booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2025-04-21 02:56:24

admin
Administrator
Data rejestracji: 2024-08-31
Liczba postów: 12

Monika Żeromska „Wspomnień ciąg dalszy” Tom 2

„Wspomnień ciąg dalszy”
Monika Żeromska
Wydawnictwo „Czytelnik”
Warszawa 1994


Pierwszy oddział Wermachtu w naszym domu w Konstancinie nie tylko niczego nie zrabował,
ale przeciwnie, zostawił pamiątkę. Na biurku w ojca pokoju znalazłam dwa ohydne niemieckie
kufle do piwa z ołowianymi klapami, a między nimi dużą fotografię, pamiątkę z promocji Bronka
w Grudziądzu, gdzie ci wszyscy śliczni podchorążowie ustawieni w efektowną piramidę w no-
wiutkich mundurach śmieją się do fotografa. Te kufle i ta fotografia to było cienkie świństwo ja-
kiegoś oficera niemieckiego. Ale nic się domowi nie stało, nic nie zginęło, Władek Socha siedzi w
domu i pilnuje wszystkiego, mogę spokojnie wracać do Warszawy. Ten dzień, 15 października,
był chyba ostatnim przed przeprowadzką na Brzozową. Po moim powrocie z Konstancina mama i
państwo Zielińscy każą mi zaraz biec na ulicę Smulikowskiego, niedaleko, gdzie mieszkają rodzi-
ce Bronka. Może jest jaka wiadomość. Ale to sam Bronek, przyszedł zza granicy sowieckiej. Szedł
tygodnie przez zamykające się granice i zacieśniające kontrole, starzec o kiju, z długą brodą, prze-
pasany sznurem. Wzięty do niewoli przez bolszewików, rozbrojony i załadowany do pociągu
jadącego do Starobielska - kiedy pociąg w jakichś Podwołoczyskach szedł nasypem bardzo wolno,


191

Bronek skoczył w dół i stoczył się do rowu. Tam przeleżał, aż pociąg z transportem jeńców prze-
szedł. Zobaczył wtedy idącego górą torami kolejarza, który kazał mu się czołgać rowem za sobą,
aż dotarł do budki dróżnika. Tam ten dobry człowiek dał Bronkowi ubranie, płaszcz i wskazał
drogę przeciwną do Starobielska, Kozielska i Katynia. Ta droga trwała tygodnie, aż dotarł do
Warszawy, do rodziców i do mnie. To było naprawdę cudowne uratowanie, tak jak i moje od
bomby. Postanowiliśmy się wobec tego prędko pobrać. Tymczasem, chodząc na puste rumowisko
na Czackiego, pewnego dnia zobaczyłam, że na wąskim trawniczku wzdłuż chodnika są świeże
groby. Był to grób Elżuni, wykopanej z piwnicy. Jeszcze jedna sprawa nie do pojęcia, nowy ból.
Dotąd wierzyłam, że w tej gmatwaninie faktów, spraw, nowin, bieganinie obłąkanej, braku ko-
munikacji, braku sposobu odszukania się, gdzie przypadek był jedyną możliwością porozumienia
się - znajdę pewnego dnia państwa Wilderów, zobaczę Elżunię, jej bratową Halę, jej matkę i
dziecko.
Elżunia, starsza pani i malutki chłopczyk leżeli teraz w płytkich rowkach, z tabliczkami z nazwi-
skiem, wetkniętymi w kruszącą się, marznącą ziemię. Wszyscy polecieli z tą pierwszą bombą, któ-
ra przeszła przez łazienki aż do piwnicy, w ten tłum tam siedzący, zabierając Elżunię, dziecko w
ramionach babci, a ja zostałam na progu, na skraju oberwanej podłogi, belek i wiszących odłamów
gruzu. Hala Wilderowa zrobiła jak i ja krok, ale w stronę łazienki, a ja na zewnątrz, ona szła do
swojej matki, a ja do swojej. Była ciężko ranna. Państwo Wilderowie nie zostawili na gruzach żad-
nej wiadomości o sobie, trochę później odnalazłam ich na Żoliborzu. Czuła, dobra, niewinna, z
najcieńszego materiału zrobiona Elżunia, zawsze jakby trochę przezroczysta przez tę fizyczną
złocistość - czym jest teraz? W nocy budzę się, myślę o tym grobie tam w ciemności. Często teraz
jeździmy do Konstancina. Wyszło rozporządzenie, w tysiącu innych nakazów, zakazów, gróźb,
nowych praw i ustaw, że nie wolno mieć aparatów radiowych, pod karą śmierci, oczywiście.
Przyjechał Włodek Socha i przewieźliśmy do Konstancina nasze radio warszawskie i ciotki Anieli.
W przybudówce domu, pod mieszkaniem Władka była mała piwniczka. W jej ścianie wykuliśmy
wielką dziurę przy schodkach i wtoczyliśmy tam, pod podłogę ich - Sochów - mieszkania, beczki,
wewnątrz wyłożone słomą, w których były radia. Dwa nasze philipsy, warszawski i konstanciń-
ski, aparat ciotki Anieli i Władka. W następne beczki, wyłożone także warkoczami ze słomy, a z
zewnątrz wysmołowane, weszły cztery skrzynki rękopisów ojca. Kiedyśmy się tymi sprawami
zajmowali, przybiegł do nas pan Wacław Gąsiorowski, który tu stale od lat mieszkał w willi
„Ukrainka”. Byłam kiedyś u nich i widziałam piękną kolekcję starej polskiej broni, zebraną przez
nich w ciągu długich lat. Pani Asta Gąsiorowska, szalenie miła Dunka, jego żona, bardzo mamę
lubiła. Lubiłyśmy ją i my, mówiła wesoło, szybko, ale takim językiem, który nie był ani duńskim,
ani polskim. Pan Wacław Gąsiorowski, wójt Konstancina, mógł spodziewać się wizyty Niemców,
a właśnie wyszedł zakaz, pod karą śmierci, oczywiście, posiadania jakiejkolwiek broni i nakaz
natychmiastowego jej zgłoszenia i oddania. Powiedzieliśmy mu wesoło, co tu się właśnie robi, i
zaraz Władek Socha razem z nim przywiózł na taczkach całą tę kolekcję. Ślicznie zabezpieczoną i
opakowaną broń, szable, miecze, rapiery, szpady, pistolety i Bóg wie co jeszcze poukładaliśmy w
kolejnych beczkach i wtoczyli pod podłogę. Potem ściana została zamurowana, pobielona, schod-
ki oczyszczone, a w sercu nareszcie poruszyło się coś pogodniejszego, bo sprawa opieki nad ręko-
pisami i niepokój o nie nie dawały mi spać. A dookoła sprawy niepojęte. Aresztowany profesor
Kot Krzeczkowski, aresztowany profesor Henryk Kołodziejski. Chodzimy do pani Romany, ona
wspaniała, dzielna i głucho zrozpaczona. Coraz głośniej mówi się, że będzie stworzone getto -
zamkną tam naszych przyjaciół? Wychodzi rozporządzenie o przedsiębiorstwach żydowskich.
Księgarnia i drukarnia, i składy na Starym Mieście są objęte tym zarządzeniem. Po naradach z
panią Janiną Mortkowiczową, Miriamem, panią Marią Dąbrowską, Lorentowiczem, zostaje zde-


192

cydowane, że trzeba ratować wydawnictwo, ludzi w nim zatrudnionych, autorów z nim związa-
nych i ogromny majątek materialny - składy, dom, kruda, książki, papier, matryce - przepisując
całe przedsiębiorstwo na mamę. Zostaje spisany w Hipotece akt prawny, antydatowany o trzy
lata, przekazujący mamie cały majątek ruchomy i nieruchomy, prawo dysponowania nim i zleca-
jący objęcie przez nią stanowiska kierownika księgarni „A. Żeromska Buchhandlung und Antiqu-
ariat -Blumenstrasse 12”. Całe to przedsiębiorstwo zostało mamie przekazane za długi, pozosta-
wione przez Mortkowicza, co było bardzo ściśle opisane w akcie prawnym, całkowicie fikcyjnym,
wystawionym przez rejenta w Hipotece. To znaczy, długi nie były fikcyjne, ale cała reszta tak.
Mama nie była nawet w części przygotowana do objęcia tej funkcji, ale musiała to zrobić.
Księgarnię trzeba było otworzyć, pracowników zatrudnić, bo musieli z czegoś żyć, a przede
wszystkim musieli posiadać tzw. Arbeitskarte czy Erlaubniskarte, która chroniła w pewnej mierze
podczas ulicznych zatrzymań albo rewizji. Pani Mortkowiczowa przestała przychodzić do księ-
garni do swojego gabinetu za sklepem, co było dla wszystkich nadzwyczaj przykre, ale nie było na
to rady. W pałacu Brhla zaczął funkcjonować Abteilung Propaganda, zwierzchnia władza
wszystkich księgarń. Na jego czele stanął Niemiec, który przed wojną był podobno lektorem języ-
ka niemieckiego na Uniwersytecie Lwowskim, a teraz był panem życia i śmierci - Dietrich. Wyszło
przez niego ogłoszone rozporządzenie o zapisywaniu się na listę wszystkich w Warszawie mala-
rzy, rzeźbiarzy i grafików. Niektórzy zgłosili się.
Błogosławieństwem dla mamy, dla księgarni i dla wszystkich od księgarni zależnych autorów
okazał się pan Henryk Nikodemski, księgarz z Katowic, który znalazł się z rodziną w Warszawie
w wyniku wielkiego wrześniowego exodusu ze Śląska. Zaproponował swoją pracę w księgarni i
przejął na siebie zaraz wszystkie najcięższe obowiązki, kłopoty i nawet niebezpieczeństwa, któ-
rym mama nie podołałaby na pewno. Był silny psychicznie i fizycznie, miał niebieskie niewinne
oczy, na które wielu dało się nabrać, był nieczęsto spotykanym typem Polaka - uczciwym i spryt-
nym równocześnie. Księgarnia zaczęła iść swoim trybem i okazała się nadzwyczaj potrzebna lu-
dziom w tym okropnym czasie. Nie tylko książki, ale reprodukcje i albumy służyły wtedy do od-
zyskania jakiej takiej równowagi. Przychodziły osoby wynędzniałe i oberwane i pytały, zastrzega-
jąc się, że nic nie kupią, czy mogłyby popatrzeć na malarstwo hiszpańskie albo album impresjoni-
stów, albo fotografie rzeźby greckiej. To były powroty do życia, odnajdywanie swoich miłości,
upewnienie się, że świat istnieje. Niemcy bardzo prędko zrobili kilka czystek w księgarni i skła-
dach, wyciągnęli wszystkich autorów żydowskich i bardzo wielu innych i zamknęli te zakazane
książki w drukarni pod naklejonymi na drzwi pieczęciami z gapą. Trzy specjalnie książki były
wściekle tropione po księgarniach: „Wiatr od morza” Żeromskiego, „Na tropach smętka” Wań-
kowicza i „Ziemia gromadzi prochy” Kisielewskiego. Zostali inni, którzy tymczasem szli jak wo-
da. Ja wtedy jakoś nie mogłam czytać, a ojca książek nie mogłam po prostu wziąć do ręki. Nie
wiedziałam nawet, dlaczego tak się stało, jakbym była czemuś winna, gdzieś było jakieś uczucie
zawiedzionej wiary i straszny smutek. Przebeczałam całą noc po wiadomości, że Niemcy prze-
mianowali Gdynię na Gotenhafen. Naszą Gdynię, jego Gdynię, gdzie każdy kamień, każdy frag-
ment portu był przez niego wymyślony, zanim powstał naprawdę. Te ciosy, upokorzenia, policzki
spotykały nas co dzień, co godzina, a wszyscy jeszcze byli słabi, rozbici na kawałki. Coraz głośniej
mówiło się o utworzeniu i zamknięciu getta. Pani Mortkowiczowa nie powinna była zostawać w
swoim mieszkaniu na Starym Mieście w drukarni, wszyscy ją tam znali, Hankę też. Po naradzie i
dokładnym wypisaniu możliwych miejsc, doszliśmy wszyscy do wniosku, że najlepszym miej-
scem będzie Żbikówek, mały mająteczek - resztówka doktora Zielińskiego, ojca Bronka. Ten dwo-
rek był wydzierżawiony siostrom niepokalankom, leżał na uboczu, na bagnistych łąkach i rozle-


193

wiskach Utraty, otoczony drzewami, niezbyt daleko od osady Żbików, a ten z kolei blisko Prusz-
kowa.

Dostać się tam nie było bardzo trudno, a siostry zgodziły się z łatwością. Mała Joasia, córeczka
Hanki, umieszczona została w jakimś klasztorze. Mama zobowiązała się odwiedzać panią Janinę i
przywozić od czasu do czasu Joasię. Utrzymanie zapewniały dochody z księgarni. Co miesiąc pan
Nikodemski z mamą obliczał część sum wpływających do kasy i dzielił ją na cztery równe części.
Jedna zawożona była do pani Janiny, jedna do pani Róży Beylinowej, która z Karolą, Stefą i ma-
łym Pawełkiem mieszkała w Milanówku, jedną otrzymywałyśmy my, a jedną pan Henryk Niko-
demski. Pozostałe sumy, główna ich część szła na opłacenie personelu, podatki i pomoc autorom,
związanym z wydawnictwem od dawna. Po pensje te przychodziła pani Maria Dąbrowska, Staff,
pani Strugowa, Brzechwa i wiele innych osób. Powoli ta sprawa księgarni rozwijała się, pomimo
niezliczonych utrudnień, kontroli, konfiskat, coraz innych przepisów i zakazów. Odpierał te
wszystkie sprawy, załatwiał je lub obchodził nasz błogosławiony, spokojny i dowcipny pan Hen-
ryk Nikodemski. Po przeprowadzce pani Janiny zamieszkał z rodziną na pierwszym piętrze dru-
karni na Rynku 11. Był w ten sposób blisko składów, miał oko na wszystko, co się tam i w księ-
garni działo, a równocześnie mieszkanie nasze na Brzozowej było stamtąd o dwa kroki. Stare Mia-
sto zaczynało się zmieniać, niewiele, ale zawsze.
Zniknęli Żydzi, ich małe odwieczne sklepiki, tak dobrze znane.
Rodzina szewca z Celnej, która hodowała cudowne bucharskie koty. Delikatna osoba, która łapała
oczka w pończochach w kamienicy Piotra Skargi na rogu Celnej. Także z Celnej zniknął tajemni-
czy stolarz Jóźko, który robił nam z Marysią blejtramy i ramy, badacz Pisma Świętego. Dla zdrow-
szego powietrza wymyślił sposób zabudowy Polski w pasy. Pas domów i pas lasów, pas domów i
pas łąk, i tak od Bałtyku do Tatr. Bałyśmy się go trochę, bo był to wariat, ale stolarz świetny. Za to
na rogu Celnej i Rynku rzeźnik od zawsze nam znany zrobił się folksdojczem, a jego dwaj syno-
wie, nasi rówieśnicy, ukazali się pewnego dnia w żółtych mundurach NSDAP. Mieszkałyśmy po
trosze to tu, to tam, bo jeszcze coś się tam podstemplowywało i naprawiało na Brzozowej. W po-
łowie listopada odbył się mój ślub z Bronkiem. Dawał go nam ksiądz prałat Kempiński w Kate-
drze, przed cudownym Chrystusem w Kaplicy Literackiej, w bocznej lewej nawie. Ślub trwał pie-
kielnie długo, bo matka Bronka zażądała mszy rzymskiej. Po ślubie odbył się obiad weselny u
teściów na Wilczej, gdzie zamieszkali po zbombardowaniu ich mieszkania na Hożej. Przyjęcie
składało się z zupełnie wigilijnej ilości ryb, bo mięsa nie było wcale można dostać. Zaraz potem
pojechaliśmy w podróż poślubną do Konstancina, do domu. Było tak okropnie zimno, że trudno
było wysiedzieć, pomimo że Helenka Sochowa co rano przychodziła palić w piecach. Paląc opo-
wiadała nam wesoło o ostatnich napadach bandyckich w okolicy. A to kościelnego, a to kogoś z
apteki, a to kogoś ze straży ogniowej bandyci zabili poprzedniej nocy.
„Uciekał nawet, uciekał, ale został na płocie” - mówiła żywo, a na mnie skóra cierpła przy każdym
nie rozpoznanym odgłosie w nocnym, pustym domu. Drugim inconvenient tego miesiąca mio-
dowego był Feluś Socha. Miał siedem lat i bardzo nas lubił. Prawie zawsze, kiedy zamykaliśmy się
już w pokoju, miłym i nagrzanym, gdzieś spod łóżka, zza szafy czy z parapetu okna pod firanką
rozlegał się jego zapraszający do zabawy głosik: „A gdzie ja jestem?” Poskładaliśmy trochę po-
ślubnych wizyt w okolicznych willach. Przede wszystkim poznaliśmy mieszkańców willi „Julia” -
rodzinę pastora Machleida. Jego młodszą córkę Krysię i jej męża też niedawno poślubionego,
Krzysztofa Henisza, znałam dawniej z Akademii Sztuk Pięknych, którą oboje kończyli. Ale panią
pastorową, Krystynę z domu Ulrych, i jej starszą córkę Halinę Herse poznałam dopiero teraz i


194

gorąco polubiłam. Pani Krystyna była tak bardzo miła, elegancka i dowcipna w sposób zupełnie
wyjątkowy, że każdy musiał się nią zachwycać. Halina Hersowa, której mąż Jan był gdzieś w woj-
sku we świecie, okazała się niezwykłym zjawiskiem, rajskim ptakiem, jak mówiła mama, a pastor
mówił podobno do pastorowej surowo: „Czyś ty jej nie miała czasem z księciem Monaco, moja
Krysiu?” Halina była prześliczna, delikatna jak profile na medalach Pisanella i w jakiś zabawny
sposób nie do życia. Mówiła mi serio: „Ja wiem, że Pan Bóg mnie teraz będzie karał, bo jak miesz-
kałam w hotelu „Negresco”, to zamiast grzać rurki do włosów na pastylkach „meta” w maszynce
spirytusowej, a tę „metę” było wstrętnie czuć, ja zapalałam w tej maszynce perfumy Guerlaina”.
Halina miała dwie córki, Jolę i Tereskę, ale sama była bardziej bezradna niż one. Byli jeszcze w tej
willi ukochani Jańciowie, ogrodnicy, i Mańcia gosposia, wszyscy się tam wzajemnie ubóstwiali.
Poznaliśmy też bliżej państwa Pratkowskich, panią Paschalską, wszystkie te osoby znała mama
już dawniej, ale teraz chciałam im pokazać Bronka, więc ciągle gdzieś byliśmy na herbatkach, któ-
re powoli przestawały być herbatami, a zaczynały być parzonymi obierzynami z jabłek albo che-
miczną substancją o nazwie „Herbol” czy „Herbatol”, kupowaną w buteleczkach. Pewnego wie-
czoru przyszedł do nas pułkownik Glabisz, który od jakiegoś czasu znikł z Warszawy. Ukrywał
się gdzieś tu w Skolimowie i miał zamiar przeprawiać się na Węgry. Przychodził często, zawsze
tak, żeby go Władek Socha nie zobaczył. Ale któregoś wieczoru Władek wszedł do nas nie pro-
szony i powiedział: „Pan pułkownik już nie może wracać do siebie, bo się o pana pułkownika
Niemcy pytali”. Przenocował, pożegnał się i poszedł, nie widziałam go więcej.
Po powrocie do Warszawy zamieszkaliśmy na Brzozowej, Bronek zajął wielki salon, wróciła do
nas Halina, tylko Bibcia nie było.
W połowie grudnia Niemcy rozstrzelali w Wawrze grupę ludzi, pierwszą egzekucję przeżyliśmy
jak ciężką chorobę. Uczyliśmy się dopiero naszego życia w Generalnej Guberni.
Zaczęły się wielkie zimna, kaloryfery nie grzały.
Odmroziłyśmy sobie obie z mamą ręce w mieszkaniu, sine i popękane palce bolały. Zaczęłam pi-
sać dziennik, wszystko, co zdarzyło się każdego dnia. Ceny, plotki, prawdy, dowcipy, zdarzenia
śmieszne i straszne. Odkryłyśmy, że nie możemy żyć bez psa, Bronek też zawsze psy miał, więc
kiedy aktorka, pani Gorczyńska zaproponowała nam czarnego jak kruk spaniela, suczkę, przyjęli-
śmy ją do domu czule, jak zawsze każde stworzenie. Ale to nie był pies, to był pies - świnia. Dała
się zaraz każdemu we znaki, gryzła nas i wszystko dookoła, nigdy nie załatwiła się na spacerze, a
zawsze w domu, nigdy się nie przytuliła ani nie dała przytulić. Bronek wsadzał w jej kupy rozsia-
ne po mieszkaniu wysokie patyczki z karteczkami z napisem „Attention, danger de merde”. Imię
też miała nieszczęśliwe, może to i z tego było, nazywała się Gaida, tak jak ten włoski minister od
siedmiu boleści. Kiedy zaczęła sikać po fotelach, oddaliśmy ją na krypę na Wisłę, gdzie podobno
czuła się doskonale. Chodziłam z Bronkiem do Biblioteki Publicznej, zbierał tam materiały do
swego odczytu czy referatu, który przygotowywał do wygłaszania na wieloosobowych zebra-
niach w domach prywatnych. Podobne zebrania odbywały się często i w wielu mieszkaniach. Raz
był to odczyt, raz koncert, raz recytacje poezji. Odczyt Bronka był na temat przyszłych układów i
stosunków z Anglią. Bardzo to było ciekawe i słuchałam tego wielokrotnie z zainteresowaniem.
Trzeba było jakoś zabezpieczyć się, więc Bronek przyjął posadę w biurze fabryki papy dachowej
na Pradze. Ta fabryka prowadzona była przez ojca Wandy do spółki z panem Borkiewiczem. Ja
zostałam ekspedientką w księgarni na Mazowieckiej. Nie spodziewałam się, że ta praca tak mnie
wciągnie i że się tak do niej zapalę. Grono kolegów ekspedientów, pracujących tam już od dawna,
przyjęło mnie mile, choć dziwne im się musiały wydawać niektóre moje zachowania. Każdego
klienta witałam zza lady wylewnie i serdecznie, jak znajomego i gościa. Kiedy jakiejś książki nie


195

było u nas, natychmiast podawałam adres innej księgarni, gdzie taką książkę widziałam. Kiedy
klient wybrał już coś sobie, mówiłam mu poufnie: „Niech pan tego nie bierze, ja to czytałam, to
głupie i nic niewarte, a w dodatku drogie. Niech pan kupi tę, jest śliczna, naprawdę, i tańsza o
wiele”. Kiedy ktoś chciał oglądać reprodukcje malarstwa, wygłaszałam młodzieńcze oceny, pew-
na swego po moich muzealnych podróżach i ukończonej historii sztuki. Kiedyś długo męczyłam
się z dwiema paniami, proponując im to malarstwo hiszpańskie, to angielskie, wynosząc i prze-
rzucając coraz to inne albumy i teki reprodukcji. Ale te panie grymasiły, nic im nie pasowało do
tego, co już u siebie miały. W końcu zmęczona zapytałam, do czego dobierają to malarstwo i jaki
jest tamten obraz, bo wszystko było nie takie, za duże albo za małe. „To jest plama na ścianie” -
powiedziały. Innym razem przyszedł pan i rozłożył szeroko ręce, przystawiając się tak do półki z
książkami. „Proszę tyle” - powiedział. Zamiast sprzedać mu te trzydzieści parę egzemplarzy jed-
nej książki, które miały wypełnić półkę w jego mieszkaniu, dobrałam mu ładną biblioteczkę i
mam nadzieję, że ją kiedyś przeczytał. Ta nadzwyczajna i niespotykana dbałość o klienta okazała
się jednak słuszna, bo wiele razy przychodzący do księgarni chcieli być obsłużeni tylko przeze
mnie. Nie paliłam też nigdy papierosa w ich obecności.
Składy na Starym Mieście były opieczętowane, ale te książki właśnie szły najlepiej, które zostały
tam zamknięte.
Toteż pieczęcie na drzwiach wytarły nam się doszczętnie od ciągłego odklejania i przyklejania.
Samego „Wiatru od morza” sprzedałam niezliczoną ilość egzemplarzy. Bałam się oczywiście, więc
kiedy ktoś przechylony przez ladę szeptem pytał mnie o tę książkę, wzdychałam, wlepiałam w
niego oczy i wyznawałam mu, co przeważnie wiedział, że to tatuś napisał, że nie wolno jej sprze-
dawać, że ja akurat mam dwa egzemplarze swoje, że jeden mu sprzedam, ale że nie przeprowa-
dzę pieniędzy przez kasę, bo to nasza prywatna transakcja na lewo. To było oczywiście kłamstwo,
pieniądze do kasy wpłacałam, ale w razie wpadki ja tylko byłabym odpowiedzialna. Trzeba po-
wiedzieć, że biegłam tam na Mazowiecką do księgarni zawsze z nową ciekawością ludzi, którzy
przyjdą, spraw, które się będą tego dnia rozwijać, rozmów i atmosfery, zapachu, widoku malar-
stwa, które powoli zaczęło mnie z dawną siłą zachwycać po tej śmierci pamięci, którą był wybuch
wojny, oblężenie i rok po nich. Po dawnemu beczałam w nocy na myśl nagłą przy obudzeniu o
tym, co się z nami stało. Ta myśl nieustanna, nawet we śnie, zjawiała się na moment przed obu-
dzeniem i czyhała, żeby wyskoczyć jako pierwsza i napełnić pamięć rozpaczą. Ale dzień był tak
wypełniony nieustannymi zabiegami o wszystko, pracą w księgarni, wściekłością na Niemców,
nowymi dla mnie sprawami małżeństwa, czekaniem na jakąś jaśniejszą wiadomość, nie wiadomo
skąd mającą nadejść - że dopiero wieczorem schodziliśmy się w domu. Czasem nie było światła i
wtedy przy lampie karbidowej Bronek czytał nam głośno „Trylogię”, mama stawiała pasjansa, a ja
robiłam na drutach swetry dla mamy albo dla Bronka. Bronka bardzo kochałam i pewnie z miłości
zrobiłam mu w swetrze rękawy dwa razy dłuższe niż ręka. Ale on nie dał ich spruć, tylko odwijał
z powrotem aż po pachy. Taka lampa karbidowa była w życiu rodzinnym miłym, ważnym, ale
nieobliczalnym stworzeniem. Cicho mruczała, wydawała dziwny, ale nie niemiły zapaszek, dość
jasno świeciła, ale mogła nagle wybuchnąć i o tym nie można było zapominać. Mrozy trwały
przez całe tygodnie, aż w końcu ktoś poradził nam, żeby sobie sprawić piecyki trocinowe. Był to
duży bęben blaszany wysokości ponad metr z popielnikiem i rurą wpuszczoną do wentylatora w
ścianie. Stał gdziekolwiek, na niewysokich nóżkach. W środku tego bębna umocowywało się bla-
szaną rurę z rączką u góry. Dookoła rury wsypywało się parę kubłów trocin, twardo je ubijając
drewnianym klocem i trochę trociny skrapiając. Potem wyciągało się ze środka rurę, po której zo-
stawał w ubitych trocinach okrągły luft. Wystarczyło od dołu zapalić kawałek gazety, aby trociny
wokół luftu zatliły się i przez 24 godziny piecyk siał rozkosznym ciepłem i ślicznym zapachem


196

płonącego drewna. A jeszcze na jego wierzchniej klapie stawiało się gorącą wodę, miednicę, pa-
rzyło się herbatę, a byli tacy, którzy całe obiady sobie na tym skarbie gotowali. Jeden taki stał w
stołowym, jeden u mamy, a jeden u Bronka. Halinka uwielbiała w tych piecykach palić, ubijała z
furią trociny i przemawiała czule do ognia i „cugu”. Paliło się też w wielkim kominku w salonie,
czyli u Bronka, ale tylko kiedy przychodzili goście, dla szyku, mimo wszystko. Moc było wtedy u
nas młodzieży, bo odnajdywali się koledzy Bronka z wojska i z wojny, moi niektórzy stareńcy, ale
niewielu. Adam Zawadzki, mój kuzyn, zginął w obronie Warszawy. Zygmunt Gosieniecki, wzięty
do niewoli przez bolszewików, został wywieziony gdzieś na wschód, inni zaginęli, inni odzywali
się powoli z obozów jenieckich. Zginął także Andrzej Rubinroth, kochany kolega. Śmierć stoi koło
nas tak blisko - codziennie znajome nazwisko zatrzymuje nas na moment, umarł Jan Lorentowicz,
mój opiekun prawny, umarł Kazimierz Przerwa-Tetmajer, umarł profesor Kot Krzeczkowski. Od-
dano go pani Romanie, połamanego na kawałki podczas badań w Gestapo, ale przynajmniej
umarł w domu, przy swoich.
Coraz zimniej, coraz okropniej. Żydom każą nosić gwiazdy na opaskach i zacieśniają ich na nie-
których tylko ulicach. Nie wolno piec ani sprzedawać białego pieczywa. Nie ma wody, bo z po-
wodu mrozów pękają rury. Marysia Skoczylasówna-Leszczyńska ma niedługo rodzić, ale na co to
dzieciątko tu przyjdzie, jak będzie się chować w tej rozpaczliwej sytuacji? Stefan Leszczyński
wpada do księgarni co jakiś czas, kupuje stertę książek i cicho mówi mi: „Nie mów nic Marysi, ja
to zaraz postawię na półce i powiem, że dawno kupione”. Często widujemy się, jeśli mróz nie jest
za wielki. Basia Lisowska sprzedaje jakieś ciastka w „Caf’ Clubie” na górze. Zaczęły się otwierać
tu i ówdzie kawiarenki, gdzie rozmaite panie przynoszą swoje wypieki, najbardziej domowe i
smakowite, wyrabiane z dawnych zapasów albo z produktów przywożonych spoza Warszawy.
Przydziały na niemieckie kartki są żadne. Trochę cukru, obrzydliwe powidła z buraków, jakiś
tłuszcz w znikomych ilościach. Jedliśmy mało. Na obiady chodziłam do teściów, tam spotykałam
się z Bronkiem, który wracał z pracy później, a potem szliśmy do domu na Brzozową. Przepada-
łam za doktorem Zielińskim, ale dziwną nudą napełniała mnie moja cnotliwa i bogobojna teścio-
wa. Rozmawiałyśmy bez końca o cenach, kartkach, kuchcie-złodziejce, leniwym stróżu. Poprosi-
łam ją w końcu, żebym mogła coś robić, czytać nie mogłam, bo to byłoby niegrzecznie, więc dosta-
łam od niej do prucia jakąś starą bundę myśliwską doktora czy Bronka. Te kilka długich, nudnych
godzin w środku dnia to była udręka. Z trudem opuszczałam księgarnię, żeby tam iść, a jeszcze
trudniej mi było, kiedy zaczęłam trochę malować. Zamieniałam się wtedy godzinami z którymś z
kolegów w księgarni i zostawałam rano w domu, chociaż zimno było stać przy ogromnym balko-
nie, przez który ciągnęło lodem od zamarzniętej Wisły i dalekich przestrzeni za nią. Malowałam
wtedy sporo portretów. Panią Polę Gojawiczyńską, która mieszkała w oficynie naszego domu i
którą lubiliśmy bardzo, mimo jej córki Wandzi. Portret był dobry, podobny, pani Pola siedziała z
przechyloną na bok głową i z nieodmiennym papierosem w palcach. Paliliśmy wtedy wszyscy,
mama, Bronek, ja - nie można się było bez tego obyć. Jakiś gdzieś krzyk czy strzał, ktoś biegnie - a
wszyscy łapią pudełka z papierosami, zapałki, czym prędzej zaciągają się, a potem dopiero roz-
glądają się w sytuacji. Były wtedy jakieś paskudne papierosy niemieckie - haudegeny albo m”ve,
które kupowało się od handlarzy na ulicy. Ale najczęściej paliliśmy papierosy robione w domu.
Jedno pudełko z gilzami, drugie z tytoniem, maszynka z patyczkami do upychania i całymi wie-
czorami robiłam to dla całego otoczenia. Potem zaczęliśmy zamawiać te domowej roboty papiero-
sy u pań, które przynosiły cały zapas na miesiąc i tylko z tego żyły. Bibułka była dość cienka, tek-
turowa tutka żółta, a tytoń jak tytoń, dał się palić, choć mówiło się, że nie jest to przedni turecki, a
raczej tylny koński.


197

Już zimą pojechaliśmy z Bronkiem do jego przyjaciół z wojska, młodych panów Sobańskich, do
Guzowa. Obaj wyszli z wojny cało i mieszkali tam razem z ogromną rodziną, ojcem Feliksem,
babką i wielką ilością sióstr. Śliczny pałac stał na wielkim trawniku, który ciągnął się daleko, aż do
alei wjazdowej.
Opowiedziano nam tam, że podczas oblężenia Warszawy we wrześniu kwaterował w Guzowie
sztab armii niemieckiej i mieszkał tu przez kilka dni Hitler. Zaraz za wielkim tarasem, na który
wchodziło się z podjazdu dwoma skrzydłami pięknych schodów, była wielka, wysoka na dwa
piętra sala jadalna. Dokoła stołu stały bardzo stare krzesła z prostymi wysokimi oparciami i obi-
ciami z tłoczonej i barwionej skóry. Na oparciach był herb Sobańskich. Każdy z oficerów sztabu
niemieckiego wyciął sobie na pamiątkę taki herb brzytwą czy żyletką, zostawiając w oparciu białe
puste okienko. Kiedy zrobiło się zimno, z parku za pałacem, połączonego z lasami, wyszły pod
pałac, pod te schody, na wpół oswojone stada jeleni, łań i danieli. Były głodne, nie dokarmiono ich
w porę tej zimy, więc podeszły do ludzi. Wtedy Niemcy wystawili na taras karabiny maszynowe i
zapolowali z góry.
Pewnego dnia przyszedł do pana Feliksa Sobańskiego wysoki rangą oficer, przedstawił mu się
jako graf jakiś tam i wywiódł w doskonałej francuszczyźnie swoje pokrewieństwo z gospodarzem.
Ubolewał nad fatalną sytuacją, w jakiej się obaj znaleźli, skarżył się na niski poziom umysłowy
swoich kolegów, na swoje osamotnienie, i prosił o pozwolenie odwiedzenia kuzyna od czasu do
czasu. Pan Sobański niechętnie zgodził się na wizyty niemieckiego intelektualisty, ale trudno było
odmówić. Gość, zawsze po francusku, opowiadał o swoich zainteresowaniach i zbiorach. Były to
stare szkła, pasja jego życia. Państwo Sobańscy mieli także swoje zbiory, które Niemiec z zachwy-
tem i znawstwem oglądał. Pewnego dnia zapytał, czy mógłby na pamiątkę tej znajomości wziąć
sobie jedną sztukę z serwantki. Pan Sobański zesztywniał i zimno powiedział, że w sytuacji, w
jakiej się znajdują, nie może przeszkodzić gościowi, zwycięzcy, w zabraniu nawet całej kolekcji.
Oficer podziękował i prędko sprowadził paki, trociny, wiórki, żołnierzy do pakowania, i zabrał
wszystko co do jednej sztuki.
Przyjechaliśmy do tego z lekka ogołoconego pałacu, za to pełnego rodziny, kuzynów, dalszych
krewnych i rozmaitych bezdomnych osób z Warszawy. Trzeba powiedzieć, że były to same bar-
dzo piękne nazwiska. Bronek miał dla nich wygłosić swój odczyt „Anglia a Polska”, więc zjechało
się z tej okazji jeszcze więcej gości. Było już popołudnie, ale wszyscy czekali na księcia Janusza
Radziwiłła, który miał przyjechać z niedalekiego Nieborowa. Popatrywaliśmy ciągle w daleką,
coraz bardziej niebieską zimową perspektywę wjazdowej alei. Wreszcie zobaczyliśmy lecące nią
sanie. Okrążyły wielki podjazd i stanęły przed tarasem, konie posiwiałe od mrozu szarpały gło-
wami. Służący zeskoczyli z sań i odrzucili wielką skórę wilczą, przypiętą do poręczy. Książę Ja-
nusz Radziwiłł wyskoczył z sań, wbiegł na schody i wszedł szybko przez wielkie, szklane, otwarte
przed nim drzwi razem z kłębem mroźnego powietrza. Miał wielką okrągłą futrzaną czapę, roz-
wiane długie do ziemi futro, mufkę na rzemieniu, zwisającą luźno na brzuchu, i miękkie wysokie
buty.
Przebiegł między dwoma szeregami oczekujących go, machając ręką w przepraszającym za spóź-
nienie geście, z miłym uśmiechem i słowami tłumaczenia. Miałam wtedy przez chwilę bardzo
dziwne uczucie, sama do siebie powiedziałam: „Oto widziałaś scenę z „Popiołów”, obraz z prze-
szłości, ostatnie mgnienie kończącej się epoki, widok, który nigdy się już nie powtórzy, polski czas
miniony, ta aleja, konie, sanie, ta piękna polska osoba”. Zostaliśmy w Guzowie kilka dni, ale po-
tem mniej nam się tam już podobało, bo wieczorem tańczyło się, a my oboje obiecaliśmy sobie, że


198

przez czas wojny nie będziemy brali udziału w żadnych zabawach. Tylko pojechaliśmy parę razy
konno, co było prawdziwym szczęściem.
Zresztą nie można mieć pretensji o te tańce, tyle tam było młodzieży. Na Nowym Świecie w ni-
skich domkach naprzeciwko Świętokrzyskiej otwarto biuro rekrutacji ludności polskiej na roboty
do Niemiec. Nikogo się tam nie widzi. Nad wejściem biegnie wielki napis: „Jedźcie z nami do
Niemiec”. Prędko ktoś przemalował słowo „z nami” na „sami”. Coraz więcej aresztowań. Niemcy
robią na ulicach obławy na ludzi, wielka taka łapanka była na Zjeździe podczas okropnego mro-
zu. Wermacht zamyka wyloty ulic na pewnym odcinku i pcha zatrzymanych ludzi do bud, kry-
tych brezentem. Gdzie ich wiozą? Na nasze podwórze przyszła grupka dzieci i śpiewała balladę o
Warszawie:
Dnia pierwszego września Roku pamiętnego Napadł wróg na Polskę Z nieba wysokiego.
Najwięcej się zawziął Na naszą Warszawę. O Warszawo biedna, Tyś jest miasto krwawe.
Byłaś kiedyś piękna, Wielka i wspaniała, Dzisiaj z ciebie kupa Gruzów pozostała.
Lecą bomby z nieba Od wieczora do dnia, Nie ma kropli wody Do gaszenia ognia.
Domy popalone, Szpitale zburzone, Gdzie się mają podziać Ludzie poranione.
Takeś się broniła Przez cztery tygodnie, Pomści Pan Bóg kiedyś Taką straszną zbrodnię.
Nie bójcie się ludzie, Z nami łaska boża, Odbudujem Polskę Od morza do morza.
Była to pieśń najbardziej popularna wtedy w Warszawie.
Chodziły i większe orkiestry, które grały piosenki wojskowe i często „Warszawiankę”, a ludzie
płakali. Spotkała mnie pewnego razu okropna rzecz. Jedenastego listopada byłam po południu,
już o zmierzchu, przy Grobie Nieznanego Żołnierza na placu Saskim. Stali tam ludzie, stawiali
świeczki, kładli jakieś zielone gałązki. Wracałam przez Traugutta do Krakowskiego Przedmieścia.
W połowie ulicy przyczepił się do mnie oficer niemiecki, mówił dobrze i dużo po francusku o
swojej samotności i tym podobne. Szłam coraz szybciej i ogarnęła mnie taka wściekłość i rozpacz,
że zaczęłam płakać coraz głośniej, aż wreszcie odwróciłam się i płacząc trzasnęłam go pięściami w
ten znienawidzony mundur, sztywny pod płaszczem od orderów. Ale odszedł, a ja płakałam aż
do Brzozowej ulicy, jakby mnie ktoś jakąś ohydą umazał. Jak to się długo da wytrzymać, jak zno-
sić myśl o bliskich w więzieniu albo o tych, którzy nagle znikli i nic się o nich nie wie, tak straszna
ilość ludzi w obozach, co dzień nowe aresztowania, rewizje.
W księgarni ciągle nowe, tajemne sprawy, o których ja wiem, ale mama nie, i słusznie, bo ona jest
odpowiedzialna za nas wszystkich. Każdy z pracowników ma coś do przechowania, ukrycia, do-
starczenia, a księgarnia to nie dom i pełno tu zakamarków, szuflad, teczek, półek pod samym sufi-
tem. Wszędzie coś leży, czego nie należy ruszać, chyba żeby przyszła pani w szarym palcie i zie-
lonym berecie, której zaraz należy to dać. Zaczęli się pokazywać w księgarni pierwsi prowokato-
rzy. Przeważnie bladzi, krościaci młodzieńcy, z paczką pod pachą, zawiniętą w gazetę. Po cichu i
w kącie mówili nam, że mają do sprzedania jeden z tych trzech tytułów: „Wiatr od morza”, „Na
tropach Smętka” albo „Ziemia gromadzi prochy”. Że potrzebują pieniędzy, więc wzięli tę książkę
po cichu z domowej biblioteki. Braliśmy wtedy chłopczynę za ramię i podprowadzając go do
drzwi, mówiliśmy dobrotliwie: „Niech pan zaraz idzie na most Poniatowskiego i wrzuci to do
Wisły, to bardzo niebezpieczne nosić się z czymś takim. Tego nie wolno sprzedawać ani kupo-
wać”. Oczywiście ze znajomych pewnych rąk kupowaliśmy te książki dość często. Naloty na księ-
garnie, polskie księgarnie w Warszawie, kontrole i rewizje odbywały się przynajmniej raz w mie-


199

siącu. Dietrich, Grundman albo Kostrzewa, trzy psy z Propaganda AMT, wpadały, szukając zaka-
zanych autorów, map czy publikacji przez nich skreślonych. Pan Nikodemski, a czasem mama
wzywani byli do pałacu Brhla, co zawsze mogło skończyć się źle. W zależności od tego, w jakiej
przypuszczalnie sprawie jest wezwanie, szedł Nikodemski, który znał doskonale niemiecki i
umiał się wykręcać i wykłócać, albo mama, nie znająca ani słowa, nie odpowiadająca na żadne
wrzaski, potrząsająca tylko głową ze smutkiem.
Trzeba było ukryć sporo rzeczy w drukarni na Starym Mieście. Przede wszystkim matryce, a poza
tym maszyny drukarskie i papier, bele wspaniałego papieru, sprowadzanego jeszcze przed wojną
przez Jakuba Mortkowicza. Część tego papieru szła do podziemnych drukarni, które powstawały
coraz gęściej.
Postanowione zostało, że parter drukarni wynajmie się Spółdzielni „Ład”. Potrzebowali oni skła-
du na drzewo, wielkie suche bale pięknego drewna, przeznaczone na meble ładowskie, wielkie
ilości materiałów i tkanin obiciowych i gotowe już meble. Cały ten majdan wniesiony został i roz-
stawiony tak, żeby jak najmniej widać było maszyny i papier. To był parter. Na pierwszym piętrze
mieszkał pan Nikodemski i woźny z księgarni, Pliwka z rodziną, a wyżej już były składy książek i
krudów, skąd czerpało się zapasy do księgarni, legalne i nielegalne. Co dzień mały dwukołowy
wózeczek pchany przez drugiego woźnego, Michała, przywoził do pakamery księgarni potrzebne
książki. Zaczęłam trochę przynosić swoje obrazy do księgarni, ale czekałam na lato, żeby zabrać
się do pejzażu i kwiatów.
To lato, pierwsze wojenne lato, znów trudna do wyobrażenia sprawa. W Konstancinie pełno
Niemców, wybrali sobie to miejsce na mieszkania. Cała Królewska Góra ogrodzona, a i w samym
Konstancinie mieszka Leist i pełnomocnik wojskowy gubernator Fischer. Pierwszy mieszka w
willi państwa Krausharów „Słoneczna” na Batorego, a drugi w tej pięknej rezydencji państwa
Wertheimów, gdzie miały tak dobrze być ukryte rękopisy. Już właścicieli nie ma na świecie. Nasz
dom został tymczasem wytargowany przez Władka Sochę. Kiedy komendant, Niemiec, przyszedł
oglądać cały dom, zachwycił się reprodukcją „Obrzędów” Zosi Stryjeńskiej wiszącą w hallu na
górze. Władek Socha zdjął obraz ze ściany i powtarzając bez przerwy: „oryginal, oryginal” - wrę-
czył Niemcowi, który uszczęśliwiony zwolnił dom z rekwizycji. Więc lato czekało nas w domu i
wśród przyjaciół, to jedno było dobre, o ile piorun nie strzeli w nas wcześniej z którejś strony.
Bronek zaczął znikać z domu i nie chciał nigdy powiedzieć, gdzie idzie. Było to niepokojące i nie-
znośne, a ja byłam na tyle głupia, że podejrzewałam go o najobrzydliwsze zdrady. Wreszcie wy-
śledziłam, że chodzi bardzo niedaleko, na sąsiednią klatkę schodową, do sąsiadującego z naszym
mieszkania na Brzozowej. Wcale nie uspokojona, wydusiłam z niego wreszcie, że nie ma tam żad-
nej cudownej kobiety, tylko rotmistrz Pierwszego Pułku Szwoleżerów, u którego odbywają się
spotkania młodych oficerów, Bronka kolegów, ściąganych przez tego rotmistrza Czyhiryna i wią-
zanych w pewne tajne jednostki wojskowe. Na wszelki wypadek zmusiłam Bronka, aby zaprosił
się tam kiedyś wraz ze mną na herbatkę, żeby tym państwu złożyć sąsiedzką wizytę. To uspokoiło
mnie zupełnie, pan był miły, miał piękne oczy i hodował kanarki, a pani nie zwróciła mojej uwagi.
Więcej tam nie byłam, każde z nas miało w końcu swoje zajęcia bardziej lub mniej jawne.
Zaczęłam pracować w RGO przy rozdawaniu żywności potrzebującym mieszkańcom Starego
Miasta. Ten punkt znajdował się na rogu placu Zamkowego i Świętojańskiej w kamienicy Kościel-
skich. Praca była monotonna, godzinami rozlewałam zupę, bo byłam od zupy. Wielką warzą-
chwią nalewałam na talerz dwa razy - raz z dołu gęste, raz z wierzchu rzadkie.


200

Dopiero teraz dochodzą do nas wiadomości albo szczegóły śmierci ludzi znajomych i bliskich.
Wyjątkowo tragiczna i żałosna była wiadomość o samobójstwie Witkacego. Gdzieś w lasach, w
leśniczówce, kiedy dowiedział się o wkroczeniu do Polski Sowietów i znał postępy armii niemiec-
kiej, poczuł się w tych kleszczach tak nie do zniesienia zgnieciony, że to było jedyne dla niego
wyjście, jedyny ratunek. Tego dramatu jego szalona wyobraźnia nie zdołała objąć ani przetrzy-
mać. Śmierci zjawiają się w naszych dniach wstrząsem i zaraz zapadają gdzieś, chyba, strach po-
wiedzieć - zapominamy o nich, bo idą już inne straszne sprawy, musi dla nich być w naszych
głowach i nerwach, i sercach nowe miejsce, inaczej nie dałoby się zachować, i tak już niepełnej,
normalności. A musimy o nią dbać. Hanka Mickiewiczowa zobaczyła kiedyś, że mam umalowane
usta i paznokcie i bluznęła na mnie falą pogardliwych wymówek. Naturalnie pokłóciłyśmy się
zaraz, jak zawsze, pryncypialnie i nieustępliwie. Kochana Haneczka, zawsze wzbudzała we mnie
chęć wywołania jakiejś zasadniczej awantury.
Dawniej kłóciłyśmy się o Piłsudskiego, a nawet w czasach szkolnych kończyło się to bójką. Teraz
ona uważała, że malowanie paznokci w tych czasach jest niedopuszczalne, a ja przeciwnie, chcia-
łam się trzymać resztek normalności. Wydawało mi się, że trzeba się starannie ubierać wychodząc
na ulicę, a nawet, wstyd to przyznać, perfumy, które miałam zawsze przed wojną, teraz wydziela-
łam sobie po kropli przed wyjściem z domu, bo ten zapach, tak mój i prywatny, chronił mnie jakoś
przed strasznym i obco-nowym światem. Wracałam czasem do domu, kiedy zapomniałam tego
pachnącego, niewidocznego, obronnego pancerza. Po prostu mniej się bałam Niemców, mając
koło siebie ten zapach znajomy, ciepły i pewny. Nazywały się te perfumy „Un Air Embaum’” fir-
my Rigeaud, bardzo starej i trochę niemodnej. Nie bardzo miałam czas na jakiekolwiek przyjem-
niejsze chwile poza wieczornymi posiedzeniami w stołowym, spotkaniami z przyjaciółmi czy cza-
sem spacerem z nowym mężem po zawalonych ulicach, na których przy powoli odgrzebywanych
chodnikach otwierały się w zachowanych parterach sklepiki, a na samych chodnikach trwał od
rana do godziny policyjnej burzliwy, przedziwny i interesujący handel wszystkim możliwym.
Zawsze uwielbiałam targi i bazary i chociaż te nasze obecne warszawskie targi były wynikiem
ogólnej katastrofy, to przyciągały zawsze jednakowo.
Czasem, czasem wchodziliśmy do „Caf’ Clubu” na pierwsze piętro, gdzie została otwarta kawiar-
nia z dosyć dobrą kawą - „Bohema”. Basia Lisowska, Hanka Jaraczówna, znakomity Mariusz Ma-
szyński podawali tam tę kawę, a Regamey i Maklakiewicz grali miłe melodyjki; Bogucki i jego
żona Godlewska, Zosia Sykulska-Szancerowa i inne osoby śpiewały stare piosenki. Były tam także
dwie panie, aktorki, matka i córka. Ta czarująca córka poznała gdzieś jakimś trafem cudnej urody
gestapowca. Opowiadali jej koledzy z „Bohemy”, że była coraz smutniejsza, ciągle płakała, skar-
żyła się rozpaczliwie, że go kocha, a on ją, że on ją biedaczkę obdarowuje częściami złotego zam-
kowego serwisu, a wszyscy patrzyli na tę rozpacz z obrzydzeniem. Rozterka dziewczyny trwała
parę miesięcy, aż spakowała pewnie te prezenty i wyjechała z ukochanym do Rzeszy. I słuch po
niej zaginął. Występowała tam także pewna tłustawa blondyna śpiewająca ospale, z przymknię-
tymi oczami hiszpański tekst:
Ja jestem z Barcelony, Temperament mam szalony, Carmen ol’!
Patrzyliśmy na nią z zachwytem. Przy „Carmen olŠ” podnosiła nad głową powoli zgiętą rękę i tak
zamierała. Kiedyś siedziałyśmy przy stoliku, mama, Basia, ja i pani Życka, znajoma Basi. Ta pani
opowiadała nam szalenie długo swoje piekło oblężeniowe, bo każdy miał wtedy na końcu języka
tę najstraszniejszą swoją historię i na opowiadaniu jej opierały się przeważnie rozmowy towarzy-
skie. My z Bronkiem, którzy uważaliśmy nasze historie wrześniowe za najstraszniejsze, nazywali-
śmy te opowiadania: „piekłośmy przeszli, na słomieśmy spali”. Ale nie było w tym racji, bo


201

wszystkie te przeżycia były na pewno straszne. Więc pani Życka, która nie miała daru lapidarne-
go formułowania zdań i zamykania ich pointą, opowiadała historię ataku woreczka żółciowego
swojego męża, kiedy właśnie Niemcy bombardowali Śródmieście, a nie było innego sposobu wy-
wiezienia chorego, jak na wozie z kapustą. Historia cierpień męża i własnych na tej kapuście za-
brała pani Życkiej tyle czasu, że zauważyłam z niepokojem bezmiernie czułe i wzruszone oczy
mamy wpatrzone w panią Życką. Mama, wiedziałam o tym, potrafiła wyłączyć się zupełnie, nie
odbierając rozmówcy ani na chwilę uczucia, że jest słuchany z największym przejęciem. Kiedy
ostatecznie pani Życka dowiozła na tej furze chorego męża aż do Rembertowa i zamilkła, mama
powiedziała ciepło: „Biedna kobieta, tyle się nacierpiała, ale teraz, mam nadzieję, już ten woreczek
żółciowy jej nie dokucza?” Działy się potem z Basią i ze mną rzeczy nie do opisania.
W tych strasznych czasach, które na nas teraz przyszły, ze wstydem zauważyłam, że czasami na-
pada mnie ochota nie do opanowania wyśmiania się, naśmiania się za to wszystko, śmiechu aż do
gardła, bez powstrzymania. Potrzebny był mi ten śmiech jak woda przy pragnieniu, jak witamina.
Zwłaszcza że skupiały się ze sobą, zbijały w jedno - okropność i śmieszność, bzdura i koszmar. Na
pewno nie był to nerwowy chichot z niczego, ale reakcja na te czasy i potrzeba organizmu.
Chodziliśmy często do pani Romany Krzeczkowskiej, gdzie nadal schodziło się sporo ludzi. Pani
Romana była wysoka, ciężkawa, z siwym koczkiem skręconych włosów i ślicznym w mowie gło-
sem, z tym pięknie wymawianym „ł”. Bywali u niej państwo Kołodziejscy, pani Zofia Małynicz,
szczupła, zgrabna i bardzo „dama”, młody Jan Ekier i jego żona Danuta Szaflarska - ładni oboje i
bardzo, jak my, przywiązani do pani Romany. Ekier grał, ja bardzo lubiłam, kiedy grał Mozarta
albo Bacha, a o wiele mniej, kiedy zmieniał repertuar na romantyków, chyba z tym się już czło-
wiek rodzi, tak jak babcia urodziła się szopenistką. Muzyka była nam wtedy bardzo potrzebna.
Miałyśmy dobry patefon i ładną kolekcję płyt, bardzo dużo muzyki hiszpańskiej, Granadosa
zwłaszcza i Albeniza, a także muzyki ludowej hiszpańskiej, mama te płyty przywiozła jeszcze z
Hiszpanii. Te wieczory z muzyką bardzo były ważne, czekało się na nie.
Godzina policyjna zamykała nas w domu, czasem z gośćmi, którzy by już nie zdążyli do siebie.
Często nocowała ciotka Aniela i wtedy namawialiśmy ją na deklamacje wierszy, z którymi wystę-
powała w ubiegłym stuleciu na wieczorkach artystycznych w Siedlcach, urządzanych przez tę
olbrzymią, rozgałęzioną masę krewnych, powinowatych, przyjaciół i znajomych, w Siedlcach i
okolicy zamieszkałych. Anielcia była „utalentowana”, miała doskonałą pamięć, swadę, dowcip i
temperament i wybierała się nieodwołalnie do teatru. Toteż chcąc nie chcąc pozwalano jej już de-
klamować wiersze bardziej odważne, a nawet frywolne, takie jak ten, który zaczynał się tak:
Z wąsikami wielka bieda, Lecz bez wąsów żyć się nie da.
Potem było mnóstwo figlarnych stwierdzeń, a kończyło się to tak:
Z mężczyznami wielka bieda, Lecz bez mężczyzn żyć się nie da.
Był także inny wiersz, który zaczynał się zagadkowo:
Że wachlarz u Hiszpanki Jest zabójczą bronią - Powiedział Disraeli -
Czasem każde z nas deklamowało jakiś wiersz, a reszta musiała zgadywać, co to takiego. Lubili-
śmy ogromnie te wieczorne zabawy, czasem urozmaicone jeszcze „awanturami” ciotki Anieli.
Ona miała niektóre swoje przekonania o niezłomnej sile i dużo rzeczy w nas ją złościło. Mówiła do
Bronka i do mnie: „Imperia rozpadają się, granice pękają, Europa ginie, a oni ręce myją”.
Istotnie, pod wpływem moich teściów i Bronka-higienisty wystrzegałam się przez pewien czas
wszelkich mikrobów i wirusów z wielką starannością. Ale przeszło mi to, kiedy znalazłam na


202

schodach człowieka nieprzytomnego z gorączki i starałam się go podnieść, posadzić, zaprowadzi-
łam go do Deca, a on wyrzucił go za drzwi i zawiadomił pogotowie, bo okazało się, że roiło się na
tym biednym od wszy i że to był istotnie tyfus, którym straszyli nas Niemcy na każdym kroku.
Bali się tego tyfusu plamistego panicznie. Były wypadki, że ludzie obawiający się rewizji przyle-
piali sobie na drzwiach fikcyjne zawiadomienia o tej chorobie w domu i to ich nieźle chroniło.
Trwają od dość dawna łapanki na ulicach. To są polowania na ludzi, zwyczajne polowania. Wi-
działam dwa. Szłam Krakowskim Przedmieściem i kiedy dochodziłam do Trębackiej, jakiś czło-
wiek złapał mnie za rękaw i wciągnął do bramy po kilku schodkach. Stałam tam na zewnątrz
drzwi i widziałam wyskakujących z bud Niemców, biegiem zamykających wyjścia ulic Trębackiej
i Koziej, przecinających kordonem jezdnie przy pomniku Mickiewicza i dalej przy „Bristolu”. Lu-
dzie zamknięci w tym kwadracie uciekali i zawracali, próbowali przebiec w stronę Dziekanki i
dostać się do Karmelitów. Zaganiani wrzaskiem i psami stawali wreszcie zbitą grupką i, wpychani
do bud przez odwalone z tyłu klapy, odjeżdżali stojąc w ciemnej przestrzeni pod plandeką, świe-
cąc białymi twarzami.
Drugą łapankę zobaczyłam idąc Królewską do Krakowskiego.
Patrzyłam na śliczną fasadę Wizytek, widoczną przez ledwo rozwijające się listki starych lip, które
jeszcze kościoła nie zasłaniały, a tylko dodawały mu miękkości jak widziane przez zielony muślin.
Właśnie myślałam, że można by malować tak przemglony na zielono kościół, z czarnymi pniami
drzew, najbardziej wyraźnymi w tym widoku. Nagle zobaczyłam szeregi pustych bud ustawio-
nych w kwadrat, było ich kilkadziesiąt. Niemcy zamykali jezdnie, leciał stamtąd od razu ten
szczekający wrzask, pojedyncze strzały, warkot motorów. Ludzie z rękami na głowach stali nieru-
chomo i czekali na swoją kolej przy budach, a brzegami tej przestrzeni odbywała się pogoń, ło-
wienie, pościg uciekających i zaganianie ich do środka kotła. Ja z innymi osobami wpadłam na
klatkę schodową domu na rogu Królewskiej i Krakowskiego i do jakiegoś mieszkania, gdzie był
balkon. Właściciele mieszkania błagali, żeby na balkon nie wychodzić, bo ściągnie się strzały, ale
staliśmy tam i patrzyli na ten straszny, nieopisanie straszny i haniebny widok. Wiosenny, chłodny
wiatr przynosił zapach rozwijających się liści.
Niemcy ruszyli na zachód. Czytamy w gazetach o okrucieństwach podczas przemarszu przez
Belgię, powtarza się historia z Wielkiej Wojny. Belgia skapitulowała, Norwegia zawładnięta,
Niemcy zbliżają się do Paryża, co się to dzieje? Ale jest w tym wszystkim jakaś kropla, jakieś ziar-
no żałosnej radości, nie, nie radości, ale uspokojenia, że w końcu nie tylko my, że widać nikt się im
w tej chwili oprzeć nie może.
Wracając do domu, wstępuję zawsze do malutkiego sklepiku na Świętojańskiej, zaraz za Jezuita-
mi. Właścicielką jest pani Rucińska, baba jak piec, z ogromnym brzuchem. Ma w swoim sklepiku
ogórki kwaszone, kapustę w beczkach, jakieś podejrzane cukierki, jabłka i wszystkie najświeższe
wiadomości polityczne z całego świata, z całej Polski, z Warszawy i całej Świętojańskiej. Ja też
mam zawsze swoje, bo wracając do domu zachodzę codziennie do państwa Chowańczaków, wła-
ścicieli firmy futrzarskiej na Krakowskim, w skrzydle pałacu Potockich. Tam w otchłaniach i za-
kamarkach magazynów i przechowalni futer ukryte zostało radio, przy którym dyżuruje kolejno
cała rodzina państwa Chowańczaków, rodzice i dzieci. Więc z babą Rucińską wymieniamy i
sprawdzamy co dzień nasze wiadomości. Ale pewnego dnia wchodząc do niej widzę tuż za pro-
giem rozciągnięte na ziemi jej olbrzymie ciało, wielki brzuch w niebieskim fartuchu i przewrócone
oczy. Cucę ją jak mogę wodą sodową z syfonu. Otwiera wreszcie przytomne spojrzenie i z naj-
głębszą rozpaczą mówi: „Pani, Francja skapitulowała”.


