomość ta stara się jednak znacznie
dokładniej opisać nasze położenie w Galaktyce, odnosząc się
do tysięcy gromad kulistych w Drodze Mlecznej, oraz przedsta-
wia dużo dokładniejszy opis kluczowych wydarzeń i dokonań
ziemskiej cywilizacji.
Komunikacja międzygwiezdna to nietrywialna sprawa. Trze-
ba wziąć pod uwagę, że prędkość przesyłania informacji ma
swoje ograniczenia: wszelki wysłany przez nas sygnał będzie
mknąć z oszałamiającą prędkością 300 tys. metrów na sekundę,
ale i tak jego podróż do najbliższej znanej nam gwiazdy potrwa
ponad cztery lata. Drugie tyle będziemy czekać na odpowiedź,
jeśli nastąpi natychmiast po odebraniu wiadomości. Przypo-
mina to nieco sytuację rozbitków rozrzuconych na ogromnym
archipelagu, wysyłających wiadomości w butelce, bez więk-
szych nadziei na odpowiedź.
Oczywiście poza wiązką promieniowania elektromagnetycz-
nego można nadać też „fizyczny” list. Jednak to bardzo nieprak-
tyczne. Co prawda wysłane sondami Voyager wiadomości wy-
glądają całkiem wdzięcznie, np. złota płyta z zakodowanymi
powitaniami w kilkudziesięciu językach, ale zasięg jest znikomy.
Równanie
do nieskończoności
Amerykański astronom Frank Drake
(1930–2022), jeden z autorów wiado-
mości Arecibo, sformułował równa-
nie pomocne w oszacowaniu liczby
cywilizacji pozaziemskich w naszej
Galaktyce, z którymi można nawiązać
kontakt. Oceniał, że może ich być
od tysiąca do stu milionów. W istocie
jest to zmatematyzowane rozważa-
nie na temat prawdopodobieństwa
istnienia inteligencji pozaziemskiej.
Równanie, zaczynając od średniego
tempa powstawania gwiazd w Ga-
laktyce, określa ciąg warunków: jaka
część gwiazd posiada planety, na ilu
z nich mogłoby się utrzymać życie oraz
na ilu rzeczywiście się ono rozwinie.
To jednak nie wystarczy – musi to być
życie inteligentne, które wykształciło
zdolność międzygwiezdnej komu-
nikacji. Na koniec jeszcze musimy
uwzględnić czas, w jakim cywilizacja
rozwinie się do poziomu, który umoż-
liwi jej kontakt z innymi mieszkańcami
wszechświata. Równanie jest obarczo-
ne wieloma niepewnościami.
Sonda sprzed 40 lat zaledwie niedawno wykroczyła poza ofi-
cjalną granicę Układu Słonecznego. Trzeba jednak przyznać,
że znalezienie takiej wiadomości będzie dużo bardziej dono-
śnym i namacalnym dowodem inteligencji we wszechświecie.
Życie w ukryciu
Co więc nam pozostało? Czy jako myślący gatunek jesteśmy
skazani na samotność? Czy żyjemy w przepastnym, niewyobra-
żalnie wręcz wielkim wszechświecie bez realnej możliwości
komunikacji ani podróży do innych światów? Choć możemy
mieć nadzieję na postęp nauki, skończona prędkość światła
pozostaje nieubłagalna. Być może jednak w odmętach teorii
względności kryją się sztuczki, których możemy użyć?
Na przykład teoretycznie możliwe jest istnienie „skrótów”
w czasoprzestrzeni (wormholes). Czy dzięki wielowymiarowej
naturze przestrzeni dałoby się nieco nagiąć ją do naszej woli
i skrócić dystans między gwiazdami? Wprawdzie podróże tymi
teoretycznymi tunelami zapewne wymagają ogromnej energii,
ale może przesyłanie informacji wyszłoby taniej?
A może my, ludzie o skończonym i dość krótkim – w kosmicz-
nych skalach czasu – życiu, jesteśmy wiecznie niecierpliwi?
Może na czas warto spojrzeć z perspektywy cywilizacyjnej?
W końcu jeżeli kiedyś dojdzie do kontaktu z obcą cywiliza-
cją, to nie będzie sobie ona zaprzątać głowy kwestiami naszej
polityki międzynarodowej. Dla obcych będziemy po prostu
Ziemianami. I może dlatego warto już teraz, z myślą o przy-
szłych pokoleniach, tworzyć projekty nie na lata ani dekady,
ale tysiąclecia?
Odkrycia tysięcy planet pozasłonecznych, również wokół
gwiazd bardzo nam bliskich, na pewno rozbudzają wyobraź-
nię. I rodzą kolejne pytania. Czy znajdziemy skuteczny sposób,
aby stać się słyszalni we wszechświecie? A przeciwnicy nie-
skoordynowanego wysyłania wiadomości w przestrzeń radzą
najpierw nauczyć się słuchać, zanim zacznie się krzyczeć.
Równanie Drake’a z 1961 r., choć pełne niepewności, su-
geruje istnienie tysięcy, jeśli nie milionów cywilizacji poza-
ziemskich. Dotychczasowe bezowocne nasłuchiwanie rodzi
pytanie, czy Oni milczą celowo? Może rzeczywiście nasłu-
chują, zamiast krzyczeć? Dwie skrajne interpretacje są na-
stępujące: albo jesteśmy zupełnie sami, albo wszechświat jest
pełen inteligentnego życia, które jednak z jakiegoś powodu
postanawia pozostać w ukryciu. Obie perspektywy wywołują
dreszcz na plecach.
ŁUKASZ TYCHONIEC
© TONY4URBAN/SHUTTERSTOCK, SCHAGER/SHUTTERSTOCK, SCIENCE PHOTO LIBRARY/EAST NEWS
64 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
Jakość pracy naukowej próbujemy oceniać metodami hurtowymi
i biurokratycznymi. A można inaczej.
Jak zważyć naukowca
Dr hab. Maciej J. Nowak, profesor
Zachodniopomorskiego Uniwersytetu
Technologicznego w Szczecinie, kierownik Katedry
Nieruchomości na Wydziale Ekonomicznym ZUT.
MACIEJ J. NOWAK
S
prawa wydaje się prosta: rolą na-
ukowca jest ambitna praca na-
ukowa, aktywny udział w dyskusji
naukowej, a ujmując to patetycz-
niej: podążanie śladami Marii
Skłodowskiej-Curie… Problem pojawia się,
gdy rzeczonego uczonego trzeba z efektów
jego pracy rozliczyć. W Polsce wpadliśmy
po uszy w pułapkę. Próbujemy metodami
biurokratycznymi uniwersalnie „ważyć” ja-
kość pracy. Cytując Stefana Kisielewskiego:
bohatersko rozwiązujemy problemy, które
sami wywołaliśmy.
Zacznijmy od funkcjonującego podej-
ścia, zgodnie z którym czasopisma nauko-
we mają przyznane określone ministerial-
ne punkty i właśnie wysokość punktacji
warunkuje jakość naukowców i poszcze-
gólnych ośrodków naukowych. Jest ono
z jednej strony masowo krytykowane
(„punktoza”), ale z drugiej – powszechnie
stosowane. Władze uczelni, wydziałów,
rady dyscyplin, nie mając innego wyjścia,
gorączkowo zachęcają swoich pracow-
ników do popełniania wysoko punkto-
wanych artykułów. To z nich będą potem
rozliczane. Realna wartość tekstu nie jest
już specjalnie przedmiotem dyskusji.
Jedną z alternatyw jest zliczanie cyto-
wań: zgodnie z tym ujęciem, jeśli dana
publikacja jest szeroko cytowana w kolej-
nych, ma wartość naukową. Jednak i w tym
przypadku pojawiają się komplikacje.
Po pierwsze, w poszczególnych dyscy-
plinach (a nawet tematach badawczych)
liczba cytowań jest zróżnicowana. Inaczej
wygląda w przypadku chemii czy medy-
cyny, inaczej w części nauk społecznych
czy humanistycznych. Ponadto część
autorów nie dysponuje środkami, żeby
zagwarantować otwarty dostęp do publi-
kacji. To zaś oznacza mniejszą liczbę cyto-
wań. Inny problem to sztuczne nabijanie
cytowań (vide odwołujące się wzajemnie
do siebie „spółdzielnie” autorów). Po-
jawia się też problem publikacji polsko-
języcznych. Prace z zakresu nauk hu-
manistycznych i częściowo społecznych
mają swoją specyfikę – typowo polskie
tematy, również zasługujące na pogłębio-
ne analizy. Publikacje takie będą się miały
nijak do powszechnie uznanych wskaźni-
ków cytowań.
P
roblematyczne byłoby również odwo-
ływanie się do samej liczby publikacji.
Często stanowi ona podstawę do oce-
ny – w myśl kryterium, że im więcej, tym
lepiej. Niektórzy jednak uważają, że po-
ważny naukowiec powinien publikować
mało, a dobrze. Oba podejścia muszą być
zatem zniuansowane. Zdarzają się bowiem
np. dopisywacze, czyli osoby niewnoszące
(delikatnie to ujmując) znaczącego wkładu
do artykułów, ale z różnych pozameryto-
rycznych względów dołączane do zespo-
łów autorskich. Szczególnie bulwersuje,
gdy takiej praktyki oczekuje kierownik jed-
nostki od swoich pracowników. Są też te-
maty badawcze generujące większą liczbę
publikacji w krótkim czasie. A w naukach
humanistycznych i społecznych to właśnie
dobre pisanie jest jednym z kluczowych
elementów pracy naukowej.
Im większą liczbę osób poddajemy
w sferze naukowej rozliczeniom opartym
na sztywnych, biurokratycznych kryte-
riach, tym większe zamieszanie wprowa-
dzamy i tym bardziej oddalamy się od oce-
ny merytorycznej. Ta natomiast powinna
obejmować nie całościowy dorobek jed-
nostek naukowych, ale poszczególnych
naukowców lub mniejszych zespołów ba-
dawczych. Tylko wtedy można spokojnie
wyważyć, czy większa liczba publikacji,
wyższy indeks Hirscha, przekłada się na re-
alną wartość. Oczywiście oceny takie będą
bardziej subiektywne. Niemniej to właśnie
na nich oparta jest nauka.
Dl
atego sensownym rozwiązaniem
byłoby weryfikowanie dorobku jed-
nostek naukowych w innej niż obecnie
formie: naukowych recenzji. Syntetycz-
nie rzecz ujmując, polegałoby to na tym,
że dana jednostka przedstawiałaby okre-
śloną liczbę publikacji przygotowanych
przez jej pracowników, poddawanych na-
stępnie eksperckiej ocenie zewnętrznych
recenzentów (jeśli tylko specyfika danej
dyscypliny by to umożliwiała – uznanych
zagranicznych naukowców). Recenzenci
ci wypowiadaliby się na temat wartości
dorobku przedstawicieli danej dyscypliny
bez zwracania uwagi na polskie punkty ani
wszelakie biurokratyczne pomysły. Z jed-
nej strony znaliby specyfikę określonych
tematów, a z drugiej – wychwytywali bez
większego problemu wszelkie złe praktyki.
To rozwiązanie nie jest idealne: wy-
zwaniem byłoby możliwe zróżnicowane
podejście poszczególnych recenzentów.
Miałoby jednak jeszcze jeden walor. W każ-
dej jednostce trzeba byłoby wyznaczyć
pracowników szczególnie odpowiedzial-
nych za wartość naukową publikacji pod-
dawanych ocenie. Konsekwencją takiej
odpowiedzialności byłyby jednak zmiany
instytucjonalne, związane ze stworzeniem
wskazanej grupie szczególnie dogodnych
warunków pracy. Mogłoby to doprowadzić
do szerszego (również instytucjonalnego)
wsparcia najbardziej ambitnej nauki.
O
czywiście problemy dotyczące ewa-
luacji nauki polskiej to swoisty węzeł
gordyjski. Powyżej zasygnalizowano moż-
liwy kierunek zmian, przy pełnej świado-
mości potencjalnych wyzwań i barier.
Warto jednak szukać takich rozwiązań.
Na pewno nie będą one gorsze od obo-
wiązujących, tak mocno wypaczających
współczesny system nauki. n
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 65
W systemie polskiej nauki rozwija się rak patologicznej ewaluacji.
Konieczne jest radykalne cięcie.
Przepis na patologię
Prof. Grzegorz Gorzelak jest ekonomistą,
autorem i redaktorem ponad 60 książek.
W latach 1996–2016 kierował Centrum Europejskich
Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG)
na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie pracuje
w Instytucie Wsi i Rolnictwa PAN.
GRZEGORZ GORZELAK
Co
raz żywsza dyskusja o Pol-
skiej Akademii Nauk przesłania
znacznie ważniejsze problemy
polskiej nauki. Największym
jest oczywiście jej skrajne nie-
dofinansowanie, którego końca nie widać
(o nauce w ogóle nie mówiono podczas
debat nad budżetem). Jednocześnie we-
wnątrz jej systemu rozwija się równie
groźny rak patologicznej ewaluacji. Oto
przebieg choroby.
1U
mawiacie się z kilkoma (może was
być nawet dziesiątka) kolegami/kole-
żankami z różnych instytucji naukowych
(mogą być z tej samej uczelni, ale koniecz-
nie z różnych wydziałów).
2P
iszecie tekst po angielsku odpowia-
dający formalnym wymogom artyku-
łów naukowych: postawienie problemu,
przegląd literatury, założenia „teoretycz-
ne”, opis danych, wyniki obliczeń (im bar-
dziej skomplikowane i modne, tym lepiej),
dyskusja, wnioski. Problem naukowy jest
nieważny, może to być np. „badanie świa-
domości na temat energii odnawialnej
w województwie X”, czyli coś na poziomie
pracy magisterskiej. Możecie skopiować
(z niewielkimi redakcyjnymi zmianami)
swoje wcześniejsze elukubracje z po-
przednich publikacji.
3W
ysyłacie tekst do jednego z wysoko
punktowanych (100–140 pkt) przez Mi-
nisterstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
(MNiSW ) czasopism w wydawnictwie
MDPI. Płacicie ok. 2 tys. franków szwaj-
carskich, choć jeżeli recenzowaliście już
dla nich jakieś teksty, być może mniej.
Może to być jakieś inne pismo otwartego
dostępu, np. greckie (100 pkt), choć już
za 3 tys. euro.
4D
ostajecie pozytywną albo tylko łagod-
ną recenzję (Grecy w recenzje nawet
się nie bawią) i po kilku tygodniach artykuł
jest w internecie, a punkty ministerialne
lądują na waszych kontach. Uwaga: o ile
koszt przypadający na jedną instytucję
jest zmniejszony tyle razy, ilu jest współ-
autorów/współautorek, to punkty ulegają
cudownemu pomnożeniu, ponieważ każ-
dy/każda z was otrzymuje je osobno.
Cztery takie zabiegi i macie wypełnio-
ne „sloty”, a wasze instytucje gromadzą
punkty pozwalające im na zajęcie czoło-
wych miejsc kraju w danych dyscyplinach,
stając się „jednostkami referencyjnymi”.
Otrzymują kategorię A, która pozwala
na uzyskanie w kolejnych latach – do na-
stępnej „ewaluacji” – wyższego finansowa-
nia ze strony MNiSW.
Oc
zy wiście nie wszystkie polskie
publikacje w MDPI są słabe. Prze-
ważają jednak teksty o kilku tylko cyto-
waniach lub nawet z kontem zerowym.
Wyraźna nadreprezentacja polskich
autorów, szczególnie w naukach spo-
łeczno-ekonomicznych, to dowód na to,
że MDPI i inne tego typu wydawnictwa
są sposobem na radzenie sobie z idio-
tycznym systemem ewaluacji w polskiej
nauce. Warto prześledzić dynamikę
publikacji w najwyżej punktowanym
„Energies” (140 pkt MNiSW): w 2016 r.
było ich 6, w 2017 r. – 28. Boom nastąpił
w 2020 r., kiedy Polacy zamieścili tam
873 artykuły, a w 2021 r. już 1833, więcej
niż Chińczycy. W latach 2020–24 polscy
autorzy dostarczyli aż 16,5 proc. wszyst-
kich artykułów w „Energies”.
Czy można więc dziwić się kierownikom
placówek naukowych, że dylemat „co” czy
„gdzie” publikować, rozstrzygają na rzecz
drugiej możliwości? Ci uczciwsi zdają so-
bie przynajmniej sprawę z jego istnienia,
ci sprytniejsi go nie zauważają. Znany mi
jest przykład wybitnej w swojej dziedzinie
uczonej o niekwestionowanym międzyna-
rodowym dorobku, odwołanej w tajnym
głosowaniu z kierowania radą dyscypliny
w jednym z uniwersytetów, bo przeciw-
stawiała się publikowaniu w „Sustain-
ability” lub „Risks” (100 pkt MNiSW) czy
„Energies”. Młodzi adepci nauki są często
zmuszani do przedkładania sprytu i cwa-
niactwa nad prowadzenie rzetelnych
badań i poddawanie ich wyników wnikli-
wym ocenom.
J
ednocześnie najważniejsze polskie cza-
sopismo ekonomiczne o ponad 120-let-
niej tradycji – „Ekonomista” – ma tylko
40 pkt MNiSW! Takich poważnych, lecz
nisko punktowanych polskich pism jest
więcej i mają trudności z wypełnieniem
kolejnych numerów, bo piszą do nich
znajdujący się w mniejszości autorzy wy-
bierający „co publikować”, a nie „gdzie
szukać łatwych punktów”. Dodatkowe za-
mieszanie wprowadziły aktualne władze
MNiSW, które z początkiem 2024 r. skaso-
wały wszystkie ostatnie zmiany w punk-
tacji czasopism wprowadzone przez nie-
sławnej pamięci ministra Przemysława
Czarnka, w tym także te, które poważnym
polskim periodykom przydały należną im
wysoką punktację.
Ewaluacji w polskiej nauce nie da się
naprawić. Trzeba ją zawiesić do czasu
wprowadzenia nowych zasad, nie do-
konując oceny placówek naukow ych
w przewidzianym terminie 2026 r., lecz
utrzymując oceny z 2022 r. Przerwiemy
w ten sposób patologię. Czy jest to jednak
możliwe, skoro niektórzy przedstawicie-
le kierownictwa obecnego MNiSW mają
po kilka, a nawet kilkanaście publikacji
(owszem, niektóre są cytowane) w MDPI?
Biedna ta polska nauka, nie tylko w wy-
miarze finansowym, ale też organizacyj-
nym. I etycznym. n
© ZUT, MIKOŁAJ STARZYŃSKI
B
ocian to jeden z symboli Polski,
a bocianie gniazda należą od
wieków do naszego krajobrazu. Kie-
dyś można było je wypatrzyć przede
wszystkim na drzewach, dachach do-
mów czy kopcach siana. Bocian biały
najbardziej kojarzy nam się z wiosną,
z budzącą się do życia przyrodą i siel-
skimi klimatami wsi. To nie przypadek:
ponad 65 proc. światowej populacji
tego gatunku zamieszkuje właśnie
przestrzeń naszego kraju. Bociany
przybywają do nas z początkiem wio-
sny. Najpierw przylatują samce – ich
zadaniem jest rozpoznanie terenu –
a po kilku dniach dołączają samice.
Ze względu na smukłą sylwetkę
gniazda zakładają wysoko, bo trudno
byłoby im budować je na niższych te-
renach. Po zagnieżdżeniu jaja wysia-
dywane są przez oboje rodziców. Jeśli
w okolicy będzie wystarczająca ilość
pokarmu, ptaki wrócą w kolejnych la-
tach. Bocian biały to mięsożerca – zja-
da owady, ryby, płazy, gady, małe ssaki
i ptaki. Popularny w Polsce przesąd, że
te ptaki zajadają się żabami, jest zde-
cydowanie wyolbrzymiony.
Bocian zakłada gniazdo najczęściej
blisko człowieka. W dawnych czasach
gniazdo umiejscowione w obrębie da-
nego gospodarstwa było zawsze mile
widziane. Powszechnie wierzono, że
bociany nie tylko wyczuwają złych
ludzi, ale też nie godzą się na niewła-
ściwe czyny. Konsekwencją nieodpo-
wiedniego zachowania mieszkańców
gospodarstwa miało być opuszczenie
przez bociany dotychczasowego lo-
kum. Co gorsza, bociany miały tam już
nigdy nie wrócić, a właściciele domo-
stwa, z którego one się wyprowadziły,
tracili szansę na szczęście. Tak więc
gospodarze dbali o swoich lokatorów.
Na przestrzeni lat wiele się zmie-
niło także pod względem bocianich
zwyczajów. Teraz w ponad 70 proc.
przypadków bociany zakładają gniaz-
da na infrastrukturze energetycznej,
a mówiąc dokładniej – na słupach
elektroenergetycznych. W takiej sytu-
acji to energetycy stali się wsparciem
dla tych migrujących ptaków. Mając na
uwadze bezpieczeństwo infrastruktu-
ry elektroenergetycznej, jak również
samych bocianów, pracownicy PGE
Dystrybucja zakładają specjalne plat-
formy ponad słupami energetycznymi.
Zabezpieczają one sieć przed korozją
i awaryjnymi włączeniami, a samego
ptaka przed śmiercią w wyniku poraże-
nia prądem. Obecnie na obszarze PGE
Dystrybucja zamontowane jest blisko
30 tysięcy platform, z czego blisko po-
łowa na terenie białostockiego oddzia-
łu PGE Dystrybucja. Tylko w 2023 r.
zamontowano około tysiąca platform.
Od lat dystrybucyjna spółka z Gru-
py PGE współpracuje z Małopolskim
Towarzystwem Ornitologicznym, któ-
re jest inicjatorem „Programu pozna-
nia i ochrony bociana białego w Pol-
sce”, realizowanego przy wydatnej
pomocy wszystkich firm energetycz-
nych w Polsce. Corocznie energetycy
wspierają ornitologów w obrączkowa-
niu młodych bocianów. W poprzednim
roku zaobrączkowano ich 894 w 362
gniazdach. Wspólnie wyposażono tak-
że dziewięć bocianów w urządzenia
GPS, aby móc analizować ich lokaliza-
cję i trasy migracji. W tym roku reali-
zowany jest 8. Międzynarodowy Spis
Bociana Białego, który odbywa się
raz na dziesięć lat. Zaangażowaliśmy
się w ten projekt, przekazując posia-
dane informacje o lokalizacji gniazd na
swoim majątku sieciowym. Te działa-
nia umożliwiają poznanie trasy migra-
cji ptaków, ich obyczaje oraz biologię
lęgową, a także są okazją do ważenia
i mierzenia bocianów.
Z
nacznie trudniej niż bociana
spotkać sokoła wędrownego.
To gatunek średniego ptaka drapież-
nego, których żyje w Polsce zaledwie
kilkadziesiąt par. Nic zatem dziwnego,
że są one objęte ochroną gatunkową
ścisłą. To najszybsze zwierzę na świe-
cie! Podczas pikowania sokół może
osiągnąć prędkość aż 380 km/godz.
Co ciekawe, sokół wędrowny wbrew
swojej nazwie gatunkowej jest ptakiem
osiadłym. Dorosłe sokoły przez cały
rok przebywają w okolicach swoich re-
wirów lęgowych. Wędrówki odbywają
jedynie młode osobniki.
Od ponad dziesięciu lat na nie-
czynnym kominie PGE Toruń znajdu-
je się gniazdo sokołów wędrownych,
a od 2018 roku ptaki rozpoczęły w nim
okres lęgowy. W 2019 r. PGE Energia
Ciepła i PGE Toruń we współpracy
ze Stowarzyszeniem na rzecz Dzi-
kich Zwierząt „Sokół” zamontowały
w gnieździe specjalne kamery. Dzięki
temu można na bieżąco śledzić życie
sokołów wędrownych na kominie PGE
Toruń. W tym roku toruńskie sokoły
wędrowne – Torka i Torek – doczekały
się czwórki potomstwa. Od momen-
tu przygotowania przez PGE Energia
Ciepła i PGE Toruń podglądu corocz-
nie organizowane są konkursy dla
internautów na imiona dla młodych
sokołów. Miejsce gniazdowania toruń-
skich sokołów na nieczynnym komi-
nie PGE Toruń wskazuje mural sokoła
wędrownego namalowany na wyso-
kości 110 metrów w listopadzie 2021 r.
Ma on wymiary 7,5 x 15 m i widoczny
Infrastruktura energetyczna oraz ciepłownicza może
na wiele sposobów służyć zwierzętom i pomagać
w ich badaniu. Oto ciekawe historie bocianów,
sokołów i pszczół z różnych części naszego kraju.
Dobra energia dla przyrody
fot. z archiwum Stowarzyszenia na Rzecz Dzikich Zwierząt Sokół.
ARTYKUŁ SPONSOROWANY
jest z dużej odległości, bo nieczynny
komin PGE Toruń to najwyższy obiekt
w regionie.
Samicę sokoła Wrotkę, krążącą
w okolicy Oddziału Elektrociepłownia
w Lublinie Wrotków, po raz pierwszy
zaobserwowano w 2015 r. Rok później
na kominie na wysokości 120 metrów
została zamontowana budka lęgowa.
W 2017 r. samica znalazła partnera,
a w kolejnym roku para doczekała się po
raz pierwszy potomstwa. Przez siedem
lat Wrotka zniosła w sumie 35 jaj, z któ-
rych wykluły się 23 pisklęta. Tegoroczne
młode otrzymały imiona Borowy, Shani
i Chmielowa. Od 2019 r. los lubelskich
sokołów można śledzić za pomocą za-
montowanych w gnieździe kamer.
Gdyńska elektrociepłownia z dumą
od dekady chwaliła się nietypowymi
lokatorami na swoim kominie – parą
sokołów wędrownych o imionach Bry-
za i Bosman. Od 2016 r. możemy ich
życie podglądać w sieci. Na począt-
ku 2024 r. Bryza została odnaleziona
martwa, co wzbudziło troskę wielu
mieszkańców Gdyni o dalszy los Bos-
mana. Na szczęście Bosman nie pozo-
stał długo sam, bo regularnie zaczęła
go odwiedzać samiczka z Redy o imie-
niu Koksinka. Dzisiaj Bosman i Koksin-
ka szczęśliwie doczekali się 4 potom-
ków. W sumie z gniazda na kominie EC
Gdynia wyfrunęły już 33 sokoły.
N
ie tylko ptaki, ale też owady
mogą harmonijnie współżyć
z infrastrukturą energetyczną. Nie-
które z nich znalazły dom na terenach
elektrociepłowni z Grupy PGE. Bez
pszczół świat, który znamy, zmieniłby
się nie do poznania. Naukowcy szacu-
ją, że aż 80 proc. kwitnących i owocu-
jących roślin istnieje dzięki pszczołom.
Niestety, w ostatnich latach coraz czę-
ściej słyszymy o ginących populacjach
tych owadów. Powodów jest wiele.
Począwszy od naturalnych zagrożeń,
jak szerszenie i osy, a kończąc na dzia-
łalności człowieka. Los pszczół nie jest
jednak wszystkim obojętny.
W gorzowskim Oddziale PGE Ener-
gia Ciepła znajduje się ponad 65 uli,
w których żyje około 7 mln pszczół.
Około 50 z nich jest na składowisku
żużla i popiołu w Janczewie, a 15 na te-
renie elektrociepłowni. Na uwagę za-
sługuje szczególnie pasieka w Jancze-
wie, gdzie znajduje się szkółka. Tam
młode osobniki dochodzą do pełni sił
produkcyjnych, zapylają lokalne rośli-
ny, przynoszą nektar i powoli się roz-
wijają. Tam też przygotowywane są do
zimowania, żeby w kolejnym sezonie
mogły być wywiezione na plantacje.
Takich miejsc jest niestety coraz mniej.
Pasieka w Janczewie, ze względu na
ukształtowanie terenu oraz większą
odległość od zabudowań, ma idealne
warunki do rozwoju tych owadów. Po-
zostałe ule znajdują się przy ul. Ener-
getyków w Gorzowie – na składowisku
oraz na pompowni wody powrotnej.
Tereny wokół elektrociepłowni obfitu-
ją w liczną roślinność, która może być
zapylana przez pszczoły.