203

Kiedyś, zaraz po wejściu Niemców, kiedy zaczęłam dopiero chodzić po Warszawie, miałam na
placu Zamkowym zupełnie fizyczne uczucie zaciągania się nad moją głową żelaznej klapy, która,
wiedziałam to, pozostanie nade mną tak długo, jak długo zostaną tu Niemcy. Teraz, po upadku
Francji, ta żelazna przykrywa zacisnęła się już do ostatka. Kiedy powiedziałam o tym w domu,
mama podniosła ręce i zaplotła je z tyłu głowy, w tym wiecznym jej, bezwiednym geście rozpa-
czy, i tak spacerowała bez słowa wiele godzin przez ciemny korytarz, stołowy, przedpokój i z po-
wrotem. Było tego dnia i następnych bardzo dużo samobójstw.
Kolega Bronka z Grudziądza i z wojska, młody pan Nakonecznikow-Klukowski, okazał się konfi-
dentem Gestapo.
To lato jest ciężkie, rozpaczliwie ciężkie do przeżycia.
Toczy się nieustająca bitwa powietrzna nad Londynem. Cóż myśleć teraz o muzeach, które tam są,
o ludziach bliskich, kiedy grozi nam stojąca na wprost Anglii armia Hitlera. Jeśli się ruszy i przej-
dzie Kanał, będzie to koniec naszego świata i nieodwołalny koniec nas wszystkich, każdy dzień
może być naszym dniem ostatnim. A tu obok setki tysięcy Żydów zamykają za murami, nam od-
bierają prawo do spokojnej godziny w dzień i snu bez koszmarów w nocy, zabijają nam przyjaciół,
zostawiając nas jeszcze dziś przy życiu, na jak długo? Już rok mija od początku wojny.
Nasz dom w Konstancinie zajęty przez kwaterunek wojskowy niemiecki. Meble, obrazy, wszyst-
ko rozniesione po znajomych, którzy tam jeszcze mieszkają. Panie Machleid i Herse wzięły do
siebie obrazy, portrety ojca, te sześć ślicznych Stanisławskiego pejzaży, a lżejsze meble złożone są
u państwa Pratkowskich i w przybudówce willi „Moja”. U nas pobudowane dwupiętrowe prycze
drewniane pod sam sufit w każdym pokoju. Władek Socha pilnuje jak może. Każą mu rąbać brzo-
zy w ogrodzie do palenia w piecach w zimie. Kiedy daje nam znać, że jakiś kolejny oddział od-
szedł z domu - jedziemy tam zaraz wszyscy troje i szorujemy kwasem solnym łazienkę i wychod-
ki, jakby to mogło zetrzeć ślad Niemców choć trochę. W środku zimy jedziemy tam znów i wi-
dzimy ze zgrozą, że wyrwana jest drewniana szafa w murze na przedstrychu. Przed wyjazdem
stąd, rok temu, mama wyjęła jedną z szerokich desek w plecach tej szafy i wrzuciła między te de-
ski a mur, wpuściła tam pionowo czerwoną safianową teczkę, w której były 734 listy ojca do niej.
Nikt ich nigdy nie czytał poza panią Janiną Mortkowiczową. Tylko jej mama je pokazała. Pani
Janina powiedziała kiedyś do mnie: „Nigdy twój ojciec nic piękniejszego nie napisał”. Wydawało
się, że ta szafa, na głucho umocowana w murze, będzie dobrą osłoną dla teczki z listami. Teraz
ziała w tym miejscu pusta przestrzeń, a listy posłużyły za podpałkę do pieców. Mama powiedzia-
ła: „To jest największa strata w moim życiu. Ale Niemcy zrobili za mnie tę straszną robotę”. Ta
druga zima dla nas samych jest może fizycznie, materialnie łatwiejsza, bo dzięki piecykom troci-
nowym nie marzniemy tak, a okna i balkony sensownie są opatrzone. Aprowizacja kuchni dzięki
cudownie rozwijającej się instytucji szmuglerów jest o wiele łatwiejsza.
Mamy mięso, mleko, jaja i jarzyny. Wszystko to przyjeżdża pociągami z bliższych i dalszych oko-
lic. Bez tych ludzi przywożących do miasta codziennie, w mróz, deszcz, przy nieustannej walce z
polującymi na nich Niemcami, żywność, Warszawa musiałaby zginąć z głodu. Są to baby i chłopy
dzielne i sprytne, dla których nie jest to tylko sprawa zarobku. To jest także jakaś gra, w której
wyobraźnia, odwaga i dowcip dają im przewagę nad bahnschutzami obstawiającymi dworce, tory
i wyjścia ze stacji. Każda jazda do miasta z towarem jest loterią, a sposobów wygrania, wyprowa-
dzenia w pole Niemców, wymknięcia się z łapanki jest nieskończona ilość. Na Dworcu Wschod-
nim Niemcy polowali na ludzi z towarem, z psami. Te psy niemieckie, wielkie owczarki alzackie,
płowe od spodu, a siodłate czarno, z otwartymi pyskami, ziejące na krótkich pejczach, na zawsze
już nie pozwolą lubić tej rasy. Kiedy pociąg zimowym świtem zajechał na Dworzec Gdański, a


204

czarni bahnschutze z psami ciasno obstawili perony, z wagonów najpierw wysiedli mężczyźni z
walizkami. W natychmiast powstałym tumulcie, wrzasku i szczekaniu, mężczyźni nagle wszyscy
otworzyli walizki. A z walizek wyskoczyła chmara uwięzionych tam kotów. Koty rzuciły się do
ucieczki, a psy niemieckie za nimi. Za psami pognali bahnschutze, a wtedy z wagonów wysypały
się baby z towarem i bezpiecznie przez tory na przełaj przedostały się do miasta. Kiedy Niemcy
wsiadali do pociągu wcześniej i tam rewidowali ludzi, mogli się natknąć na bardzo grubą i starą
kobietę, owiniętą i okutaną w chusty, podtrzymywaną przez liczną rodzinę. Ta nieruchomo sie-
dząca kobieta, bardzo chora, jak zapewniała rodzina, była wieziona do szpitala. Niemcy bardzo
bali się chorób, więc dali spokój babie, która wywleczona na stacji z wagonu, przeniesiona została
na czekającą rikszę. Ta chora krewna była ogromnym zarżniętym wieprzem, ubranym w kiecki i
chusty.
Baby wszystkie były bardzo grube, bo ciasno zawsze pookładane słoniną, szynkami i opasane
kiełbasami. Przywożono też bimber, potem sprzedawany z koszyka na ulicy. Opowiadano o ta-
kim ulicznym sprzedawcy bimbru, monotonnie półgłosem zachwalającym swój towar i cenę. Na-
gle na murze za jego plecami rozlepiono nowe zarządzenie, jedno z tysiąca, zabraniające pod karą
śmierci sprzedaży bimbru. Handlarz obejrzał się, przeczytał, poprawił na swoim stołeczku i zaczął
od nowa swoje: „Bimber sprzedaję, bimber” - podnosząc cenę o kilkadziesiąt złotych na litrze.
Wkalkulował po prostu tę karę śmierci w cenę, nie przerywając handlu. Tych opowieści było tyle,
tyle dowcipów codziennie, tak cienkich, celnych, pomocnych, tak niewiele było nam trzeba, żeby
porozumieć się z obcym człowiekiem na ulicy - spojrzeniem, uśmiechem, melodią zagwizdaną
przez kogoś w tramwaju. Jazda tramwajem była niebezpieczna o tyle, że można było dostać się
nagle w łapankę i wtedy czasem wygarniali wszystkich prosto do bud. Ale tramwajarze, motorni-
czowie na ogół uprzedzali jadących o niebezpieczeństwie i stawali albo hamowali, żeby można
było wyskoczyć w porę. Tłok był zwykle w tramwajach wielki. Opowiadano o młodym człowie-
ku, który ściśnięty tak ciasno, że nie mógł się zupełnie ruszyć, zaczął wołać rozpaczliwie: „Ludzie,
nie pchajcie się, bo mi jajka pognieciecie, jajka wiozę!” Jajka były rzeczą cenną i trudno dostępną,
więc wszyscy się nim zainteresowali i chcieli je od niego kupić, ale on, odsapnąwszy, rozpiął wa-
towaną kurteczkę i pokazał misternie pouczepiane wewnątrz granaty w sporej ilości. Cały tram-
waj razem z konduktorem uśmiał się setnie z udanego dowcipu. Konduktor jeździł w tramwaju,
ale nie sprzedawał ani nie kontrolował biletów, bo jeździło się prawie zawsze na gapę, a jeśli się
już bilet miało, to wysiadając wręczało się go konduktorowi, a on sprzedawał ten bilet w nieskoń-
czoność następnym pasażerom.
Dowiedzieliśmy się o nowym miejscu udręki. Po Szucha, Pawiaku, getcie, Palmirach, gdzie roz-
strzelano Rataja, Niedziałkowskiego i tylu innych, teraz pojawiła się nowa groźna nazwa. Ulica
Skaryszewska, gdzie przywożono budami ludzi z łapanek i trzymano aż do wywiezienia z rampy
pobliskiej kolei. W wielkim gmachu szkoły trzymano te tłumy w nieludzkich warunkach. Uciec
stamtąd nie było można, a wyreklamować bardzo trudno. Niemcy zwalniali czasem za bardzo
wysokie łapówki albo i wcale nie chcieli szukać w tym tłumie określonej osoby. Czasem łatwiej
było wyrwać się w pierwszym momencie po złapaniu, jeszcze przed wepchnięciem do budy. Ła-
paczami byli żołnierze Wehrmachtu, którzy brali okup. My z Basią Lisowską kupiłyśmy sobie
fałszywe pierścionki z ogromnymi brylantami, ładnie nawet zrobione, i nosiłyśmy je stale, żeby w
razie czego wsunąć taki klejnot żołnierzowi do ręki. Basia znalazła się w trudnej sytuacji. Tadeusz
jest internowany w Szwajcarii, gdzie przedostał się po klęsce Francji. Basia jedna musi utrzymać
matkę i siebie. Czarująca, delikatna pani Bardzka robi na drutach rękawiczki, wypieka ciasteczka,
a tam gdzie Basia dotąd pracowała jako kelnerka - w „Caf’ Clubie” na górze - Niemcy zrobili swo-


205

ją kawiarnię i zatrzymali wszystkich tam pracujących pod groźbą oskarżenia ich o sabotaż, gdyby
rzucili pracę. Basia ma dzięki temu nocną przepustkę, ale powroty wieczorem do domu przez
całkowicie puste miasto są okropne. Można spotkać tylko wachę.
Czasem zdarza się tak, że wacha złożona z pięciu czy sześciu żandarmów natknie się na kilku
młodych ludzi, którzy nie mają przepustek. Opowiadał mi młody chłopak, że kiedy muszą iść
przez miasto w nocy, niosąc ze sobą papiery czy broń, co nie bywa oczywiście często, ale zdarza
się - najlepiej jest wtedy udawać pijanego. To nieomylnie rozbawia i rozczula Niemców, kiedy
widzą zataczających się, bełkoczących, padających w kupy śniegu, i którym się odbija na całą uli-
cę. Można nawet popłukać usta albo uperfumować się wódką przed wyjściem na wszelki wypa-
dek.
W mieście działa skutecznie mały sabotaż. Dzieci, harcerze, chłopcy nie należący do innych zgru-
powań wykonują zadania tak bardzo potrzebne, bo ułatwiające przetrwanie dnia. Widziałam
dzieciaka, który szedł spokojnie wzdłuż „domu bez kantów” na Krakowskim Przedmieściu. W
zaciśniętej pięści miał dwa kawałki kredy, białej i czerwonej. Jechał tym po ścianie zostawiając na
niej równy, ładny, wyraźny biało-czerwony pas. Inni rysowali żółwie albo sprzedawali je na ulicy.
Te żółwie przywozili z Grecji niemieccy żołnierze, nieświadomi symbolu formy sabotażu - „pracuj
powoli”. Dzieci także wyspecjalizowały się w rzucaniu na druty tramwajowe małych biało-
czerwonych chorągiewek na sznureczku zakończonym ciężarkiem z ołowiu. Szalenie trudno było
potem te sznureczki odkręcić. Mówiło się powszechnie, że nasze telefony są na podsłuchu. Było
tak najpewniej, ale nie wszędzie i nie wszystkie, pewnie ten podsłuch był raczej przypadkowy. W
każdym razie rozmowy telefoniczne odbywały się zawsze z obustronną tego podsłuchu świado-
mością. Znane były w Warszawie anegdoty o paniach, które chcąc uprzedzić przyjaciółkę na Żoli-
borzu o łapance w Śródmieściu, dzwoniły w upalne południe i mówiły: „Nie wychodź dzisiaj,
kochanie, bo tu u nas okropna śnieżyca”. Albo o pani handlującej zagranicznymi kuponami mate-
riałów. Zawiadamiała klienta o okazji, mówiąc dla niepoznaki: „Mam dla pana granat angielski,
piękny, niedrogo”. Nasze rozmowy telefoniczne także, oczywiście, odbywały się na tej zasadzie,
zwłaszcza te z panią Zosią Tramontano, obywatelką włoską, która razem z rodziną nie odlepiała
się po całych dniach od swojego wspaniałego philipsa, zawiadamiając zaraz oczywiście przyjaciół
o usłyszanych wiadomościach. Mieliśmy opracowany z góry szyfr. Podstawą jego była anato-
miczna budowa pani Zosi, a zwłaszcza jej dolne kończyny. Lewa jej noga była frontem wschod-
nim, a prawa wojną na Bałkanach. Jeśli bolała ją i darła lewa noga, wiadomo było, że ruchy wojsk
na wschodzie ożywiają się, a stopnie gorączki, oznaczające liczbę kilometrów przesuniętego fron-
tu, były wręcz fantastyczne. Front na Bałkanach szarpał i doskwierał jej prawej nodze. Wiadomo-
ści z Londynu podawane nam były jako wizyty doktora Kościelskiego, czyli Churchilla, którego
recepty, zalecenia i diagnozy łatwo odczytywaliśmy właściwie z ust pani Zosi. Pewnego dnia bar-
dzo wcześnie rano pani Zosia zatelefonowała tak zdenerwowana, że prawie mówić nie mogła. Na
nasze gwałtowne pytania o jej stan zdrowia odpowiadała niejasno i dziwnie. Że przydarza jej się
coś, czego nie umie powiedzieć, że chyba tego nie wytłumaczy żaden lekarz, że trudno w to uwie-
rzyć, aż wreszcie na nasze błagania o dokładne dane o jej samopoczuciu powiedziała: „No więc
dobrze, powiem, wyrosła mi trzecia noga”. Była to wiadomość zaskakująca, ale przeczuwaliśmy,
że radosna. Istotnie alianci wylądowali w Afryce i na tym trzecim froncie rozpoczęła się ciężka
wojna, tocząca się ze zmiennym szczęściem. Pani Zosia słuchała stale, a mama bardzo często no-
cowała tam, kiedy działo się coś ważnego.
Raz pani Zosia zatelefonowała z inną nowiną. Był to czas, kiedy w naszych domach nie było to
wody, to światła, to gazu, życie było naprawdę utrudnione także przez te drobne, mało ważne, ale


206

przykre sprawy. Wesołym głosem pani Zosia zawiadomiła mnie, że ma dobry gaz. Dość ponuro
odpowiedziałam jej, że u nas nie ma go od paru tygodni. Pani Zosia była wesoła i parokrotnie
powtarzała: „Mam dobry gaz, Monisiu, wiesz, mam dobry gaz”. - „U nas ledwo ciurka zimna
woda, więc może mogłabym przyjść i wykąpać się u pani, marzę o długiej i ciepłej kąpieli” - po-
wiedziałam z nadzieją. Pani Zosia powtórzyła jeszcze raz: „Mam dobry gaz” - i zaraz wybrałam
się tam z mydłem i ręcznikiem. Po przyjściu dowiedziałam się, że twierdza Benghazi została zdo-
byta przez aliantów. A gazu jak nie było, tak nie ma. Bardzo śliczną historię miała Mira Zimińska i
Sygietyński, zaprzyjaźnieni również z domem pań Kempińskich i czekający jak i my nieustannie
na te szyfrowane wiadomości od doktora Kościelskiego. Zatelefonowała do nich pani Zosia, pro-
sząc Mirę Zimińską o znalezienie kolorowych wstążeczek potrzebnych do uszycia kostiumu kra-
kowianki dla małej Joasi Tramontano na dziecinny bal. Na pytanie, w jakich kolorach mają być te
wstążeczki, pani Zosia powiedziała, że mogą być każde, na przykład: niebieskie, zielone i czerwo-
ne. Państwo Sygietyńscy powiedzieli: „Rozumiemy” i spędzili noc na wertowaniu atlasów i Laro-
usse’a, aż znaleźli jakieś państwo w Ameryce Południowej, które miało właśnie takie kolory naro-
dowego sztandaru. I bardzo się dziwili, po co ten kraik zaplątał się w wojnę światową. A Joasi
naprawdę potrzebne były te wstążeczki do wianuszka. Byliśmy wszyscy bezustannie szarpani
prawdziwymi albo fałszywymi wiadomościami z frontów. Kiedyś wleciał do księgarni staruszek,
który raptem zażądał sprzedania mu mapy Indii. Ta nowa wiadomość była tak zaskakująca, że
wciągnęłam staruszka na zaplecze, żeby powiedział, co się w tych Indiach dzieje, co się stało.
„Nic” - powiedział staruszek.00. - „ale na pewno prędzej czy później ktoś tam polezie, jakaś tam
będzie wojna, a ja już będę miał swoją mapę, bo na pewno wtedy zabraknie”. Z tymi mapami był
kłopot, bo Niemcy wydali absolutny zakaz ich sprzedawania, a te, które były w księgarniach, ka-
zali oddawać oczywiście, jak zwykle, pod najwyższymi karami. U nas w księgarni mapy szły jak
woda, leżały na okrągłym stole między najrozmaitszymi antykwarycznymi broszurami. Od czasu
do czasu wpadał na kontrolę pewien mniejszy piesek z Propaganda Amt, ostatnia świnia i cham,
nazwiskiem Kostrzewa. Przewracał książki, węszył po kątach, wrzeszczał i groził. Wleciał tak raz
przed samym zamknięciem sklepu, a na stole leżały porozkładane mapy. Mama, która już się
ubierała, rzuciła na te mapy płaszcz, parasol, kapelusz, torbę i chodząc za nim krok w krok,
wszystko mu uprzejmie pokazywała, nie rozumiejąc nic z tego, co on po niemiecku wywrzaski-
wał.
Nieznajomość niemieckiego bardzo była pomocna, kiedy się miało nieszczęście zetknąć z nimi
bezpośrednio. Także kiedy drugi drań, Grundman z Propaganda Amt, przyszedł do drukarni na
Starym Mieście z rewizją, a były tam maszyny drukarskie i papier - tylko mama asystowała przy
rewizji, odpowiadając na wszystkie pytania rozkładaniem ramion i kręcąc przecząco głową.
Grundman był wściekły, mama powiedziała potem: „On wszystkie drzwi otwierał kopniakiem w
klamkę”. Te maszyny drukarskie nie stały. Baba Rucińska mówiła, że sąsiedzi z domów obok py-
tali ją, co się tak tam w nocy trzęsie. Nigdy nikt z tych drukujących tam nie wpadł, ale przyszedł
taki dzień, kiedy Grundman wywiózł z drukarni maszyny i papier i zostały tylko składy książek i
kruda na górnych piętrach. Z początku pomieszczenia parterowe stały puste, bo zostały tam tylko
materiały „Ładu”; wszystko było legalne z wyjątkiem tego, że bardzo prędko przybył tam skład
broni akowskiej, za wiedzą Nikodemskiego i moją. Doskonale ulokowało się tam, w tych materia-
łach, chodnikach i kilimach, skrzyniach i balach drewna, wszystko co trzeba było ukryć. I znów
wszystko było dobrze, dopóki nie przyleciał kiedyś zdyszany woźny Pliwka, który mieszkał na
górze z rodziną. Powiedział, że widział w nocy, jak się tam ktoś rusza, i że to na pewno złodzieje
kradną rzeczy ładowskie, a to w końcu my za nie odpowiadamy. Jakoś Nikodemski i ja zbagateli-
zowaliśmy tę nowinę, wiedząc, że mieszkają tam strażnicy tej broni. Ale uczciwy Pliwka nie da-


207

rował, podglądał, ciągle coś mu się tam ruszało i postanowił zawiadomić policję z własnej inicja-
tywy. Musieliśmy mu w końcu powiedzieć, kto się tam rusza i sypia na tych kilimach, boby na-
prawdę sprowadził nam policję. Zresztą mniejsze to na nim zrobiło wrażenie niż myśl o bezkar-
nych złodziejach. Był to duży skład broni. Drugi, jeszcze większy, był piętro wyżej nad naszym
mieszkaniem na Brzozowej. Dom na Brzozowej był w ogóle dziwnym mrowiskiem. Przez to, że
miał dwa wejścia, od Brzozowej i od Bugaju, bardzo był wygodny w wielu wypadkach. W każ-
dym z mieszkań na jego trzech kondygnacjach działo się co innego. Tajne komplety, punkty woj-
skowych kontaktów, meliny ludzi zbiegłych z więzień i obozów, ukrywający się Żydzi i małe
drukarenki lewych dokumentów, wszystko to działało sprawnie. Mieliśmy tam nawet folksdojcz-
kę, panią Lewandowską, wdowę po rzeźbiarzu, która odnajmowała pokoje oficerom niemieckim.
Zachwycała się ich delikatnością, opowiadała dozorcy Decowi, jak to oni w skarpetkach chodzą
po mieszkaniu, żeby jej nie przeszkadzać. Dec zgrzytał zębami, ale ci Niemcy nie przeszkadzali, a
nawet dobrze czasem było mieć ich tak blisko, bo Dec z uwagi na nich często włączał światło. Dec
był dowódcą i kapitanem tego dziwnego domu. Przychodził do nas często na rozmowy, kończąc
każdą enigmatycznym zdaniem: „Oj, zagdaczą tu niedługo kaczki, zagdaczą”. Albo stawał na
podwórzu i ryczał wieczorem: „Pani Żeromska, panią zaciemnienia nie obowiązują?!” Czasem
wszystko się komuś myliło i do Poli Gojawiczyńskiej przychodzili ludzie na przykład kupować
żarówki, co oznaczało, że piętro wyżej jest konspiracyjne zebranie.
W naszym skrzydle od Brzozowej mieszkał pan Henryk Blow. Pewnego razu zadzwonił do nie-
go z hotelu „Bristol” wyższy oficer niemiecki, baron von Blow, i prosił o możliwość złożenia wi-
zyty. Nasz pan Blow, istotnie kuzyn tamtego, nie mogąc odmówić zgodził się, ale zaprosił do
siebie również Deca jako świadka i każde słowo mu tłumaczył. Nie zrażony Niemiec przyszedł po
raz drugi, a kiedy przyszedł trzeci raz - zastał mieszkanie puste, pan Blow wyniósł się w ogóle z
Warszawy.
Obok nas za ścianą, zresztą pękniętą, mieszkał znajomy Bronka, rotmistrz Czyhiryn. Okna jego
mieszkania, a właściwie balkony, wychodziły, tak jak nasze, na Wisłę. Przedzielone były od na-
szych wielkimi kolumnami. Dochodził do nas stamtąd nieustanny śpiew kanarków, które ten pan
hodował. Poza tym ukrywał się tam przez jakiś czas, o czym wiedziałam od Bronka, dowódca I
Pułku Szwoleżerów pułkownik Albrecht i odbywały się nadal zbiórki i posiedzenia ZWZ i akow-
skie, na które Bronek chodził. Tamten pan siał na swoich balkonach maciejkę, a u nas także w
skrzynkach maciejka była, poza innymi kwiatami, zawsze, tak że wieczorem, kiedy wyszło się z
pokoju na ten ciemny świat, zaciemnione miasto, gdzie w Wiśle tylko gwiazda mogła się odbijać,
to nagle uroda pachnącej nocy objawiała się z tym większą siłą, im straszniejszy i okrutniejszy był
dzień. Zastrzelono blisko nas, na Mazowieckiej, Igo Syma, przedwojennego aktora, skazanego
wyrokiem sądów podziemnych na śmierć za zdradę. Poszli za to do więzienia najlepsi aktorzy,
represje były wyjątkowe - Barszczewska, Jaracz, Haneczka Jaraczówna, Wyrzykowski, Sawan, a
przede wszystkim Damięcki i jego żona, którzy o to wykonanie wyroku zostali oskarżeni. Listy
gończe z ich fotografiami wisiały rozlepione na każdej niemal ulicy. Ona, biedactwo, była wtedy
w ciąży. Po kilku miesiącach wrócił z Oświęcimia Jaracz, wydobyty stamtąd dzięki staraniom
Maurycego Potockiego. Jaracz był chory i bardzo wynędzniały. Przykazano mu, aby nie pokazy-
wał się specjalnie w mieście, więc zostało zdecydowane, że zamieszka u pani Poli Gojawiczyń-
skiej, naprzeciwko nas, w podwórzu Brzozowa 2. Wtedy nasze wieczory stały się momentem wy-
czekiwanym z niecierpliwością przez cały dzień. Zresztą tak przez nas, jak i przez Jaracza, dla
którego staliśmy się jego jedyną widownią i publicznością, jakże wdzięczną. Albo u pani Poli, albo
u nas schodziliśmy się dookoła stołu i Jaracz albo czytał nam głośno, o ile było światło, albo, jeśli
paliła się tylko karbidówka - opowiadał nam swoje historie teatralne, anegdoty o aktorach, przy-


208

gody śmieszne i smętne. Grał to wszystko dla nas, deklamował, starał się, był wspaniały. Przy-
chodziła ciotka Aniela i razem odgrywali sceny. Naśladowali aktorów, przypominali sobie zna-
komite kawały, przypadki i sypnięcia. Jaracz opowiadał, jak kiedyś, grając w „Upiorach” Ibsena,
zobaczył w jednym z pierwszych rzędów grubego szlagona, czerwonego na gębie, z wąsiskami do
uszu. Siedział wychylony do przodu i uważnie słuchał, ale po pewnym czasie zaczął się kręcić,
krzesło pod nim trzeszczało i wzdychał coraz głośniej. Najwyraźniej zwiódł go tytuł sztuki, chciał
zobaczyć prawdziwego upiora. Zaczął wydawać po każdej kwestii pogardliwe „e”, aż wreszcie
ziewnął na całą widownię, powtórzył wielokrotnie: „Ej, nudy, nudy, nudy, nudy, nudy” - wstał i
gniotąc siedzących w rzędzie, wyszedł. Wiecznym tematem opowiadań był aktor Józef Kotarbiń-
ski, ten sam, który wypluł szczękę w „Przepióreczce” przy słowie „fircyk”. Znane są jego zmyłki i
przejęzyczenia, jak kiedy zamiast „wady i zalety” powiedział „zady i walety”, albo dziwna na-
prawdę omyłka w wierszu o Idalii: „Której święto nam przypada piętnastego października”. Albo
opowiadał Jaracz, że grali razem w jakiejś salonowej sztuce, zdaje się Scribe’a. Scena przedstawia-
jąca salon pełna była hrabin, baronowych i księżnych.
Kiedy Kotarbiński wszedł i stanął w pełnych światłach na środku sceny, zobaczono ze zgrozą, że
ma fatalnie i zupełnie nie zapięte spodnie. Jedna z hrabin zerwała się z kanapki i przebiegła obok
niego rzucając zza wachlarza jedno słowo - „rozporek”. I tu się stała rzecz zachwycająca, dowód
wspaniałego, całkowitego zagrania się aktora, wchłonięcia go zupełnie przez rolę. Kotarbiński
szybko przeszedł przez scenę, stanął twarzą do publiczności na wprost loży prosceniowej i tam
zapiął wszystkie guziki. Bo tam był róg salonu, dla niego tam było to miejsce schowane przed
oczami obecnych.
My opowiadaliśmy za to ostatnie historyjki o aktorze Władysławie Grabowskim. Pijał od rana w
najrozmaitszych knajpach i restauracjach, a pijąc nabierał coraz gwałtowniejszego wstrętu do
Niemców. Wyszedł kiedyś z restauracji na Jasnej prosto na idącą naprzeciwko całą szerokością
wachę, czyli sztrajfę, czyli pięciu czy sześciu żandarmów z bronią gotową do strzału, z wielkimi
metalowymi blachami na piersiach i w hełmach opadłych aż do brody. Grabowski stanął na
wprost nich na rozkraczonych nogach, podniósł lewą zgiętą rękę przed twarzą, a prawą wycelo-
wał na wachę i dwoma palcami bodąc w nich wrzasnął: „ta, ta, ta, ta, ta”. Niemcy stanęli i osłupie-
li, bo to przerosło ich rozeznanie sytuacji. Nie miał broni, więc nie strzelał, ale gdyby ją miał, toby
strzelał. Czy zostali zaatakowani, czy nie? On ich tymczasem minął i zniknął, zostawiając rozba-
wionych widzów. Innym razem wyniosło go, zalanego, z knajpy na Trębackiej. Biegnąc wielkim
łukiem po chodniku i starając się, zgięty wpół, utrzymać równowagę, wyrżnął głową, tak zwanym
bykiem, prosto w brzuch idącego naprzeciwko oficera niemieckiego. Oficer chwycił za pistolet, ale
Grabowski bardzo grzecznie uchylił zmiętego kapelusika i powiedział rozkładając ręce: A la guer-
re, comme … la guerre”. Przychodził do nas często do księgarni, stawał na baczność, salutował i
żądał najbardziej zakazanych i ściganych przez Niemców książek. Wpadał czasem parę razy
dziennie, mając blisko do nas z restauracji Wróbla, gdzie przesiadywał. Jaracz opowiadał o Gra-
bowskim, że grając w jednej ze sztuk Szekspira, był na scenie, popiwszy przedtem, nieznośny, bo
każdą swoją kwestię poprzedzał, zwracając się do publiczności i wskazując na siebie, słówkiem:
„Tiepier ja”.
Drugiego lata wojny zaczęłam trochę malować pejzaż. Kwiaty malowałam stale, i raz zostałam
nagrodzona najpiękniejszą recenzją. Wystawiłam zimą w oknie księgarni wielki bukiet jaśminu.
Zawsze lubiłam malować jaśmin, tę zielonkawą biel, świeżość i bogactwo gałęzi, które choćby
najbardziej rosochate - zawsze ułożą się w każdym słoju czy wazonie w harmonijną strukturę.
Była czarna i błotnista zima, kiedy pewnego dnia zobaczyłam z wewnątrz przez wąską przestrzeń


209

przy wystawie stojących za szybą dwoje starszych państwa. Patrzyli na mój obraz i uśmiechali się
do niego. Coś do siebie o nim mówili, a potem zrobili oboje śliczny gest, jakby ręką przywiewali
do siebie zapach tych kwiatów. Nie wiedzieli, że ja na nich patrzę z wnętrza księgarni i że im naj-
czulej dziękuję i cieszę się.
Wiosną, na wiadomość daną przez Władka Sochę, że Niemców nie ma w domu, jechałyśmy z
mamą do Konstancina i po sprzątaniu, a raczej dezynfekowaniu domu, zabierałam się do rękopi-
sów. Władek Socha rozbijał ceglany murek przy schodkach do piwniczki pod swoim mieszkaniem
i spod podłogi wytaczaliśmy beczki ze skrzynkami. Wyjęte skrzynki nieśliśmy na taras i zostawia-
liśmy je na kilka godzin otwarte, wycierając je terpentyną i wykładając świeżymi gazetami. A
wszystkie kajety rozkładałam na stole i ławkach w lekkim cieniu młodych liści dębu i pozwala-
łam, żeby wiatr przewracał kartki i powietrze przepływało przez nie swobodnie. Cały dzień tak
się one tam wietrzyły i oddychały, chociaż nie było w nich cienia wilgoci. Potem beczki wyściełali-
śmy nową suchą słomą i znów zamurowywane były pod podłogą, a mur z powrotem zabielony
wapnem. Pod koniec lata robiliśmy to jeszcze raz i nigdy nie zauważyłam ani cienia wilgoci choć-
by tylko na powierzchni beczek. Dobre to było schronienie, a dobry stróż Władek Socha nie ruszał
się prawie z domu, wiedząc, czego pilnuje. Beczek z radioaparatami nie ruszaliśmy, bo w końcu
nie było to takie ważne, a broń pana Wacława Gąsiorowskiego znakomicie była wysmarowana
tłuszczami i owinięta w szmaty. W środku lata, kiedy oddziały niemieckie szły prosto na wschód,
dom był wolny. Chodziłam wtedy malować pejzaż, daleko, na drogę do Obór albo w stronę starej
cegielni. Były tam przy drodze bardzo stare białodrzewy i wierzby, a sama droga różowawa od
piasku i ginąca falistą linią między zielenią trawy i gęstwą kwitnących chwastów w rowach. Lubo
mi było malować tę spokojną, łagodną nieruchomość, niezmienność świata. Znalazłam jeszcze
inne miejsce w tej samej stronie. Na skrzyżowaniu dróg rosła bardzo stara wierzba, pokręcona i z
wielką koroną, powiewnym kłębowiskiem gałęzi, witek i liści. Kiedy tam przyszłam pierwszy raz
ze sztalugami, niebo nad Maryninem wisiało nisko czarnymi burzowymi chmurami. Jaskrawo
oświetlone popołudniowym słońcem chmury wydawały się tym czarniejsze, a za wierzbą ciągnęło
się aż do nieba pole szmaragdowej saradeli. Wiał wiatr i liście wierzby, odwrócone za nim, świeci-
ły srebrną i białą spodnią stroną. Może przejeżdżający wóz albo może ktoś umyślnie oddarł z ni-
skiego pnia wielki płat kory i żywe drewno świeciło mokro, boleśnie i różowo. Namalowałam
prędko, ile się tylko dało, pierwszego dnia, żeby nie stracić tej gwałtowności koloru i czegoś jesz-
cze poza kolorem, co mi się ukazało w tym szamocącym się, zranionym drzewie. Przez następne
dni malowałam spokojniej, rozstawiając swój warsztacik - sztalugi polowe i stołeczek na kasetę i
paletę - na małej łączce w widłach ścieżek i polnych dróg. Kiedy tak tam kiedyś stałam, usłysza-
łam za sobą dudnienie kopyt w galopie, a po chwili koń zatrzymał się tuż za mną, opierając mi na
szyi miękki, dyszący pysk. Koń właściwie nie ma pyska, tylko najcudowniej miękkie nozdrza i
wargi. Ale zaraz wiedziałam, nie oglądając się, że na tym koniu siedzi gubernator wojskowy War-
szawy, szef okręgu doktor Fischer. Tak jak i Leist wybrał sobie Konstancin na mieszkanie, zajmu-
jąc willę Wertheimów. Wiedziałam, że to on, bo często jeździł konno, a obok biegły zawsze dwa
czarne dogi, tak samo czarne, jak i jego kary koń. Teraz te oba psy stanęły z wywalonymi jęzorami
po moich bokach.
Nie przestałam malować, ale bałam się, że mnie zastrzeli.
Niedawno przejeżdżał do siebie od strony Skolimowa przez tak zwany plac Sportowy, gdzie
chłopcy ustawili sobie siatkę i grali w piłkę. Było ich ośmiu czy dziesięciu. Fischer zatrzymał sa-
mochód, przyglądał im się przez chwilę i pojechał dalej. Po niedługim czasie nadjechało policyjne
auto, niewielka otwarta platforma bez drzwi, gdzie stał karabin maszynowy i siedzieli żołnierze


210

zieloną piramidą. To auto wzbudzało zawsze strach, bo zjawiało się nagle i żołnierze wysypywali
się z niego błyskawicznie. Z auta puszczono po grających chłopcach serię z karabinu maszynowe-
go. Wszystko trwało tylko chwilę. Była to kara za niedozwolone zbieranie się w grupy większe niż
pięć czy ileś tam osób. Ja teraz mogłam wywołać jego wściekłość samym moim spokojnym zaję-
ciem, tym beztroskim malowaniem, podczas kiedy żołnierz niemiecki na frontach albo kobieta
niemiecka i tak dalej, czytaliśmy przecież o tym poświęceniu i walce tysiące razy w szmatławcu.
Ta nieruchoma scena trwała dosyć długo, wreszcie Fischer zawrócił konia i odjechał. Obraz skoń-
czyłam i mokry jeszcze powiesiłam w księgarni. Kupił go zaraz jakiś pan, nie targował się ani nie
pytał, kto jest autorem. Od drzwi tylko zawrócił i zapytał mnie ostro: „To jest co - ranek czy wie-
czór?” - „Wieczór” - powiedziałam i przypomniało mi się, jak kiedyś przed wojną kupowałam
farby czy blejtramy u Burofa na Krakowskim Przedmieściu. Wisiały tam nad ladą gotowe pejzaże,
róże Marechal-Niel w kryształowych wazonach na mahoniowych stolikach i tym podobne. Stałam
przy ladzie, kiedy wszedł pan w meloniku, dobrze ubrany i powiedział do sprzedającego: „Po-
proszę o zachód słońca”.
- „Nad morzem czy w górach?” - zapytał subiekt, otrzymał odpowiedź, zdjął odpowiedni obraz,
zapakował, pan zapłacił i wyszedł. Teraz ja swój sprzedałam w trochę podobny sposób, ale żeby
można było w ten sam sposób załatwiać sprawę zamówienia na portret, toby dopiero było dobrze.
Witkacy swoim regulaminem trochę to unormował. Miałyśmy od niego książeczkę, w której za-
braniał klientom, czyli modelom, zaglądania mu przez ramię, zadawania pytań, wyrażania swoje-
go zdania na temat podobieństwa, sprowadzania rodziny i w ogóle mówienia czegokolwiek pod-
czas pozowania, a nawet po zakończeniu seansów. Malarz, a raczej Firma, jak się tam nazywał,
kończy malowanie, klient płaci, bierze portret i wynocha. A ja sama wiem, co to za udręka dla
malarza, zwłaszcza kiedy modelem jest kobieta, co gorsza starszawa, a już najgorsze - aktorka.
Malowałam panie w średnim wieku i znam te pełne nadziei pytania: „To dopiero początek, praw-
da?” - kiedy wydaje mi się, że skończyłam. Albo: „Czy ja naprawdę mam tę zmarszczkę między
nosem a ustami? Wydaje mi się, że to tylko cień. Czy ten podbródek musi tak wisieć? Jak podniosę
głowę, to go wcale nie widać”. Wtedy z kurczowym uśmiechem zamalowuje się zmarszczkę, fałdę
i podbródek i robi nam się na płótnie zupełnie obca osoba bez żadnego wyrazu - ku zadowoleniu
modela, a własnej rozpaczy. Kiedy byliśmy w Konstancinie, okazało się, że dłużej nie można wy-
trzymać bez psa. Ukochany Bibcio przepadł i strach było pomyśleć o jego losie. Właściwie nasze
najukochańsze psy - Puk i Bibcio - zginęły z tęsknoty i miłości do nas. Pukuś, zostawiony u pań-
stwa Skargów na przechowanie, kiedy wyjechałyśmy do Genewy po śmierci ojca - czekał na nas
bez ustanku pod drzwiami, a wreszcie wymknął się i wpadł prosto pod samochód. A Bibek, cho-
ciaż w domu i z Halinką, także podczas bombardowania wyrwał się i pognał nas szukać. Być bez
psa, żyć bez psa jest rzeczą trudną i smutną. Obiad bez niedopuszczalnego kręcenia się koło stołu,
malowanie przy sztalugach bez śpiącego tuż za nogami, rozciągniętego na podłodze psa, co jest
szalenie niewygodne, ale lube, drzemka poobiednia bez ciepłego cielska wklinowanego w zgięcie
kolan, to wszystko zuboża życie. Nie mówiąc o spacerach, które bez psa nie mają w ogóle sensu i
są zawsze smutne, jeśli samotne. Sytuacja dojrzała i właśnie urodziły się nowe pieski parze wielo-
krotnych medalistów złotych, jedynych w Polsce terierów tybetańskich - Lhassa terrier. Były wła-
snością Zosi Lindorf, ślicznej i eleganckiej, która była z nich nieskończenie dumna i po prostu je
uwielbiała. Pieski miały iść w same najlepsze domy, jeden do Maurycego Potockiego do Jabłonny,
jeden do nas i gdzieś tam jeszcze bardzo wykwintnie. W odpowiednim czasie piesek został przy-
wieziony do Konstancina z całą listą wskazówek, przestróg i opisów. Miał być czarny do roku,
potem miał zmienić włos na srebrzysty z błękitnym odcieniem, w drobne loczki, z grzywką, której
nie wolno było wiązać ani strzyc, aby nie razić delikatnego wzroku. Wielkość teriera ostrowłose-


211

go, ale o wiele mniej hałaśliwy, no i w ogóle hrabiowskie dziecko. Ponieważ Stanisław August
miał takiego Lhassa terriera, do którego pisywano panegiryki i madrygały, a jego portrety malo-
wali liczni dworscy malarze, aby się królowi podlizać, i ten jego piesek nazywał się Kiopek, więc
nasz także oczywiście tak został nazwany. Był miły i mądry, było nam razem dobrze, więc rósł i
rozwijał się zdrowo, tylko jakoś nie w tym typie, co powinien. Chociaż bardzo skudłaciał, nie
przestał być czarny, za to pojawiła się biała plamka - krawacik pod brodą, dwie żółte plamki nad
wyłupiastymi oczami, jedno ucho zawsze mu stało, a drugie wisiało w dół. Łapy były bardzo
krótkie i krzywe, a korpus niezwykle długi. Na domiar złego ogonek został obcięty trochę za
krótko, więc długie ciałko kończyło się jakoś nagle i pionowo. Jednym słowem nie było w nim
jednej rzeczy, która odpowiadałaby opisom tybetańczyka, za to mnóstwo podobnych psów latało
po Jeziornie i Powsinie, ale trzeba powiedzieć, że ładniejszych, bo Kiopek był naprawdę szkarad-
nej brzydoty. Ale był wesoły, miał wyobraźnię, kochał nas i umiał sam z siebie wszystko to, czego
się psy na ogół uczy mozolną tresurą. Witał każdego serdecznie i przyjaźnie, ale kiedy gość wy-
chodził, chwytał go milczkiem za tyłek i trzymał do chwili, kiedy powiedziałyśmy mu, że można
gościa wypuścić. Nie brał nigdy żadnego jedzenia od nikogo spoza domu, był typowym psem na
okupację, bo jadał kaszę, zupy i kartofle, a kiedy dało mu się coś słodkiego, to przewracał się na
plecy i błagał, żeby go nie zmuszać. Biegał sam po całym Starym Mieście, a nawet dalej. Bardzo
często chodziliśmy do malutkiej kawiarenki obok kościoła Świętej Anny. Była tam znakomita ka-
wa i wspaniałe ciasta i ciastka wypiekane przez rozmaite eleganckie panie. Prowadziła tę dziurkę
panna Moraczewska, miła znajoma, która od wejścia dawała znać okiem, czy można mówić swo-
bodnie, bo poza najrozmaitszymi działaczami, politykami i konspiratorami przychodzili tam,
zwiedziawszy się o tej kawie, także Niemcy albo osobniki nierozpoznawalne. Kawiarenka nazy-
wała się „IF”, zawsze zapominaliśmy, co to jest za skrót. Czasem panna Moraczewska, kiedy wra-
całyśmy do domu i zachodziły po „słodkie”, mówiła: „Był tu Kiopek, pytał o panie, ale to już z
godzinę temu”. Kiedy wyszłam raz ze Świętojańskiej na Rynek, zobaczyłam na szczycie usypanej
pośrodku wysokiej góry przeciwpożarowego piachu kształt dziwny, brzydki i zaskakujący.
To Kiopek z tej góry miał oko na cały Rynek i czekał na nasze przyjście. Był też piekielnie ambitny.
Podczas wielkich upałów jego szalenie gęsta sierść zaczęła się filcować i pies się męczył. Zapro-
wadziłam go wtedy do psiego golarza, który zapytał mnie, czy ma go ostrzyc „na lewka”. Bez-
myślnie zgodziłam się i ręce załamałam, kiedy go zobaczyłam. Jego gołe ciałko było całkiem nie-
bieskie, bo był silnym brunetem. Na nogach miał pompony długich włosów, a nie ostrzyżony łeb
na cienkiej szyjce wyglądał jak młot. Przyniosłam tego potwora na rękach do domu, bo się wsty-
dziłam postawić go na ziemi. W domu, kiedy wszyscy na jego widok dostawali ataków szalonego
śmiechu, Kiopek poszedł do kuchni i zamieszkał pod zlewem. Tam jadł, tam spał, a wychodził na
podwórze tylko wieczorem. Jeszcze jedną cechą różniącą go od Lhassa terrierów była jego nieopa-
nowana szczekliwość. Wylatywał wieczorem na swoje dłuższe spacery i awanturował się po
wszystkich zakamarkach podwórza. Po pewnym czasie na podwórzu ukazał się przylepiony na
widocznym miejscu duży plakat czy list: „Szanowny Panie Kiopku. My, mieszkańcy domu Brzo-
zowa 2, chodzimy wcześnie spać, jesteśmy ludzie pracy, więc prosimy Pana bardzo, niech Pan tak
nie szczeka wieczorami. Bardzo będziemy Panu wdzięczni”. Zaczęłam z nim chodzić dalej nad
Wisłę albo wcześniej, albo na podwórzu trzymałam go na smyczy. Ale pewnego wieczora zajecha-
ły przed dom auta Gestapo. Wtedy Kiopek narobił takiego piekielnego hałasu, wariował ze wście-
kłości, kiedy Dec otwierał bramę i szedł włączyć światło, że dom i mieszkanie zagrożone rewizją
zdołało się do niej przygotować, ktoś zwiał bramą i ruinami na Bugaj i Niemcy odjechali nie za-
brawszy nikogo. Kiopek zaczął reagować tylko na samochód, powtórzyło się to dwa razy jeszcze,
poza tamtym pierwszym. Kiedyś zobaczyliśmy nowy plakat w tym samym miejscu co poprzedni:


212

„Kochany Panie Kiopku, dziękujemy Panu, niech Pan szczeka”. Był to jedyny pies, który wymy-
ślał swoje zabawy. Upatrzył sobie drzwi w mieszkaniu między przedpokojem a salonem. Warczał,
kiedy były zamknięte, a on obok przechodził. Jeśli je ktoś otworzył, rzucał się na nie z udaną
wściekłością, gryzł listwę, skakał do klamki, a potem nagle spokojnie odchodził. Albo czekał obok
stołu, kiedy wieczorem zacznę stawiać pasjansa czy robić na drutach, a cień od mojej ręki zacznie
się poruszać po dywanie. Wtedy przyczajał się i zaczynał polowanie na cień, skoki i tańce nad tym
wyimaginowanym łupem. Kiedy siadałam na kanapie, układał mi się z tyłu na karku i na oparciu,
zwisał łbem i łapami po obu stronach jak srebrny lis na pani Zofii Nałkowskiej i tak spał, w tej
dosyć niewygodnej dla mnie i dla niego pozycji.
Zosia Lindorf nosiła wtedy piękny i elegancki płaszcz z kapturem. Kiedy widziała nas z daleka na
ulicy, idących z Kiopkiem, naciągała sobie ten kaptur na głowę i na twarz, żeby ukryć rumieniec
wstydu. Ale mówiła, że wygląd Kiopka jest rzeczą absolutnie niezrozumiałą i niewytłumaczalną, i
właściwie wykluczoną. Po wielokrotnym wystawianiu moich obrazów w witrynach i wnętrzu
księgarni zostałam pewnego dnia wezwana do pałacu Brhla, do Propaganda AMT. Urzędował
tam nadal pan Dietrich, mały ostry facecik, mówiący bezbłędnie po polsku. Napadł na mnie od
razu, że nie ma mnie na liście malarzy zarejestrowanych u nich, a ja maluję i wystawiam na
sprzedaż.
Powiedziałam, że nic nie maluję, że te wszystkie obrazy malowałam przed wojną, że teraz pracuję
w księgarni jako ekspedientka i bardzo mi ta praca odpowiada. Dowiedziałam się, że nie mam do
tego uprawnień, bo nie ukończyłam kursów księgarskich. Zapytałam go, kiedy mogłabym przy-
stąpić na tych kursach do egzaminów, bo czuję, że mogę zdać je dobrze. Dietrich właśnie ostatnio
zamknął te kursa księgarskie, więc warknął tylko: „Zobaczymy” - i jakoś nie miało to dalszych
konsekwencji. Praca w księgarni szła mi dobrze, trzynaście osób zatrudnionych tam używało tego
lokalu jako punktu kontaktowego, składu najrozmaitszych trefnych paczek, telefon stale był zajęty
rozmowami dziwnej treści. Na półkach leżały rulony z nutami lub rysunkami dzieci, nie należało
tych rulonów pod żadnym pozorem ruszać, bo było to alibi dla kogoś, kto w podobnym rulonie
nosił zupełnie coś innego. W razie wpadki złapany przysięgał, że niósł właśnie takie a takie nuty
lub rysunki i że ktoś widać zamienił te rulony przez omyłkę. My z kolei mieliśmy w razie czego
rozpoznać tę osobę i potwierdzić, że taki rulon zostawiła przez zapomnienie. Główną jednak
sprawą w księgarni był codzienny rozdział prasy podziemnej do kolportażu. Z rozmaitych dru-
karni przywożone były w południe na ręcznych wózkach ciasno powiązane sznurkiem paczki.
Wózki te lub ludzie, którzy paczki nieśli, wchodzili przez bramę z Mazowieckiej 12 do pakamery
mieszczącej się na tyłach księgarni.
Przed samą dwunastą wchodziło do księgarni kilku panów, najwidoczniej nie zainteresowanych
zupełnie kupnem książek.
Stawali oparci plecami o półki, zapalali papierosy i popatrywali na zegarki. O dwunastej ruszali
wszyscy żwawo do pakamery i zaraz wychodzili stamtąd, niosąc każdy swoją paczkę. Gdyby ktoś
parę razy poobserwował uważnie tę scenę - ale nic się nigdy nie stało.
Pan Roguski, kierownik księgarni sprzed wojny, chodził po niej bardzo niespokojny, a mama, od-
powiedzialna za to wszystko, ale właśnie dlatego utrzymywana przez nas w nieświadomości,
zapytała mnie kiedyś: „Dlaczego pan Roguski chodzi po księgarni, ręce zaciera i ciągle powtarza:
„Nasza księgarnia to wulkanik, wulkanik, jak kiedyś fuknie to wszystko w powietrze, jak fuknie”
- co to znaczy, moja droga?” Przychodzili do nas także i Niemcy. Nie z rewizją, ale po prostu
klienci. Przychodził jeden, który kradł książki, po prostu wpychał je pod ten ich wielki, koloru
mulistej żaby płaszcz z pelerynką. Nikodemski podczas jakiejś kontroli bąknął o tym temu dra-


213

niowi Kostrzewie. Kostrzewa podstawił pięść Nikodemskiemu pod nos i powiedział: „Żołnierz
niemiecki nie kradnie - zrozumiano?” Jeśli już na mnie popadło jakieś niemieckie zapytanie, roz-
kładałam ręce i proponowałam język francuski, włoski albo angielski. Kiedyś jeden z żołnierzy
czy oficerów, kiedy mu na migi wskazałam stół, na którym leżały albumy i broszury, żeby sobie
tam czego poszukał, podniósł palec do góry i ostrzegawczo powiedział: „Aber keine Politik, keine
Propaganda”. Z biegiem czasu księgarnia zmieniała się w antykwariat. Nowych wydań nie było,
oczywiście, a dawne zostały przez Niemców przetrzebione. Za to prawie co dzień ktoś przynosił
coś do sprzedania albo oferowano nam całe listy księgozbiorów. Jeździliśmy z Nikodemskim wy-
bierać i kupować te książki od ludzi. Często do moich rąk trafiały te same wydania, które pamię-
tam z biblioteki ojca przekazanej przed wojną Penklubowi. Rzewnie myślałam sobie wtedy: takie
same, jak w bibliotece tatusia. Ale nasunęła mi się myśl, żeby zobaczyć, co się też dzieje z tamtymi
zbiorami. Któregoś dnia poszłam na ulicę Foksal 16, gdzie w lokalu Penklubu mieściła się od wy-
buchu wojny stołówka dla inteligencji. W kasie siedziała pani Korniłłowiczowa, córka Sienkiewi-
cza, a kuchnią i stołówką zawiadywała pani Goetlowa. Prezesem Penklubu był Ferdynand Goetel,
obrzydliwa figura. Wszędzie stały stoliki, a pod ścianami w wielkich oszklonych szafach biblio-
tecznych było pusto. Ogarnęło mnie przerażenie.
Poszłam do kuchni, do pani Goetlowej, która wzruszywszy ramionami powiedziała: „A to już do
Goetla proszę mieć pretensje. On nie zamknął szaf na klucz i każdy kto zjadł obiad, to sobie na
pamiątkę brał książeczkę z biblioteki”. W szafach na dnie pozostało trochę broszur, trochę ksią-
żek, kilka teczek w marmurkowych okładkach zawiązywanych na kolorowe tasiemki.
Razemeśmy z ojcem te teczki w Konstancinie kleili. Zażądałam pokazania mi szafki z korespon-
dencją i ksiąg wycinków, które wraz z biblioteką tutaj zostały przekazane. „A to pewnie ta szafka
w spiżarni” - powiedziała pani Goetlowa. Goetel ją właśnie porzucił, więc nie miała dla niego
względów. Szafka stała istotnie w spiżarni, szuflady z korespondencją były powyciągane, na li-
stach stały worki z kaszą, cukrem i mąką, a na kołeczkach od szuflad wisiała kiełbasa i słonina. W
kącie leżało sześć ksiąg wycinków. Od razu tam napisałam list do Goetla. Zawiadomiłam go, że
to, co pozostało ze zbiorów Żeromskiego przekazanych, zgodnie z testamentem, przez nas Pen-
klubowi, zabieram do domu, a za straty wynikłe z jego zbrodniczego niedbania o te zbiory będzie
odpowiadał po wojnie. Odpisał mi bezczelnym listem, że zezwoli na zabranie tych rzeczy, jeśli
przekażę mu równocześnie powielacz, który jest gdzieś w Penklubie schowany. Jeszcze raz napi-
sałam do niego, że powielacz, o ile wiem, nie należał do Żeromskiego i jeśli chce, niech go zabiera
sam, a nie moimi rękami. Bezczelny, wiedział, że powielacz w tych czasach to tyle co karabin,
chciał go pewnie sprzedać. Przyjechałam na Foksal z woźnym Michałem odwiecznym dwukoło-
wym wózeczkiem z dyszlem do pchania. Do ilu już rzeczy i do jakich spraw ten wózeczek dru-
karniany służył! Załadowaliśmy resztę książek i broszur, szafkę z korespondencją i sześć ksiąg
wycinków i popchaliśmy wózek do nas do domu na Brzozową.
Pierwszy raz wtedy brałam do ręki te zespoły listów w koszulkach z białego papieru, gdzie u góry
z lewej strony napisane było tym cudownym, drobnym, równym i wyraźnym pismem ojca, czyje
to listy - nazwisko, imię, czasem tytuł naukowy. Niekiedy, jak przy zespole listów pewnego rolni-
ka, listów pełnych uwielbienia i miłości, pod jego nazwiskiem napisane było: „poczciwy człowiek
z Lubelskiego”. A pod nazwiskiem Juliana Marchlewskiego - „złodziej”. Nie czytałam tych listów,
ciągle jeszcze zdawało mi się, że to są sprawy prywatne tych ludzi, do których nie mam prawa
zaglądać. Czytałam tylko nazwiska na koszulkach z wyraźną myślą o Niemcach, którzy dorwali-
by się do listów w razie rewizji. Gruby zespół dokumentów Związku Obrony Kresów Zachodnich,
listy nazwisk członków, protokóły posiedzeń, projekty statutu, to mogło zagrozić wielu ludziom,


214

nie wolno mi było tego zniszczyć, a i zostawić niebezpiecznie, obcięłam więc tylko napis na ko-
szulce - „Związek Obrony Kresów Zachodnich”.
Było to trochę naiwne, ale można było zawsze liczyć na tępotę Niemców, mimo wszystko. Szafka
stała więc znów u nas, listy na szczęście nie uległy rozproszeniu jak biblioteka, także żadnej z
ksiąg wycinków nie brakowało. Wiedziałam tylko, że te książki, które przechodziły przez moje
ręce w księgarni, przynoszone do sprzedaży antykwarycznej, to nie były „jak u tatusia w bibliote-
ce”, tylko po prostu te same, ukradzione z szaf na Foksal. Niektóre, jak wszystkie tomy Norwida
wydane przez Miriama u Mortkowicza, ślicznie oprawne w białą skórę, kupiłam sobie z czystego
sentymentu. Takie czasem dziwne rzeczy w tej księgarni mi się zdarzały. Pewnego dnia weszła
tam malutka stara pani, bardzo dystyngowana, i zapytała najpierw, czy tu był wydawany przed
wojną Żeromski, a potem, czy interesowałby nas rękopis tego autora. Czułam, że skóra na mnie
cierpnie z wrażenia i cichutko odpowiedziałam jej, że owszem, interesuje. Tak to cicho powiedzia-
łam, żeby jej nie spłoszyć i żeby nie uciekła. I pierwsza rzecz, zapytałam, co to jest, a ona, że to
rękopis „Róży”. O Boże! Przyniosła go na drugi dzień. Nawet nie otwierając, wiedziałam, że to
prawda, bo teczka była z granatowego papieru naklejonego na tekturze i powiązana troczkami z
czerwonych wąskich tasiemek, jakby krajek. Sam tę teczkę zrobił, tak jak tyle innych. W środku
był pełny czystopis „Róży” na luźnych kartkach, już przepisany przez niego dla drukarni. Miałam
pieniądze za sprzedany ostatnio obraz i dałam tej pani, ile chciała. Potem dopiero zapytałam ją,
skąd go ma. Opowiedziała mi taką historię: podczas tamtej wojny ona z córką mieszkały w Zako-
panem, takie, domyślam się, kresowe damy. Miały dużo pieniędzy. I dowiedziały się, że Żerom-
ski, którego uwielbiały, jest w Zakopanem z rodziną, małym dzieckiem, i w bardzo złych warun-
kach materialnych. Więc poszła ta pani z córką do niego i zaproponowała mu pomoc pieniężną.
Opowiadając mi to, nie wiedziała, jak się nazywam, a mnie się serce ścisnęło za niego, takiego
ambitnego, w sprawach materialnych skrytego, takiego czułego na punkcie wszelkich rozliczeń,
bojącego się długu jak ognia. Powiedziała, że bardzo zimno jej podziękował i odmówił. Ale po
chwili, biedaczek, naprawdę bardzo musiał potrzebować pieniędzy, powiedział jej: „Chyba, że-
bym pani coś sprzedał, ale nic nie mam, tylko może mój rękopis”. I tak ten rękopis „Róży” był u
niej przez wiele lat, aż przyszła następna wojna i kolej na nią sprzedawać coś na życie. Tak mi się
ten śliczny, bez żadnej usterki rękopis wrócił w ręce. Wcale do końca nie powiedziałam jej, kto ja
jestem, bo znielubiłam ją po tym opowiadaniu. Powoli wracałam do książek ojca, ciągle bolało
mnie ich czytanie. Za straszne było to, co się stało, powrót okrutny do niewoli, z której się tak na-
miętnie wydzierał. Chociaż wyrastaliśmy powoli z poczucia winy i upokorzenia pierwszego okre-
su wojny, to jednak ciągle zdawało mi się, że jakoś go zawiodłam, nie ja sama oczywiście, ale jed-
nak. A równocześnie musiałam po raz pierwszy myśleć - co za szczęście, że umarł, że tego nie
dożył, że mogłoby go spotkać coś fizycznie strasznego, poza nieskończoną rozpaczą i cierpieniem.
Płakałam po nocach, słuchałam tej ciszy czarnego kraju rozciągniętego pod żelazną pokrywą, na-
słuchującego sygnału karetek Gestapo. To nie był płacz ze strachu, chociaż bałam się, jak wszyscy,
tysięcy grożących spraw, te nocne płacze były z żalu.
Czytanie oczywiście pomagało, zawsze pomaga na wszystko - w pewnym stopniu. Czytałam an-
tologie i zbiory poezji włoskiej, uczyłam się wierszy - od świętego Franciszka po Leopardiego,
wszelkie włoskie książki zbierałam w księgarni. To była dobra nauka i jakie cudowne zapoznanie
z tym językiem, najpiękniejszym, nieodmiennie od wieków jasnym i zrozumiałym:
Laudato si, mi Signore cum tucte le tue creature le quali lo jorno allumeni per nui - spetialmente
messer lo frate sole, et ellu Š bellu et radiante cum molto splendore - de te, altissimo, porta signifi-
catione, Laudato si, mi signore per sora luna et le stelle


215

in celu l’hai formate clarite et pretiose et belle, Laudato si, mi signore per frate vento et per aere et
nubito et sereno et onne tempo, per le quali alle tue creature dai sustentamento.
Laudato si, mi signore per sora acqua la quale Š multo utile et humele et pretiosa et casta, Laudato
si, mi signore per frate focu, per lo quale n’allumini la nocte, ed ello Š bello et jocundo et robustoso
et forte.
Jakiż on jest nieskończenie piękny, ten łagodny wesoły śpiew, chwalący Pana. A w tym samym
XII wieku inny poeta, Cecco Angiolieri, wybucha sonetem pełnym nienawiści do świata, zdumie-
wająco okrutnym:
S’io fossi foco, ardererei il mondo; S’io fossi vento, lo tempesterei; S’io fossi acqua, io l’annegherei;
S’io fossi Dio, l’manderei in profondo. S’io fossi morte, anderei da mio padre; S’io fossi vita, fuggi-
rei da lui; Similemente faria da mia madre.
Uczyłam się też na pamięć dziwacznego sonetu Niccoló Machiavellego:
Chi sei tu, che non par donna mortale? Di tanta grazia il ciel t’adorna e dota! PerchŠ non posi? e
perchŠ a’piedi, hai l’ale? - Io son L’Occasion, a pochi nota; E la cagion che sempre mi travagli, E
perchŠ io tengo un piŠ sopra una ruota - Gli sparsi miei capei dinanzi io tengo; Con essi mi ricopro
il petto, e l’volto, PerchŠ un non mi conosca quando io vengo. Dietro dal capo ogni capel m’Š tolto.
Onde invan si affatica un, negli avvienne Ch’io l’abbia trapassato o s’io mi volto. -
Zawsze mi się zdawało, że to ona, L’Occasione, biegnie w rozwianej szacie na szczycie gmachu La
Dogana w Wenecji na końcu Punta della Salute, ale naprawdę jest to chyba Fortuna, patrząca w
morze, skąd biegnie wiatr i przypływają statki.
Znalazłam w księgarni tomik tłumaczeń Leopardiego przez Edwarda Porębowicza. Wydają mi się
te tłumaczenia wprost doskonałe. Poemat „All’Italia” ściskający dzisiaj serce jest chyba bardziej
przejmujący po polsku niż w oryginale.
Si che sparte le chiome e senza velo Siede in terra negletta a sconsolata, Nascodendo la faccia Tra
le ginocchia, e piange. Piangi, che ben hai donde, Italia mia.
A po polsku tak:
Tak bez zasłony, z włosy rozwitemi, W mdłem opuszczeniu usiadła na ziemi, Skłoniła na kolana
Twarz swą i płacze. Płacz, bo masz czego, Italio.-
Pewne słowa, wiersze, muzyka nabierają teraz innego, a raczej nowego znaczenia, jakby je kto
otrzepał z kurzu, którym już na zawsze, zdawało się, były pokryte. Ten obraz płaczącej ojczyzny,
tak jak rysunki Grottgera czy niektóre utwory Szopena, czy słowa z prologu „Róży” - to było
dawniej bardzo ładne, nawet wzruszające, ale zamknięte w przeszłości, należące do historii. Teraz
nagle wyszło do nas prawdziwe, ważne i dzisiejsze.
Spaliłam w kuchni pod blachą mój dziennik, który prowadziłam od początku wojny. Było tam już
sporo zeszytów, codzienne zapisy cen, plotek, wiadomości z radia i gazetek, nieważne i ważne
zdarzenia i spotkania, rozpacze i śmieszności naszego życia. Ale nie mogłam go dłużej prowadzić.
Pan Nikodemski czasem nocował u nas, a czasem ja u nich albo u Basi, w miarę natężenia czy
słabnięcia niebezpieczeństwa, czy tylko czasem strachu przed nim. Wpaść można było każdego
dnia, a wtedy nie wiadomo, czyby się człowiek okazał bohaterem, czy słabym. Nie wolno mi było
pisać, co czytałam albo gdzie słuchałam radia, albo co gdzieś zaniosłam, a bez tego nie było to
nasze prawdziwe codzienne życie. Wszystko ciągle zależy od przypadku. Wygarną z tramwaju,
którym się jedzie, a z następnego już nie.


216

Mama kiedyś przyszła do księgarni cała w wapnie i kurzu, jej czarny kostium, a nawet czarny
okrągły kapelusik powalany był i zabrudzony. Przeraziłam się, że upadła czy ktoś ją potrącił. Ale
nie. Okazało się, że była w kawiarni, kiedy nagle zaczęła się strzelanina. „Nie było, wyobraź sobie,
drugiego wyjścia w tej dziurze, a kule siekły na wysokości głowy, więc musiałam się położyć przy
ścianie za stolikiem, a ta ściana była bielona”. Mama takich rzeczy się zupełnie nie bała, bała się
tylko straszliwie bomb lotniczych i zasypania w piwnicy. „Zastrzelona na ulicy - proszę bardzo”.
Myślę, że aresztowanie zniosłaby dużo łatwiej niż ja.
Obie z ciotką Anielą miały w sobie jakąś leciutką, ukrytą ciekawość wypadków, lubiły być świad-
kami zdarzeń. Bały się tylko nieprzytomnie o swoich najbliższych, stokroć bardziej niż o siebie.
Ciotka Aniela, wstyd to powiedzieć, dała się złapać w łapance ulicznej, po prostu wmieszała się w
tłum pchany do budy.
Chciała się przekonać, jak jest na Pawiaku „naprawdę”, tak nam to powiedziała potem. Myślę, że
jej optymizm, jakaś młodzieńcza wiara w to, że ludzie nie mogą być tak zupełnie źli, rodzaj zaufa-
nia do świata, to wszystko razem z usposobieniem wesołym i czułym dawało jej siłę, która przy-
ciągała, przywiązywała do niej wszystkich. O ile oczywiście nie pokłóciła się straszliwie o jakąś
sprawę, zawsze oderwaną od codziennego życia, bo w swoich sądach była apodyktyczna i uparta
i umiała się bronić i atakować z prawdziwą furią. Ja kłóciłam się z nią ciągle, to były wielkie i
wspaniałe dyskusje i awantury. A mama siedziała na kanapie w stołowym z Kiopkiem u boku i
śmiała się z nas, jak zawsze, bo dla niej kłótnia właściwie jako zjawisko nie istniała, można było
mieć odmienne zdanie niż ona, ale to była ożywiona rozmowa, może spór, ale nigdy, przenigdy
nie widziałam jej w złości czy zacietrzewieniu.
Mieliśmy w dalszym ciągu bardzo wielu znajomych i w domu prawie co popołudnie byli goście,
nieomal wszyscy lubiani i witani z radością. Troszkę było i innych. Przychodziła do nas czasem,
nigdy się nie zapowiadając, pewna pani, przez nas nazwana Szakalską, bo nigdy nie przyszła do
nas, żeby nie przynieść jakiejś niemiłej wiadomości albo plotki. „Tak się wczoraj pokłóciłam o pa-
nią” - mówiła do mamy - „bo tacy ludzie są niesprawiedliwi i takie rzeczy potrafią wygadywać”.
Pani Szakalska miała córkę z takim samym płaskim głosem, która mówiła do mnie: „Chciałabyś
skoczyć z mostu do Wisły?” I dziwiła się, kiedy jej odpowiadałam, że nie. To były uciążliwe wizy-
ty. Także długo trwały posiedzenia u nas księdza Nowackiego, który grał nam na skrzypcach,
bardzo ładnie zresztą. Innego typu były wizyty pana Malessy, współpracownika prezydenta
Gdyni - Sokoła. Pan Malessa był gwałtowny i kochał się w którejś z nas. Mama mówiła, że w niej,
a ja, że we mnie. Nigdy nie powiedział nam wyraźnie, jak to jest, ale łapał się za głowę, wyłamy-
wał palce, czasem śmiał się strasznie - na szczęście potrafił także pięknie mówić o Gdyni i jej roz-
budowie, naprawdę był do tych stron serdecznie przywiązany. Miałyśmy także wspólnego wiel-
biciela, sekretarza, a równocześnie opiekuna Miriama - pana Zbigniewa Zaniewickiego, złotego,
dobrego, uczynnego człowieka. Ale tu jednak chyba wyraźnie o mamę chodziło.
Kiedy byłam młodsza, tacy pretendenci do ręki mamy wywoływali u mnie ataki wściekłości, sama
myśl, że mogłaby wyjść za mąż, była niemożliwa do zniesienia. Wiem, że chciał się z nią żenić
Osterwa, piękny wujcio Józio Hałaciński, pułkownik, brat matki Basi Lisowskiej i owdowiały mąż
siostry pani Skoczylasowej. Wujcio Józio był naprawdę piękny i może bym się w nim zakochała
mając lat trzynaście, ale mnie zraził. Czytał kiedyś gazetę w pokoju Marysi, a ja chcąc zająć jego
uwagę i sprawić mu przyjemność powiedziałam, siedząc przy patefonie: „Zagram panu płytę z
Madame Buterfly, dobrze?” A on nie podnosząc głowy powiedział: „Nie mówi się Buterfly, tylko
Baterflaj”. Był też trzeci konkurent, także wdowiec, mecenas Tomaszewski, bardzo wspaniała i
godna postać, jeden z moich sześciu opiekunów prawnych.


217

Osoby dziwaczne czy mniej sympatyczne to były tylko nieliczne wyjątki w naszym licznym, bar-
dzo licznym kole kochanych znajomych i przyjaciół. Czasem jednak trzeba się było tak czy siak
wykręcić z towarzystwa. Więc kiedy zapraszano nas albo proponowano wizytę nie w porę, wtedy
z pomocą występowała zaraz uczynna rodzina Sierzputowskich. Nie znałyśmy nigdy nikogo no-
szącego to nazwisko, ale w razie potrzeby patrzyłyśmy na siebie ze smutkiem i mówiłyśmy: „Nie-
stety, w środę jesteśmy zajęte, mamy chrzest u kuzynów Sierzputowskich”. Chrzest, pogrzeb, ślu-
by, wyjazdy, przyjazdy, rocznice, urodziny i imieniny tej niezwykle rozbudowanej rodziny służy-
ły nam w niezliczonych wypadkach.
Zapraszane byłyśmy tam zawsze, nasza wyobraźnia poddawała nam najrozmaitsze warianty ich
rodzinnego życia. Czasem przeholowywała któraś z nas i kiedy zaczynała się opowieść o
chrzcie dziadka Sierzputowskiego, druga musiała ją zagadywać.
W Konstancinie poznaliśmy, poza czarującą willą „Julia” i jej mieszkańcami, jeszcze innych za-
chwycających ludzi. Był to pan Szura Karnicki i jego siostra Marusia Augustowska. Oboje przy-
wędrowali z Rosji w 1920 roku, ale nie byli Rosjanami. Ojciec ich był mieszkającym stale w Peters-
burgu Polakiem, wysokim urzędnikiem w biurach ubezpieczeń, a matka Angielką, z domu Shaw,
stryjeczną siostrą Bernarda Shaw. Po rewolucji, straciwszy wszystko łącznie z posiadłością na
Krymie, oparli się w Konstancinie. Byli oboje szalenie muzykalni, oczytani, znali oczywiście cały
świat i mówili znakomicie językami. Marusia była wysoka, mówiła niskim, ciepłym głosem prze-
ciągając z wdziękiem i plotąc prześmieszne głupstwa wynikające niby to z nieznajomości polskie-
go. Mówiła każdemu prawdę w oczy, opowiadała dowcipy, nigdy nie słyszałam jej skarżącej się
ani nie widziałam smutnej. Opiekowała się i ubóstwiała swojego brata Szurę, który miał najpięk-
niejsze oczy na świecie, długą zbrużdżoną twarz, był kulawy po dziecinnej chorobie Heinego-
Medina, a to lekkie utykanie jeszcze dodawało mu uroku. W salonie u pani Krystyny Machleido-
wej prześlicznie grał na fortepianie albo siadał w ogrodzie w altance na trzcinowym fotelu i ryso-
wał dookoła siebie na piasku wielkie koła swoją ogumioną laską. Kiedy przychodziłam do „Julii”
z wizytą, patrzyłam po drodze, czy wokół któregoś z foteli w ogrodzie nie ma tych rysunków na
piasku, które obiecywały, że Szura jest i że za chwilę go zobaczę. Halina Hersowa miała na swojej
górce w czarownym i pełnym śliczności mieszkanku bardzo dobry patefon i wszystkie pięć „Kon-
certów brandenburskich” Bacha, przepięknie nagranych. Teraz, podczas wojny, takie chwile, kie-
dy można było siedzieć na progu otwartego tarasu o zmierzchu i słuchać tej muzyki, mając obok
tak cudownie wrażliwego Szurę, to była łaska nieba. Szura zresztą nie zawsze poznawał się na
moich dowcipach. Kiedy raz na spacerze powiedziałam … propos czegoś tam: „Tak, tak, jak po-
wiedział jeden pan - rira bien qui rira par derriŠre” - Szura stropił się, ukrył ochotę do śmiechu i
powiedział łagodnie: „Ale to się tak nie mówi, tylko: „Rira bien qui rira le dernier”. Cały dowcip
oczywiście poległ, ale jakiś pan naprawdę kiedyś tak powiedział. Ale nie ja, u Boga Ojca.
W tym towarzystwie konstancińskim była także rodzina Zarańskich, matka i dwu z trzech jej sy-
nów, bo jeden był we świecie. Tutejsi dwaj, Stanisław i Jaś, byli obaj mili i weseli. Ich matka, pani
Zofia Zarańska, była nawet moją kuzynką, a co dziwniejsze, siostrzenicą. Miałyśmy wspólną pra-
babkę, nasze babki były siostrami, tylko że ja przeskoczyłam jedno pokolenie.
Wspólną prababką była pani Agnieszka Katerlina, a jej trzy córki wyszły za panów Nekanda-
Trepkę, Żeromskiego i Wierusz- Kowalskiego. Trochę to wszystko było zagmatwane, a ile razy
usiłowaliśmy dojść dokładniej, jak to nasze pokrewieństwo wygląda, obaj młodzi panowie Zarań-
scy, zwłaszcza Jaś, wybuchali dzikim śmiechem. Śmiech Jasia był przeraźliwy i zaraźliwy, słychać
go było na trzeciej posesji. Pani Zarańska, dystyngowana i kostyczna, nie przepadała za mną. Kie-


218

dy pani pastorowa mówiła o mnie miłe rzeczy, pani Zarańska odwracała suchy profil i mówiła
jedno słówko: „Czyż?” - podając tym w wątpliwość zalety mojego ducha i ciała.
Za to szalenie miła para, starsi już państwo Hutorowiczowie, lubili mnie. Pan Hutorowicz znał
świetnie okolice Konstancina, pokazał mi rozmaite spacery, których, o zgrozo, dotąd nie znałam.
Za gliniankami przy cegielni za miejscem moich dziecinnych zabaw, cudownymi rozpadlinami i
pagórkami porośniętymi plątaniną tarniny i trzmieliny, jałowcem i głogiem - zaczynał się las dę-
bowy. Płynęły przez niego powolne, na pół ukryte w borówkach, konwalii i zawilcach strumyki,
ginące gdzieś po drodze w zakisłych bagienkach. Tę pierwszą dąbrowę znałam, wiosną przynosi-
łam stamtąd zawilce i konwalie, pierwiosnki i przylaszczki, latem czarne jagody, a jesienią grzyby.
Ale za tą pierwszą dąbrową, która już i tak była dalekim celem spacerów, były jeszcze dwie dal-
sze, poprzedzielane polanami zarosłymi jeżyną i gdzieniegdzie z oczkami martwej wody ukryty-
mi w suchych sitowiach. Tamtej najdalszej nie znałam wcale, pokazał mi ją dopiero pan Hutoro-
wicz. Czasem zjawiał się nagle u nas z bukietem zebranym na tych swoich dalekich spacerach.
Tam, w tej trzeciej dąbrowie, rosły blade, pajączkowate storczyki i okrągłe złotogłowy. Kiedy pan
Hutorowicz wchodził z taką cudowną pachnącą strzępiastą miotłą leśnych kwiatów, musiałam
wszystko rzucać, odkładać, i zabierałam się do malowania, żeby tylko nie zwiędły, żebym zdążyła
uchwycić w porę ruch, gest każdej łodygi, zwrot czy nachylenie pięknej głowy kwiatu dzikiej
kampanuli czy strzelistość czerwonej kiści szczawiu.
Ale wciąż na widok tej urody przyplątywała się niespodziewanie myśl, siedząca gdzieś jak scho-
wana w załomie muru skolopendra, że te piękności byłyby takie same, tak samo zachwycająco
kwitłyby i pachniały, gdybym ja gniła, nieobecna, nie widząca, gdzieś pod gruzami. Inna jeszcze
myśl o niesprawiedliwości tego mojego uczucia: po prostu szczęście przy malowaniu, kiedy przez
chwilę wszystko idzie dobrze, kiedy ma się ochotę zatrąbić triumfalnie czy zaśpiewać: „Dobrze,
Monisiu, sei una brava figliuola, te dziesięć centymetrów jest wcale dobre, maluj dalej”. Jakie mam
prawo do tych radości, do oddychania lasem, do ciszy nocnej słuchanej na tarasie na ławce, z
psem opartym o mnie, do miłości? Wojna jest dookoła, cierpienie i krzywda jak ostre rafy tuż pod
powierzchnią naszego życia. Ale znów, co mówił ksiądz podczas kazania w Santa Prisca, dawno
temu, ale na zawsze - godere, godere, umieć położyć palec na chwili biegnącej i powiedzieć: ta
chwila jest szczęśliwa, ja jestem szczęśliwa, teraz, i wiem o tym. Godere la vita - taki cudowny
banał, którym mnie ten ksiądz z Santa Prisca dzisiaj rozgrzesza z odległości.
Szłam do domu Nowym Światem, kiedy tramwaje i ludzie na chodnikach zostali zatrzymani
przez Niemców, ale nie była to łapanka, bo nie gonili przechodzących ani nie było bud. Wszystko
stało się bardzo prędko. Przejechało i stanęło wzdłuż chodników kilka samochodów osobowych,
piramida uzbrojonych Niemców wysypała się z otwartego auta. Zaraz nadjechała buda, z której
wypchnięto kilkunastu mężczyzn z rękami powiązanymi z tyłu. Nie wiedzieliśmy, co im robią,
Niemcy kręcili się wokół nich, pchając ich pod mur kamienicy. Naprzeciwko, wzdłuż jezdni, na jej
środku rozciągnął się szereg żołnierzy, przez ich hełmy zobaczyłam głowy ludzi pod murem,
przekreślone wszystkie jak pasem czymś białym. Zaraz potem trzask strzałów i tamte głowy zni-
kły. Rozpędzono nas wrzaskiem i strzałami w powietrze, tramwaje ruszyły, ludzie biegli, ja z ni-
mi. Na drugi dzień szłam tamtędy. Pod murem egzekucji leżały kwiaty i paliły się lampki. Po obu
stronach w poprzek chodnika stały wielkie kozły hiszpańskie - kłębowisko namotanego na drew-
niane krzyżaki drutu kolczastego. Ściana zamalowana była wapnem, a na tym białym tle wielkimi
czarnymi literami, z których ściekała farba, napisane było trochę skośnie słowo „Chwała”. Chodzi-
łam tam potem codziennie. Widziałam, jak Niemcy nogami, buciorami rozgniatali te palące się
lampki i kwiaty. Codziennie słowo „Chwała” było zasmarowywane białą farbą i codziennie zja-


219

wiało się od nowa, codziennie nowe lampki stawiali i kwiaty rzucali szybko przebiegający na tam-
tą stronę ulicy ludzie. Włożyłam w dno słomianego kapelusza papier i wielokrotnie przechodząc
tamtędy szkicowałam prędkimi kreskami ten mur, kształt białej wapiennej plamy i napisu na niej,
pozycję kozłów hiszpańskich, a za murem porwane, utrącone ściany spalonych kamienic, gdzie
przez otwory okien widać białe niewinne chmurki. Wracałam do domu malować ten okrutny wi-
dok, te okrutne chmurki. Był to zresztą obraz malowany na zamówienie, a nawet z nakazu.
Na placu Trzech Krzyży Niemcy ustawili ogromny, piętrowy ekran z desek, frontem obrócony do
Nowego Światu. Z tyłu podpierało go rusztowanie z łat i desek. Na tym ekranie wymalowany był
obraz w gigantycznych rozmiarach Churchill w swoim półcylindrze na głowie i z cygarem, a za
nim skradający się tłum postaci bolszewików w szpiczastych czapkach z czerwoną gwiazdą, z
łapami ociekającymi krwią i z krwawymi nożami w zębach. Na górze olbrzymie czarne litery:
„Oto podpalacz świata”. Idąc przez plac zauważyłam, że ludzie oglądają to dzieło jakoś z bardzo
bliska i chętnie się tam gromadzą. Przepchnęłam się i ja i zobaczyłam, że w rogu na dole tego
ekranu ktoś przylepił małą, wyciętą z gazety fotografię Hitlera, a pod nią napisał wiecznym pió-
rem: „A tio ktio?” Właśnie tak pieszczotliwie: „tio ktio”.
Byłyśmy niedawno z Marysią z wizytą u Prusza, tak jakoś przypomniałyśmy sobie, że nic o nim
nie wiemy od dawna. Mieszkał na Lwowskiej, niedaleko moich teściów. Zastałyśmy go w szlafro-
ku, z zapuszczonymi siwymi włosami. Trochę malował, ale bardzo niedobre małe kobiece główki,
takie ślicznotki z pamięci, bez wyrazu, bez charakteru. Ucieszył się nami bardzo, w końcu były-
śmy obie jego gwiazdami i ulubienicami. Smutne na nas zrobiło wrażenie to życie w zamknięciu,
bo powiedział, że postanowił nie wychodzić z mieszkania do końca wojny. I cóż, niedługo potem
zabity został na Lwowskiej żołnierz niemiecki. W odwet wywleczeni zostali z domów główni lo-
katorzy, w tym Prusz. Gdyby go wtedy nie było w mieszkaniu, ocalałby, a tak został rozstrzelany
z innymi w ruinach getta. Nie wiadomo, co gdzie kogo dopadnie. Jak tę panią, która tak dokładnie
zamykała się w swoim mieszkaniu na dziesiątki zamków, a kiedy bomba przeleciała przez jej
klatkę schodową, podmuch wyrwał drzwi razem ze wszystkimi zamkami i zasuwami i drzwi le-
ciały za nią przez całe mieszkanie, aż ją w końcu korytarza dopadły i zabiły.
Pewnego razu odwiedził nas szalenie przystojny młody człowiek, pan Stanisław Kirchmayer z
Krakowa. Mile zawiadomił nas, że przywozi słoik powideł śliwkowych. Zdziwiłyśmy się, bo je-
chać specjalnie z Krakowa z takim prezentem wydało nam się lekkomyślne. Ale okazało się, że w
powidłach były ampułki ze szczepionką Weiglowską przeciwko tyfusowi. Był to anonimowy dar
dla nas od ludzi, którzy kochali ojca. Było to cenne i wzruszające i chroniące nie tylko ciało od
choroby, ale i serce od uczucia samotności i upadku.
U pani Poli Gojawiczyńskiej był od pewnego czasu młody oficer angielski, John Crawford, zbiegły
z innymi niedawno z obozu jenieckiego gdzieś na Pomorzu, na terenie Reichu oczywiście. Pani
Pola była niespokojna, bała się aresztowania i w pewnym momencie ten młody Anglik przeniósł
się do nas, na drugą stronę podwórza. Był bardzo wysoki, chudy, z ogromnymi zębami i rudy,
taką zupełnie różową rudością. Nie miał jeszcze papierów w zupełnym porządku, więc został w
domu sfotografowany i jego dokumenty mówiły, że nazywa się tak jakoś bardzo z polska, że jako
syn emigrantów przedwojennych przyjechał do starej ojczyzny tuż przed wybuchem wojny i już
został. Dlatego nie umie po polsku. Był pogodny i zgadzał się na wszystko. Na zamknięcie w do-
mu, na noszenie garniturów Bronka, w których nogawki nie zakrywały mu kostek, a rękawy nie
sięgały przegubów, na naukę polskiego ze mną, na zmianę papierosów i nazwiska - jednego tylko
odmówił stanowczo, a to przefarbowania włosów na jakiś kolor mniej rzucający się w oczy. O
spiłowaniu mu zębów nawet nie wspomnieliśmy. Pochodził z St. Andrews w Szkocji i te zęby i


220

żagiew na głowie na nic innego nie mogły wskazywać. Ponieważ mówiło się dość dużo przez tele-
fon na jego temat, więc przyszedł już do nas jako „Teresa” albo „Pikunio”. Kiedy wychodziliśmy z
domu, klucze oddawaliśmy Decowi, mówiąc: „Panie Dec, w domu nikogo nie ma, niech pan klu-
czy nikomu nie daje”. Na co Dec odpowiadał gderliwie: „Wiem, wiem, nikogo nie ma, tylko niech
se wygląda na Wisłę, a nie sterczy w oknie od podwórza”.
Pani Pola poleciła mi wiosną wyprowadzać Teresę na spacer.
Zgadzał się i na to, że wychodził ze mną na ten spacer jak pies.
Miał przykazane, że nie ma nic mówić ani oczywiście ja do niego. Na tych przechadzkach jego
czerwona głowa wystająca nad innych ludzi niepokoiła mnie, ale powoli dochodziliśmy coraz
dalej, a wreszcie docieraliśmy do SIM-u na kawę, bo to była dla niego jakaś rozrywka. Ale kiedyś
doszły mnie plotki powtarzane przez znajome eleganckie osoby, które były w SIM-ie kelnerkami:
„Monika znalazła sobie jakiegoś rudzielca. Siadają przy stoliku, siedzą godzinę, wypijają kawę,
ani słowa do siebie nie mówią, a w dodatku ona za niego płaci”. Bronek poprawiał jeszcze swój
znakomity angielski, ja uczyłam się trochę, nie było z nim w końcu źle. Był u nas niezbyt długo,
kilka miesięcy. Pod koniec rozzuchwalił się niebezpiecznie. Miał przyjaciela Sutherlanda, z któ-
rym zaczął sam latać po mieście i jeździli obaj w przedniej części tramwaju, nur fr Deutsche.
Wreszcie, kiedy pani Pola została aresztowana, zabrano Pikunia od nas i umieszczono u pani dok-
tor Garlickiej na Filtrowej. Niedługo stała się tam tragedia.
Podczas urodzin czy innego święta, które sobie ci chłopcy angielscy tam urządzili, przyjechało
Gestapo. Aresztowali panią doktor, jej córkę i jeszcze kogoś, ukrywającego się u nich.
Wszystkie te osoby zostały rozstrzelane w get-cie. Teresa i jego przyjaciele zostali także areszto-
wani, ale cóż im mogło grozić poza kilkoma miesiącami karnego obozu. Miałam wrażenie, że nie
zdawali sobie wcale sprawy ci świetni, weseli i bez problemów chłopcy, że dookoła nich dzieje się
coś piekielnie poważnego i niebezpiecznego. Dookoła nich i z ich powodu. Opowiadał nam Tere-
sa, jak po ucieczce z tego obozu, gdzie siedzieli, zostali przejęci przez AK działającą na terenie
Reichu i przetransportowani do Warszawy w sposób tak znakomicie zorganizowany, przekazy-
wani od chłopa do chłopa, od wsi do wsi, karmieni, przetrzymywani, potem przewożeni, a było
ich sześciu, jakimiś niemieckimi ciężarówkami przez granicę GG. Wszystko to ich cieszyło i bawi-
ło. Ale jak się bawił konwojent ich, oficer AK, który wiózł ich już na terenie GG pociągiem? Wśród
tłumu szmuglerek, bab z mięsem, jajami i wędliną, którym musiał odpowiadać na pytania: „Co to
za jedni, tacy ładni i nic nie mówią?” - „Wszystko niemowy”.
Z Pikuniem udała nam się jedna sprawa nadzwyczajnie podczas jego pobytu u nas. Powiedział
nam kiedyś, że u niego w St. Andrews, przed wojną, byli na wymianę studenci, młodzi Duńczycy.
Mamie przyszła do głowy pewna myśl. Poprosiła do nas panią Astę Gąsiorowską, która była
Dunką. Pani Asta zabrała od Teresy nazwiska tych jego znajomych i przez swoją rodzinę w Danii
odnalazła ich. I tak całym łańcuchem ludzi poszła do rodziców Teresy w Szkocji wiadomość o
tym, że żyje i gdzie jest, i tą samą drogą nadeszła z powrotem, krótka oczywiście, mglista, przez
wymyślne szyfry wieść od jego rodziców, że otrzymali i że są szczęśliwi. To był naprawdę maj-
stersztyk, z którego cieszyliśmy się wszyscy.
Kontaktów ze światem było tak mało, że nie bardzo już było wiadomo, czy on tam gdzieś jeszcze
istnieje. Przyszedł raz list z Kanady od Wiktora Podoskiego, rzewny, zasmarowany na czarno
przez cenzurę niemiecką. Prosił mnie w nim o przesłanie mu kłoska z polskich pól dla złagodze-
nia tęsknoty. Biedny, dobry Podoski, nigdy mnie bardziej nie rozzłościł, jak tym jednym kłoskiem.


221

Za to nasza złota Maria Pulcini przysłała raz i drugi wspaniałą, mądrą paczkę, pełną rzeczy luksu-
sowych, może nie najpotrzebniejszych materialnie, ale koniecznych dla przypomnienia o świecie,
do którego należało się kiedyś i może kiedyś jeszcze się dopłynie. W tych paczkach były jedwabne
pończochy, mgiełkowe szaliki, kupony cudnych jedwabi, to, o czym zupełnie się nie myślało, a co
było takie śliczne. W końcu miałam dwadzieścia parę lat. Wiem, co o tym myślała Haneczka
Szczepkowska, ale w tych sprawach nie zgadzałyśmy się.
Zaniedbanie siebie nikomu do niczego dobrego nie służyło. Zresztą w księgarni musiałam wyglą-
dać przyzwoicie. Było tam zawsze pełno ludzi, znanych i nie znanych, prawdziwych klientów,
którzy przychodzili kupować książki, kolporterów prasy i wydawnictw nielegalnych, inspekto-
rów z BIP, którzy przychodzili od czasu do czasu sprawdzać, co księgarnia ma z tych druków na
swoim składzie, szperaczy, którzy nic nie kupując, tkwili w książkach dla samej przyjemności
brania ich do ręki, przerzucania, przebywania w ich bliskości. Lubiłam bardzo tych, którzy nieru-
chomieli nad albumami i tekami reprodukcji, ci przychodzili tu ze swoimi tęsknotami, z pamięcią,
ze wspomnieniami dawnych zachwytów, dawnych podróży. Mamę zresztą widziałam nieraz nad
reprodukcją „L’Homme au gant dechirŠ” Tycjana. Ten cudowny portret młodzieńca oczarował ją
w pierwszej młodości. Mówiła mi: „Wiesz, tatuś był o niego zazdrosny”. Kiedyś przyjechała z
Krakowa Elżunia Osterwianka. Rozeszła się z Gutkiem Nowotnym, bo się zakochała bez pamięci
w muzyku Alojzym Klucznioku, bardzo zdolnym, Ślązaku z pochodzenia. Mówiła mi, że jest gru-
by, brzydki, ma tłustą cerę i że ona bez niego umrze. Mieszkali już razem, więc żyła i była szczę-
śliwa. Przyszła do księgarni i przyprowadziła ze sobą dość milczącego młodego człowieka, Jerze-
go Padlewskiego, bardzo, uderzająco pięknego. Miał oczy jak mokra emalia, takie oczy mają cza-
sem Rosjanie, Ormianie czy jacyś ludzie z Południa. Pani Beer miała takie mokre oczy. Okazało
się, że jego matką jest Rosjanka. Elżunia zostawiła mi go w księgarni, a on potem zaczął przycho-
dzić tam często. Czasem prędko stworzy się między ludźmi takie delikatne porozumienie, zgod-
ność, radość z rozpoznania wspólnego spojrzenia, i to może, ale nie musi być początkiem uczucia,
a nawet piękniej, jeśli pozostaje tylko przyjaźnią. Cieszyłam się, ile razy go zobaczyłam, mieliśmy
w tych podłych czasach zupełne do siebie zaufanie. Po pewnym czasie powiedział mi, że nie na-
zywa się Jerzy, tylko Roman. Brat jego Jerzy ukrywał się i zamiana dokumentów dawała obu ja-
kieś alibi. Jerzy był architektem, uczniem czy asystentem Pniewskiego, a Roman skończył kon-
serwatorium w Poznaniu, gdzie jego rodzice do wojny mieszkali. Jego matka, którą uwielbiał, była
doskonałą pianistką, teraz mieszkali wszyscy po wysiedleniu w Warszawie, poza Jerzym, oczywi-
ście. Prędko potem Jerzy został aresztowany, przypadkowo zresztą i nie w sprawie, z powodu
której się ukrywał, ale zaraz został rozpoznany i dołączony do procesu, który się przygotowywał.
Była to sprawa bardzo ciężka, wszyscy oskarżeni Polacy osadzeni zostali w Moabicie w Berlinie, a
proces miał się toczyć przed Najwyższym Trybunałem Rzeszy. Każdy z oskarżonych miał obrońcę
z urzędu, który nic pewnie nie mógł zmienić, ale nadawał procesowi pozory legalności. Obrońca
Jerzego przyjeżdżał do Warszawy kilkakrotnie i widział się z rodziną. Chodziło o przekazywanie
tajemnic wojskowych przez wyższych ofcerów sztabu niemieckiego poprzez Polaków - do Anglii.
Były tam oskarżone czterdzieści dwie osoby, w tym dwie kobiety. Roman nie miał nadziei na ura-
towanie brata. Sam był bardzo głęboko w konspiracji w Oddziałach Specjalnych, czyli „Osach”.
Zarabiał swoją muzyką, był członkiem sekstetu smyczkowego Eugenii Umińskiej, występującego
w kawiarni Woytowicza na Nowym Świecie. Chodziłam tam często, te strzępy muzyki usłyszane
to tu, to tam, na koncercie u Woytowicza albo z płyty, były szczęściem i świętem. Wiedziałam, że
Roman grał wieczorami w restauracji „Gastronomia”, ale on o tym taperskim graniu na fortepia-
nie nigdy mi nie mówił. Rozmawialiśmy godzinami, kiedy tylko on mógł przyjść do mnie, zawsze
albo o jego bracie w Moabicie, albo o wojnie, o wojnie, o wojnie.


222

Byliśmy wszyscy już nie pogrążeni w niej, ale ona nam się zamknęła nad głową zupełnie. Miesią-
ce, lata przebywaliśmy w niej, jak ktoś, kto pozostaje tak długo w ogłuszającym huku, że już go w
końcu nie słyszy i nie pamięta ani nie wyobraża sobie innego stanu. Churchill zapowiada kiedyś
jakieś jej zakończenie, ale to tak, jak w tym dowcipie ciotki Anieli: „Po wzburzonym morzu płynie
statek, a schorowany, zawymiotowany pasażer, uczepiony przy burcie, pyta słabym głosem prze-
chodzącego kapitana: „Panie kapitanie, czy to, co tam daleko widać, to już ląd?” - „Nie, proszę
pana - odpowiada kapitan - to horyzont”. - „Ach, horyzont - mówi udręczony pasażer - dzięki
Bogu i za to”.
Jaracz już nie mieszka u pani Poli, zakończył swoje wspaniałe występy wieczorne czytaniem nam
przez wiele wieczorów „Na skalnym Podhalu”. Trudno opisać urodę tego czytania.
Pani Pola została aresztowana, biedna, mała, chora na wątrobę pani Pola, staramy się podać na
Pawiak jakąś paczkę, pomaga w tym pani Szajerowa, która mieszka niedaleko na Brzozowej i tymi
paczkami się zajmuje.
Była u nas panna Stefania Sempołowska i zostawiła mamie swój testament. Źle się czuje i źle wy-
gląda, ale zawsze w swojej ogoniastej czarnej sukni. Wracałam niedawno do domu i na placu
Zamkowym na rogu Świętojańskiej kupowałam u baby z kosza precelki. Ręce miałam zgrabiałe
od mrozu i upuściłam pięćdziesiąt groszy, które gdzieś się po chodniku potoczyły. Jakiś pan po-
dał mi je i powiedział, że mieszkamy obok siebie, bo nawet byłam kiedyś u niego na herbacie z
Bronkiem. Nie poznałam go przez mój krótki wzrok, ale poszliśmy dalej do domu na Brzozową
razem. Bronek nocował wtedy u swoich rodziców na Lwowskiej, bo wielkie mrozy zmusiły nas
do zacieśnienia się w jednym pokoju stołowym, przy największym trociniaku. Paliło się tylko w
kuchni, gdzie spała Halina, i tu, gdzie my z mamą. Ten pan sąsiad przyszedł do nas wieczorem,
powiedział, że nasz Kiopek odwiedza go w jego mieszkaniu, przeciskając się za kolumną, dzielącą
nasze balkony. Dziwne miał oczy ten pan, raz niebieskie, a raz czarne.
Mrozy trwały, z Bronkiem zaczęło się coś w rodzaju nowego narzeczeństwa. Spotykaliśmy się w
dzień na obiedzie, szliśmy na spacer albo na koncert, albo czasem do kawiarni, potem odprowa-
dzał mnie do domu i przed godziną policyjną wracał do rodziców. A sąsiad przychodził wieczo-
rem na herbatę i moje życie zaczęło się komplikować.
Byłam kiedyś na Żoliborzu u Marysi i wracałam dość wcześnie, było jeszcze jasno, zobaczyłam z
wiaduktu nad Dworcem Gdańskim stojące w dole na peronach bardzo długie składy pociągów
towarowych i tłum ludzi na peronach. Bił stamtąd w górę wielki hałas głosów i krzyku i nieustan-
ne wrzaski niemieckie. Stałam oparta o balustradę i patrzyłam, i nie mogłam uwierzyć. Zbita masa
ludzi, Żydów, całe rodziny z walizami i tobołami, dzieci ciągnięte i niesione na rękach, małe
dziewczynki kolorowo ubrane w czapeczki i kokardy we włosach, starzy, siwi i brodaci, wszyscy
jedni za drugimi szybko posuwali się wzdłuż wagonów i wsiadali do nich, pchani i upychani
trzymanymi poziomo przez Niemców karabinami. A kiedy wagon napełnił się ludźmi tak, że nie
można było zasuwać drzwi, kiedy je wreszcie zatrzaśnięto i założono antabę, w szpary między
deskami żołnierze wsuwali bagnety i dźgali nimi tych wewnątrz zamkniętych. Widziałam małą
dziewczynkę ze splecionym czarnym warkoczykiem, którą wciągnięto ostatnią do zamykanego
wagonu i zaraz potem Niemiec wsadził w te drzwi białe ostrze, a przecież ona tam stała, tuż z
drugiej strony. Tych ludzi były tłumy, tłumy. Wiozą ich gdzieś na wschód, podobno wywieziono
doktora Korczaka z dziećmi.
Przyszedł do nas pewnego dnia nasz najmilszy doktór Marceli Landsberg. Nie mieliśmy o nim od
bardzo dawna, od początku wojny, żadnych wiadomości. Teraz był u nas i opowiedział swoją


223

historię. Przez pierwszy okres wojny był z rodziną we Lwowie, ale kiedy można było wrócić do
Warszawy, zrobił to. Opowiadano wtedy, że na jakimś moście ludzie idący do Lwowa do bolsze-
wików i ludzie idący ze Lwowa do Generalnej Guberni mijając się pukali się wszyscy bez wyjątku
w czoło. Kiedy zamykano getto, dwie córki doktora zostały po stronie aryjskiej, a on z żoną pozo-
stał w dzielnicy żydowskiej. Jego żona niedługo umarła z nędzy i rozpaczy, on został tam sam.
Chodził, włóczył się po tych strasznych ulicach, sypiał byle gdzie, aż pewnego dnia podszedł do
bramy getta i stanął tam, patrząc w stronę aryjską, gdzie były jego córki, których już nie miał zo-
baczyć. Kiedy tak stał, podszedł do niego strażnik szaulis i powiedział: „No co, chciałbyś tam
pójść, co?” A doktór Landsberg odpowiedział: „Chciałbym”. Nie bardzo się nawet zdziwił, jak
usłyszał, że tamten powiedział: „No to idź”, bo jasne było, że kiedy zrobi kilka kroków za bramę,
szaulis strzeli mu w plecy, czyli zabije przy próbie ucieczki, ale strażnik nie strzelił. Doktór szedł
przed siebie, ciągle czekając na strzał. Doszedł tak spokojnie do nas. Była to naprawdę wielka dla
nas radość.
Panie Kępińskie i pani Zosia Tramontano zabrały doktora do siebie, a do nas przychodził na obia-
dy. Mama częstowała go i namawiała do jedzenia, bo był bardzo chudy. Później doktór powie-
dział do mamy: „Pani Anno, pani mnie tak mile zapraszała: „Jeszcze kawałeczek kury, proszę”, a
ja bym całą tę kurę pożarł z łapami i z dziobem, gdyby było można”. Trzeba było jednak umieścić
go gdzieś na stałe, wyrobić kenkartę i znaleźć jakąś pracę. I znalazło się miejsce dobre i dość pew-
ne. Na Żoliborzu we własnej willi mieszkał bardzo bogaty stary pan, trochę zdziwaczały neura-
stenik. Doktór Landsberg został tego starucha pół felczerem, pół służącym, pół przybocznym le-
karzem. Ten stary musiał się domyślać prawdy i korzystał trochę nieładnie z sytuacji, ale w końcu
doktór Marceli miał dach nad głową, utrzymanie i papiery. A stary wspaniałą lekarską opiekę.
Była tam trochę niepewna kucharka, której doktór nie bardzo ufał, ale w końcu nic się nigdy złego
nie stało.
Wszyscy dawni pacjenci doktora Landsberga powoli dowiedzieli się o nim i od czasu do czasu u
pani Hali Skoczylasowej zaczęły się odbywać spotkania. Były to herbatki, na które zjawiali się
Szczepkowscy, pani Reymontowa, my, Osterwa, dopóki był w Warszawie, inne osoby potrzebują-
ce pomocy lekarza.
Wszyscy siedzieli przy stole i zjadali wspaniałe wypieki pani Hali, która nawet z fasoli potrafiła
upiec doskonały tort migdałowy. Przez płoty i ogródki Żoliborza przychodził doktór Landsberg.
Trzeba było przedtem zadzwonić do niego, do pana Marka, bo takie miał imię w papierach, i po-
prosić go, żeby się zwolnił i przyszedł. Kiedy już nacieszyliśmy się nim i narozmawiali, zabierał
każdego z nas po kolei na górę do pokoju Marysi, tam badał i wypisywał nazwy lekarstw na pa-
pierkach. Nie były to oczywiście recepty, ale mieliśmy na Rynku Starego Miasta, tuż przy rogu
Zapiecka i Świętojańskiej, zaprzyjaźnioną aptekę Skowrońskiego, a w niej najmilszą panią Funię
Urbańską, panią prowizor z bożej łaski, która wszystko realizowała i spod ziemi znalazła każdy
lek.
Pewnego razu, kiedy ja właśnie byłam badana przez doktora, bo miałam koszmarne uczulenie z
awitaminozy i puchłam nieoczekiwanie w rozmaitych miejscach, więc właśnie wtedy wszedł bla-
dawy Stefan Leszczyński, mąż Marysi, i powiedział, że trzy wozy Gestapo zatrzymały się przed
domem i żandarmi z cywilami wchodzą do ogródka. Ledwo zdążyliśmy zlecieć na dół i usiąść
przy podwieczorku, kiedy oni z wrzaskiem zaczęli nas legitymować. Pomyślałyśmy obie z Mary-
sią, że ze zdenerwowania nie pamiętamy nowego nazwiska doktora Landsberga, ale Niemcy roz-
lecieli się po domu szukając jakichś dwu osób nie znanych nam. Stefanowi przyszła do głowy ge-
nialna myśl - zapytał Niemców, a mówił, jedyny z nas, dobrze po niemiecku, czy wiedzą, że w


224

Warszawie są dwie, a może nawet trzy ulice Górskiego. Jedna tu właśnie, a inne w innych dzielni-
cach miasta. Niemcy powrzeszczeli i odjechali. Wtedy my wszyscy rzuciliśmy się do książki tele-
fonicznej szukać nazwiska tamtych i znaleźliśmy je, na ulicy Górskiego 4, tak samo jak tu. Stefan
nakręcił numer i powiedział tylko: „Proszę natychmiast wyjść z domu, jadą do panów goście”.
Któregoś dnia rano zadzwoniła pani Zosia i na moje pytanie o zdrowie zmienionym głosem po-
wiedziała: „Ach moja droga, dzieje się ze mną coś strasznego, mam dużą gorączkę, zupełnie nie
spałam”. „Czy była pani u doktora?” - zapytałam z bijącym sercem, mając oczywiście na myśli
Churchilla. „Naturalnie, zaraz jak się to zaczęło, powiedział, że mam w zębie ropę w kanale i że to
poważna historia”. Odłożyłam bez słowa słuchawkę, poszłam do mamy pokoju i naprawdę drżąc
i płacząc, powiedziałam jej: „No więc nareszcie, zaczęło się, rozpoczęli inwazję, płyną przez kanał
La Manche, ropa, rozumiesz, flota, Churchill o tym ogłosił, pani Zosia sama słuchała”. Ubrałyśmy
się czym prędzej i pognałyśmy do pani Zosi. Otworzyła nam zbolała i fatalnie spuchnięta, miała
naprawdę zapalenie okostnej i ropę w kanale trzonowego zęba.
Każdy ma teraz u siebie wielką mapę Europy i Rosji i wyznacza na niej szpileczkami ruchy wojsk
na froncie, a front cofa się, oblężenie i upadek VI Armii niemieckiej pod Stalingradem jest obcho-
dzone jak święto. „Kaputt” widzi się na każdej ulicy. Nasza mapa wisi na wewnętrznej stronie
drzwi spiżarni, jest doskonała, najmniejsze miejscowości odnajdujemy na niej z łatwością i wbija-
my z lubością szeregi szpileczek, cofające się, cofające się bez ustanku. Front jest jeszcze daleko,
ale zbliża się jednak, co widać po nocnych alarmach lotniczych. Zdarzają się coraz częściej. Wycie
syren wyciąga nas z łóżek, mama w szlafroku, z czarnym warkoczem na plecach, z papieroskiem
w troszkę drżących palcach spaceruje dookoła stołu, a papieros się nie pali, bo zapałka się trzęsie.
Od 1939 roku mama boi się bomb, z najwyższym trudem opanowuje się, kiedy to wycie się rozle-
ga. Nie pozwala mi wyjść na podwórze ani na balkon, gdzie odbywają się towarzyskie spotkania i
rozmowy. A ja mam zawsze ochotę wyjść, bo jest to jeszcze jedna dodatkowa okazja do zobacze-
nia się z panem rotmistrzem Czyhirynem, sąsiadem.
Wszystko komplikuje się coraz bardziej dla mnie i dla Bronka, który nie wie, co się dzieje. Ja też
nie wiem, tyle, że w tej strasznej plątaninie okrutnych spraw wojennych mam chwile błogosła-
wionej radości, nie znanej, zapomnianej od tak dawnych czasów, a nawet chwile szczęścia. Wiem
już, że pan ten pracuje w konspiracji bardzo głęboko, choć nic o tym nie mówi. Ale żegna się cza-
sem ze mną, wyjeżdżając „na kilka dni”, jakby się coś miało skończyć na zawsze, a powitanie jest
łaską i darem losu. Czasem wieczorem mówi mi, że chociaż będzie alarm, to mama może nie
wstawać. Te niegroźne alarmy to przeloty aliantów i naszych samolotów ze zrzutami ludzi i broni.
Leżę i słucham tego pulsowania gdzieś bardzo wysoko - co za szczęście wiedzieć, że to oni.
Bolszewicy też nadlatują na Warszawę, ci za to zrzucają bomby na dworce i mosty, ale ogromnie
niecelnie. Zawalili Krakowskie Przedmieście i aptekę Wendego z kilkoma kamienicami, celując
pewnie w most Kierbedzia i Zjazd. Ich bomby upadły także na plac Unii i róg Śniadeckich i Mar-
szałkowskiej.
Byłam raz w nocy na Rynku Starego Miasta, kiedy rozpoczął się ten ich nalot, w kamienicy Towa-
rzystwa Wydawniczego w mieszkaniu państwa Nikodemskich. Wszyscy postanowili zejść do
piwnicy, ale ja byłam bardzo przeziębiona i wolałam już nalot i niekonieczną bombę niż nieunik-
nione zapalenie płuc w zimnej i wilgotnej piwnicy. Zostałyśmy więc na górze. Przed nalotem bol-
szewicy zrzucali na miasto flary, jakby wiązki rakiet, które zawisały nieruchomo w powietrzu
niby przepiękne żyrandole, oświecając jaskrawo złotym światłem wielką przestrzeń miasta. Sta-
łam w oknie na pierwszym piętrze i patrzyłam na to zjawiskowo piękne widowisko. Okna Rynku
były zaciemnione, ale wszystkie złocenia, metalowe okucia, cała polichromia świeciła, drżała i


225

gorzała od światła flar, a to światło nie było nieruchome, więc i cienie poszerzały się i zmieniały
swoje miejsca, cała ta pusta przestrzeń, plac i kamienice żyły, lśniły i same dla siebie piękniały w
miarę powolnego przesuwania się flar. Bomby spadały gdzieś dalej, samoloty odleciały, artyleria
przeciwlotnicza umilkła, tylko czarne niebo przeciągnięte było bladymi smugami po wybuchach
pocisków, rozdmuchiwanymi przez wiatr. Powoli ten przepiękny królewski spektakl zaczął ga-
snąć, ale taki pokaz piękności samego miasta, bez ludzi, dla nikogo - tego nigdy nie da się zapo-
mnieć.
Zaczyna się coraz ciężej dziać w dzielnicy żydowskiej. Wybuchają tam co dzień strzelaniny, oni są
zorganizowani i zdecydowani na wszystko. Przerzuty broni idą stąd do nich kanałami. Dzieje się
coraz więcej, co dzień i co noc. Było odbicie więźniów z karetki Gestapo na Długiej pod Arsena-
łem. Ci, którzy się uratowali, zostali przeprowadzeni przez nasz dom na Brzozowej. Coraz cięższe
są walki w getcie, Niemcy rzucają tam coraz więcej wojska i nie mogą dać rady, ale to jest zagłada
tych ludzi i miasta. Stoi tam wielki czarny słup dymu, który pochyla się i kładzie na nas, kiedy
wiatr powieje z zachodu.
W tym gęstym burym powietrzu fruwają jak motyle większe i mniejsze skrawki spalonych papie-
rów, strzępy kart książek spadają chwiejąc się przed oczami, podmuch wiatru skręca je na chod-
nikach w czarne wiry. Jakże tu żyć, zachować te pozory normalności, o które dbam jak o coś bar-
dzo ważnego. Jak udawać, że nic się nie dzieje albo że nie wiem, że się coś dzieje, jak wstawać
rano z normalnego łóżka, myć się, ubierać, iść na śniadanie, kiedy tuż obok, w zasięgu wzroku,
węchu, słuchu toczy się ta okrutna i wspaniała wojna. Ludzie mówią, że widzieli, jak matki rzuca-
ły z okien płonących domów swoje malutkie dzieci. I wszędzie, gdzie Niemcy nogę postawią, mu-
si się toczyć z nimi wojna o godność i wolność, bo z nich, jak z ich miotaczy ognia, wybucha, wyla-
tuje natychmiast dziki kłąb nienawiści, zbrodni i pasji niszczenia. Niech mi nikt nie nazywa ich
faszystami, nazistami, hitlerowcami - to są Niemcy - zorganizowani, posłuszni, ochoczy morder-
cy.
Dawniej znałam rozmaite uczucia, ale nie wiedziałam, co to jest nienawiść. To było jak jakiś kraj, o
którym słyszałam, czytałam, ale którego nie znam i pewnie nigdy nie poznam, bo leży daleko i nic
mnie tam nie zaprowadzi. A teraz to jest we mnie, w środku, jak zapalny stan, choroba jakiegoś
narządu. Czy będzie można kiedyś wyzdrowieć, zapomnieć, przestanie to kiedyś jątrzyć się i
uwierać? Z każdym dniem tej nienawiści przybywa, ona pokrywa już ich wszystkich bez wyjątku,
ale co zrobić z ich muzyką? To ona właśnie, ich muzyka, daje nam dziś pomoc i siłę, i chwile ulgi,
a nawet czystej radości.
Roman Padlewski przyszedł i przyniósł rzeczy przekazane mu po bracie Jerzym po wykonaniu na
nim wyroku śmierci. Obrońca z urzędu obiecywał, że Jerzy Padlewski jako oficer nie będzie ścięty
toporem, lecz rozstrzelany, ale ta obietnica nie została dotrzymana. Te pamiątki to książka do na-
bożeństwa, na marginesach jej Jerzy codziennie pisał listy do rodziców i Romana. I jeszcze kalen-
darz, który sam sobie wyrysował, gdzie dzień po dniu skreślał daty zbliżające go do wykonania
wyroku. Roman nie chciał oddać tego od razu rodzicom i zostawił obie rzeczy u mnie.
Także nie powiedział im o ścięciu ich syna.
Kiedy siedział u mnie z twarzą zakrytą rękami, a ja nie odzywałam się, bo co mogłam mu powie-
dzieć na pociechę - wpadła do nas znajoma, której ojciec został aresztowany. Wrzeszczała, że Po-
lacy kradną paczki przekazywane na Pawiak, że przez Polaków ojciec jej nie dostaje nic, że tylko
Niemcy są uczciwi i solidni, że gdyby nie jej znajomi Niemcy, ojciec umarłby z głodu, że ona, cór-
ka, tylko do Niemców ma zaufanie, a w ogóle owija ich sobie wszystkich dookoła palca. Starałam


226

się ją uciszyć, potem zamknąć jej gębę, patrzyłam z rozpaczą na Romana, który u mnie, pod moim
dachem słuchał takich rzeczy. Ona wykrzykiwała nadal swoje świństwa, aż wypchnęłam ją za
drzwi. Roman powiedział: „Przepraszam, to ja powinienem był ją wyrzucić, przepraszam, że pani
tego słuchała”.
Potem ona przyszła do księgarni z prośbą, żeby pójść z nią do Maurycego Potockiego, który już
wiele osób skutecznie ratował i wyciągnął od Niemców. Chciała go prosić, żeby ratował ojca z
Pawiaka, nim go wywiozą. Poszłyśmy obie na Mazowiecką 4. Wyłożyłyśmy wszystko Potockie-
mu. A on odwrócony twarzą do mnie powiedział: „Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go
puścili, będę się z panią komunikował, ale pod jednym warunkiem, że będzie pani przychodziła
do mnie sama, bez tej osoby”. Tak też było. Niedługo potem przyszedł do księgarni nie znany mi
człowiek i powiedział, żebym się postarała, aby ona nie przychodziła do księgarni zbyt często,
żeby po prostu nie widywano jej u nas. Ojciec jej po kilku miesiącach wyszedł z więzienia, wymi-
zerowany i chory.
Roman Padlewski przyniósł mi do księgarni sporą paczkę.
Były tam broszury w szaroniebieskich okładkach napisane przez Narcyza Kwiatka. Tytuł był dość
nieefektowny i mało aktualny, coś w rodzaju kwestii nauczania podstawowego w powiatach li-
tewskich, a data wydania była z roku 1932. Słowem, broszurka, jakich miliony przeciągały przez
księgarnię w masie książek kupowanych całymi księgozbiorami z rąk prywatnych. Roman spie-
szył się, powiedział: „Schowaj to, ale jak masz kogoś zaufanego, to sprzedawaj, ale uważaj, mogą
tego szukać”. I poszedł. Nie zdążyłam paczki rozwiązać i przeczytać broszury, kiedy przyszedł do
księgarni pan w średnim wieku, godnie i miło wyglądający. Kiedy zapytałam, czym mogę mu
służyć, powiedział, że szuka broszury Narcyza Kwiatka i podał tytuł. Było to tak prędko po do-
staniu tej paczki, że pomyślałam, że to znajomy Romana. Ale Bóg czuwał nade mną i chociaż miał
inne sprawy na głowie, nie pozwolił mi się zawahać nawet na chwilę. Spojrzałam w czyste oczy
tego pana i zapytałam o datę wydania. Kiedy podał mi ją, powiedziałam, że wszystkie broszury
leżą na wielkim okrągłym stole, co prawda nie poukładane, ale niechby zechciał przejrzeć je, to
może i tę swoją znajdzie. Zobaczyłam, że nie jest zadowolony i powiedział, że tam jej na pewno
nie ma. Ta rozmowa trwała dosyć długo, ja bezradnie rozkładałam ręce, on upierał się, aż wresz-
cie poszedł.
Kiedy Roman znowu był w księgarni, zapytałam go, czy to on przysłał mi tego klienta. Zdener-
wował się szalenie i piętnaście razy pytał mnie, czy aby na pewno tamten nie domyślił się niczego.
Prowokator może mieć taką miłą twarz, okazuje się.
Przychodzili zresztą może i poczciwi ludzie, ale głupi. Wiele razy starsza pani albo zacny pan od-
prowadzali mnie w kąt księgarni i szeptem pytali: „Proszę pani, gdzie jest teraz pani Mortkowi-
czowa i jak można by się z nią zobaczyć?” Z drewnianą twarzą odpowiadałam im wtedy: „Nie
wiem, proszę pana, pewnie w getcie”.
Mama i pan Nikodemski jeździli do pani Janiny i Hanki co miesiąc, on z pieniędzmi i rozlicze-
niami księgarnianymi, a mama z przyjaźni i chęci rozerwania trochę jednostajnego trybu życia
tych pań. Ono było jednostajne między wpadkami, kiedy trzeba było na łeb, na szyję płacić szan-
tażystom i przenosić obie panie w inne miejsce, czasem zmieniając im także papiery. Sumy były
zwykle duże, faceci twardzi, ale nie związani z policją ani Gestapo. Większe sumy pożyczał pan
Czyhiryn, on też pomagał w papierach i kenkartach. Było też kilka kobiet, które odważnie i z czys-
tych i szlachetnych pobudek pomagały, przenosiły i znajdywały nowe schronienia dla pani Jani-
ny. Była to pani Grabowska z Piastowa, pani Muszka Jansowa, a przedtem te zacne siostry ze Żbi-


227

kówka. Ci ludzie, którzy chcieli się z paniami Mortkowiczowymi widzieć, mogli mieć najzacniej-
sze intencje, ale nie wolno było oczywiście narażać niepotrzebnie obu tych pań. Mama nie zawsze
mówiła mi, że do nich jedzie, raczej po powrocie albo wcale, dopiero od Nikodemskiego dowia-
dywałam się o tych wizytach. Mama to było właściwie co innego, bo wynikało to z dawnej przy-
jaźni i poczucia obowiązku. Ale pan Henryk Nikodemski, mało znając panią Janinę i Hankę, wziął
na siebie na całą wojnę opiekę nad nimi i dbał o nie niezmiennie.
Z moimi dawnymi przyjaciółkami widywałam się rzadziej. Nie bardzo rozumiały, co się ze mną
dzieje, tak zresztą jak i ja sama. Byłam, zdaje się, głęboko, szczęśliwie, niespokojnie, burzliwie za-
kochana. Telefon stał się dla mnie czymś w rodzaju bożka, okrutnego i błogosławionego równo-
cześnie. Te wyjazdy poza Warszawę, niewiadome sprawy, niebezpieczeństwo, chwile, które mo-
gły być zawsze ostatnie, i radości, i ulgi - to wszystko mieściło się jakoś w tej wojnie logicznie i
pasowało do niej. Człowiek stojący na boku tych spraw nie mógł być wtedy dla mnie ważny.
Widywałam czasem Marysię Leszczyńską i Basię Lisowską. Haneczka Mickiewiczowa mieszkała
w Milanówku z rodzicami i mężem, Adamem Mickiewiczem. Elżunia Osterwianka była w Kra-
kowie.
Haneczka opowiadała, że mieszka u nich teraz pan mecenas Leon Czeszer, ostatni mąż pani Lili
Reymontowej. Pan Czeszer był radcą prawnym pani Lili, która ubóstwiała interesy i miała do tych
rzeczy fantastyczne zdolności. Pamiętam, jak pani Hala Skoczylasowa jeszcze przed wojną dzwo-
niła do mamy i zawiadamiała ją, że Lila właśnie sprzedała z zyskiem majątek ziemski, a kupiła
cukrownię i hodowlę owiec, a po niedługim czasie już nie miała cukrowni, tylko kamienice w cen-
trum Warszawy, co potem zamieniała na młyny parowe. Adwokat był do tych spraw bezustannie
potrzebny, więc pani Lila wyszła za mąż za mecenasa Czeszera, zresztą przystojnego i eleganckie-
go pana. Wszyscy go lubili, chociaż troszkę to małżeństwo ludzi zdziwiło.
Ale w końcu nie każdy zaraz musi być narodową wdową do końca życia. Tyle tylko, że z wybu-
chem wojny pani Lila przypomniała sobie, że mecenas Czeszer jest Żydem. Wystąpiła wobec tego
do Sądu Arcybiskupiego przy Kurii Warszawskiej o unieważnienie małżeństwa. Jako powód po-
dała, że małżeństwo to było „non consumatum”, a na świadka podała panią Halę Skoczylasową.
Pani Hala przyszła do nas z rozprawy w Sądzie Arcybiskupim trzęsąc się ze wściekłości. „Na co ta
Lila mnie naraża, ja, starsza osoba, mam odpowiadać przed sześcioma klechami, czy Lila z Cze-
szerem „consumatum” czy nie! Para starych ludzi, już to małżeństwo było komiczne, a co dopiero,
czy „consumatum”!” Rzeczywiście było to wszystko dość niesmaczne, zwłaszcza z uwagi na czas
i okoliczności.
Pani Lila przywiozła Szczepkowskim chorującego Czeszera i, o ile wiem, nie odwiedzała go zbyt
często, dając mu czasem w prezencie słoik powideł czy butelkę soku. Grała przy okazji w bridża,
bo przepadała za tym. Opowiadała Haneczka, że raz podczas rozgrywania partii podeszła do sto-
lika i poprosiła, aby ten, kto wygra, przeznaczył pewną sumę na utrzymanie domu jakichś sierot
po oficerach czy podobny cel, na który Haneczka zbierała od wszystkich pieniądze, drobne prze-
ważnie sumy. Położyła, prosząc o datek, listę kwot uprzednio już zebranych na blacie stolika bri-
dżowego. Pani Lila, grubo wygrana, trzepnęła ręką w papier, zrzucając go na ziemię, i swoim
cienkim głosem zaczęła krzyczeć: „Nic ode mnie, żadnych wyłudzeń, co to jest, ja nie dam ani
grosza!” Żałowałam tylko, że nie było mnie przy tej scenie i nie widziałam tego, co potrafiła za-
grać Haneczka, rozdęte chrapy, zaciśnięte usta, płomienie w oczach. Hanka minęła się z powoła-
niem, babka Rywacka, dziadek Morozowicz, pani Marzunia, jej matka, także przecież aktorka -
ten cały aktorski spadek kłębił się w niej i burzył i przy każdej okazji wybuchał ze wspaniałą siłą.
Spokojny Adam patrzył na te teatra łagodnie i jakby z odległości.