Dzikie roje pszczół zawitały tak-
że do Zespołu Elektrociepłowni Wro-
cławskich KOGENERACJA – i to już
dwukrotnie. Zaopiekował się nimi pan
Paweł, pracownik elektrociepłow-
ni, który zna się na pszczelarstwie.
Z własnej pasieki dostarczył ule i kil-
ka dodatkowych pszczelich rodzin.
W minionym roku na terenie elek-
trociepłowni wygospodarowano od-
powiedni teren, nieco na uboczu, by
owadom zapewnić odpowiednie wa-
runki do życia. Posadzono miododaj-
ne drzewa oraz kwietną łąkę. Spółka
zakupiła też niezbędne suplementy
i akcesoria, aby owady mogły się zdro-
wo rozwijać. Jedno z pomieszczeń
przeznaczono na pracownię. To tam
stanęła zakupiona wirówka i odstojnik,
niezbędne do pozyskiwania miodu.
Wśród pracowników elektrociepłowni
zorganizowano konkurs na jego na-
zwę. Zwycięska propozycja „Od Bart-
nika – Energetyka” ozdobiła naklejki
pierwszych słoików wypełnionych po-
zyskanym w maju wielokwiatem.
Teraz kogeneracyjna pasieka li-
czy już 17 uli. W maju odbyło się tam
pierwsze miodobranie, podczas któ-
rego zebrano około 55 kilogramów
miodu. W jego skład którego wchodzi
głównie nektar z mniszka, akacji, klo-
nu, drzew owocowych i kasztanowca.
Pod koniec czerwca pszczoły sprawi-
ły niespodziankę i podczas drugiego
miodobrania pozyskano 102 kilogramy
miodu spadziowego. Podczas trzecie-
go zbioru pszczoły pozwoliły zebrać
39 kilogramów miodu nawłociowo-sa-
dziowego. Łącznie pozyskano 196 kilo-
gramów, co daje średnią 39,2 kilogra-
ma z ula. Należy podkreślić, że na tę
ilość pracowało tylko pięć rodzin pro-
dukcyjnych. W przyszłym roku plano-
wane jest pozyskiwanie pyłku pszcze-
lego oraz produkcja kogeneracyjnych
świeczek. Co ciekawe, na terenie
obecnej EC Wrocław pasieka istniała
już w 1871 r., kiedy to ule można było
spotkać na obszarze gospodarstwa
rodziny Breitrów.
W marcu 2022 r. pasieka stanęła
także na terenie składowiska odpa-
dów paleniskowych elektrociepłowni
gdańskiej w Gdańsku Letnicy. Miejsce
to okazało się bardzo dobrym środo-
wiskiem dla miododajnych pszczół.
Teren jest pokryty zielenią, a w okolicy
znajdują się ogrody działkowe. Na do-
bry początek postawione zostały czte-
ry ule, które od razu zamieszkało oko-
ło 20 tys. pszczół. Pszczoły w mieście
to nie tylko nowa ekologiczna moda,
lecz także działanie na rzecz ochrony
przyrody. Nie tylko produkują miód,
ale też zapylają blisko 80 proc. roślin.
Przenosząc pyłek, zwiększają jakość
i ilość plonów. Bez pszczół i ich zapy-
lania rozwój roślin nie byłby możliwy.
Jak powiedział Albert Einstein: kie-
dy zginie na ziemi ostatnia pszczoła,
ludzkości pozostaną tylko cztery lata
życia. Dlatego wszyscy dbajmy o na-
sze pasiaste przyjaciółki. •
Materiał powstał przy współpracy z Grupą Kapitałową pGe
fot. z archiwum Stowarzyszenia Szansa dla Bociana.
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
68 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Rozmowa z prof. dr. hab. n. med. Mateuszem Hołdą, kardiomorfologiem,
laureatem Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii nauki o życiu, pierwszym polskim
naukowcem, który otrzymał doktorat przed ukończeniem studiów, a tytuł profesora
jako dwudziestoparolatek.
Serce? To się obrazuje!
Prof. dr hab. n. med. i n. o zdr. Mateusz K.
Hołda pracuje w Collegium Medicum
na Uniwersytecie Jagiellońskim. Lekarz, naukowiec,
nauczyciel akademicki, kardiomorfolog.
W diagnozowaniu i leczeniu chorób układu krążenia
wykorzystuje nie tylko najnowocześniejsze techniki
laboratoryjne, lecz także spersonalizowane wizualizacje
i druk 3D. Opracowana przez jego zespół HEART
tzw. mapa serca zwiększa bezpieczeństwo interwencji
sercowo-naczyniowych.
MARTA ALICJA TRZECIAK: – Co było rozrusznikiem
pana kariery naukowej?
MATEUSZ HOŁDA: – Odkąd pamiętam, oglądałem seriale me-
dyczne, interesowałem się anatomią, budową ciała człowie-
ka. Szczególnie fascynowało mnie serce: jak działa, dlaczego
pracuje, kiedy się psuje? Jeszcze zanim rozpocząłem studia
medyczne, wiedziałem, że będę chciał się zajmować układem
krążenia, kardiologią. I konsekwentnie dążyłem do tego, żeby
spełnić to pragnienie.
Chodziło bardziej o wiedzę, o karierę naukową
czy o pomoc pacjentowi?
Moje zainteresowania dotyczą głównie nauki, zawsze po-
strzegałem siebie przede wszystkim jako anatoma. Ale jestem
także lekarzem, pośrednio ta wiedza może oczywiście poma-
gać pacjentom.
Bo wbrew obiegowej opinii współczesna anatomia
to wcale nie jest nauka zamknięta, zakończona, prawda?
Tak. Ja i mój zespół staramy się właśnie to pokazywać. Przez
ostatnie dekady wiedza o anatomii serca pozostawała mniej
więcej na niezmiennym poziomie, bo nie było takich technik
obrazowania, jakimi dysponujemy obecnie. Tymczasem serce
to coś znacznie więcej niż tylko dwa przedsionki i dwie komo-
ry. My dzisiaj pokazujemy, że w tym narządzie wciąż kryje się
wiele zagadek. Kiedyś serce badano głównie metodą osłuchi-
wania. Dziś mamy echokardiografię, i to coraz dokładniejszą,
z obrazowaniem trójwymiarowym. Mamy tomografię kom-
puterową w coraz wyższej rozdzielczości, mamy rezonans
magnetyczny czy też techniki radioizotopowe. Wszystkie
te metody pozwalają lekarzom na diagnostykę chorób
krążenia, a mnie i mojemu zespołowi na odkrywanie
anatomii tego narządu na nowo. A kiedy znajdziemy
coś interesującego, o czym wcześniej nie wiedziano,
publikujemy prace naukowe, dzięki którym wiedza
o budowie tego organu może zostać przełożona
na praktykę kliniczną.
Lekarze mogą wykonywać coraz bardziej
precyzyjne i mniej inwazyjne zabiegi, np. bez
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 69
otwierania klatki piersiowej. Znajomość tej nowoczesnej
anatomii przekłada się więc na większą skuteczność i bez-
pieczeństwo operacji. Gdyby nie ona, niektóre współczesne
zabiegi czy procedury diagnostyczne nie byłyby możliwe
do wykonania.
Pańskie publikacje reprezentują bardzo szeroki wachlarz
tematów. Praca z oprogramowaniem bioinformatycznym,
bazy genetyczne, modele zwierzęce, immunoprecypitacja
białek, sekcje zwłok i patomorfologia. Jak to możliwe,
że pan się na tym wszystkim zna?
Sam oczywiście nie znam się na tym wszystkim, dlatego
mam wielu współpracowników. Stworzyłem od podstaw zespół
specjalistów, który nazwałem HEART (od ang. Heart Embry-
ology and Anatomy Research Team – przyp. red.). I teraz mam
przyjemność dyrygować nim jak orkiestrą. Współpracujemy
też z innymi grupami. Nie tylko z radiologami, kardiologami
czy biologami molekularnymi, ale też z informatykami, pro-
gramistami, fizykami medycznymi, diagnostami laboratoryj-
nymi itd.
Ale pan jest tu centralną postacią?
Proszę zauważyć, że te badania czy publikacje poruszają
różnorodną tematykę, ale wszystkie dotyczą serca. I powiem
nieskromnie: nikt w Polsce nie wie więcej o sercu niż ja. W każ-
dym razie od strony morfologicznej. Już ponad setka artyku-
łów mojego autorstwa lub pod moim kierownictwem na ten
temat powstała.
Jak można osiągnąć taką efektywność? Tylko w tym roku był
pan autorem lub współautorem kilkunastu prac naukowych.
Wychodzi średnio ponad jeden artykuł na miesiąc.
To efekt pracy na kilku etatach oraz dobrej organizacji. Nie
tylko mojej.
Zawsze jest tak różowo?
Ja zawsze powtarzam, że miałem w życiu więcej porażek niż
sukcesów. Więcej w życiu nie dostałem grantów, niż dostałem.
Więcej razy mi odmówiono niż zatwierdzono projekt. Moje
publikacje nieraz były recenzowane negatywnie czy nawet
odrzucane. Nawet o Nagrodę Naukową POLITYKI wnioskowa-
łem trzy czy cztery razy. To samo dotyczy wielu innych nagród.
Ale tym, co mnie charakteryzuje, jest upór. W zespole z każdej
takiej porażki staramy się wyciągnąć jakiś wniosek.
A nad czym teraz pracujecie?
Ciągle poruszamy się w obszarze anatomii, morfologii układu
sercowo-naczyniowego. Żeby ją w pełni poznać, musimy spoj-
rzeć na serce multimodalnie, z każdej strony. Nie wystarczy,
że będziemy znać się dobrze na anatomii, musimy też znać się
na fizjologii, ponieważ to pierwsze wpływa na to drugie i na od-
wrót. Musimy znać się na genomice, na proteomice (funkcjach
i profilu białek – przyp. red.) i na obrazowaniu medycznym, któ-
re zresztą jest jedną z moich najmocniejszych stron. Bo ja tym
zespołem nie tylko dyryguję, lecz także pełnię funkcję typowe-
go kardiomorfologa, anatoma, który zajmuje się obrazowaniem
mięśnia sercowego. Przede wszystkim z użyciem tomografii
komputerowej, ale też innych metod.
Analizujemy molekularną i mikroskopową budowę węzła
przedsionkowo-komorowego (czyli części układu bodźco-
twórczo-przewodzącego, pobudzającego serce do pracy
– przyp. red.). Porównujemy, jak jest zbudowany u osób zdro-
wych oraz u tych z niewydolnością serca. Szukamy czyn-
ników, które mogą odpowiadać za dysfunkcję tego węzła.
Robimy to w ramach grantu przyznanego przez Narodowe
Centrum Nauki.
Drugi projekt i zarazem drugi grant mamy w planach we
współpracy z zespołami naukowymi ze Szwajcarii i z Wę-
gier. Uruchomimy go, gdy tylko dostaniemy dofinansowa-
nie. Będzie dotyczył makroskopowej analizy serca. Analizę
tę oprzemy na danych obrazowych, głównie na rezonansie
magnetycznym. Chcemy sprawdzić, jak dokładnie wygląda
przepływ krwi, gdy opuszcza ona lewą komorę. Pojawiły się
bowiem podejrzenia, że krew może nie wypływać stąd takim
laminarnym, czyli prostym strumieniem, jak w wężu ogrodo-
wym. Możliwe, że ten przepływ jest wirowaty, trochę jak minia-
turowe tornado. Jeśli tak jest, to po pierwsze, będziemy chcieli
to dobrze zobrazować. A po drugie, zastanowimy się, czy ten
charakter przepływu oddziałowuje na stan zdrowia pacjenta,
na praktykę kliniczną.
Pana praca zaczyna się więc często na bardzo podstawowym
poziomie. Na początku nie wie pan, czy te wyniki się
do czegoś przydadzą. W najgorszym razie pogłębią wiedzę
na temat serca. A w najlepszym?
W najlepszym razie przydadzą się klinicystom, kardiologom,
radiologom, kardiochirurgom. Mogą też stanowić punkt wyjścia
do badań dla innych zespołów, które zajmują się obrazowaniem
mięśnia sercowego. Nam samym pomysły na kolejne projekty
przychodzą do głowy często w ten właśnie sposób. Coś odkrywa-
my, coś zaobserwujemy i to nam otwiera w głowie kilka innych
furtek. Nigdy nie wiemy, czy ścieżka, którą podążamy, prowa-
dzi nas do czegoś odkrywczego, czy do ślepego zaułka. A może
do zamkniętych drzwi? Czasem jest też tak, że one są zamknięte
od naszej strony i sami już nie widzimy, co więcej można by tu
odkryć, ale wtedy ktoś otwiera te drzwi od drugiej strony i okazuje
się, że to jednak była słuszna droga.
Niekiedy może się wydawać, że nasze odkrycia niczego no-
wego nie wniosły, ale za 10–15 lat może się okazać, że jest ina-
czej. I wyjdzie na to, że położyliśmy podwaliny czegoś ważnego.
To ile już pan dostał nagród za swoją pracę?
Oj, nie liczyłem, ale to chyba będzie już kilkadziesiąt, tak mi
się też wydaje. Życie, a szczególnie walka o granty, już trochę
nauczyło nas, mnie i mój zespół, pisać swego rodzaju laurki
o naszej pracy. Nauczyło nas chwalić się tym, co mamy najlep-
szego. Tutaj nie można być nadmiernie skromnym. Jeśli jest się
w czymś najlepszym, to trzeba o tym głośno mówić. Wtedy też
przyciąga się do siebie najlepszych i dzięki temu można wciąż
osiągać coraz więcej.
Czym by się pan zajął w alternatywnym życiu?
Na pewno byłbym lekarzem. Gdyby trzeba było wybrać coś
innego niż kardiologię, to pewnie wybrałbym neurologię. We-
dług mnie mózg to drugi po sercu najważniejszy organ w cie-
le. Serce zawsze jest u mnie na pierwszym miejscu! Ale my-
ślę, że w neurologii miałbym do odkrywania równie dużo,
jeśli nie więcej. n
70 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ H I S T O R I A ]
Mija 20 lat od czasu, gdy Ukraińcy wyszli na kijowski plac Niepodległości
w proteście przeciwko sfałszowaniu wyników wyborów prezydenckich.
22 listopada 2004 r. rozpoczęła się pomarańczowa rewolucja.
Milion na placu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 71
H EDWIN BENDYK
asło pomarańczowej rewolucji po-
jawiło się w mediach dwa tygodnie
przed wybuchem masowych prote-
stów. Użył go serwis informacyjny
Ukraińska Prawda w tytule artyku-
łu analizującego pierwszą turę wy-
borów prezydenckich. To szczegół
o znaczeniu symbolicznym, bo wy-
chodzącą od kwietnia 2000 r. „Praw-
dę” współzakładał Heorhij Gongadze. Ten dziennikarz zajmują-
cy się opisywaniem korupcji na najwyższych szczeblach władzy
zniknął we wrześniu 2000 r., na początku listopada odnaleziono
jego ciało pozbawione głowy.
Okoliczności śmierci Gongadzego nie zostały wyjaśnione, ale
światło na zbrodnię rzuciły „taśmy Melnyczenki”. Major Mykoła
Melnyczenko, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa Ukrainy,
wpadł na pomysł, by nagrywać rozmowy odbywające się w ga-
binecie prezydenta Leonida Kuczmy. A Kuczma rozmawiał także
z ministrem spraw wewnętrznych Jurijem Krawczenką i szefem
SBU Leonidem Derkaczem o „uciszeniu” dziennikarza. Rozkaz
zabójstwa nie padł wprost, ale niewiele później Gongadze nie żył.
Taśmy wyciekły do opinii publicznej i wybuchła Kuczma-
gate oraz polityczny kryzys podkręcany przez polityków opo-
zycyjnych wobec obozu prezydenta. To wtedy też rozpoczęły się
pierwsze wielotysięczne protesty pod hasłem „Ukrainy wolnej
od Leonida Kuczmy”. Prezydent dopiero rozpoczął drugą kaden-
cję po wygranych wyborach w 1999 r. i nie zamierzał marnować
czasu, tylko koncentrował w swoich rękach władzę, popychając
system polityczny w kierunku autorytaryzmu. Na 2000 r. zapla-
nował referendum, którego celem było ograniczenie siły Rady
Najwyższej oraz niezależności parlamentarzystów przez znie-
sienie immunitetu poselskiego.
Opozycja zwróciła się do Sądu Konstytucyjnego, by ocenił
zgodność referendalnych pytań z ustawą zasadniczą, a także
określił legalny status uzyskanych odpowiedzi. Sąd dwa z sześciu
pytań zakwestionował, a także uznał, że ewentualny pozytywny
wynik referendum nie staje się automatycznie prawem, tylko wy-
maga akceptacji ze strony parlamentu. Kuczma niezrażony tymi
przeszkodami postanowił wykorzystać referendum, by pokazać,
jak wielkie ma społeczne poparcie.
Za pokaz, czyli przygotowanie i wyniki referendum, odpo-
wiadał Ołeksandr Wołkow. Zadanie wykonał doskonale, „uzy-
skując” frekwencję 81 proc. i odsetek pozytywnych odpowiedzi
na poziomie 82–90 proc. Nieprawdopodobnie dobre rezultaty nie
pokazywały jednak masowego entuzjazmu dla konstytucyjnych
reform, tylko siłę „technologii politycznych”, jakimi dysponowała
władza. Do ich repertuaru należało także fałszowanie wyników
głosowania. W politycznej logice Leonida Kuczmy czystość de-
mokratycznego procesu nie miała znaczenia, liczył się tylko efekt.
Wynik referendum miał więc prowadzić do przyjęcia przez
Radę Najwyższą ustrojowych poprawek do konstytucji wzmac-
niających władzę prezydenta. Gwarancją powodzenia tego pla-
nu miała być proprezydencka większość w Radzie dysponująca
liczbą mandatów umożliwiającą zmiany w konstytucji. Gwaran-
cja okazała się nieskuteczna – podczas głosowania nie zebrano
wymaganej liczby głosów. A potem Kuczmagate tylko pogłębiła
proces politycznego gnicia.
Proces autorytarnej koncentracji władzy przyhamował, przy-
spieszyła natomiast konsolidacja politycznej opozycji oraz
społeczeństwa obywatelskiego. Trzy lata protestów różnej inten-
sywności przeciwko Leonidowi Kuczmie stały się szkołą obywa-
telskiej mobilizacji, bez której – jak pisze historyk Taras Kuzio
– niemożliwa byłaby organizacja masowego ruchu sprzeciwu
po wyborach prezydenckich w 2004 r.
Wybory te miały szczególne znaczenie. Zamykały dekadę
rządów Leonida Kuczmy , który objął prezydenturę w 1994 r.
w kraju ogarniętym politycznym chaosem i głębokim gospo-
darczym kryzysem. Leonid Krawczuk, pierwszy prezydent nie-
podległej Ukrainy, wcześniej wysokiej rangi funkcjonariusz Ko-
munistycznej Partii Ukrainy i przewodniczący Rady Najwyższej
Ukraińskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej, musiał toczyć
nieustanne potyczki z Radą Najwyższą, kraj znajdował się na gra-
nicy anarchii. Polityczny paraliż doprowadził elity do przyjęcia
radykalnego rozwiązania – ogłoszenia przedterminowych wybo-
rów prezydenckich i parlamentarnych w 1994 r.
Nowym prezydentem został „czerwony dyrektor” z ówczesne-
go Dniepropietrowska (dziś Dnipro) Leonid Kuczma, wygrywając
z Krawczukiem. Kuczma był typowym, choć niewątpliwie wybit-
nym przedstawicielem dawnej partyjnej nomenklatury kontro-
lującej w Związku Radzieckim życie polityczne, społeczne i go-
spodarcze. Gdy Michaił Gorbaczow rozpoczął w połowie lat 80.
XX w. reformy, partia komunistyczna mimo monopolu władzy
szybko stała się strukturą zombi.
Związani z nią funkcjonariusze i działający z jej nadania dyrek-
torzy przedsiębiorstw państwowych, działacze takich organizacji
jak Komsomoł, odkryli, że gwarancją lepszej przyszłości nie jest
lojalność wobec partii, tylko usamodzielnienie się dzięki kon-
trolowanym przez siebie państwowym zasobom gospodarczym.
Ta pierwsza faza ucieczki od komunizmu dokonywała się często
we współpracy ze strukturami przestępczymi, dysponującymi
dostępem do płynnego kapitału pochodzącego z nielegalnych
operacji gospodarczych.
Stanisław Kulczycki, wybitny ukraiński historyk, zwraca uwagę,
że w Ukrainie, Rosji i innych państwach poradzieckich nie ist-
niały, w przeciwieństwie do państw środkowoeuropejskich, jak
choćby Polska, alternatywne wobec partyjnej nomenklatury elity
zdolne do przejęcia władzy i kompetentnego zarządzania pań-
stwem oraz gospodarką. Kuczma, obejmując władzę w 1994 r.,
musiał zmierzyć się z wieloma wyzwaniami. Do najważniejszych
należały stabilizacja systemu politycznego i jego transformacja
(ryzyko powrotu komunizmu zniknęło ostatecznie dopiero
po wyborach prezydenckich w 1999 r.) oraz reformy gospodarcze.
Nie można też zapominać o umacnianiu suwerenności państwa,
które zdaniem wielu ekspertów skazane było na rozpad na skutek
napięć między regionami.
Jak pisze Kulczycki, Kuczma musiał korzystać z dostępnych
w tamtym czasie w Ukrainie zasobów. Tak więc kapitalistyczna
transformacja gospodarki i jej prywatyzacja musiały odbyć się
w oparciu głównie o tzw. grupy finansowo-przemysłowe tworzo-
ne od końca lat 80. przez dawną nomenklaturę, czerwonych dy-
rektorów i środowiska przestępcze. A skoro tak, to jej konsekwen-
cją było powstanie gospodarczej oligarchii i korupcja. Kuczma nie
przeciwstawiał się rozwojowi patologicznego systemu „realnego
ukraińskiego kapitalizmu”, tylko uczynił zeń mechanizm obrony
przed „czerwonym rewanżem”. I jednocześnie korzystał wraz
ze swoim otoczeniem z możliwości bogacenia się, chroniąc para-
solem państwa nowe, już kapitalistyczne monopole gospodarcze.
Wybory prezydenckie w 2004 r. miały być okazją do konsoli-
dacji i domykania „systemu Kuczmy” zmierzającego do autory-
taryzmu na podobieństwo Rosji i większości państw poradziec-
kich. Leonid Kuczma był przekonany, że Kuczmagate mimo jej
© ROBERT KOWALEWSKI/AGENCJA WYBORCZA
72 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ H I S T O R I A ]
uciążliwości nie przeszkodzi w realizacji strategicznego celu.
Pierwsze lata XXI w. przyniosły efekty reform gospodarczych.
Tempo wzrostu gospodarczego wystrzeliło w górę, osiągając
w 2004 r. 11 proc., a Ukrainę zaczęto przedstawiać jako nowego
tygrysa gospodarczego (choć większość owoców tej prosperi-
ty przejmowali oligarchowie i członkowie związanych z nimi
klanów).
W polityce międzynarodowej Kuczma uprawiał strategię
„wielowektorowości” polegającą na utrzymywaniu dobrych
relacji z Rosją, z którą Ukraina ciągle była mocno związana go-
spodarczo, oraz z Zachodem. Wyrazem tych prozachodnich aspi-
racji były nie tylko deklaracje chęci integracji europejskiej, lecz
także realne zaangażowanie ukraińskiego kontyngentu wojsko-
wego podczas wojny w Iraku w 2003 r.
Jednocześnie jednak rozwijały się procesy, których prezydent
kontrolować nie mógł. To przemiany elit politycznych i wyra-
stanie nowych liderów oraz sił politycznych. Przykład najbar-
dziej spektakularny to kariera Wiktora Juszczenki. Ten ekono-
mista z doświadczeniem w bankach jeszcze radzieckich objął
w 1993 r. funkcję prezesa Narodowego Banku Ukrainy. Zmierzyć
się musiał z hiperinflacją, która osiągnęła wówczas rekordowy
poziom ponad 10 tys. proc. Misja zakończyła się powodzeniem
dzięki reformom systemu bankowego, podatkowego i finansów
publicznych. Operację zwieńczyło wprowadzenie w 1996 r. hryw-
ny, obowiązującej do dziś w Ukrainie waluty.
Po wyborach w 1999 r. Wiktor Juszczenko został premierem
kraju, szybko zyskując społeczną sympatię. Gdy w 2001 r. został
odwołany ze stanowiska przez Radę Najwyższą w ramach mię-
dzypartyjnych rozgrywek, odchodził jako najbardziej popularny
ukraiński polityk i wymarzona alternatywa dla Leonida Kuczmy.
Wybory do Rady Najwyższej w 2002 r. wprowadziły jednak do gry
Wiktora Janukowycza, przewodniczącego Donieckiej Obwodowej
Administracji Państwowej i jednego z liderów klanu donieckiego.
Janukowycz, człowiek z kryminalną przeszłością, został pre-
mierem, bo taka była arytmetyka wyborczych wyników. Nawet
Leonid Kuczma nie wyobrażał sobie niemal do samego końca,
że kandydat z Doniecka może zostać prezydentem Ukrainy.
Okazało się jednak, że popularność Janukowycza zaczęła rosnąć
mimo „kompromatów” wypuszczanych systematycznie przez
niechętne mu środowiska, a pokazujących jego bandycką prze-
szłość, związki z oligarchią i gospodarczą mafią, a także ujawnia-
jących jego niekompetencję.
Jednocześnie już w trakcie prezydenckiej kampanii wyborczej
Janukowycz mógł liczyć na pełne wsparcie kontrolowanego przez
władzę aparatu państwa i obsługę przez dwa komitety wyborcze,
oficjalny kierowany przez prezesa Narodowego Banku Ukrainy
Serhija Tyhipkę oraz nieoficjalny, zarządzany przez wicepremiera
Andrija Kłujewa, z dostępem do niemal nieograniczonych zaso-
bów. Jak się okazało już po głosowaniach w pierwszej i drugiej
turze, ludzie wspierający Janukowycza mieli dostęp zarówno
do części komisji wyborczych – co umożliwiło „dosypywanie”
głosów – jak i do serwera Komisji Wyborczej.
Historyk Taras Kuzio nazwał kampanię wyborczą 2004 r. naj-
brudniejszą w krótkich dziejach ukraińskiej demokracji. Najbar-
dziej dramatycznym jej wydarzeniem okazała się próba otru-
cia Wiktora Juszczenki. Gdy ta skończyła się niepowodzeniem
i po miesięcznym leczeniu lider pomarańczowych wrócił do gry,
pozostały tylko cuda przy urnach. Tych nie brakowało już pod-
czas liczenia głosów z pierwszej tury – rachowanie trwało dziesięć
dni. Podczas drugiej dosypano – jak podsumował obywatelski
komitet monitorujący wybory – 2,8 mln głosów. Serwer Komisji
Wyborczej także był w użyciu. W efekcie, zgodnie z oficjalnym
komunikatem, Wiktor Janukowycz uzyskał 49,5 proc. głosów,
Wiktor Juszczenko 46,6 proc.
Taki scenariusz nie zaskoczył pomarańczowych, mówiło się
o nim w czasie między turami. Wiktor Juszczenko wezwał do pro-
testów przeciwko skradzionym wyborom, Leonid Kuczma zagro-
ził, że zmobilizuje 200 tys. zwolenników obozu władzy. 22 listo-
pada na placu Niepodległości w Kijowie zaczęły gromadzić się
tłumy – w chwilach największej mobilizacji liczyły ponad milion
osób. Na scenie pojawiła się siła, której Kuczma nie dostrzegł,
a jej rozwoju nie mógł powstrzymać – nowa klasa średnia i oparte
na niej społeczeństwo obywatelskie.
Okazało się, że przemiany gospodarcze posłużyły nie tylko bo-
gaceniu się oligarchów, lecz także przyczyniły się do materialnej
stabilizacji klasy średniej, którą tworzą zarówno przedsiębiorcy,
jak i pracownicy korporacji nowego ukraińskiego kapitalizmu.