228

Wracając do pani Lili, nosiła ona na sobie duży zamszowy worek, w którym były kamienie szla-
chetne. Wisiało to na długim rzemyczku pod suknią i zwisało aż między kolanami. Nigdy tego nie
zdejmowała. Ale inne walory i precjoza poumieszczała w skrzynkach z pelargoniami u państwa
Szczepkowskich, pod ziemią, a także w ogrodzie pod drzewami w ich willi przy ulicy Spacerowej
20. Kiedy dowiedziała się w Warszawie, że u Szczepkowskich i Mickiewiczów była rewizja, przy-
jechała natychmiast do Milanówka i nieprzytomna z niepokoju pytała od progu, czy aby jej złoto
nie zginęło. Haneczka odpowiedziała jej spokojnie, że ani ukrytego złota, ani broni na szczęście
nie znaleźli. Ale w końcu wszyscy tę panią Lilę, razem z jej złotymi loczkami, różowymi dziew-
częcymi sukienkami, skąpstwem i cieniutkim perlistym śmieszkiem, lubili.
Lato było upalne. Niemcy z naszego domu w Konstancinie wypatroszyli wszystko, zostały tam
tylko dwupiętrowe prycze i umywalki w każdym pokoju. Zresztą raz zwalali się tam całym od-
działem, raz nie było nikogo, potem znów mieszkało kilku oficerów, a kiedy indziej Gestapo. W
zasadzie nie wolno tam było wchodzić nikomu poza Władkiem Sochą, Helenką i Felusiem, ich
synem. Ale raz przechodząc wzdłuż płotu zobaczyłam, że róże na klombie mają liście pozwijane
przez mszyce i jakieś paskudne oprzędy. Weszłam więc do ogrodu, stanęłam na klombie i zaczę-
łam - chociaż tego nienawidzę - czyścić palcami zaatakowane przez mszyce liście i pędy. W pew-
nej chwili podniosłam głowę i zobaczyłam, że w otwartym oknie pokoju mojego ojca stoi oficer
niemiecki w siodłatej czapie, z piersią pełną orderów i złotymi naszyciami na ramionach i ręka-
wach. Stał tam i przyglądał mi się. Ten widok w ojca oknie był, jakby we mnie ktoś rzucił kamie-
niem i trafił. Ale zaraz pomyślałam: „Zginiesz, zdechniesz, nie było cię tu i nie będzie, przeklęty”.
Niemiec parzył sobie widocznie właśnie kawę, bo w ręku trzymał mały rondelek i coś tam w nim
mieszał. Robiłam swoje przy różach, czekając na wrzask czy inną reakcję na moją zakazaną obec-
ność. Ale on wybrał co innego, domyślając się, że widocznie jestem z tym domem związana, skoro
dbam o róże. Kiedy mimo woli podniosłam głowę, żeby zobaczyć, czy on tam jeszcze jest - wychy-
lił się, przechylił rondelek i czarna struga spłynęła od okna aż na sam dół, do ziemi, po białej ścia-
nie. „W tym wypadku nie jesteś zbrodniarz, jesteś po prostu świnia” - powiedziałam do niego po
cichu. Ta smuga została, bo kawa plami jasny tynk.
Czasem, kiedy Niemcy opuszczali dom, można było znów tam wpaść, wymyć wszystko kwasem
solnym i pobyć na tarasie wieczorem, posłuchać cichego, co chwila, szumu liści, a potem ciszy
zupełnej i nagłego, bolesnego krzyku sówki, dalej i bliżej.
Ale i to nie zawsze się udawało. Któregoś wieczora mama krzyknęła nagle, że ktoś dobija się do
okna. Istotnie, szyby drżały, ale drżały także z drugiej strony, od tarasu i w łazience także. Wybie-
gliśmy na taras, byli u nas wtedy rodzice Wandy Wieszczyckiej, państwo Zielińscy. Nad Warsza-
wą stała różowa łuna, niebo rozbłyskiwało co chwila wybuchami, a na różowym tle wisiały te
złote wspaniałe flary. Widok był oszałamiający, czarne drzewa w naszym ogrodzie świeciły
sztucznie liśćmi od zachodniej strony.
Ale tam w Warszawie był Mieczyś, bałam się o niego, musiałam się bać bez ustanku, tylko ten
strach, żeby go nie zabiła bolszewicka bomba, miał w sobie element ulgi, bo podczas nalotu Ge-
stapo nie wyjeżdżało po ludzi, był to wtedy moment odpowiedni do załatwienia ważnych spraw.
Kiedy czasem w Warszawie wieczorem siedzieliśmy dookoła stołu i nagle w ciszę miasta poza
domem zaczynał się z daleka wciskać, nasilać mruczący warkot, mama milkła i nieruchomiała
słuchając, a ja tak samo jak ona. Po chwili, jak puszczona z powrotem scena filmu, ożywałyśmy
obie i mama mówiła z ulgą: „Nie, to nie samolot, to samochód”. A ja z tym samym westchnieniem
mówiłam: „Nie, to nie samochód, to samolot”. Bo ona bała się samolotów i bomb, a ja oddychałam
podczas nalotów czy alarmów, wiedząc, że samochód niemiecki wtedy nie przyjedzie.


229

Tego lata chodziliśmy często z Konstancina pieszo do Zalesia Górnego. Mieszkała tam rodzina,
która dla jakichś niejasnych przyczyn miała pozwolenie na posiadanie radia. Ojciec, różowy gru-
bas, pracował jakoby w jakimś ważnym przedsiębiorstwie. Obawialiśmy się trochę, że oni wszy-
scy są po prostu folksdojcze.
Ale zgadzali się słuchać z nami Londynu, co ich także obciążało. Jak to się stało, że poznaliśmy ich
i że można było mieć do nich na tyle zaufanie, nie wiem, chyba byli to znajomi pani, która prowa-
dziła w Zalesiu pensjonat. Ten pensjonat służył głównie AK, zajmującej okoliczne Lasy Chojnow-
skie, jako szpitalik, pralnia i punkt kontaktowy z miastem. Chodziliśmy tam często z Romanem,
do tego radia i do pensjonatu.
Roman opowiadał o ślubie u Świętego Aleksandra, na którym był i cudem uniknął aresztowania.
Był to ślub jego znajomych. Cały kościół został wygarnięty, młoda para, rodzice i wszyscy goście.
Przyszła także wiadomość o aresztowaniu „Grota”. Jakie ciężkie bez ustanku wiadomości - teraz.
Kiedy wychodziłam z księgarni i stałam na progu, ktoś powiedział przechodząc, głośno i przed
siebie: „Generał Sikorski nie żyje”. Ludzie dookoła stawali bez ruchu, a ten ktoś szedł i powtarzał
to raz za razem.
Znów ta bezsilna rozpacz i złość przeciwko losowi, jak w 1939 roku, jak po upadku Francji, dla-
czego ciągle w nas coś bije, przygniata i stara się osłabić? Na szczęście spoza naszych granic, w
obrębie których aresztowania, rozstrzeliwania, wywożenie do obozów, egzekucje uliczne stają się
jedynymi wiadomościami, które możemy sobie przekazać - te wiadomości, które przychodzą ze
świata, są dobre, coraz lepsze, tylko ciągle tak daleko od nas. Front wschodni nieodparcie prze-
suwa się na zachód, a alianci piorunująco wylądowali na Sycylii. Ale ciesząc się, po cichu myślę -
a Agrigento, Segesta, Selinunte, co się działo i dzieje, czy to już ma być koniec świata?
We wrześniu, kiedy byłyśmy już w Warszawie, rano zaszedł do nas Mieczyś i powiedział, że bar-
dzo prosi, abym zamknęła dziś księgarnię o czwartej i rozpuściła wszystkich pracowników, a sa-
ma poszła prosto do domu. Słuchałam go bardzo i we wszystkim, więc trochę po czwartej wy-
szłam pierwsza i przeleciałam się po Mazowieckiej. Na obu jej końcach stały gęsto, jak nigdy, rik-
sze, do których mało kto wsiadał. Poszłyśmy z mamą do domu, a wieczorem dowiedziałam się, o
co chodziło. Na Mazowieckiej 4 była średniej jakości knajpka, a raczej bar kawowy, nazywało się
to „Za kotarą”. W tej wąskiej i ciemnej kawiarni siedzieli przemieszani Polacy i bardzo często wy-
żsi oficerowie niemieccy.
Niektórzy przychodzili stale. Tego dnia na kilku z nich został wykonany wyrok. Z drzwi pusz-
czono serię z karabinu maszynowego, która załatwiła ich wszystkich, ale niestety dosięgła także
Bogu ducha winną kawiarkę za barem. Była to Maria Malanowicz-
Niedzielska, pierwsza Smugoniowa z „Przepióreczki”, z prapremierowego wystawienia tej sztu-
ki. Tyle mam fotografii robionych podczas prób, z ojcem, Osterwą i z nią.
Nie żyje także, nawet nie wiemy, co się stało, pani Anielusia Zagórska, miła, ładna, wesoła, z
czarną kręconą grzywką, bardzo przez nas wszystkich lubiana. Znów ten podmuch, który zabiera
ludzi dobrze znajomych, chwila zdumienia i smutku, krótka i zapomniana, zasłonięta zaraz na-
stępną okrutną wiadomością. Jak długo jeszcze mamy wytrzymać te masakry, aresztowania, wy-
wożenia, straszne wieści o obozach, egzekucje na naszych oczach?
Mieczyś nic mi prawie nie mówi o swoich tajemniczych sprawach, ale ostatnio opowiedział mi
taką historię: przyszła wiadomość, że Niemcy wiedzą o pewnym dużym składzie broni. Trzeba
było natychmiast tę broń przerzucić w inne, przewidziane na wszelki wypadek miejsce. Pod za-


230

grożony skład sprowadzono wielki samochód ciężarowy, krytą budę z niemieckimi znakami.
Trzeba było przenieść cały skład na łeb, na szyję do wozu i wiać. Część obsady siedziała we-
wnątrz, a kierowca i jego towarzysz zdążyli tylko włożyć mundurowe kurtki niemieckie i fura-
żerki. Od pasa byli niewidoczni w szoferce, najzupełniej cywilni. Przejechali przez miasto nie za-
czepieni przez nikogo. Nowe miejsce na skład broni mieściło się w starej, dość zrujnowanej ka-
mienicy, której zaplecze tworzyły oficyny, przybudówki, podwórka i szopy, gdzieś w okolicy
Grójeckiej za placem Zawiszy. Wielka ciężarówka ustawiła się z trudem w poprzek ulicy, aby
czym prędzej minąć bramę i zniknąć w głębi podwórza, kiedy stało się coś strasznego. Po obu
stronach bramy od strony ulicy siedziały dwa żeliwne karły, przykryte jakby pancerzami, brodate
i w czapeczkach. W bardzo wielu domach warszawskich umieszczano w bramie te niby ozdoby,
niby odboje. Przednie koła ciężarówki wparły się między te figury i zablokowały na amen. Ludzie
zaczęli przystawać i przyglądać się, nawet chcieli radzić i pomagać, a czas naglił, trzeba było broń
zabrać spod plandeki i ukryć. Wreszcie zbudowano na gwałt coś w rodzaju pomostu z desek i
cegieł i nadludzkimi wysiłkami przepchnięta ciężarówka przetoczyła się przez bramę na podwó-
rze. Cud boski, że żadna wacha nie przechodziła wtedy tamtędy, a trwało to dosyć długo.
Innym razem, pod koniec spaceru nad Wisłą, gdzie chodziliśmy często przed godziną policyjną,
żeby Kiopek się wylatał, Mieczyś powiedział mi, że zabił poprzedniego dnia Niemca. Nic więcej o
tym już mi nie mówił. Te sprawy były w nim zamknięte, ale kiedy ja powiedziałam mu, że zapro-
ponowano mi wejście do komórki „Rodła”, w którym był Tadeusz Michalski, kuzyn Agi Massal-
skiej, wybuchnął takim gniewem, że nie mówiłam już o tym z nim więcej.
Czasem opowiadał mi o swoim dzieciństwie w domu pod Winnicą na Ukrainie, o cudownym kra-
ju, o roślinności, jarach, o koniach i polowaniach, o ciotkach, wujach i całej rodzinie tam rozsiadłej.
Kiedy wybuchła rewolucja, Mieczyś miał czternaście lat. Jego zacne ciotki, stryjenki i babki były
osobami światłymi, toteż w dworach pozakładały szpitaliki, szkoły, kursy rozmaitego rodzaju,
jednym słowem, szerzyły oświatę wśród ludu. Zaraz po wybuchu rewolucji wdzięczny lud pour-
zynał głowy wszystkim tym paniom i członkom ich rodzin, a dwory ograbił i spalił. Uratował się
tylko jeden wuj Mieczysia, stary dziwak. Nigdy nie chciał jechać pociągiem, bo mówił, że nie znie-
sie, żeby ktoś na niego gwizdał, a dla chłopów nie był dobry, mówił, że „hada” trzeba jedną ręką
prać, a drugą mu za wszystko. płacić, ale mało. Kiedy wielkim półkolem „hady” podeszły pod
jego dwór z siekierami i nożami, zobaczyli go siedzącego na fotelu na ganku. Zatrzymali się i pa-
trzyli na niego, a on na nich. Potem ryknął w głąb domu: „Zaprzęgaj”. Młody chłopak wypadł do
stajni i po chwili zajechał przed ganek otwartym powozem. Wuj wstał, tłum się cofnął, a kiedy
wsiadł do powozu, rozstąpił się przed nim i konie przeszły tym szpalerem na jego rozkaz: „Stę-
pa”. Za bramą polecieli „w konie”, aż do jakiejś stacji, gdzie jednak wuj musiał już pozwolić na to,
żeby na niego gwizdano. Po niezwykłych oczywiście tarapatach dojechał do Polski. Tam w przy-
granicznym miasteczku kupił dom, ustawił fotel przed oknem wychodzącym na wschód i na tym
fotelu przesiedział do śmierci, patrząc w swoją stronę.
We dworze Mieczysia był służący, dawny i kochany przez wszystkich, zaufany ojca i opiekun
chłopców. Kiedy przyszła kolej na dwór i rodzinę Mieczysia, matka jego z młodszymi braćmi wy-
biegła tylnymi drzwiami do ogrodu, stamtąd w szuwary nad stawem i tam zemdlała. Dwaj chłop-
cy trzymali jej głowę nad wodą, żeby nie utonęła, i tak przeczekali pościg i poszukiwania. Mieczyś
wybiegł z domu sam, a za nim ten dobry służący, i zaczęło się polowanie na chłopca. Miał być
schwytany żywcem, bo chociaż służący miał broń - nie strzelał. Mieczyś miał swoją myśliwską
dubeltówkę. Uciekał i kluczył, zsuwał się w jary i zapadał w zarośla, a tamten biegł za nim ze
sznurami jak pies za zwierzyną. Wreszcie kiedy tamten był na zboczu, a Mieczyś w dole, pozwolił


231

mu się trochę zbliżyć do siebie, strzelił i zabił go na miejscu. Odnalazł potem matkę i braci.
Przedarli się do znajomego dworu, gdzie wszyscy byli już gotowi do ucieczki, i z nimi dotarli do
Winnicy, a potem do Polski. Czasami wydawało mi się, że jest w nim coś okrutnego. Mówiłam
mu: „Moi dziadkowie, pradziadkowie słuchali muzyki i czytali poezje, kiedy twoi, te dzikie Tata-
ry, latali po stepie z osełedcami na głowach, na kudłatych mierzynkach”. A on mówił: „Tak, i do
siodeł mieli przytroczone na rzemieniach te twoje prababki”. Jego czułość i opieka nade mną były
niezmierne. Pierwszy raz miałam uczucie zupełnego zaufania, poddania się mocniejszej woli,
słusznej decyzji, nieustannej opiece, dorosłości. Przestałam sobie pozwalać na jakiekolwiek humo-
ry czy niespodziewane zmiany usposobienia, co dawniej zdarzało się aż nazbyt często.
Znów była rewizja w drukarni, ale nie chodziło o książki, tylko o papier, który zabrali. Tym razem
był z Propaganda AMT szef od drukarń, Hergl, straszny podobno drań. Papier był w belach na
samym froncie i dalej oni wcale nie zaglądali. Szkoda papieru, jeszcze Jakub Mortkowicz go
sprowadzał, między innymi kredowy na ilustracje. Ciężka to jesień, coraz okrutniejsze łapanki,
aresztowania i masowe egzekucje w ruinach getta i na ulicach. Panią Janinę i Hankę przeniosło się
do Warszawy na teren Politechniki.
Księgarnia zmieniła się już całkowicie w antykwariat, kupuje się poszczególne książki i całe księ-
gozbiory. Czytałam na zapleczu „Biuletyn Informacyjny”, kiedy zawołano mnie, że jest dużo
klientów. Wyszłam i stanęłam za ladą, a zwiniętą gazetkę bezmyślnie położyłam przed sobą. Nie
wiem zupełnie, jak to się mogło stać. Moi koledzy ekspedienci, kochany pan Ostrowski, Staś Ko-
zak, pan Roguski, Julcia Pliwka w kasie, wszyscy oczy mieli wbite w tę gazetkę, leżącą pośrodku
pustej lady, a po drugiej stronie sporo ludzi wybierało, przeglądało i płaciło za książki i nikt nic
nie widział, aż ktoś z nas strzepnął ją na ziemię za ladą. Bardzo się na mnie pan Nikodemski
gniewał, i najsłuszniej.
Wszyscy znaliśmy się dobrze i zaufanie między nami było zupełne, ale w pewnym momencie
zaczął u nas pracować pewien pan Różycki. Nikodemski go zaangażował, ale potem stracił do
niego serce i zaczął go podejrzewać o rozmaite sprawki. Przykre to było, bo dotąd mogliśmy o
wszystkim mówić swobodnie, a teraz milkliśmy przy nim i zaczęli bardzo ze wszystkim uważać.
Tak trwało dobrych parę miesięcy, wszyscy mieli go za wtyczkę, kiedy nagle okazało się, że jest to
najzacniejszy i bardzo głęboko w konspiracji siedzący człowiek na lewych papierach, zamelino-
wany w księgarni po jakiejś fatalnej wsypie. Taka to była radość i odmiana po tych napiętych mie-
siącach. Jak się ten człowiek naprawdę nazywał, nikt nie wiedział. Nosił baczki i wąsiki, co mu
jeszcze dodawało podejrzanego wyglądu i na pewno bardzo zmieniło mu twarz.
W końcu roku w „Ziemiańskiej” obok nas otwarto na górce kabaret. Kierowała nim Stanisława
Perzanowska, a teksty pisało kilku młodych satyryków. Pierwszy program miał piękny i dowcip-
ny tytuł: „Moczmy nogi”. Wywołało to naprawdę wielkie zgorszenie, nędzne bzdury wystawiane
w tak nieludzkich czasach. Było nam wstyd, że afisze wisiały tuż obok księgarni. Nie wydaje mi
się możliwe, aby ktokolwiek tam chodził.
Maryla Żabczyńska opowiedziała nam historię, której była naocznym świadkiem. Podawała jako
kelnerka w kawiarni w Alejach Jerozolimskich, blisko skrzyżowania z Marszałkowską. Widywała
dość często młodą ładną kobietę, która przychodziła tam na kawę. Rozmawiała z Marylą czasami i
skarżyła się na samotność i pustkę swego życia, mąż jej siedział w jakimś oflagu. Do tej kawiarni
przychodzili czasami Niemcy. Pewnego popołudnia Maryla zobaczyła oficera niemieckiego, który
nie mogąc znaleźć wolnego stolika, zapytał tę młodą panią, czy pozwoli zająć miejsce przy niej. To
się czasami w kawiarni mogło zdarzyć, ale osoba zagadnięta zawsze natychmiast wstawała i wy-
chodziła. Ta pani jednak nie wstała i Maryla ze zdziwieniem zobaczyła, że odpowiada Niemcowi i


232

uśmiecha się. W następnych dniach przychodzili oboje i Niemiec przysiadał się do niej codziennie.
Kiedy Maryla powiedziała, co o tej znajomości myśli, tamta odpowiedziała, że nic złego nie robi,
że po prostu oboje się nudzą, że on jest „kulturalny” i „inny”. Ale po jakimś czasie przyszła sama i
opowiedziała Maryli z oburzeniem koniec historii: w pewnym momencie zwierzywszy się Niem-
cowi z całego swego życia, zaprosiła go do siebie do domu na herbatkę. O oznaczonej godzinie
przyszedł nie on, ale jego ordynans z paczką i listem. W paczce była brudna i podarta bielizna, a
w liście taka rada: „Skoro się pani tak nudzi i nie ma nic do roboty, to niech pani wypierze i wyce-
ruje tę bieliznę i wyśle mężowi do obozu”.
Był zamach na Hergla, tego od drukarni, ostrzelano jego samochód, może go zabili? Działa w
Warszawie pewien wyjątkowy łotr, nazywa się Opęchowski. Był przed wojną dziennikarzem,
pracował w „Expressie”, był kolegą Karoli Beylin. Raz spotkał Karolę, kiedy szła się ze mną spo-
tkać u moich teściów na Lwowskiej. Poznał ją, zawołał granatowego policjanta i kazał mu ją aresz-
tować i doprowadzić do komisariatu na Poznańskiej. Udało nam się wtedy z Bronkiem pójść ra-
zem z nią i z tym policjantem do komisariatu i zaręczyć, że znamy Karolę od zawsze i wiemy, że
nazywa się Malinowska. Przodownik, który spisywał nasze zeznania i protokół, zamiast nas
wszystkich troje zatrzymać do przyjścia Opęchowskiego - podarł wypełnione papiery i powie-
dział do mnie: „Żeby pani wiedziała, że nie wszyscy granatowi policjanci to świnie. Wiem, kto był
pani ojcem”. I kazał nam po prostu wiać. Ale Opęchowski spotkał Karolę jeszcze raz i wtedy już
sam zaprowadził ją na Gestapo. Karola uciekła potem z więzienia w getcie i ukrywała się u pań-
stwa Knauffów, zarządzających cmentarzem ewangelicko-reformowanym na Żytniej. Potem wy-
jechała z Warszawy. Ale ten drań Opęchowski dalej obijał mi się o uszy.
Jak bardzo mało jest jednak kolaborantów. Na palcach można wyliczyć aktorów, którzy grają w
teatrze „Der Stadt Warschau” czy teatrzykach, czy rewiach typu „Moczmy nogi”. O malarzach nie
wiem nic. Ktoś tam musiał dla Niemców robić te śliczne plakaty: „Żydzi, wszy, tyfus plamisty”,
ale to się nie liczy. Literaci - ci średniego lotu, także bardzo nieliczni - Skiwski, Jeske-Choiński, ci
właśnie napadali najzajadlej na Żeromskiego przed wojną. Widocznie Niemcy mają naprawdę
pietra, bo zaczynają, przy wzmagającej się ciągle furii mordowania, tak jakby umizgać się do Po-
laków. Podobno mają zamiar tworzyć jakiś legion złożony z Polaków do walki z bolszewikami,
wychodzić ma jakieś pismo, właśnie przez Skiwskiego redagowane. Trzeba być naprawdę bez-
dennie głupim, żeby liczyć na to, że ktoś się na to złapie.
Jest bardzo zimno, kiedy nadchodzą transporty rannych z frontu wschodniego. Zwożą ich między
innymi na plac Trzech Krzyży, na wprost ulicy Książęcej. Stamtąd dopiero zabierają ich do szpita-
li. Spory tłum stoi tam i czeka na ten wyładunek. Gdyby ludzkie oczy mogły dobijać, toby z nich
tam nic nie zostało. Jest okrutny dowcip ostatnio: zajeżdżają budy z rannymi Niemcami. Jakaś
kobicina uspokaja wszystkich dookoła: „Cicho, ludzie, cicho, nie hałasujcie, nie gadajcie”. Ktoś
pyta: „A cóż to pani taka dbała o nich, że mówić głośno nie daje?” - „Ja nie dbała, ale jak taki ha-
łas, to nie słychać, jak jęczą”. Powiedział podobno jakiś Niemiec: „Polacy mają noże w oczach”. Na
początku roku umiera panna Sempołowska, smutno bardzo, taka wspaniała postać. Tak zajmująco
i przepięknie umiała opowiadać, kiedy byłam mała, zawsze chciałam, żeby przyszła, była jak
czarna, zakurzona, ale dobra czarodziejka czy czarownica, postać z innego świata. Smutno nam
obu z mamą.
Drugiego lutego dostajemy rankiem wiadomość o zamachu, udanym, na szefa Gestapo Kutscherę.
Jakie napięcie, jaka wspaniała ulga. Zaraz potem wycie samochodów policyjnych na moście Kier-
bedzia, ruch wstrzymany, coś się tam dzieje. Widzimy nagle, jak dwa ciała lecą z mostu w białawą
martwą wodę. Serie karabinów trzeszczą z daleka, a dwa czarne punkty, dwie głowy miarowo


233

odpływają od mostu z biegiem rzeki. Ale strzały nie ustają. Stoimy w otwartych drzwiach balkonu
i nie odrywamy ani na sekundę oczu od tych dwu czarnych punktów, żeby ich nie stracić, nie
przeoczyć. Ale najpierw jeden, a potem drugi po chwili znikają, daremnie ich szukamy, woda jest
ogromna, aż do praskiego brzegu biała i pusta.
Rozpętuje się w Warszawie prawdziwe piekło. Łapanki, rewizje, aresztowania, egzekucje wzma-
gają się do nieopisanego natężenia, godzina policyjna od szóstej po południu. Czwartego lutego
wpada do nas Dec i uprzedza, że mamy być gotowe do wyjścia. Zabrać nam wolno węzełek z
żywnością na jeden dzień. Mamy wyjść na Rynek, cała ludność Starówki, dalsze wskazówki
otrzymamy później. Wygląda to groźnie, podobno mają gnać nas gdzieś na Bielany. Trudno. W
domach zostają tylko dozorcy, którym zostawia się klucze, a mieszkania mają być otwarte. Cóż
robić - otwieram klatki kanarkom i po całym domu rozsypuję ziarna, żeby się żywiły jak najdłużej.
Z Kiopkiem żegnam się i zostawiam mu jedzenie w kilku miskach, a wodę w każdym pokoju. Czy
też jeszcze tu wrócimy?
Pchają nas, cały ten wielki tłum, przez Nowe Miasto, Żoliborz, gdzieś na Bielany i dalej, ale my we
dwie nie mamy zamiaru dać się zagnać do lasów Kampinosu i tam się zatracić bez śladu. Zresztą
ludzie pryskają na prawo i lewo, więc i my skręcamy za jakieś domki, warzywniki i opłotki, tam
czekamy trochę i zawracamy na Żoliborz do Skoczylasów. Stefan Leszczyński co chwila wyskaku-
je z domu po wiadomości. Okazuje się, że odbywa się właśnie pogrzeb Kutschery i wspaniały
kondukt przechodzi przez całą Warszawę, a tam gdzie przechodzi, ulice są zamknięte i wymie-
cione, kamienice puste. Widać, że oni idą dołem, nad Wisłą. Podobno wieczorem rozpuszczą zła-
panych i wypędzonych i pozwolą wracać do miasta. Siedzimy tymczasem tutaj, u Marysi, i radu-
jemy się, chociaż czeka nas za tę śmierć niejedno, ale jaka to wspaniała ulga, jakie rozkoszne uczu-
cie zemsty, jakie radosne choćby na chwilę zadośćuczynienie. Wieczorem w tłumie innych wra-
camy do domu. Przed bramą tłumek mieszkańców słucha opowiadania Deca o Kiopku. Kiedy
Niemcy weszli z kolei do naszego mieszkania i zaczęli otwierać szafy i tapczany, wywalać pościel
i ubrania na podłogę, obrywać palta z wieszaków - wtedy Kiopek, zamiast bronić dobytku, tak jak
bronił zawsze, wlazł pod łóżko w pokoju służącej, gdzie była długa kapa do ziemi, i tam w kącie
zaszyty przesiedział cicho niemiecką inwazję. Wylazł dopiero, kiedy go po ich wyjściu zawołał
Dec. Przez pół nocy w radosnym nastroju kładłyśmy na miejsca, sprzątały i układały powywalane
rzeczy. Ten zamach był najwspanialszą akcją, a nam udało się przeżyć jeszcze jeden dzień. Czas
teraz spycha się za siebie, jakby się wiosłowało, przecież każda godzina i dzień to wygrana z cza-
sem, o godzinę, o dzień bliżej chwili, kiedy się to skończy, a kto wie, może uda się przeżyć tę
przestrzeń od dziś do końca wojny?
Basia pracuje teraz w innej knajpie jako kelnerka.
Wydostała się jakoś z tego „CafŠ Clubu” „nur fr Deutsche”, chociaż i tu gdzie jest teraz, na ulicy
Ordynackiej, u jakiegoś Grzybowskiego, także Niemcy przychodzą, bo tam podobno świetne je-
dzenie. Basia mówi, że przychodzi tam często młodziutki oficer SS, naprawdę anielskiej urody,
złotowłosy, delikatny, błękitnooki i liryczny. Kiedy przyjdzie - idzie prosto do kuchni, prosi o nóż
i żywą kurę i obrzyna jej łeb. Potem siada do stołu. Inaczej nie miałby apetytu, ale kur nie jada.
Dziwny naród.
Pewnego razu spotkałam się z mamą we „Fregacie”, gdzie chodziłyśmy na zupkę w południe.
Zobaczyłam mamę schyloną pod stolik, a kiedy podeszłam, usłyszałam, że mama półgłosem, ale
nagląco woła: „Bibcio, Bibcio!” Przeraziłam się, bo Bibcia przecież nie było już z nami od lat. Ale
mama twardo powiedziała: „Tam pod stolikiem tych państwa siedzi nasz Bibcio, to on”. Rzeczy-
wiście siedział tam brązowy spaniel, trochę posiwiały na gębie. Pomyślałam, że tylko w jeden


234

sposób można sprawdzić, czy to on naprawdę. Bibcio gasił łapą zapałki, to była jego jedyna
sztuczka i ulubiona zabawa. Zapaliłam zapałkę i wyciągnęłam rękę pod stolikiem. Pies skoczył do
zapałki, zamarł i rzucił nam się z wrzaskiem w objęcia. Za nim podsunęli się bardzo eleganccy
państwo, cali we łzach. Powiedzieli, że widzą, że pies jest nasz, że nam go oddadzą, ale uprzedza-
ją, że on ma słabe serce i musi co dzień pić mokkę, że ma nieżyt kiszek i trzeba mu robić lewatyw-
ki z oliwy, że jest znerwicowany i nie znosi hałasów i jeszcze kilka takich zaleceń. Oni kupili ze
względu na to wszystko willę w Podkowie Leśnej i tam z nim mieszkają. Patrzyłyśmy na siebie z
mamą i powtarzałyśmy - mokka - oliwa - świeże powietrze - cisza - bardzo by nam się samym to
wszystko przydało. Ci państwo kupili Bibcia w 1939 roku po zawieszeniu broni od handlarza
psów jako szczeniaka. Bibcia dziesięcioletnia siwizna była ufarbowana i puściła w kąpieli. Zęby
mu się ruszały, a ten oszust powiedział im, że to mleczne. Miał kompleksy i nie chciał jeść z miski,
tylko karmiony był łyżką. Słowem ten pies nie nadawał się zupełnie do naszego życia, pozbawio-
nego mokki i oliwy, za to z conocnymi nalotami - a poza tym był Kiopek, najmilszy mój pies.
Umówiliśmy się, że Bibcio powróci do nich, do Podkowy Leśnej i tego trybu życia, a my będziemy
schodzić im z drogi w razie spotkania, żeby mu nie ranić serca. Ci państwo nie mieli dzieci, mu-
sieli mieć bardzo dużo pieniędzy i wszystko ulokowali w Bibciu.
Najważniejsze, to nie bać się za bardzo, to znaczy nie pozwolić się rozhulać przewidywaniom i
wyobraźni, poza tym nie dziwić się niczemu, i trzecie - nie utracić poczucia humoru. Wszystko to
jest bardzo trudne. Rzeczy straszne są teraz bardzo blisko spraw nieodparcie śmiesznych, które
wydają się wtedy jeszcze śmieszniejsze.
Po jednym z bombardowań, podczas którego zawalił się dom, wybudowany dla pracowników
PKO, poproszono mieszkańców domów ocalałych o przyjęcie do siebie tych bezdomnych pogo-
rzelców. Nasze mieszkanie było ogromne, wielki salon, w którym dawniej mieszkał Bronek, stał
pusty, więc zgłosiłyśmy do zarządu ten pokój i zaraz sprowadziła się do nas młoda urzędniczka
PKO. Była dość cicha i nawet miła, tylko nie umiała się powstrzymać od brania żywego udziału w
naszym życiu i starała się być uczynna. Kiedy dzwonili do nas goście, wyskakiwała ze swego po-
koju i biegła otwierać drzwi. Nie miała widać wiele do roboty, bo chodziła cały dzień w piekielnie
japońskim powiewnym szlafroczku, a na głowie miała złotą piramidę loków, niobów i pukli. Kie-
dy tak otwierała, cała w uśmiechach, drzwi naszym znajomym - oni cofali się przestraszeni,
sprawdzali numer mieszkania i z niepokojem upewniali się, czy tu jeszcze jesteśmy, bo rzeczywi-
ście, chociaż była to bardzo przyzwoita panienka, to wygląd miała niemożliwy.
Była też dosyć ciekawa z natury i czasem, kiedy zdawało mi się, że jesteśmy sami z Mieczysiem,
nagle bardzo blisko za drzwiami rozlegał się chichot albo kichnięcie. Ale w końcu nie było z nią
źle, a ona, jak wszyscy, przylepiła się sercem do mamy.
Czy ludzie na świecie, na tamtym świecie - poza granicami Generalnej Guberni - mogą sobie wy-
obrazić nasz dzień, naszą noc, bieg naszych myśli, sposób naszego reagowania na tę obłąkaną
rzeczywistość, czy nie okaże się potem, po skończonej wojnie, że już nie może być żadnego poro-
zumienia, a my zostaniemy po prostu jak jakieś stado żubrów czy koni Przewalskiego do ogląda-
nia i wymarcia. Czy ja mogłabym jeszcze, co to za bezczelna i niebezpieczna myśl, pojechać do
Włoch i zobaczyć etruskie konie z Tomba del Barone w Tarquinii albo Polimnię na Kapitolu, albo
Innocentego X w Palazzo Doria? I co wtedy? Co z tego? Nie trzeba w ogóle dopuszczać do głowy
takich myśli, bo to może ściągnąć coś złego na człowieka, ale z drugiej strony nie jest możliwe,
żeby życie tak się skończyło.
Przyszedł do nas ktoś, kto czytał niedawno list do krewnych tutaj, wysłany przez panią z rodziny
prezydenta Mościckiego. Było tam napisane, że prezydent miewa się dobrze, chodzi na dalekie


235

spacery, ma apetyt - „tylko jest jakiś smutny, nie wiemy dlaczego”. To tak jak z tym polskim kło-
skiem z naszych pól, o którego przysłanie prosił mnie z Kanady biedny Podoski. Trudne będzie
porozumienie.
W domu w Konstancinie mamy teraz nową mieszkankę. Niemcy cofają się bez ustanku, dom stoi
pusty. Władek Socha przyjechał i opowiedział, że pewnego dnia przybiegła pod furtkę osoba w
średnim wieku, Żydówka, zbiegła z obozu gdzieś pod Wilanowem. Szła, uciekała przez pola, aż
zmordowana doszła do naszego domu i pomyślała, że dalej nie pójdzie. Władek przyjął ją i teraz
ukrywa, a kiedy Niemcy robią łapankę wybierając z domów ludzi do budowania bunkrów i ko-
pania rowów przeciwczołgowych, wtedy oboje, ona i Władek, wchodzą pod schody na strych i
siedzą tam, trzymając od wewnątrz klapę z desek, która ten schowek zasłania. Wyobrażam sobie,
jak z tymi Niemcami rozmawia wesoła Helenka, żona Władka.
A my jesteśmy w Warszawie. Pewnego dnia rano na murach zostały rozlepione zawiadomienia w
języku niemieckim, uprzedzające Niemców i folksdojczów zamieszkałych w Warszawie o zarzą-
dzonej ich ewakuacji do Rzeszy wraz z rodzinami. Termin wyjazdu był bardzo krótki. Zarządze-
nie zostało wykonane genialnie, na ich urzędowym papierze, ich czcionką, w ogromnym nakła-
dzie. Podane zostały dworce, z których, w zależności od dzielnicy, miały odchodzić ewakuacyjne
pociągi. Co się zaczęło dziać w mieście i na dworcach, można sobie wyobrazić. Jeżeli wyprowa-
dzenie części ludności Warszawy podczas pogrzebu Kutschery miało być próbą generalną ewa-
kuacji miasta, to ten wspaniały dowcip był zapowiedzią, przepowiednią ucieczki Niemców, na
którą coraz niecierpliwiej się czekało i coraz wyraźniej przewidywało.
Front wschodni jest coraz bliżej, a alianci w ciężkich bitwach posuwają się przez Włochy. Piąty rok
trwania wojny. A my ciągle żyjemy, przewijając się i ocierając co chwila o śmierć, przypadkiem
uchodząc z życiem, pozbawieni decyzji i możliwości wyboru postępowania w tej tak okrutnej
walce.
Byłam dość blisko sprawy, która toczyła się przez kilka wojennych lat, a dotyczyła pewnej młodej,
wesołej, rozpieszczonej, flirtującej i przebierającej w kawalerach panny. Na początku wojny wy-
szła za mąż za pierwszego lepszego, który się w tym trudnym czasie bez karnawału, balów i wy-
jazdów nawinął. Zaraz po ślubie oboje zaczęli dostawać obrzydliwe anonimy. Ale nie tylko oni i
ich otoczenie dostawało te listy. Były one pisane do dozorcy i administracji domu, w którym
mieszkali, do granatowej policji, do Kripo, Schupo i Gestapo. Oskarżały nieszczęsną kobietę o
pracę w podziemiu, co najzupełniej było nieprawdą. Twierdziły, że ma stację odbiorczą, a nawet
nadawczą, że jest agentem angielskiego albo bolszewickiego wywiadu. Wiadomości o ich domu
łatwo było zebrać, bo znali mnóstwo ludzi.
Kiedy urodziło im się dziecko, bezustannie nadchodziły listy i ohydne telefony, obrażające i stra-
szące wyrokami. Niemcy oczywiście sprawdzali każdy donos, tak że ona biedna prześwietlona
była na wylot. Aresztowana nigdy nie była, bo oskarżenia były zbyt nachalne i prymitywne, ale
rewizje miewali dosyć często i wezwania do Gestapo. My z mamą także dostawałyśmy te anoni-
my z wymysłami na nią, a pełne fałszywie czołobitnych uniżoności w stosunku do nas. Sprawdza-
łam adresy i nazwiska autorów podawane w listach, ale zawsze były fałszywe. Zaproponowałam,
że aby uciec od tych prześladowań telefonicznych, pojadę z nią i z dzieckiem do naszego domu w
Konstancinie, gdzie będzie mogła uspokoić się i odpocząć. Dom był akurat wolny, więc pojechały-
śmy tam zaraz. Ale nie minęły trzy dni, kiedy spacerując wieczorem po ogrodzie zobaczyliśmy
światełka wielu rowerów jadące wzdłuż naszego płotu. Zamarliśmy pod drzewami, prosząc Boga,
żeby minęli furtkę. Ale cały ten oddziałek granatowej policji wkroczył do domu i ustawiwszy nas
w hallu pod ścianą, rozpoczął badania. Komendant był bardzo surowy i oskarżył mnie, że w do-


236

mu jest radiostacja. Wrzeszczał na nas okropnie, żądając podania naszych prawdziwych przedwo-
jennych nazwisk i strasząc Gestapo. Nagle zobaczył wiszący w hallu wielki portret ojca malowany
przez Augustynowicza. Poznał, że to Żeromski, i jeszcze bardziej się wściekł. Wtedy i ja zaczęłam
krzyczeć, że jest na ulicy Żeromskiego, w domu Żeromskiego i u jego córki. Speszył się i poprosił,
żebyśmy usiedli, i dalej była to już raczej towarzyska rozmowa. Wszystko to tak się udało tylko
dlatego, że nie było z nim ani jednego żandarma niemieckiego. Na koniec ja zmusiłam go do
przeprowadzenia rewizji w poszukiwaniu tej radiostacji, on bronił się i nie chciał za nic, a ja cią-
gnęłam go siłą z pokoju do pokoju i otwierałam przed nim szafy i wszystkie zakamarki.
Tymczasem sytuacja Teresy stawała się nie do zniesienia, była na dnie rozstroju nerwowego, po-
dejrzewała wszystkich dookoła, nie można było patrzeć na jej cierpienie i przerażenie o to dziecko
zagrożone i lżone od urodzenia. W jakiejś rozmowie z nią, kiedy spytała mnie bezradnie, jak ma
się bronić i ratować, a ja wiedziałam, że nikt nie jest w stanie jej pomóc - powiedziałam, że tylko
chyba wróżka mogłaby jej odkryć źródło i przyczynę tych okrutnych prześladowań. I Teresa po-
szła do wróżki.
Była wtedy w Warszawie sławna wróżka, pani Domańska. Wszyscy o niej mówili jak o fenomenie,
była to osoba wykształcona i miała dar widzenia rzeczy i spraw ukrytych. Siedziała podobno przy
biurku przed lustrem i patrząc w nie rysowała coś czy pisała prawie mechanicznie, a potem te
znaki odczytywała, układając je w zdania. Pożałowała tej ofiary od razu mówiąc, że taka śliczna,
zamożna i pozornie szczęśliwa - jest w gruncie rzeczy otoczona czarną chmurą, z której może w
każdej chwili wypaść piorun i spalić ją i wszystko dookoła niej. A potem opisała jej najdokładniej
dwie osoby, kobiety, dawne jej koleżanki, które opętane nienormalną zazdrością i nienawiścią do
ludzi, wysyłają listy, donosy, anonimy, nie tylko zresztą dotyczące jej, ale i innych osób. Jest to coś
w rodzaju psychopatycznej zabawy, połączonej z zemstą za doznane niepowodzenia. Teresa i jej
mąż przypomnieli sobie dwie siostry, każde z nich znało je w innym czasie i okolicznościach. Jed-
na z nich była starzejącą się panną, a druga miała jakieś nienormalne dziecko. Były mniej więcej z
tego samego kręgu ludzi co on, wyrzucone z siodła ziemianki. Słowem, pani Domańska opisała to
bardzo dokładnie, nawet z inicjałami imion. Teresa przyszła do mnie wstrząśnięta, ale nadal bez-
radna, bo czyż można było opierać się na tym, co mówi wróżka?
Mnie samej pewna pani jasnowidząca na przyjęciu u państwa Rzeckich wywróżyła z ręki, że wyj-
dę za mąż za kogoś, kto zaraz potem zostanie kaleką, będę miała z nim mnóstwo dzieci, będziemy
zawsze w nędzy, nigdy nie będziemy mieli domu, tylko takie, ot, życie, z pokoiku do pokoiku.
Wszystko to opowiedziała mi ta miła pani pełna uśmiechów, ślicznie przeciągając, a Bronek, kiedy
mnie znalazł w korytarzu we łzach, chciał ją zaraz pobić za takie wróżby. Nigdy przedtem ani
potem nie byłam u wróżki i nie dałam sobie wróżyć.
Ale z Teresą sprawa była inna, wszystko to wyglądało prawdziwie i zgadzało się z faktami. Tylko
co można zrobić? Iść do nich i błagać, żeby przestały, bo się wie od wróżki, że to one robią? Posta-
nowiłam więc i wbrew woli Teresy napisałam do nich list. Był to list - ostrzeżenie, podpisany
przez Wojskowe Sądy Podziemne. Wystukałam go na maszynie w księgarni, jednym palcem.
Brzmiał groźnie, bo zawiadamiał, że działalność obu tych pań w stosunku do rozmaitych osób jest
dokładnie Sądom znana, że są pod stałą obserwacją, że ten list jest ostrzeżeniem, po którym na-
stąpi tajna rozprawa, ogłoszenie wyroku i jego wykonanie. O ich ofierze oczywiście nie było tam
ani słowa. Ona błagała mnie, żebym tego listu nie wysyłała, bo sama wie, co to jest otrzymać coś
podobnego, że jeśli one są niewinne, to co wtedy i tak dalej. „No więc się przestraszą i trochę
przez pewien czas będą się bały, aż zapomną, bo nic się przecież nie stanie. Ty także wytrzymałaś
jak dotąd ten koszmar”. I wysłałam list, który nie miał przecież ani żadnego nagłówka, ani pieczę-


237

ci. Ale od tego dnia jak nożem uciął, skończyły się listy, pogróżki, telefony i donosy. Po pewnym
czasie opowiedziałam Mieczysiowi całą tę historię i przyznałam się do napisania listu. Takiego
gniewu nigdy dotąd u niego nie widziałam. Zostałam zbesztana groźnie i serio. Podszywanie się
pod taką instytucję jak Sąd Podziemny było istotnie niedopuszczalne i karygodne, tylko że udało
się to wspaniale i załatwiło sprawę raz na zawsze. Oczy Mieczysia w gniewie z ciemnoniebieskich
robiły się zawsze czarne jak węgiel.
Przyszła jeszcze jedna wiosna, zaciskała się na naszych szyjach coraz okrutniejsza pętla. Cudowna
Warszawa śpiewała i gwizdała:
Siekiera, motyka, Bimber, szklanka, W nocy nalot, W dzień łapanka -
ale jakże nam ciężko było żyć, jak strasznie czekaliśmy na koniec, który przecież zbliżał się, wie-
dzieliśmy to, widzieliśmy to po Niemcach, zaczynali być niespokojni, niektóre biura likwidowały
się, oddziały cofające się przed naporem bolszewickim przejeżdżały przez miasto już bez „Heili-
Heilo”. Coś musiało się stać i to niedługo, ale kto dożyje? Taki właśnie straszny dowcip krążył po
Warszawie: „Jeden pan mówi: - Jak przyjdą bolszewicy, to nas wszystkich wyrżną. A drugi pan
wzdycha: - Tak, ale kto tego dożyje?”
A ja malowałam kwiatki, kwiaty, bukiety i wiechy w słojach, dzbanach i garnkach i sprzedawałam
je, nim wyschły. Pewnego razu, jeszcze za Bronka, zdarzyła mi się dziwna historia. Do niektórych
kwiatów i portretów poszukiwałam starych ram, czasem je nawet postarzałam. Gdy rama zbyt
błyszczy nowym złotem, trzeba wziąć szczotkę od pasty do butów i pionowo postukać tą pastą w
kątach ramy i w zbyt jaskrawych miejscach. Potem przetrzeć ściereczką lekko i ramie przybywa
zaraz co najmniej sto lat. Rozgadywałam to tu, to tam, między znajomymi, że mi takie stare ramy
potrzebne. Kiedyś u państwa Pratkowskich w willi „Taira” w Konstancinie pewna szalenie dys-
tyngowana pani w aksamitce na zwiędłej szyi, naprawdę dystyngowana, aż klasnęła w ręce, kiedy
zaczęłam mówić o tych ramach. Ona właśnie, ku swojej rozpaczy, ma na strychu stertę starych
ram, które kupiła razem z umeblowanym mieszkaniem zaraz po tamtej wojnie. A teraz mieszka
po przeprowadzce na Żoliborzu w małej willi i te ramy jej szalenie przeszkadzają. Umówiłyśmy
się zaraz i ja poprosiłam ją, żeby wezwała przedtem do siebie jakiegoś stolarza i żeby on te ramy
wycenił, bo już od razu wiedziałam, że jest to osoba wzniosła, z tych co to: „fu pieniądze”, więc ja
zaraz zapłacę tyle, ile ten stolarz zdecyduje.
Niedługo wybrałam się do tej pani. Istotnie dookoła salonu, gdzie na ścianach wisiały piękne por-
trety tej damy malowane przez Axentowicza, z perłą w uchu i spiczastym pantofelkiem spod tre-
nu, na ziemi stały piękne, naprawdę stare ramy. Tylko, że w każdej ramie był obraz. Były tam por-
trety XVIII-wieczne, pejzaże włoskie, francuskie sceny w pejzażu, cudowna marina, długa i wąska
bitwa morska, z morzem w falki jak u Breughla, ze strzelającymi galionami na zachodnim niebie
złotoniebieskim. Było także kilka wedut Warszawy i wielki obraz Rosa da Tivoli, stado krów i
owiec i pasterze pod romantycznym, pochylonym drzewem. Stałam tam zgłupiała, przyglądałam
się tym obrazom i cenom na karteczkach powtykanych pod ramy, cenom zupełnie idiotycznym w
tym wypadku. Zapytałam: „Co pani robi?
Dlaczego pozbawia pani obrazy tych ram, przecież to są ramy odpowiednie i cenne i tych obra-
zów nie trzeba wyjmować, broń Boże”. Wtedy pani załamała ręce i powiedziała, że chyba jej tego
nie zrobię, żeby ją znów zostawić z tymi obrazami, że ona nie ma miejsca ani na strychu, ani w
piwnicy i że mnie błaga, żeby zabrać także te obrazy, mogą mi się przecież jeszcze przydać i one,
jako płótna. Nogi się pode mną ugięły pod ciężarem okrutnego losu, który mnie namawiał do
zrobienia takiego świństwa, a właściwie nie był to los, ale diabeł. Mówił mi, że babę należy karać


238

za głupotę i ograniczenie, ratować te obrazy od niewiadomego złego przeznaczenia, że sam ten
skarb pcha mi się w ręce - coś we mnie skowyczało, żeby załadować to wszystko na parę riksz,
zapłacić babie ceny wypisane na karteczkach i w nogi, ku jej zadowoleniu. Straszna walka toczyła
się wtedy we mnie, a ona przez ten czas zachwalała, prosiła i namawiała mnie do tego złodziej-
stwa. Powiedziałam jej, że te obrazy są tyle warte, ile w życiu nie widziała, że wezmę dwa - trzy
na próbę, sprzedam w pierwszym antykwariacie i przyniosę jej sumę, od której oko jej zbieleje.
Potrząsała tylko głową i z wyższością mówiła, że artysta stolarz, który wyznaczył ceny, jest świet-
nym znawcą, i powiedział, że obrazy są nic niewarte. Musiał to być zupełny idiota albo lepsza
świnia. Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas, potem pojechałam do domu i zorganizowałam pienią-
dze, jakie się dało.
Zaraz razem z Bronkiem pojechaliśmy do niej i wybrali dla siebie - ja tę marinę, tę bitwę morską, a
on francuski pejzaż z młynem i ślicznym ruczajem pod drzewami i sceną zabawy na trawie. I trze-
ci obraz, wspaniałą hiszpańską martwą naturę, kwiaty spiętrzone jak chmura, marmurowy blat
stołu, owoce na cynowym talerzu, a po ciemnym tle latające nad tym wszystkim motyle, muszki,
pełzające żuczki, wijące się wąsy winorośli, coś przepięknego. Nie znaliśmy się na tym jeszcze
dość dobrze, żeby z pewnością określić, czy to na przykład martwa natura hiszpańska czy fla-
mandzka, toteż zaraz zawieźliśmy te obrazy do profesora Kucharskiego na Sewerynów do jego
pracowni. Obrazy były w świetnym stanie, strych doskonale im widać służył. O reszcie obrazów u
tej pani zawiadomiłam Danusię Dzieżgowską, która zajmowała się takimi rzeczami. Kupiła od
niej wszystko na pniu za szalone sumy i umieszczała potem kolejno w antykwariatach, bo widy-
wałam je czasem w witrynach, a ich ceny były jeszcze zwielokrotnione.
Profesor Kucharski lubił nas i nauczył kilku prostych sposobów odmywania czy czyszczenia ob-
razów. Nie zawsze zresztą robiliśmy to z powodzeniem. Raz na wizycie u pani Marii Dąbrowskiej
zobaczyliśmy dwa ładne portreciki jej dziadków. Były bardzo brudne, więc zaproponowaliśmy, że
je odnowimy. Zabraliśmy się do roboty, co chwila mówiąc przy wyciskaniu watek i szmatek: „O,
jakie brudne, proszę, ile brudu”. Ale dziadkowie zmyli się całkowicie. Nic praktycznie nie zostało,
a pani Maria pokazała, co to jest dobre wychowanie i dyscyplina, bo powiedziała, widząc nasze
przerażenie i rozpacz: „Nie martwcie się, dzieci, nic nie szkodzi”. Ale głos miała zupełnie zdła-
wiony.
Profesor Kucharski po obejrzeniu martwej natury hiszpańskiej stwierdził, że przemalował ją w
XIX wieku pewien polski malarz, maniak, który sam prawie nic nie stworzył, za to domalowywał
co się dało na istniejących obrazach. Nazywał się chyba Kolasiński. Oczywiście lepiej domalowy-
wać niż zmywać. Ten malarz dodał hiszpańskiej martwej naturze kilka motylków, sporo żucz-
ków, zmienił zielone winogrona na czarne cassis, a z włoskich orzechów porobił morele. Przerób-
ki były bardzo pięknie malowane, ale profesor Kucharski zmył to wszystko bezlitośnie, zostawia-
jąc po jednej moreli i motylku, a obraz zyskał na tym niewątpliwie.
Bronek w krótkim czasie wyprowadził się, zabierając Francuza i martwą naturę, ale zostawił mi
przepiękną bitwę morską.
Jeszcze na samym początku naszego małżeństwa, gdzieś w 1940 roku, napisał do nas jakiś Bronka
kuzyn ze wsi, że ma rodzinny święty obraz od pokoleń wiszący nad małżeńskimi łożami, który
podczas działań wojennych otrzymał od kogoś fatalny cios bagnetem. Kuzyn chciał, żeby mu ten
obraz w Warszawie naprawić i przysłał go nam. Obraz przedstawiał świętego Sebastiana bez ko-
ści, bardzo tłustego, gołego, naszpikowanego strzałami, z oczami wywróconymi do góry, całymi
w łzawych blikach. Rozdarcie było okrutne, ale świętemu nie mogło to już robić większej różnicy
przy tej ilości dziur w ciele. Była to dobra kopia jakiegoś Guido Reni, tak to wyglądało. Zanieśli-


239

śmy go do profesora Kucharskiego, który powiedział, że może załatać, zapunktować i odświeżyć
świętego bez śladu, nie będzie to dla niego żadnym problemem, ale ma inne co do niego wątpli-
wości. Wydaje mu się, że pod gołym cielskiem i nudnym oliwkowym tłem coś się kryje innego i że
można by to sprawdzić, odmywając w którymś miejscu niewielki kawałek płótna. A on gwarantu-
je, że później nikt nie pozna, gdzie to było, wszystko wróci do pierwotnego stanu. Zgodziliśmy się
zaraz z Bronkiem, bardzo tej operacji ciekawi. Była to istna alchemia, buteleczki z płynem, z któ-
rych ulatywał wątły dymek, lekkie muśnięcia pędzelkami, werniks i farba, które rozkładały się z
powrotem na płynną i świeżą substancję, delikatne zdejmowanie jej z płótna. I wreszcie z tych
gęstych, brudnych sosów na udzie świętego Sebastiana ukazała się przepięknie namalowana ręka
zwisająca z poręczy mebla, utopiona w masie wspaniałych koronek. Była tak wspaniała, że kiedy
Kucharski z uśmiechem zapytał nas: „No i co?” -zawrzasnęliśmy z Bronkiem zgodnie: „Zmywać,
zmywać wszystko, oczywiście!” Nie było mowy, żeby tę rękę znów schować na wieki w nudnym
obłym udzie i nie dowiedzieć się, jak wyglądała twarz od niej. Święty Sebastian i kuzyn wylecieli
nam zupełnie z głowy. Zaczęło się mozolne, bardzo długo trwające zdejmowanie jednego malo-
widła z drugiego. Profesor Kucharski zgadzał się, żebyśmy do niego ciągle wpadali, sam był tą
pracą przejęty i ciekawy rezultatu. Wreszcie właściciel ręki ukazał się w całej postaci. Siedział na
fotelu, niedbale rozwalony, z ręką zwisającą z poręczy i nogą w białej pończosze, przerzuconą
przez kolano. Miał niebieski frak i spodnie, a ich jedwab i czerwona podpięta aksamitna kotara za
nim namalowane były przez mistrza. Miał wysoką gładką białą perukę z kilkoma loczkami po
bokach, a na jedwabną kamizelkę wylewały się fale koronek. Jego twarz, gładko wygolona, miała
wyraz bezczelnej ironii, złośliwy uśmieszek i zimne oczy, pewność siebie wyrażoną w całej posta-
ci - to był naprawdę portret, psychologiczny portret klasy, stanu, pozycji socjalnej, obraz bogactwa
i okrucieństwa. Kto, kiedy i z jakiego powodu namalował na nim średnią kopię świętego męczen-
nika - nie wiadomo. Obraz był prawdopodobnie niemiecki, model w każdym razie był Niemcem,
sądząc po pewnych szczegółach stroju i peruce. Tak przypuszczał Kucharski, ale nigdzie śladu
sygnowania nie znalazł. Pozostała kwestia osierociałego po Sebastianie kuzyna. Wysłaliśmy do
niego depeszę, dość enigmatycznie zawiadamiając go, że Sebastiana nie ma.
Przyjechał bardzo wzburzony, bo to była najdroższa pamiątka rodzinna, ale kiedy dowiedział się,
jaką sumę dolarów może otrzymać za tego świetnego Prusaka, jego żal ucichł.
Z obrazami dzieją się rozmaite rzeczy. Opowiedziałam profesorowi Kucharskiemu, jak kiedyś
jeszcze przed wojną byłam zaproszona do majątku państwa Haacków na Kujawach. Pewnego
dnia pojechaliśmy końmi w sąsiedztwo na herbatkę do dworu należącego do półarystokratycznej
rodziny, bardzo snobistycznej, ale tylko w sprawach pochodzenia i tego, kto kogo rodził. Rodzina
była jak wymyślona przez złośliwego komediopisarza. Pan domu utopiony w wiecznych proce-
sach o zainstalowanie na jego ziemiach przystanku kolejki dojazdowej. Pani domu cierpiąca na
stałe migreny i naprawdę, pierwszy raz to widziałam nie w teatrze, przyjmująca nas z przepaską z
serwetki na czole, spod której wystawały krążki cytryny. Cztery córki, trzy świątobliwe, a czwarta
rozhulantyna. Pan domu oprowadzał mnie po dworze, pełnym zresztą pięknych mebli, i opowia-
dał, jaką świetną transakcję udało mu się załatwić: wymienił z jakimś antykwariuszem gdańskim
plik listów Sobieskiego na drzewo genealogiczne swojej rodziny. Chodząc tak po domu zobaczy-
łam przy drzwiach wiszący niewielki obraz, bardzo piękny. W fantastycznym pejzażu, pod dra-
matycznym niebem, śliczna postać kobieca przykuta do skały szarpała się, unikając paszczy
strasznego smoka. Smok jedną z paszcz sięgał już białych szat ofiary, kiedy inną przebijał włócz-
nią wspaniały młodzieniec na koniu. Urok tego obrazu był niezwykły, skały, drzewka, chmury
cudnie namalowane. Kiedy tak zachwycałam się nim, pan domu powiedział od niechcenia: „Tak,
byli tu u mnie handlarze z Wiednia, mówili, że to może być Giorgione, ale rozeszło się o to prze-


240

malowanie, bo ta postać kobieca była przedtem, wie pani, cała goła”. I nie zwracając uwagi na to,
że wyleciało ze mnie z jękiem słowo „Andromeda”, opowiadał dalej: „Moja babka, wie pani, nie
mogła się pogodzić z tą golizną, więc sprowadziła z Włocławka malarza i on ten obraz trochę
przemalował, dodał zbroję i tę koszulę i babka miała swoją świętą Urszulę. Bo babka była, proszę
pani, Urszula, a legenda się nadawała”. Profesor Kucharski mówił, że dość często zdarzają się
takie przypadki.
Front był coraz bliżej, mapa w spiżarni najeżona była szpileczkami w coraz bliższej odległości od
Warszawy. 4 maja, w moje smutne imieniny, rano zadzwonił Władek Socha, że Niemcy zajmują
cały Konstancin na sztab lotnictwa Wschód, otaczają go drutem kolczastym i wysiedlają wszyst-
kich mieszkańców gdzieś na Nowe Wierzbno czy dalej. On także, jak wszyscy, musi opuścić dom,
który zostanie zupełnie bez opieki. Trzeba więc na gwałt zabrać stamtąd rękopisy. Po wielogo-
dzinnym miotaniu się moim po mieście dla znalezienia jakiegoś środka lokomocji udaje mi się
dostać przez pana Wilczka, znajomego naszego od państwa Zielińskich, auto, właściwie furgonet-
kę z jakiejś fabryki. Jadę nią do Konstancina i w szalonym pośpiechu i popłochu odbijamy ścianę
piwniczki, wyciągamy skrzynki z rękopisami z beczek i ładujemy je do furgonetki. Zostawiamy
pod podłogą radia i broń Wacława Gąsiorowskiego, zamaskowując jako tako z powrotem otwór
w ścianie. Oni, jak tu przyjdą, będą znowu węszyć, może nie znajdą pozostawionych beczek, bo
gdyby znaleźli, koniec nas w Warszawie i domu. Ale nie ma możliwości wożenia tego wszystkie-
go, zresztą nasze mieszkanie warszawskie nie nadaje się obecnie do przechowywania broni i apa-
ratów radiowych.
Jazda z Konstancina do Warszawy także jest dość ryzykowna, nawet z samymi rękopisami. Niem-
cy kontrolują każdy z nielicznych kursujących samochodów i gdyby znaleźli te cztery skrzynki,
zabraliby je albo zniszczyli na miejscu. Boję się tego przejazdu i przez całą drogę modlę się do
świętego Tadeusza Judy, ostatniej, jak wiadomo, instancji od spraw beznadziejnych.
Przejeżdżamy tę trasę i całą Warszawę szczęśliwie i skrzynki z rękopisami lądują na Brzozowej.
Ale to nie jest miejsce pewne. Muszę coś innego wynaleźć, ale tymczasem to udane wydobycie ich
z zagrożonego Konstancina jest najwspanialszym w całym moim życiu prezentem imieninowym.
Jesteśmy wszyscy szalenie podnieceni zbliżającym się frontem. Rozmowy rozumne i przewidują-
ce naszą najbliższą przyszłość w sposób wielostronny i logiczny - z Mieczysiem, i szalone, pełne
dzikich przypuszczeń z Romanem Padlewskim, napełniają mnie na zmianę szczęściem, radością,
że Niemcy stąd wyjdą, że ten dzień ich ucieczki nadchodzi, i strachem przed niewiadomym dal-
szym ciągiem.
Przychodzi często do księgarni młody panek, syn przyjaciela mojego ojca, który umarł na począc-
ku wojny.
Przechodził przez ulicę i nieszczęśliwie zaszedł drogę niemieckiemu motocykliście. Niemiec za-
trzymał się, zsiadł i uderzył go pięścią w piersi, a potem odjechał. Pan Stanisław przyszedł do
domu, powiedział żonie, miłej pani Jance, że go Niemiec uderzył, położył się na kanapie i umarł.
Myślę, że nie od fizycznego uderzenia, ale od niemożności przeżycia tego ciosu. Był bardzo pięk-
ną postacią, jestem szczęśliwa, że go znałam.
Jego syn nie bardzo był podobny do swego ojca. Kiedyś tłumaczył mi długo, gdzieś w 1943 roku,
że jedynym sposobem przeżycia, dociągnięcia do końca wojny, jest kompromis. Ci, którzy nie
stosują kompromisu - muszą zginąć. Powiedziałam mu, że chyba nie rozumie, co oznacza to sło-
wo dzisiaj, i że nie chcę tego słuchać, bo czuję, że jego szlachetny ojciec obraca się w tym momen-
cie w grobie. Ale przychodził nadal, kiedy jadłam południową zupkę we „Fregacie”. Byłam tak


241

rozhuśtana nadchodzącymi czasami, tym coraz bliższym momentem wielkich zmian, że zapyta-
łam, co on o tym myśli i jak to widzi. „Ja? Eto stoł, eto stiena, uczę się po rosyjsku” - powiedział
spokojnie.
Ta knajpa „Fregata” to było dość dziwne miejsce. Jedzenie było dobre, serwowane przez bardzo,
przeważnie, utytułowane panie, które nie krępowały się przy wystawianiu rachunków. Wszystkie
były ładne, a właścicielka, pani Dziakiewiczowa, była dla wszystkich bardzo uprzejma. Podobno
dla wszystkich. Wandzia Gojawiczyńska tam także podawała, nie dla ładności, ale pani Dziakie-
wiczowej zależało na znanych nazwiskach. Kiedyś podczas mojej zupki pani Dziakiewiczowa
przysiadła się do mnie i zaproponowała mi u siebie posadę kawiarki. Powiedziałam, że mam po-
sadę ekspedientki w księgarni i nie chcę jej zmieniać. Pani Dziakiewiczowa machnęła tylko ręką i
zaproponowała mi pensję zupełnie niebotyczną. „Ale ja nie znam się na parzeniu kawy i potwor-
nie się boję zawsze, że ten ekspres wybuchnie”. Powiedziała mi, że to robiłby za mnie ktoś inny. Ja
bym tylko była za ladą - „taka miła i tak się ślicznie uśmiechała”. Tego już było za dużo, więc po-
wiedziałam, że to są kwalifikacje na innego rodzaju zajęcie i w innym zakładzie, a ona się na mnie
obraziła. Ale zupy miała zawiesiste i dobre.
Cała ta nasza ulica Mazowiecka - Blumenstrasse - była pełna ciekawych miejsc i interesujących
witryn sklepowych. Blisko Świętokrzyskiej były dwa wspaniałe antykwariaty. Pod numerem 4
„Krynolina” pani Zofii Chomentowskiej, którą nazywano Zośka Złota Rączka, ale było tam bar-
dzo dystyngowanie i drogo, nawet czasem zobaczyć można było młodych hrabiów leżących na
antycznej kanapie albo rekamierze. Byli to hrabiowie znajomi i krewni, nie na sprzedaż. Naprze-
ciwko był wielki antykwariat prowadzony także przez pewną panią, ale tam się nie chodziło, bo
miała złą opinię. Podobno przez swoich faktorów skupowała meble, obrazy i biżuterię z getta.
Potem była mała interesująca księgarenka pana Kuthana, byliśmy potem my pod numerem 12, a
naprzeciwko nas pod filarami domu numer 11 założył piękny antykwariat Staś Kolendo, nasz
dobry i dawny znajomy. Potem obok nas była kawiarnia „Ziemiańska”, a dalej zaraz znów mały
dobry antykwariat, na którego drzwiach umieszczone było niestety nazwisko właściciela - „Graf
von Mycielsky”. Potem była stara, dobra, niezbyt elegancka restauracja Wróbla, a za nim na sa-
mym rogu placu Małachowskiego ruina po zbombardowanej w 1939 roku kamienicy.
To miejsce, kiedy koło niego przechodziłam co dzień, zawsze zmuszało mnie do przypomnienia
sobie tego, co tu się kiedyś musiało dziać. W tym domu był wielki skład fortepianów i pianin
Herman i Grossman, zajmujący kilka pięter. We wrześniu 1939 roku, którejś strasznej nocy, kiedy
w pustych ulicach płonęły i waliły się domy, wielkie bomby upadły w ten dom, uderzyły i zawali-
ły, zgniotły i zapaliły piętra pełne fortepianów. W tej samotności, w pożarze, bez ludzi, fortepiany
musiały zjadane przez ogień same grać, wydawały ze siebie dźwięki, jakie? Jaka była ta muzyka,
co tu było wtedy słychać straszliwego, czego nikt nie słyszał i nigdy się nikt nie dowie? Czy mu-
zyk mógłby to wyobraźnią opisać? Powiedziałam o tym Romanowi. Miałam dla niego na po woj-
nie takie dwa zamówienia. Ta śmierć fortepianów i drugie - napisanie muzyki do wiersza wło-
skiego nieznanego autora, właściwie kołysanki - „ninna nanna”, która straciła swoją melodię, a
pozostały tylko czarujące strofki, śliczny śpiew z XIV czy XV wieku.
Właśnie Roman napisze mi te dwa utwory, takie różne, ale on to potrafi. Jest tak zdolny, wy-
kształcony, wrażliwy, można się z nim porozumieć jednym słowem, spojrzeniem, milczeniem.
Szkoda, że kocham kogo innego.
W mieście naloty bolszewickie powtarzają się bardzo często, my mieszkamy między dwoma mo-
stami, które są ich celem, więc często wszyscy mieszkańcy spotykają się wieczorem na wielkim


242

podwórzu, psy mają dodatkowe wyjście, właściwie jest to nawet przyjemne, tylko mama nie może
zapalić papierosa, tak jej ręka drży.
Wszyscy mówią, że inwazja aliantów zacznie się lada dzień. I rzeczywiście, zaczyna się, miasto
jest podniecone, na murach niemieckie napisy V mają dopisane „erloren”, „Deutschland kaputt, a
„Deutschland siegt an allen Fronten” przerabiane jest na „liegt”. Przegrywają, teraz to już jest
pewne, ale gryzą nas dalej, zabijają i wywożą. Aresztowali Tadeusza Michalskiego, kuzyna Agi z
„Rodła”.
Nadchodzi lato, ostatnie niemieckie. Nie mamy już, niestety, tak dogodnego radia, jak za czasów
pani Zosi, korzystamy z radia u państwa Chowańczaków i od czasu do czasu jeździmy do Zalesia
Górnego do tych państwa co zawsze. Pani Helena Zielińska przeniosła się do pensjonatu pani
Przemyskiej w Zalesiu. Jest to dobre i wygodne miejsce, w lasach. Dzieją się tam od rana do wie-
czora najrozmaitsze rzeczy. Jedna z ciekawszych, to sprawa bocznicy kolejowej, odchodzącej dość
głęboko w las. Kiedyś zwożono nią pewnie drewno. Teraz wokół tej bocznicy utworzone zostało
przedsiębiorstwo, a nawet konsorcjum złożone z wielu akcjonariuszy. Przez Zalesie idą pociągi
niemieckie na wschód, w stronę frontu, na Radom i dalej. Od każdego niemieckiego transportu
odczepiany jest na wysokości bocznicy ostatni wagon, który po przestawieniu zwrotnicy sam od-
tacza się w głąb lasu. Tam odbywa się druga część operacji. Po otwarciu wagonu okazuje się do-
piero, czy, ile i czego dorobiło się tym razem zainteresowane przedsiębiorstwo. Raz jest to trans-
port sardynek z Francji albo innego zaopatrzenia. Raz broń, raz mundury niemieckie, co oczywi-
ście przechodzi do AK w Lasach Chojnowskich. Raz wagon trumien i wtedy przedsiębiorstwo jest
stratne, a innym razem spadochrony albo wino. W zależności od rodzaju zdobyczy z wagonu,
okolica jest zalana odpowiednim towarem. Po spadochronach dziewczyny we wszystkich wsiach
mają cudne nowe jedwabne białe bluzki. Po winie wszyscy są pijani. Ja kupiłam sobie na szlafrok
ciemnoszafirowy, lekki jak piórko i puszysty materiał przeznaczony na wnętrza kombinezonów
lotniczych dla Luftwaffe.
Mama pojechała także do pani Przemyskiej, a ja często doskakiwałam tam z Warszawy i nocowa-
łam. Te noce były cudowne, siedzieliśmy na tarasie i patrzyli w gwiaździste niebo, nadsłuchując w
cichym, ciepłym powietrzu dalekiego pulsowania naszych zrzutowych samolotów, z sercem
przepełnionym radością, że już nareszcie inwazja stała się faktem, że już to, na co tak strasznie
czekaliśmy, tak strasznie długo, jest faktem, że teraz ma nadejść tylko ta ostatnia rozprawa i skoń-
czy się wojna. Z wpatrywania się w niebo gwiazdy zaczynały się poruszać, co chwilę ktoś mówił:
„Widzę, widzę, są, lecą”. Czasem naprawdę widzieliśmy ich. Tę cudowną ciszę rozbijał nagle
błysk i huk, to młodzi z małego sabotażu zdawali egzamin na wielki, wysadzając mosty i mostki,
wiadukty i przejazdy kolei radomskiej nad stawami Żabieńca. Nie było żadnych wiadomości z
Konstancina, Władek Socha także został wysiedlony, nawet Mieczyś nie mógł się przedostać do
starej leśniczówki, do której przyjeżdżał regularnie na spotkania.
Zamach na Hitlera! Wiadomości są sprzeczne, najpierw, że zginął. Chodzimy z Wandą po lipco-
wych łąkach tak szczęśliwe, że mówić nie możemy. Potem przychodzą przez gazetki i z radia
wiadomości dokładniejsze, ale to już i tak koniec, koniec tego psa. Dookoła tych mokrych łąk,
stawów i grobli stoją czarne Lasy Chojnowskie zamykające horyzont ze wszystkich stron, coraz
jaśniej niebieskie w oddaleniach. Niemcy wycięli szerokie na kilkanaście metrów pasy po obu
stronach torów kolejowych.
Gdziekolwiek jest ścieżka czy przecinka idąca w głąb, między drzewa, stoi przy niej solidnie ocio-
sany słup, a na nim przybita tablica z napisem: „Niemcom wstęp wzbroniony. Las zajęty przez
Wojsko Polskie”. Świeże koleiny wygniecionej trawy znaczą te ścieżki, widać, że ruch jest spory w


243

głębi lasu. Przychodzą stamtąd partyzanci, weseli i pewni siebie, do pani Przemyskiej i do nas, z
pocztą do wysłania, z praniem, szyciem, malowaniem napisów, po lekarstwa i z mniejszymi ra-
nami, przy których można chodzić.
Jaki luby nastrój spokoju i swobody, jakie spokojne noce, bo przelot czy wybuch tylko naszą siłę
oznacza. Ale widzenia z Mieczysiem są coraz krótsze, wpada do Zalesia, o ile tam jestem, na mo-
ment, chmurny i niespokojny. Częściej niż zwykle mówi mi teraz: „Przez trzy dni nie będziemy
się widzieli” - zdanie, od którego cierpnie we mnie wszystko i ten strach trwa aż do chwili jego
telefonu. Siedzę, wtedy kiedy go nie ma, w Warszawie, żeby prędzej się to skończyło, żeby zaraz
wiedzieć, kiedy wróci.
Warszawa coraz niespokojniejsza, ludzie opowiadają sobie, że Niemcy przed wyjściem wszyst-
kich mieszkańców wygnają, a miasto wysadzą w powietrze. Wielki ruch na ulicach, niektórzy
wyjeżdżają na wieś, wywożą rzeczy, inni sprowadzają się ze wszystkim do miasta, likwidują
podwarszawskie mieszkania, uważając, że kiedy przyjdą bolszewicy, lepiej być w wielkim skupi-
sku ludzi niż na wsi. Mnie wydaje się, że ostatnia Niemców godzina tutaj nie może się obejść bez
walki, a co do powracających zdań, że miasto otwarte nie będzie niszczone i bombardowane, to
już raz sama w 1939 roku zaznałam tej prawdy. Wielkie transporty wojska przewalają się ze
wschodu na zachód, a i z samej Warszawy ewakuują się już wyraźnie, dookoła biur niemieckich
walają się papiery, paki stoją na chodnikach, ładują meble i sprzęt. Ludzie przechodzą koło tego
bałaganu szczęśliwi, ale i niepokoi ich możliwość bezkarnej ucieczki Niemców. Z dnia na dzień
ten niepokój zamienia się we wściekłość, głośno mówi się na ulicach, że tak być nie może, obcy
ludzie zatrzymują się grupkami, obiecują sobie - ale właśnie, co? Czy można będzie tę siłę popro-
wadzić słusznym strumieniem? Nie mówię o wojsku, ale ludność, ta ludność „z nożami w
oczach”, a bez broni - czy tej broni w AK i zdobycznej wystarczy?
Siedzimy w Zalesiu, kiedy przyjeżdża Bodzio, miły chłopak z Warszawy, z wiadomością, że mło-
dzież ma być zgrupowana i gotowa do wystąpienia zbrojnie 26 lipca. Trzeba wracać do Warsza-
wy, ale nie ma już żadnej komunikacji. Stoimy na szosie i staramy się zatrzymać jakikolwiek sa-
mochód. Przystaje wreszcie olbrzymia cysterna z benzyną, szofer Niemiec bierze mamę do szo-
ferki, a ja okrakiem na obłym metalowym grzbiecie, trzymając się żelaznego przęsła, oglądam z
góry zawaloną samochodami i furmankami szosę. Jaki piękny dzień, zaczyna się coś wspaniałego
i strasznego. Słychać artylerię zza Wisły. Mamy imieniny, dostaje jednak moc kwiatów, przycho-
dzi trochę ludzi, balkony otwarte na Wisłę i na ten nieustanny grzmot za nią.
Mam się po zawiadomieniu natychmiast zameldować na Dworcu Gdańskim, tam jest moje miej-
sce. Zmieniają się rozkazy, zarządzenia i odwołania ich przychodzą kolejno. Niemcy kazali stawić
się wszystkim mężczyznom w mieście do kopania rowów przeciwczołgowych. Pod strasznymi,
oczywiście, karami. Rano wychodzimy na Rynek, gdzie miało się stawić ileś tam tysięcy chłopa z
łopatami, wyznaczonych na tę dzielnicę. Długie cienie kamienic dosięgały jeszcze prawie połowy
Rynku - pustego, jak wymiótł, a na środku stało sześciu nieszczęśliwych, wygłupionych, z łopa-
tami. We wszystkich oknach weseli ludzie przyglądali im się i wyśmiewali ich bezlitośnie.
Stare Miasto to było jakby cały czas inne miasto, rządzące się swoimi prawami, i wojna była tu
inna, okrutniejsza, ale w jakimś sensie łatwiejsza. Na przykład godzina policyjna. W całej War-
szawie naprawdę przestrzegana twardo - u nas w gruncie rzeczy nie obowiązywała. Biegłam do
domu przez miasto szybciej i szybciej, co chwila patrząc na zegarek, zdyszana i niespokojna, czy
zdążę, ulice wyludniały się i bramy zatrzaskiwały.


244

Przebiegałam jeszcze przez plac Zamkowy, ale kiedy skręcałam w Świętojańską, szłam już wolno i
spokojnie. Sklepiki były otwarte, przed bramami domów siedziały całe rodziny, dzieci, jak wróble
przed nocą, wrzeszcząc przelatywały z jednego końca ulicy w drugi, bawiąc się w łapanki, aresz-
towania i egzekucje.
Naśladowały znakomicie - chóralnie i solo - wycie syren fabrycznych i sygnał karetek policji. Te-
raz, latem, nie warto było iść spać, bo alarmy lotnicze i naloty i tak wyrywały ze snu, więc towa-
rzyskie spotkania, rozmowy i spacery trwały do późnej nocy przy świetle niedbale zaciemnionych
okien i nie zamkniętych bram. Idąc wolno, zatrzymywałam się jeszcze przy sklepie rękawicznika
albo u baby Rucińskiej dla wymiany ostatnich wiadomości i prasy. Na rynku także pełno było
ludzi spacerujących wokoło jaśniejącej pośrodku góry białego piasku przeciwpożarowego.
Kiedyś na tym piachu usadowił się żołnierz niemiecki ze sztalugami i farbami i na niewielkim
płócienku zaczął malować kamienicę Fukiera. Przyglądano mu się z pewnej odległości - malarz
zawsze wzbudza w plenerze ciekawość. Ale w pewnym momencie gibnął się i upadł. Nikt nawet
w dziennym hałasie nie słyszał strzału. Niemiec, jego rewolwer, mundur, przybory malarskie,
wszystko zostało bardzo prędko sprzątnięte, nawet nie wiadomo przez kogo. Innym razem wje-
chał w Świętojańską od placu Zamkowego motocykl wojskowy z przyczepą i trzema Niemcami.
Wjechał, ale nigdy nie wyjechał drugą stroną. Wszyscy trzej, ich broń i motocykl znikli gdzieś na
wysokości baby Rucińskiej, która przysięgała się, że nic nie słyszała ani nie widziała, poza tym, że
ktoś przez ulicę komuś drugiemu rzucił w pewnym momencie karabin, ale widziała to tylko ką-
tem oka, przez sekundę. Toteż pojedynczy Niemcy ani nawet w kilku nie zapuszczali się w te
uliczki, gdzie ciemne załomy murów, długie sienie, połączone podwórza były dla nich naprawdę
niebezpieczne.
Oczywiście od czasu do czasu odbywały się i u nas łapanki, ale wtedy wjeżdżały na Rynek dzie-
siątki bud, zamykały błyskawicznie wszystkie wyloty ulic, szeregi żołnierzy posuwały się wzdłuż
kamienic zgarniając ludzi ku środkowi i zamykając ich kordonem najeżonym karabinami. Byłam
na Rynku na wieczornym spacerku z Danusią Dzieżgowską, kiedy się to właśnie zaczęło.
Wjechali ze wszystkich stron naraz. Zaczęli od zgarnięcia bab z koszami owoców, precelków, do-
mowego wypieku ciasteczek i cukierków. Ludzie biegli we wszystkie strony. Byłyśmy obie na
wysokości jej domu, kamienicy pod nr 24, chciała, żebym pobiegła z nią razem do niej i tam prze-
czekała łapankę, ale pomyślałam, że nie mam przy sobie nic, żadnych dokumentów. A jeśli zaczną
chodzić po domach, to wtedy murowanie mnie zabiorą. Machnęłam ręką i pobiegłam w stronę
Kamiennych Schodków, bo obejrzawszy się, zobaczyłam, że zielony czworobok Niemców masze-
ruje w stronę rogu Rynku i Celnej, więc tędy miałam już drogę odciętą. Leciałam po tych stromych
i nierównych schodach na złamanie karku, a przeklęte drewniaki zaczepiały o wyrwy w kamie-
niach, odpadały od pięt i klekotały głośniej od wrzasków i pojedynczych strzałów z Rynku. To
były najważniejsze wyścigi w moim życiu. Czy ja pierwsza zbiegnę na Brzozową i dolecę do na-
szej bramy, czy oni zbiegną Celną i będą tam przede mną. Oni szli Celną w dół, a ja biegłam Brzo-
zową pod górę. Zmordowana dopadłam bramy, zamkniętej, ale kiedy walnęłam w nią pięściami,
czując ich już za sobą, brama uchyliła się i Dec, strasznie przeklinając Niemców i mnie, wciągnął
mnie do środka.
Kiedy opowiadałam potem o tym wyścigu Mieczysiowi, zostałam znów zbesztana, a dodatkowo
jeszcze za to, że jedyną, jak się okazało, rzeczą, jaką miałam w kieszeni, była mała chustka do no-
sa, a właściwie flaga angielska. Flaga w kształcie chustki czy chustka w kształcie flagi, nie wiado-
mo. W ogóle dziwny pomysł, żeby ze sztandaru narodowego robić coś do smarkania, ale ta chus-


245

teczka była zaskakującym efektem towarzyskim i bardzo ją lubiłam. Mieczyś łapał się za głowę, co
by to było, gdyby złapali mnie z nią w kieszeni.
Teraz, w tych dniach lipca, nie ma już mowy o łapankach, Niemcy przelatują przez Warszawę, a
ludzie stoją na chodnikach, cisną się do kolporterów gazetek, czekają na rozkaz rozpoczęcia akcji,
boją się, że nie zdążą zapłacić Niemcom za te pięć lat. Naloty coraz częstsze, teraz już w dzień
także, a grzmot artylerii zza Wisły czuje się już pod stopami. Ale na co czekamy? Mieczyś poże-
gnał się ze mną, ale nagle spotkałam go na Krakowskim Przedmieściu, znów wszystko odroczone.
W nocy 31 lipca przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic
transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciek-
ną, umkną nam bez kary. Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnąć, ale nawet położyć się, i
trzęsę się ze wściekłości i bezsilności. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież
musi się odbyć sąd, zemsta nad nimi, to, żebyśmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy
swojego Niemca na własne oczy.
Rano idziemy jednak na Mazowiecką i otwieramy księgarnię. Wszyscy pracownicy ubrani jak na
turystyczną wycieczkę, półki założone zawiniątkami i pakunkami, każdy ma coś ze sobą.
O pierwszej przychodzi łącznik i zawiadamia, że początek wyznaczony jest na godzinę piątą po
południu. Wszyscy w księgarni zebrani pracownicy wchodzą do mamy gabinetu, mama żegna się
po kolei z nimi, każdego całuje w czoło, potem zamykamy księgarnię i idziemy we dwie do domu.
Mieczysia już nie ma, już nic nie będę wiedziała. Kiedy przebieram się w grube buty i pakuję,
wpada młodziutka łączniczka z zawiadomieniem, że Dworzec Gdański, gdzie miałam się stawić,
obsadzony jest od wczoraj wojskiem niemieckim i że zbiórka tam jest odwołana. Mam zostać na
miejscu i czekać. Równocześnie nasze mieszkanie zajęte zostaje przez dowództwo odcinka. Mamy
je zaraz opuścić.
Przenosimy się do domu drukarni, na drugie piętro w Rynku, nad mieszkaniem państwa Niko-
demskich. Rękopisy, księgi wycinków, szkatułki z papierami rodzinnymi i fotografiami przenoszę
w pierwszym rzędzie. Kilka dni temu Staś Dziewulski poszedł ze mną do piwnicy w drukarni i
zobaczył w ścianie, tak zwanej kapitalnej, dość głęboką niszę sklepioną łuczkiem, w której
umieszczam teraz cztery skrzynki z rękopisami ojca. Ta kapitalna ściana ma się nie zawalić nawet
od najcięższego pocisku, a skrzynki stoją w tej wnęce - jedna na drugiej, idealnie tam zmieszczone.
Czekam, a tymczasem przenoszę klatki z kanarkami, Kiopka, zajmuję się tą bieganiną z Brzozowej
na Rynek i z powrotem. Bardzo wiele osób przychodzi i pyta, czy ich przyjmiemy do domu i do
piwnicy, kiedy już się zacznie. Ale kiedy, czy na pewno? Czy znów nie zostanie odwołane? Pierw-
szy raz pada słowo - nie akcja, nie zbrojne wystąpienie, nie odwet - ale Powstanie. To słowo ude-
rza we mnie czule i boleśnie, jest to nagłe, mimo wszystko, o czym wiedziałam przedtem, jakaś
nowina, chyba tak się tego dotychczas nie nazywało. Pierwsze dalekie strzały z Miodowej, z Kra-
kowskiego. Więc to juź. Stoję w oknie i patrzę na pusty Rynek. Strzały powoli zbliżają się i gęst-
nieją. Rynek już nie jest pusty, widzę pierwsze opaski. Chodnikiem pod naszymi oknami biegnie
już tłum we wszystkich kierunkach, od Świętojańskiej zawracają, od Piekarskiej także, tam, sły-
chać, rozwija się już regularny obstrzał. Do nas co chwila przybywa ktoś nowy - Stefan Leszczyń-
ski, mąż Marysi, ciotka Aniela, która przedarła się tu do nas pomimo swojego złego stanu serca,
pani Wroczyńska z PKO, która przed chwilą pożegnała wszystkich swoich. Baba Rucińska z ro-
dziną i tobołami. Jakiś niewidomy ksiądz i sporo nie znanych ludzi z dziećmi. Wszystko, co się
dzieje, widzi się jakby przez mgłę czy szybę. Co chwila zalewa zdumienie, które zapiera oddech,
że już, że już! Że skończyło się wszystko, że to już przeszłość - strach, bezbronność, bezsilna nie-


246

nawiść. Mieczyś, kiedy żegnaliśmy się na ulicy po raz ostatni, powiedział mi, że idzie na Moko-
tów. I teraz ogarnia mnie przerażenie, jak tam teraz jest, czy tam też się już zaczęło?
Widzimy ludzi, którzy niosą, biegnąc, deski, meble, kamienie. Na lewo od nas, na rogu Świętojań-
skiej i Rynku, wszystko to zwalane jest bezładnie na kupę. Od tamtej strony, wzdłuż Świętojań-
skiej od Zamku, obstrzał nie ustaje - jest najsilniejszy. Trzeba natychmiast osłonić się przed nim.
Barykady zaczynają się budować zresztą na wszystkich rogach Rynku i dalej w głąb ulic. Wybie-
gamy wszyscy z domu. W kwadrans budowa jest już zorganizowana, praca harmonijnie rozłożo-
na. Barykada rośnie. Trudno o tym mówić, ale to właśnie jest uniesienie, ten uśmiech wszystkich
pracujących. Chodniki na Rynku nie są z fliz betonowych, ale z wielkich tafli kamiennych. Męż-
czyźni podważają i wyłupują z ziemi te płyty, a kobiety chwytają je w kilka, dźwigają z ziemi,
niosą pod barykadę, schylone pod ciężarem, rozhuśtują je i ciskają jedne na drugie, coraz wyżej i
wyżej. Poza płytami niosą ludzie łóżka, beczki, skrzynie, wózki dziecinne. My z domu wyrywamy
wszystko, co się da; ciężkie szafy z sieni, kilka betonowych kręgów od kanalizacji i rur z podwó-
rza, wózek do przewożenia książek ze składów, zacny, stary, zasłużony wózek. Płyty noszę za
każdym razem, tak nam się jakoś złożyło, z prostytutką z domu publicznego z Piekarskiej i z dru-
gą młodą kobietą, chyba w ostatnich chwilach ciąży. Widzę nagle, że ona ma twarz zalaną łzami.
Mówię do niej, przerażona: „Niech pani to zostawi, przecie jeszcze się tu pani co stanie”. Trzęsie
głową, a potem, ledwo łapiąc oddech, mokra od potu, uśmiechnięta, mówi: „Nie, ja tylko tak pła-
czę z radości, że ten dzieciak się już w wolnej Polsce urodzi”.
Powoli na zachodnim żółtym niebie wyrasta wielki, wysoki do środka nieba słup dymu. Inne dy-
my, z Miodowej chyba. Ten pierwszy, to PWPW się pali. Zaraz potem wiadomość - PWPW zdoby-
ta przez nas. Za barykadą kopiemy głęboki dół przeciwczołgowy. Ziemia z niego też na barykadę.
Z jej szczytu prosto w górę sterczy dyszel od naszego wózka. Mam dwie chorągwie biało-
czerwone, nasze przedwojenne z Konstancina. Przywiązujemy jedną z nich do dyszla. Barykada
skończona, można pod nią przechodzić nie schylając się, jesteśmy za nią bezpieczni, kochamy ją.
Strzelanina nie ustaje, już całe miasto, zdaje się, jest objęte Powstaniem, Niemcy usadowili się na
Zamku, tak wynika z kierunku ich obstrzału, pociski trafiają w narożnik domu na rogu Wąskiego
Dunaju, z daleka widać tam stały obłoczek rozbitego tynku. Zapada zmierzch, ale niebo jasne od
łun. W domu Nikodemski rozdziela obowiązki, wysyła posterunki, piach i wodę na strych, inne
kubły i wiadra do bramy, rozmieszcza legowiska w piwnicach, o ile ktoś chce, i w składach. Ale
nie można wrócić do domu, Rynek jest taki piękny i ludzie, i barykada. Nagle szczekaczka przed
Fukierem chrypi przez chwilę, rozlega się głos: „Achtung, Achtung!!!” Ludzie nieruchomieją z
wściekłości. Głos mówi: „Ogłaszam stan wyjątkowy w mieście Warszawie. Wzywam do zaprze-
stania wszelkiej akcji skierowanej przeciwko oddziałom niemieckim. Wszystkie domy, z których
strzelano do Niemców, będą zrównane z ziemią”. Mówi coś jeszcze czy powtarza to samo, ale już
tłum wali na latarnię, na której wisi szczekaczka, kilku mężczyzn wspina się na nią i zdziera żela-
zny kubeł megafonu.
Teraz rozchodzi się inna wiadomość. Dziś w nocy nadejdą pierwsze zrzuty z Anglii dla Warsza-
wy. Rynek wyznaczony jest jako jeden z punktów zrzutowych. Trzeba rozpalić pośrodku wielkie
ognisko jako znak. Meldujemy, że nasz dom, będący składami drukarni, po najwyższe piętra pe-
łen jest papieru. Ten papier, a raczej kruda i książki, wystarczą na podtrzymanie ognia choćby całą
noc. Natychmiast zaczyna się wynoszenie książek i
krudów. Stos rośnie. W mroku bieleje na środku Rynku dziwaczna biała góra, od której ku na-
szemu domowi ciągną się białe ścieżki i smugi kartek. Siedzę w oknie i chyba odmawiam jakieś
modlitwy dziękczynne, i uśmiecham się tak, jak ci wszyscy inni. Myślę nagle, że ten stos jest prze-


247

cież z Żeromskiego, ze wszystkich jego książek usypany. Obstrzał trwa. Czekamy, tak czekamy na
te zrzuty, tak błagalnie i w napięciu czekamy. Niebo nagle ciemnieje, gwiazdy, z których każda
wydawała nam się samolotem, nadlatującym stamtąd - znikają. Raptem z ciepłym powiewem i
szumem spada na miasto fala deszczu. Leje równy, gęsty i beznadziejny. Papier na stosie zamókł,
oni już dziś nie przylecą. Ludzie układają się jak mogą. Już późna noc. Leżę ubrana na łóżku i my-
ślę o nocy wczorajszej, kiedy przeżyłam najohydniejszy atak strachu o to, że Niemcy wyjdą, że już
wychodzą, że mogą nas zdusić bombami, gazami, czym zechcą, a my nic, czekamy, nic się nie
dzieje! A teraz, dziś, jest spokój, jest w porządku, już jest Powstanie, już nie uciekną. Cała noc bez
snu, ale w spokoju, w ciszy w środku we mnie.
Rano dalej deszcz, ulewa, nie deszcz. W tym deszczu bieganina na Rynku, organizuje się dowódz-
two i szpital u Książąt Mazowieckich, drugi - na rogu Krzywego Koła. Dziewczyny i chłopcy w
letnich sukienkach i kurtkach, przemoknięci do nitki. Już barykady obsadzone wszystkie. Tyle
flag biało-czerwonych, na każdym domu, w oknach. Stefan Leszczyński po wielu usiłowaniach
przedostania się na Żoliborz zrezygnował. Na wiadukcie od samego początku stoją czołgi, Dwo-
rzec Gdański odcina nas całkowicie. U Danusi Dzieżgowskiej działa telefon, można się jeszcze
porozumieć z Żoliborzem. Ale nie z Mokotowem. Dlaczego nie dałam Mieczysiowi Danusi telefo-
nu, może by mu się udało, może bym co wiedziała o nim. Są pierwsi ranni, płascy na noszach i
szarzy. Apteka Skowrońskiego od rana wydaje wszystko, co ma na składzie, do szpitala i punk-
tów sanitarnych. Inne sklepy także; to śmieszne, że pieniądz z dnia na dzień przestał istnieć.
Deszcz, deszcz, dziś też pewnie nic ze zrzutów.
Nasiąknięty i spłaszczony stos książek pośrodku Rynku.
Strzelanina od placu Zamkowego nie ustaje. Stoję przed naszą piękną barykadą, obok mnie stoi
dziewczyna z domu publicznego na Piekarskiej, znam je wszystkie mniej więcej, latami wysiady-
wały w słoneczne dni na kamiennych schodkach przed domem. Wczoraj budowałyśmy barykadę,
ta zwłaszcza pracowała bez wytchnienia. Jest blada, nie umalowana, włosy ma pozlepiane wap-
nem i deszczem, w czarnej jedwabnej sukni. Odwraca się do mnie i ze zgrozą w oczach mówi:
„Patrz pani, flagę nam przez noc ukradli”. No tak, wczoraj wieczorem wisiała na tym dyszlu, dziś
nie ma. Wściekłość nas ogarnia, bez słowa przełazimy bokiem za barykadę i pod murami Święto-
jańską przemykamy się w stronę Zamku. Gdzieś przed samą Katedrą, nad jakąś bramą, wisi nasza
flaga. Zabieramy ją oczywiście, jakżeż to! i zawieszamy z powrotem na dyszlu. Do domu na Ryn-
ku przybywa coraz więcej osób, zwłaszcza z PKO. Tam jest dowództwo odcinka, z mieszkań
wszyscy usunięci, zresztą na PKO skierowany jest duży ogień od domu Schichta na Zjeździe, z
kanonierki na Wiśle, znad Wisły i z koszar na Bugaju. Byłam tam, przez podwórza nie można
przejść, na schodach na Bugaj pod moim balkonem barykada, a na tarasie i w naszym salonie ce-
kaem i kaem. Decowa leży u nas w piwnicy na Rynku, bo chora, a u nich w mieszkaniu kuchnia
polowa. Dec przyszedł - Boże miły! Bluza wojskowa, na niej wszystkie jego odznaczenia i medale
legionowe, pas strażacki po pachy, za pasem topór, a na głowie furażerka z olbrzymią biało-
czerwoną kokardą na przodzie. O całym odcinku mówi: „moje chłopaki” i biada, że nie umieją się
obchodzić z cekaemem.
Jakie to szczęście, że skrzynki z rękopisami są już w piwnicy, w swoim łuczku w ścianie. Z po-
czątku myślałam, żeby je zamurować w piecu garncarskim na parterze „Ładu”. Ogień by nie
przeszedł i od odłamków byłyby zabezpieczone. Ale w końcu ta kapitalna ściana wytrzyma, a
nawet gdyby się stropy zawaliły, to gruz pójdzie po ścianie, a one idealnie pasują, nic nie wystaje.


248

Chyba tak jest dobrze. Moje szkatułki ze skarbami, to znaczy fotografiami, papierami rodzinnymi,
Polonia Restituta w czerwonym pudle ze wstęgą i dyplomem, ojca portfelem z liśćmi laurowymi i
dowodem osobistym - z tymi wszystkimi skarbami, stoją jednak luzem razem z księgami wycin-
ków; już drugiej takiej wnęki w murze nie znalazłam. Odłamki padają gęsto, właściwie kapią. Po
każdym pocisku, po huku jest chwila ciszy, przez którą ciągną się jakby coraz cieńsze niteczki
delikatnego dźwięku, a potem zaczyna kapać w dach, w blachę okna, w kamienie podwórza, bli-
żej i dalej. Są tak gorące, że sparzyłam sobie palce, kiedy je podniosłam z podłogi. Trzy wysypa-
łam dziś rano z butów, które stały przy oknie, noszę kilka w kieszeni, tych bliższych.
Przeprowadzili się do nas państwo Jarczyńscy z PKO. Ich mieszkanie rozbite jest pociskami z Wi-
sły. Przynieśli sześć klatek kanarków, razem z moimi i z młodymi jest ich szesnaście. Klatki wiszą
na drewnianym balkonie okalającym podwórze. Im gwałtowniejszy obstrzał, tym głośniej wszyst-
kie śpiewają, jest właściwie dziki hałas, nasz Kiopek szaleje także, tylu ludzi nowych, taki ruch.
Stefan swoim zwyczajem gdzieś stoi, byle gdzie, trzyma książkę wysoko przed oczami i czyta.
Proszę go: „Odejdź od okna, możesz dostać odłamkiem”, odchodzi w drugi koniec pokoju i czyta
dalej.
Dziś widziałam pierwszą opaskę AL. Mała Żydóweczka w skórzanej kurtce i wysokich butach,
ładna i zabawna. Zastanawiają nas strzały z dachów, słychać je od Świętojańskiej, z rogu Rynku, z
Kanonii, mówią, że to dywersanci niemieccy strzelają, wyborowi strzelcy. Po kilku godzinach
można już oznaczyć mniej więcej miejsca, gdzie siedzą. Ale łotry! Tu między nas wleźli! Pod wie-
czór jest rozkaz tropienia ich, każdy na swoim odcinku, i meldowania o każdym podejrzanym
fakcie w dowództwie. Wieczorem nasi goście układają się już na krzesłach na każdym piętrze;
gotuje się w kuchni państwa Nikodemskich na dwadzieścia kilka osób, reszta u Pliwków i na ma-
szynkach. Mają ludzie ze sobą jakieś zapasy, baba Rucińska wciąż coś przynosi, sklepiki staro-
miejskie wszystkie otwarte, piecze się chleb, pachnący najpiękniej między woniami mokrego roz-
bitego muru, dymu i spalenizny. Cudowny ludzki zapach.
Wiadomości znakomite. Większość miasta jest w polskich rękach i nasz stan posiadania się roz-
szerza. Oni chcą za wszelką cenę utrzymać arterie przelotowe przez miasto dla wycofywania swo-
ich wojsk z prawego brzegu Wisły. Stare Miasto leży im w tym fatalnie na drodze.
Noc, druga noc Powstania, szczęśliwa noc, błogosławiony czas. Gdyby tu był ze mną Mieczyś, ale
wierzę, że on tam gdzieś jest, tak samo myśli. Może to są najszczęśliwsze chwile mojego życia.
Pożary na Pradze, odbite w Wiśle. Pożary w stronie placu Teatralnego. Wielkie łuny, niebo różo-
we i białawe dymy na nim, czarne dachy Rynku i wieże Katedry i pojezuickiego kościoła tuż za
naszym domem. Nad Bielanami niebo drga od niewidocznych rakiet. Złocenia na domach i szyby
w mroku migocą lekko przy każdym cięższym wstrząsie. Stoimy w łuku sieni, patrzymy, milczy-
my, słuchamy. Drugi dzień Powstania minął, a w nas rozszerzyło się coś niezmiernie daleko, w
lewo i w prawo, w szczęście i w rozpacz równocześnie. Szczęście takie, że go żadnym słowem
nazwać nie można, szczęście wolności, i rozpacz, bo co chwila życie ludzkie gdzieś tu obok się
kończy. I żadnych wiadomości z Mokotowa, a przecież ludzie ze Śródmieścia przychodzą, chociaż
z trudem.
Rano wyciąga nas na Rynek daleki huk motorów; huk to złe słowo, to jest pulsowanie, które, za-
nim uchwytne słuchem, czuje się w palcach, w stopach, w tyle głowy. Ludzie wybiegają przed
domy albo lecą do piwnic, samoloty nadlatują nad miasto, widać je bardzo, bardzo wysoko, białe
kreseczki, które błyskają i nikną co chwilę. Nagle krzyk wielki podnosi się z Rynku - zrzucają coś,
obłoczki czegoś migocącego w słońcu. Ulotki! Całe stada spadają jak gołębie, kręcąc się w powie-
trzu. Wreszcie można schwytać. Czytamy - nie rozumiemy. Rozkaz zaprzestania walki - podpis


249

Bora. Ach, kłamstwo! Źle po polsku, głupio, niezdarnie sfałszowany tekst. Ludzie się śmieją, drą
te kartki. Rynek zalany słońcem, przed kamienicą Fukiera szereg żołnierzy ćwiczy się w rzucaniu
butelek z benzyną. Oficer nisko, płaskim ruchem puszcza butelkę, struga ognia biegnie po kamie-
niach. Przyszedł do nas Marek od Wroczyńskich i jego kolega z przedpotopowym karabinem i w
hełmie niemieckim. Przyszedł także Januszek, syn Nikodemskich, wydoroślały przez te dwa dni,
wyciągnięty, zdobył karabin. Broni mają bardzo mało. W dowództwie była awantura, Danusia
była przy tym. Chłopak jakiś zdobył sobie karabin od Niemca na barykadzie przy placu Zamko-
wym. Kiedy skończyła się jego służba, kapitan kazał mu karabin oddać koledze. Chłopak sczer-
wieniał, zaciął się, powiedział, że nie odda. Dostał za niesubordynację dzień paki, ale karabin mu
zostawili. Lata tu po Rynku żołnierz, może ma dwanaście lat. Nazywa się „Błyskawica”. W pele-
rynie niemieckiej do ziemi, w gazecie ma zawinięty rewolwer, wyczyszczony, świecący; zaczepił
mnie, czy nie mam naboi, bo mu tylko tego brak. Ogień bardzo gwałtowny. Koło południa wpada
do naszej bramy chłopak z nieprzytomnymi oczami, czegoś chce, nie można zrozumieć. Wreszcie
- że koniecznie musi mieć żerdź, musi być długa, najdłuższa: „Zamek zdobyty, flagę wywieszamy
na wieży”. Wracam ze strychu, na schodach spotykam mamę. Płacze, mówi szeptem: „Przez gło-
śnik na Rynku grają Boże, coś Polskę”. Cały ogromny plac pełen klęczących ludzi, podnoszą gło-
wy, ręce, płaczą, uśmiechają się, płaczą i śpiewają, śpiewają wielkim, olbrzymim chórem tę pieśń
wspaniałą, potem „Warszawiankę”. Nie ma dookoła mnie jednego człowieka, który by nie płakał,
który by nie był szczęśliwy. Jakże jestem najpokorniej wdzięczna za to wspólne szczęście, za to, że
tu jestem ze wszystkimi, że tego dożyłam, że to najpiękniejsze mogłam widzieć.
Po południu strzały z dachów wzmagają się, dużo rannych między idącymi z butelkami na bary-
kady, wśród ćwiczących na Rynku, wśród sanitariuszy. Na strychu domu przy Krzywym Kole
schwytali dwu ludzi, Żyda i Ukraińca, z całym arsenałem i dużym zapasem amunicji. Nam nad
głową ciągle trzeszczy karabin, gdzieś na domu, blisko. Podobno widzieli dywersanta za komi-
nem na rogu Świętojańskiej i Zapiecka. Postanawiamy wieczorem poobserwować nasz dach i są-
siednie. Strzela stamtąd ktoś świetlnymi pociskami.
Zgłosili się do nas, czy nie ma kogoś znającego języki do radia, na nasłuch. Idę tam zaraz, męczy
mnie mój brak przydziału, te doraźne zajęcia w domu i okolicy. Rynek 20, na parterze, doskonale
urządzona kabina, kilka świetnych aparatów, kupa ludzi. Muszę notować komunikaty na poda-
nych falach, angielskie, francuskie, włoskie, to, co uważam za ważne. Tłumaczę zaraz potem na
polski i wygładzam już do biuletynu. Trzeba to robić szybko, bo podają coraz inne fale i czekają na
materiał. Notuję skrótami, wszystko to, co o Powstaniu i o ruchach wojsk frontu w pierwszym
rzędzie.
Po południu po raz pierwszy bomby lotnicze blisko, na Piekarskiej cała kamienica, ludzie zasypa-
ni, baba Rucińska pierwsza odwala gruzy. Ona jest nadzwyczajna, cały dzień gotuje dla szpitala u
Książąt Mazowieckich ze swoich zapasów ze sklepu.
Druga bomba na Nowomiejskiej. Cały dom. Przez te dni dotąd nie myśleliśmy jakoś wcale o tym,
że nas mogą bombardować z góry. Wieczorem baba Rucińska w ciemnej chustce na głowie idzie
na strych na posterunek w dymniku, polować na dywersanta. Nie ma jej bardzo długo, zapomnie-
liśmy o niej. Nagle wpada z łomotem, gruba, dyszy, głos jej więźnie w gardle. Jest dywersant, na
naszym dachu, ruszał się! Równocześnie staje w drzwiach pani Nikodemska, blada, mówi szep-
tem. Była na dachu oficyny, widziała dywersanta w dymniku naprzeciwko. Kamieniejemy ze
zgrozy, a po chwili ryczymy wszyscy ze śmiechu, głośniej od obstrzału. Siedziały naprzeciwko
siebie przez parę godzin, aż się wreszcie dojrzały wzajemnie przez podwórko, ponad jego ciemną


250

czeluścią. Dobrze, że nie miały z czego strzelać, boby się wzajemnie pozabijały. Ale świetlne poci-
ski lecą dalej na ukos nad naszym domem przez nocne niebo.
Czwarty dzień. Zdobyty pierwszy czołg, wciągnięto go na Kanonię, chodzimy na niego popatrzeć,
ma wymalowanego na boku białego orła, ale uruchomić go nie można. Niemcy strzelają ohydną
bronią. Od razu po pierwszych paru seriach zostało to nazwane szafą, każdemu zresztą przyszła
ta nazwa do głowy. Najpierw jest rozdzierajacy zgrzyt, kilka zgrzytów, potem cisza i potem wy-
buchy, jeden po drugim. Uderza to przeważnie w górne piętra i jest dwojakiego rodzaju - burzące
i zapalające. Daje gwałtowny podmuch, mało odłamków. Ta cisza między „nakręcaniem”, jak lu-
dzie mówią, a uderzeniem, jest niemiła.
Chodzimy do Danusi, jej telefon jeszcze działa, korzysta z niego w głównej mierze dowództwo. Z
Żoliborzem nie można się porozumieć. Dziś cała Kanonia się pali. Poszłam tam ze Stefanem po
drodze na Brzozową przez bardzo wysokie barykady zawalone książkami, opalonymi i wdepta-
nymi w błoto. U wylotu Jezuickiej widok na Kanonię, ten widok znany od zawsze nie chce się
zmieścić w oczach, w mózgu. Wszystkie domy, gdzie mieszkał Gralewski, ksiądz prałat Kępiński,
kamienica Patka wdzięcznie brzuchato wygięta, wszystkie w czarnych i czerwonych jęzorach dy-
mu i ognia wywijających się z każdego okna, stojących sztywno do góry. Wszystko zapalone sza-
fami. Podobno zresztą kilka przeniosło i walnęło w ich własne koszary na dole nad Wisłą. Stoimy
ze Stefanem, patrzymy na ten widok nieprawdopodobny. Taka śliczna była Kanonia. I w domu
Patka palą się właśnie mamy rysunki, które on zbierał i włączał do swoich zbiorów. Wracamy,
schodzimy Celną do naszego domu, do mojego kochanego mieszkania. Przez podwórze trzeba
pełzać, bo strzelają z cekaemów znad Wisły do każdego, kto się pokaże w wielkiej bramie, która
jest pod moim pokojem. Schody zasypane łuskami i rozbitym gruzem. Drzwi wyrwane podmu-
chem. U panny Florczak, obok nas, nie ma już frontowej ściany, u nas jeszcze pomimo przestrza-
łów trzyma się. Stołowy nasz nietknięty, stół jesionowy, stół-stonoga stoi pośrodku, a dookoła
niego jasne hamburki z niebieskimi siedzeniami, dywan, trochę tylko zakurzony, serwantka i
druga mała z moimi etruskimi i rzymskimi skorupkami. Stefan bierze, poczciwy, jedną figurkę, tę
od Janikowskiego, do kieszeni. Jakie to wszystko dawne, stare, z innego życia! Futrzane nocne
pantofle stoją grzecznie i głupio koło fotela. Wyjmuję ze spiżarni wszystko, co może się przydać w
szpitalu, wino, cukier, sardynki, słoiczki topionego smalcu. Potem poduszki, też do szpitala, we-
sołe, kolorowe z tapczana.
Chcę wejść do pokoju mojej mamy, ale krzyczą z dołu, żeby się nie pokazywać w drzwiach nawet
na moment, bo natychmiast ściąga się ogień. Zresztą pokój mamy poprzedniego wieczoru spalony
został zapalającymi granatami. Dec ugasił wreszcie, tak że nie poszło dalej. Ale spalone oba nasze
portrety Witkacego, mamy śliczna toaleta między nimi i rozbity pociskami mój portret, wielka
głowa gipsowa Wnuka. Ale nikt jej nie lubił. Przez chwilę, przykucnięta na progu, patrzę w mój
pokój, śliczny był. Teraz, z wybitą wielką dziurą zamiast balkonu, stracił swoje kolory, biały jest
od pyłu. Zawsze myślę o samotności mebli, pozostawionych w pustce opuszczonego mieszkania.
Takie tu okrutne rzeczy się dzieją, huki, rozdarcia i błyski dzikie, a ich nikt nie broni. Trzeba wiać,
bo samoloty. Myślę przez chwilę, żeby wyjąć z biureczka listy, wiersze, nikomu oprócz mnie nie
znane i tę poetycką zalakowaną umowę Tuwima, ale musiałabym się wyprostować i podejść bliżej
tej wyrwy, trudno, Stefan wyniósł mój obrazek ze stołowego, taki ciasno związany bukiet, na de-
seczce, i zaniósł go do piwnicy, na Rynek. Trzeba było raczej zabrać tę prześliczną bitwę morską,
trudno. Takie kwiatki, myślę sobie, jeszcze mogę sto razy namalować. Ale co to za myśli dzikie -
wszystko się wali i pali dookoła, ludzie umierają tak okropnie często, a ja, nieszczęsna, myślę, że
jeszcze kiedyś będę malować kwiatki, presuntuosa - dlaczego akurat mnie ma się udać żyć?