Na ten proces nałożyła się zmiana technologiczna w sferze me-
diów i migracyjne doświadczenia milionów Ukraińców, którzy
zobaczyli na Zachodzie, jak wygląda normalny świat. W końcu,
zauważał eseista Mykoła Riabczuk, dokonała się zmiana gene-
racyjna – odeszło pokolenie pamiętające czasy stalinowskie,
w dorosłe życie weszło pokolenie niepamiętające czasów Le-
onida Breżniewa.
To właśnie ten nowy podmiot stanął w obronie prozachodnich
aspiracji społeczeństwa ukraińskiego, wszczynając rewolucję,
która definitywnie też zakończyła pokomunistyczną transfor-
mację. Zanim jednak do tego doszło, trzeba było wybrnąć z po-
litycznego kryzysu, który mógł zakończyć się rozlewem krwi
i rozpadem kraju. Kuczma miał świadomość, że tracąc władzę
i wpływ na system polityczny, może stać się obiektem śledztw
w sprawie wielu niewyjaśnionych kwestii, ze śmiercią Gonga-
dzego włącznie.
Wielką rolę w wypracowaniu politycznego kompromisu
w Ukrainie odegrała polska dyplomacja i osobiście prezy-
dent Aleksander Kwaśniewski, który wziął na siebie rolę media-
tora. Drogą do porozumienia był okrągły stół, przy którym usiedli
przedstawiciele stron politycznego konfliktu, prezydent Leonid
Kuczma i zagraniczni mediatorzy. 3 grudnia Sąd Najwyższy
Ukrainy wydał orzeczenie o powtórzeniu drugiej tury wyborów,
którą zaplanowano na 26 grudnia. Z kolei 8 grudnia zawarty zo-
stał kompromis, w ramach którego Wiktor Juszczenko zgodził
się na ograniczenie zakresu władzy prezydenta. Jednocześnie
zmieniono kodeks wyborczy tak, by zmniejszyć ryzyko oszustw.
Trzecim prezydentem Ukrainy został Wiktor Juszczenko. Pięć
lat później wybory prezydenckie w 2010 r. wygrał, już bez cu-
dów nad urną, Wiktor Janukowycz. Jego
zaś od władzy odsunął w 2014 r. kolej-
ny ukraiński zryw, rewolucja godności.
21 listopada, początek rewolucji god-
ności i dzień wyborów prezydenckich,
które zapoczątkowały pomarańczową
rewolucję, jest w Ukrainie Dniem God-
ności i Wolności.
EDWIN BENDYK
Więcej o mało znanych losach Ukraińców
w Pomocniku Historycznym POLITYKI
„POLACY I UKRAIŃCY.
DZIEJE SĄSIEDZTWA”.
Dostępny na sklep.polityka.pl
Nr 8/2021 Cena 25,99 zł (w tym 8% VAT) Indeks: 403652 ISSN: 2391-7717
P O M O C N I K H I S T O R Y C Z N Y
Polacy i Ukraińcy
Prawdy i mity Dzieje sąsiedztwa
Wojny i pokoje
[ H I S T O R I A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 73
Słynni Juliusze,
zapomniane Julie
Czy westalki często łamały śluby czystości, dlaczego córka cesarza Augusta
publicznie uprawiała seks i czy w Rzymie były bizneswomen, opowiada
dr Emma Southon, autorka książki o kobietach w starożytnym Rzymie.
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – W antyku
pisali głównie możni mężczyźni dla
innych możnych mężczyzn, co w dużej
mierze sprawia, że obraz Imperium
Romanum jest jednostronny.
Czy nie drażniło to pani podczas
studiów historycznych?
EMMA SOUTHON: – Bardzo! Historycy
mają skłonność do lansowania władców
imperium, ich podbojów i polityki, pod-
czas gdy wszystkich innych obsadzają
w rolach drugoplanowych. Prawdę powie-
dziawszy, to właśnie potrzeba wprowa-
dzenia równowagi zachęciła mnie do pi-
sania kolejnych książek o Rzymiankach.
W ostatniej we wstępie przeczytałam,
że jeszcze w latach 70. XX w. na jednej
z amerykańskich uczelni pewien
nobliwy starożytnik zapytany przez
studentki, czy nie poprowadziłby
kursu o historii Rzymianek, odmówił,
mówiąc, że równie dobrze mógłby
prowadzić zajęcia o historii psów
w Rzymie. Teraz mamy zwrot femini-
styczny, więc nikt by się na takie słowa
nie odważył. A co mają pokazywać
te wybrane przez panią postacie
21 Rzymianek?
Chciałam opisać historię imperium
rzymskiego bez bitew i cesarzy, a przy tym
zwrócić uwagę na kobiety, których imio-
na i życiorysy warto znać. Bardzo długo
starożytnicy przyjmowali, że ważną rolę
odgrywały tylko cesarzowe lub przywód-
czynie wojskowe, tymczasem nie trzeba
było wchodzić w męskie buty, by mieć
wpływ na historię.
Dlaczego zaczęła pani od Hersilii
i Tarpei?
Ponieważ przyczyniły się do założenia
Rzymu. Oczywiście to Romulus jest zało-
życielem Rzymu, ale miał pod sobą bandę
brutalnych mężczyzn bez przyszłości, stąd
wpadł na pomysł porwania Sabinek. Hersi-
lia, jego kobieta, była jedną z nich, tak samo
jak Tarpeja, córka jednego z jego ludzi. Gdy
wybuchła wojna z Sabinami chcącymi od-
zyskać swoje kobiety, Tarpeja otworzyła im
bramy Rzymu. Wtedy Hersilia sprowadzi-
ła kobiety, aby powstrzymać walczących,
mówiąc im, że dzięki porwanym Sabin-
kom, które już zdążyły urodzić dzieci,
© DP
Hersilia powstrzymująca walki w Rzymie,
fragment obrazu Jacques’a-Louisa Davida,
XVIII w.
[ H I S T O R I A ]
74 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
są rodziną i muszą zakończyć wojnę.
Działania Tarpei i Hersilii sprawiły, że Rzym
stał się miastem z rodzinami, pokojem
i kulturą. Dla pisarzy z czasów Augusta te
dwie kobiety symbolizują więzi rodzinne,
ale dla mnie to dowód, że imperium rzym-
skie nie powstałoby bez udziału kobiet, dla-
tego historia bez nich jest niekompletna.
Mało kto słyszał o królowej Tanakwil
– Etrusce, która przepowiedziała
mężowi, że zostanie królem Rzymu
jako Lucjusz Tarkwiniusz Pryskus.
Jest to modelowa matrona, która tka,
wspiera męża i zajmuje się jego synem
ze związku z inną kobietą. Rzymianie
o niej pamiętali, a my nie. Dlaczego?
Tanakwil usunęli z historii historycy
nowożytni, którzy mają tendencję do po-
mijania dziejów Rzymu królewskiego
(753–509 p.n.e.). Okres ten jest na wpół
mityczny i zawiera raptem kilka bitew,
więc rzadko kto uważa go za istotny,
tymczasem dla Rzymian był on arcy-
ważny. Tanakwil była dla nich funda-
mentalną postacią, upamiętnioną
w świątyniach i pismach. Ponieważ
jednak jest kobietą z nieatrakcyjne-
go okresu historii, łatwo było zapo-
mnieć o jej istnieniu, ze szkodą dla
naszej wiedzy o dziejach Rzymu.
Rzym królewski to okres,
w którym narodziły się jeszcze
dwa inne archetypy – Lukrecji,
która popełniła samobójstwo,
gdy została zgwałcona przez
księcia Sekstusa, bo straciła
honor, oraz grzeszącej ambicją
bezwzględnej morderczyni Tulii,
która ponoć pozbawiła życia członków
swej rodziny. Czy te kobiety w ogóle
istniały?
W I w., czyli w czasie, gdy o nich pisali
Liwiusz, Owidiusz i Dionizjusz z Halikar-
nasu, Rzymianie wierzyli, że istniały, ale
byli świadomi, że ich życiorysy miały róż-
ne wersje. Autorzy, których dzieła prze-
trwały, zrobili z nich archetypy pasujące
do bardzo konserwatywnego ideału ko-
biety. Było to celowe posunięcie propa-
gandowe Augusta, mające na celu ogra-
niczenie wpływu i udziału kobiet w życiu
publicznym i polityce, przekierowanie
ich energii w stronę wyimaginowanego
ideału życia domowego, prywatnego.
Do polityki wtrącało się kilka
władczyń, ale zwykłe kobiety
musiały uważać, by nie przypłacić
tego zszarganą reputacją. Bogatą
Rzymiankę Klodię Metelli Cyceron
oskarżył, że jest w związku kazirod-
czym z bratem Publiuszem, którego
wspierała w rozgrywkach politycznych
końca republiki.
Z tym że mówca zrobił to, by uratować
swojego klienta Marka Celiusza Rufusa, by-
łego kochanka Klodii, oskarżonego przez
nią o morderstwo. Jako jego adwokat użył
kazirodztwa jako argumentu, by podważyć
jej oświadczenie. Udało się, bo mizogini-
styczne ataki na kobiety, z których robiono
nimfomanki lub trucicielki, zawsze dzia-
łają. Nie pomogło Klodii to, że Cyceron
nienawidził jej brata. Zła opinia nie za-
szkodziła jej zbytnio za życia, ponieważ
wszyscy wiedzieli, że jej jedynymi zbrod-
niami były bycie przeciwniczką Cycerona
oraz kobietą.
To może lepszym przykładem są dwie
władczynie z Brytanii – Boudika i Kar-
timandua, bo z pierwszej Tacyt zrobił
bohaterkę, a z drugiej antybohaterkę.
Dlaczego?
całe życie pozostawały pod kuratelą
mężczyzn, a ich zadaniem było
przedłużenie rodu. Dlatego tragedię
stanowiła dla nich bezpłodność,
bo zazwyczaj wiązała się z rozwodem.
Rzeczywiście rozwody wśród arystokra-
cji były nagminne, ale zdarzały się wyjąt-
ki, jak małżeństwo Turii, którego historię
znamy z największej prywatnej inskryp-
cji rzymskiej. Kobieta ta żyła w czasach
późnej republiki i poślubiła mężczyznę,
który opowiadał się po złej stronie w każ-
dej z kolejnych wojen domowych. Wie-
lokrotnie go uratowała. Byli jednak kon-
serwatywną parą, więc gdy okazało się,
że są bezpłodni, Turia zaproponowała
rozwód, aby jej mąż mógł poślubić inną
kobietę i mieć spadkobierców. Powiedzia-
ła jednak, że zostanie z nimi, ponieważ
go kocha. Nie przyjął oferty i pozostali
bezdzietnym małżeństwem przez 50 lat,
aż do jej śmierci. Upamiętnił ukochaną
ogromnym pomnikiem na Via Appia.
Za rządów cesarza Augusta wprowa-
dzono prawo chroniące małżeństwo
Leges Iuliae. Poprawiło
ono pozycję kobiet?
Pod pewnymi względami prze-
pisy wzmocniły znaczenie kobiet
w rodzinie i np. pozwoliły tym z nich,
które urodziły troje dzieci, unieza-
leżnić się od męskich opiekunów,
co było dobrą zmianą. Z drugiej
strony wprowadzały znacznie surow-
sze przepisy dotyczące cudzołóstwa,
przestępstwa, które dotyczyło tylko ko-
biet, zezwalając ojcom na zabijanie có-
rek współżyjących bez ślubu, a mężom
na wygnanie żon przyłapanych in flagranti.
W ten sposób nowe zapisy bardziej niż
wcześniej kontrolowały zachowania sek-
sualne i „czystość” kobiet. Później trochę
je złagodzono.
Ich autor z pewnością nie był najlep-
szym ani mężem, ani ojcem. Córka
cesarza Augusta, Julia, mogła się
czuć wykorzystywana, była bowiem
pionkiem w jego politycznych grach.
Miała koszmarne życie i prawie nic
do powiedzenia. Długo była posłuszna
ojcu, rozumiejąc, że jej rolą jako jedynego
dziecka cesarza jest być wzorem dla innych
Rzymianek. Wychodziła więc za mąż, ro-
dziła kolejne dzieci, tkała i nie rozmawia-
ła z mężczyznami. Dopiero przymusowe
małżeństwo z Tyberiuszem przelało czarę
goryczy. Oboje zbuntowali się przeciwko
Augustowi – on przeszedł na emeryturę
i wyjechał na Rodos, a ona zaczęła pu-
blicznie uprawiać seks z synem Marka An-
toniusza. Wygląda na to, że miała dość ojca
i być może nie spodziewała się, że będzie
tak surowy i konsekwentny w jej karaniu.
Tacyt Boudikę przedstawia jako walczą-
cą o wolność szlachetną „dzikuskę”, która
odmawia zaakceptowania rządów Nero-
na. Natomiast Kartimanduę, królową ple-
mienia Brygantów, która współpracowała
z tym władcą, dzięki czemu ocaliła swo-
ich ludzi, opisuje jako chciwą, rozpustną
i brutalną. Tak samo jak Nerona. W ten
sposób Tacyt krytykuje imperium rzym-
skie tamtych czasów i sugeruje, że współ-
praca z tym władcą była dla Kartimanduy
równoważna z niewolnictwem, ponieważ
Neron nie był godny rządzenia kimkolwiek.
Jest to znana metafora w literaturze rzym-
skiej, wynikająca z tego, że Rzymianie nie
mieli szacunku dla kobiet i zniewieściałych
mężczyzn, więc uważali poddanie się ich
rządom za formę niewolnictwa.
Rządy kobiet uważano za aberrację.
W końcu, jak wynika z tekstów,
Śmierć Tarpei przedstawiona
na naczyniu włoskim z XVI w.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 75
Skończyła na dożywotnim zesłaniu. Nigdy
jej nie wybaczył, chociaż wybaczył Tyberiu-
szowi. I ustanowił go swoim spadkobiercą.
Najbardziej rozpoznawalne Rzymianki
to kapłanki bogini Westy. W zamian
za to, że pilnowały świętego ognia,
jako jedyne kobiety były niezależne
od mężczyzn, mogły spisywać testa-
menty i były obecne w przestrzeni
publicznej. Musiały jednak to opłacić
30 latami dziewictwa. Skąd ten nakaz?
Nikt nie wie, bo westalki, które wywo-
dziły się jeszcze z religii etruskiej, były
starsze niż Rzym. Dla Rzymian było oczy-
wiste, że ich dziewictwo gwarantuje bez-
pieczeństwo miastu i bogowie ukaraliby
Rzym za pozwolenie niedziewicy na pielę-
gnowanie świętego ognia. Stąd tak surowa
kara za złamanie ślubów czystości – po-
chowanie żywcem.
Czy obowiązek ich dochowania ciążył
westalkom, skoro te, które znamy
z imienia, to niemal wyłącznie kapłanki
oskarżone o ich złamanie?
Dziewczynki stawały się westalkami
w wieku 6–10 lat i służyły przez 30 lat, ale
o większości z nich nic nie wiemy. Nie
wiemy też, jak czuły się w tej roli. Nie wie-
my ani czy, ani jak łamały śluby, czy były
gwałcone, miały romanse, czy zdarzały
się fałszywe oskarżenia w ramach poli-
tycznych rozgrywek. Nie mamy pojęcia,
ile z westalek dyskretnie uprawiało seks.
Najwyraźniej Rzymianie uważali jednak,
że dziewictwo było dla nich ciężarem, po-
nieważ pozwolili westalkom po odbyciu
służby, czyli gdy miały ok. 40 lat, wycho-
dzić za mąż i mieć dzieci. Mało która się
na to decydowała, może czuły się za stare
albo zbyt sobie ceniły niezależność.
A co z miłością lesbijską? Pisze pani
m.in. o poetce Julii Balbilli, która
uchodzi za jedną z cór Safony.
Dla mnie to trochę naciągane.
Julia Balbilla była potomkinią wład-
ców z królestwa Kommageny na po-
graniczu dzisiejszej Syrii i Turcji, które
imperium rzymskie wchłonęło za życia
jej ojca. Została przyjaciółką cesarza Ha-
driana i jego żony Sabiny i gdy podczas
podróży z nimi po Egipcie odwiedzili
śpiewający posąg Memnona, zostawiła
na nim swoje do dziś widoczne cztery
wiersze. Mówi się o jej seksualności dla-
tego, że napisała je w martwej już wów-
czas grece eolskiej, którą posługiwała się
Safona, oraz dlatego, że w jednym z wier-
szy nazwała Sabinę ładną. Zgadzam się,
że przypisywanie jej skłonności lesbij-
skich jest naciągane, bo przecież mogła
po prostu chcieć się pochwalić, że zna
grekę eolską, a komplement, że Sabi-
na jest piękna, mógł być sposobem
pocieszenia kobiety, której mąż był
po uszy zakochany w Antinousie.
W książce pojawia się postać,
uważanego przez niektórych za nie-
binarnego, cesarza Heliogabala, ale
przyćmiewają go cztery kobiety,
każda o imieniu Julia: babka, matka
i dwie ciotki. Są warte wyciągnięcia
na pierwszy plan?
I to jak. To były kobiety, które przyczyni-
ły się do przesunięcia centrum Imperium
Romanum na wschód. Uczyniły z zaścian-
kowej Syrii polityczną potęgę. Zwłaszcza
babka Heliogabala Julia Maesa, która
poprowadziła dwa przewroty wojskowe
i posadziła na rzymskim tronie dwóch
bezużytecznych nastolatków – swego znie-
wieściałego na wzór wschodni wnuka oraz
prawnuka Aleksandra Sewera. Ikona, która
słusznie została ubóstwiona.
Dla chrześcijan ikonami stały się
męczennice. Dlaczego wybrała pani
spośród nich akurat św. Perpetuę?
Bo jako jedyna opisała swoje mę-
czeństwo.
Z tego, co napisała, wynika, że była
okropną, zaślepioną kobietą.
Z perspektywy członków jej rodziny
na pewno. Upokarzała ojca, porzuciła
męża i maleńkie dziecko, a także zgłosi-
ła się na ochotnika, by paradować nago
podczas egzekucji jako przestępczyni,
co przyniosło ogromny wstyd jej rodzi-
nie. Niech pani sobie wyobrazi, że ktoś,
kogo pani kocha, dołącza do kultu śmier-
ci i porzuca wszystkich. Przecież to prze-
rażające. Ojciec błagał ją na kolanach,
by zrezygnowała ze względu na rodzinę,
ale ona się nie ugięła. Perspektywa bycia
żołnierzem Boga była dla niej ważniejsza
niż życie i bliscy.
Mocna krytyka, ale i do innych
bohaterek nie ma pani bałwochwalcze-
go stosunku. Choć są wyjątki,
np. bizneswoman z Pompejów,
czyli Julia Feliks. Przyznam, że to moja
ulubienica znana dzięki wykopaliskom.
W dodatku to, co o niej wiemy, przeczy
stereotypowi, dowodząc, że kobieta
mogła posiadać dobra i prowadzić
świetnie prosperujący interes.
Julia Feliks jest wspaniała. Dzięki wyko-
paliskom wiemy, że na należący do niej
kompleks składały się sklepy i apartamen-
ty, restauracja, łaźnie i prywatny ogród.
Kobieta była dumną z siebie przedsiębior-
czynią, która zbudowała firmę i zadbała
o jej powiększenie – nawet przesunęła uli-
cę, która przebiegała między dwoma – po-
tem połączonymi w jeden gmach – budyn-
kami. Prowadziła biznes dla klasy średniej.
Wiemy o tym dzięki znalezionej obok jej
zakładu ofercie na pięcioletnią dzierżawę,
w której wymieniona jest jako jego jedyna
właścicielka. Musiała być naprawdę wyjąt-
kowa, o czym świadczą też niezwykłe ma-
lowidła doskonale dobrane do preferencji
jej średnio zamożnej klienteli.
Też jest pani ulubienicą?
Nie, moją faworytką jest Julia Balbilla.
Uwielbiam jej determinację, by zostać
zapamiętaną jako księżniczka królestwa
Kommageny, jej słabo napisane poema-
ty, rozbuchane ego. Czuję, że w tych kilku
wierszydłach, które pozostawiła, jest za-
klęta jej osobowość.
Często sięga pani po humor, który
podkreśla mizoginię starożytnych. Czy
jednak nazwanie Seneki „bankierem,
który w wolnych chwilach zajmował się
filozofią”, a Tacyta „facetem, który lubił
moralizować, zwłaszcza gdy miał pod
ręką kobiety”, nie sprawi, że będą pani
zarzucać patrzenie na starożytność
przez współczesne okulary?
Pisanie o historii nigdy nie jest obiek-
tywne i nie mam problemu z przyznaniem,
że wybieram i interpretuję źródła na swój
sposób. Uważam też za zabawne wyty-
kanie tym pomnikowym Rzymianom ich
strasznych poglądów. Lubię podkopywać
tę ich pompatyczną i sztywną reputację,
pokazując, że w rzeczywistości to zwykli
ludzie, a ci często bywają okropni. Bez
względu na płeć.
ROZMAWIAŁA AGNIESZKA KRZEMIŃSKA
Dr Emma Southon
tytuł doktorski uzyskała
na Uniwersytecie w Birmingham.
Zrezygnowała z pracy
akademickiej i zajęła się pisaniem
o starożytnym Rzymie. W Polsce
wyszły jej dwie książki „Wszystkie
trupy prowadzą do Rzymu” oraz „Kobiety imperium
rzymskiego. 21 zapomnianych historii”.
© V&A IMAGES/VICTORIA AND ALBERT MUSEUM/EAST NEWS, DP
O roli kobiet w starożytnym Rzymie przeczytasz
także w Pomocniku Historycznym POLITYKI
„CESARZE RZYMU”.
Dostępny na sklep.polityka.pl
Plejada cesarzy Rzymu
Nr 3/2022 Cena 23,99 zł (w tym 8% VAT) Indeks: 403652 ISSN: 2391-7717
esarze
rŻołnier z y m u
ze za życia, bogowie po śmierci
76 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
W
wywiadach twierdziła, że na-
uczyła się rozumieć mowę
zwierząt i że powinno się ją
za to spalić na stosie. Bliscy
uważali Simonę Kossak za rozczarowanie
i dziwadło – zawiodła pokładane w niej na-
dzieje, nie kontynuując rodzinnych tradycji
malarskich. Była córką Jerzego, wnuczką
Wojciecha i prawnuczką Juliusza Kossaka
– batalistów rozmiłowanych w koniach,
n a e k r a n i e
H
istoria, która łamie serca i wywołuje łzy. „Anora” – film,
który dość niespodziewanie zdobył Złotą Palmę w Can-
nes – jest szalonym, opartym na szczerych uczuciach
i prostych marzeniach melodramatem, a zarazem popu-
larnym i rozrywkowym widowiskiem, przemycającym pod postacią
współczesnej bajki o Kopciuszku gorzką pigułkę o prawdziwym
życiu. Swoimi czterema poprzednimi filmami o prostytucji 53-let-
ni Sean Baker walczył ze stereotypem moralnego dna upadłego
środowiska. Podobnie jak „Red Rocket”, „Florida Project” czy
„Mandarynka”, „Anora” też namawia do pozbycia się najgorszych
skojarzeń z tą branżą, dekryminalizuje ją, upodmiotawia silnie
zmotywowaną pracownicę seksualną zarabiającą na życie sprze-
dawaniem swojego ciała. Dzięki naturalności i niespożytej energii
n a e k r a n i e
Drapieżnicy 4/6
Simona Kossak, reż. Adrian Panek,
prod. Polska, 100 min
Nagość i godność 5/6
Anora, reż. Sean Baker, prod. USA, 139 min
25-letniej Mikey Madison (na fot. pośrodku), która brawurowo
zagrała tytułową rolę, aż się chce wierzyć w szczęśliwy los, który tyl-
ko nieliczni wygrywają na loterii, fabuła jest niesiona siłą skrajnych
emocji, podążając za jej niegasnącym optymizmem i humorem.
Nowojorska striptizerka poznaje w klubie rozkosznie bezmyślnego
syna rosyjskiego oligarchy proponującego dla kaprysu małżeństwo
w Las Vegas, by zaraz potem na żądanie rozwścieczonych rodziców
wycofać się z tej decyzji. Na bohaterkę patrzy się jak na rzuconą na po-
żarcie ofiarę rozpaczliwie walczącą o godność tam, gdzie o nią naj-
trudniej. Gdy paraduje naga, radośnie wykonuje podniecający taniec
albo uprawia seks z niedojrzałym dziedzicem rosyjskich miliarderów,
nie ma w tym niezdrowego podglądactwa, jest niewinność. Granica
dobrego smaku nigdy nie zostaje przekroczona. Madison, choć nie ma
za sobą znaczących osiągnięć (ostatnio zagrała epizodyczną rólkę Su-
san „Sadie” Atkins, zwolenniczki bandy Mansona, w „Pewnego razu…
w Hollywood”), łączy świeżość, spontaniczność i wewnętrzną dojrza-
łość. Styl, w jakim tego dokonuje, zasługuje na wszelkie możliwe hoł-
dy. Między nią a reżyserem musiało panować stuprocentowe zaufanie.
Baker (wraz z żoną) ponoć sam demonstrował, jak zagrać niekomfor-
tową intymność, a na planie obyło się bez koordynatorki intymności.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
ojczystym krajobrazie i w polskiej historii.
Wybrała życie w sercu Puszczy Biało-
wieskiej, gdzie prowadziła badania nad
drzewami i ginącymi gatunkami zwierząt,
stając się bodaj najsłynniejszą biolożką, po-
pularyzatorką nauki, mocno zaangażowaną
w ratowanie naturalnych ekosystemów.
Nazywana na Podlasiu „naszą Simonką”,
po śmierci w 2007 r. doczekała się dwóch
pełnometrażowych dokumentów o sobie
(„Miejsce w raju”, „Simona”). Film w reży-
serii Adriana Panka z wybitną kreacją
Sandry Drzymalskiej jest pierwszą fabułą
poświęconą niezwykłemu życiorysowi oraz
początkom burzliwego, 36-letniego związ-
ku z fotografem Lechem Wilczkiem (Jakub
Gierszał). W wycinkowej panoramie, utrzy-
manej w ciepłej, ironicznej tonacji, udało się
uchwycić esencję fascynującej osobowości
Simony, ikony nowoczesnej, wyzwolonej
kobiety, która sięga po to, co chce. Oraz
zawrzeć alarmujące przesłanie proekolo-
giczne, co czyni „Simonę Kossak” zarazem
dziełem zaangażowanym i ciekawym
na poziomie artystycznym. JW
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 77
D
żemWar przechodzi rebranding: produkowane przez
rodzinną firmę dżemy z „babcinych” mają się stać
„szlacheckie”. O czym właścicielka biznesu informuje
pracownice biura krzykiem i groźbami, a one reagują
strachem i uległością. Twórcy spektaklu inspirowanego bestsel-
lerową książką historyczną Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki.
Opowieść o naszych babkach” zachowania bohaterek (granych
także przez ucharakteryzowanych na kobiety aktorów) tłumaczą
wielowymiarowym dziedzictwem folwarku. Legnicki spektakl
wpisuje się w trwający już ponad dekadę i obejmujący liczne po-
zycje literackie, teatralne czy filmowe i serialowe („1670”) „zwrot
ludowy”. Od siebie Sulima i Piaskowski dodają konwencję kam-
powego sitcomu na granicy kabaretu, z przerysowanym aktor-
stwem, długimi momentami chaosu i krzyków i z ciągiem luźno
powiązanych scen. W części z nich do głosu dochodzi pańszczyź-
niana przeszłość przodkiń bohaterek i dość standardowa to wyli-
czanka: wstyd („Jestem ze wsi” zamienione na „Pochodzę z doliny
n a s c e n i e
N
ajwiększy hit Taylora Sheridana, pięciosezonowe
„Yellowstone”, zbliża się do finału – właśnie wystartowała
ostatnia porcja odcinków. W przygotowaniu są kolejne
seriale osadzone w tym neowesternowym uniwersum,
a Sheridan wciąż znajduje czas także na inne produkcje. Akcja
najnowszej, serii „Landman: Negocjator”, stworzonej wspólnie
z Christianem Wallace’em na bazie podkastu tego ostatniego, toczy
się w zachodnim Teksasie w środowisku ludzi związanych z bizne-
sem naftowym. W centrum opowieści znajduje się Tommy Norris
(Billy Bob Thornton) – menedżer odpowiedzialny za zarządzanie
kryzysami w jednej z niezależnych kompanii wydobywczych. Nad
sobą ma wielki biznes (właściciela spółki gra Jon Hamm), pod sobą
– rzesze robotników (najczęściej hiszpańskojęzycznych), przed sobą
– katastrofy, zderzenia z ranczerami, z przemytnikami narkotyków,
z konkurencją, lokalną policją i wszechobecnymi prawnikami. Życia
nie ułatwia mu też rodzina – była żona i dwoje dzieci na progu do-
rosłości. „Landman” powtarza schematy narracyjne „Yellowstone”,
łącznie z obroną wysokoemisyjnego, nieekologicznego przemysłu.