251

Po południu przybiega Dec z wiadomością, że nasze mieszkanie zapaliło się od nowa, tym razem
już bardzo dokładnie. Biegnę tam i widzę z podwórza ogień wywalający się z okien stołowego.
Trudno wdrapać się po gruzowatej pochyłości, która była schodami kuchennymi. Można wejść do
pokoiku Haliny i korytarza. Tam stoi szafka z biblioteki ojca, odebrana Goetlowi z całą korespon-
dencją do ojca. Szafki nie zabiorę, zresztą krzyczą na mnie z dołu, żebym wracała. Rozkładam na
podłodze kapę ściągniętą z łóżka Halinki i wszystkie dwadzieścia sześć szufladek wysypuję do
niej jak trawę na łące. Wiążę mocno cztery rogi, spycham ten tobół nogami przed sobą po gruzach
i zarzucam sobie na plecy. Okropnie to ciężkie i wielkie, biegnę w górę Celną do Rynku, zatacza-
jąc się i obijając, bo mnie ten tobół ciśnie do ziemi. Na rogu Celnej i Jezuickiej pocisk z granatnika
odwala kawał muru nade mną i obsypuje mnie odłamkami, że aż przyklękam ze strachu i ciężaru.
Ale wszystkie odłamki poszły w papier, w tę masę, którą miałam na plecach, karku i głowie. Sito
by ze mnie było, a tak tylko wirujące haki i pazury żelaza wkręciły się w te listy i porobiły z nich
kule, piłki, ciasno, na okrągło zbite. Wpadam mokra do sieni, do piwnicy i zwalam ten ciężar na
ziemię. Całe szczęście.
Pod wieczór przychodzi do nas z wizytą Wiączek, taki pokątny księgarz, często bywał w księgarni
na Mazowieckiej, także podobno redaktor. Siadam z nim na balkonie obiegającym podwórze, pod
klatkami pełnymi kanarków. Śpiewają bez chwili przerwy jak nieprzytomne, wydają tony bardzo
podobne do świergotu, do przeciągłego czystego gwizdu bomby spadającej. Zupełnie im się głosy
popsują w tym wszystkim. Siedzę na starym koniu na biegunach Januszka Nikodemskiego, Wią-
czek na balustradzie. Góra podwórza oświetlona różowo zachodzącym słońcem, jest przyjemnie,
w miarę cicho. Zwracam się mile do Wiączka z tym samym, co zawsze, co mnie naprawdę prze-
pełnia - że „jakie to szczęśćie”.
Ale Wiączek przerywa mi. Nie, to nie jest szczęście. To jest straszne nieszczęście. Jesteśmy wszy-
scy skazani na śmierć, zamknięci jak w getcie. Nikt nam nie dopomoże, nikt nam nie przyjdzie z
pomocą. Przyjdą tu Niemcy za tę pani barykadę, zabiją panią, zabiją mnie, zabiją wszystkich. Ka-
mień na kamieniu nie zostanie z tego miasta. Nigdy nie będzie Warszawy. Mówi tak strasznie
przez godzinę, słucham go i uszom nie wierzę. Wreszcie wstaję i po prostu wyrzucam go, zabra-
niam mu wchodzić do nas, uważam go za dywersanta, takiego samego jak ci z dachu, nie miał
prawa mówić do mnie tego wszystkiego. Ale po jego wyjściu po raz pierwszy ogarnia mnie prze-
rażenie, słabość, strach przed śmiercią i przed Niemcami. Ohydna godzina - znów strach przed
Niemcami. Przeklęty Wiączek. Ale wieczorem znów jest dobrze, jest pewnie za barykadą, ode-
pchnięte są tamte myśli. Mija wieczór jakby wyrwany z innego życia. Siedzimy zwyczajnie dooko-
ła stołu - mama, ciotka Aniela, Nikodemscy, Stefan, inne jakieś miłe osoby i deklamujemy wiersze,
jakie kto umie. Po kolei jedno deklamuje, a wszyscy muszą zgadywać, czyje to, oczywiście coś
mniej znanego, niż „Powrót taty”. Obstrzał dość gwałtowny, ale w głębokim podwórzu bezpiecz-
nie. Ludzie w domu śpią, Kiopek tylko szczeka w sieni, ale i to jest swój, domowy głos. Mama jest
nadzwyczajna. Przecież od naszego zawalenia się w 1939 roku boi się panicznie bomb, a teraz taka
jest, trudno powiedzieć spokojna, bo moje każde wyjście z domu przeraża ją i udręcza, ale jest
opanowana, niezmiennie uprzejma i czuła dla wszystkich. O ileż jej jest trudniej w tych dniach niż
mnie, zabieganej, może bezsensownie ufnej w to, że wszystko idzie ku dobremu, obracającej się
wśród tych cudownych młodych, płynącej z tą falą entuzjazmu. Co ona myśli? Co przewiduje, o
czym milczy? Późnym wieczorem, siedząc jak co dzień w oknie, słyszę rozmowę żołnierzy na
chodniku przed naszą bramą. Że co po broni, jak amunicji nie ma. Jeden ma sześć naboi, a drugi
dwa, i że na czterech mają jeden granat.


252

Piąty dzień. Ciągle czekamy na te zrzuty. Gdzie indziej podobno były, ale u nas ani razu. Rano
wcześnie idę do Pliwków na ostatnie piętro zobaczyć, jak się pali kościół Kapucynów, a właściwie
jego wieża. Z boku jak wielki grzebień wystaje nieruchomy z daleka, ciemny na jasnym niebie
ogień. Schodzę i wychodząc z kuchni widzę w sieni Romana. Co za radość! Tak strasznie dobrze
mieć blisko siebie przyjaciół w tych cudownych dniach. Siedzimy u Nikodemskich, opowiadamy
sobie jedno przez drugie, co było przez ten czas. Roman przyszedł, już z wielkim trudem, z Ma-
tejki, całą prawie drogę piwnicami, przekopami. Opowiada o wspaniale zorganizowanej służbie
informacyjnej w piwnicach. O pożarze pałacu Tyszkiewiczów, podpalonego przez Niemców.
Swoim sposobem zaczynam znów, pytam go, co on myśli. Nie jest tak entuzjastycznie nastawio-
ny, jak mogłam przypuszczać.
Patrzy bardzo trzeźwo. Mówimy o podróży Mikołajczyka do Moskwy, o rozmowach ze Stalinem,
o PKWN. Roman nie wierzy, żeby wojska sowieckie uderzyły na Warszawę. „Posłuchaj - cisza.
Artyleria sowiecka milczy. Oni teraz stoją i wolą stać. My sobie sami musimy dać radę, a jak nie -
„Odprowadzam go potem na Krzywe Koło 4, gdzie jest jego dowództwo i szpital i gdzie ma się
zaraz zameldować”. Prawdopodobnie odejdą zaraz na Wolę. Tam się toczą teraz najcięższe walki
o arterie wylotowe na zachód i północ. Co się dzieje teraz na starym, pięknym cmentarzu ewange-
licko-
reformowanym, co się przetacza nad grobem ojca? W czyich rękach jest ten cmentarz? Idziemy
przez Rynek na ukos w kurzu i pyle wapiennym, prześwietlonym słońcem. Kule pojękują górą,
jest pusto, przed nami idą nasze dwa cienie. Roman bierze mnie za rękę, staje, uśmiecha się i mó-
wi:
Co nam zdrady! - Jest u nas kolumna w Warszawie, Na której usiadają podróżne żurawie, Spo-
tkawszy jej liściane czoło śród obłoka; Taka zda się odludna i taka wysoka!
I dalej mówi ten nieprawdopodobny na ten czas, na ten dzień wiersz, od którego skóra na głowie
cierpnie i dreszcze lecą po plecach.
Usłyszycie wy wtenczas, serc naszych złodzieje, Jaki wiatr z tej ulicy na miasto powieje -
Oto nasza ulica Świętojańska - idziemy dalej i razem kończymy to jawne proroctwo:
Jeśliż lada noc, a z niej wystrzeli powstanie, I w proch tego rozrzuci, kto na rychcie stanie -
Roman melduje się, a ja tam już zostanę w tym szpitalu.
Szósty dzień. Przyszedł Staś Dziewulski- „Poroniec”. Jest na Długiej. Zeszliśmy do piwnicy, jesz-
cze obejrzał ją dokładnie i uważa, że miejsce rękopisów jest doskonale wybrane. Ta niewielka
wnęka jest w samym środku domu. Tu na pewno lepiej niż w piecu garncarskim „Ładu”, bo piec
jest na podwórzu i w razie pożaru od samego gorąca mogłyby się papiery zatlić, a piwnica, przy
takich stropach prawie pieczara, to jednak dużo bezpieczniej. Ta piwnica zresztą to luksusowe
miejsce, wyłożona od ściany do ściany czerwonym kokosowym chodnikiem, z krzesełkami, wy-
godną kanapą z pościelą dla mamy, ma światło, beczkę dość cuchnącej wody, blisko schodów,
więc powietrze niezłe. Wlatuje się tam na ogół parę razy dziennie, podczas nalotu, ale tak przez
cały dzień siedzieć, jak niektórzy nasi lokatorzy, Boże miły! Po nalocie, który przebyłam właśnie
w tej piwnicy, wybrałam się z „Porońcem” odnieść zebrane butelki na róg Krzywego Koła i Ryn-
ku. I właśnie, kiedy idąc z powrotem byliśmy koło Baryczków, usłyszałam samolot od strony Wi-
sły. Oni latają nisko, nad samymi dachami, tak że wyskakują na człowieka dopiero w ostatnim
momencie i już się ich ma nad głową. Do ostatniej chwili ani ich nie widać, ani nie słychać. Myślę i
mówię do „Porońca”, że jeśli będzie rzucał, to lepiej być w domu niż w bramie, a poza tym, jak


253

mama zobaczy, że nas nie ma, to gotowa iść nas szukać w środku nalotu. Więc puszczamy się
przez puściuteńki Rynek prosto, byle dobiec przed samolotem. Głos silnika rośnie w uszach, serce
rośnie w gardle i czy on pierwszy wyskoczy zza dachów, czy my dopadniemy bramy? Kątem oka
widzę ohydny kształt nad domem Skargi, pikujący. Jednym susem przeskakujemy dwa schodki
do bramy i słyszymy za sobą praśnięcie o kamienie Rynku pierwszej serii z karabinu maszynowe-
go.
Panna Florczakówna wyszła od nas do PKO zabrać jakieś swoje rzeczy, ze swoją przyjaciółką i z
Almą, cudownym jej seterem, jedwabnym i rudym. Pies nie odstępuje panny Florczak na krok, boi
się straszliwie nalotów, siedzi w składzie „Ładu” i jęczy. Po chwili wracają, niosąc Almę na rę-
kach. Ciężki pocisk z kanonierki uderzył w dom na rogu Celnej i Brzozowej, kiedy tam przecho-
dziły, i odłamek przebił Almę na wylot przez płuca. To trochę dziwne martwić się teraz rannym
psem, ale wzruszające jest naprawdę, kiedy patrzy na nas mokrymi oczami i błaga o ratunek.
Przyjaciółce panny Florczak wpadł rozpalony odłamek prosto w dekolt, uwiązł w biusthalterze i
sparzył ją tak, że biedaczka wzywała wniebogłosy sanitariuszy, bo myślała w pierwszej chwili, że
jest ranna. Panna Florczak jest zupełnie sama na świecie i ta Alma jest jej jedynym skarbem. Nic
nie mówi, ale wiem, że martwi się psem okropnie. Chciała ją uśpić, żeby się nie męczyła, ale wy-
skrobaliśmy skądś weterynarza, który Almę opatrzył i powiedział, że będzie żyła.
Zaczęło wychodzić bardzo dobre pismo „Warszawianka”, redaguje Janek Rosner- „Piotr”. Podob-
no bolszewicy rozpoczęli marsz na Kraków. Za to pod Warszawą stoją. Niemcy zaczęli uderzenie,
a nawet jakoby ofensywę na prawym brzegu Wisły, i te ruchy rozwijają się pomyślnie. Ale czy to
jest przyczyna wstrzymania się pod Warszawą, czy raczej nie rozgrywki polityczne?
„Co nam przyjdzie z obietnic i frazesów na temat silnej, potężnej Polski, jeżeli dziś dopuszcza się
niepotrzebnie do przedłużania nierównej walki, w której giną najofiarniejsi bojownicy o niepodle-
głą Polskę. I w rozgoryczonym umyśle obywatela Warszawy budzi się mimo woli straszne przy-
puszczenie: a może właśnie o to chodzi? Może właśnie gorąca, ofiarna krew Warszawy wkalku-
lowana jest -„
A niech sobie! Niech kalkulują, niech czekają. Nie chcemy ich, nienawidzimy ich i sami damy so-
bie radę. Naloty kilka razy dziennie, najczęściej około pierwszej. Obstrzał coraz cięższy. Stojąc na
rogu Krzywego Koła widzę nagle, jak odszczepia się połowa domu na rogu Rynku i Jezuickiej. W
chmurze pyłu, powoli, godnie, odchyla się i odpada część ściany z oknami i kawałem dachu. Za-
raz potem nade mną wyrywa wielką dziurę, wracam do szpitala biała i głucha na jedno ucho. Ten
obstrzał z tylu stron równocześnie właściwie jest naprawdę ciężki, ale wolę to od bomb lotni-
czych. W nocy dyżur w bramie. Chłód, pustka, ciemne, gwiżdżące niebo, zaduch rozbitego wap-
na. Pierwszy raz uczucie ciężaru tego, co się dzieje. Myślę, że prawdziwej grozy jeszcze nie do-
tknęłam myślami. Gwizd jakiś inny niż zwykle, huk w powietrzu i nagle na moment z całej po-
wierzchni Rynku, z granitowej kostki wyskakuje ogień, małe niebieskie iskry, zjadliwe i straszne.
Pole iskier i znowu ciemno. To szrapnel prasnął milionami odłamków. Nie widziałam tego nigdy
przedtem. Co za szczęście, że noc i ludzi nie ma. Ta noc jest długa i męcząca, z napływającymi z
daleka falami strachu. Nic o Mokotowie, na Woli bardzo ciężkie walki.
Ranek czysty, piękny, słoneczny. Znów przyszedł Roman.
Około jedenastej słychać samoloty, ale inny jakiś ton, bardzo wysoko. Oczy się łzawią, tłumy na
Rynku z zadartymi głowami, to na pewno nasi! Znów błyskają w słońcu białe skrzydła, ludzie
krzyczą, pokazują sobie, ręce wyciągnięte w górę, samoloty przechodzą tam i z powrotem, tam i z
powrotem, falami. Wyrywamy sobie z Romanem moją wspaniałą lornetkę, którą kupiłam przed


254

samym Powstaniem od Niemca w księgarni. Roman coś widzi, ja nic nie mogę złapać, lornetka
lata z rąk do rąk, każdy mówi co innego, ten widział znaki alianckie, ten polskie. Wszyscy coś wi-
dzieli szczęśliwego dla nas, te znaki, zasobniki, ulotki. Wreszcie Roman nieruchomieje, patrzy
długo, zaciska usta. Spod okularów lornetki wypływają mu dwie strużki łez. To nasi, widział zna-
ki na pewno, zrzucają zasobniki. Wydzieram mu lornetkę, szukam, szukam - nareszcie! Od nie-
wyraźnego kształtu samolotu odrywają się jeden po drugim podłużne błyski, koziołkują w prze-
strzeni, giną mi i chwytam je znowu. Nie wiemy, co robić z radości, śmiejemy się i płaczemy,
wszyscy tak wariują dokoła. Ta parada samolotów trwa długo, a na Rynku odbywa się wielkie
święto. Znaki już wszyscy widzieli na własne oczy, przeważnie polskie. Ale powoli radosny hałas
przycicha, a głowy odwracają się w stronę Śródmieścia, w stronę Woli, w stronę zachodnią i pół-
nocną. Stamtąd powoli i nieubłaganie, czarne i siwe na pogodnym niebie, podnoszą się jeden po
drugim dymy olbrzymich nowych pożarów. Coraz więcej, dziesiątki słupów, które łączą się w
jeden rosnący do środka nieba mur. To nie były nasze samoloty, to nie były zasobniki. To były
bomby niemieckich dornierów. Ale znaki, widzieliśmy przecież, tak strasznie chcieliśmy widzieć
znaki!
Straciło się zupełnie rachubę, który to i jaki dzień tygodnia. Noce są równie niespokojne jak dnie.
Bez przerwy Niemcy atakują Świętojańską i Piwną, część Zamku jest w ich rękach, część w na-
szych. Ogień karabinów maszynowych stale ciągnie wzdłuż strony Fukiera, róg Nowomiejskiej
wciąż, jak dymem, otoczony jest pyłem z rozbitego muru kamienicy. Na wprost naszych okien, po
przeciwnej stronie, jest szpital AL. Na drugim krańcu, za Baryczkami, na rogu Krzywego Koła, w
dawnej lecznicy, jest szpital AK. Ranni leżą tam na noszach przed drzwiami, na schodach, w sieni,
czekając na wniesienie do środka, na opatrunek, kamienie zalane są krwią, lekarze potykają się ze
zmęczenia, nie śpiąc, nie jedząc, pracują noc i dzień. W domu punktu sanitarnego AL między do-
niczkami pelargonii siedzi lekarz i pali papierosa. Drzwi ma zamknięte, czeka na swoich rannych.
Te drzwi ma podobno zamknięte na klucz. Byłam na Wąskim Dunaju, stoję za rogiem kamienicy
Książąt Mazowieckich, bo zaczął się duży obstrzał i nie można przeskoczyć. Obok dwu doskonale
uzbrojonych alowców. Opasani są taśmami nabojów - nieczęsty widok. Jeden pyta: „No, nie bijesz
się?”, a drugi: „Co się będę bił, jak przyjdzie moje dowództwo, to wtedy tak”. Na Piwnej, Wąskim
Dunaju, Nowomiejskiej jest jakiś troszkę inny nastrój, ale może tak mi się tylko zdaje. Na rogu
Wąskiego Dunaju i Rynku jest barykada, przy której także składa się wszystkie butelki, jakie kto
gdzie ma - na benzynę. Całe niebieskie piramidy przezroczyste, lśniące w cieniu. Trzonem bary-
kady jest ogromny, nieforemny, wypolerowany od starości pień rzeźnicki. Musiał rzeźnikom sta-
romiejskim służyć od wieków. Z jakiego drzewa pochodzi, jakie liście nad nim szumiały - i jaki
przedziwny jest koniec jego żywota? Chodzimy tamtędy na Wąski Dunaj po naftę, bo światło ga-
śnie. Zza Wisły słychać znów artylerię sowiecką. Czytamy, że na placu Bankowym Niemcy oto-
czyli swoje czołgi ludźmi wybranymi z piwnic domów, które zdobyli, i tak atakowali nasze bary-
kady. Odnosimy znów do szpitala ostatnie zapasy i pościel.
Płasko na ziemi ranni wzdłuż ścian w korytarzach. Środkiem bieganina i ciągły ruch w obie stro-
ny, bo na górze jest dowództwo. Pierwszy raz uderza mnie ta obcość rannych, obojętność na do-
bre i złe, wyniosłość i spokój, który odgradza ich od świata, a raczej stwarza wokoło nich jakby
kokon, w którym leżą nieruchomo.
W południe zjawia się Bodzio. Dwa tygodnie temu w Zalesiu nie chciał powiedzieć, po co jedzie
do Warszawy. Miał wtedy taką wściekłą ochotę, żeby o tym mówić - mówił więc dużo o tym, że
absolutnie nie może powiedzieć. Dziś ma śliczną ciapiastą panterkę, równiutko zmarszczoną i
wyrzuconą na biodrach, olśniewająco białe wnętrze kaptura, kremową chusteczkę w czarno-


255

czerwone grochy na szyi, błyszczące oficerki, bawi się niedbale niekrępującym parabellum na
rzemyczku - jest modelem eleganckiego powstańca. Siedzi gdzieś w okolicach Bielańskiej, mieli
już kilka ciężkich starć, ale jest zdania, że fason trzeba trzymać. Pije kawę, trochę go martwi brak
amunicji. Widzę po chwili, że jest bardziej zmęczony i mniej beztroski niżby się wydawało w
pierwszej chwili. Poważnieje, kiedy mówi o Woli. O Mokotowie nic nie wie. Po jego wyjściu przy-
biega ojciec Tomasz od Jezuitów. Właśnie przybiega, bo on zawsze jest w biegu czy w locie. Jest
odrobinę podobny do Romana. Wpada tu do nas czasem „na kawkę” do mamy i po prostu po to,
żeby usiąść, wyciągnąć przed siebie nogi i chwilę pobyć w nieruchomości. Ojciec Tomasz jest
wszędzie; przy natarciu, przy odpieraniu, a także przy przenoszeniu rannych, w szpitalach, w
bunkrach, w dowództwach. Jest łagodny, pogodny, uśmiechnięty. Myślę, że nie może się przyda-
rzyć żaden strach przy nim ani temu, który idzie do ataku, ani podczas natarcia, ani cywilowi w
piwnicy. Jego sutanna jest powalana błotem i wapnem, przestrzelona i wystrzępiona, włosy białe
od tynku. Kiedy odwraca głowę do okna, widzę w jego oczach ten szczególny wyraz znany mi już
z ostatnich dni. Ta cudowna i straszna nieruchomość źrenic, której przyczyną jest równocześnie
nieustająca, płonąca radość walki, uniesienie wolnością i krańcowe, ostateczne zmęczenie, zmor-
dowanie, napięcie, które już nawet nie żąda snu, bo samo jest jakby snem, stan, w którym siły i
możność działania przekraczają daleko fizyczne, zwykłe możliwości. „Szczęście walki”, „uniesie-
nie wolnością” - jakie to dziwne, że nawet wartość słów się zmieniła. Cóż to dawniej znaczyło -
„szczęście walki”? Jakiś łatwy slogan, który się toczył w przeczytanym zdaniu jak wyślizgany,
gładki kamyczek. A teraz można położyć na jakiejś chwili, na jakimś zdarzeniu palec i nazwać je
tak właśnie i na pewno, i to ma wartość i prawdę nową i żywą. Wszystko teraz nabrało wartości,
może tu właśnie leży tajemnica. I to ostre widzenie może z tego samego źródła wynika. Wszystko
podpłynęło nowym znaczeniem, nowym kolorem. Z tym kolorem to jest naprawdę coś dziwnego.
Parę dni temu zginął dowódca odcinka, kapitan „Lawina”. Był na pierwszej barykadzie przy pla-
cu Zamkowym podczas natarcia czołgów. Pocisk uderzył w barykadę i rozpryśnięta cegła przebi-
ła kapitanowi grdykę. To był pierwszy pogrzeb na Rynku.
Jaskrawo żółta trumna niesiona na ukos przez cały plac; będą go chować u Jezuitów. Tłumy ludzi.
Wszystko jest teraz tak szalenie jaskrawe, wyraźnie widziane, odkąd Powstanie się zaczęło. Jak po
deszczu. W kamienicy Pod Murzynkiem pocisk, pewnie z tygrysa z placu Zamkowego, wyrwał
wielką prostokątną dziurę przez dwa piętra. Dziwnie to wygląda, takie olbrzymie czarne okno w
środku domu.
Na Rynku coraz więcej ofiar dywersantów z dachów. Dziś znów zdjęto ze strychu dziewczynę,
podobno Żydówkę, która miała tam cały spory arsenalik. Starała się zrobić ze siebie wariatkę.
Wrzeszczała, że musi wystrzelać wszystkich sanitariuszy, sanitariuszki i lekarzy, bo wtedy wojna
się skończy. Rzeczywiście strzelała do nich najczęściej, bo do białych fartuchów najłatwiej było jej
trafić. Widziałam ją potem, wchodząc do szpitala, jak ją wyprowadzali po rozprawie pod ręce.
Wydzierała się prowadzącym ją żołnierzom, wyginała do tyłu i padała na kolana, ogromnymi,
rozpuszczonymi rudymi włosami zamiatając kamienie to za sobą, to przed sobą. Była młoda i
ładna, i tak plugawie opętana strachem, że wstyd było na nią patrzeć. Krzyczała jednostajnie o
litości i o swoich dzieciach. W tym widoku było coś tak odległego, dawnego, że bez sensu pomy-
ślałam, że będą ją palić na stosie. Ale ją rozstrzelali na Piwnej.
Na placu Teatralnym bardzo ciężkie walki. Wola staje się dziwnym i strasznym słowem, które nie
budzi już właściwie żadnego w myślach obrazu czy wspomnienia - tylko grozę. Znów były ulotki
niemieckie, grożące bombardowaniem i wzywające ludność do opuszczenia miasta. Groźby bom-
bardowania trochę spóźnione, a reszta śmiechu warta. Bolszewicy ruszają się na północny zachód


256

od Warszawy. Rozmowy w Moskwie bez rezultatu. W gazetach odezwa Bora. Po południu doda-
tek nadzwyczajny. Tłumy latają za kolporterami, tłok przy każdym murze, gdzie przylepiony jest
dodatek. Wielkie litery wskakują w oczy: „Pomoc dla Warszawy nadchodzi”. Oświadczenie Kwa-
pińskiego: „Pomoc dla Warszawy już się rozpoczęła i mam dane na to, że będzie ona udzielona w
dostatecznych rozmiarach, aby być skuteczną”. Co za cudowny dzień, co za szczęście! Nasz stos
może jednak będzie zapalony! Czy to będą desanty, czy wielkie bombardowania punktów oporu
Niemców - a w każdym razie broń! To jest najważniejsze. Jeszcze w „Warszawiance” cytują, co
powiedział Churchill na drugi dzień po wybuchu Powstania: „Los włożył w nasze ręce obronę
Polski. Dziękuję Bogu, że jesteśmy dosyć silni, aby jej bronić do ostatniej kropli krwi”. Trudno o
tym pisać czy mówić, ale czy może być coś większego niż to, co my teraz przeżywamy? Jak to, że
mamy swobodę, możność walki i przyszłość, która nareszcie, nareszcie nie jest ciemna, żelazna i
nie do udźwignięcia. W 1939 roku w październiku miałam taką chwilę na placu Zamkowym, kie-
dy mi się zupełnie fizycznie naciągnęła nad głową straszna żelazna żaluzja, wzdęta kopuła, której
ciężar, wiedziałam to, będzie gniótł i wzbraniał oddychać. Ale wiedziałam też przez te wszystkie
lata, że będzie odsunięta pewnego dnia, i chciałam tego dożyć. I dożyłam, nie ma jej nad nami.
Nie będą już ci chłopcy liczyć naboi na dłoni, nie będą wymyślać pocisków przeciwczołgowych z
butelek i katapult ze starych opon - będą mieli nową, nowoczesną, wspaniałą broń na poparcie i
utwierdzenie swojego bohaterstwa. I nie będzie już nikogo, kto by mówił: „Kiedy ci bolszewicy
nareszcie przyjdą”.
Było nasze wielkie natarcie na Dworzec Gdański, nic o wynikach nie wiadomo. Niemcy atakują
Stawki. Te Stawki, to drugie takie słowo - treść bez formy. Ogień chyba coraz cięższy, pod wieczór
nie ustaje, pociski lecące właściwie ze wszystkich stron atakują równocześnie wszystkie cztery
strony Rynku. Przeczytałam zestaw atakujących nas formacji i rodzajów broni: batalion piechoty
(od strony Wisły) 2 bataliony saperów 20 tygrysów 20 dział 50 goliatów 6 dział 65 mm 1 pluton
miotaczy min i płomieni moździerze 1 pociąg pancerny 2 kolumny piechoty (plac Zamkowy) lot-
nictwo.
Siedzi się pod tą kratą wyjących pocisków - wyjących to jest złe określenie i brzydkie. Pocisk ma
głos falisty, jedwabisty, smutny, na przykład niewypał to tylko westchnienie w przestworzach.
Kule są miauknięciem, czułym, cichym cmoknięciem. Oczywiście efekt końcowy brutalnie psuje
całość. Dom Schichta na Zjeździe i most strzelają na stronę Baryczków. Kanonierka, artyleria cięż-
ka i czołgi z dołu trafiają w Fukiera, pociąg pancerny i Cytadela na nas, a jakieś tam odległe bate-
rie z cmentarzy i ruin getta na stronę wschodnią Rynku. Cała noc w łoskocie, hukach i wstrząsach.
Nad ranem dostaje pocisk dom obok nas, nr 9. Wysoki, cienki i gęsty dźwięk wypadających szyb,
przeciągły, cichnący wodospad cegieł. Wychodzimy o świcie na Rynek. Niebo bezbarwne i niskie
od dymów, przejmujący chłód w całym ciele, w oczach, w gardle ta nie przespana trudna noc.
Góra sąsiedniego domu zwaliła się na nasz dach, w którym otwarła się wielka, czarna jama. Da-
chy Baryczków i sąsiednie obsypane z dachówek, wiązania tylko sterczą. Dużo zmian przez tę
noc. Po stronie Skargi wiele domów poprzestrzelanych, w nocy palił się dom Skargi od strony
Brzozowej, ale ugaszony. Cały Rynek pokryty gruzem i dachówkami - różowy i szorstki dla oka.
Zdaje się, że już zawsze będę się bała tej godziny przed świtem, kiedy giną wszystkie kolory i cały
świat jest białawy i martwy. Rano zaczyna się atak koncentryczny na Starówkę; właściwie nie za-
czyna się, bo trwał od nocy. Atakują wszędzie, od Miodowej, Piwnej, Świętojańskiej. Trochę przy-
cicha koło południa, pewnie jedzą, szwaby.
Zjawiają się u nas dwaj młodzi ludzie, których często widuję na Rynku. Bardzo szykowni oficer-
kowie. Mówią mi, że przyszli od Romana, który jest na Woli, jakbym o tym nie wiedziała, i który


257

prosi o żywność, bo jest głodny. Wynoszę, co zostało z zapasów, chcę robić paczkę. Garnuszek
topionego masła, czarny chleb, kawał boczku, ale młodzi panowie kręcą nosami. Lepsze byłyby
sardynki i bułki, i może wino - nie mam, nie mam tego. Nagle przychodzi mi do głowy, że to nie
dla Romana, ale dla nich po prostu. Oni na pewno nie przyszli z Woli ani tam nie pójdą. Pytam ich
o Romana, czegoś więcej chcę się dowiedzieć, ale nic nie umieją dodać. Daję im to, co mam. Około
drugiej przychodzi profesor Kipa. Jest na placu Teatralnym. Pałac Blanka zawalony doszczętnie,
jakiś wyższy urzędnik niemiecki w magistracie, kiedy wkroczyła AK, wyskoczył oknem. Widział
to. Pozbierali go na dole i jeszcze odwieźli do szpitala. Profesor Kipa jest jakby zamyślony, ale
wydaje mi się dobrej myśli. Zresztą teraz, kiedy czekamy na pomoc, na zrzuty, z godziny na go-
dzinę! Pijemy kawę, przychodzi żona Bodzia, też gdzieś jest na Krzywym Kole. Kipa nic nie wie,
co się dzieje na Mokotowie, nikt nic nie wie!
Ciężki obstrzał trwa nadal. W drukarni są pięćdziesiąt dwie osoby, z tego trochę małych dzieci,
sporo staruszków, ślepy ksiądz, ciężko chora Decowa. Stefana już nie ma. Kilka dni temu znalazł
mnie w domu, jak zwykle spokojny i z książką pod pachą. Powiedział: „Weź igłę i przyszyj mi
guzik do marynarki, bo odleciał. Ja zaraz idę”. Wściekłam się, bo wiadomo, że na wiadukcie stoją
czołgi, przez Dworzec Gdański nie ma mowy i tak samo niemożliwe jest przedostanie się przez
ogródki działkowe, bo każdego wypatrzą. Już musi tu doczekać do końca. „Ale kiedy ja idę do
oddziału, a nie na Żoliborz, dziś będzie ćwiczenie, a jutro już z butelkami”. Przyszedł jeszcze na
noc do domu, a na drugi dzień rano w dużej grupie poszli dwójkami na pierwszą barykadę od
placu Zamkowego. Widziałam w słońcu za naszą barykadą jego okrągłą głowę, okulary i jasny
płaszcz nieprzemakalny. Teraz nie wiem, gdzie jest.
Około trzeciej zaczyna pulsować i róść, jak zwykle, powietrze, samoloty zrzucają gdzieś daleko
bomby. Słychać je, jak pikują i zawracają nad nami. Schodzimy do piwnicy. Przez otwartą bramę
widzę nad Rynkiem pikujące czarne stukasy. Siadamy w piwnicach, ten cały tłum, dzieci jak zwy-
kle dookoła ciotki Anieli, która wymyśla tak niestworzone historie i bajdy, żeby je zająć, że słu-
chać tego nie można. Każdą historię zaczyna tak jak zawsze, kiedy mnie opowiadała: „No i moi-
ściewy, co się nie dzieje”. Stoję między piwnicami niedaleko mamy i mimo woli śmieję się z tych
ciotki Anieli niestworzonych wymysłów, zawsze innych i zawsze dowcipnych. Ona jest wspaniała
ze swoją wyobraźnią i pogodą. Wszyscy słuchają i śmieją się. Właściwie powinnam iść na górę i
zabrać Kiopka, on się strasznie boi nalotu, a w piwnicy go nie ma. Ktoś musiał zamknąć któreś
drzwi i pies tam został. Słychać wycie motorów, oprócz tego rosnący, potrójny gwizd bomb. Se-
kunda ciszy. Dom nagle, czuć to wyraźnie, z przeraźliwym głosem wgniata się w ziemię. Światło
gaśnie i znika równocześnie powietrze w piwnicy. W grzmocie walących się na nas murów czuję,
że do ust, do płuc rozdętych do krzyku wpycha mi się tylko gruz, gruz i nic więcej. Twarz mam
zalaną łzami wyciśniętymi wysiłkiem. Smród amoniaku. Trzymam mamę za rękę z całej siły, lu-
dzie krzyczą rozpaczliwie, wymiotują, depcą po sobie, gniotą się w próżni i w ciasności. Trzyma-
jąc ręce przy ustach usiłujemy krzyczeć w kilka osób, żeby spokojnie, żeby po kolei, żeby do scho-
dów i do otworów przebitych w murach. Dzieci, potem kobiety, byle po kolei. Ktoś stara się zapa-
lić zapałkę, która gaśnie, bo nie ma tlenu. Ktoś ryczy: „Schody zasypane, tu gruz”. Ktoś wyje ra-
tunku. Jak to długo trwa, nie wiem. Mówimy sobie: „Oddychaj nosem, powoli. Zasłoń usta. Spo-
kojnie”. Potem przez wywaloną beczkę i błoto dookoła, przez barykadujące lawiną miejsce, gdzie
były schody na górę, docieramy do przebitego otworu. Płynie stamtąd powietrze. Po kolei, starzy,
dzieci, potem mama, potem ja kładę się, ktoś ciągnie mnie za ręce, ktoś inny pcha z tyłu w stopy i
przewlekam się do piwnicy numeru 9, nie zburzonej. Podają nam kwaterkę wody, płuczę nią usta
i oczy. Kilkoma przekopami i piwnicami, dysząc ciągle, krztusząc się i charkając wychodzimy na
jakąś klatkę schodową, sień i na powietrze na Rynek. Od strony Świętojańskiej wyłaniają się z ku-


258

rzu już inni z prowadzących tam otworów. Chwytamy się za ręce, liczymy, pytamy. Coraz inni
wychodzą.
Podnoszę oczy, jeszcze oślepione światłem dnia i pełne bolesnego piachu, na nasz dom. Ale domu
nie ma. Zmiażdżone rude wysypisko wypływa daleko na Rynek. Białe wielkie płaty papieru ze
składów jak śnieg w górach. W resztkach murów snują się i powiewają poszarpane firanki. Na
gruzowisko wdzierają się już ludzie, drą te firanki, drapią w cegłach, unoszą jakieś łupy. Naszych
z piwnicy coraz więcej. Stoimy wszyscy przed tą szczerbą, ciągle jeszcze sprawdzamy, liczymy.
To cud, wszyscy są, nikt nawet nieranny. Jest ciotka Aniela, ślepy ksiądz, Decowa, baba Rucińska i
wszystkie wrzeszczące dzieci. Patrzymy po sobie i nagle po wariacku wybuchamy śmiechem.
Musiała się nad nami w składach „Ładu” rozwalić jakaś farba, bo wszyscy mamy głowy, czoła,
nosy, brody i ramiona posypane pięknym, jaskrawym zielonym kolorem. Efekt niebywały, to bia-
ło-zielone stado z tamtego świata. Ale śmiech i radość z odzyskanego życia nie trwa długo, bo
gdzieś musimy się podziać i noc niedaleko, i obstrzał ostry. Rękopisy tam są, pod tą przeogromną,
przeciężką masą gruzu. Ale przecież strop piwnicy nie runął, my jesteśmy tego dowodem, więc i
one ocalały w swoim łuczku w ścianie.
Nie mamy już nic. Tylko mama ma w kieszeni swoją kenkartę, a ja ukochany kawałek bursztynu,
który mnie nigdy nie opuszcza. Różni sąsiedzi zabierają kolejno do siebie część naszych zielonych
ludzi. My idziemy w stronę Krzywego Koła. Miła córka architekta Rechowicza prosi nas, żeby
mama przyszła odpocząć do ich domu, do kwatery Romana, a mojego szpitala, gdzie przywożą
już pierwszych rannych z Woli. Wchodzimy do wielkiego, długiego pokoju na parterze. Ogromny
kominek, biblioteka, głębokie fotele, jaskrawe światło. Przy kominku, plecami do mnie odwróco-
na, siedzi pani, która mnie nie lubi. Masa innych ludzi. Ta pani odwraca głowę i widzę przez
moment w jej oczach wyraz, który rozumiem, jakby mi to powiedziała słowami. Żal i złość na
mnie, że jednak jestem, rozczarowanie, że wylazłam, że mnie nie przywaliło na amen. To trwa
sekundę. Czuję się przez chwilę bardzo zmęczona. Przy każdym ruchu sypie się z nas obu, z wło-
sów, z ubrania biały gruz. Wyglądamy z mamą jak dwie żony Lota, biało-zielone od stóp do głów,
tylko oczy czarne, widzę to w lustrze. Obfity w wydarzenia dzień, zasypało mnie nie po raz
pierwszy, ale to spojrzenie, chyba nikt mi tak źle nie życzył w życiu. Trzeba jednak zrobić sobie na
dziś jakieś legowisko, tu nie ma miejsca. Słyszę, jak mówią, że Niemcy zaorali lotnisko na Biela-
nach. Może boją się wielkich desantów albo już ewakuują się w rejonie Warszawy? Jedno i drugie
pomyślne. Przylatuje Danusia i siłą zabiera nas do jej domu obok, Rynek 24. Jej mieszkanie nie do
użytku, bo sufit ma zawalony, ale można się umieścić w piwnicy na węglu. Schodzimy tam, cała
piwnica poprzegradzana drewnianymi przepierzeniami, ciasne klitki nabite ludźmi, tobołami,
węglem, zaduch i okropna siostra właściciela domu, adwokata Szadurskiego, która ma ochotę nas
po prostu wyrzucić, bo się boi o swoje zapasy i miejsce. Mówię jej parę słów zimno i ordynarnie.
Mama kładzie się wyżej na węglu, na starej kołdrze Danusi. Ja siedzę obok, na wielkiej bryle wę-
gla w sąsiedniej komórce.
Widzę czyjeś nogi zbiegające nad moją głową po schodach i słyszę głos Romana. Klęka przy mnie
na węglu, ostry blask żarówki pada na jego twarz. Te same oczy, ten sam, co u ojca Tomasza, nie-
ruchomy, lśniący blask, źrenica uniesiona, nakryta do połowy powieką, wyraz nieustającego jakby
zachwycenia, nos ostry i naciągnięty, usta uśmiechnięte, głos ochrypły od krzyku i dymu. Siada
obok mnie i mówi, mówi, opowiada, jak jest na Woli. Zdobył czołg. Nie mógł go uruchomić, cho-
ciaż czołg nie był uszkodzony.
Jakże, myślę sobie, czołg uruchomić tymi palcami od klawiszy, smyczka i strun? A z drugiego
końca ulicy nadjeżdżał drugi i trzeba było albo ten zdobyczny opuścić, oddać, albo zniszczyć.


259

Ale wtedy przeskoczył przez ulicę Krzyś Tyszkiewicz. Razem we dwóch w minimalnym przecią-
gu czasu i czołg, i jego broń uruchomili. Tamten nadjeżdżający zniszczyli. Nagle przerywa opo-
wiadanie i czuję, jak jego głowa ciężko opiera się o moje ramię. Śpi. Zapadł się w ten sen, jakby się
potknął. Staram się wyjąć mu z rąk czarną „błyskawicę”, którą trzyma cały czas przyciśniętą do
siebie. Ale trzyma ją tak mocno, że nie można. Śpi tak może dwie minuty. Nagle, jakby żadnej
przerwy nie było, już opowiada mi dalej o czołgu. Taka miłość jest w słowach, których dobiera,
żeby mi opisać jego piękność. Taki żal, kiedy mówi, że musiał go w końcu spalić! Ale dwa dni
jeździł w nim, walczył w nim, nie opuszczał go. Po chwili śpi znowu, ciężkim martwym snem w
połowie zdania. Siedzę bez ruchu, chcę, żeby ten sen trwał, ale zaraz budzi się znów i dalej opo-
wiada o jakimś białym domku i o trudach natarcia, i o wspaniałym Wacku, i o Krzysiu, który
przyszedł do nich na Wolę we flanelowym garniturze i łosiowych rękawiczkach, jak na wizytę, a
potem był tak niebywale dzielny. Mówię mu po cichu: „Śpij, zaśnij jeszcze”. Śmieje się, a kiedyż to
on spał? Nie pamięta już, kiedy spał ostatni raz, i zupełnie snu nie potrzebuje. Jest zupełnie wypo-
częty i zaraz idzie znów tam, dziś jeszcze będzie duże natarcie. Nagle przypomina sobie coś. Dla-
czego właściwie ja tu jestem, powiedzieli mu, że tu, jak był na Krzywym Kole. „Bo nasz dom się
zawalił”. Patrzy na mnie przez chwilę, ogląda białe włosy. „A rękopisy?” „Zostały w piwnicy”.
Ale to wszystko nic, to wszystko nic, jeżeli my wygrywamy, jeżeli będą, już są, zrzuty, jeżeli bije
się Niemców. Każda minuta jest droga, jedyna, wspaniała, każdy strzał jest radością, każdy dzień
jest krokiem do zwycięstwa. Patrzę na niego jak na symbol tego Powstania, jego młodość, jego
zachwyt, nie zachwyt, ale zachwycenie, w którym przeżywa te dnie jak w obłoku. Jego czynna
nienawiść, jego wiara. Idzie w końcu, odchodzą całym oddziałem. Ja wybieram się z Nikodem-
skim do naszych nowych ruin, może jednak uda się dotrzeć do rękopisów, jakoś strasznie je tam
zostawić w tej ruinie, choć Nikodemski radzi zostawić. I może buty, bo mam na nogach sandały z
Rzymu. Może też coś do jedzenia. Idziemy chodnikiem przy ścianach domów, niebo czarne i
gwiaździste wysoko, niżej łuny. Kule pojękują górą. Mijamy w ciemnościach jakąś grupę ludzi,
nagle ktoś spomiędzy nich woła: „Monika!” To Roman odchodził. Przy domu szukamy jakiejś
dziury, żeby się zsunąć do piwnic, idziemy kawałek podziemiem, kiedy raptem coś wali się z hu-
kiem we wnętrzu tej góry gruzu. Jakaś nawiśnięta ściana musiała runąć. Znów ten sam dławiący
zaduch muru rozbitego na proch. Czy zdawało mi się, czy naprawdę słyszałam szczekanie psa,
czy to możliwe, żeby Kiopek został żywy? Ta myśl jest nieznośna. Nikodemski mówi, że tam jesz-
cze raz pójdzie, ale beze mnie. Wracam do dusznej, śmierdzącej piwnicy pod 24. Wstrętna noc.
Rano ludzie stłoczeni w wąskiej sieni powtarzają sobie najdziwniejsze wiadomości, po raz pierw-
szy właściwie są przestraszeni, i ten strach, a potem popłoch przepływa nad głową jak woda. Po-
dobno ma się ewakuować Świętojańską, Kanonię, Celną, Ukraińcy wdarli się do drukarni PKO na
Bugaju i atakują nasz dom na Brzozowej. Powietrze jest rude i gęste, atak koncentryczny trwa od
nocy. Nieprzerwany huk, wszystkie rodzaje huków kołaczą w kwadracie Rynku. Kule miauczą
jak koty. Jakaś broń, chyba czołgi, chlaszcze jakby ktoś strzepywał wielkie płachty mokrego płót-
na. Powoli, statecznie odchylają się odpadające kawały kamienic, śliczna karpiówka znika w
oczach z dachów, zapadając w głąb. Rynek zmienia kolor, niebieska dawniej od nieba, gładka
granitowa kostka przykryta jest teraz chropawą, matową warstwą różowej rozbitej cegły, wielkie
kawały blachy wiją się po niej, trudno chodzić. Ludzie przemykają się od bramy do bramy, pusto.
W bramie Krzywego Koła 4, gdzie już zostaję, bo przywożą rannych z Woli, słucham rozmów. Jest
nagły pęd do ucieczki, Niemcy wydają się nagle tuż, mogą dostać się na Rynek lada chwila, wszy-
scy wybierają się w stronę Długiej, Freta, Nowego Miasta. Po raz pierwszy nasze barykady nie
wydają się niezwyciężone, nie są osłoną.


260

Jakaś zła sprawa stała się z pierwszą barykadą od placu Zamkowego. Trzymało ją AL na ich wła-
sne usilne żądanie. Ale tylko do pierwszego ataku czołgów. Potem nagle barykada została pusta i
Niemcy ją zajęli. To stało się po raz pierwszy, odkąd istnieje. Zagrożona przez to jest Kanonia. Tak
samo atakowana jest Piwna i Miodowa. Także plac Teatralny, Bielańska, Daniłowiczowska. Myślę,
co z Bodziem i profesorem Kipą. Wielkie walki trwają o Stawki, podobno się palą, ale są w na-
szych rękach. Jakąś jeszcze straszną broń wprowadzili, słyszymy z daleka bardzo ciężkie detona-
cje, ale to nie bomby, chyba jakieś najcięższe działa, może te kolejowe. Stoję tak i patrzę na wieżę
Jezuitów, którą widać od wczoraj w całości spoza czerwonego osypiska naszego zgruzowanego
domu. Tu się mówi „zgruzowany”, co oznacza wyższy, dokładniejszy stopień zburzenia. Wieża
jest niebieskawa pod światło, przysnuta dymami, tylko złota kula na szczycie błyszczy w poran-
nym słońcu, przyciąga oczy gładkością, doskonałością, blaskiem. I nagle, kiedy patrzę na nią, coś
się z nią dzieje: od strony wschodniej kula nie jest już kulą, ale jak w zepsutej piłce wgnieciona
jama wypełnia się cieniem i lekki dymek wywija się stamtąd do góry.
Dymek po chwili gęstnieje, ciemne płomyki wystają coraz gęściej poniżej kuli. To pocisk trafił w
kulę, a od pocisku zapaliło się drewniane rusztowanie wewnątrz wieży. Już ludzie biegną do ga-
szenia, już ogień coraz niżej schodzi, po naszych ruinach też skaczą ratujący i podają sobie kubły
wody, bo iskry lecą, nasze gruzy tlą się i pożar może się przenieść na nr 9 i okoliczne. Ale wody
jest bardzo mało, a właściwie jej prawie nie ma. Wielki krzyk niesie się od Kanonii, tam odwraca-
my oczy. Wylot Jezuickiej zamknięty jest czarną wysoką na niebo ścianą dymu. Pod nią wre czer-
wona masa ognia, przykrywająca dach absydy Katedry. Kiedy to się zaczęło? Znów to uczucie, że
to przecież niemożliwe, co widzę, że to się nie mieści w oczach, że to się tylko śni. Dymy z Kate-
dry łączą się z dymami od Jezuitów, puchną, wydymają się i przewalają białawo w czarnym
swym wnętrzu, wstrzymują się na chwilę, aby się potem wywinąć jeszcze wyższym, jeszcze
straszniejszym kłębem. Rynek robi się rudy i ciemnawy, płaskie słońce biegnie przez bure chmury
dymu. Ludzie znikli. Z różowo-
białego kurzu wstają co sekunda gdzie indziej małe dymki od kul uderzających w bruk, jakby kto
palcem pstrykał. Patrzę w ten martwy i ponury obraz, niebo jest ciemniejsze od ziemi. Nagle od
tamtej strony, od pożaru, spod dymu i cienia widzę, że w naszą stronę idą niewyraźni ludzie.
Bardzo powoli idą poprzez tę mgłę, nakryci dymem, pośród kul i odłamków. Dlaczego nie scho-
dzą pod ściany, dlaczego idą środkiem, na skos przez odkryty plac, dlaczego nie biegną? Są na
środku Rynku, długi powolny pochód, są wszyscy czarni i dłudzy. Niosą na ramionach - już
wiem, to księża i zakonnicy z Katedry i od Jezuitów z płonących kościołów wynoszą trumnę świę-
tego Andrzeja Boboli i cudownego Chrystusa z kaplicy Baryczków. Idą w Krzywe Koło, przecho-
dzą przed nami, czarny korowód w miedzianym martwym świetle. Srebrna trumna nad ich gło-
wami błyszczy zimno, potem Chrystus odbity od Krzyża, wysoko na ich ramionach, z rozłożony-
mi w pustce rękami, żółte zakrzywione palce, długie Jego włosy gorący podmuch szarpie i rzuca
Mu na twarz. Niosą ich tak, wyprostowani i powolni, obojętni na to, co dookoła nich, przeciwni
temu. Idą do świętego Jacka. To, co widziałam w tej chwili, także, jak wszystko inne, nabrało in-
nego znaczenia, to też zbliżyło się do nas, pomimo że było nieznanym, nie namalowanym obra-
zem Goi. Tak samo tu przecież niosą trumny co chwila i tak samo niosą czyjeś nagie, obolałe ciało.
W szpitalu ranni bardzo prędko rozszyfrowują i odrzucają mój pseudonim Katerla, dlatego że
kiedy w momencie głębszej trochę ciszy jeden z nich powiedział mi: „Weź jaką książkę z biblioteki
i poczytaj nam”, a ja, stojąc twarzą do kompletu książek ojca na półce, powiedziałam grzecznie:
„Może Żeromskiego?” - wtedy któryś z nich krzyknął: „Nie - tylko nie to!” Podskoczyłam zła, że
niby dlaczego?! Głupie to było z mojej strony. Nie rozumiałam, że dlatego oni tu byli, że sami byli


261

przez niego wymyśleni, że byli już wypełnieni tym, o czym on im mówił. Ale na tę moją złość od-
powiedział mi chór - słyszeli, jak Roman mówił do mnie i o mnie Monika, więc teraz już wiedzą,
kto ja jestem. Nazywają mnie odtąd wszyscy po imieniu.
Po południu biegnę z biblioteki, gdzie szpital, do kuchni. W sieni, blisko bramy, coś mnie uderza z
boku i jadę przez kamienną podłogę nie mogąc się zatrzymać. To jakiś koszmarny podmuch
pchnął mnie i przesunął o kilkanaście metrów. Ale co to było - nie rozumiem, w nieustannym
grzmocie nie słyszałam huku. Mamy nie ma w całej kamienicy, jestem przerażona, ale po chwili
przybiega, z nią inni ludzie - świadkowie. Niemcy podesłali goliata, mały czołg wypełniony mate-
riałem wybuchowym. Kiedy czołg otoczony tłumem ludzi, dzieci, kobiet wyległych z domów,
znalazł się na ulicy Kilińskiego, wąskiej i ściśniętej wysokimi kamienicami - nastąpił wybuch.
Mama była gdzieś tam niedaleko, wybuch przewrócił ją, ale nie została ani ranna, ani zadeptana.
Z wielu setek ludzi pozostała krwawa miazga, ciała zostały rozniesione daleko, strzępy ludzkie
wisiały na drutach, na balkonach i dachach. Jesteśmy wszyscy wstrząśnięci tą zbrodnią.
Spalił się kościół Kanoniczek od zrzuconych bomb. Dziś chyba niedziela. Niemcy bombardują
kościoły specjalnie w niedziele, kiedy najwięcej tam ludzi. Kościoły w niedziele, a każdego dnia
miejsca oznaczone wielkimi flagami Czerwonego Krzyża. Ta flaga przyciąga myśliwce i bombow-
ce, teraz już szpitale nie rozciągają jej na dachach.
Dowództwo zgodziło się, aby mama została na Krzywym Kole w piwnicy. Także pani Nikodem-
ska z najmłodszym Mareczkiem i trochę innych osób. W piwnicy jest dużo węgla usypanego w
kopce. Na takim kopcu mama czy ktoś pomocny ułożył drzwi wyrwane z zawiasów. Mama chwa-
li sobie to legowisko. Kiedy wpadam tam na chwilę, słyszę, jak mama, ułożona na drzwiach w
pozie z renesansowego nagrobka, mówi do kogoś z sąsiedniego kopca swoim ślicznym głosem,
uprzedzająco grzecznie: „Czy nie byłaby pani łaskawa podać mi to polano, które leży obok pani,
troszkę mi nisko pod głową”. Zobaczyła mnie na schodach i wyciągając do mnie ręce prosi:
„Chodź tu, odpocznij sobie, pośpij trochę, te drzwi są bardzo dobre, tylko musisz położyć się na
prawym boku, bo inaczej klamka przeszkadza”. Przychodzi Roman. Na Stawkach zdobyli składy
niemieckie. Dostajemy w prezencie koszule wojskowe i materiał na te koszule, jeszcze nie zszyty,
w drobną zieloną krateczkę. Zaraz powlekamy tym mamie w piramidkę ułożone polana brzozo-
we, które służą jej za poduszkę. Ledwo przyszedł, już odszedł z powrotem, już nie na Wolę, ale na
te Stawki.
Noc w szpitalu. Leżą tam ranni, wstawiono kilka łóżek i na ziemi rozłożone są materace. Tym
szpitalem czy raczej punktem sanitarnym opiekuje się doktór „Przemysława”, pediatra. Pewnie
dlatego, że zawsze miała w swojej opiece dzieci, ma w sobie spokój, łagodność, czułość, jej gesty
są delikatne i obejmujące jakoś tych rannych, jakby ich chciała wziąć na kolana i pokołysać. Ma
drobne rysy, druciane okularki, czarną przepaskę we włosach, które chyba są trochę siwe, uśmie-
cha się i przemawia tak miękko, tak czule, że każdy odwraca za nią głowę i uśmiecha się do niej z
kolei.
Mamy ciężko rannego Wacka, przyjaciela Romana. Ma obie ręce unieruchomione, jedną dawniej,
w jakiejś akcji, a teraz drugą przestrzeloną. Przestrzelone też ma płuco i wiele innych ran. Jest też
inżynier, który zasłonił się rękami przed granatem wybuchającym tuż przed nim. Jest dosłownie
naszpikowany odłamkami, a ręce obie rozdarte ma wzdłuż palców aż do nasady dłoni. Znalazłam
w piwnicy dwie rakietki od pingponga i obie ręce zręcznie na nich rozpostarto i przybandażowa-
no. On także musi być umyty, nakarmiony, wysiusiany, bo nie może posługiwać się rękami, tak
jak i Wacek. Najgorsze jest to, że palą obaj bez przerwy, to znaczy, muszę im co chwila te papiero-
sy, ohydne niemieckie haudegeny, zapalać i podawać do ust. Jak nie jeden, to drugi woła o papie-


262

rosa. Leży też przy drzwiach „Radosław”, ranny kilkakrotnie. Z nim ma doktór „Przemysława”
kłopot przy zastrzykach dożylnych, bo po wbiciu igły żyła jak żywe stworzonko sama z tej igły
zeskakuje. Ja okręcam i trzymam gumę na przedramieniu, a doktór „Przemysława” raz za razem
walczy z tą żyłą. Dookoła jego łóżka pełno łączniczek, łączników, oficerów, narady i rozkazy. Tra-
cę trochę miarę czasu i pory dnia. Tylko kiedy co jakiś czas wyskakuję sama w drzwi sieni na pa-
pierosa, wtedy wiem, że to noc albo dzień, ale który? Leży także „Gałązka”, ogromny jasny chłop,
stale wściekły na swoje unieruchomienie.
Ciotka Aniela jest w tej samej piwnicy co mama. W swoich prunelowych pantoflach i jakimś cu-
dzym białym płaszczu co chwila wyprawia się w bliższe i dalsze rejony sprawdzić zasłyszane czy
przeczytane wiadomości. Rok temu leżała w szpitalu na jakieś sercowe migotania i pielęgniarki
obracały ją ostrożnie na łóżku.
Teraz ożywiona i z błyszczącym okiem wraca przysypana pyłem z któregoś wypadu, z Długiej
czy z Freta, i opowiada, co się tam dzieje. Myślę, że to świetne samopoczucie wynika z tego, że ma
nas obie na oku, a także z tego, że porządnie przygłuchła po naszym zawaleniu się, więc stale
wzmagającego się ognia nie słyszy, w każdym razie mniej wyraźnie.
Przestrzeń Starówki kurczy się. Ciężkie bardzo walki są wokół Zamku, mówi się, że Zamek padł,
pierwsze barykady także, i teraz bitwa idzie o Katedrę. Rannych u nas coraz więcej. Nikodemski
jest nieoceniony, wszystko, co dotyczy domu, ustala z „Radosławem”, gasi pożary zorganizowaną
przez siebie służbą porządkową, bo strychy i górne piętra domu palą się co jakiś czas. Pan Recho-
wicz, właściciel, poddał się posłusznie wszystkim zarządzeniom i uważa go za opiekuna domu.
Byłam świadkiem takiej sceny: mama była z panem inżynierem Rechowiczem w kuchni, gdzie w
szafach na oszklonych półkach stała prześliczna porcelana rodzinna. Pan Rechowicz już uprzed-
nio zabezpieczył okna kuchni przed odłamkami, bo bardzo o tę porcelanę dbał. Mama zapytała,
czy może wziąć wody do jednej ze ślicznych filiżanek, bo inne wszystkie naczynia zabrane zostały
do szpitala. Ale kiedy nagle coś bardziej niż zwykle huknęło, mamie ta filiżaneczka wyśliznęła się
z rąk i rozprysnęła się na ceglanej podłodze kuchni. Straszna to była przykrość dla mamy i biedna
załamała ręce, coś tam mówiąc do pana Rechowicza. „Niech się pani nic nie martwi”, powiedział,
wyjął następną filiżankę z szafy i prasnął nią o ziemię. Wieczorem jeden z chłopaków przyszedł
do mnie i powiedział, żeby pójść z nim na spalone górne piętra, bo coś chce mi pokazać. Weszli-
śmy aż na otwartą szeroko przestrzeń, do rozbitego pokoju jak na taras, pod wiecznie wygwież-
dżone wyjące niebo. Bodajby raz przyszły chmury, lunął deszcz, osłonił nas niepogodą przed nie-
ustannymi nalotami. Ale piękna, bezchmurna pogoda trwa niezmiennie, wspomaga ich, podsyca
pożary, sprzyja ich lotnikom.
Ten chłopak nie niebo chciał mi pokazać, ale most. „Słuchaj uważnie, posłuchaj dobrze, most
grzmi jak zawsze czołgami, jadą, idą transporty wojska, ale skąd dokąd? Zawsze wycofywały się
na zachód, szły ze wschodu, a teraz?” Ten grzmot na moście zawsze był pociechą, świadomością,
że uciekają, a teraz słyszę wyraźnie, że wojsko idzie z zachodu, że zatrzymali się i zawrócili, że
mają siły i zamiar staczać jeszcze bitwy na prawym brzegu, nie za nami, a przed nami. Tamci sto-
ją, a ci nie stracili widać jeszcze możliwości kontratakowania. Katedra nadal się pali, bitwa trwa
wewnątrz. Ogień jest wszędzie, u wylotu każdej ulicy, przegradza, przeskakuje z domu na dom,
gdziekolwiek się stanie, wszędzie pali się wielki pożar wokoło. Znów wczesnym rankiem stoję na
progu, przede mną pod ścianą w spulchnionej ziemi po wyrwanych płytach chodnika jak
wdzięczna grządka zakopane po szyjki rzędy butelek z benzyną pobłyskują błękitnie i gładko.
Patrzę w głąb Jezuickiej po drugiej stronie Rynku, gdzie wrze i buzuje olbrzymi płomień i dym do
szczytu nieba. Idzie stamtąd gorący dech, palący w twarz i w oczy. Patrzę bliżej wzdłuż chodnika,