Z drugiej strony Sheridan wciąż jest mistrzem ciętych ripost, pięk-
nych obrazków i buduje wciągającą narrację, choć po pierwszych
trzech odcinkach jeszcze nie wiadomo, czy całość tym razem bę-
dzie bardziej serialem obyczajowym, czy – jak „Yellowstone” – po-
galopuje w stronę opery mydlanej na sterydach. AK
K
olejna próba zbudowania franczyzy przez Warner Bros., tym
razem podstawą jest „Diuna” Franka Herberta – w ramach
tego uniwersum SF powstały dwa filmy Denisa Villeneuve’a,
a teraz dołącza serial. Inspiracją (luźną) jest jedna z powieści
syna autora „Diuny” Briana Herberta i Kevina J. Andersona „Zgroma-
dzenie żeńskie z Diuny”. Akcja dzieje się 10 tys. lat przed narodzinami
Paula Atrydy, centralnej postaci „Diuny”, pustynna Arrakis i znajdu-
jąca się na niej przyprawa pojawiają się głównie w opowieściach,
sceneria „Proroctwa”, jej temat i klimat są inne, choć, jak w „Rodzie
smoka”, spotykamy tu znane z oryginału nazwiska przodków wiodą-
cych rodów. Opowieść dotyczy początków działalności żeńskiego za-
konu Bene Gesserit, a pierwsze skrzypce grają siostry Valya i Tula Har-
konnen (w dwóch liniach czasowych to odpowiednio Emily Watson
i Jessica Barden oraz Olivia Williams i Emma Canning). Zgromadze-
nie trenuje swoje członkinie w sztuce wykrywania kłamstw i w magii,
czym służą wielkim rodom, z imperatorskim na czele, ale ukrytą misją
jest wyhodowanie i osadzenie na tronie międzygalaktycznego impe-
rium władcy idealnego. Przypisanie sobie boskich prerogatyw przez
siostry budzi wątpliwości, podobnie jak ich rosnąca władza, pojawia
się też męski przeciwnik o wielkiej i tajemniczej mocy (Travis Fimmel).
„Proroctwo”, przynajmniej w pierwszych odcinkach, to nie epicka roz-
rywka, lecz rozgrywane w pałacach i katakumbach szachy, w których
stawki są moralne i polityczne. Nie porywa, ale wciąga. AK
Baryczy”), traumy i strach przed deklasacją. Inne są projekcją pra-
gnień: wyzwolenia, zemsty (lincz na księgowej Basi jako powidok
chłopskiego linczu na ekonomach) czy przekroczenia podziałów
społecznych (miłość do ziemniaków, która łączy Anię, sprzedaw-
czynię kanapek i prawnika z piętra wyżej). Trochę to przypomina
odhaczanie kolejnych, aktualnie głośnych tematów, z wątkiem
ukraińsko-wołyńskim i dzisiejszym zagrożeniem wojną na finał.
ANETA KYZIOŁ
Opera naftowa 4/6
Landman: Negocjator, twórcy serii:
Taylor Sheridan i Christian Wallace, 10 odc.,
SkyShowtime
Babciny DżemWar 3/6
Chłopki. Opowieść o nas i naszych babkach, tekst Hubert Sulima,
reż. Jędrzej Piaskowski, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy
Z innej planety 4/6
Diuna: Proroctwo, twórczyni serii:
Alison Schapker, 6 odc., Max
w t e l e w i z j i
w t e l e w i z j i
© UNIVERSAL PICTURES/UIP, NEXT FILM, KAROL BUDREWICZ, SKYSHOWTIME, HBO MAX
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
78 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
L
udmiła Ulicka, wymieniana wśród
kandydatek do literackiego Nobla,
wyjechała z Rosji w 2022 r. i jest
tam objęta zakazem publikacji.
Na Zachodzie jej książki otrzymują kolejne
nagrody, a w Polsce ukazują się aż trzy tytuły
naraz. Warto zacząć od „Drabiny Jakowa”, za-
pierającej dech w piersiach sagi rodzinnej ro-
syjskich Żydów, napisanej tak, że wchodzimy
w ten świat po śmierci babki w mieszkaniu
pełnym książek i pluskiew gdzieś w latach 70.
i wynurzamy się z niego po 700 stronach
z wielkim wzruszeniem wraz z narodzinami
małego Jakowa, który nosi imię swojego
przodka. Postacią spinającą wiele losów
jest Nora, scenografka, do której wszystko,
co ważne w życiu, przychodziło przez teatr.
Ona i jej dziadek Jakow tworzą najważniejszy
dwugłos opowieści – Nora czyta jego listy
Istota 6/6
Ludmiła Ulicka, Drabina Jakowa,
przeł. Agnieszka Sowińska, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 2024, s. 728
Au
tor, który wskrzesił grec-
kich bogów na długo, zanim
to zrobił serial „Kairos” Net-
flixa, w najnowszej powieści
ożywia legendarne postacie Francisz-
ka Żwirki i Stanisława Wigury, pilota
oraz inżyniera, znanych dziś patronów
ulic. Czyni to w sposób charakte-
rystyczny dla siebie, z fabularnym
szaleństwem, które dezorientuje i po-
ciąga na równi. Z powieściowym Fran-
kiem jest podobnie: pogubił się, ale
prze naprzód siłą dziwnej inercji. Nie
pamięta przeszłości, skąd pochodzi
ani jak się nazywa. Jest ranny, instynkt
każe mu postępować właściwie i zdać
się na ludzi, których los mu rzuca nie
bez powodu. Jedną z tych osób jest
Andriej, Rosjanin, który ściąga go
do Moskwy i uczy latać. Teoria Fran-
ciszka nuży, latanie przeraża, niespe-
cjalnie wierzy w nawigację. Ale tu się
uczy przede wszystkim siebie samego
i miłości. Tutaj też poznaje Stasia,
a dziurawa przeszłość wraca stop-
niowo w obrazkach i przeczuciach.
Wrażenie odrealnienia, potęgowane
działaniem morfiny, pozwala czasem
zapomnieć, że trwa wojna. Związki
fabularne z faktami są u Karpowicza
umowne, to nie biografia ani tym bar-
dziej portret podwójny, raczej waria-
cja na temat zdarzeń, postaci i mitów.
Autor wplata w całość motywy, zda-
wałoby się, odległe, m.in. opowiastkę
o skandynawskim ludzie Saamów,
powracającą później w wątku Finki,
zatrudnionej u Rosjan do pomocy
w sprawach domowych. W wojennym
harmidrze wszystko jest zmącone,
mieszają się języki i narodowości,
fakty i rojenia. Bohaterowie migrują,
ale i próbują się odnaleźć, zakorzenić.
Karpowicz po latach milczenia wraca
w niezłym stylu.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
Odlot
Żwirki i Wigury 5/6
Ignacy Karpowicz, Ludzie z nieba,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2024, s. 344
N
apoleon Bonaparte pozostaje
w Polsce historycznym symbolem,
tymczasem światowa popkultura
od dawna obala jego pomnikowy
wizerunek. Nowa książka Sáncheza Piñola
wpisuje się w wartki nurt dzieł nieprzychyl-
nie portretujących cesarza: nawet uwięziony
na Wyspie Świętej Heleny „Boney” pozostaje
Macki Bonapartego 4/6
Albert Sánchez Piñol, Potwór ze Świętej
Heleny, przeł. Dorota Walasek-Elbanowska,
Noir sur Blanc, Warszawa 2024, s. 290
z kolejnych zsyłek przechowane w wikli-
nowym kuferku. Poznaje historię miłości
i prześladowań, ale też tajemnicę rodzinną.
Znakomity jest portret Nory, kobiety spełnia-
jącej się w wielu rolach – również jako matki
chłopca w spektrum. Ta powieść dotyka
losów samej Ulickiej, która połączyła fikcję
i prawdziwe fragmenty listów rodzinnych
oraz akta sprawy Jakowa Ulickiego z archi-
wum KGB. Nora nie rezygnuje z siebie, to ona
może uświadomić sobie swoje dziedzictwo
i linię kobiet. Chce napisać książkę o „nie-
śmiertelnej istocie”, o „tym, co błąka się przez
pokolenia, przechodzi z osoby na osobę”.
Dostajemy znakomity obraz małej historii
rodzinnej zanurzonej w wielkiej historii,
a na pierwszym planie, inaczej niż w wielu
takich powieściach, jest kobieta.
JUSTYNA SOBOLEWSKA
bezdusznym tyranem, manipulatorem
i gwałcicielem, o czym boleśnie przeko-
nuje się markiza de Custine. Przypłynęła,
by rozkochać w sobie Napoleona, spotkała
monstrum. I to, jak się wkrótce okazuje, nie-
jedyne na wysepce. Kataloński pisarz chętnie
eksperymentuje z literaturą grozy. Tym
razem wykorzystuje konwencję pamiętnika
damy z paryskiej elity. Egzaltowane zapiski
markizy początkowo są kroniką oczekiwa-
nia na audiencję, lecz stopniowo uwalniają
kryjący się w ciemnościach lovecraftowski
horror. Grasujące na wyspie stada szczurów
i okrucieństwo Bonapartego są tu zaledwie
wstępem do dramatycznych wydarzeń. Ta
błyskotliwa powieść to zarazem refleksja
na temat dyktatury, szaleństwa władzy,
trwałości budowanych przez historię mitów.
„Wszak to Napoleon Bonaparte: zawsze jest
obecnym zwłaszcza wtedy, kiedy go nie ma”,
pisze Piñol, a jego książka jest tylko kolejnym
tego zdania potwierdzeniem. Dwieście lat
po śmierci cesarz wraca w kolejnych tekstach
kultury niczym zombie.
JAKUB DEMIAŃCZUK
k s i ą ż k i F r a g m e n t y k s i ą ż e k n a s t r o n i e : w w w . p o l i t y k a . p l / c z y t e l n i a
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 79
Już sam tytuł wystawy oraz fakt, że wpuszczane są na nią tylko
osoby pełnoletnie, każą przypuszczać, że mamy do czynienia
z przedsięwzięciem dość nietypowym. Zacznijmy od Maria-
na Henela, bohatera ekspozycji. Samouk, po sześciu klasach
podstawówki, sierota od szóstego roku życia, fizycznie ułomny,
poniewierany i wykorzystywany przez otoczenie. Ale przede
wszystkim dotknięty silnymi zaburzeniami osobowości o podłożu
erotycznym i psychopatologicznym. Niemal całe dorosłe życie,
aż do śmierci w 1993 r., spędził w szpitalu psychiatrycznym w Bra-
nicach. I jego sztuka. 11 gigantycznych (największe mają 3 x 6 m)
wełnianych dywanów, mozolnie i z niezwykłą precyzją warsztatową
tkanych w ramach arteterapii. Miały pomagać pacjentowi wyjść
z jego psychicznych problemów, a stały się przedziwnym, pięknym,
acz trującym owocem jego chorej wyobraźni. Pulsujące od scen,
w których obsceniczność przenika się z groteską, przemoc z lu-
bieżnością. Świat nieskrępowanej, choć chorej fantazji, zapełniony
Moskwa w ruinie 4/6
Metro Awakening, Vertigo Games,
PlayStation VR2, Steam VR,
Meta Quest, Viveport
Parada ambicji 3/6
Unknown 9: Awakening, Reflector
Entertainment, Bandai Namco, Cenega,
PlayStation 4, 5, Windows, Xbox Series X/S, One
Trudny temat 2/6
63 Days, Destructive Creations,
Windows, PlayStation 4, 5,
Xbox Series X/S, One
Utkane popędy 4/6
Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic,
Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu, do 16 lutego 2025 r.
s a l o n g i e r
w g a l e r i i
W
założeniu to nie tylko gra
wideo, lecz także obszerny
mutimedialny projekt, w skład
którego wchodzą lub wejdą
także powieści, komiksy, glosariusz, publiko-
wane w internecie filmy i podkasty. Trudno
zrozumieć, jak przy takich ambicjach można
było zacząć nie triumfalnym rykiem, tylko
piśnięciem. „Unknown 9: Awakening” ma tak
nudne i sztampowe wprowadzenie, że z tru-
dem da się dobrnąć
do momentu, w którym
to, co dzieje się na ekra-
nie, może wzbudzić za-
interesowanie. Bohater-
ką owej przygody jest
obdarzone niezwykłymi
zdolnościami dziewczę
o imieniu Haroona
(Anya Chalotra, znana
z roli Yennefer w serialu „Wiedźmin”). Nasto-
letnia heroina ma dostęp do innego wymiaru
rzeczywistości, skąd czerpie energię pozwa-
lającą czynić rzeczy niemożliwe dla zwykłych
śmiertelników. Stawką rozgrywki, w której
bierze udział, są losy świata. Brzmi sztam-
powo, ale ta historia ma ciekawe momenty.
Szkoda, że rozgrywka i poziom wykonania
nierzadko pikują, ale miejmy nadzieję, że dla
uniwersum „Unknown 9” oznacza to tylko
potknięcie.
zadzierającymi sukienki grubymi kobietami, diabłami, ropuchami,
wężami, skorpionami. Kolorowe, dynamiczne, wielowątkowe. Naj-
łatwiej przyrównać je do wizji Hieronima Boscha, ale jest w nich też
coś z ducha Witkacego i Schulza. Fascynują i budzą niesmak. Uświa-
damiają, że w sztuce piękno, dobro i mądrość nie zawsze chodzą
w parze, co czyni ją tym bardziej ekscytującą.
PIOTR SARZYŃSKI
Mo
żna zrozumieć, dlaczego po-
wstanie warszawskie wydaje
się polskim twórcom dobrym
tematem na grę. Trudniej pojąć,
dlaczego nie wyciągają wniosków z porażek
poprzedników. To jedno z tych wydarzeń
w naszej historii, które nadal bolą niczym
otwarta rana, wciąż żyją jego uczestnicy. Każ-
da próba wykorzystania tego dramatu jako
tła dla rozrywki może wydać się niestosowna.
Autorzy gry z Destruc-
tive Creations zdają się
świadomi ryzyka, pró-
bują nadać zdarzeniom
na ekranie właściwy
kontekst i wagę, ale
z miernym rezultatem.
Dyskomfort tym więk-
szy, że „63 dni” sprawia
wrażenie półproduktu.
To gra taktyczna w konwencji serii „Shadow
Tactics” czy „Commandos”. Prowadzimy w bój
garstkę bohaterów, z których każdy ma nieco
inne możliwości. Trudno pojąć, dlaczego
ktoś, kto potrafi rzucić butelką z benzyną,
nie potrafi rzucić kamieniem, by odwrócić
uwagę wartownika, ale jeszcze trudniej zro-
zumieć toporność rozgrywki i absurdalność
jej niektórych założeń. Łatwo o wrażenie,
że walczymy nie z okupantem, ale z grą.
ZBIGNIEW ROSICZKA
P
ięć lat po wojnie w tunelach me-
tra pod ruinami Moskwy próbują
przeżyć ocaleńcy z nuklearnej po-
żogi. Dziesiątkują ich głód, choro-
by, mieszkańcy wrogich osad i zmutowane
monstra kryjące się w zakamarkach pod-
ziemnych korytarzy. W owych niemiłych
okolicznościach przyrody lekarz Serdar
wyrusza na poszukiwanie leku dla żony.
I byłaby to kolejna przygoda typowa dla
gier na motywach powie-
ści Dmitrija Głuchowskie-
go z cyklu „Metro”, gdyby
nie to, że przeżywamy ją
w trójwymiarowej pro-
jekcji gogli VR, co czyni
kolosalną różnicę. Groza
nie jest już abstrakcyjna,
ale jak najbardziej na-
macalna. Gdy z mroku
wyskakuje nagle szczerząca kły morda,
osoby o słabym sercu mogą być bliskie
zawału – dosłownie. Czasami opowieść
się dłuży, tracąc tempo, ale te mielizny
przynajmniej pozwalają podreperować
nerwy. Niestety z nastroju potrafi wybić
kiepska gra aktorska, zwłaszcza głosowa.
Wyraźnie poniżej poziomu scenariusza.
Mimo tych mankamentów dla amatorów
światów 3D „Metro Awakening” to jednak
pozycja obowiązkowa.
© PHOTOXPRESS/REPORTER, PAP/MACIEJ KULCZYŃSKI, MP (6)
80 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
P PIOTR SARZYŃSKI
rzypadek Muzeum Sztuki Nowoczesnej
pokazał, że na projektowaniu budyn-
ków, jak na zdrowiu, w naszym kraju
znają się wszyscy. I nie mówimy tu
o środowiskowej dyspucie, ale o sporze,
który rozgrzał wszystkie media i portale
społecznościowe, polityków, celebrytów
oraz rzesze obywateli. I bynajmniej nie starły się ze sobą dwie
przeciwstawne opcje, ale pojawiło kilka stronnictw z entuzja-
zmem przekonujących do swych racji.
Formacja pierwsza to entuzjaści zapewniający, że wszystko jest
super. Co ciekawe, należą do niej niemal wszyscy wypowiadający
się w temacie architekci i ludzie związani z branżą, jak krytycy
czy wykładowcy akademiccy. I nawet jeśli brakuje entuzjazmu,
to na pewno pozostaje aprobata i zrozumienie. Tomasz Malkow-
ski, współautor (z Robertem Koniecznym) dwóch przewodników
po architekturze Polski i Europy, pisał: „To budynek doskonały
w swej prostocie (…) Jego czystość geometrii i perfekcja detalu są
na takim poziomie, że czuję respekt dla tego gmachu i podziw dla
jego twórców”. Entuzjastom nowy budynek nie tyle się podoba,
ile są w stanie docenić jego różne walory projektowe: podziały,
światło, zastosowane materiały, wzajemne relacje poszczegól-
nych części składowych, ale też konteksty urbanistyczne.
Po przeciwnej stronie okopali się malkontenci zapewnia-
jący, że nic nie jest super. Wykazują się przy tym wyjątkową
Kona ikona wOd dawna nie było w Polsce tak burzliwej dyskusji
arszawskiej siedziby MSN. Ikona architektury czy
[ K U L T U R A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 81
terminologiczną wyobraźnią, by podkreślić swój dystans wobec
gmachu, porównując go do pudełka zapałek lub pudełka na buty,
pracowniczego kontenera, magazynowej hali, a nawet sięgając
po brzydkie zwroty frazeologiczne w rodzaju „postawić kloca”.
Ci estetyczni sceptycy szybko otrzymali wsparcie polityczne.
Na prawicy bowiem uznano, że owo niezadowolenie najłatwiej
obrócić przeciw prezydentowi Warszawy Rafałowi Trzaskowskie-
mu i całej PO. Szybko więc okazało się, że prawica jak jeden mąż
bardzo źle ocenia projekt.
Oczywiście, jak to w Polsce, nie brakuje i symetrystów
zapewniających, że z zewnątrz może nie jest super, ale
za to super jest w środku (ciekawe, że nigdy na odwrót). Chwa-
lą głównie schody, niekiedy światło, zalety wnętrz pod kątem two-
rzenia atrakcyjnych selfie. Jest też niewielka, ale ciekawa formacja
– nazwijmy ich funkcjonalistami – z przekazem „super, nie super,
grunt, że stoi ku chwale sztuki lub jakiejkolwiek innej chwale”.
Badaczka współczesnej architektury Anna Cymer pisała: „Ten bu-
dynek jest jakiegoś rodzaju opakowaniem dla pewnego przedsię-
wzięcia i dopiero wraz z nim pokaże swoją wartość. Tymczasem
my teraz rozmawiamy o pudełku. To nie ma sensu”. W podobnym,
choć bardziej miastotwórczym duchu głos zabrał Jan Mencwel,
autor książki „Betonoza. Jak niszczy się polskie miasta”. Uznał on
cały spór za bezprzedmiotowy, podkreślając, że „znacznie waż-
niejsze jest to, że budynek wreszcie utworzy nowe ciągi piesze
w tej zdegradowanej i zdominowanej przez ruch samochodowy
części Warszawy. Oraz że ma żywe i otwarte przyziemia”.
Dyskusja jest żywa i chaotyczna, a niekiedy biegunowo róż-
ne reakcje wywołują dokładnie te same szczegóły. Dla jednych
więc nowy gmach idealnie wpisał się w trudną przestrzeń,
na temat nowego gmachu jak przy okazji
napompowany kontener pracowniczy?
Muzeum Guggenheima w Bilbao projektu Franka Gehry’ego.
Po lewej: Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Poniżej: jeden z projektów konkursu na budynek MSN, autorstwa koalicji
ALA Architects, Grupy 5 Architekci oraz rzeźbiarza Jarosława Kozakiewicza.
© MAJA WIRKUS, ALISIA LUTHER/SHUTTERSTOCK, ALA ARCHITECTS, JAROSŁAW KOZAKIEWICZ, GRUPA 5 ARCHITEKCI
82 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
nie próbując rywalizować z Pałacem Kultury i Nauki, nato-
miast dyskretnie nawiązując do Ściany Wschodniej. Dla innych
to z kolei fatalna przypadłość, że nie rywalizuje z Pałacem, i rów-
nie fatalna, że nawiązuje do pudełkowych Domów Towarowych
Centrum. Jednak motywem, który mniej lub bardziej otwarcie
powraca przy tym sporze o architekturę MSN, jest przyglądanie
się jej pod kątem tego, czy spełnia, czy nie spełnia warunków
na zostanie architektoniczną ikoną stolicy.
Lapidarnym, ale dosadnym i w sumie najlepszym zaprosze-
niem do rozmowy o „ikoniczności” projektu Thomasa Phifera
może być fragment z felietonu prof. Jana Hartmana, zamieszczo-
ny w POLITYCE: „Zmarnowaliście szansę na to, by nowy wspa-
niały gmach stał się rozpoznawalną na świecie ikoną Warszawy”
– grzmiał autor. I w takim myśleniu ma wielu sojuszników. A dla
nich symbolem zmarnowanej szansy stał się, ostatnio często
przypominany, jeden z projektów dawnego konkursu na budynek
MSN, autorstwa koalicji ALA Architects, Grupy 5 Architekci oraz
rzeźbiarza Jarosława Kozakiewicza. Wyglądał jak przewrócona
na bok jedna z realizacji słynnej Zahy Hadid. Zapewne bardzo
niefunkcjonalna, zapewne piekielnie droga w realizacji, ale tak
spektakularna, że świat niechybnie oszalałby z zachwytu.
Potrzeba stworzenia czegoś niezwykłego, ekstraordynaryjne-
go zawsze towarzyszyła twórczości. Kompozytorzy marzyli o „le-
gendarnym utworze”, reżyserzy – o „kultowym filmie”, a pisarze
o „dziele kanonicznym”. Natomiast architekci właśnie o „budow-
lanej ikonie”. Co ważne, z reguły mieli w tej kwestii wsparcie inwe-
storów gotowych wyłożyć sporą sumkę, by poprzez wyrafinowany
układ cegieł, desek, szkła czy betonowych wylewek zagwaran-
tować sobie medialną nieśmiertelność. Zabiegali o to polityczni
przywódcy, czego ostatnim, dość wstrząsającym akordem był
Dom Ludu (dziś Pałac Parlamentu) w Bukareszcie. Zabiegali też
dysponenci wielkich firm, ale szansę na zdyskontowanie archi-
tektonicznych szaleństw dostrzegli przede wszystkim włodarze
miast, bo taka ikona to przecież najlepsza, długofalowa promocja
i magnes turystyczny.
Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo dla swego dzieła zy-
skać status ikony. Najtrudniej we współczesnej architekturze.
Z jednej strony daje ona niespotykane nigdy wcześniej możliwo-
ści inżynieryjne. Poza tym kolejne przetaczające się przez biu-
ra projektowe style zdecydowanie rozszerzały pole wyobraźni
i możliwości; począwszy od postmodernizmu, przez hi-tech,
minimalizm, biomorfizm, a skończywszy na najbardziej szalo-
nym dekonstruktywizmie. Z drugiej jednak strony lista potencjal-
nych kandydatów na ikonę zdecydowanie się wydłużała, ale też
rosły społeczne oczekiwania wobec fantazji projektantów i skali
przedsięwzięcia. Złaknieni wyjątkowości inwestorzy, lecz także
widzowie tego widowiska nie byli gotowi zadowolić się byle czym.
Chcieli więcej, wyżej, z coraz mocniejszym efektem „wow!”.
Ale masowa popularność (najczęściej sprowadzająca się do by-
cia tłem dla selfie), choć to warunek konieczny, jest niewystar-
czająca. Ważne jest także szerokie uznanie środowiskowe, orygi-
nalność, a nawet spektakularność. Często wspomina się również
o wartości symbolicznej, która zawsze podnosi notowania. Dla-
tego muzeum zawsze będzie miało przewagę nad siedzibą firmy,
a kościół nad centrum handlowym. Przynajmniej w tym wyścigu.
Współczesną historię architektonicznych ikon wypadałoby
zacząć pisać w 1959 r., kiedy to w Nowym Jorku stanęło spiralne
Muzeum Salomona Guggenheima według projektu Franka Lloy-
da Wrighta. Początkowo owa fala rozpędzała się niespiesznie, acz
nieuchronnie. 1970 r. – katedra w Brasilii (proj. Oscar Niemeyer),
1973 r. – opera w Sydney (Jørn Utzon), 1977 r. – Centrum Pompi-
dou w Paryżu (Renzo Piano), 1989 r. – piramida Luwru (Ieoh Ming
Pei), może jeszcze kilka innych realizacji, co do których panuje
zgodność, że szybko stały się ikonami swych miast.
Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 1997 r., znowu za sprawą
Muzeum Guggenheima, tym razem w Bilbao. Średniej wielkości,
niezbyt atrakcyjne miasto i szalona, dekonstruktywistyczna bu-
dowla Franka Gehry’ego, która błyskawicznie zaczęła zasysać tury-
stów jak gąbka wodę. Dla premierów, prezydentów i burmistrzów
miast, dyrektorów wielkich instytucji (głównie kultury) szybko
stało się jasne, że opakowanie liczy się tak samo, a może nawet
bardziej niż sama zawartość. Rozpoczął się morderczy wyścig.
Stanęli do niego z jednej strony marzący o korzyściach (pre-
stiżowych, finansowych) inwestorzy, a z drugiej – architekci.
Do rywalizacji dopasowano odpowiednio język, nadużywając
owej „ikoniczności” i pisząc o star-architektach, niemal półbo-
gach, którzy potrafią wyczarować przestrzenne arcydzieła. Jak
na zawodach sportowych zaczęto ważyć, kto lepszy: Gehry czy
Hadid, Herzog & de Meuron czy Koolhaas, Nouvel czy Calatra-
va? Różniła ich stylistyka, ale łączyło projektowanie egotyczne,
nieliczące się z kosztami i rzeczywistymi potrzebami, ignorują-
ce funkcjonalność, kpiące z węglowego śladu, a przede wszyst-
kim kompletnie abstrahujące od kontekstów urbanistycznych,
od otoczenia, w którym miało stanąć ich kolejne „arcydzieło”.
Nic dziwnego, że pojawiły się zrazu nieśmiałe, a potem coraz
silniejsze głosy kwestionujące sensowność wyścigu na ikony. Nie-
miecki krytyk architektury Jürgen Tietz tę produkcję ikon nazwał
wręcz „architekturą fast foodów”, które smakują na krótko i szyb-
ko się o nich zapomina. Z kolei Brytyjczyk Tom Dyckhoff napisał
Nasza współczesna
architektoniczna ikona:
Filharmonia w Szczecinie
© DARIUSZ GORAJSKI/FORUM
[ K U L T U R A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
na ten temat całą książkę. W „Epoce spektaklu” dokonał wnikli
wej analizy zjawiska, zauważając m.in., że ta architektura stała
się jednym ze środków masowego przekazu, schlebia głodnym
wizualnej stymulacji mediom i działa na tej samej zasadzie siły
marki co Chanel czy Gucci.
Co jednak najważniejsze, rozochoceni tym spektaklem obser
watorzy i inwestorzy chcieli więcej i więcej. Potwór zaczął pożerać
własny ogon. Ciekawe, że od czasu „efektu Bilbao” powstało całe
mnóstwo realizacji aspirujących do miana „architektonicznej
ikony”, a jednak trudno byłoby wśród nich wskazać choć jedną,
która ewidentnie na ów tytuł zapracowała, mimo że ich projek
tanci bardzo się o to starali. Ani wieżowce The Gherkin (Norman
Foster, 2003 r.) i The Shard (Renzo Piano, 2012 r.) w Londynie.
Ani One World Trade Center (David Childs, 2014 r.) w Nowym
Jorku, choć przecież potrzeba symbolicznego zastąpienia dwóch
bliźniaczych wież była bardzo silna. Ani żadna ze zbudowanych
za kosmiczne pieniądze realizacji na Bliskim Wschodzie, z filią
Luwru w Abu Dhabi. No, może tylko Burdż Chalifa w Dubaju
(2010 r.), ale to raczej z uwagi na pobity rekord wysokości, a nie
z powodu walorów architektonicznych.
Gdy tylko pojawiły się takie możliwości (fundusze euro-
pejskie), za współczesnymi ikonami zatęsknili także wło-
darze polskich miast. Katowice najwyraźniej postanowiły zde
gradować ikoniczność Spodka i obok niego, w równym szeregu
jak na konkursie piękności, ustawiły nowe imponujące siedziby
Muzeum Śląskiego i NOSPR oraz Międzynarodowego Centrum
Kongresowego. Czy któraś z nich przebiła symbolikę Spodka?
Wypada wątpić. Także w Gdańsku doszło do charakterystycznego
wzajemnego „znoszenia się” ikon Muzeum II Wojny Światowej,
Teatru Szekspirowskiego i Europejskiego Centrum Solidarności.
Nie udało się Wrocławiowi z Narodowym Centrum Kultury, Kra
kowowi z siedzibą Cricoteki. Warszawa i Poznań wydawały się
w ogóle nie przystępować do tego wyścigu. Łódź próbowała, ale
jakże tu z dworca kolejowego uczynić ikonę miasta? Łodzianie
pozostali więc z niezamierzoną antyikoną, czyli centrum prze
siadkowym, nazwanym przez internautów pieszczotliwie i zło
śliwie „stajnią jednorożców”.
I mimo tego zalewu nowych imponujących obiektów praktycz
nie jedynym miastem, któremu udało się wykreować współczes
ną architektoniczną ikonę, okazał się Szczecin. Symboliczną moc
(poza wspaniałą architekturą samą w sobie) tamtejszej Filhar
monii utrwaliło otrzymanie najbardziej prestiżowej światowej
nagrody architektonicznej Miesa van der Rohe.
Powróćmy do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Tęsknota za gma
chem ikoną była poniekąd zrozumiała. Wynikała z nieco naiwnej
wiary, że można obok jednej nielubianej ikony (PKiN) ustawić
drugą, która by tę poprzednią przyćmiła, unieważniła, zdyskon
towała. Ta wiara była naiwna, bo każdy choćby przeciętnie wy
edukowany architekt czy urbanista przyzna, że to niemożliwe.
Stąd też wzięła się irytacja i złość, że jednak Pałacu Kultury nie
da się, choćby symbolicznie, obalić.
Owa tęsknota za ikoną jest dziś wyrazem nie tylko naiwności,
prowincjonalizmu i narodowych kompleksów, ale też kiepskiego
rozumienia tego, co dla miast i ich rozwoju jest ważne i pierw
szoplanowe. Marzenie o budynku, który postawiony na placu
Defilad byłby wyzwaniem dla Pałacu Kultury, jest i mrzonką, i ab
surdem. Dziś chodzi o takie zarządzanie przestrzenią publiczną,
by okazała się jak najbardziej przyjazna dla odwiedzających, jak
najlepiej służyła celom, do których została powołana, by kreowała
nową wielkomiejskość. I te zadania architektura nowego MSN
wydaje się uwzględniać – i zapewne spełniać.
PIOTR SARZYŃSKI
REKLAMA
1
RReecceennzzjjaa ddllaa ttaańńccaa
fot.Krzysztof Bieliński
4
88 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ K U L T U R A ]
Boję się ciszy
Zawsze, gdy staję przed kamerą, towarzyszą
mi napięcie i niepewność – mówi Hugh Grant.
Horror „Heretic” z jego główną rolą
trafi 22 listopada do polskich kin.
Hugh Grant (ur. 1960 r.)
– brytyjski aktor i producent filmowy.
Rozpoznawalność zyskał dzięki
rolom w komediach romantycznych:
„Cztery wesela i pogrzeb” (1994 r.),
za które otrzymał Złoty Glob oraz
nagrodę BAFTA, „Notting Hill” (1999 r.),
„Dziennik Bridget Jones” (2001 r.)
czy „Był sobie chłopiec” (2002 r.).
Ostatnie lata przyniosły mu
uznanie także za role dramatyczne
w miniserialach „Skandal w angielskim
stylu” (2018 r.) i „Od nowa” (2020 r.),
którymi zapracował sobie na opinię
aktora wszechstronnego. Horror
„Heretic” (2024 r.) – najnowszy film
z jego udziałem – miał premierę
na festiwalu w Toronto.
© GARETH CATTERMOLE/GETTY IMAGES, MATERIAŁY PRASOWE
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 89
ARTUR ZABORSKI: – Lubi się pan bać
w kinie?
HUGH GRANT: – Nie, nie przepadam
za tym uczuciem. Znam je jednak dość do-
brze, bo paru horrorów w życiu naprawdę
się przestraszyłem.
Jakich?
Przede wszystkim „Egzorcysty”, które-
go obejrzałem zdecydowanie za wcześnie.
Przeczytałem też w bardzo młodym wieku
książkę będącą podstawą scenariusza. Pa-
miętam, jak moja mama ją znalazła – po-
darła ją na kawałki i wyrzuciła do kosza.
Oczywiście wyciągnąłem ją z powrotem
i próbowałem poskładać. (śmiech) Był też
film „W kleszczach lęku” oparty na noweli
Henry’ego Jamesa pod tym samym tytu-
łem, w którym dwie małe dziewczynki
wpatrują się w okno, a my musimy sami
rozstrzygnąć, czy to, co widzą, wydarza się
naprawdę. Absolutnie przerażające. Nawet
dziś nie mogę o tym myśleć. Ostatnio, kie-
dy siedziałem w domu z moją żoną, która
jest Szwedką, i byliśmy zmęczeni po cięż-
kim dniu, chcieliśmy obejrzeć coś lekkiego.
Zacząłem przeglądać płyty DVD przesłane
przez Akademię do głosowania na Oscary.
W końcu znalazłem coś, co mnie zacieka-
wiło. Przeczytałem opis i mówię do mojej
żony: „O, tutaj jest jakiś szwedzki film. Wy-
gląda na radosny i pogodny. Nazywa się
»Midsommar«, obejrzyjmy to”. No i obej-
rzeliśmy. I szczerze mówiąc, oboje nadal je-
steśmy tym doświadczeniem wstrząśnięci
i chyba potrzebujemy terapii. A to było dwa
albo trzy lata temu.
Tym bardziej jestem zaskoczony,
że Hugh Grant, ulubieniec publiczno-
ści, który na sympatię widzów zapra-
cował sobie m.in. rolami w kultowych
komediach romantycznych, wystąpił
w horrorze.
Dostrzegłem w tej roli coś więcej niż
tylko okazję, żeby postraszyć widzów. Jest
tu też sporo humoru. Chociaż powodów,
żeby zdecydować się na udział w filmie
„Heretic”, było znacznie więcej. Wyda-
wał się dziwny, pokręcony, oryginalny
i odważny. A moja postać łączyła w sobie
interesujące sprzeczności. Wcielam się
w Mr. Reeda – profesora, który myśli, że jest
zabawnym żartownisiem, a tak napraw-
dę jego otoczenie uważa go za oblecha.
To niezła zabawa zagrać kogoś takiego.
Czy po zejściu z planu doszedł pan
do wniosku, że takie demoniczne
postaci są ciekawsze niż amanci?
Nie ma sensu tego wartościować, na-
uczyłem się kochać każdą z moich posta-
ci. Nawet te, które są potworami. Ostatnio
polubiłem się choćby z Phoenixem Bu-
chananem z „Paddingtona”, który koniec
końców też okazał się potworem.
Trudno dzisiaj, przy całym pana
dorobku, namówić pana do przyjęcia
roli?
Cóż, im jestem starszy, tym większą
mam potrzebę, żeby mieć radość z gra-
nia postaci. A Mr. Reed – dzięki temu,
że tak siebie lubi – był aktorsko łakomym
kąskiem.
Internet już kipi od domysłów na temat
tego, kogo z prawdziwie żyjących ludzi
można się w Mr. Reedzie dopatrzyć.
Czy przygotowując tę rolę, oglądał się
pan na kogoś?
Punktem odniesienia byli dla mnie wiel-
cy ateiści, tacy jak Richard Dawkins czy
Christopher Hitchens (pierwszy to bry-
tyjski zoolog i etolog, drugi był pisarzem
i dziennikarzem, obu zalicza się do przed-
stawicieli nowego ateizmu, zakładającego
przeciwdziałanie religiom – przyp. red.).
i dewocja była tak wielka. Myślę, że to ma
związek z kwestią charyzmy, co mnie fa-
scynuje. Wystarczy wymienić Charlesa
Mansona – na Boga, nie można wyglądać
bardziej przerażająco niż on! On miał obłęd
w oczach. A mimo to niektóre kobiety wier-
nie czekały, aż wyjdzie zza krat, i odwiedza-
ły go w więzieniu. Wiem, że wysyłały mu
listy miłosne praktycznie do jego śmierci.
Charyzma to przeciekawa sprawa. Zada-
wałem sobie wiele pytań na temat cha-
ryzmy Mr. Reeda. Zastanawiałem się, czy
on ją w ogóle ma? Dziś odpowiedziałbym
na to pytanie twierdząco. I wydaje mi się,
że przez krótki czas ta charyzma działała
na innych. Zakładam, że miał sporą grupę
fanów na jakimś mało znanym uniwer-
sytecie w Midweście, gdzie wiele osób
przychodziło słuchać jego obrazobur-
czych i rzekomo zabawnych wykładów.
Szukałem w nich pomysłu na to, jak pro-
fesor powinien wyglądać. Podpatrywałem
okulary, koszule i tym podobne rzeczy.
Badałem też temat seryjnych morderców
i przywódców kultów religijnych. Ciekawiło
mnie bowiem, co musi się wydarzyć, żeby
ktoś stał się na tyle pokręcony, by zacząć
stosować wobec innych przemoc. Uwa-
żam, że takie postaci działają najlepiej,
jeśli aktor potrafi odnaleźć w nich to, co je
zraniło, dotknęło. Bo zło, które wyrządzają,
jest pewnego rodzaju przykrywką lub spo-
sobem na radzenie sobie z jakimś bólem.
Dowiedział się pan czegoś ciekawego
na temat przywódców kultów religij-
nych ze swojego researchu?
Dużym odkryciem i zaskoczeniem było
dla mnie to, że część tych przywódców
miała swoich wiernych wyznawców, na-
wet gdy już wyszło na jaw, że są manipu-
lantami i mordercami albo że naciągają
ludzi dookoła siebie na pieniądze. Zda-
rzyło się, że nawet po tym, jak skazano ich
prawomocnym wyrokiem, nie wszyscy
się od nich odwracali. Siła przywiązania
Potem zawsze myślałem, że może zaczął
prowadzić mniejsze seminaria w swoim
pokoju. Przychodziły tam ciekawe tematu
dziewczyny, a jedna z nich, szczególnie mu
bliska, zmarła. Władze uniwersytetu nigdy
nie były pewne, co się tam wydarzyło. Nie
mogły oskarżyć go o morderstwo, ale po-
prosiły, żeby odszedł z uczelni. Tak sobie
ułożyłem jego historię.
Czy dzięki tej roli dowiedział się pan
czegoś nowego o sobie?
Wydaje mi się, że jedyną nową, ale
na pewno ekscytującą rzeczą, którą rozwi-
nąłem dzięki tej roli, było znalezienie spo-
sobu na odgrywanie scen, w których nic nie
mówię. Zawsze najlepiej się czułem, gdy
miałem jakieś kwestie do wygłoszenia. Nie
przywykłem do grania ciszą. W „Hereticu”
są jednak momenty, gdy dziewczęta coś ro-
bią, ale kamera pozostaje skoncentrowana
na mnie. Zawsze trochę obawiam się ta-
kich scen, bo aktorowi naprawdę trudno
zachować spokój na twarzy. Bardzo łatwo
jest się poczuć skrępowanym, nawet jeżeli
nie robi się tego pierwszy raz, tylko ma
Hugh Grant jako Mr. Reed w horrorze „Heretic”. Obok: Sophie Thatcher i Chloe East.
[ K U L T U R A ]
90 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
się doświadczenie. Żeby dobrze wypaść,
eksperymentowałem z nowymi metodami
oddychania, słuchałem też odpowiedniego
rodzaju muzyki. Efekt był taki, że miałem
jeden lub dwa takie niesamowite momenty,
kiedy mogłem po prostu być przed kame-
rą przez dłuższy czas, wolny, nieruchomy,
spokojny. Szczerze mówiąc, taki stan jest
jednocześnie niepokojący i fascynujący.
Chyba pan trochę kokietuje – aktor,
który ma koncie m.in. Złoty Glob,
BAFTA i nagrodę na festiwalu
w Wenecji, miałby się stresować
przed kamerą?
Zawsze, gdy staję przed kamerą, towa-
rzyszą mi napięcie i niepewność. Zwykle
jednak tego nie odczuwam, kiedy zaczy-
nam grać. Ale to nie znaczy, że one zni-
kają. Czasami, zupełnie nagle, bez żadnej
przyczyny, mogą do mnie wrócić i mnie
ogarnąć. Więc żyję w strachu, że się po-
jawią. Dlatego zawsze pytam aktorów,
nie oburzał ani ze społeczności chrześci-
jańskiej, ani nawet mormońskiej. Byłem
tym w zasadzie zaskoczony.
Pan chyba nie ma problemu z tym, żeby
brać udział w kontrowersyjnych pro-
jektach? Wystąpił pan przecież w filmie
Kena Russella „Kryjówka Białego
Węża”, który dziś uznawany jest
za kultowy, ale w dniu premiery budził
oburzenie z powodu dość absurdalne-
go zestawienia religii i erotyzmu.
Podobno osoby, które biorą dużo narko-
tyków, szczególnie przepadają za tym fil-
mem. Mam nadzieję, że to nie pański przy-
padek. (śmiech) Do dziś nie wiem, co Ken
Russell zamierzał tym filmem osiągnąć,
bo wspólne czytanie scenariusza mieliśmy
dzień przed rozpoczęciem zdjęć. W trakcie
tego czytania wszyscy ciągle wybuchaliśmy
śmiechem, bo to było takie absurdalne. Nie
wiem, czy reżysera te reakcje wtedy iryto-
wały. Ale jak już zaczęliśmy kręcić, to on
za to dozgonnie wdzięczny. Jestem dum-
ny z tego, że „Wesela” są nadal oglądane,
a ludzie za nimi przepadają. Zwłaszcza
że to naprawdę udany film, co przyznaje
nawet moja żona, która nienawidzi kome-
dii romantycznych. Ona na co dzień się-
ga po filmy w stylu „Chłopców z ferajny”,
a mimo to i tak kocha filmy Curtisa. Moja
żona jest przenikliwym widzem, mówi,
że jego filmy działają tak dobrze, bo tak
naprawdę są o bólu, a zawarty w nich hu-
mor, żarty to sposób radzenia sobie z tym
bólem. Myślę, że ma rację i że to dlatego te
filmy są długowieczne. Popełniłem jednak
błąd po premierze „Wesel”, które odniosły
ogromny sukces także w Ameryce. Wyda-
wało mi się wtedy, że skoro ludziom się
podoba takie angielskie paplanie i jąka-
nie się, będę to robił także w prawdziwym
życiu. No i robiłem tak choćby w różnego
rodzaju programach typu talk-show. Dziś
naprawdę tego żałuję, bo to nie byłem ja.
Mam świadomość, że wyglądałem przez
to trochę jak idiota.
Powrotów do znanych bohaterów
zalicza pan więcej – szykuje nam się
też premiera nowego filmu z serii
o Bridget Jones.
Dobra wiadomość jest taka, że scena-
riusz do nowej „Bridget Jones” jest niezwy-
kły. Opiera się na osobistych doświadcze-
niach Helen Fielding z okresu, kiedy zmarł
jej mąż. Jest to więc film o bólu. O tym, jak
musiała wychowywać dzieci jako samotna
matka. Przerobiła to na książkę o Bridget,
która teraz została zekranizowana. Jest
bardzo zabawna, ale również niesamo-
wicie poruszająca. Sam jestem rodzicem
małych dzieci, więc odbieram to bardzo
emocjonalnie. I cieszę się, że udało mi się
w ten projekt wcisnąć, co nie było wcale
oczywiste, bo wprowadzenie postaci Da-
niela Cleavera do tej historii było trudne.
Nie mógł przecież po prostu przez 40 lat
podrywać kobiet. Trzeba było mądrze wy-
myślić, co się z nim działo pomiędzy dru-
gim a czwartym filmem. I wymyśliliśmy
coś, co, mam nadzieję, nadaje mu nowy
wymiar, nową głębię.
Skoro już pan wspomniał o swojej
szwedzkiej żonie Annie Eberstein
– oglądają się państwo w domu
w stronę Skandynawii?
Niektóre regulacje wprowadzone choć-
by w Finlandii – kraju, gdzie żyją ludzie
szaleni (śmiech) – wydają mi się bardzo
ciekawe. Edukacja na otwartym powie-
trzu czy nałożony na media obowiązek,
że gdy napiszą kłamstwo na czyjś temat,
to pokrzywdzona osoba ma prawo opubli-
kować sprostowanie, są godne naśladowa-
nia. Myślę, że tak powinno być wszędzie.
ROZMAWIAŁ ARTUR ZABORSKI
z którymi pracuję: czy wy też kiedykolwiek
tego doświadczacie? Czy zdarza wam się
zastygnąć przed kamerą? Na planie „Here-
tica” towarzyszyły mi młode aktorki Chloe
East i Sophie Thatcher, które powiedziały
mi, że one nigdy czegoś takiego nie mają.
I to widać. Są niesamowicie swobodne
i potrafią po prostu być przed kamerą.
Byłem wręcz o to zazdrosny.
Żyjemy w dziwnych czasach, kiedy
wszyscy się o wszystko obrażają.
Pan się nie bał, że religijni widzowie
poczują się urażeni sposobem,
w jaki mówicie w „Hereticu” o religii?
Zabawne w tym wszystkim jest to,
że cała ta dyskusja na temat religii,
a zwłaszcza chrześcijaństwa, wywołuje
więcej kontrowersji w Ameryce niż w Eu-
ropie. Choć może to się jeszcze zmieni,
bo nie we wszystkich krajach film wszedł
już do kin. Zobaczymy. Kiedy pokazywa-
liśmy go na festiwalu w Toronto, reakcje
były bardzo pozytywne. Nikt się specjalnie
też często się śmiał, bo ten materiał był tak
przerysowany i niedorzeczny. Ale właśnie
chyba to zadecydowało, że seans jest przy-
jemny. Bo nie da się przecież tego filmu
brać zbyt serio, gdy się widzi, jak postać,
w którą wciela się Amanda Donohoe, pluje
na krucyfiks albo jak już na samym końcu
w stronę granej przez Catherine Oxenberg
kobiety w bardzo drogim staniku i majt-
kach zmierza gigantyczny robak…
Swego czasu dużo mówiło się o sequelu
„Kryjówki Białego Węża”, ale – ku
rozpaczy fanów – nic z tego nie wyszło.
Wiadomo już jednak, że powrócą
do nas ukochani bohaterowie filmu
„Cztery wesela i pogrzeb”. Jak się pan
czuje z myślą, że znów wejdzie
w buty Charlesa?
Za sukcesem „Wesel” stoi Richard Cur-
tis, którego uważam za geniusza. Dzięki
temu, że byłem w stanie jako aktor podać
jego specyficzne dialogi, moja kariera
niesamowicie się rozwinęła. Będę mu
Jako Charles w „Czterech weselach i pogrzebie” z 1994 r. Bohaterowie filmu wkrótce do nas powrócą.
© BE&W
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 91
[ K U L T U R A ]
Ideał sięgnął druku
Wieści o jego śmierci okazały się przesadzone
– tak o jednym z najsłynniejszych czasopism
wszech czasów mówi Michał Choiński,
który „New Yorkerowi” poświęcił książkę.
NORBERT FRĄTCZAK: – Amerykański
tygodnik „New Yorker” skończy wkrótce
sto lat. Początkowo adresowany
do nowojorskiej socjety, dziś sprzedaje
ponad 1,2 mln egz. tygodniowo
na całym świecie. Nieźle jak na gazetę
ze śmiesznymi rysunkami, poezją i arty-
kułami na kilkanaście stron.
MICHAŁ CHOIŃSKI: – Ta różnorodność
treści, powiedziałbym: alchemia dzien-
nikarska, to jedna z rzeczy, które zafascy-
nowały mnie w „New Yorkerze”. Głębokie
reportaże, jak uznana za najważniejszy
tekst prasowy XX w. „Hiroszima”, głośne
„Imperium bólu”, śledztwo dotyczące
Harveya Weinsteina, sąsiadują z nie mniej
ważnymi opowiadaniami i rysunkami.
A to wszystko ukryte za okładkami, które
są małymi arcydziełami i nieraz zaznaczy-
ły się w historii współczesnej sztuki.
Ernest Hemingway bawi się w Paryżu,
korzystając z siły amerykańskiego dolara.
To wiara w ułudę amerykańskiego snu,
który później zostanie zdekonstruowany.
Szła za tym wiara w budowę silnych przed-
siębiorstw, marek. Nowy Jork żył wtedy
kulturą – między 1905 a 1925 r. otwarto
tam 60 teatrów, powstały inne kultowe
czasopisma – „Vanity Fair”, „Reader’s Di-
gest” czy „Time”. Harold Ross z żoną Jane
Grand postanowili wykorzystać ten czas
i zbudować markę, która będzie afirmo-
wała miasto, stanie się symbolem tego do-
brobytu. Fleischmann, biznesmen, który
dorobił się fortuny na produkcji drożdży,
też wyczuł potencjał projektu i postanowił
w niego zainwestować.
W „New Yorkerze” ważna jest nie
tylko treść, ale też forma. Dla wielu
to ikona stylu.
Myślenie o estetyce to jeden z elemen-
tów założycielskich, które Harold Ross
wpisał w DNA pisma. Tu znowu ważny
jest kontekst historyczny. W latach 20. po-
działy klasowe w Nowym Jorku były bar-
dzo silne, to czas snobizmu w najczystszej
postaci. „New Yorker” zdecydował się afir-
mować ten snobizm. Dandys, który stał się
symbolem pisma, ma w sobie co prawda
sporo dystansu, ale to wciąż dandys. Na-
zwa Condé Nast Publications, obecnego
wydawcy „New Yorkera”, wzięła się od na-
zwiska człowieka, którego zwykło się na-
zywać najbardziej pożądanym kawalerem
Nowego Jorku. Nast wymyślił ideę class
publications, dziś powiedzielibyśmy life
style publications – tytułów prasowych,
które aprobują podziały klasowe. Z pro-
stego powodu – ludzie, do których są ad-
resowane, mają pieniądze i chcą kupować
reklamowane w nich produkty. To nazna-
czenie klasowością było mocno widoczne
w „New Yorkerze” do lat 90., gdy stery nad
pismem przejęła naczelna Tina Brown.
Wtedy zaczął się proces demokratyzacji,
który za Remnicka jeszcze przyspieszył.
Skoro już jesteśmy przy naczelnych:
Ross lubił publikować rzeczy, które jego
samego ciekawiły, William Shawn wolał
zostawiać jak najwięcej kreatywnej
przestrzeni piszącym, podobnie jak
jego następca Robert Gottlieb. Czwarta
naczelna Tina Brown stawiała na nośne
i spektakularne tematy związane
z życiem kulturalnym i społecznym,
a obecny – David Remnick – koncen-
truje się na tekstach stanowiących
odpowiedź na to, co dzieje się w świecie.
To tak w największym skrócie. „New
Yorker” Rossa świetnie czuje się w ramach
elitaryzmu klasowego. Później, szczegól-
nie po drugiej wojnie światowej, powoli
dojrzewa w świadomości społecznej.
Milioner Raoul Fleischmann zainwe-
stował w pomysł twórcy „New Yorkera”
Harolda Rossa 25 tys. dol. (czyli prawie
400 tys. dol. w dzisiejszej walucie).
Obecny redaktor naczelny tygodnika
David Remnick w rozmowie z panem
zażartował: „Gdybym dziś przyszedł
do milionera i poprosił o pieniądze,
bo chcę założyć magazyn – i to jeszcze
taki, który publikuje teksty na 15 tys.
słów o wojnie, polityce i kulturze,
drukuje czarno-białe rysunki sa-
tyryczne i nie ma na okładce zdjęć
celebrytów w strojach kąpielowych
– odpowiedź byłaby natychmiastowa:
Dziękuję, ale nie”.
„New Yorker” zrodził się w czasie ame-
rykańskiej prosperity. Lata 20. – era jazzu,
F. Scott Fitzgerald z żoną Zeldą balują
w najlepszych lokalach Nowego Jorku,
© BE&W (4), MATERIAŁY PRASOWE (2)
92 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ K U L T U R A ]
„New Yorker” Shawna zajmuje już bar-
dzo mocne, krytyczne stanowisko w kon-
tekście wojny w Wietnamie. Gottlieb po-
dąża dalej tą drogą, za czasów Tiny Brown
zaś pismo zmienia swe oblicze. Brown,
która jako pierwsza wprowadziła poważ-
niejsze zmiany layoutu i zatrudniła pierw-
szego w redakcji fotografa, wiedziała, jak
zamieszać uwagą ludzi. A „New Yorker”
Remnicka jest już mocno zakorzeniony
w polityce, reporterski. To już nie tylko ty-
godnik, ale też strona internetowa, pod-
kast, a nawet festiwal. Każdy z tych seg-
mentów buduje dziś markę „New Yorkera”.
To osadzenie w rzeczywistości i wy-
ostrzenie polityczne to także „zasługa”
Donalda Trumpa.
Rok 2016 i pierwszy wybór Donalda
Trumpa na prezydenta wywołuje szok
w redakcji. Dziennikarze są przerażeni,
zaczynają wątpić w sensowność swojej
misji. Remnick jest tego świadomy, zwo-
łuje zebranie w redakcji, podczas którego
przekonuje, że to moment testu, czas,
gdy patrzenie władzy na ręce nabiera
jeszcze większego znaczenia. I rzeczywi-
ście, reporterka Jane Mayer opisuje, jak
Cambridge Analytica wpłynęła na język
polityki, przygląda się roli milionerów
w wyborach, a sam Remnick publikuje ar-
tykuł „An American Tragedy”, jeden z naj-
częściej czytanych tekstów 2016 r. Za cza-
sów Tiny Brown, w latach 90., Trump był
ciekawostką, fascynującą, bo uosabiającą
nowojorski fenomen. Za czasów Remnicka
stał się zagrożeniem dla amerykańskiej de-
mokracji i jako taki rzeczywiście wyostrzył
stanowisko redakcji.
W jaki sposób zgłębiał pan historię
pisma?