263

co parę kamienic zawalonego gruzem aż do środka Rynku, i nagle widzę coś, co mi dech zapiera:
ze dwa domy ode mnie, za Kamiennymi Schodkami, na pierwszym piętrze stojącej jeszcze kamie-
niczki, na ładnie wygiętym balkoniku stoi grubawy pan w białej koszuli i w szelkach i zieloną
konewką podlewa pelargonie pięknie kwitnące w zielonej skrzynce. Podlewa je, bo gorąco, jakby
je słoneczko przygrzało, a nie ten straszny pożar tuż za nim, na którego tle jego biała koszula, zie-
lone skrzynki i czerwone pelargonie jeszcze są jaskrawsze w kolorze. Cudowny człowieku war-
szawski, za godzinę albo jutro zmiażdży cię lotnicza bomba, przyjdzie po ciebie i twoje pelargonie
ten ogień i pożre cię, ale dziś spokojnie robisz swoje, dzielisz się wodą z kwiatami i dajesz mi na
chwilę obraz pełen godności i równowagi. I niezrównanego komizmu przy tym.
Po południu szafy zawalają wiele domów, parzą ludzi, stukasy rzucają bomby z niewielkiej wy-
sokości, cała poza tym szeroka paleta broni artyleryjskiej ze wszystkich stron równocześnie. Poda-
ją w prasie wypowiedź nadzwyczaj dziwną Arciszewskiego: „Cóż mogę wam powiedzieć? Tylko
oddać wam hołd - armii i ludności cywilnej. Wiedzcie, że przeżywamy z wami każdą chwilę, że
znamy swój obowiązek i wasze położenie”. Ciekawa to pociecha. Znów wprowadzili goliata i
około stu osób zabitych zostało tym prostym sposobem. Popołudnie przy rannych, coraz bliżej
słychać atak na Starówkę od strony Bugaju.
Agencja TASS oświadczyła, że ZSRR nie został powiadomiony o rozpoczęciu Powstania. Alianci
wylądowali w południowej Francji. Czytam głośno prasę siedząc pod żarówką na środku pokoju,
żeby wszyscy słyszeli. Przerywa mi hałas, głosy i wołanie z sieni, nosze stukają o wąskie futryny
drzwi, słyszę słowo: „Skorupka”, to Roman. W twardym świetle elektrycznym widzę go tak
straszliwie bladego, stawiają nosze na ziemi, wyjmujemy go z nich przemoczonego od zasychają-
cej krwi. Nosze, podłoga, wszystko przesiąknięte krwią. Doktór „Przemysława”, ja, jeszcze ktoś,
układamy go na materacu na ziemi, nie ma wolnego łóżka, bada go pani doktór, tak delikatnie
zakłada opatrunki, bandażuje, stracił tak szalenie dużo krwi, że jest jak papier biały. Ma postrzał,
wlot i wylot, kula przeszła prawdopodobnie przez kręgosłup i nerki. Teraz już tak nie krwawi,
płynie tam tylko i przecieka różowawe osocze. Odzyskuje przytomność, ale dostaje gorączki, mó-
wi do nas: „Prędzej, prędzej, kiedy to się zagoi, ja tam muszę wracać, muszę tam być”. Noc jest
pełna huku, grzmotów, ziemia pod nami drży, przyszły zrzuty, nareszcie przyszły zrzuty. Siedzę
na brzegu materaca albo klęczę i mokrym tamponem wycieram mu co chwila usta. Chce mnie
trzymać za rękę, przeplata swoje palce z moimi i za coś się na mnie gniewa, że gdzieś byłam,
gdzieś poszłam, nie mogę zrozumieć, ale mówię mu po cichu: „Już tam nigdy nie pójdę, przysię-
gam ci, nigdy”. Trochę śpi, trochę majaczy. Ktoś za mną mówi, że kula trafiła go na Stawkach przy
remizie tramwajowej, że go wynieśli z natarcia na noszach i nieśli do najbliższego szpitala u Jana
Bożego. Tam była lekarka, doktór Zofia, chciała go zatrzymać, ale on żądał niesienia go dalej na
Krzywe Koło. Do Moniki. Do Moniki, mój Boże. Kiedy ma oczy przytomniejsze, mówię, że go
prędko wyleczymy, każę mu słuchać, samoloty krążą nad nami, nasze samoloty ze zrzutami.
Uśmiecha się, ale wykręca mi splecione palce, boli go. Nie odchodzę ani na chwilę, nikt dziś nie
jęczy ani nie cierpi głośno, wszyscy odwracają głowy w stronę tego posłania. Jest tak piękny, ręce
ma położone na piersiach, czarne z brudu walki, prześliczne ręce pianisty. Patrzę na niego, jest
symbolem, obrazem tego Powstania i wszystkich poprzednich, jest opisany przez ojca mojego.
Pierwszy raz noszę w sobie w środku ten ohydny drobny dreszcz, nie śmiem patrzeć na doktór
„Przemysławę”, ale ona wie, mówi mi prędko, po cichu, kiedy wynoszę te tampony - jeśli kula
ominęła nerki, może da się go uratować. Już jestem uczepiona tej myśli, tej wiary, pewności, że on
z tego wyjdzie. „Staraj się go namówić na siusiu, jeśli się to uda, to będzie szczęście”. Mama przy-
chodzi pod drzwi biblioteki, ma tak cierpiącą twarz. Mija ta noc, trzymam go lekko uniesionego,


264

bo mu tak łatwiej oddychać. Zmieniamy się z doktór „Przemysławą” co jakiś czas, to ona, to ja
kołyszemy go tak na naszych kolanach. Rano pani doktór idzie szukać dla niego soli fizjologicznej.
Nie ma jej długo, a bardzo silne natarcie trwa przez wiele godzin. Ja krążę od posłania do posła-
nia, podaję słój do siusiania, zmieniam lżejsze opatrunki, mierzę i zapisuję gorączkę. Kiedy klęczę
przy Romanie, staje w drzwiach doktór „Przemysława”, biała od pyłu, zdyszana, z butelką soli,
rurką i gumowym pojemnikiem w rękach. Wszystko zdobyła! Od drzwi jej dobre oczy padają na
stojący obok mnie słój, do połowy pełen moczu. Jej twarz, oczy, usta rozjaśniają się tak cudownym
uśmiechem, jakby pięknie oświetliło ją nagle słońce. Mówi cicho, aż przyduszonym głosem: „Zro-
bił?” Ach, nie, muszę zgasić tę radość, ten uśmiech, to nie jego, postawiłam ten słój obok siebie,
idąc od kogoś innego, na chwilę. Czekamy, czekamy, ale jego ciało jest nieruchome, a godziny,
groźne, mijają. Masuję mu nogi i pytam, co chwila: „Czujesz, czujesz?” Tak, coś czuje, może ten
kręgosłup nie jest przestrzelony. Zostaje przy nim pani doktór, a ja biegnę do szpitala u Fukiera.
Jest tam podobno znakomity chirurg, doktór „Rakieta”. Ciągle taki obstrzał z Zamku, że ostatni
kawałek mojej drogi do Fukiera przechodzę prawie na czworakach, bo kule miauczą tuż nade
mną. Przebiegam jakiś pokój czy sionkę już w środku, stoi tam stół pod ścianą, a na nim leży Wy-
spiańskiego portrecik dziewczynki z półotwartymi usteczkami, taki śliczny, jakie to spotkanie
dziwne. W piwnicy ogromny szpital, ale jakiś okropny. Wysoka ta piwnica i przez szpary świeci
niebo, niesolidnie to wygląda. Znajduję doktora „Rakietę”, który ma mnie z początku za wariatkę.
On tu ma cały szpital, a ja go wołam do jednego rannego gdzie indziej, na drugą stronę Rynku.
Ale błagam go, proszę, w doktór „Przemysławy” imieniu, „Radosława”, swoim. Wreszcie zgadza
się, co jest rzeczywiście czymś wyjątkowym. Biegniemy i cało dobiegamy do nas.
Doktór „Rakieta” bada Romana, rozwija z bandaży, sprawdza reakcje, rozmawia z naszą panią
doktór. Potem, odchodząc już, mówi mi: „W idealnych warunkach normalnego szpitala, przy na-
tychmiastowej operacji rdzenia, gdyby się dało uniknąć uremii - wtedy może by wyszedł, ale na
pewno sparaliżowany od pasa”. Roman sparaliżowany - bez władzy w nogach? Pianista, skrzy-
pek, na wózku? A ja temu nie wierzę. Powiedział jeszcze, że to, że on czuje to masowanie, to nic
nie znaczy, że to są jakieś nerwy powierzchniowe, a on jest całkowicie bezwładny. Idę jeszcze po
doktór Radlińską ze szpitala na rogu, obok Baryczków. Przychodzi, ale mówi właściwie to samo.
Trzymam go na kolanach, przeniosłyśmy go na łóżko pod okno, jest tam więcej powietrza. Noc się
zbliża, Roman jest taki słaby, ale podrywa go co jakiś czas myśl o tym, że ma się bić, ma iść na te
Stawki przeklęte. Albo drzemie, krótko oddychając. Dajemy mu sól fizjologiczną, to i tak cud, że
doktór „Przemysława” dostała ją, ale nic poza tym nie można mu pomóc. Kiedy coś do mnie szep-
tem mówi, nachylam się nad nim nisko, żeby usłyszeć, i wtedy kula rykoszetowa przebija szybę
półotwartego okna i wygryza okrągłą dziurę w murze na wysokości mojej głowy, obsypując nas
oboje szkłem i gruzem. Ta chwila, kiedy do mnie coś powiedział, uratowała mnie. Noc mija,
strasznie długa, słuchamy jego oddechu, jęku, słów szeptanych. Już nie ma na bandażach krwi,
tylko ten sok żółtawy i lepki. Ranek - zjawiają się nad nim roje much. Dokuczają mu, ktoś mi
przynosi z podwórza miękki pęd dzikiego wina. Trzymam go pod ramiona jedną ręką, a drugą
macham, odpędzam, poruszam bez ustanku tym wiechciem, przeraźliwe są te uparte, obsiadające
go roje. Chcę mu znów robić masaż, ale kiedy odkrywam prześcieradło, widzę, że jego nogi są
czarne, ciemnobrązowe, skóra jest błyszcząca i napięta. Doktór „Przemysława” nic nie mówi. Sie-
dzimy, odpędzam te muchy, kołyszemy go, to jedna, to druga, jak się dziecko do snu kołysze. Tak
go lulamy do snu, aż na moich kolanach, z moją ręką pod głową wydaje inne, głębokie westchnie-
nie, jak szloch. Doktór „Przemysława” ostro każe mi wyjść, idę na dół do mamy. Wracam, kiedy
leży płasko ułożony, z cudowną twarzą owiązaną bandażem pod brodę. Łóżko jego zajęte na-
tychmiast przez nowego rannego.


265

Ale obstrzał, bomby stukasów, szafy i pożary na górze domu zmuszają do przeniesienia szpitala
do piwnicy. Słychać znów wyraźnie artylerię za Wisłą, podobno bolszewicy są na przedmieściach
Pragi. W jakich kleszczach jesteśmy, nie po raz pierwszy. Delegat Rządu wydał odezwę w sprawie
oświadczenia TASSa. Nie mogę uwierzyć, że Romana nie ma.
Wieczorem wywołują mnie ze szpitala, że ktoś do mnie. W sieni stoi Stefan Leszczyński. Wychu-
dzony, długi, jeszcze wyższy w niemieckim oficerskim płaszczu z pelerynką ze sztywnej ceraty,
prawie do ziemi. Opowiadamy sobie o tych dniach. On jest nad Wisłą, Niemcy atakują ich stale,
spychają aż do ulicy Boleść, mają się podobno wycofać do PWPW, zadali jednak niemieckim czoł-
gom ciężkie straty, strzelając z czegoś w rodzaju katapulty czy ogromnej po prostu procy, zrobio-
nej z opony samochodowej. Niesie to butelkę z benzyną daleko, dalej niż rzut ręki. Stefan mówi o
tym z entuzjazmem, zdaje się, że się przyczynił do wynalezienia czy skonstruowania tej machiny.
Wraca zaraz do swoich, kiedy go obejmuję na pożegnanie, coś twardego ugniata mnie pod jego
ramieniem. „Co tam masz?” - pytam go. - „Książkę”. Myślałam, że to jakaś broń, a on, kochany
Stefan, książkę nosi ze sobą podczas tych okrutnych natarć. „Bardzo interesująca, o Napoleonie”.
Zaraz żegna się i odchodzi, może będzie bliżej nas, w PWPW. Ale martwię się, rano zaczyna się
bardzo gwałtowne i długotrwałe natarcie wszystkimi rodzajami broni, właśnie na PWPW.
Mamy szalenie niespokojnego rannego w piwnicy, „Gałązkę”. Wielki i silny, trudno sobie z nim
dać radę, bez przerwy zrywa się, wrzeszczy, źle znosi ból i rany. Chciałam dziś ostrzyc Wacka, bo
ma grzywę po oczy, wściekał się i sam to chciał robić, a obie ręce bezwładne. Nawet nie wiem,
gdzie jest Roman, jutro jego pogrzeb, będzie miał trumnę, jeszcze jakoś jego koledzy ją zdobyli, bo
na ogół grzebie się już zabitych w papierze.
Niemcy budują dwa mosty pontonowe, może dla wycofywania wojsk. Wielka bitwa toczy się
między bolszewikami a Niemcami pod Radzyminem i Wołominem. Słyszałam meldunek składa-
ny przez łącznika „Radosławowi”. Przerażające w sumie wiadomości, Starówka kurczy się, traci-
my ulice, barykady, straty w wojsku ogromne, walki prawdziwie zażarte w każdym punkcie do-
okoła nas. Jest nam w szpitalu bardzo trudno bez wody. Gdzieś dalej na Krzywym Kole jest stud-
nia, noszą nam wiadra, ale tylko do szpitala. Co ta mama właściwie je? Widuję ją w przelocie, ale
zawsze staram się wiedzieć, gdzie jest, po tym czołgu goliacie na Kilińskiego błagam ją, żeby nie
wychodziła z piwnicy. Wtedy najpierw dowiedziałam się o wybuchu, a potem dopiero ona wróci-
ła, była tam gdzieś niedaleko, nie mogę przeżywać takich przerażeń. Trzymają się razem z panią
Janką Nikodemską, a Nikodemski jest naprawdę nieopisanie dzielny, spokojny, czynny i obrotny.
„Radosław” parę razy dziennie woła go do swojego posłania. Podobno gdzieś Niemcy znów
wzywali ludność do wychodzenia z białymi chustkami. Ciekawe, czy ktoś poszedł. Dzieci tu tylko
szkoda, tych bardzo małych, bo trochę większe już są żołnierzami lub łącznikami. Ogień na nas
skierowany jest naprawdę nieustanny i bardzo ciężki. W nasze ruiny Rynku 11, w drukarnię, pa-
dło wiele pocisków i bomb, już nie ma mowy, żeby się dostać do rękopisów, dom, jego resztki, nie
są już górą gruzów, ale kraterem, widać to z progu naszego szpitala. Co z nimi będzie, jak się je
stamtąd wyjmie? Osiemnastego w południe na Nowomiejskiej pod murami po prawej stronie
chowamy Romana. Pogrzeb bardzo uroczysty pomimo ciężkiego obstrzału. Ksiądz i salwa hono-
rowa nad grobem. Papiery i dokumenty w butelce, włożonej obok jego głowy w tę żółtą trumnę.
Trzeba czasem padać na kolana, kiedy pociski idą nisko. Z tych jego dokumentów dowiedziałam
się, że dziś jest osiemnasty. Ranny był czternastego, a umarł szesnastego. Stawiamy mu krzyż z
nazwiskiem i pseudonimem. Powrót do szpitala już naprawdę na czworakach.
Doszedł do nas Komunikat Dowództwa AK. Tak wygląda: „Rejon Starego Miasta przez cały dzień
był bombardowany oraz ostrzeliwany z artylerii i moździerzy o bardzo silnym natężeniu. Nie-


266

przyjaciel po huraganowych nawałach ogniowych próbował nacierać, lecz wszędzie został odpar-
ty. Równocześnie rozszerzono i poprawiono własne stanowiska. Na odcinku Tłomackie zniszczo-
no 1 czołg, a czołg goliat rozbrojono, uzyskując 500 kg trotylu. Oddział 30 kałmuków pod do-
wództwem dwu podoficerów niemieckich nacierał na barykadę ulicy Boleść. Oddział ten został
prawie całkowicie zlikwidowany”. „Sytuacja na odcinku Starówka - Długa jest trudna, ale utrzy-
mujemy swój stan posiadania”. Tak opisują nas, śmiesznie jest czytać sprawozdania z sytuacji
siedząc w samym jej środku.
Mam przejść na Długą 29. To lepiej. Jest tam ogromny szpital, smutno tylko rozstać się z doktór
„Przemysławą”. Mogę zabrać mamę z ciotką Anielą. Przychodzą po nas Janek Rosner- „Piotr” i
„Poroniec” i przeprowadzają nas z dosyć wielkim trudem.
Na rogu Miodowej i placu Krasińskich leży zestrzelony samolot aliancki, strącony podczas noc-
nych zrzutów broni. Obok niego spaleni piloci, czarne ciała w resztkach mundurów. Bardzo wiele
trupów po drodze. Już się nie bardzo daje chować, nie ma prawie ludzi, cywilnych nie widać zu-
pełnie. Docieramy do Hotelu Polskiego. Wielka brama, na lewo wejście do dawnej portierni, gdzie
ciemna szafa z przegródkami na listy i klucze hotelowe jeszcze zachowuje resztę normalnego wy-
glądu, ale wyżej już gruzy i spalone piętra, zwisają podłogi i czarne, podziurawione resztki ścian,
bezustannie zawalające się do środka, wybuchające ogniem wznawianych pożarów. W tej bramie
ruch szalony, bieganina, ale tylko w jej obrębie; wyjście na zewnątrz, na Długą, grozi śmiercią
każdemu, bo strzelcy wyborowi usadzeni są na Bielańskiej i nad Pasażem Simonsa i mają cały ten
obszar w swojej nieustannej działalności. Sporo też trupów przed hotelem na jezdni i chodnikach.
Trochę dziwne się nawet wszystkim tam wydaje nasze wejście z ulicy do bramy, bo w końcu jest
nas pięcioro, ciotka Aniela w swoim białym płaszczu jest przecież znakomitym celem. Mam tu być
w sanitariacie i przy nasłuchu, tak jak tam. Radio jest na baterie, niemieckie zdobyczne z pałacu
Blanka. Działa świetnie. Mam podawać wiadomości z niego Jankowi i „Porońcowi” do redago-
wanego przez nich codziennego pisma „Warszawianka”. Redakcja jest w siedzibie syndykalistów,
naprzeciwko Hotelu Polskiego, w pałacu Pod Wiatrami. Szpital jest olbrzymi, w daleko ciągną-
cych się, rozległych piwnicach. Dalej pod fabryką „Koloryt” jest dowództwo odcinka, barykada
nazwana Redutą Matki Boskiej i piwniczne ciągi aż do pałacu Radziwiłła. Rannych ogromna ilość,
łóżek nie ma, leżą na ziemi, na siennikach, na workach, na plikach gazet. Przeważnie ranni bardzo
ciężko, w kręgosłup lub brzuch, tacy, których nie da się ze względu na ich stan transportować na
noszach dziurami piwnicznymi do innych szpitali na tyłach, w głębi ulicy Długiej. Bombardowa-
nia lotnicze odbywają się bez ustanku, a właściwie z przerwą godzinną na ich obiad między
pierwszą a drugą. Nie ma żadnej naszej broni przeciwlotniczej, więc latają nisko, rzucając bomby,
wiązki granatów i polując z broni pokładowej. Wszelkie inne rodzaje broni koncentrują się coraz
gęściej na coraz ciaśniejszej przestrzeni, w której w środku jest Długa i jej liczne szpitale. Niemcy
zbombardowali oczywiście Kościół Garnizonowy. Jak każdej niedzieli, ważnym ich celem są ko-
ścioły. Także kościół św. Jacka na Freta, gdzie przeniesiono relikwie z Katedry i od Jezuitów.
Wchodzę w zajęcia, poznaję ludzi, spotykam znajomych. Jest Kazik Płużański, brat Stefana, ma
rusznikarski warsztat w tej piwnicy, gdzie ja słucham przez parę godzin dziennie radia. Co jakiś
czas wstaję, podchodzę do niego i wkładając palec w lufę zepsutego karabinu, którym on szczęka
niebezpiecznie za moimi plecami - odwodzę tę lufę w inną stronę, tłumacząc mu, że przykro by
było, gdyby broń nagle zadziałała, a ja zginęła z bratniej ręki. Ale główne wysiłki wszystkich skie-
rowane są na szpital, tę ogromną masę rannych. Powoli dowiaduję się o rozmaitych tutejszych
sprawach. Nie ma tu, na przykład, lekarza. Jest miły, łagodny chłopak - Kuba. Kuba ma stryja le-
karza, własną brzytwę i lekką chorobę schronową. Nie ma co posyłać go z patrolem czy na bary-


267

kadę. Został więc lekarzem i radzi sobie. Kilka sanitariuszek pomaga mu. Jedna z nich miała pę-
setkę do depilowania brwi. Tą brzytwą i tą pęsetką robi się tu ciężkie operacje, wyjęcia, na przy-
kład, odłamków z kręgosłupa. Ciekawe, że nie zdarzają się wypadki zakażeń. W jednej z piwnic
jest izba porodowa, na ziemi, na gazetach rodzą się zdrowe dzieci i nie było jeszcze wypadku za-
każenia popołogowego. Wody na miejscu nie ma. Nosi się ją kubłami, piwnicami z jakiegoś czyn-
nego kranu na Hipotecznej. Ze środków opatrunkowych jest wata, plastry i maść tranowa. Ranę
zasmarowuje się tą maścią, zalepia plastrem i przechodzi do następnego rannego. Dziewczyny, a
właściwie wszyscy, mają ten znajomy wyraz oczu, jakby nieruchomych. Mama i ciotka Aniela
siedzą w małej piwnicy niedaleko śmietnika. Jest tam kilka łóżek ściągniętych z góry. Na tych bla-
szanych łóżkach kładzie się najciężej rannych. A kiedy umierają, wolno się na nich położyć komuś
z „cywil-bandy”, jak mi powiedział młody żołnierz, który miał widocznie matkę w mundurze.
Amatorów na takie łóżko jest kilku.
Przyczepił się do nas jak pies bardzo miły Żyd grecki z Salonik, odbity przez AK z brygad mię-
dzynarodowych Żydów, budujących na terenie getta krematoria. Wybrani zostali do tych brygad
silni i zdrowi. Po ukończeniu budowy mieli być oczywiście straceni. Nasz Chaim z Salonik skoń-
czył biologię na Sorbonie, mówił po francusku znakomicie i na moment nie odstępował mamy i
ciotki Anieli albo chodził za mną. Rozmawiali, zwłaszcza ciotka Aniela, bez końca o Francji, o Pa-
ryżu, o wszystkich tam ulicach, teatrach i kawiarniach. Mnie za to zasypywał pytaniami o to, co
się tu właściwie dzieje dookoła. Chodząc za mną mówił: „On vous tue, on massacre, la ville et la
population, vous n’avez rien … manger, pas d’eau, pas d’armes, pas d’aide ni d’espoir - qu’est-ce
que c’est ce qui vous permet de supporter tout cela?” Trudno było mu to tłumaczyć, bo ani czasu,
ani argumentów nie miałam za dużo, więc powiedziałam mu przez ramię: „C’est l’amour de la
Patrie, probablement”. Bardzo go to zastanowiło i powiedział jakby do siebie: „C’est bizarre, pour
moi, ma patrie est la ou je bouffe”. Ale prędko zaraził się tym czymś, czego nie rozumiał, i chciał
pracować, więc dałam mu słój, w który wysadzał rannych. Stawał pośrodku piwnicy między ran-
nymi i pięknym głosem wyśpiewywał to jedyne zdanie, jakie znał po polsku: „Kto kce piszu-
piszu?”
Poza Chaimem mama miała jeszcze towarzystwo na tym łóżku: księcia Janusza Radziwiłła i jego
żony. Co wieczór na pałac, w którym nadal mieszkał, nacierali Niemcy i utrzymywali go do rana,
wypierając stamtąd nasze oddziały. Rano nasze natarcie wypędzało z pałacu Niemców. Ten
dziwny zwyczaj utarł się od wielu dni. W piwnicach pałacu koczowało ze dwieście kobiet z
dziećmi. Książę Janusz Radziwiłł trzymał te baby twardą ręką, była woda, czystość, a natarcia nie
zakłócały ich tam pobytu, bo ani Niemcy, ani Polacy do piwnic pałacu nie wpadali. Kiedy nad-
chodziła godzina ósma wieczór, przez dziurę prowadzącą do pałacu wchodził, a raczej wpełzał,
natychmiast się prostując i otrzepując z kurzu, książę w szarym garniturze i popielatym kapelu-
szu z szerokim rondem, obszytym perłową tasiemką. Za nim szła księżna w siateczce na głowie
dla przytrzymania starannie ułożonych włosów. Byli oboje nieodmiennie spokojni, uprzedzająco
grzeczni dla wszystkich, byli niepojętym zjawiskiem w tym wirze hałasu, śmierci, smrodu, nieu-
stannych wybuchów, niebezpieczeństwa. Jeśli mama miała swoje łóżko, układali się na nim w
poprzek, uprzejmie zwróceni do siebie twarzami: Chaim, księżna, mama i książę. Kiedy wpada-
łam tam czasem zobaczyć, co się dzieje, zastawałam ich rozmawiających prześliczną francuszczy-
zną o Florencji czy Mozarcie. Ciotka Aniela chodziła trochę swoimi drogami, strach powiedzieć -
ale zwiedzała jakby te piwnice, dziury i zakamarki.
Zostałam raz wezwana do dowództwa i tam ostro wypytana, czy ta starsza pani w białym płasz-
czu przyszła tu ze mną, bo widziano ją kilka razy spacerującą na zewnątrz piwnic w dzień, co


268

nieodmiennie ściąga ogień dywersantów z lunetami. Jeśli dalej będzie tak chodzić, to mnie wsa-
dzą do aresztu. Powiedziałam to ciotce Anieli, która najpierw rozzłościła się, bo nikt nie ma prawa
zmuszać jej do przebywania stale w piwnicznym smrodzie, a potem poszła dalekimi przekopami
do dowództwa i zapytała tam, dlaczego wszyscy cierpią głód, skoro na podwórzu leży piękny,
siwy zabity koń, którego ona znalazła. Istotnie ten koń, ściągnięty w nocy, zasilił to, co niby było
kuchnią, na długie dni. Nie bardzo było wiadomo, co my jadamy. Otworzyliśmy kiedyś puszki,
takie ostatnie racje żywnościowe, ale były w nich robaki, nie można było już tego jeść. Całą wła-
ściwie pomocą w głodzie był cukier, z którego były barykady, wielkie wory ze Stawek.
Poza pomieszczeniem, gdzie była cywil-banda, czyli mama i Radziwiłłowie, były jeszcze dalsze
piwnice, gdzie siedzieli i nie ruszali się stamtąd jacyś ludzie z Długiej. Przez dziury przebite w
murze dochodził z tych piwnic stały ni to śpiew, ni to mruczenie, słyszane ciągle, kiedy na chwilę
ogień i bombardowanie ucichało. Poszłam kiedyś zobaczyć, co to takiego. Znalazłam w dość wy-
godnie urządzonym schronie dwie starowiny, panią Neronowicz i jej gosposię. Przez cały dzień
odmawiały litanie i śpiewały pobożne pieśni. Przyjęły mnie mile, a nawet jakoś od razu polubiły,
bo na następną niedzielę zaprosiły mnie na obiad. Powiedziały mi, że mają worek pęcaku i jak
dostanę wodę, to ja będę u nich ten pęcak jadła. Kiedy przyszłam, zostałam poczęstowana czymś
potwornym. Zimny, rozmoczony, bez soli, bez cukru pęcak smakował jak skrzek żabi. Zaniosłam
trochę mamie, ale nie chciała tego tknąć. Po tym obiedzie zdarzyła mi się dziwna przygoda. Sie-
działam na kanapie czy tapczanie pani Neronowicz, ale byłam widać zmęczona, chociaż tego nie
czułam. Nagle w środku zdania zapadłam w sen czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, ile czasu to
trwało. Otworzyłam oczy i zobaczyłam swoje ręce splecione na piersiach, nogi równo ułożone,
przy nich po obu stronach dwie świece, i obie staruszki klęczące w nogach tapczana i odmawiają-
ce zgodnie „wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie”. Życie pozagrobowe istnieje, pomyślałam
sobie, ale musiało mnie zabić błyskawicznie, bo nic nie czułam. Poruszyłam się jednak, a potem
wstałam. Zasnęłam, okazało się, tak nagle, że one mnie złapały i ułożyły, a same, żeby nie tracić
czasu, odmawiały tę modlitwę za kogoś innego. Jednak jadłam jeszcze parę razy te żaby, trzeba
było coś mieć w brzuchu.
Trzeba też było się kiedyś umyć. Chaim przyniósł mi trochę wody na lewo i poszliśmy na pierw-
sze piętro, gdzie stała ocalała kuchnia. Połamaliśmy jakiś fotel trzcinowy i podgrzali na tym w
kuble wodę. To była jedna z większych rozkoszy mojego życia. Ciepła woda, chociażby dla nie-
których części mojego ciała.
Wszystko to odbywało się na czworakach, bo kuchnia była poprzestrzelana na wszystkie strony
jak altana i kule przelatywały przez nią często. Mama była tam ze mną, nie chciała, żebym szła na
górę sama. Wydawało mi się, że jestem przeczysta i pachnąca, ale okazało się co innego. Któregoś
dnia zobaczyłam w kącie przy szpitalu kilku chłopaków, którzy odstawiwszy broń przy świeczce
oglądali, wytrzepywali i skubali swoje panterki i kombinezony, dużo przy tym dając sobie rad na
wszy. Oburzona powiedziałam do nich: „Wstydzilibyście się, jak można się tak zapuścić, dlaczego
wy macie wszy, a inni mogą nie mieć?” - „Inni nie mogą nie mieć” - powiedzieli mi z oddali, i że-
bym dobrze przeszukała swój granatowy kombinezon i biały fartuch, a nawet dali mi świecę i
odsunęli się od kąta, zostawiając mnie samą. To, co zobaczyłam, było dla mnie większym szokiem
niż wiele innych w ostatnich czasach. Kiedy człowiek dowiaduje się, że ma wszy, coś się w nim
załamuje bardzo istotnego. Dotychczas ani przez chwilę nie miałam poczucia fizycznego upadku
czy żalu nad sobą. Wydaje mi się, że dzięki Powstaniu każdy z nas, biorący w nim udział, mógł
poznać wszystkie swoje możliwości, dotknął jakby rozciągniętymi rękami granic wszelkiego prze-
życia, krańców własnych uczuć, poza które trudne albo już niemożliwe jest wyjście. Ja już wiem,


269

że nie można przeżyć gwałtowniejszej fali strachu, wyższego, czystszego szczęścia, poczucia swo-
body, ostrzejszego widzenia komizmu, smutniejszego żalu. Te moje możliwości poznałam tutaj i
poza te granice dalej wyjść nie mogłam bez zachwiania poczucia rzeczywistości i niebezpieczeń-
stwa utraty równowagi. Do tych doświadczeń przybyło jeszcze jedno - uczucie fizycznej nędzy,
poniżenia, przez te wszy, może zresztą uczucie przesadne, bo w końcu czy ja, za godzinę zabita,
będę je miała, czy nie, nie było to takie ważne. Ale widać miałam zamiar przeżyć, bo siedziałam
na schodkach i pierwszy raz płakałam, kiedy znalazł mnie Chaim, któremu wszystko powiedzia-
łam, oczywiście w starannej francuszczyźnie. Zacny Chaim. Wyprawił się gdzieś pod składy
Spiessa i przyniósł stamtąd butelkę płynu do tępienia pasożytów u bydła. Był na niej obrazek
przedstawiający zadowoloną, wolną od pasożytów krowę na zielonym pastwisku. Cały mój kom-
binezon został zlany tym środkiem i wszy znikły.
Rannych ciągle przybywa, operacje robi się przez cały dzień. Do znoszenia rannych i noszenia
wody używana jest grupa jeńców niemieckich, którzy na plecach mają wypisaną farbą wielką lite-
rę N. Są posłuszni i uniżeni. My, zdaje się, czyli Długa, Bielańska, Arsenał, jesteśmy głównym ce-
lem obstrzału i bombardowań. Jesteśmy wszyscy trochę głusi i trochę otruci granatami gazowymi,
które siedzący obok w piwnicach na Bielańskiej Niemcy wrzucają przez dziury w murach. Są tak
blisko, że też chyba muszą obrywać od swoich. Chłopak jeden, siedząc po zejściu z posterunku w
piwnicy, zaczął kuć ścianę dla usprawnienia przemarszu wojska. Kiedy przebił się dostatecznie,
powiedział do siedzących z tamtej strony: „Pomóżcie, koledzy, popracujcie i wy”. Ale natychmiast
potem zaczęła się obłędna strzelanina i wrzucanie wzajemnie granatów przez tę nową dziurę, bo
tam już byli Niemcy. Przybyło nam tylko dławiącego smrodu od tych gazowych granatów. Mama
i ja chrypimy bez przerwy, aż nas nazywają tygrysami, tak to jest podobne do zgrzytu czołgów.
Przyszedł do nas kanałem-burzowcem z Żoliborza oddział partyzantów z Kampinosu, żeby
wzmocnić nasze siły, ale niestety.
Walka w lesie to nie walka w mieście. W ciągu 24 godzin wszyscy byli ranni, nie znali przede
wszystkim rykoszetu i strzelców wyborowych. Jeden z nich, Rosjanin zbiegły z obozu, który przy-
łączył się do partyzantów w Kampinosie, leżał na łóżku mamy bardzo ciężko ranny. Ten Wania
miał dużą gorączkę i bez chwili przerwy, dzień i noc gadał o tym, że u nich wszystko lepsze,
większe, wyższe i piękniejsze, poczciwa chłopczyna. Mama wtedy spała, czy raczej leżała na sien-
niku. To łóżko mamy stało tak jakoś przy dziurze w murze, przez którą ciągle szły oddziały woj-
ska w jedną albo drugą stronę. Mama powiedziała, że nawet woli być na sienniku niż na tym łóż-
ku, bo przechodzący żołnierze po ciemku zaczepiali bronią o łóżko, wkładali karabiny między
pręty poręczy i mama bała się, że to kiedyś przypadkiem wystrzeli. Poza tym była drogowska-
zem, bo pytali ją bez ustanku: „Którędy na Długą, którędy na tyły, którędy do dowództwa, do
Reduty Matki Boskiej, do barykady na Bielańskiej?” Tych dziur było sporo i mama już wiedziała,
która gdzie prowadzi. Rannych od odłamków mieliśmy bardzo wielu i były to rany może gorsze
niż od kul, trudno to powiedzieć, ale jakoś rana od kuli jest czyściejsza i mniej poszarpana, o ile
oczywiście nie są to kule dum-dum, bo często i to się zdarzało. W tak wielkiej masie rannych bar-
dzo ważną rzeczą było, aby nie dopuścić do krzyku, bo jeśli jeden zaczynał krzyczeć, to wszyst-
kich zaczynało bardziej boleć, nadchodziły czasem chwile, kiedy włosy stawały na głowie od
krzyku „mamo”, od jęku „dobijcie”. Mogłyśmy tylko starać się każdemu osobno okazać pomoc i
czułość i każdemu wepchnąć do ust kostkę cukru nasączoną walerianą, bo tego od Spiessa miały-
śmy trochę. Czasem po długiej operacji wyjmowania odłamków, po zasmarowaniu ran maścią
tranową i nakarmieniu rannego walerianą zasypiał nam spokojnie, a po paru godzinach okazywa-
ło się, że nie żyje od jakiegoś wewnętrznego urazu.


270

Komunikat Dowództwa AK z dnia 22 sierpnia: „Na odcinku Starego Miasta nieustanny nacisk
nieprzyjaciela na kierunku Długa - plac Krasińskich. Barykada przy ul. Długiej utrzymana, mimo
że czołgi typu Tygrys oddały około 80 pocisków i że piechota nieprzyjaciela kilkakrotnie uderzała.
Na innych kierunkach bez zmian”. Góra Hotelu Polskiego pali się właściwie bez przerwy, gasi się
te pożary siennikami, bo wody nie ma, oczywiście.
Zaczynamy w kilku miejscach w piwnicach kopać, żeby się dostać do wody gruntowej, ale jakoś
bez rezultatu. Wychodzą od nas ataki na Bank Polski, także duże nasze straty. Siedzę parę godzin
codziennie przy radiu, notuję i zabierają to do redakcji „Warszawianki”. Sowieci są podobno na
Pradze, ich wojska postępują w rejonie Warki i Góry Kalwarii. Zwycięstwo lotnicze polskie pod
Beauvais we Francji. Memorandum Mikołajczyka. A u nas PWPW przechodzi z rąk do rąk. Ze-
strzelony został na Hipotecznej samolot niemiecki, Chaim to widział. Olbrzymie, nieustanne ataki
na Pasaż Simonsa. Zestrzelono im dywersanta z lunetą na domu Nalewki 4. Ten nam właśnie nie
dawał głowy wychylić poza piwnicę.
Zastrzelona łączniczka leży czwarty dzień przed okienkiem piwnicznym, próbują ją ściągnąć li-
nami i bosakami, ale nie udaje się, bo wstrzelani w to miejsce Niemcy z dachów tylko czekają, aby
się coś ruszyło. Księżna Radziwiłłowa zapytała mnie z wyraźnym skrępowaniem, jak ja, a raczej
jak się tu w ogóle załatwia pewne potrzeby. Z prawdziwą przyjemnością powiedziałam jej, że
mam mój własny słój i że bardzo proszę, aby swobodnie z niego korzystała. Podziękowała i zapy-
tała jeszcze: „Czy to jest słój, czy wek?” - „Słój” - powiedziałam zmartwiona. „Ah, c’est dommage”
- westchnęła. W nocy słychać było podobno zza Wisły to, co się nazywa organami Stalina, ale rano
znów cisza. Zacieśnia się wokół nas ten pancerz niemiecki. Zajęte wszystkie ulice idące od Wisły
na górę: Mostowa, Rybaki, Boleść. Dostaliśmy z Żoliborza piata. Przestałam wiedzieć cokolwiek o
czasie, właściwie przestał istnieć. Chociaż nakręcam zegarek i wiem, że, na przykład, jest dziewią-
ta, ale czy rano, czy wieczór, nie wiem. Kiedyś, żeby się przekonać naprawdę, czy to dzień, czy
noc, podeszłam do schodów z piwnicy na podwórze, na to, co kiedyś było podwórzem, a teraz jest
przestrzenią zgniecionych murów, chropawą i bez koloru w jaskrawym oślepiającym słońcu. Sta-
łam tam nie mogąc otworzyć oczu przed tym blaskiem nieba, a kiedy mogłam wreszcie spojrzeć,
zobaczyłam naprzeciwko siebie w tych gruzach stojące drzewo. Zapomniałam, nie wiedziałam od
tak dawna, że drzewa istnieją, znikły z mojej pamięci. To drzewo było gołe, oczywiście, obdarte z
liści przez pociski, z połamanymi gałęziami, ale miało pień, stało, miało jakiś zarys korony, było
znakiem czegoś z tamtego świata, gwałtownym przypomnieniem, nagłą radością i zdumieniem.
Któregoś dnia przyniesiono chłopca z przestrzelonymi nogami. Rana była szczęśliwa, bo kula
przeszła przez obie łydki, wlot-wylot, wlot-wylot, nie naruszając nigdzie kości. Prędko załatały-
śmy te dziury i został odniesiony z sanitariatu do piwnicy szpitalnej i ułożony na sienniku. Musia-
ło go to jednak bardzo boleć, bo z niepokojem zobaczyłam po chwili, że rzuca się na posłaniu i
pokrzykuje: „mamo” i „ja nie chcę żyć” i że dookoła niego zaczyna się już ten ruch, który prędko
może doprowadzić do zbiorowego wybuchu rozpaczy i głośnego cierpienia. W strachu i upadku
ducha wskoczyłam na chwilę do piwnicy mamy, żeby ją zobaczyć, i powiedziałam jej i Radziwił-
łom, jak bardzo się boję tego stanu rannych. Książę wstał i zapytał, czy pozwolę mu wejść ze sobą
do piwnic szpitalnych, bo może będzie mógł coś pomóc. Weszliśmy tam razem. Radziwiłł ukląkł
przy posłaniu rannego chłopca, który krzyczał już i zwijał się w istnym ataku, i wyjął z kieszonki
swojej szarej kamizelki śliczny stary zegarek, złotą grubą cebulę. Nakręcił zegarek kluczykiem i
przystawił go do ucha szalejącemu chłopcu. W tym krzyku, grzmocie, huku, drżeniu ziemi od
najcięższych pocisków - nagle rozsnuła się prześliczna delikatna muzyka, czarowny menuecik,
dźwięczna melodyjka jak orkiestra cichych dzwonków. Chłopak znieruchomiał, zamarł, oczy wy-


271

lazły mu z głowy, a potem zamknęły się, i zasnął. Pomyślałam, że może umarł, ale on spał, tylko
mocno. A może pomyślał sobie, że umarł, kiedy tę melodyjkę usłyszał? Był to wstrząs działający
bezbłędnie, wiele jeszcze razy prosiłam Radziwiłła o tę terapię, wołałam go w chwili napięcia.
Wielkie walki toczą się o Świętojańską, Niemcy zawalili Katedrę Świętego Jana. Coraz duszniej w
tym pierścieniu z ognia i pocisków. Ciągłe walki o Bank Polski i ranni stamtąd. Słucham radia
Lublin. Mówi się tam o nas „awantura warszawska”. Podobno Rosjanie mają udostępnić bazy
lotnicze dla samolotów alianckich i naszych, bo inaczej przelot jest zbyt długi. Lądowałyby te sa-
moloty, nabierały paliwa i dopiero wracały na zachód. Wtedy nasza sytuacja zmieniłaby się cał-
kowicie, dostalibyśmy broń i zniszczono by lotniska wokół Warszawy, żeby nie mogli tak latać
nad nami bezkarnie, bez ustanku. Poza jedną godziną w środku dnia bombardowanie trwa dzień i
noc. Podczas kiedy ja kręcę się, nie śpię, mam siły i ciągle coś robię strasznie ważnego, jestem cią-
gle wśród gromady młodych, młodszych nawet ode mnie ludzi - co wtedy po całych dniach robi
moja matka, tak piekielnie opanowana, a tak lękliwa, delikatna i rozumiejąca o wiele więcej z tego,
co się tu dzieje. Co myśli, kiedy opowiadam jej o kopaniu studni, o przygotowaniach do zimy w
tych piwnicach; ona nie zadaje mi żadnego pytania, które mogłoby odebrać mi tę wariacką siłę, tę
zduszoną radość, która ciągle jeszcze we mnie siedzi.
Wczesnym rankiem któregoś dnia wpadła nam ze schodków do sanitariatu paniusia. Jakim cu-
dem się tu dostała z zewnątrz, nie ustrzelona przez strzelców z dachów i przez wszystkie rodzaje
broni - nie wiadomo. Miała wyraźny atak histerii. Krzyczała bez ustanku, że jest ranna, że się wy-
krwawia, że nie zostanie kaleką, woli umrzeć zaraz, i żądała trucizny. Była bardzo głośna, a przez
to niebezpieczna dla reszty rannych. Przygotowane na te rany rozebrałyśmy ją prędko i ku na-
szemu zdumieniu zobaczyłyśmy na jej tłustych plecach lekkie, jak od kota, zadrapania odłam-
kiem. Przylepiłyśmy jej plaster, ale jej krzyki nie ustawały.
„Trucizny, trucizny, nie chcę żyć, nie zostanę kaleką, zabijcie mnie” - i takie inne propozycje. Na-
gle wszystkie rozzłościłyśmy się okropnie. Złapałam ją za ręce i bardzo ponuro, patrząc jej w oczy,
powiedziałam: „Chce pani umrzeć, na pewno chce pani trucizny? Dostanie ją pani”. Nalałam na
łyżkę trzydzieści kropel waleriany i wlałam jej to do gardła. Ucichła z wybałuszonymi oczami. „A
teraz won!” - wrzasnęłyśmy i siłą wepchnęłyśmy ją w dziurę do dalszych piwnic, prowadzących
na tyły. Ale zastanawiam się, czy ona po tej walerianie, będąc pewna, że dostała truciznę - nie
umarła po prostu. To był jedyny chyba atak histerii, kobiecy, jaki widziałam dotąd. „Gałązka” na
Krzywym Kole miewał takie nieopanowane napady.
Bitwa, która toczyła się od kilku dni pod Warką, została podobno wygrana przez Niemców. Pod-
wale i Kanonia zajęte definitywnie przez Niemców; ile właściwie zostało naszego terenu? Ale
ciężko im idzie, zniszczonych mają sto piętnaście czołgów i samochodów pancernych. Gdzieś tu
jacyś ludzie wyszli z białymi chustkami, ale może to plotki. Ciężkie walki o Bank Polski, ostatecz-
nie utrzymany przez nas. Radziwiłł zaproponował mi, żebym któregoś dnia przeszła pod „Kolo-
rytem”, przeskoczyła przez otwarty teren między nami a pałacem i w podziemiach pałacu umyła
się, umyła głowę, wyprasowała ubranie, że się tam już mną te jego podwładne baby zajmą i że mi
to nie zajmie wiele czasu. On wracał z księżną zawsze do siebie wczesnym rankiem, zaraz po pol-
skim natarciu na pałac, więc miał tam na mnie czekać. To była cudowna propozycja, ta woda, któ-
rą oni tam mieli w piwnicach, te żelazka, które na pewno uwolniłyby mnie od grozy wszy - umó-
wiłam się, że przeskoczę na drugi dzień rano, o ósmej. Ale rozpoczęło się bardzo gwałtowne na-
tarcie, ruszyć się nie było można z sanitariatu, było to chyba przygotowanie do jakiejś większej
akcji. Po paru godzinach okazało się, że natarcie nasze się załamało, Niemcy uderzyli na pałac,


272

zdobyli go, zajęli cały, księżnę i księcia zabrali ze sobą, a kobiety z piwnic pognali Bielańską przed
czołgami. Pałac przestał istnieć, a gdzie ja byłabym teraz, gdybym zdążyła tam przeskoczyć?
Utrzymanie Banku Polskiego było koniecznością dla przeprowadzenia próby przebicia się do
Śródmieścia. Miały tamtędy, przez Ogród Saski, przejść oddziały wojska, a jeśliby udało się
utrzymać tę wyrwę w pierścieniu niemieckim dość długą i dość szeroką, miano przeprowadzić
tamtędy i część ludności cywilnej. Tak się mówiło w koszarach od rana. Przyszły oddziały z „Pa-
rasola”, sanitariat przygotowywał się do tej akcji cały dzień, przysposabiałyśmy rannych, nosze,
opakowałyśmy się plastrami, maścią, buteleczkami, które trzeba było zabrać ze sobą. Byliśmy
wszyscy niespokojni, opuszczenie szpitala i koszar było czymś nowym i niewiadomym. Wieczo-
rem rozpoczęło się natarcie, wielka bitwa. Czekałyśmy przy noszach, każda na swoim miejscu,
mama i ciotka Aniela także coś niosły. Wreszcie rozkaz wyjścia z koszar.
Przez wielką bramę Hotelu Polskiego wychodzimy w
noc, gorącą od pożarów, cuchnącą trupami. Tak dawno nie byłam na dworze! Niebo rude, strzela-
ją w nie co chwila rakiety, bardzo wolno, drżąco opadają do ziemi. Kiedy opada, kapie blisko nas,
cienie zmieniają się, wszystko, co nieruchome, rusza się i zmienia. Ulica Długa jest lejem usypa-
nym z zawalonych kamienic, podziurawiona czarnymi kraterami, okrutny pejzaż, do niczego zna-
jomego niepodobny. Tak gorąco. Czekamy w bramie i na zewnątrz, nieruchoma masa ludzi i no-
szy, wszyscy zwróceni twarzami w lewo, w stronę Bielańskiej, Banku Polskiego, tej ciężkiej walki,
która się tam toczy. Tam mamy iść. Ale przychodzi rozkaz - mamy się cofnąć w prawo, w głąb
Długiej i tam, bliżej placu Krasińskich, czekać. Ten marsz z rannymi, z noszami jest straszny, po-
tykamy się, grzęzną nam nogi w gruzie, nosze się chwieją, przelatują nad nami pociski z moździe-
rzy, walą się jeszcze jakieś mury, kule jęczą i ranni mdleją i krzyczą. Dochodzimy do pustej prze-
strzeni po prawej stronie otoczonej resztkami murów, tam skręcamy. Jest to plac po jakimś zdru-
zgotanym podwórzu; stawiamy nosze, stoimy nad nimi, nikt nie wie, co dalej, jest to przestrzeń
zupełnie odkryta, otoczona cieniem, pod czerwonym trzęsącym się niebem. Mama mówi: „Chcę
usiąść”. W załomie muru sadzam ją, opieram o kamienie. Staram się być blisko niej; kiedy nachy-
lam się nad nią, widzę w świetle wolno opadającej rakiety, że ona się uśmiecha, nieustannie
uśmiecha. Przenika mnie tak straszne przerażenie, jak we śnie, to nie może być prawda, ona nie
może się uśmiechać, coś się dzieje, co wszystko przekracza. Trzymam ją za rękę, coś mówię, jakieś
zwyczajne zdania, żeby ją obudzić z tego uśmiechu. Godziny mijają, niebo z różowego robi się
martwe, szare, ta najstraszniejsza godzina przed świtem, kiedy nic nie ma żadnego koloru, a to, co
przerażające, widać coraz wyraźniej. Mama drzemie, ma oczy w czarnych kołach, ale ten uśmiech
znikł. Ona wtedy w nocy zwalczała w sobie coś, co podeszło do niej bardzo blisko, grozę, która
przekraczała wytrzymałość ludzką. Widzę, że siedzi na trupach, które ktoś poukładał pod murem
jedne na drugich, tu ją usadziłam w nocy jak na kanapie, z plecami wygodnie opartymi. Przycho-
dzi rozkaz powrotu do koszar. Podnoszę mamę, biorę w ręce drążki noszy i zaczyna się ta sama
droga z powrotem, nie wiadomo, czy gorsza niż w nocy, czy lepsza, ten siwy, dymiący świt i
marsz - widocznie nie udało się przebicie, jeśli wracamy do koszar, chyba że potem pójdziemy
dalej. Ale strzelanina jakby opadła, tylko niebo ryczy i wybucha nad nami. Wchodzimy znów do
szpitala na Długą 29. Ale to już nie jest szpital ani koszary, tylko piekło. Nikt nie krzyczy, nie ma
jęków, pod ścianami w piwnicach, w korytarzach leżą ściągnięci tu po natarciu żołnierze. Głowa-
mi do ściany, nogami na środek, jeden obok drugiego. Wracam do sanitariatu po świecę i idę
środkiem.
Oświetlając te szeregi nóg i butów, szukam rannego, szukam żywego, ale wszyscy są nieżywi. To
jest koniec... Ilu tu leży, nie wiem; co ja tu robię, jedna żywa? Ktoś mnie jednak z nich woła, przy-


273

wołuje ręką, jęczy. Nachylam się, jest przyrzucony płaszczem, oczy ma zapadnięte, pyta mnie:
„Siostro, czy ja jestem bardzo ranny, niech siostra zobaczy, bo ja się ożeniłem, boję się, czy ja je-
stem tam w porządku?” Podnoszę jego płaszcz i widzę pod spodem krwawą i niebieską plątaninę
flaków, leżącą na nim, na wierzchu, od piersi do kolan. Mówię mu: „Wszystko w porządku, nie
martw się, wszystko jest w porządku”. Siedzę przy nim, po półgodzinie umiera.
Ale dalej dzień się ciągnie, obstrzał nie zmniejsza się, przechodzą inne oddziały, przychodzą nowi
ranni, słucham radia. Mikołajczyk miał konferencję z Edenem w sprawie zwiększenia dostaw bro-
ni. Trwają pertraktacje o te bazy lotnicze. PWPW przechodzi z rąk do rąk. Świętojańska i gruzy
Katedry zajęte przez Niemców. Od strony Śródmieścia utrata Ratusza, pałacu Blanka i sióstr Ka-
noniczek. Rano radio podaje, że koła wojskowo-polityczne Wielkiej Brytanii wielokrotnie zwraca-
ły się do Rosji w sprawie pomocy dla Warszawy. Rosja wszelkiej pomocy odmawia. Rząd brytyj-
ski ogłosił oficjalnie: „Polska Armia Krajowa stanowi siłę kombatancką, tworzącą integralną część
Polskich Sił Zbrojnych”. W południe radio Londyn i Moskwa podały o wybuchu rewolucji w
Niemczech. Bombardowanie, jak nigdy dotąd, Pasażu Simonsa, zawalono tam batalion „Chro-
bry”, ogromne straty.
Dziwna rzecz się stała w naszych koszarach, w dowództwie jest pusto, podobno poszli do Śród-
mieścia kanałami, został porucznik „Żaba”, wielokrotnie ranny, także w głowę. Leży, ale obejmuje
nad nami dowództwo, przygotowuje nas chyba także do kanałów. Natarcia nie ustają, teraz już
naprawdę jesteśmy w środku tego ognia. Za barykadami odzywają się szczekaczki niemieckie,
znów złą polszczyzną straszą nas i namawiają do wychodzenia z białymi chustkami. Przesuwają
się do nas dziurami cywile, pytają, co robić, wychodzić czy zostawać. Przechodzą po nich jak
dreszcze ataki przerażenia albo nieruchomieją w apatii. Dużo dzieci. Była odprawa u Żaby”. Sani-
tariat idzie do kanałów, zabierając rannych od pasa w górę. Oddziały około trzydziestu osób, każ-
dy prowadzony przez łącznika. Możemy zabrać nosze z rannymi, nosze będą niosły siostry. Nie
wolno nic ze sobą zabierać poza środkami lekarskimi. Nie wolno w kanale mówić ani słowa, bo
Niemcy poodsuwali włazy i wrzucają granaty i zapaloną benzynę albo karbid, kiedy usłyszą w
kanale ruch. Już były straty. Idzie tylko wojsko z rannymi.
Zostaję u „Żaby” po zakończeniu odprawy. Mówię mu o mamie, proszę, żeby mogła iść z nami,
ale on odmawia kategorycznie. Nie proszę go, ale błagam, ta rozmowa jest okropna, bo co robić,
zostawić ją tu w pustych koszarach czy zostać z nią? On widzi widać moją rozpacz, bo w końcu,
wściekły, obolały i w gorączce zgadza się, polecając włożenie jej na rękaw opaski AK, żeby nie
zwracała uwagi. Całą noc pakujemy z dziewczynami te leki, resztki waty, gazy, plastrów i maści
tranowej, trochę cukru także i flaszeczki wody. Rannych przygotowujemy do drogi, nakładamy
podwójne opatrunki, jak tu wybierać tych z ranami od pasa w górę, a reszta? A te brzuchy, prze-
strzelone uda, zmiażdżone stopy? W końcu jeśli mamy ich nieść, to i tak wszystko jedno, kogo
możemy, to zabieramy. Każda z nas przeżywa jakieś okropne swoje udręki.
Chłopak z potrzaskanymi nogami chwyta mnie za fartuch i błaga o kij, gałąź, cokolwiek, bo wtedy
on sam pójdzie, da sobie radę, obiecuje, każe przysięgać, że nie zapomnę, że przyniosę. Nie, nie
zapomnę. Ale nie przyniosę. Ma już zgorzel w tych nogach, nie pożyje. Czekał na mnie, nie zapo-
mnę, do końca życia nie zapomnę! Ataki trwają bez ustanku, to są już lawiny ognia na ten mały,
coraz mniejszy skrawek ziemi. Noc mija, nad ranem wychodzimy znów z koszar, zostawiamy
ludzi, nie sposób o tym myśleć. Przesuwamy się, czołgamy, popychamy nosze, docieramy wresz-
cie do włazu. Ale czekać trzeba wiele godzin, zapadnięci w wyrwy, w leje, wlepieni w kawałki
stojących jeszcze murów, w tej nieludzkiej okolicy, do niczego na świecie niepodobnej. Wejście do
kanału odwleka się, ale wreszcie nadchodzi nasza kolej. Trzeba opuścić gruzy, przejść do włazu.