Jestem historykiem literatury, więc na-
turalnie zacząłem od historii. Czytałem
książki na temat „New Yorkera”, a jest ich
mnóstwo; sam naliczyłem ponad 40, ale
to na pewno nie wszystkie. Nawet dwie
recepcjonistki, które pracowały w „New
Yorkerze”, wydały własne książki, a jedna
z nich dzięki praktyce w magazynie obro-
niła doktorat z historii literatury.
Później zanurzyłem się w lekturę same-
go magazynu, którego archiwalne numery
pożyczyła mi zaprzyjaźniona księgarnia.
A gdy poczułem się gotowy, zdecydowa-
łem się na wycieczkę do Nowego Jorku.
Pracowałem w Nowojorskiej Bibliotece
Publicznej, której zbiory są tak obszerne,
że do poruszania się wśród nich przeszko-
lono mnie przez komunikator internetowy
jeszcze przed wylotem. Przeglądałem listy
autorów magazynu – Sylvii Plath, Ernesta
Hemingwaya i innych, kontaktowałem się
z biografami, prezydentami stowarzyszeń
im poświęconych. Wreszcie – zacząłem
przeprowadzać wywiady z byłymi i obec-
nymi pracownikami „New Yorkera”. Praco-
wałem też w ich wewnętrznym archiwum.
Na koniec przyszedł czas na autoryzację
– każde zdanie, każdy cytat były weryfiko-
wane. Bardzo w duchu „New Yorkera”.
Jak wygląda atmosfera pracy
w redakcji?
Siedziba „New Yorkera” znajduje się
na dolnym Manhattanie, w World Trade
Center One, odbudowanym po zama-
chach z 11 września 2001 r. Jest to budy-
nek ze stali i szkła. Jedną z kilku – chyba
ośmiu – wind wjeżdża się na 23. piętro.
Redakcja to duży open space, większość
piszących pracuje z domu, ale i tak jest
sporo osób, które zajmują się innymi
aspektami działalności tygodnika.
Gabinet Françoise Mouly, która zaj-
muje się wyborem okładek, przypomina
małą galerię sztuki, z niezliczoną liczbą
projektów przypiętych do korkowych
tablic. Z kolei gabinet Bruce’a Dionesa
przypomina niewielkie muzeum. Dio-
nes zarządza archiwum wewnętrznym
redakcji. Pracę w „New Yorkerze” roz-
począł jako goniec, poznał wszystkich
redaktorów naczelnych, z wyjątkiem
Rossa. Za każdym razem, gdy podczas
przeprowadzki do innej siedziby ktoś
próbował coś wyrzucić, Diones zacho-
wywał to, dokumentował i w ten sposób
stworzył to archiwum. Na ścianie wisi
m.in. oryginalny plan metra z lat 20. Dio-
nes zachował też plany pierwszej redak-
cji tygodnika, dzięki którym w jednym
z rozdziałów mogłem odtworzyć drogę
Harolda Rossa z windy do gabinetu.
Diones opowiadał mi, co wisiało wów-
czas na ścianach, mówił, jakie gabinety
mijał po drodze. Wtedy „New Yorker”
rzeczywiście był szalonym miejscem
– hollywoodzką wersją dziennikarstwa,
jak to nazwał Gardner Botsford w swojej
historii tygodnika.
Nawet legendy miewają problemy.
„Gdy piszę te słowa, »New Yorker« jest
martwy” – otwierała książkę wydaną
na 75-lecie pisma Renata Adler, przez
trzy dekady pisząca do magazynu.
W „Pogromcach duchów” z 1984 r. jest
taka scena, gdy jeden z pogromców, Egon,
mówi do sekretarki przeglądającej maga-
zyn: „Print is dead”. Wieści o jego śmierci
okazały się przesadzone, podobnie jak
wieści o śmierci „New Yorkera”. Owszem,
magazyn nie miał się wtedy dobrze,
głównie pod względem finansowym, ale
od słabego stanu do śmierci droga jesz-
cze daleka.
Osoby kierujące „New Yorkerem”
mawiają, że ich pismo to nie muzeum.
Tylko czy to aby prawda? Czy nie
wszystkie gazety są dziś muzeami?
Nie uważam tak. Jest różnica między
oporem wobec zmian a świadomym czer-
paniem z tradycji. Owszem, „New Yorker”
w latach 70. drukował kilkunastostroni-
cowe artykuły na temat żyta, rolnictwa,
metalurgii, ale robił to po coś. Chodziło
o reklamy, które się z tym wiązały, a dzięki
którym redakcja miała pieniądze umoż-
liwiające autorom pracę na najwyższym
poziomie. Takie były realia. Skorzystał
z tego m.in. Stanisław Lem, który pod
koniec lat 80. wydrukował w „New Yor-
kerze” fragmenty „Doskonałej próżni”,
za co otrzymał honorarium w wysokości
3500 dol. (czyli ok. 16 tys. dol. w dzisiej-
szej walucie), dzieląc tę kwotę z polskim
tłumaczem, który odegrał kluczową rolę
dla obecności autora w amerykańskim
magazynie. Teraz tygodnik ma dużo no-
wocześniejszy format działania.
Jaka w takim razie jest przyszłość prasy
drukowanej?
Z jednej strony nie da się nie zauważyć
kurczenia się rynku prasy – „Washington
Post” zwolnił niedawno 240 pracowni-
ków, „Los Angeles Times” tylko w tym
roku rozstanie się ze 115 osobami, z ryn-
ku znikają czasopisma specjalistyczne,
takie jak „Pitchfork”. Do 2025 r. w całych
Stanach Zjednoczonych może ubyć na-
wet jedna trzecia tytułów prasowych.
Z drugiej strony obserwujemy niesłab-
nące przywiązanie ludzi do marek ko-
jarzących się z jakością. I do dążenia
do perfekcji. To otwiera przestrzeń dla
gazet, które nie drukują artykułów pisa-
nych przez sztuczną inteligencję, tylko
stawiają na najwyższą jakość zarówno
tekstu, jak i grafik. Dla wielu ludzi wciąż
ma znaczenie kompozycja gazety, a ta
zależy od doświadczonych redaktorów,
nie od algorytmów.
Michał Choiński (ur. 1983 r.) – amerykanista,
historyk literatury, poeta i publicysta. Stypendysta
Fulbrighta na Uniwersytecie Yale, profesor
na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Autor książki „The New Yorker. Biografia pisma,
które zmieniło Amerykę”.
© KLAUDYNA SCHUBERT
Zamysł Rossa był taki, żeby nie
powielać rozwiązań znanych z innych
magazynów i w ogóle zdystansować
się od ówczesnej prasy. Dobra myśl, ale
co jeszcze można zaoferować czytelni-
kom sto lat po debiucie „New Yorkera”?
Ross wymyślił formułę, której wte-
dy nie było. Gdybym wiedział, jak dziś
powtórzyć jego sukces, sam założył-
bym czasopismo. Tyle że dziś żyjemy
w kompletnie innej rzeczy wistości.
Takiej, w której głównymi rozgrywają-
cymi na światowym rynku są Google,
Meta i Amazon. To oni władają algoryt-
mami, które nie zostawiają wielkiego
pola do kreatywności. Daniel Zalewski,
zajmujący się doborem treści w „New
Yorkerze”, silnie zaakcentował rolę re-
daktorów, którzy w sposób świadomy,
z całą swoją wiedzą przygotowują mie-
szankę reportaży, poezji, prozy, obrazów,
rysunków satyrycznych, komentarzy,
oferując czytelnikom gotowy produkt
na najwyższym poziomie. Drukowany
tygodnik to spreparowane menu. Portale
internetowe oferują wszystko, ale w całej
tej różnorodności można się zagubić.
Czy w epoce internetu możemy sobie
pozwolić na tak skrupulatną redakcję?
Margaret Case Harriman, pisząca
niegdyś do „New Yorkera”, wspomina-
ła, że do oddanej przez siebie dwuna-
stostronicowej sylwetki dostała sześć
stron komentarzy, i to zanim tekst trafił
do działu fact-checkingu.
To może być właśnie ten sposób na od-
różnienie się. Skoro algorytmy mediów
społecznościowych zwracają się w stro-
nę sensacyjności, skrótowości i klikbaj-
towych tytułów i większość mediów się
do tego dostosowuje, może warto zain-
westować w medium, które robi to ina-
czej. Wróćmy do rewolucji cyfrowej, gdy
wydawcy stanęli przed wyborem jednej
z dwóch dróg monetyzacji – przychodów
z reklam albo z subskrypcji. Większość,
nie wyobrażając sobie, że ludzie będą
gotowi płacić za artykuły w internecie,
wybrała pierwszą drogę. Jednak „New
York Times” i „New Yorker” zdecydo-
wały się iść pod prąd i zawiązały pakt
z czytelnikami: wy nas utrzymujecie,
a my dostarczamy wam dziennikarstwo
najwyższych lotów. I dobrze na tym wy-
szły, więc może nie tylko wieści o śmier-
ci prasy są przedwczesne, ale też wieści
o śmierci jakościowego dziennikarstwa.
Może klucz do sukcesu polega
na odwołaniu się do aspiracji czy-
telników. Według historyka prasy
George’a Douglasa „New Yorker”
czasów Rossa nie mógł być skierowany
wyłącznie do odbiorców z wyższych
sfer, bo nie było aż tylu bogatych
Amerykanów, dzięki którym mógłby
się utrzymać. Dlatego celował w osoby
z klasy średniej, ale aspirujące do tego,
by znaleźć się wśród elity.
Ross wiedział, że w latach 20. każdy
chciał być nowojorczykiem. To mit założy-
cielski „New Yorkera”, który jednak przez
lata bardzo ewoluował.
Podobnie „The Economist”, który
w latach 90. reklamował się hasłem:
„Na szczycie jest samotnie, ale przynaj-
mniej jest co poczytać”.
Przez ostatnie ćwierć wieku magazyny
bardzo się zdemokratyzowały. Mam wra-
żenie, że dziś takie hasło nie zostałoby
dobrze przyjęte.
W książce cytuje pan Bena Yagodę,
który przeprowadził badania wśród
czytelników w latach 90. i odkrył,
że dla większości z nich sam fakt,
że widzą „New Yorkera” w pocze-
kalni u lekarza czy w kancelarii
prawnej, to wyraźny sygnał przy-
należności do pewnej wspólnoty
metropolitalno-intelektualnej.
„New Yorker” jest ikonicznym rekwi-
zytem kancelarii prawnych i gabinetów
dentystycznych w USA. Podobnie jak
płócienna torba z nazwą magazynu jest
pewnego rodzaju sygnałem przynależ-
ności do wspólnoty. Nie bez powodu
Yagoda odkrył olbrzymie przywiązanie
czytelników do magazynu, także na po-
ziomie emocjonalnym.
Tylko czy ktoś ma dzisiaj czas na długie,
uniwersalne teksty? Mam wrażenie,
że nawet wielu prenumeratorów
„New Yorkera” kupuje go dla okładki
i promocyjnej torby, z którą pokazuje
się później na mieście.
Adam Gopnik, jeden z ważniejszych
dziś autorów tygodnika, powiedział,
że „New Yorkera” nie czyta się jak gazet
codziennych. „New Yorker” to magazyn,
który jest w domu i do którego się wra-
ca, gdy jest na to czas – w weekend albo
podczas urlopu. Potrzeba czasu, żeby
zanurzyć się w rzeczywistość oferowa-
ną przez magazyn. Emily Stokes, była
redaktorka „New Yorkera”, mówiła mi,
że ten tygodnik od zawsze symbolizował
dla niej przyjemność czytania – połącze-
nie głębokiej erudycji i pięknego języka.
Właśnie tego, a nie skrótowości, oczekują
– również dziś – wymagający czytelnicy.
ROZMAWIAŁ NORBERT FRĄTCZAK
REKLAMA
Cyfrowe wydania specjalne (EPUB)
Zapraszamy na wygodne zakupy!
Dla siebie i bliskich. Kupuj dla szkoły, firmy, instytucji.
Pełna oferta na sklep.polityka.pl
Przy zakupach
powyżej 150 zł
dostawa gratis.
Pakiety tematyczne naszych wydań specjalnych
W zdrowym ciele zdrowy duch Pytania do nauki
Aktualne numery naszych publikacji
Książki autorów Polityki
Europa w sercu
czyli kronika popkulturalna
Kuby Wojewódzkiego
Mea pulpa
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 95
[ K U L T U R A ]
Bokserka Julia Szeremeta, srebrna medalistka olimpiady
w Paryżu, gdzie miała okazję zagrać z prezydentem
Andrzejem Dudą w ping-ponga, na pytanie, jakie zrobił
na niej wrażenie, odpowiedziała: „Sympatyczny”.
Śmiali się wszyscy. Najgłośniej rozdział V konstytucji.
Szymon Hołownia zgłosił siebie jako
kandydata na prezydenta RP. W Jędrze-
jowie. Forma, rozmach i treść wydarze-
nia pokazały, że Szymon pamięta jeszcze
„Mam talent!”. Tam widzowie często
głosowali z litości.
Zbigniew Boniek usłyszał zarzut działania
na szkodę PZPN w kwocie przekraczają-
cej 1 mln zł, za co grozi mu do 10 lat. À
propos liczb, pamiętam taki komentarz:
„Mecz zaczyna się za 15 minut, a wynik
ciągle taki sam”.
Po latach milczenia Rafał Olbrychski wraca
z nowym singlem, a za rok z nową płytą.
Rafała na Instagramie obserwuje 278 osób.
Ewidentnie widać, że kiedy się natura zbyt-
nio napracuje w jednym pokoleniu, to przy
następnym odpoczywa.
Do finału plebiscytu na Młodzieżowe Sło-
wo Roku weszło 20 kandydatur, z których
faworytami są bambik, sigma i cringe.
Abyś, czytelniku, jeszcze bardziej rozu-
miał, że nie rozumiesz, dorzucę skibidi
i womp womp.
Tymon Tymański pojawił się z nową part-
nerką w „Dzień dobry TVN”, gdzie wyjawił:
„Jesteśmy intelektualistami”. Zapytałem
kiedyś mojego dziadka, czy uprawia jesz-
cze seks z babcią. Powiedział: Oczywiście.
Trzeba mi tylko przypominać.
TVN Style wstrzymało emisję nowego
talk-show „Dobry wieczór”, którego auto-
rami byli Izabella Krzan, Jakob Kosel, Ka-
rol Paciorek i Katarzyna Węsierska. Cztery
osoby. Widownia była niewiele większa.
Ojciec Paweł Gużyński w podkaście Onetu
wyznał, że Kościół tworzy strukturę mafij-
ną, że miewa poranne erekcje, a działal-
ność ojca Rydzyka to obrzydliwe zjawisko.
Niby nic nowego, ale jakoś tak przyjemniej
się rano wstaje.
Pracownik perfumerii Sephora Ernest S.
poinformował na TikToku, że Julia Wienia-
wa robiła u niego zakupy i była roszczenio-
wa i opryskliwa. Media okazji nie przega-
piły. Donos i lincz. Tak pachnie szczęście.
Trwa medialny pojedynek Agnieszki Ka-
czorowskiej i jej męża Macieja Peli. Ona
wystąpiła w wieczornym programie TVN,
a on w porannym programie TVN. Na-
stępnie on wrzucił zdjęcie z Mają Hyży.
To ewidentnie pokazuje, że jego dramat
jest większy.
Pisarz, stylista, laureat tegorocznej nagro-
dy Nike Michał Witkowski ujawnił, że za-
czął lekcje śpiewu, a jego celem jest występ
w programie „America’s Got Talent”. Może
tam się na nim poznają. Bo u nas coraz
trudniej go poznać.
Joanna Lichocka napisała na FB, że polski
koszykarz Jeremy Sochan poparł Donalda
Trumpa, co było kłamstwem. Koszyków-
ka tym się różni od polityki, że zawodnik
po piątym faulu musi opuścić boisko.
Tomasz Wolny, jeden z naczelnych ka-
znodziejów TVP, dołączył do ekipy Kana-
łu Zero, gdzie pracują już inni ulubieńcy
Jacka Kurskiego. Gratulacje. Ja bym wziął
jeszcze Jarka Jakimowicza z blogiem po-
dróżniczym po Białorusi.
W Manchesterze odbyła się gala MTV
Europe Music Awards, na której nagrody
odebrali m.in. Taylor Swift czy Ariana
Grande. Najlepszym artystą z Polski zo-
stała Daria Zawiałow. To kolejna telewi-
zja, w której lista laureatów jest dłuższa
od listy widzów.
W minionym tygodniu nasza narodowa
diwa Edyta Górniak skończyła 52 lata.
Gratulacje. Jej kariera ma prosty przebieg.
Od zera do „Metra”, od „Metra” do Euro-
wizji, od Eurowizji do metra.
© ARTUR ZAWADZKI/REPORTER
96 PP OOLL II TT YY KK AA nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Sulej
[ F E L I E T O N ]
S
pędziłam ostatnio tro-
chę czasu na Podhalu,
nag r y w ając dok u-
ment o przejawach lo-
kalności, w szczegól-
ności związanych z ubiorem. Nie byłby on tym samym
bez głównego surowca tekstylnego Tatr, czyli wełny,
choć z perspektywy Krupówek wydaje się, że góralskie
stroje regionalne powstają z poliestru w Chinach. W ba-
cówce pod Zakopanem operatorzy filmowali malowni-
cze owce na zboczach. Och, jakie piękne te nasze Tatry!
Ale czy nasz zachwyt przekłada się na wiedzę o realnych
problemach regionu? Najczęściej kończy się na krupów-
kowym erzacu, czyli na tanich imitacjach kierpców czy
chust made in Asia, na konsumpcji pseudooscypków
w dowolnie wybranym miejscu w Polsce czy kwaśnicy
z tzw. góralskiej chaty przy stacji benzynowej.
Cóż, nie mnie oceniać czyjkolwiek gust, a tym bar-
dziej się dziwić, że górale zarabiają na tym, co się sprze-
daje. Dziwię się jednak, że tradycji, którym to słowem
– jak się wydaje – politycy wszystkich opcji wycierają
sobie usta, nie wspiera państwo. Zapewne niedługo zo-
staniemy jedynie z kopiami, erzacami i pseudogóralsz-
czyzną dla turystów. Bo kultura jest ważna, ale najpierw
trzeba mieć co jeść.
Mimo najlepszych chęci szczególnie trudno przycho-
dzi góralom pielęgnować styl życia związany z wypa-
sem owiec. Co się dziś najlepiej sprzedaje? Jagniątka
na rzeź. Ale czy tym się zachwycamy, fotografując uro-
cze białe chmurki beczące na tle zieleni? Owce hodo-
wało się głównie dla wełny, a to się od lat coraz mniej
opłaca. Renomę zyskało merino, bo delikatne, nie dra-
pie i modne, o czym wiedzą marki outdoorowe. Pamięć
o tym, w co ubieraliśmy się, chodząc po górach w Polsce
jeszcze kilkanaście lat temu, wydaje się zanikać. A w Is-
landii wciąż nosi się gryzące jak cholera tradycyjne lo-
papeysy. Też mam jedną, świetnie się sprawdza podczas
polskiej zimy. Chciałabym mieć taki sweterek z naszych
gór. Tymczasem na Podhalu więcej kosztuje utrzymanie
owiec, niż wynosi zysk ze sprzedaży wełny.
Za kilogram runa hodowcy dostają mniej niż zło-
tówkę. Nie zwraca to nawet kosztów strzyżenia. Nie
mamy też w kraju nawet jednej przędzalni. Merynos
– z Australii czy Nowej Zelandii – to chcemy kupować.
Gdzie zatem najczęściej szybciutko trafiają nasze uro-
cze owieczki, już wspomniałam. A gdyby tak powalczyć
z logiką kapitalizmu i globalnych trendów? Odśmiecić
stragany, ściągnąć trochę billboardów, stworzyć szanse
na zamieszkanie dla nowych górali, a nie tylko budować
apartamentowce dla turystów, pokazać autentyczną
góralską kuchnię i rękodzieło, wesprzeć inicjatywy
i biznesy, które bazują na pielęgnowaniu tożsamości?
Tak, wełna gryzie, ale chodzenie w szpilkach też nie jest
wygodne. Poza tym z wełny można tworzyć wiele róż-
norakich elementów garderoby.
Piszę ten felieton podczas festiwalu kobiecego out-
dooru. Właśnie kupiłam skarpety, które wydziergała
góralska babcia, a sprzedaje
góralka z dziada pradzia-
da w górskim schronisku.
Ale z wełny można także ro-
bić np. owijki na termosy,
paski, smyczki do aparatów, pokrowce na telefony,
charmsy do torebek. W trakcie festiwalu do koleżanki
przyszedł mail marketingowy z informacją o owcach
z zagranicy. Pasą się w Löhne, w Nadrenii Północ-
nej-Westfalii, a wypasa je Michael Stücke, który dzię-
ki swoim 21 baranom stworzył markę Rainbow Wool.
Dlaczego „tęczowa wełna”? Bo te barany nie chciały się
rozmnażać z samicami i wolały spędzać czas z inny-
mi samcami. Michael się dowiedział, że takie barany
najczęściej idą na rzeź, i odkupił kilkanaście od miej-
scowych pasterzy, tworząc stado, jak je określa, „gejow-
skich owiec”. Pozyskuje z nich wełnę na wyroby, które
świetnie się sprzedają, a część dochodu przekazywana
jest społeczności LGBTQIA.
My
ślę o tych polskich i niemieckich owcach i trudno
mi uciec przed politykowaniem. Co to za zgniły Za-
chód, który już naprawdę nie ma co wymyślać? – słyszę
dyskurs konserwatywny. Co to za kreatywny pomysł,
jaki postępowy! – słyszę dyskurs liberalny. Czy to jed-
nak ważne, czy te barany są gejami, czy nie? To kreatyw-
ny pomysł na biznes – i człowiek syty, i owca cała. Polscy
górale i niemiecki farmer z Gayfarmers Network mają
ze sobą więcej wspólnego, niż się wydaje. Wszystkim
zależy nad tym, żeby chronić mniejszości, postępo-
wać etycznie ze zwierzętami, pielęgnować rękodzie-
ło. To prawda, wyroby z „gejowskich owiec” to nie jest
uniwersalny produkt, ale tworzy przestrzeń dla innych
rękodzielniczych produktów z wełny, która nagle staje
się cool, i to nawet bardziej niż merino, mimo że drapie.
Przypomina mi się brytyjski film „Dumni i wściekli”
o sojuszu społeczności queer ze strajkującymi górni-
kami w epoce Margaret Thatcher. Dwie z pozoru prze-
ciwstawne grupy połączyły siły wobec polityki, która
niszczy ich rodziny i życie.
Owce tęczowe od Michaela i owce konserwatywnych
baców też mogą współistnieć w krajobrazie tożsamości,
choć politycy pewnie znaleźliby mnóstwo sposobów,
żeby taki świat uczynić niemożliwym. Łączy je zgoda
co do tego, że należy godziwie płacić za dobrze wyko-
naną pracę i wspierać osoby, ludzkie i nieludzkie, a nie
tylko zaspokajać konsumpcyjne zachcianki. Odrębne
wspólnoty nie są dla siebie wrogami, jeśli się ich prze-
ciw sobie nie nastawia. Chcą jedynie żyć w poczuciu
bezpieczeństwa kulturowego i ekonomicznego we
własnych niszach, tak jak lubią. Wrogiem wspólnot jest
korporacyjny system, który zamiast realnych potrzeb
i autentycznych tożsamości faworyzuje zysk, komercyj-
ne trendy i wydmuszkowe zastępniki. Gejowskie owce
wspierają polskie owce podhalańskie! – takie mam
nowe hasło na transparent.
KAROLINA SULEJ
Człowiek syty
i owca cała
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 97
Całkiem wprost
Lis
[ F E L I E T O N ]
pożywienie w zamarzniętej rzece
i w zawalonej śniegiem tajdze.
Moja babcia umarłaby więc naj-
pewniej w tym samym posiołku,
w którym się urodziła, i co za tym
idzie, nigdy nie urodziłaby mojej matki, a ona z kolei
– mnie. Swoje istnienie zawdzięczam więc całkiem
wprost istnieniu Polski. Dostrzegam to i doceniam,
i miałabym ochotę celebrować to w dniu święta nie-
podległości tłumnie, hucznie i z przytupem. Sęk
w tym, że nie mam gdzie.
Gdyby 11 listopada Polska zgłosiła się na terapię,
na pytanie o powód wizyty mogłaby wskazać wielką
pustą przestrzeń – naszą przestrzeń publiczną, w której
najpierw długo nie dzieje się nic, a potem wlewa się
w nią brunatna stonoga: Marsz Niepodległości. Wymy-
ślony po to, żeby pokazać „światu” biało-polsko-mę-
ską butę, odciąć się od „obcych” narodowo, kulturowo
i rasowo oraz zagrozić śmiercią „wrogom ojczyzny”.
Ludzie tacy jak ja, ze swoją skromną, elementarną
wdzięcznością wobec „ojczyzny” za to tylko, że w ogó-
le istnieje, nie mają tam czego szukać. Gdzie indziej
zresztą też nie.
Ur
oczystości państwowe z okazji 11 listopada są
skażone partyjnością. Trudno, żebym świętowała
z prezydentem tak-bardzo-nie-wszystkich Polaków.
Z kolei wydarzenia alternatywne same uderzają w tony
militarystyczne i antyimigranckie nie gorzej niż „na-
rodowcy” albo dla odmiany dotknięte są reaktywno-
ścią. Ich sprzeciw wobec neofaszyzmu i muzealnego
patriotyzmu Marszu Niepodległości może przybierać
zabawne formy, jak w hasłach „Bób, Humus, Włosz-
czyzna” czy „Chałwa Wielkiej Polsce”, jednak nie niosą
ze sobą łączącego przesłania o ojczyźnie jako wspólnej
tratwie na wzburzonym morzu. Orzeł z białej czekolady,
którego próbował wylansować za swojej prezydentury
Bronisław Komorowski, należał do tej samej kategorii
co humus i chałwa: był symbolem miłym i w sumie
nieszkodliwym, ale trudno w nim zakotwiczyć swoje
obawy i nadzieje. No, bo jak: In Sugar We Trust?
Ostatecznie 11 listopada zostaję więc w domu. Tułam
się po mediach społecznościowych razem z tymi, którzy
boją się wyjść w tym dniu na ulicę, żeby nie podpaść
późnym wnukom Romana Dmowskiego swoim wyglą-
dem lub akcentem. Lajkuję posty i grafiki, w których
mówi się, że Polska należy do nas wszystkich i wszyscy
mamy prawo czuć się w niej u siebie.
Wyobrażam sobie, jak by to było, gdyby 11 listopada
odbywał się wielki ogólnopolski piknik pod takimi ha-
słami. Doroczny festiwal polskiej różnorodności i so-
lidarności. Bez rac, za to z mnóstwem radości i wza-
jemnej ciekawości. Czy nie byłby to idealny wypełniacz
symbolicznej pustki dnia niepodległości? Ma tylko jed-
ną słabą stronę: nie istnieje. A może ktoś się zainspiruje?
Jeszcze Polska nie zginęła, póki my marzymy.
RENATA LIS
Gd
yby Polska była oso-
bą i ta osoba uznałaby,
że potrzebuje psycho-
terapii, idealnym mo-
mentem na rozpoczę-
cie leczenia byłby dla niej 11 listopada. Bo właśnie tego
dnia objawy choroby, na którą Polska cierpi, wykwitają
na jej zbiorowym ciele w najbardziej spektakularnej,
a przez to i najłatwiejszej do uchwycenia postaci.
„Z czym pani przychodzi?” – zapytałby ją terapeuta,
a ona podeszłaby do okna i bez słowa wskazała pejzaż
kulturowy rozciągający się za oknem pośród resztek
opadłego listowia.
I nawet nie chodzi o to, że polski listopad zala-
tuje cmentarzem. Chociaż zalatuje – szczególnie
w pierwszym dniu miesiąca z powietrzem dzieje się
coś takiego, że nie trzeba osobiście leżeć w grobie,
żeby poczuć na własnej skórze, jak to jest pod ziemią.
Wilgotny cmentarny przeciąg idzie wtedy od Bałty-
ku do Tatr, zawracając myśli żywych „ze świata ku
mogile”, jak wyraził się w swoim arcydramacie nasz
wieszcz numer jeden. Kiedy inny wieszcz, Wyspiański,
pisał, że listopad to „dla Polski niebezpieczna pora”,
musiał mieć na myśli wysoki sezon na popęd śmier-
ci. Okres wprost idealny, żeby zbiorowo popełnić coś
autodestrukcyjnego. Na przykład „złożyć ofiarę krwi”,
z nadzieją, że coś z tego wyrośnie, nie tylko w znacze-
niu ekologicznym.
Myślę o święcie odzyskanej po zaborach niepodle-
głości. Data 11 listopada została wyznaczona arbitral-
nie i można ją kwestionować, ale powód do świętowa-
nia jest niepodważalny: warto mieć własne państwo,
jakiekolwiek ono jest. Własne państwo ratuje przed tu-
łaczym losem, który ucieleśnia się w figurach uchodź-
cy i migranta. Z przerażającą łatwością wyjmowanych
spod prawa zawsze i wszędzie, również dzisiaj na na-
szej granicy.
Tułaczy był też los moich pradziadków i babci, a rzut
oka na koleje ich życia wystarcza, żeby zrozumieć,
że nie byłoby mnie dzisiaj na świecie, gdyby późną
jesienią 1918 r. na mapie znowu nie pojawiła się Pol-
ska. Prababcia i pradziadek urodzili się jako poddani
rosyjskiego cara w północno-zachodnich prowincjach
jego imperium i gdyby pod koniec Wielkiej Wojny nie
„wybuchła” polska niepodległość, nigdy nie wydo-
staliby się z Uralu, dokąd trafili w ramach przymuso-
wej ewakuacji w 1915 r. i utknęli w wyniku rewolucji
październikowej. Wczesną wiosną 1921 r. nie mogliby
repatriować się stamtąd jako obywatele polscy, ponie-
waż nie byliby nimi, gdyby nie było Polski. I oni, i ich
nowo narodzona córeczka, moja babcia, pozostaliby
na zawsze własnością Rosji Radzieckiej.
„Na zawsze” mogło zresztą oznaczać kilka lub kil-
kanaście miesięcy, bo zima 1921/1922 była w Rosji
wyjątkowo ciężka i przyniosła wielki głód. Wątpliwe,
by głód ten przetrwało niemowlę, a i dorośli najpew-
niej znaleźliby się w zagrożeniu, zmuszeni zdobywać
98 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
jak parodię dziecinnych zabaw
(…) to ludzie, którzy nie nale
żą do żadnej klasy, nie czują się
związani z żadnym narodem,
a wystarcza im, że gdzieś wstą
pią do piwiarni albo restauracji, gdzieś polecą samolo
tem”. No i załatwią sobie kolejny dzień wolny od pracy,
gdy wieczorem mają gości.
No właśnie. Współczesny zdziecinniały obywatel nie
ma tożsamości ani poglądów. Ma marzenia, czas wolny
i gotówkę, za którą kupuje przyjemności i atrybuty pre
stiżu. Nie bierze na serio ani starożytnych mitów i bóstw,
ani żadnych spraw honoru, takich jak lojalność wobec
poprzedników ani godność i suwerenność własnego
państwa. W ogóle powaga jest mu obca. Pogrążony jest
w emocjach sentymentu i resentymentu, w łatwych wzru
szeniach i egzaltacjach, a wszystko, co rozumie i czuje,
kręci się w jednym kalejdoskopie obrazków i przeżyć,
podobnym do skrollowanych treści w mediach społecz
nościowych. I choć te obrazki są mu cynicznie podsu
wane przez rynek i marketing, to służą mu doskonale,
dostarczając niekończących się podniet dla jego infan
tylnego narcyzmu.
Ogłupiały i rozkojarzony maminsynek, w kółko gonią
cy za przyjemnościami i potwierdzeniami swej żałośnie
pospolitej „indywidualności”, nie zgadza się dojrzewać
ani brać za cokolwiek odpowiedzialności. Jego życie trwa
i nie upływa. Nigdy nie dorasta i nie starzeje się. Chce
czuć się dobrze i komfortowo aż do swej pięknej śmierci.
Nawet pod koniec życia zgrywa młodzieńca. Jego „pra
wo do szczęścia” jest dla świata najwyższym moralnym
nakazem i zobowiązaniem. Kto zaś chciałby go wybudzić
z narcystycznego upojenia, wezwać do czegoś albo o coś
obwinić, to tego choćby i zabić!
Ś
wiat niedorastających nigdy dzieci jest jak bajka. Są
w niej złe wilki i dobre Czerwone Kapturki, przez wilki
pożerane. Źli ludzie krzywdzą dobrych, więc trzeba ich
wytępić, a tych dobrych przytulić. Tanie endorfinowe
łzy żalu i wzruszenia płyną ciurkiem ku ostrzykanym
karpim wargom, a flagami orężne kułaki wygrażają „le
wakom”, podobno zwalczającym „chrześcijańską tra
dycję”. Trywialność przemieszana z czułostkowością,
dziewicza ignorancja pod rękę z bezmyślną prosto
dusznością, spryt zapobiegliwego stworzonka w parze
z naiwnością i uporem dwulatka, uwielbienie przeplata
ne agresją. Bo jest tego wart. Zasłużył na wszystko, cze
go zapragnie.
To monstrualne przedszkole krzepkich dzieci przejmu
je dziś władzę nad światem. Jego filiami stały się parla
menty, korporacje, a nawet uniwersytety. Nigdzie już nie
ma trudnych sytuacji i trudnych myśli. Powaga się ulotni
ła, ustępując miejsca łatwiźnie, jednowymiarowym kalko
maniom idei i przeżyć, emocjonalnej tandecie i chaoso
wi tanich wzruszeń – taniej miłości i taniej nienawiści.
Kyrie eleison!
JAN HARTMAN
Za
smuciły mnie sta
rania lewicy o wolne
w Wigilię. Zapewne
Polacy woleliby za
mienić dzień wolny
z okazji Trzech Króli właśnie na wolny dzień poprzedza
jący Boże Narodzenie i warto by się nad taką zamianą
zastanowić. Ale nasza lewica akceptuje wymuszony przez
Kościół wolny 6 stycznia, będący trzecim już dniem bez
pracy na okoliczność świętowania przez naród urodzin
małego MesjaszaBoga, i z własnej inicjatywy domaga
się czwartego dnia. Tak jak gdyby cała lewicowa tradycja
walki z reakcją i klerykalizmem nic nie znaczyła. Tak jak
gdyby to „wyjście naprzeciw oczekiwaniom społecznym”
jednocześnie nie było aktem serwilizmu wobec Kościoła,
który sam tego, co chce mu dziś ofiarować lewica, akurat
zażądać nie śmiał. Za to o inicjatywie, by uczcić dniem
wolnym święto demokracji (4 czerwca lub 31 sierpnia),
lewica jakoś milczy.
Dlaczego dawne ideały i tradycje polityczne nic nie
znaczą dla współczesnych polityków, którzy poza odru
chami populizmu i chęcią przypodobania się wyborcom
nie znają właściwie żadnych innych pobudek i motywów
działania? Dlaczego odsunięcie Kościoła od władzy po
litycznej, władzy symbolicznej i przywilejów nie jest już
żadnym tematem? Dlaczego sfera świecka, kiedyś tak
przepełniona lokowanymi w niej przez lewicę warto
ściami, nie jest godna święta, a sfera religijna godna jest
świąt coraz to nowych? Czyżby lewica tkwiła duchowo
w zastarzałej mentalności pańszczyźnianego chłopa,
co to na panów i księży czasem nasarka, lecz gdy przyj
dzie co do czego, to czapkę zdejmie i w pas się ukłoni?
Nie sądzę. Nie o mentalność tu chodzi ani nie o zdra
dę tradycji walki z klerykalnym uciskiem, lecz o zwykłą
i pospolitą niedojrzałość. Dla infantylnych polityków
życie polityczne to działalność opiekuńcza wobec grup
społecznych, polegająca na dawaniu im tego, czego po
trzebują i co im się należy, skoro tego pragną. Wszyscy
by chcieli wolne 24 grudnia, to o czym tu jeszcze mówić?
Przecież polityk jest od tego, żeby robić ludziom dobrze.
Współczesne parlamenty i rządy traktowane są przez
tłumy tak właśnie myślących infantylnych poczciwców,
pewnych, że na tym właśnie polega „reprezentowanie
wyborców”. Paradoksalnie tak naiwnie i prymitywnie
pojmowanej misji polityki nie przewiduje żadna, nawet
rażąco sentymentalna bądź rażąco cyniczna doktryna po
lityczna. Żadna ideologia – od lewa do prawa – nigdy nie
odważyła się wziąć sobie na sztandary woluntarystycznej
bezideowości, w której potrzeby i kaprysy wyborców są
wszystkim, a wartości i odpowiedzialność za państwo
nie znaczą nic. Populizm w ogóle obywa się bez teorii,
podobnie jak jego siostra – dziecinada.
Francesco Cataluccio jest autorem poczytnego dziełka
„Niedojrzałość. Choroba naszych czasów”. Można tam
przeczytać te efektowne słowa: „Miejsce osób dojrzałych
zajęły dziwnie krzepkie dzieci; kuriozalni pełnoletni, któ
rzy nigdy nie dojrzeli i traktują życie jak świetną rozrywkę,
Krzepkie dzieci
biorą świat
Hartman
[ F E L I E T O N ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 99
[ D O I O D R E D A K C J I ]
Trump w bibliotece
W
róciliśmy do Elbląga. 13 listopada, po kilku latach przerwy,
Salon POLITYKI znów zawitał w gościnne mury Biblioteki
Elbląskiej, gdzie przywitał nas dobry duch tej 423-letniej instytucji,
dyrektor Jacek Nowiński. Z Warszawy zabraliśmy silną ekipę, którą
kierował redaktor naczelny Jerzy Baczyński. Gotycka sala główna
biblioteki – niegdyś kościół św. Ducha – zapełniła się do tego
stopnia, że trudno było się przedrzeć na podium. Po kilku słowach
przywitania ze strony dyrektora Nowińskiego mikrofon przejął
redaktor Baczyński i wprowadził wszystkich w adekwatny, można
by rzec: gotycki, nastrój – w końcu tematem spotkania były losy
świata i Polski po zwycięstwie Donalda Trumpa w amerykańskich
wyborach prezydenckich.
Dyskusję na ten temat poprowadził szef działu zagranicznego
POLITYKI Łukasz Wójcik, a z jego pytaniami musiało się mierzyć
dwóch ekspertów znanych z łamów naszego tygodnika: Mariusz
Zawadzki, były dziennikarz „Gazety Wyborczej” i wieloletni kore-
spondent w Waszyngtonie, oraz Marek Świerczyński, szef działu
bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych Polityki Insight. Wój-
cik zakreślił ramy dyskusji, definiując trzy obszary zainteresowań
Trumpa: deportację, deglobalizację i dekapitację (czyli odwet).
A potem się zaczęło: jak czytać pierwsze nominacje prezydenta
elekta USA, w czym „drugi Trump” będzie się różnił od „pierwsze-
go”, jaką będzie prowadził politykę zagraniczną.
Potem nasi eksperci weszli w swoje specjalizacje. Zawadzki
opowiadał o społecznych zmianach, które wyniosły Trumpa
do sukcesu, oraz o tym, czy z jego zwycięstwa ucieszy się premier
Izraela Beniamin Netanjahu, i szerzej – co „drugi Trump” będzie
oznaczać dla całego Bliskiego Wschodu. Świerczyński skupił
się na globalnym bezpieczeństwie, przyszłości NATO i przede
wszystkim na tym, co zwycięstwo Trumpa oznacza dla Ukrainy.
Administratorem Państwa danych osobowych jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa dane osobowe będą przetwarzane
w celu udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA, chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie (art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).
wydawca POLITYKA Spółka z o.o. SKA
adres ul. Słupecka 6
02-309 Warszawa
RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński
tel. 22 451-60-00
członkowie zarządu
Joanna Solska, Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
z-cy redaktora naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca),
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński,
Łukasz Lipiński (wydania cyfrowe)
BIURO REKLAMY
tel. 22 451-61-36
e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.),
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Projekty sPecjalne tel. 22 451-61-93
Za treść ogłosZeń redakcja Ponosi
odPowiedZialność w granicach wskaZanych
w ust. 2 art. 42 ustawy Prawo Prasowe
prenumerata papierowa
www.sklep.polityka.pl
Infolinia: tel. 67 210 86 30,
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska,
tel. 22 451-61-00, 451-61-15
e-mail: prenumerata@polityka.pl
prenumerata cyfrowa
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336-79-16,
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA, Spółka z o.o. SKA
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna
numerów aktualnych
i archiwalnych po cenie niższej
od ustalonej przez Wydawcę
jest zabroniona, nielegalna
i grozi odpowiedzialnością karną.
copyright © spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie
artykułów, w tym artykułów
na aktualne tematy polityczne,
gospodarcze i religijne
opublikowanych w POLITYCE
jest zabronione.
Przedruki po uzyskaniu
zgody Wydawcy.
Kontakt: Justyna Sadowska,
tel. 22 451-61-50,
e-mail: przedruki@polityka.pl
DRUK www.izbaprasy.pl
printed in poland
Arturowi Podgórskiemu
wyrazy głębokiego współczucia
z powodu śmierci Taty
składają przyjaciele z POLITYKI
Finał dyskusji dotyczył przyszłości relacji amerykańsko-polskich.
W podsumowaniu całego spotkania red. Baczyński mówił m.in.
o wpływie wyniku amerykańskich wyborów na polską politykę
wewnętrzną, a w szczególności na zbliżające się wybory prezy-
denckie. Wskazywał również na głębsze znaczenie zwycięstwa
Trumpa – dla demokracji w ogóle, dla moralności w polityce.
Na koniec były jeszcze pytania z widowni, podziękowania,
okazja do rozmów kuluarowych i zapowiedź, że niedługo wró-
cimy. Kolejny Salon POLITYKI w Elblągu już 13 grudnia – gośćmi
biblioteki będą prof. Mirosław Pęczak i muzyk Kuba Sienkiewicz.
Zapraszamy!
Pulsar zaprasza do Katowic
I
le to będzie 3+2+12? Traktując rzecz matema-
tycznie, odpowiedź brzmi: 17. Jeśli jednak chodzi
o pulsar – szczególnie kiedy rok ma się ku końco-
wi – nie wszystko jest takie, jakie się na pierwszy
rzut oka wydaje. W tym przypadku rozwiązaniem jest nie liczba,
a garść informacji.
Trzy, bo trzeci już raz nasza redakcja przenosi się do Kato-
wic. Dwa, bo ta przygoda będzie trwała w sobotę i niedzielę,
7 i 8 grudnia. A 12, bo tyle zaplanowaliśmy spotkań ze znakomi-
tymi naukowcami i pozostającymi z nami w związku partnerskim
dziennikarzami naukowymi. Bohaterami naszych rozmów będą
m.in. intrygujący turboSłowianie (Kamil Janicki, popularyzator
polskiej historii i pisarz), sprytne nanoboty (Tomasz Roman Tar-
nawski z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie), rządzące
człowiekiem bakterie (Agata Starosta z Instytutu Biochemii i Bio-
fizyki PAN), miejskie ścieżki pożądania (Marcin Skrzypek z Forum
Kultury Przestrzeni w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”),
wartościowa ciemność (Piotr Nawalkowski, prezes stowarzyszenia
Polaris) i marzące o kosmicznych podróżach bladawce (Agniesz-
ka Skorupa z Uniwersytetu Śląskiego). Słowem od przeszłości
do przyszłości, od wnętrza do otoczenia i z ziemi w przestworza
będziemy wędrować na „Scenie pulsar” podczas 8. edycji Śląskie-
go Festiwalu Nauki Katowice. Do tej podróży serdecznie wszyst-
kich zapraszamy.
Szczegółowy program: slaskifestiwalnauki.pl oraz projektpulsar.pl
Salon POLITYKI powrócił!
A zainaugurowali go
redaktorzy (od lewej)
Zawadzki, Baczyński,
Wójcik, Świerczyński.
© DOMINIK ŻYŁOWSKI/BIBLIOTEKA ELBLĄSKA
100 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
R E L A C J E
Cz
y uczucie silnego, obsesyjnego zauro-
czenia przydarza się tylko w nastoletnim
wieku? Mogłoby się wydawać, że z czasem
(i wiekiem) silne romantyczne uczucia są
wypierane przez te dojrzalsze. Jednak coraz
częściej także dorośli wpadają w pułapkę gwałtownego
zakochania. Czym jest limerencja i dlaczego tak trudno
się od niej uwolnić?
Choć zjawisko spopularyzowano w mediach niedaw-
no, zostało zdefiniowane po raz pierwszy już w 1979 r.
przez Dorothy Tennov. Amerykańska psycholożka opi-
sała je w książce „Love and Limerence: The Experience
of Being in Love” jako stan intensywnej emocjonalnej
fascynacji drugą osobą, która wpływa na nasze zacho-
wanie, wypełnia myśli i uczucia. To dotkliwe doświad-
czenie, bo często jest nieodwzajemnione albo druga
strona ma skrajnie inną wizję przyszłości. Limeren-
cja różni się od dojrzałej miłości, która jest uczuciem
stabilniejszym, bardziej świadomym i długotrwałym.
Tym, co z kolei odróżnia limerencję od zwykłego za-
uroczenia, jest jej obsesyjny charakter. Znajomość
może być krótka lub powierzchowna, a mimo to tzw.
obiekt zainteresowania pojawia się samoistnie w na-
szych myślach i wyobraźni.
Limerencja przypomina uzależnienie:
może chwilowo uskrzydlić, ale kończy się
rozpaczą i złamanym sercem. W jej sidła
coraz częściej wpadają też dorośli ludzie.
Jak na haju
– Poznaliśmy się na Tinderze, długo ze sobą pisali-
śmy. Miałam wrażenie, że nasze połączenie nastą-
piło na innym, nieznanym mi wcześniej poziomie
– mówi mi kobieta, która niedawno czegoś takiego
doświadczyła. – Towarzyszyło mi uczucie, że bardzo
dobrze się znamy, choć nigdy się nie poznaliśmy. Snu-
liśmy wspólne plany, co mocno działało na wyobraź-
nię. Sprawiał, że ciągle się uśmiechałam, czułam się
jak na haju. Zaczynałam i kończyłam z nim dzień.
Emocjonalny haj wiąże się nie tylko z rozmyśla-
niem o wymarzonym partnerze lub partnerce, ale
również z oglądaniem jego czy jej zdjęć i kont w me-
diach społecznościowych, czytaniem wymienio-
nych wiadomości czy też chodzeniem do miejsc,
w których można by wpaść na tę upragnioną oso-
bę. Social media odgrywają tu szczególną rolę,
bo stwarzają wyidealizowany obraz potencjalnego
partnera. Uczucie dotyczy interpretacji i obrazu tej
osoby, a nie tego, kim ona rzeczywiście jest.
Charakterystyczne jest również uzależnianie
własnego nastroju od kontaktu, lub jego braku,
z owym obiektem zakochania. Jeden z mężczyzn
tak mi to opisał: – Już po pierwszym spotkaniu by-
łem pewien, że się zakochałem. Wpadłem w ob-
sesję, myślałem o niej cały czas. Miała kompletną
władzę nad moim nastrojem. Kiedy nie chciała
ze mną rozmawiać, wpadałem w depresję i czułem
się bezwartościowy. Kiedy się do mnie uśmiechała
albo do mnie pisała, czułem się cudownie. To przy-
pominało uzależnienie; narkotykiem była nadzieja,
że ona mnie pokocha.
Li
merencja, choć z początku może być uskrzydla-
jąca, często kończy się złamanym sercem. Kiedy
obiekt zakochania nie odwzajemnia zainteresowania
lub wycofuje się z relacji, zostawia drugą stronę zdru-
zgotaną (– Gdy to nagle się skończyło, czułam totalną
pustkę i smutek. Męczyła mnie myśl, że straciłam coś
wyjątkowego, że już takiego połączenia emocjonalnego
nie znajdę – słyszę). Silne emocjonalne doświadczenie
sprawia, że porzuconym trudno pogodzić się z sytu-
acją. W odrzuceniu doszukują się swojej gorszości,
niewystarczalności, słabości. Żałoba po relacji, która
się nie wydarzyła, jest tak naprawdę opłakiwaniem wi-
zji przyszłego udanego, pięknego związku. Tęsknotą
za uczuciem ekscytacji i nadziei.
Jak się po czymś takim pozbierać? Rozsądnie by-
łoby odciąć się od obsesyjnych myśli i zachowań,
podobnie jak w walce z nałogiem czy ze zmianą
szkodliwych nawyków. Nie jest to proste zadanie,
bo myśli o ukochanej osobie przychodzą automa-
tycznie i niosą ze sobą wybuchową mieszankę emo-
cji – pozorne zakochanie, smutek i stratę, rozpacz,
poczucie jakiejś własnej wadliwości. Zwłaszcza
kiedy ktoś odrzuca naszą romantyczną propozycję,
a w zamian oferuje koleżeńską znajomość. Co więc
robić? Pomaga stara zasada: „Co z oczu, to z serca”
– odcięcie się od wszelkich bodźców, które będą
przypominały o obiekcie westchnień, sprawi, że te
emocje nie będą nas tak często dotykać. A w koń-
cu zgasną. Warto angażować się też mocniej w inne
wartościowe relacje i zajęcia, by nie pogłębiało się
w nas poczucie osamotnienia. n
ludzie i style
Anna Cyklińska
– psycholożka,
certyfikowana
psychoterapeutka
poznawczo-beha-
wioralna. Autorka
książki „Przewodnik
po emocjach. Jak le-
piej rozumieć własne
uczucia”. Członkini
Fundacji Można
Zwariować, w ramach
której współprowadzi
podkast i realizuje
działania edukacyjne.
Popularyzuje wiedzę
o emocjach i zdrowiu
psychicznym na swo-
im Instagramie
@aniacyklinska.
© GETTY IMAGES, ARCHIWUM PRYWATNE, SHUTTERSTOCK, TIKTOK.COM/@_.RODRIGO_7.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 101
„W
ell, that escalated quickly” (w wol-
nym tłumaczeniu: cóż, szybko po-
szło) – to memiczne hasło pasuje jak
ulał do tempa globalnych zawirowań. Rów-
nie prędko czerwieniła się Ameryka, gdy Do-
nald Trump podbijał kolejne stany. Tak samo
szybko prezydent elekt obsadza stanowiska
w swoim przyszłym gabinecie. Internetowi
twórcy chętnie zaś parodiują analityków, ma-
żąc po mapach markerami i wyrokując, co nas
teraz czeka: może być tak, a może być zupełnie
na odwrót. Trudno z tym dyskutować.
Sieć adaptuje się szybko. Próżni nie znosi i nie panikuje,
a powrót Trumpa raczej obśmiewa. Chociaż jest to śmiech
nerwowy. Trwają zarazem równie nerwowe poszukiwania
alternatywy dla Twittera/X Elona Muska, by nie pomnażać
majątku tego technokraty i trumpisty (więcej w rubryce
„Techno”) i zdążyć przed styczniem, gdy elekt zostanie za-
przysiężony. Najszybciej rośnie platforma i aplikacja Blue
sky – w jeden powyborczy tydzień przybyło jej milion użyt-
kowników, głównie z Ameryki Północnej. „To miejsce stało
się schronieniem dla osób, które chcą zachować doświad-
czenia znane z Twittera, ale bez prawicowego aktywizmu,
dezinformacji i mowy nienawiści”, wyjaśnia badacz social
mediów Axel Bruns w rozmowie z „Guardianem”. Rzecz bez
precedensu: brytyjski dziennik właśnie ogłosił, że wycofuje
Bakanalia
Z J
aponii przywę-
drowało do nas
wiele przydat-
nych wynalazków,
z walkmanem czy
zupą błyskawiczną
na czele. Dla równo-
wagi przyszedł stam-
tąd również pomysł,
żeby robić z siebie
idiotę w stylu zainspirowanym fragmentem filmu anime.
Chodzi o spopularyzowaną na TikToku zabawę: wchodzi-
my na krzesło albo lepiej na stół – koniecznie w pomiesz-
czeniu pełnym ludzi – i coraz głośniej krzyczymy: „Oi oi oi
baka!”, strojąc przy tym odpowiednio głupie miny. Bo słowo
baka w języku japońskim oznacza idiotę, głupka. Rzecz nie
jest nowa – odnosi się do innej głośnej zabawy na TikTo-
ku, w myśl której bohater lub bohaterka mieli w miejscu
publicznym wstać i zacząć coraz śmielsze próby wokalne
(ten trend nazywał się stosownie: „Moment, w którym zda-
łem sobie sprawę, że potrafię śpiewać”).
Miejscem akcji baki w zagranicznych tiktokach bywają
galerie handlowe, popularne bary typu fast food, a przede
wszystkim szkoły. Większość filmów jest ewidentnie insce-
nizowana, ale nie wszyscy się zorientowali – i w ten sposób
hasło „Oi oi oi baka” trafiło także do polskich szkół.
Zm
ieszani są wszyscy. Nawet anonimowy autor defi-
nicji w serwisie Miejski.pl, który straszy: „Przeniesio-
ne do rzeczywistości szkolnej hasło staje się pretekstem
do zakłócania porządku i wyzwaniem dla nauczycieli. Trend
zyskuje na popularności, a nauczyciele muszą mierzyć się
z jego konsekwencjami na co dzień”. Modna w tym sezonie
fraza znalazła się też w czołówce plebiscytu Młodzieżowe
Słowo Roku. Zagraża to dotychczasowej, potocznej definicji
„baki”. Nazywano tak przez lata marihuanę, czynność pa-
lenia tejże opisując przy tym jako „bakanie”. Dokumentuje
to choćby tekst przeboju grupy Kaliber 44 sprzed prawie
(trudno w to uwierzyć) ćwierć wieku: „Lubię baku, baku,
chcesz, to ze mną zakurz/ Zaproszę dziewczyny, zaproszę
chłopaków/ Baku Baku to jest skład, jadę na Cannabis Cup/
W programie to, co najlepsze w Amsterdamie”.
Dziś pod tekstami o zabawie oi oi oi baka można znaleźć
rzecz jasna komentarze wzburzonych nauczycieli, którzy
skarżą się, że ta młodzież coraz głupsza. Ale spójrzmy
na to pozytywnie: przynajmniej samoświadoma.
BARTEK CHACIŃSKI
S Ł O W O W I R A L
ludzie i style
Akcja ewakuacja się z X, bo jest toksyczny i politycznie uwikłany.
Do Bluesky emigrowali we wrześniu także Bra-
zylijczycy, gdy Musk wdał się w batalię z tam-
tejszym sądem najwyższym. Tu się też ewa-
kuują swifties, fanki Taylor Swift, obśmiewane
na Twitterze/X bez pardonu. Również w Polsce
„motylek” zaczyna zyskiwać popularność.
W USA Bluesky jest dziś drugą najpopular-
niejszą darmową aplikacją po Threads Marka
Zuckerberga (podobnie w Kanadzie i Wielkiej
Brytanii). Niebieskie logo z motylem wyglą-
da znajomo. Tu też można, jak na Threads,
uprawiać mikroblogowanie. Oraz, jak na Twit-
terze/X, wymieniać prywatnie wiadomości.
Wszystkie trzy aplikacje rywalizują o ten sam,
rzec można, elektorat. W „pakiecie startowym”
użytkownik Bluesky dostaje jeszcze listę podpowiedzi, kogo
warto śledzić na dzień dobry, żeby się zadomowić. Algorytm
szuka osób o zbliżonych do naszych zainteresowaniach i po-
glądach. W Polsce nazywamy to „bańkami”.
Co
ciekawe, Bluesky powstało w 2019 r. w łonie… Twitte-
ra. Mały zespół badawczy miał wymyślać social media
na nowo. Ówczesny szef firmy Jack Dorsey marzył o zde-
centralizowanych platformach, łatwiejszych do moderowa-
nia, przyjaznych i bardziej rozproszonych niż te globalne,
potężne i zarządzane jednoosobowo. Eksperyment chyba
nie wypalił. A czas pokazał, że giganci sami rozsadzają swo-
je social media.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
MÓWIĄ RYMY
Chodzi w moim teesie, który pachnie Dior Sauvage,
Dobrze wiemy, że to redflagowy zapach
Kizo & Bletka, „Dolce vita”, 2024 r.
tee = T-shirt
redflagowy = niepokojący (red flag to ostrzeżenie)
102 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Pr
zedsiębiorca Elon Musk jest
przeciwieństwem Steve’a Job-
sa. Tego drugiego cechowało
przywiązanie do detali (do dziś
wszystkie sprzęty Apple mają
tak samo zaokrąglone rogi), inspirował
się klasycznym dizajnem (Braun, Sony),
nie wprowadzał na rynek produktu,
który nie spełniał jego oczekiwań (jak aplikacja Kal-
kulator dla iPada, POLITYKA 41). Wyznawał zasadę,
że „prawdziwy artysta dostarcza” – pokazywał tylko
to, co uznał za gotowe. Tymczasem Musk inspiruje
się głównie tandetną estetyką science fiction, wy-
puszcza niedopracowane buble (elektryczna Tesla
Cybertruck), sprzedaje zwykłą ściemę – obietnice bez
pokrycia, jak szybki pociąg Hyperloop czy omijający
korki tunel dla samochodów. Jest jedną z osób z bli-
skiego otoczenia amerykańskiego prezydenta elekta.
Dlatego warto spojrzeć na jego wynalazki, które dużo
mówią o intencjach Muska.
Najnowsza technościema to domowe androidy, po-
kazane pierwszy raz w 2021 r. (wtedy pod nazwą Tesla
Bot). Robota odgrywał wówczas człowiek w kostiumie
(to tak jakby na pierwszą prezentację iPhone’a Jobs
przyszedł z modelem z klocków Lego). Rok później
zaprezentował ciało androida, ale wedle ekspertów
nie było ono dla robotyki niczym przełomowym.
W przypadku SpaceX, kosmicznego przedsięwzię-
cia, Musk może się przynajmniej pochwalić jakimiś
prawdziwymi sukcesami.
10 października na imprezie „We, Robot” („My, robo-
ty”, nawiązanie do tytułu filmu „Ja, robot”) pokazano
ludzie i style
robotaksówkę, autonomiczny autobusik
zaprojektowany w okropnym stylu art déco,
oraz androida Optimusa (nowe imię otrzy-
mał po przywódcy Transformerów). Okazało
się, że prezentacja to kolejna ściema – za-
powiadane na 2025 r. androidy były zdalnie
sterowane przez ludzi. Szanse na to, że fak-
tycznie będzie można sobie kupić Opti-
musa, wydają się niewielkie. Po co zresztą
człekokształtna maszyna w świecie robotów
przystosowanych do czynności, które mają
wykonywać – czy Optimus z miotłą zastąpi
robota odkurzacz Roombę?
Na razie obrazki z imprezy Muska roz-
palają wyobraźnię. Animowany „Ja, ro-
bot” poruszał tematykę buntu maszyn
– aby mu zapobiec, androidy wyposażo-
no w słynne „prawa robotyki” („Robot nie
może zranić człowieka ani przez zanie-
chanie działania dopuścić do jego nie-
szczęścia”). Ale w prawdziwym świecie
maszyny czyniące krzywdę ludziom nie
brały się ze złej woli „elektronicznego mó-
zgu”, tylko z usterek lub błędów inżynierów.
Patrząc więc na problemy Cybertrucka
(odpadające na autostradzie elementy po-
jazdu!), też można się obawiać – np. śmierci
od uderzenia źle przykręconą dłonią robota.
Ale największa różnica między Jobsem
i Muskiem polega na tym, że tego pierwsze-
go interesowały produkty, a tego drugiego
– władza. Przykładowo: technościema Hy-
perloopa miała służyć jedynie zablokowa-
niu rozwoju kolei dużych prędkości w Kali-
fornii, które przeszkadzały interesom Tesli.
Al
e najbardziej jaskraw ym przykła-
dem jest przejęcie platformy Twitter.
W kwietniu 2022 r. Elon Musk złożył ofertę
zakupu Twittera za 44 mld dol., twierdząc – o ironio
– że platforma była politycznie stronnicza i wyma-
gała neutralności, aby zachować zaufanie publicz-
ne. Transakcja została sfinalizowana kilka miesięcy
później (27 października). Wkrótce Musk zaczął uży-
wać Twittera do rozsiewania fałszywych informacji
(np. o ataku na męża Nancy Pelosi) i odblokował konta
kontrowersyjnych postaci, m.in. Andrew Tate’a (in-
fluencera oskarżanego o przestępstwa seksualne).
Nakazał też zmianę algorytmu – tak, by promowane
były jego własne tweety. W lipcu 2023 r. Twitter został
przemianowany na X, a na platformie znów pojawił
się Donald Trump, zbanowany po ataku na Kapitol
6 stycznia 2021 r.
Masowe zwolnienia pracowników, utrata poważ-
nych reklamodawców (m.in. Disneya) i kontroli nad
mową nienawiści, do tego kiepskie wyniki finanso-
we – to wszystko nie miało znaczenia, bo dla Muska
X miał być narzędziem walki politycznej. Aktywnie
wspierał kampanię Trumpa – zarówno finansowo, jak
i poprzez szerzenie dezinformacji. Opłaciło się – ma
wzmocnić gabinet Trumpa jako spec od marnotraw-
stwa. Ciekawe, kiedy ten ich wspólny projekt zacznie
gubić części. n
Elon Musk po serii prezentacji
technologicznych bubli
zostanie u Donalda Trumpa
specem od marnotrawstwa.
T E C H N O
Michał R.
Wiśniewski
– pisarz, publicysta,
specjalizuje się
w kulturze popularnej
i cyfrowej oraz
współczesnych
obyczajach. Autor
książek „Jetlag”,
„Wszyscy jesteśmy
cyborgami”, „Zabójcze
aplikacje” i „Zakaz gry
w piłkę. Jak Polacy
nienawidzą dzieci”.
Technościema w polityce
© MATERIAŁY PRASOWE, GETTY IMAGES (2), ARCHIWUM PRYWATNE (2)
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 103
ludzie i style
Jak dobrze
pomarudzić
Wd
zięczność to jedno z kluczow ych
słów w słow niku współczesnego
mindfulness – dobrego życia, pełne-
go uważności i obecności tu i teraz.
Jest jak torebka Chanel lub garnitur
Armaniego: elegancka, klasyczna; nie jest przelot-
nym zjawiskiem. Ale miewa swoje odmiany, ulepsze-
nia i tzw. zabawy z konwencją, bo jak wiadomo, nie
ma w dzisiejszych czasach nic gorszego niż stagna-
cja zainteresowania. Wdzięczność możemy wyrażać
po cichutku, w myślach albo prowadzić tzw. dzien-
niczki wdzięczności. Podkastowy guru samorozwo-
ju i trener dobrego życia, który awansował do sta-
tusu minicelebryty, Jay Shetty, mówi, że jego życie
uległo zmianie, odkąd codziennie po przebudzeniu
zaczął wyliczać trzy rzeczy, za które jest wdzięczny.
Tłumaczy, że dzięki temu przestał się koncentro-
wać na tym, co nie wyszło, a zaczął skupiać na tym,
co się udało.
Kogo nie przekonuje głos tego podkastera i byłe-
go mnicha buddyjskiego, ten może zajrzeć do badań
naukowych. W teście przeprowadzonym na grupie
ponad 200 dorosłych Holendrów sprawdzono, jak
codzienna praktyka wdzięczności wpływa na poziom
niepokoju lub objawy depresji, które zgłaszali, a re-
zultaty porównano z wynikami osób, które po pro-
stu traktowały siebie dobrze i z wyrozumiałością.
Po sześciu tygodniach psychologowie odnotowali,
że wdzięczni badani są dużo bardziej zadowoleni
z życia – i to zarówno w porównaniu z tym, co czuli
półtora miesiąca wcześniej, jak i w porównaniu z dru-
gą grupą badanych.
Media społecznościowe nie są oczywiście w tej
sprawie obojętne – wyrażanie wdzięczności, ozna-
czanie postów hasztagiem #gratitude od lat trzyma
się mocno wśród trendów i algorytmów. Ale i tu obo-
wiązują fluktuacje tonu i stylu. Prostolinijne prze-
kazywanie innym, za co się dziękuje i co aktualnie
uznaje się za „błogosławieństwo” (jedno z ulubionych
słów sąsiadujących z wdzięcznością), jest dobre dla
początkujących w social mediach oraz tych po kon-
serwatywnej stronie wirtualnego życia. Niech sobie
oni wrzucają zdjęcia kawy, śniadania, pięknego wi-
doczku czy co tam aktualnie mają przed aparatami
telefonów. Progresywna część tiktokosfery praktyku-
je bycie wdzięcznym przekornie.
Ja
k więc dziś procedujemy, jeśli chcemy się pod-
piąć pod wdzięczność i jednocześnie pokazać,
że jesteśmy w czołówce zmian? Zaczynamy od ta-
kiego zdania: „To prawdziwy przywilej…” i kończy-
my jedną z takich opcji: „Mieć zabałaganiony dom,
bo można w nim zrobić porządek”, „Być wykończoną
lotem w ciasnej klasie ekonomicznej”, „Mieć wzdęcia
po luksusowym posiłku” i tak dalej. Gdzie tu prze-
wrotność? Otóż od początku chcieliśmy się pochwa-
lić, że mamy piękne i wielkie mieszkanie, właśnie
wróciliśmy z wakacji, a stołowaliśmy się w restaura-
cji oznaczonej przynajmniej jedną gwiazdką Miche-
lin. Mamy więc życie złote, a skromne (popularność
takich wpisów może dobić do 200 tys. lajków). I nie
nawołujemy – przynajmniej oficjalnie – do podziwu
i zazdrości. Bo przecież kto lubi odgruzowywać brud-
ny zlew czy czyścić z kurzu butelkę bardzo drogich
perfum, nie mówiąc już o masowaniu ścierpniętych
długodystansowym lotem mięśni.
W naszym kraju, ojczyźnie marudzenia, narzeka-
nia i odpowiadania na pytanie „Co u ciebie?” litanią
katastrof, które ostatnio stały się naszym udziałem,
ten sposób komunikowania się powinien się przyjąć.
Ale czy w związku z tym powinniśmy inaczej rozu-
mieć, czym jest obecnie przywilej, bycie wdzięcznym
i „pobłogosławionym”?
Jak komentuje na łamach „The Guardian” Rukiat
Ashawe z agencji badającej internetowe trendy,
o wdzięcznej nazwie The Digital Fairy (Wróżka Cy-
fruszka), TikTok nie przesuwa jeszcze znaczenia tych
pojęć, ale jedynie podbija ich siłę wyrazu i jednocze-
śnie niuansuje. „Taki jest zresztą los słów kluczy czy
innych określeń, które generują duże zainteresowa-
nie” – konkluduje Ashawe. To prawdziwy przywilej
być wykończoną pisaniem tekstu do POLITYKI! n
Przez media społecznościowe przetacza się nowa fala wdzięczności, która tak naprawdę
jest narzekaniem – albo i jednym, i drugim.
T R E N D
Ola Salwa
– absolwentka psy-
chologii, dziennikarka
z 20-letnim stażem.
Pisze o filmie, modzie
i zjawiskach spo-
łecznych, konsultuje
scenariusze, jest
członkinią Europejskiej
Akademii Filmowej.
104 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
O n
ie w iel k i m Ja now ie, po łoż ony m
na obrzeżach Puszczy Knyszyńskiej,
mówi się, że to stolica polskiej tkani-
ny dwuosnowowej. Wełnianej, utkanej
z dwóch kolorów nici na krosnach liczą-
cych czasem przeszło sto lat. To czasochłonne zajęcie
obliczone na wiele dni, więc wymaga cierpliwości.
Tkaniny wykonywane są unikatową techniką, nie-
mal zapomnianą już sztuką ludową, która przetrwała
na tych terenach od II poł. XIX w.
Dwie rzeczy są niezmienne: materiał i metoda
wykonania. Dwuosnowowe tkaniny zawsze powsta-
ją z nici wełnianej, stuprocentowo owczej. Tkacz-
ki najpierw przędą nici na kołowrotku, następnie
wywijają motki i barwią. Kiedyś do nadania kolo-
ru używano kory drzew, liści pokrzywy czy łusek
cebuli. – Dzisiaj stosuje się farby syntetyczne, które
barwią osnowę i wątek. A one, przeplatając się, two-
rzą tkaninę. Dla nas, podlaskich tkaczek, charaktery-
styczne jest też to, że dzieła zawsze powstają w dwóch
kontrastowych kolorach – wyjaśnia Karolina Ra-
dulska z młodszego pokolenia tkaczek z Podlasia.
Wychowała się w Wasilówce w gminie Janów, a tkać
nauczyła ją teściowa Danuta. Jak podkreśla, tkanina
dwuosnowowa zawsze była jej bliska, bo do wąskiego
grona podlaskich tkaczek, które stosowały tę tech-
nikę, należała jej babcia Aurelia Majewska. Dzisiaj
Karolina Radulska pracuje w Podlaskim Instytucie
w Białymstoku jako specjalistka ds. twórczości lu-
dowej. Jeszcze jakiś czas temu była opiekunką Izby
Tkactwa Dwuosnowowego w Janowie. Niezwykłe
miejsce powstało 35 lat temu i zgromadziło w tym
czasie prace ponad 20 artystów, którzy tu tworzyli.
Ściany zdobi ok. 50 dywanów i makat ich autorstwa.
Jest wśród nich praca Karoliny.
Ki
lka lat temu dla podtrzymania, ale też ożywienia
tradycji tkackich w regionie powstał szlak tury-
styczny Kraina Wątku i Osnowy. Prowadzi m.in. przez
gminy Janów i Korycin i obejmuje 17 pracowni, w tym
osób tworzących w innych technikach (np. perebo-
rach). W jednej z nich na ponadstuletnim krośnie pra-
cuje Ludgarda Sieńko. Jej tkaniny, głównie dywany
na zamówienie, trafiają do domów na całym świecie.
Ludgarda Sieńko opowiada, że ważnym elementem
tkanin dwuosnowowych są kompozycje tematyczne,
które na nich powstają. Każda tkaczka ma swój ulu-
biony, rozpoznawalny motyw. Wzory dzieli się na trzy
kategorie: tradycyjne, związane z Eleonorą Plutyńską,
etnografką z Warszawy, która rozsławiła podlaskie
tkaczki, oraz opowiadania. Te pierwsze są najstarsze
i przekazywane z pokolenia na pokolenie, nawiązują
często do świata roślin (kwiaty, gałązki winorośli).
Opowiadania to rozmaite utkane historie (motyw
lasu, zabawy, czterech pór roku). Z kolei Eleonora Plu-
tyńska pokazała tkaczom, że mogą tworzyć z głowy,
czyli samodzielnie wymyślać motywy.
Te trzy kategorie wzorów można też oczywiście
mieszać. Wszystko zależy od tego, jaką historię chce
opowiedzieć autorka albo jaki motyw przewodni klient
sobie umyśli. Janowskie tkaczki tkają nie tylko dywa-
ny. Można zamówić u nich makatę na ścianę, poszewki
na poduszki, torby, a nawet zakładki do książek. Ich
prace są już dobrze znane, trafiły do galerii i kolekcji
muzealnych m.in. w Niemczech, Szwajcarii, Stanach
Zjednoczonych, Australii czy Japonii.
W Janowie co roku organizowany jest też konkurs
na tkaninę dwuosnowową. Choć nie zawody są w tym
najważniejsze. Karolina Radulska przyznaje, że tkanie
pozwala jej kontynuować rodzinną tradycję, ale i po-
kazywać światu znakomitą sztukę ludową. Ta techni-
ka uchodzi za najtrudniejszą. Tkaczki tkają, żeby nie
została zapomniana. n
P O D R Ó Ż E
Snują i tkają
Na Podlasiu jest ich zaledwie kilkanaście.
W Krainie Wątku i Osnowy tkaczki
snują na swoich krosnach opowieści
o życiu i świecie.
ludzie i style
Magdalena
Gorlas
– dziennikarka
w podróży.
Publikowała m.in.
w „Chicago Tribune”,
POLITYCE, „Vogue’u”,
„Dużym Formacie”
czy „Piśmie.
Magazynie Opinii”.
© KAROLINA JONDERKO, ARCHIWUM PRYWATNE (2), ALICJA ROKICKA
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 105
To topowe włoskie danie, do którego przyrządzenia
Nszczególnie jesienią warto wykorzystać dynię.
astał sezon na rozgrzewające dania. Kiedy
za oknem buro i szaro, częściej myślimy
o jedzeniu, które koi i rozpieszcza. To tak
zwany comfort food, który ma nie tylko
nas odżywić, ale i poprawić nasz nastrój.
Potrawą, która spełnia te funkcje, jest włoska lasagne.
Pierwsze wzmianki o lasagne odnajdujemy już
w 1282 r. W przepisie sugerowano, by ugotowane pła-
ty ciasta makaronowego posypać orzechami, serem,
przyprawami i tak zapiekać. Popularny dziś sposób
przyrządzania – czyli makaron przekładany pomido-
rami – w postaci lasagne po bolońsku i jej odmian zo-
stał spisany dopiero w 1935 r. To, co wpłynęło na tak
późne powstawanie przepisu, to fakt, że długo uważano
pomidory za roślinę ozdobną. Jej owoce zaczęto jadać
dopiero w XIX w.
Choć dynię można znaleźć w marketach niemal
przez cały rok, to właśnie teraz jest najsmaczniejsza.
Odmian dyni mamy sporo. Moje ulubione – i najczę-
ściej dostępne – to dynia piżmowa (kształt gruszki),
hokkaido (okrągła z miękką skórką) i muscat (zielo-
no-niebieska skórka). Różnią się między sobą strukturą
miąższu oraz słodkością.
Do wytrawnych przepisów używam najczęściej dyni
piżmowej. Ma piękny kolor, lekki miąższ i nie ma in-
tensywnego smaku. Wielką zaletą dyni hokkaido jest
jej miękka skórka, której nie trzeba obierać ani przed
upieczeniem, ani po nim. Z łatwością się zblenduje.
Z kolei muscat to dynia o wyjątkowym kolorze i aroma-
cie. Dojrzałe okazy mają melonowy zapach i świetnie
smakują na surowo. Bywają też bardzo słodkie, dlatego
do sosu z dyni warto też dodać pomidory, by przełama-
ły słodycz i dopełniły smaku. n
Komfortowa lasagne
K U C H N I A
ludzie i style
Alicja Rokicka
– autorka bloga
Wegan Nerd
i książek kulinarnych,
entuzjastka
słonecznej
Italii i smaków
śródziemnomorskich
w wersji roślinnej.
Z wykształcenia
graficzka.
Niezbędne:
• Forma 20 x 30 cm
• Opakowanie makaronu lasagne
Składniki na sos beszmelowy:
• 3 łyżki oliwy
• 3 łyżki mąki pszennej
• 600 ml napoju roślinnego, np. sojowego
• ½ łyżeczki gałki muszkatołowej
• 3 łyżki nieaktywnych płatków drożdżowych (nie są
konieczne, ale warto po nie sięgnąć)
• sól, pieprz
Wykonanie:
l Dynię pokrój w kostkę (piżmową i muscat trzeba
dodatkowo obrać ze skórki). Przenieś na blachę
do pieczenia, lekko posól, skrop oliwą i dodaj
ok. ½ szklanki wody. Piecz w 180 stopniach przez
40 min, aż zmięknie.
l Cebulę drobno posiekaj. W rondlu rozgrzej 3 łyżki
oliwy. Zacznij podsmażać cebulę, następnie dorzuć
posiekany czosnek. Kiedy cebula zmięknie, dodaj
upieczoną dynię i rozbij ją tłuczkiem. Kolejny krok
to strączki: do rondla dodajemy soczewicę (przepłu-
kaną) lub ugotowaną wcześniej ciecierzycę. Całość
podlej ok. ½ szklanki wody. Niech sos się gotuje.
l Gdy soczewica będzie już miękka, dołóż pomido-
ry. Dodaj oregano, gałkę i cynamon, przemieszaj.
Powstały sos można zblendować. Skosztuj, dopraw
solą i pieprzem według uznania. Jeśli sos jest zbyt
słodki, można dolać sok z połówki cytryny. Konsy-
stencja sosu powinna być płynna – dzięki temu nie
trzeba wcześniej przygotowywać makaronu na lasa-
gne, płaty ugotują się podczas pieczenia.
l W drugim rondlu rozgrzej 3 łyżki oliwy i dodaj
mąkę. Mieszaj przez minutę, najlepiej używając
trzepaczki. Ciągle mieszając, powoli wlewaj napój
sojowy. Trzeba uważać na powstające grudki. Dodaj
gałkę, płatki drożdżowe, sól i pieprz. Gotowy sos po-
winien być gęsty.
l Dno formy do pieczenia skrop oliwą i odrobiną
sosu dyniowego. Ułóż pierwszą warstwę makaronu.
Przekładaj makaron sosem dyniowym oraz besza-
melowym. Ostatnia wierzchnia warstwa niech bę-
dzie zalana tylko beszamelem.
l Piecz w 180 stopniach przez 30–40 min
– aż makaron zmięknie, a góra się zarumieni.
Smacznego!
• 400 g dyni
(np. hokkaido,
piżmowej, muscat)
• cebula
• 2 ząbki czosnku
• puszka pomidorów
• 2 łyżeczki oregano
• ½ łyżeczki gałki
muszkatołowej
• ½ łyżeczki cynamonu
• 300 g czerwonej
soczewicy lub puszka
ciecierzycy
• 1/2 cytryny
• sól
• pieprz
• oliwa
• woda
Składniki na sos dyniowy:
106 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
polityka i obyczaje
Ja
cek Karnowski objaśnia czytelnikom „Sieci” rzeczy-
wistość w swój niepowtarzalny sposób: „6 listopada
w świat poszła potężna iskra nadziei. Nadziei, że z na-
szej cywilizacji da się jeszcze sporo ocalić, że jeszcze nie
wszystko stracone. I choć wygrał niezwykły, niebanalny,
czasem irytujący człowiek, to jednocześnie wygrali naj-
zwyklejsi, normalni ludzie, dbający o swoje rodziny i swo-
je ojczyzny. Przegrały pycha, arogancja, pogarda, ideolo-
giczne szaleństwo zmutowanego marksizmu. Przegrały
w USA, przegrają i w Polsce. Jeszcze bę-
dzie w Warszawie Waszyngton. Może
szybciej, niż myślimy”. Budapeszt już
był, teraz chcą Waszyngtonu.
Go
rączkowe zachw yty prawicy nad
z w y c i ę s t w e m Tr u m p a c h ł o d z i
w „Do Rzeczy” Paweł Lisicki: „Według
Mariusza Błaszczaka sukces Trumpa
powinien prowadzić do dymisji Do-
nalda Tuska – słowa te jednak, przykro
to powiedzieć, obnażają mizerię pol-
skiej myśli politycznej. Wyrażają one
przecież postawę dworaka i myślenie
służa lcze, a nie suwerennościowe”.
Swoje dorzuca Łukasz Warzecha: „Jeśli
to nie jest mentalność kolonialna, to nie
wiem, co nią jest. A mówi to przedstawiciel ugrupowania,
które na każdym kroku podkreśla, że nikt nie powinien
nam niczego z zewnątrz dyktować ani narzucać”.
Mi
chał Szułdrzyński, szef „Rzeczpospolitej”: „prawy-
bory pozwalają PO odróżnić się od PiS pod kątem
stylu zarządzania partią. Jarosław Kaczyński miał na sto-
le opcję prawyborów wewnętrznych, ale (…) z niej nie
skorzystał. Wolał prawo do podejmowania ostatecznej
decyzji zachować dla siebie i w ten sposób utrzymać je-
dynowładztwo w PiS. (…) Koalicja Obywatelska podobne
wątpliwości [co do kandydata na prezydenta] poddaje
demokratycznemu rozstrzygnięciu całej partii, co daje jej
liczne bonusy związane z organizacją takiej operacji. PiS
zaś właśnie się ich wyrzekł. I pewnie pluje sobie w brodę”.
Trudno uwierzyć.
© JAN KOZA
W „
Tygodniku Solidarność” Stanisław Żaryn martwi
się: „Jeśli czas wyboru kandydata [na prezydenta]
się przedłuża, powstaje naturalne pytanie, czy partia ma
w ogóle dobrego kandydata? Dodatkowe pytania budzi
metodyka, o której PiS chętnie opowiada. Wygląda na to,
że partia podeszła do sprawy mocno technokratycznie
i zleca kolejne badania opinii publicznej dotyczące kon-
kretnych osób. To znów budzi pytania, czy takie podejście
nie jest błędem. (…) Obraz partii analizującej słupki i ta-
belki w Excelu w przypadku tych wybo-
rów również nie budzi wiarygodności.
I sugeruje kłopoty kadrowe”. Tabelki
tabelkami, a decyzja i tak będzie jedy-
nie słuszna.
Pr
of . R a f a ł C hw e dor u k w y ja śn i a
w „Newsweeku”, dlaczego kandy-
datowi PiS trudno będzie pokonać re-
prezentanta PO: „By kandydat PiS miał
szansę, musiałoby dojść do nagłego, re-
alnie odczuwalnego załamania gospo-
darczego. I to takiego, które zaczęłoby
szybko dotykać nie tylko najuboższych,
ale też wielkomiejską klasę średnią.
A na to jest chyba po prostu za mało cza-
su, nawet w najgorszych scenariuszach
dla gospodarki kryzys dosięgnąłby zamożniejszą część
społeczeństwa już po wyborach”. Prawa ekonomii jako
źródło nadziei? Słaba pociecha.
Mi
chał Ogórek podpowiada PiS-owi, kogo powinien
desygnować na prezydenta („Angora”): „W nowej sy-
tuacji najlepszą kandydatką na prezydenta polski wyda-
je się Agata Duda. Dla lewicy ma odpowiednią płeć. Jako
jedna z niewielu osób poznała Donalda Trumpa i nigdy
nie powiedziała o nim nic złego ani w ogóle niczego, jak
i na każdy inny temat. To wyjątkowa zaleta w sytuacji,
kiedy wśród osób publicznych nie znajdzie się nikogo,
kto nie obrażałby Trumpa i nawet Morawiecki nazywał
go dżumą lub cholerą”.
A
utor rubryki „Przebłyski” w lewicowym „Przeglądzie”
jedzie po lewicy bez trzymanki: „Zapał, z jakim lewica,
właśnie lewica, walczy o wprowadzenie kolejnego świę-
ta religijnego, jest dowodem kompletnej aberracji grupki
skupionej wokół Czarzastego. Fałszywe jest to podlizywa-
nie się wszystkim, którzy chętnie nie przyjdą wtedy do ro-
boty. A gdyby zrobić wolną Wigilię wszystkim – pracow-
nikom szpitali, policji, straży, komunikacji, stacji paliw
itd. Także kierowcom, bo zdrowiej będzie na kolację wi-
gilijną dojść. A skoro już lewica weszła na tę drogę, to nie
dajcie się wyprzedzić prawicy. Zgłoście projekt kolejnego
wolnego dnia i święta religijnego w Wielki Piątek. Alleluja
i do przodu”. Czerpią z najlepszych wzorców?
Wa
rta przytoczenia w tej rubryce notka z „Tygodnika
Powszechnego”: „w trakcie przejażdżki samocho-
dem po Warszawie Antoni Macierewicz rozmawiał przez
telefon, wyprzedzał na pasach, najechał na podwójną
ciągłą i wjechał na buspas. »Fakt«, który przeanalizował
szarżę posła, wylicza, że suma jego przewinień wystarcza
do odebrania mu prawa jazdy”. A to tylko niewielka część
sumy jego przewinień.
Dziewictwo po pięciu latach
obecności w polityce jest
bardzo trudno udowodnić
– tak Aleksander Kwaśniewski
ocenił w TVP Info niezależne
kandydowanie Hołowni. Mimo
wszystko marszałek Sejmu
próbuje – Jacek Nizinkiewicz,
„Rzeczpospolita”.
K O Z A
Offline
Strony: 1