274

Zdejmują rannych z noszy i wpuszczają ich w otwór kanału pionowo, za nimi złożone wąsko no-
sze. Mama zaraz za mną. Przepasałam się mocno paskiem, mamę okręciłam w pasie sznurem i
przywiązałam z tyłu do paska. Tak mam obie ręce wolne, a ona się nie odłączy. Schodzę po żela-
znych klamrach w dół na wystający betonowy stopień czy podest, a z niego robię krok niżej i za-
nurzam się powyżej pasa w zimną ciecz. Łapie mnie od tego spazmatyczne jedno westchnienie,
jak podczas pierwszej kąpieli w morzu. Odbieram mamę, ustawiamy się wszyscy: łącznik, nazy-
wa się „Spartanin”, potem sanitariuszka w nogach, ja w głowach noszy, za mną mama, za nią
starszy brodaty dziennikarz z prasy, za nim profesor Skórewicz, nasz dawny znajomy z Zamku.
On także ma opaskę AK, jak mama. Potem znów sanitariuszki, nosze, ranni, resztki naszego dy-
wizjonu. Będziemy szli pod Miodową do Krakowskiego. Oddalamy się od włazu, jest cicho, ta
cisza wydaje się głuchotą. Zdaję sobie nagle sprawę, że cisza oznacza parę metrów ziemi i betonu
nad głową, że tu nie ma bomb, żadna się do nas nie przebije. Zimna ciecz, w której idziemy, nie
jest ani ciężka, ani śmierdząca, poruszamy się w niej wolno i łagodnie, czuję nagle ulgę, spokój,
moje oczy, moje uszy cieszą się ciemnością i ciszą. Kanał jest wysoki, muszę zaledwie pochylać
głowę, ale plecy mam proste, ręce wyciągnięte do uchwytów noszy. Trzeba tylko nauczyć się sta-
wiać nogi jedna za drugą, jak w piaszczystej koleinie, bo inaczej stopy ześlizgują się do środka z
owalnych ścianek kanału. Mama idzie za mną, utrzymuje krok, odwracam głowę i samym odde-
chem, najcichszym szeptem mówię: „Jak się masz?” Słyszę taki sam oddech: „Nie mów do mnie”.
Zbiera w sobie, magazynuje tę nadludzką siłę, mężną wytrwałość, potrzebną do przetrzymania,
do nieokazania niczego na zewnątrz. Ciemność jest zupełna, tak zupełna, że po jakimś czasie
przestaje być ciemnością. Mimo woli wzrok wytężony, a na niczym nie oparty realnym, zaczyna
widzieć przedziwne sprawy w głębi przed sobą. Kolorowe gwiazdy, smugi i koła, barwy przewi-
jające się przez siebie, niezwykłej urody fale i słońca. Oglądam te obrazy jakiś czas, ale powoli
zaczyna to męczyć, bo zdaję sobie sprawę, że mam oczy wytrzeszczone niepotrzebnie, a iść z za-
mkniętymi nie sposób. Profesor Skórewicz wszedł do kanału z laseczką i idąc postukuje nią o
ściany kanału, co w tej rurze odbija się w dwie strony głośnym echem. Ale w końcu nie mijaliśmy
żadnego otwartego włazu, błogosławione, bezpieczne kanały. Co jakiś czas stajemy, żeby dać od-
poczynek rękom. Tak idziemy, ale nie wiadomo, jak długo. „Spartanin” zatrzymuje nas w pew-
nym momencie, przepycha się wzdłuż nas, cicho mówiąc: „Skręcamy. Krakowskie, cisza”! Obra-
camy się w stronę starego niskiego kanału i wpełzamy w niego z trudem.
Nie ma metra wysokości, dno płaskie, ale cegły obejmują nas ciasno, góra leży na głowie, trzeba
kucać i tak w kucki przesuwać nogi do przodu, mając kolana przyciśnięte do piersi. Zaraz cierpną
nogi i napięte mięśnie pleców, wszystko boli. Nosze tamta w nogach podciąga, a ja w tym samym
momencie popycham. Co chwila ustajemy i z trudem obracamy się bokiem, siadając na piętach i
dając na moment odpoczynek plecom. Jesteśmy mokrzy do pach. Widzę nagle przed sobą daleko
coś realnego. Oślepiająco niebieski słup, rażąco jaskrawy i jasny. To światło dzienne z odsuniętego
włazu, ale jak się przemknąć bez szmeru, kiedy któryś ranny jęknie od czasu do czasu, a wtedy
reszta nie może się powstrzymać od wypuszczenia cichego „Pssst”, co w sumie daje niezły efekt.
Ktoś cicho błaga pana Skórewicza: „Laseczka, laseczka”. Przesuwamy się pod włazem zupełnie
oślepieni i znów wchodzimy w straszną i dobrą ciemność. Nie wiadomo, czy czas mija i czy się
tymi ślimaczymi ruchami posuwamy. Bardzo wszystko boli, właściwie boli nie do zniesienia. Jak
dzika lata po głowie myśl: „Muszę się wyprostować, muszę wstać”, a głowa wyciera włosami śli-
skie cegły. Gniecie mnie w biodro miniatura ojca w kieszeni kombinezonu, jedyna rzecz ze Sta-
rówki, uniesiona z zawalonego domu. Nie wyjęłam jej z szerokiej drewnianej ramki, jest duża i
ugniatają mnie jej kanty. Coś nagle hamuje moje poruszanie się, nie mogę przesuwać nogi, coś
mnie trzyma. Strach przelatuje po mnie, nic już przecież gorszego nie może, nie może się stać. Się-


275

gam ręką pod siebie i zdejmuję z buta jakąś czapkę, w którą wdepnęłam przypadkiem. Odwracam
się do mamy - słyszę to samo zdanie: „Nie mów do mnie”. Ona nie jest już taka młoda, czy to dla
niej takie sprawy; ale idzie, nie zostaje w tyle, sznurek między nami miarowo napina się i zwisa.
Chorzy pojękują, laseczka profesora stuka troszkę niepotrzebnie, czasem coś chrupnie pod kimś
albo zgrzytnie cegła pod obcasem. Ile godzin, nie wiadomo. Czasem zdarza się pustka w prawo
albo w lewo, szczęśliwy ten, kto na nią wypadł, komu się trafiła podczas zatrzymania. W kanał
odchodzący w bok można wyciągnąć nogi albo odchylić się na moment od tego nieustannego
zgięcia. Znów słup niebieski przed nami, ale to jeszcze nie wyjście. Pewnie nikt z nas, a już na
pewno nie ja, nie znosiliśmy nigdy takiej fizycznej udręki. Bólu całego ciała, nieustannego napięcia
wszystkich mięśni. Kiedy ta ciecz podnosi się wyżej, chwilami trzeba unosić w górę drążki ściśnię-
tych noszy, żeby nie zatopić rannego. Przystajemy coraz częściej, oczy bolą, pieką i łzawią od nie-
ustannego wysiłku zobaczenia czegoś poza tymi wściekłymi fajerwerkami wewnątrz głowy. Cie-
pławe podmuchy chodzą wzdłuż nas. Co to jest w końcu to, w czym idziemy. Nie jest to gówno,
bo nic właściwie nie śmierdzi, a nie woda, bo gęste i śliskie na ścianach; jak się ręką oprzeć, to się
zbiera grubą tego garść. Nie mogę ani mamy pogładzić, ani dotknąć jej ręką, ani nic do niej po-
wiedzieć poza tym: „Jak się czujesz?” Już gdzieś tu musi być koniec, to nie może dłużej trwać.
Zatrzymujemy się znów, słychać z daleka przed nami szum i chlupot wody. Łącznik „Spartanin”
przeciska się koło nas. Jesteśmy niedaleko wyjścia, ale właz zamknięty, bo na górze jest natarcie,
Niemcy zajęli tę część ulicy, trzeba czekać, aż ich odrzucą.
Czekamy. Ale nagle czuję świeży chłód, zimne dotknięcie na ciele wyżej niż dotąd, na piersiach i
pod pachami, pochylam głowę i brodą dotykam tej cieczy, która wartko przecieka przez nas,
przeciska się między naszymi ciałami. Jest tu gdzieś przed nami jakiś stopień, próg wodny, z któ-
rego spada ta mała kaskada i zatrzymuje się na nas, spiętrza się z minuty na minutę, już nie prze-
cieka, a wypełnia przestrzeń przed nami. Windujemy nosze do góry, trzymamy je tuż pod jajowa-
tym sklepieniem kanału; sięgam ręką do głowy rannego, odwracam ją ustami do góry, ale sama
muszę już głowę zadrzeć, a potem przekrzywić ją, żeby policzkiem dotykać powierzchni cieczy.
Tak z przekręconą głową, z rękami trzęsącymi się od ciężaru noszy, mówię do mamy: „To już jed-
nak teraz, zdaje się”. Mama mówi: „Tak”. Dziennikarz idący za mamą wybucha nagle wrzaskiem.
Cienkim głosem krzyczy: „Giniemy, topimy się jak szczury, jak szczury, jak szczury, topimy się,
giniemy jak szczury”. Przychodzi mi do głowy wariacka myśl, nie wiadomo skąd wyskakuje na-
gle pewność: nie zginiemy, bo pojadę jeszcze do Rzymu i pójdę do Polimnii, wejdę i zobaczę ją, na
pewno. Muszę tam jeszcze być i dlatego nie zginę. Słychać strzały, leci ten głos zduszony przez
kanał jak grzmot. Tamten za mamą płacze. Ta ciecz opływa mi szyję i ucho, ale nagle znów czuję
świeże zimno, podmuch dotyka mokrego ciała, zimno w szyję i ramiona, przesuwamy się trochę i
już jesteśmy przy stopniu, z którego zlewa się kaskada. Ktoś z tyłu krzyczy: „Wiosłować, wiosło-
wać za siebie, spychać wodę do tyłu”. Odsuwa się nad nami klapa włazu, wypuszczam ze zmar-
twiałych rąk drążki noszy, lecą gdzieś w górę razem z siostrą przede mną. Stawiam mamę na
stopniu, ktoś grzecznym głosem mówi do niej: „Czy pani sama wyjdzie, czy za pomocą pasa?” -
„Tak, pasa”. Zapinają na niej jakiś pas z linami i wyfruwa przede mną w otwór włazu. Wyłażę
powoli po żelaznych klamrach i staję prosto na chodniku. Na wprost mnie na końcu ulicy nisko
nad jezdnią zachodzi czerwone, nie do wytrzymania rażące słońce. Walę się jak długa na ziemię,
obejmuję głowę rękami, nic nie widzę, byle się przez chwilę nie ruszać. Czarno przed oczami i
szalony szum w głowie. Ale to mija po chwili.
Mama jest obok mnie, idziemy, ktoś nas prowadzi, także profesor jest z nami. To ulica Warecka.
Widzę już znów wyraźnie, te czarne chmury przeszły. Domy stoją, szyby świecą się jeszcze bla-
skiem po zachodzie, na balkonie kwiaty, ludzie chodzą, eleganccy oficerowie w wyczyszczonych


276

wysokich butach, w czystych panterkach, na jakimś balkonie gdaczą kury. Wchodzimy do bramy,
wszystko stoi, drzwi, schody zamiecione, tłum ludzi się kręci, to jest Warecka 7, redakcja „Robot-
nika”, żona redaktora jest córką profesora Skórewicza, możemy tu zostać tymczasem, nim się
znajdzie mój wojskowy dalszy ciąg. Nie możemy się napatrzeć temu cudownemu, normalnemu
życiu. Nasze ubrania po wyschnięciu nie nadają się do dalszego noszenia. Są sztywne i zupełnie
białe, ta ciecz, to przemacerowane gówno nie śmierdzi, ale jest jakby białą skorupą, która się kru-
szy i sypie miałkim prochem. Dają nam wszystko, jakąś bieliznę, ubrania, buty. Tatusia miniatura
jakimś cudem nie ucierpiała, dobrze, że nie była wyjęta z ramki. Mam jakąś niemiłą gorączkę, ma-
ją nawet termometry. Ojca termometr w metalowej pochewce został na Rynku w piwnicy. Strzela-
ją tu, owszem, są straty, zawalone domy, ale nam się to wydaje takie łagodne, spokojne, tak tu nic
nie wiedzą, że nawet niewielką ma się ochotę mówić o tamtym.
Mija kilka dni, coraz cięższe ataki. Strzela tu działo kolejowe z Dworca Gdańskiego, miotacze min,
szafy, czyli tutejsze krowy, stukasy nalatują coraz częściej. Po upadku Starówki teraz dopiero za-
bierają się do środka miasta. Ciężkie bomby zawalają pocztę na placu Napoleona, Warecka pali
się, oficyna domu, w którym jesteśmy, zwalona. Pali się wielkim płomieniem „Prudential”. Ten
spokój sprzed kilku dni już nie istnieje. Wszystko przysnute dymem, te błyszczące szyby kamie-
nic, które tak nas zaskoczyły po wyjściu, te kwiaty, gładkie mury, wszystko wypada, ginie, targa
się, jezdnie znikają pod gruzami, ludzie schodzą do piwnic, przenoszą się z tobołkami z miejsca
na miejsce, zapadają się w przekopane przejścia i tam tkwią.
„Robotnik” jeszcze wychodzi. Rosja odmówiła udzielenia baz lotniczych. Tu jakoś więcej mówi się
o możliwości wyjścia do Niemców, o wyprowadzeniu masowym ludności z miasta. Bomba trafia
nasz dom. Ile już miejsc od niedawnego czasu nazywam domem, naszym domem. Spotkałyśmy
na ulicy siostrę pani Potulickiej z Obór. Powiedziała nam, że z Konstancina nie został kamień na
kamieniu. „Kamień na kamieniu”. To znaczy, że i nasz dom, mój Boże.
Wychodzimy z Wareckiej. Jest nam o tyle łatwiej się poruszać, że w każdej chwili możemy iść da-
lej, bo nie mamy nic ze sobą poza miniaturą w kieszeni i mamy portfelikiem z kenkartą.
Mama ma przypiętą do sukni wewnątrz płócienną kopertkę zapinaną na guziczek, gdzie jest pier-
ścionek, łańcuszek od pani Romany Krzeczkowskiej, zegarek mój złoty, moje kolczyki z diamen-
tami, sygnet. Ja jakoś dziwnie się zachowuję, to mam chyba gorączkę, to bardzo jestem słaba. Cią-
gniemy w stronę Alei Ujazdowskich, tam powinnam znaleźć swoich. Przechodzimy przez Gór-
skiego, Szpitalną, Przeskok do Zgoda. Noc w piwnicy. Siedzi tam ogromna masa starych kobiet,
które odmawiają chórem litanię, wczoraj, dziś chyba napisaną, bardzo piękną. To litania powstań-
cza: za zabitych w natarciach, za zasypanych w piwnicach, za tych, co idą kanałami, za matki, któ-
re rodzą, za tych, którzy nie mają broni ani wody do gaszenia ognia. Ktoś przepięknie im to napi-
sał, a może ona sama powstała, z modłów, z rozpaczy, z tego wszystkiego dookoła. Gdyby był
czas, to powinno się ją zapisać, ale gdzież tam! Rano, zasnutym świtem przechodzimy domami,
podwórzami, gruzami na Widok. Dom Hartwigów stoi, wszystko otwarte, pusto, kusi nas, żeby
tam zostać, bo łóżka, nawet jakieś jedzenie, ale chcę się przedostać w Aleje Ujazdowskie. Podcho-
dzimy do Alei Sikorskiego, dawniej Jerozolimskich. Przy Kruczej wykop obłożony workami,
wielki i nieustanny obstrzał. Trzeba się przygiąć do ziemi i przebiec na rozkaz na drugą stronę.
Udaje się. Może teraz tutaj będę bliżej, może docierają tu wiadomości albo ludzie z Mokotowa,
może dowiem się czegoś o Mieczysiu, on mnie na pewno, jeśli zdoła, będzie szukał. Ta myśl, że
jestem bliżej niego, rozjaśnia trochę smutek po Romanie, po Starym Mieście, po zostawionych tam
rękopisach. Strach powiedzieć, ale tracę jakoś siły, mam złe przedpołudnia, bo bardzo słabe, a pod
wieczór ogarnia mnie niepokój, nie mogę usiedzieć, ciągnę mamę dalej, wydaje mi się, że nie po-


277

winnyśmy zostawać długo na jednym miejscu, bo coś się złego stanie. Wystarczy, żebym zamknę-
ła oczy na chwilę, a już mi się coś śni, nie mającego nic wspólnego z tym dookoła. Sypią nam
znów na głowy ulotki namawiające do wyjścia. Wielka berta, działo kolejowe, podobno zbudo-
wane dla rozbijania fortec morskich, wstrzelane jest w Śródmieście. Najpierw powywając leci coś
przez niebo, a potem zawala nie morską fortecę, ale biedną czteropiętrową kamienicę na Wspólnej
albo na Nowogrodzkiej. Z kamienicy zostaje na ogół brama, jej łuk pomalowany olejno, reszta
domu wali się dokładnie, a brama stoi do połowy w gruzach, najwyższa nagle i jedyna ocalała
pamiątka. Zniszczenie jest naprawdę całkowite od tej broni. Weszłyśmy z mamą na istniejące po-
dwórze jakiegoś domu między Kruczą a placem Trzech Krzyży, na Wspólnej. Trzeba mi było iść
do klozeciku, który znalazłam w głębi tego podwórza. Zamknęłam za sobą zasuwkę, kiedy usły-
szałam lot tego pocisku, huk walącego się domu i zobaczyłam drzwi z desek wyginające się jak
płótno, a zasuwkę, zacną zasuwkę, wytrzymującą dziki napór podmuchu. Wyskoczyłam jak z
procy i zobaczyłam mamę w całkowicie innej scenerii, w kłębach opadającego kurzu i w wolnej
okolicy. Ani oficyn, ani podwórza, ani frontu, tylko w tle ta wdzięcznie sklepiona brama. Przedo-
stałyśmy się po gruzach na ulicę, całe białe, ze sztywnymi włosami. Na Starówce nazywali nas
nasi bliscy bombociągami, bo naprawdę tak to wyglądało z początku, na szczęście nic się jak do-
tąd nikomu złego nie stało. Bombociągi albo tygrysy to dobre nazwy dla dwu łagodnych i dobrze
wychowanych pań. Brniemy przez Wspólną. Tu pod 25 mieszkaliśmy z ojcem. Teraz w tym domu
jest szpital, a naprzeciwko, pod 26, chodziłam do miłej dentystki pani Piętkowskiej. Spotykamy jej
męża, który zabiera nas do ich domu. Domu, co prawda, już nie ma, ale w rogu podwórza ocalała
mała drewniana budka czy przybudówka pełna ludzi i najrozmaitszych materiałów budowla-
nych. Beczki ze smołą, lepikiem, papą i materiały uszczelniające. Wszystko wspaniale łatwopalne,
ale co nie jest dzisiaj łatwopalne w tym mieście. Jesteśmy zmęczone i zostajemy z wdzięcznością.
Zwłaszcza że gorączka moja rośnie, tak że decydują się mnie położyć i przykryć, bo choć duszno
w tym domku, to i chłodno.
Jest na ziemi legowisko, właściwie materac, na którym już ktoś leży. Co za radość, to jest Bodzio,
ocalały ze Starówki, choć trochę w kawałkach. Był w obsadzaniu Banku Polskiego i wyleciał z nim
w powietrze. Cały jest w kontuzjach, zwichnięciach i nadłamaniach, leży tu i czeka na polepsze-
nie. Widziałam rano przez moment siostrę z Długiej. Powiedziała: „Podlecz się i przyjdź za parę
dni, z gorączką nie ma co pracować”. Więc leżę z Bodziem na waleta, trochę sobie opowiadamy te
ostatnie tygodnie.
Wszystkim dokucza w tej budce starszy pan Mazowiecki, właściciel lepików i papy. Spaliła mu się
wczoraj kamienica na Brackiej i obwinia o to AK, a że nas oboje ma najbliżej i raczej osłabionych,
więc co chwila wyłazi ze swojego kąta, staje nam, leżącym na ziemi, nad głową i wymyśla, prze-
platając to cytatami z pieśni. „O, rękę karaj, nie ślepy miecz” - to wy jesteście ta ręka zbrodnicza,
ręka podpalaczy, żeby nie wasze zabawy, toby kamienica stała!” Biedny połamany Bodzio - pod-
palacz i ja, jego pomocnik, odpowiadamy mu słabo z materaca: „Inni szatani byli tam czynni, my-
śmy niewinni, myśmy niewinni”. Ale przeklęty pan Mazowiecki stuka nam ogumioną laską w
podłogę koło głowy i dalej wymyśla. Kolejowe działo, ta berta, kładzie dom po domu, w nocy
słuchamy jej wycia w powietrzu, wszystkie rodzaje broni grzmocą teraz w Śródmieście, palą się
domy dookoła i bezustannie sypie się szklany wodospad wypadających szyb. W tym dzikim hała-
sie, w tej katastrofie dźwięków słyszę nagle coś, co mnie wyrywa z półsnu gorączki, w którym
mijają godziny nocne. Nim jeszcze świadomie usłyszałam ten dźwięk, coś poszerzyło się we mnie,
coś dobrego, jakieś pogodne przeczucie lepszego czasu, nadziei. Siadam na materacu i budzę Bo-
dzia: „Słuchaj, słyszysz? Coś budują, stukają młotki. Ktoś nie niszczy, nie rozwala, ale buduje, lu-
dzie robią coś dobrego, nowego”. Witam ten inny głos jak najlepszą wiadomość, jak znak nadziei.


278

Bodzio siada także, słucha chwilę, potem popycha mnie lekko i mówi: „Leż spokojnie, połóż się.
Trumnę zbijają na podwórzu”.
Rano słońce zalewa całą przestrzeń przed drzwiami budy, patrzę na to światło, kiedy nagle z nie-
ba spada wielka bryła kamienia, granitowa kostka z bruku ulicy, wyrwana gdzieś wielkim poci-
skiem i przerzucona przez dach domu. Leży rozłupana pośrodku podwórza, tak się to mówi:
„Żeby kamienie z nieba leciały”. Może się i nie mówi, ale lecą. Nad ranem gorączka spada, więc
idę coś zdobyć do jedzenia, nie możemy być na utrzymaniu tych państwa, oni i tak karmią całą
budę, ona chodzi co dzień piec podpłomyki w swojej zawalonej kuchni. Na Hożej spotykam pro-
fesora Kołodziejskiego. Mówi, że tu obok zginęła Haneczka Ratajówna z matką. Profesor jest chu-
dy i blady, twarz ma tak samo szarą jak włosy. Trochę pyta o Starówkę, o rękopisy, nie zadaję mu
żadnych pytań. Podobno Niemcy zajęli Warecką, co za szczęście, że wyszłyśmy stamtąd w porę.
Także Mazowiecka i Czackiego są w ich rękach. Coraz trudniej, bardzo ciężki obstrzał i bombar-
dowania. Znów rzucają ulotki, muszą mieć jednak bardzo ciężkie straty, że się tak spieszą. Jakieś
grupki ludzi wychodzą z chustkami. Powiśle upadło. W komunikacie „Bora” takie zdanie: „Walki
sięgają kresu wytrzymałości ludzkiej”. Runął cały róg Wspólnej i Marszałkowskiej, zawalony ko-
ściół Trzech Krzyży. Znów ten krąg zamyka się wokoło nas, czekamy na koniec, nasz koniec. Ro-
sjanie atakują Pragę, słychać, słychać to, jeśli nasz tutejszy nieustanny opętany ryk na sekundę
przycichnie. Taki deszcz pocisków leci na dom, że strach zostać w tej drewnianej budzie pełnej
łatwo palących się materiałów. W nocy przechodzimy do piwnicy od frontu i tam przeczekujemy
kilka godzin, ale wspólny niepokój wszystkich przenosi nas znów w głąb podwórza.
Rano nie jest ze mną dobrze, gorączka, jakiś kaszel i duszność, mama z panią Piętkowską sprowa-
dzają do mnie doktora „Grota” ze szpitala z przeciwka, który mimo piekielnego ognia chce zba-
dać moje płuca, co jest z jego strony bardzo szlachetne. Siedzę obok Bodzia na materacu, a doktór
„Grot” przykłada ucho do moich pleców, kiedy wali nam się na głowy cały dom. Znów ten sam
amoniak wygryzający oczy, dławienie i brak powietrza, zgrzyt walących się na siebie murów. Do-
któr „Grot” zsuwa się z moich pleców, ranny, ale żyje, podnosi się nawet sam. Wybiegamy, a ra-
czej wypełzamy z tej budy na podwórze w gruzach i dymie, płomienie sięgają daleko na środek.
Objęte z mamą posuwamy się po usypisku w stronę ulicy, kiedy chwyta mnie ktoś za ramię i
trzyma, zatrzymuje jak kleszczami. To spalona, ale żywa kobieta.
Czarna lśniąca czapa stopionych włosów nad głową, czarna skóra i krwawe w niej oczy bez po-
wiek, zęby bez warg, w ręku trzyma trupka, wiszącego jak czarny łachman. Trzyma mnie strasz-
nymi pazurami, szarpie i chrypi: „Pani, czy moje dziecko żyje? czy moje dziecko żyje?” Potem
gdzieś się zapada czy przewraca, już mnie nie trzyma. Jesteśmy znów na jakimś podwórzu. Mó-
wią nam, że ta berta, która nas zawaliła, wpadła w ślepy, wąski komin między murami, na który
wychodziły tylko małe ślepe okienka, przez to siła jej wybuchu była jeszcze gwałtowniejsza.
Przypominam sobie, że w nocy w piwnicy zostawiłam kurtkę od kombinezonu, w której w kie-
szeni była miniatura ojca. Wracamy tam, ale do piwnicy zejść nie można schodami, bo zawalone i
podwórze się pali. Ale okienko piwniczne od frontu jest otwarte, włażę tam, zjeżdżam po węglu i
gruzie i jest moja kurtka z miniaturą. Wyleźć trudniej niż zjechać, ale ktoś, może mama, pomaga
mi i mam zgubę. Noc na Wspólnej 16, znów berta i pożar, ale jesteśmy trochę dalej, tylko zasypa-
ne pyłem, coraz bielsze, ten pył jest na nas wszędzie. Rano jestem bardzo słaba, trudno mi prze-
dzierać się, wdrapywać i przekraczać te gruzy, chwilami zapominam, kto się z kim bije i o co, cią-
gle mimo to chcę iść dalej, jakby można było w ogóle do czegoś dojść. Mamy siły są nadludzkie,
od tamtych podpłomyków nie jadła przecież nic ani nie piła. Ja powinnam być bardziej wytrzy-
mała, ale to ona jest niezmożona. Porusza nas jedna siła czy jedna wola. Jeśli gdzieś siedzimy, za-


279

padłe w jakiś załom czy dziurę, to wstajemy nagle razem i obie idziemy dalej, obie chcemy robić
to samo, coś tam do siebie mówimy, ale to tak, jakby jedna osoba myślała, a nie dwie.
Ta ulica, którą idziemy, raczej przez którą skaczemy między pociskiem a pociskiem, serią a serią,
wybuchem a wybuchem, to chyba Mokotowska. Niski dom, nie zburzony, drzwi do sieni otwarte,
z sieni do wielkiego hallu, gdzie, głębokie klubowe fotele stoją dookoła niskiego, okrągłego stołu.
Znam ten dom, bywałam tu z Bronkiem. Mówię do mamy: „Siadamy tu i odpoczywamy”. Na-
prawdę, w tych fotelach można się zanurzyć jak w wannie. Mama mówi: „Ale czy to można tak,
trzeba ich zapytać, czy możemy zostać?” - ale siadamy obie i rozglądamy się. Dziwnie tu. Dokoła
całego pokoju stoją jak w sklepie ogromne wory pełne kaszy, cukru, mąki, skrzynki z jakimiś wo-
reczkami, walizy. Przez pokój przebiegają we wszystkie strony osoby męskie i żeńskie, niosące
rozmaite rzeczy. Mijają nas w wielkim zaaferowaniu i pośpiechu.
Wszyscy ubrani są szalenie sportowo, jak na wycieczkę wysokogórską, w grube buty, wełniane
skarpety, pumpy i
świetne grube swetry, szale i czapeczki. Wodzimy za nimi oczami, nieruchome w tych fotelach.
Wreszcie zatrzymuję którąś z tych osób i twardo pytam, gdzie jest łazienka. Pokazują mi to miej-
sce zupełnie nieprawdopodobne. Ręczniki wiszą na metalowych prętach, woda leci do porcela-
nowej umywalki. Zabieram tam mamę i myjemy się, myjemy się w wodzie! Wycieramy z siebie
kurz, nasze dziwne twarze ukazują się nam w lustrze spod warstwy wapna. Jakoś nie jesteśmy do
siebie podobne. Znów siadamy w tych błogich fotelach. Chwytam jednego z członków tego klubu
alpejskiego i pytam, czy są gospodarze domu. Są, tak, ale już wychodzą, wszyscy wychodzą, są
spakowani, nie mają ani chwili czasu. Ale dokąd, pytam się - no do Niemców, oczywiście, za ba-
rykady, wszyscy już mają tego dość, tego przecież nie można dłużej znieść, walizki i flagi już
przygotowane. Robimy głupio, bo zamiast zostać w tym całym domu, pustym i wygodnym, za-
miast zakopać się w tej kaszy i cukrze, wychodzimy jeszcze przed nimi i dalej wleczemy się pełną
ognia Mokotowską. Dalej w stronę placu Zbawiciela, po przekroczeniu placyku przy Pięknej,
gdzie koło klozetów miejskich tak zawsze cudnie wiosną pachniały czeremchy. Teraz nie mają
liści, a placyk cały podskakuje, tak jest bez przerwy ostrzeliwany ze wszystkich stron.
Spotykamy kogoś, kto nas wciąga do bramy, bo nas zna, pewnie dlatego nas poznał, żeśmy takie
umyte. W tym domu, nr 46, mieszka pani Zarańska, moja kuzynka przez wspólną prababkę Kater-
lę. Ten ktoś prowadzi nas na górę, już dawno nie byłyśmy tak wysoko, ale mieszkanie całe, tylko
pani Zarańska przeprowadza się właśnie do piwnicy, bo już tu trudno wytrzymać. Jej gosposia
zostaje na górze, bo ma pilnować mieszkania. Zacna gosposia mówi, że nie jest bojąca i żebyśmy
może zostały z nią w mieszkaniu. Pani Zarańska zgadza się, choć widocznie niepokoi się o swoje
zapasy, których ma także strzec gosposia. Ja na widok tapczana, poduszek i pledów nie mam siły
zrobić już dalej ani kroku. Mama zasypia na łóżku, obie śpimy, leżymy, co za słodkie chwile. Tym
bardziej, że gosposia karmi nas, wbrew nakazom, resztkami ze spiżarni. Niech ją Pan Bóg ocali z
tych opałów za to dobre serce i opiekę.
Noc w porównaniu do poprzednich bez bliskiej bomby i na łóżkach. Czy lepiej w kącie podwórza
albo w dusznej piwnicy w tłumie ludzi, czy na czwartym piętrze, trochę jak w ostrzeliwanym ba-
lonie, ale w samotności i wygodnie leżąc? Widać, że podowiadywano się, że tu właśnie jesteśmy.
Leżę, drzemię w gorączce, a co chwila ktoś przychodzi. Hanka Borkiewicz, ładna, przed wojną
dość zgrymaszona bogata jedynaczka, a teraz wytarmoszona przez los twarda i dzielna łącznicz-
ka, ma za sobą jakieś bardzo odważne sprawy. Przychodzi Zdziś Klimpel, miły, delikatny i ser-
deczny. Wiadomości jego może nie straszą, ale ciężko z niektórymi się pogodzić. Przypominamy
sobie jego przygodę podczas wojny. Dostał z kolportażu pakę pism do rozprowadzenia i inne ja-


280

kieś ważne dokumenty, kiedy zobaczył przez okno, że zajechały samochody z żandarmerią i cy-
wilami. Nie było czasu na jakiekolwiek pozbycie się paczki. W ostatniej minucie cisnął ją więc pod
bardzo ciężki kredens, wiedząc, że to nie na wiele się zda. Niemcy wpadli i rozpoczęli nie rewizję,
ale patroszenie mieszkania, z pruciem kanap i zdzieraniem tapet. Kiedy zabrali się do odsuwania
kredensu, Zdziś usiadł i zamknął oczy. Ale kiedy je otworzył, nic się gorszego nie działo, Niemcy
szukali dalej, a kredens stał odsunięty od ściany na środku pokoju. Poza tą paczką pokój był czy-
sty i Niemcy nic nie znaleźli. Kiedy po jakimś czasie Klimpel wrócił do mieszkania, okazało się, że
paczka zaczepiona o spód mebla wyjechała z nim razem na środek i tkwiła tam mocno. Tak to
można czasem się uratować, znamy te przypadki, każdy z własnego doświadczenia. Po Klimplu
przychodzi Bronek. Na opasce ma napis: „Prasa”. To też wkońcu ważne, nie każdy musi zaraz być
żołnierzem i bić się.
Mieszka u rodziców na Lwowskiej, przeprowadzili się do piwnicy i Lwowska jest w miarę spo-
kojna, podobno nie ma prawie zburzonych domów. Bronek jako prasa chce się ode mnie z pierw-
szej ręki dowiedzieć, jak wyglądały sprawy na Starówce, chce mieć w miarę dokładny obraz tych
czterech tygodni tam. Więc kiedy on siedzi i robi notatki, ja, leżąc, pierwszy raz głośno opowia-
dam, jemu i sobie, starając się zachować kolejność, układając fakty, szukając w pamięci, obejmując
to wszystko po raz pierwszy myślą jako czas zamknięty, jako czas, z którego wyszłam. Bronek jest
przejęty, wstrząśnięty, będzie to pamiętał na zawsze. Potem prosi mnie, żebym mu odpowiedziała
bardzo szczerze, czy mi czego nie potrzeba. Jest to pytanie tak zdumiewające, że mogę mu odpo-
wiedzieć jedynie, że nie, nic, bardzo dziękuję. Więc się rozstajemy, życząc sobie zdrowia. Zdrowie
jest mi potrzebne, jestem chora, moja gorączka idzie w górę, chodzą po mnie gorąca i zimna, drę-
czą jakieś niby sny z otwartymi oczami, dławią mnie mdłości i suchy kaszelek bez ustanku, jak-
bym piórko miała w gardle zaczepione. Kiedy budzę się znów, siedzi przy nas Zaniewicki, zleciał
tu jak anioł, opiekuńczy, zaradny, spokojny. Przyniósł świece, całą paczkę, to jest skarb. Zaraz za
część tych świec dozorca przynosi na górę kubeł wody, więc może być i herbata, i kasza. Przynosi
też karton haudegenów, tych strasznych papierosów, które pozwalają zaciągnąć się tylko raz, bo
następny haust zabija krtań czy tchawicę palącym czopem. Jest także woreczek soczewicy, to mo-
że być na wymianę. Jeśli stąd pójdziemy, to będziemy to nosić ze sobą jak pieniądze. Musimy
opuścić to miejsce wcześniej, niżby się chciało, pociski rozwalają część mieszkania nad nami.
W nocy latają inne jakieś samoloty. Niewysoko turkoczą, okazuje się, że to Sowieci przylecieli ze
zrzutami. Cuda ludzie opowiadają o tych zrzutach. Wory kaszy bez pojemników czy spadochro-
nów. Można chodzić po kolana w kaszy. Zasobniki powideł jak wyrżnęły w chodnik, to kamienica
po najwyższe piętra umazana była na czerwono. Broń jakaś także zrzucona została bez spado-
chronów. Ale zbombardowali jednak podobno lotniska niemieckie i pociąg pancerny. Niemcy
atakują od Piusa, ale barykada się trzyma.
Znów noc na dworze, wielkie ognie palą się na ulicach, ustawione dla zrzutów, czy je można roz-
poznać wśród tysiąca warszawskich pożarów? Spotykam mój dywizjon motorowy. Ciężką mają
sytuację w sanitariacie, ale sami mówią, że ja bardziej się nadaję do leżenia tam niż do roboty.
Znów to samo: „Podlecz się, a potem przyjdziesz”. Ale jak mam się leczyć, kiedy nie wiem, co mi
jest, jakaś choroba mnie żre, a nawet aspiryny nie mam. Spotkanie z „Porońcem”, bardziej niż kie-
dykolwiek wygląda jak chart, piękny rasowy chart. Podobno Niemcy zrzucają zatrute jedzenie,
cukierki czy inne smakołyki. Wielkie huki, Niemcy wysadzają mosty, to chyba bardzo dobry znak.
Zaczynają wykańczać Mokotów. Stamtąd tak mało było wiadomości, raczej o ludności cywilnej
niż o wojsku. Czerniaków także ma ciężkie bardzo walki.


281

To, co my z mamą robimy, to jest już błąkanie się bez żadnego planu czy namysłu. Siedzimy
gdzieś, a potem nagle wstajemy i idziemy do jakiegoś punktu, równie przypadkowego. Ale może
w tym wałęsaniu się wśród ognia i pocisków jest dla nas wytyczona jakaś droga, może gdzieś jest
wydawany jakiś rozkaz, który nas podnosi na nogi w tym strasznym zmęczeniu fizycznym, na-
kaz, którego słuchamy, nie wiedząc o tym? Bo przecież godziny i dni mijają, a my nie umieramy z
żadnego z niezliczonych dostępnych powodów. Odchodzimy z miejsc, w które uderza bomba,
wychodzimy z piwnicy, która się za nami zawala, odsuwamy się w bok od linii biegu kuli.
Mówią, że Praga zajęta jest przez Moskali. Przechodzimy przez Marszałkowską i drugą jej stroną
dochodzimy do zawalonych oficyn między Śniadeckich i Noakowskiego. Mama zostawia mnie na
cegłach pod szalenie wysoką ścianą kamienicy, całą w kraty kolorowe po odpadniętych pokojach.
Wiszą tam gdzieniegdzie wanny, białe klozety, srebrne kaloryfery, bardzo to urozmaicone i wła-
ściwie ładne. Kolory takie niewinne i czyste na tle niebieskiego nieba. Jak to ludzie sobie rozmaicie
malowali te wnętrza. Gdzieś niedaleko na gruzach ktoś zostawił nosze z rannym. Jeszcze takiego
krzyku nie słyszałam. Bez przerwy wydaje nie ludzki, nie zwierzęcy głos, jakby ryk tak donośny,
że odbija się po tym gruzowisku między ścianami jeszcze zwielokrotniony. Słucham tego, nie mo-
gę wytrzymać, tego nie można znieść dłużej. Rozumiem teraz zaraźliwość krzyku w szpitalu -
musi się zacząć krzyczeć z nim razem, ja także teraz muszę. Wraca mama, taka rozpogodzona,
widziała Ninkę Machleid, ma od niej wiadomości jakieś lepsze, jakieś słowa nadziei usłyszała tam
od ludzi, ta straszna moja chwila minęła. Zawracamy, idziemy przez Lwowską. Spotykamy panią
Massalską, matkę Agi. Jest poważna i spokojna jak zawsze. Jakieś bzdurne wspomnienia przecho-
dzą mi przez głowę. To na Lwowskiej, gdzie mieszkała z Agą, pani Massalska wyszła kiedyś z
domu w swoich wielkich, ciężkich i sztywnych karakułach, bo to była zima, przed wojną. Jakiś
pan bardzo grzecznie zapytał ją, czy „to” jej nie przeszkadza i pokazał jej na karku druciany za-
krętas od drewnianego wieszaka palta, który pani Massalska włożyła na siebie razem z futrem. Co
za bzdura, żeby się to teraz przypomniało i podbechtywało do śmiechu. To gorączka to robi. Przez
rozwaloną Mokotowską wracamy do pani Zarańskiej na górę. Jednak można się położyć, zasnąć,
napić wody, której strzeże dobra gosposia jak źrenicy oka. Leżymy objęte i śpimy kamiennym
snem.
Znajduje nas pani Pniewska i stanowczo zabiera do siebie, ma znakomite miejsce na Mokotow-
skiej 51, na parterze we wgłębieniu podwórza, będziemy razem, sprowadzi do nas doktora.
Schodzimy wobec tego z naszych pięter i znów pod barykadą na skwerku przemykamy się
wszystkie trzy tam do nich. Dom zwalisty i solidny stoi jakby nigdy nic. Po lewej stronie jest
schronienie Pniewskich. Okna zabite deskami, tylko górą zostawiona wąska przestrzeń, więc
prawie ciemno. Staję zachwycona, bo niespodziewanie widzę żywy autoportret starego Rem-
brandta.
Pniewski siedzi na ławce pod tym zabitym oknem, ma na głowie zawiązaną chustkę, której rogi
sterczą mu nad czołem, a na szyję i kark wymykają mu się kręcone siwe kosmyki. Pada na niego z
góry pionowy promień żółtego blasku, rozpylonego kurzu, a dookoła głęboki cień, jakieś przed-
mioty jak zwierzęta, coś niezwykłego.
Biedny Pniewski cierpi piekielne ischiasowe męki, ma jakieś zastrzyki na szczęście, Pniewska
mówi, że robi sobie sam te zastrzyki, ale że do szału doprowadza go brak papierosów. No, teraz
my okazujemy się zesłanymi z nieba aniołami. Dajemy mu w prezencie karton haudegenów, kró-
lewski dar, Rembrandt nie wierzy własnym oczom, nawet o bólu zapomina, kiedy zapala pierw-
szego śmierdziela. Oni oboje znali Romana, nie wiedzieli oczywiście o jego śmierci, muszę
wszystko opowiadać. Przez gorączkę widzę wszystko ostro w pamięci, ale chwilami łapie mnie


282

ten niby-sen, ciężko jest zachować równowagę, jasno rozumieć to, co się dzieje w tej chwili.
Pniewska mówi, że na górze mieszka jakiś świetny lekarz i że ona zaraz go do mnie sprowadzi.
Niezbyt dobrze wychodzą lekarze na badaniu mnie, jak ten biedny doktór „Grot”, Bóg wie, co się
z nim dalej działo, ale mama ręce składa, żeby można było tego doktora dostać. Więc przychodzi
bardzo stary pan i chyba bardzo głuchy. Zaczyna mnie badać, znów jak tam na Wspólnej ma ucho
na moich gołych plecach, kiedy wybucha tak piekielna kanonada, jakiej jeszcze nie słyszałam.
Wpada ktoś z ulicy i wrzeszczy, że to bolszewicy położyli ogień na ogród sejmowy i cały Czernia-
ków. Jakaś zapora ogniowa o niebywałej sile. Doktór spokojnie przesuwa po mnie ucho, a potem
prostuje się i mówi powoli: „No, słyszę ja tam u pani jakieś szmery w płucach”.
Przeczekujemy u Pniewskich te bolszewickie szmery, ale mamy zamiar iść w Aleje Ujazdowskie,
do Zosi Dobrodzickiej, kochanej, wesołej, jasnowłosej i jasnookiej wdowy po generale, która bar-
dzo nam podczas wojny przypadła do serca. Ona nas tu znalazła u Pniewskich i zaklina, żebyśmy
przyszły do państwa Bonich, miłych Włochów, u których ona mieszka. Jest miejsce, jedzenie, mo-
żemy spać pod jej opieką. Swoim zwyczajem wychodzimy w momencie względnej ciszy i idziemy
do Bonich, bo ich kamienica stoi jakoś podobno bezpiecznie. Wszyscy tam u nich mili, masa osób.
Zosia serdeczna i czuła. Pan Boni sam gotuje nam zupę z suszonych jarzyn, gęstą i pożywną, mam
na nią wielką ochotę, ale kiedy przyglądam się jej wyjątkowo różowej powierzchni, widzę, że to są
warstwy tłustych robaczków, które wypłynęły pośmiertnie z tych jarzynek. Jaka szkoda. Pan Boni
też im się przygląda, a potem bez słowa zabiera talerz. Nie mamy szczęścia.
Noc okropna, w piwnicy, nad ranem wali w dom pocisk i zawala mieszkanie państwa Bonich.
Niebo mgliste, idziemy, wleczemy się z powrotem do domu pani Zarańskiej, może tam uda się
choć parę godzin odpocząć. Nagle inny huk nad głową, są tacy, którzy rozpoznają, że to samoloty
angielskie. Stajemy pod murem, zadzieramy głowy, z nieba spływają powoli dziesiątki, może set-
ki prześlicznych kolorowych spadochronów. Angielskie zrzuty, znowu dzika radość podskakuje
w sercu, nierozumna nadzieja. Tak nam tej radości choć trochę potrzeba, wyglądało, że ona w nas
już na zawsze zdechła. Chmary zasobników spływają wolno, chwieją się wysoko nad głowami - i
z podmuchem wiatru odpływają jeden za drugim w stronę pozycji niemieckich, giną za dachami
domów w południowej stronie miasta. Jeszcze jeden zawód i rozczarowanie. Ale jest wiadomość o
desancie w Holandii, dzieje się wiele na Zachodzie, ale jak długo my wytrzymamy?
Na Mokotowskiej zmiana krajobrazu. Pocisk sowiecki rozwalił górę domu. Sprężyny z tapczana,
na którym miałam zamiar wypocząć, wiszą na drutach nad ulicą. Schodzimy do piwnicy pani
Zarańskiej. Są tam dywany i miękkie fotele, sporo osób i nieznośna pani tej piwnicy. Noc szalenie
niewygodna na jakichś twardych worach, okazuje się rano, że w nich są niezwykłe ilości sucha-
rów, zbieranych chyba latami. Kradnę tych sucharów tyle, ile mogę zmieścić w kieszeniach. Mama
je żuje, a ja nie mogę, bo mi trudno łykać. Coś się ze mną dzieje złego.
Niemcy teraz wykańczają definitywnie Mokotów, tak się strasznie boję o Mieczysia. Dzień spę-
dzamy w piwnicy domu, w którym mieszkała Wanda Wieszczycka z mężem i synkiem, który jest
moim chrześniakiem. Wanda z mężem została u rodziców na Powiślu, tutaj jest babcia, niańka i to
dziecko. Jest tu kwatera płk.
„Topora”, mówi się o głodzie w wojsku, o tym, że Niemcy umacniają swoje pozycje. Chwilami
tylko wiem, co się dookoła mnie dzieje, długie godziny mijają w bolesnym otumanieniu z głodu,
choroby, która mnie zjada, z gorączki. Ale mimo słabości czuwa we mnie ten sam co w mamie
jakby sygnał czy włączający się alarm. Wstajemy i wychodzimy nawet nie porozumiewając się, po
prostu wiemy, że trzeba iść dalej, może to lepiej, że nie zagnieżdżamy się w żadnej piwnicy. Do-


283

tąd nie jesteśmy ranne. Nowa wędrówka przez Kruczą, gruzy sprawiają, że pół dnia trwa droga z
Kruczej na Wilczą. Gruzy i obstrzał, oczywiście.
Noc na Wilczej 29. Korzystamy z jakiegoś legowiska. Nie ma światła, ale pełno jest ludzi, którzy
rozmawiają o jedzeniu. Ktoś opowiada o pierogach z kapustą i te pierogi urastają mi w gorączce
do wielkości monstrualnych. Leży obok mnie młody porucznik Sosabowski. Ma wystrzelone oczy
czy w każdym razie ciężko uszkodzone. To on był na Stawkach z Romanem i on pewnie uwolnił
Chaima, bo uwolnił grupę Żydów. Jest też jakiś pułkownik Tański, ale co tu robi w tej piwnicy, nie
wiadomo. Byli podobno jacyś skoczkowie sowieccy, jakieś oddziały przedostały się na lewy brzeg
Wisły. Ktoś przeprowadził mnie na pierwsze piętro tego domu i tam gdzieś położył. W nocy
straszliwa seria szaf w górę domu. Mama szuka dla mnie jakiejś pomocy, ale jaka może być po-
moc - nigdzie nie wyjdę. Leżę i słucham, czy mama wraca, boję się o nią tak strasznie, czego ona
szuka? Jej kroki na schodach słyszę pomimo tego bezustannego grzmotu ognia. Przychodzi co
jakiś czas pani Zaorska, przynosi mi rozmoczony w wodzie pokarm dla kanarków z rozbitego
sklepu. Ale ja nie mogę tego jeść, wymiotuję przy każdej próbie przełknięcia, coś się dzieje z moi-
mi wnętrznościami. Mokotów podobno wykończony. Ktoś znów zabiera mnie do piwnicy. Leżę
na węglu przykrytym kapą, właściwie jestem w nią zawinięta, bo zimno płynie z okienka nade
mną. Na podwórzu stoją ogonki po wodę, rozmowy tych ludzi przerażają mnie, słowo kapitula-
cja, ewakuacja, koniec, wychodzenie - oni się tam na górze już przygotowują do tego. Wydaje mi
się, że moje serce nie bije, ale się powoli i nieskładnie we mnie wałęsa. Źle widzę, nie mogę pod-
nieść się nawet na łokciu. Odnalazł mnie tu młody doktorek, zdaje się pseudonim „Ciotka”. Jest z
naszego dywizjonu, przychodzi do mnie poczciwie raz i drugi. Uważa, że ta moja choroba to od-
ra, tylko bardzo ciężka. Nie ma termometru, ale mówi: „Dziś masz chyba wyższą gorączkę niż
wczoraj”. Tak i mnie się zdaje. Słyszę z podwórka, że ma być wstrzymany obstrzał na czas ewa-
kuacji miasta. Potem Warszawa ma być oczyszczona z resztek ludności po piwnicach i spalona.
Jeszcze jedna próba, wysiłek nadludzki, żeby usiąść. Odwijam z siebie tę kapę i widzę leżące
przede mną dwa szkaradne przedmioty, moje nogi. Dwa kije z nieforemnymi gruzłami w miejscu
kolan. Ale muszę upaść na wznak, nie da się usiedzieć. Decydujemy się z mamą zostać, nie ma co
liczyć na własne siły albo cudzą pomoc. Teraz każdy myśli o sobie, chociaż przez całe Powstanie
ludzie byli bardzo dobrzy, jak rodzina. Roi mi się po głowie marzenie, żeby mama wyszła, ukła-
dają mi się w półjawie świetne przemówienia, argumenty i namowy, ale wiem, że to na nic, ona
zostanie tu ze mną. Myślę, że gdyby mnie nie było, toby wyszła, więc podczas następnej wizyty
doktora, kiedy mama błąka się, chodzi, zaczepia ludzi, szuka, szuka, szuka noszy dla mnie i ludzi,
którzy by mnie wynieśli, mówię doktorowi, jak sytuacja wygląda, i proszę go o coś skutecznego,
co by mi pomogło uniknąć ostatniego spotkania z Niemcami. Mówią na podwórku, że będą zabi-
jać pozostałych w piwnicach, będą wrzucać granaty, palić miotaczami - po co mi to, a mama może
wyjdzie z innymi, kiedy mnie nie będzie. Szepczemy do siebie jak ksiądz z penitentem, błagam go
o ten jakiś środek najgoręcej jak mogę. On mówi, że lekarzowi nigdy, w żadnym wypadku nie
wolno tego zrobić, a poza tym on nic takiego nie ma i nie będzie się starał. Ale na pociechę mówi,
że w tym stanie to i tak u mnie dłużej niż trzy dni nie potrwa. Leżę więc i czekam na ten koniec.
Mamy chodzenie i szukanie pomocy martwi mnie, boję się o nią błądzącą w pustoszejących gru-
zach. Jest w niej przeogromna siła, nie mająca nic wspólnego z wytrzymałością fizyczną. Ale co się
z nią stanie potem, po tym, o czym ja wiem, a czego ona nawet do swoich myśli nie dopuszcza,
skoro tak bez ustanku szuka pomocy.
Na podwórzu i w całym mieście coraz ciszej, artyleria milczy, lotnictwo znikło, ludzkie kroki i
głosy coraz rzadsze. Minął już jeden dzień. Ta poczciwa służąca z góry, która mi dała swoją kapę z
łóżka, żebym nie leżała na węglu, już odeszła. Pani Zaorska także. Nie widzę prawie, ale mam


284

uczucie, że i ogłuchłam, a to ta przerażająca cisza jak czapa nasadzona na głowę. Smutno umierać.
Noc mija, leżymy objęte, bo zimno chodzi po tej piwnicy, to już jesień pewnie, chyba październik.
Rano mama znów idzie, a ja myślę o jej powrocie, co ona tu zrobi sama, jak mnie nie zastanie, to
udręka te myśli, gorsze od samej śmierci. Taka cisza, że słyszę moje serce, chlupoczące się we
mnie bez rytmu, i szum w głowie, która się tacza po węglu. Znów staram się usiąść, kiwam się do
przodu i do tyłu, nic z tego. Mama wraca i odchodzi, chce mnie nakarmić tym „kanarem”, ale ja
naprawdę nie mogę łykać. Znów noc i ranek, ranki są najgorsze. Cały dzień w drzemce, wieczór,
noc, ciemność już jest bardzo długa, nim się okienko piwniczne rozjaśni. Czasem słychać jakieś
głosy, chyba z ulicy, staram się usłyszeć, czy to nie Niemcy, czy to już? Mija trzeci dzień, to miało
być dziś, ale nic się nie dzieje. Nie znałam dotąd takiej rozpaczy. Czekam, czekam. Na mamę, na
śmierć, na Niemców, na to, żeby nagle przyszedł Mieczyś, żebym go zobaczyła na tych schodach i
żeby mnie stąd zabrał w jakieś miejsce, gdzie nie będę taka nieszczęśliwa. Czwarty dzień. Przy-
chodzi doktór, zmusza mnie, żebym usiadła. Oboje z mamą wywlekają mnie z tej piwnicy, ktoś
mnie niby niesie, niby prowadzi, nogi nie chcą chodzić, a oczy bolą bardzo od blasku dnia. Muszę
iść, wyjść, musimy to obie zrobić. Idzie coraz więcej ludzi, pomagają sobie. Stajemy przy pionowej
prawie górze gruzu, dość wysoko jest wydrążona w tym usypisku jama, przy której na połama-
nym krzesełku siedzi starowinka. Mama mi to opowiada, bo ja nie widzę. Nad jamą jest krzyżyk,
a na nim deszczułka z wypisanym nazwiskiem i imieniem. Kilka osób woła do staruszki, żeby
zeszła, że jej pomogą, żeby się z ludźmi zabrała. Słyszę, jak cienkim głosikiem odmawia. Jej rodzi-
na wychodziła, a jej nie mogła wziąć ze sobą, bo jest za słaba. Więc przygotowali jej ten grobek,
napisali nazwisko, postawili krzyżyk i prosili, żeby kiedy poczuje się już bardzo źle, to się tu uło-
żyła.
Jest jakiś punkt na Śniadeckich, pewnie Czerwonego Krzyża, gdzie odpoczywamy, coś nam dają
do picia, potem znów wloką mnie dalej. Przy Politechnice podchodzi do mnie ktoś, klepie po ra-
mieniu - to Niemiec, pierwszy Niemiec, coś mówi, a ja wybucham nagle płaczem zupełnie nieo-
czekiwanie, nie mogę się nijak powstrzymać. Płaczę ciągle, kiedy idziemy dalej, skręcamy w Wa-
welską, idzie już zwarty pochód wypędzonych, siadają, ja także, co chwila na murkach willi po
prawej stronie. Dotykam liści, łodyg dzikiego wina, grzeje mnie w twarz słońce, przebijające przez
chmury. Mama ma w worku na plecach suchary, ale ciąży jej to i przeszkadza mnie trzymać, więc
wysypuje je do rowu. Tam po drugiej stronie ulicy są jakieś pola czy działki. Mama sadza mnie na
murku, a sama skacze na tamtą stronę i zrywa pozostałe na badylach niedojrzałe, nie wyrośnięte
pomidory, zielone i nadgniłe i zjada je, boję się o nią, to przecież straszne po takim głodzie.
Niemcy spędzają nas z murków, każą iść dalej, ale zawsze trochę można odpocząć. Obok mnie
idzie i przysiada jakaś osoba, która mówi do mnie cicho: „Proszę pani, ta pani co obok idzie, to jest
pani Żeromska, prawda? Ja dobrze znałam te panie, nie śmiem zapytać, czy córka pani Żeromskiej
żyje?” No - myślę sobie - toś ty ładna, biedna córko. Kiwam głową i mówię jej: „Troszkę żyje”. Ten
marsz trwa długo i nie jestem zupełnie świadoma tego, co się dzieje, ale idę, idę i możliwe, że mo-
gę tak iść do końca świata. Są w nas obu te nie przewidywane siły, wszystko można znieść i
przewalczyć. W wielkim tłumie wniesiona jestem sama nie wiem po jakim czasie i kiedy do wa-
gonu, a raczej na otwartą lorę, gdzie w ścisku i krzyku, pod szarym siąpiącym deszczykiem, je-
dziemy powoli. Siedzę na jakimś grubym panu dość wygodnie. Wszystko we śnie.
Ogromna hala pełna ludzi leżących na słomie, chorych, rannych, starców i dzieci, a drugie tyle
chodzi, przekracza tych leżących, szuka się, niesie jakieś naczynia czy papiery, siada i wstaje, dzi-
ki dookoła niepokój. Mama mówi, że jesteśmy w obozie w Pruszkowie w baraku numer 5.


285

Jęki i krzyk nieustanny. Smród z brudu, ropy i nieczystości, żelazne drzwi rozsunięte trochę, boby
się można było udusić, jeszcze pył ze stratowanej słomy, na której leżymy. Mama znów gdzieś
chodzi, a można się zgubić łatwo w tym ciemnym tłumie, ruszającym się nieustannie. O świcie
wychodzę, a raczej parę osób wytaszcza mnie i wszyscy siusiamy za bramą baraku, chociaż niby
nie wolno. Mama dowiedziała się, że gdzieś tu jest Hartwig, i szuka go. Spotyka także Eryka Li-
pińskiego, który obiecuje wyciągnąć nas z obozu. Potrzebne są jakieś papiery, mija dzień i noc, i
znów dzień. Każą mi wstać i iść w tłumie w stronę, gdzie podobno jest brama. Wszyscy powtarza-
ją nazwisko doktora K”niga, naczelnego lekarza obozu. Od niego zależą dalsze losy ludzi tu spę-
dzonych.
Pracują tu Polacy, polskie siostry Czerwonego Krzyża, które ratują ludzi od wywiezienia czy roz-
dzielenia. Wszystko to słyszę i widzę jak przez watę czy matową szybę, co chwilę siadam na zie-
mi, każde wstanie jest wysiłkiem, wydaje się, nie do pokonania. Przy bramie ryczący Niemiec od-
dziela mnie od mamy i przepycha nas karabinem do dwu oddzielnych grup, ale mama wychodzi
ze swojej, przechodzi przed nim na moją stronę i obejmując mnie, mówi do niego: „Tochter”. On
przez moment patrzy na nią i gestem karabinu pokazuje nam bramę. Dalej zdaje się, że jedziemy
kolejką EKD, coraz inni ludzie podpierają mnie i podnoszą.
Budzę się z tej półnieobecności w jakimś pokoju, siedzę na fotelu. Mówią mi, że to Milanówek, że
mama poszła do domu państwa Szczepkowskich, a mnie zostawiła w sklepie spożywczym pana
Poncyliusza. Siedzę w pokoju za sklepem, dalej jest chyba weranda czy ganek i ogródek. Przez
zaropiałe i bolące oczy widzę kolorowe kwiaty i liście świecące w słońcu, jeszcze kwitnące na po-
ręczach nasturcje i rząd słoneczników, cisza w tym ogródku, a w pokoju przy pianinie siedzi
dziewczynka, obok niej nauczycielka muzyki i ćwiczą gamy. Raptem rośnie we mnie żal, rozpacz,
niesprawiedliwa wściekłość, że te słoneczniki tu kwitły przez ten cały nieludzki czas, że tak jak
teraz wszystko tu było spokojne i niezmienne, ta mała grała swoje palcówki co dzień o tej samej
porze, ktoś smażył tu konfitury stojące w słoikach na parapecie okna - jak to może być, co to było
tam ze mną, co to się działo, co jest prawda - to czy tamto?
Mama wraca, zastaje mnie zupełnie rozbitą, coś jej usiłuję wytłumaczyć, biedna, nie może zrozu-
mieć, co ja jej opowiadam o nasturcjach, o tym, że zawsze tu spuszczała się woda w klozecie, o
konfiturach.
Dostaję się jakoś do domu Hanki, witają nas czule jej rodzice, pani Mara i profesor Jan Szczep-
kowski. Siedzę na krzesełku i czekam na łóżko, na doktora, na lekarstwo, na jedzenie, na spokój,
jakiś spokój dla mamy, na poddanie się nareszcie tej chorobie i na możliwość jej leczenia. Słychać
głosy powitania, wchodzi do pokoju Haneczka, właśnie oboje przyszli z Powstania z Adamem.
Hanka ogląda mnie przez chwilę, odwraca się i na progu mówi do kogoś w korytarzu: „No, Mo-
nika kona”. Ach, jak smutno, a ja właśnie myślałam, że może teraz wyżyję. Kładą mnie do łóżka,
umywszy przedtem jako tako. Czuję pod sobą i na sobie gładkie pachnące prześcieradła. Głowa
na poduszce. Ale ta głowa! Nie dziwię się teraz, że ta osoba na Wawelskiej pytała się, czy córka
pani Żeromskiej żyje. To, co zobaczyłam w lustrze, było wstrętną zjawą, twarz pokryta zeskoru-
piałą wysypką z tej odry, na tym warstwa węgla z piwnicy i wapno z ulic, wszystko sklejone stru-
gami łez i ropy płynącej z oczu. Moja biedna mama musiała na to patrzeć. Zrobiłam się na domiar
złego płaczliwa, oblewam łzami łóżko, własne łóżko profesora Szczepkowskiego, które mi oddał,
płaczę nad talerzem kartoflanki, której jednak nie mogę zjeść, płaczę, że Haneczka powiedziała, że
umieram, jednym słowem źle się ze mną dzieje.
Po dwudziestu czterech godzinach domowy nastrój, rajski odpoczynek kończy się. SS Herman
Goering Panzer Division zabiera dla siebie cały dom. Może zostać tylko najbliższa rodzina właści-


286

cieli, dla których oddają ogromną co prawda pracownię rzeźbiarską na parterze. Profesor przed-
stawia mamę i mnie rekwirującemu esesmanowi jako swoją siostrę i siostrzenicę, więc zostajemy i
zaraz wszyscy zwalają się na dół do tej pracowni. Oboje państwo Szczepkowscy, Hanka i Adam,
bardzo starzy rodzice Adama, państwo Mickiewiczowie, dwie siostrzenice Hanki, kilkunastolet-
nie dziewczynki, stary wuj Morozowicz i ciotka Hanki. I my dwie. Znoszą mnie razem z łóżkiem i
ustawiają między rzeźbami i szafami. Każdy umieszcza się, gdzie może, na kanapach, tapczanach
i zatyłkach od otoman. Dwie dziewczynki śpią w sarkofagu marszałka Piłsudskiego, Hanka z Ad-
amem na podeście dla modela, wyżej niż reszta podłogi. Pani Mara na łóżeczku blisko drzwi ze
dworu, tak że przy każdym ich otwarciu sporo suchych liści wmiata się na nią, ale ma kontrolę
nad ruchem mieszkańców.
Wuj i ciotka śpią w kuchni, a my dwie na mahoniowym łóżku profesora Szczepkowskiego w wą-
skim przesmyku między szafą a ścianą. Na tej ścianie, a raczej z niej, wystaje coś sterczącego, co
mnie bezustannie uwiera i odgniata mi rękę albo plecy, a zakryte jest wielkimi arkuszami papieru.
Kiedyś w lepszej chwili zapytałam profesora, co to być może. „A to nos, moje dziecko, nos Nie-
znanego Żołnierza z projektu płyty nagrobnej” - powiedział profesor łagodnie. Zawsze był łagod-
ny i pogodny, świecił wesołymi, szalenie niebieskimi oczami, rozdymał przepiękny nos, obracał
się spokojnie między tą chmarą osób tak zrozpaczonych, chorych, wytrąconych z życia, słabych
do ostateczności. Na zewnątrz, na parapetach wielkich weneckich okien, które sięgały prawie do
ziemi, siedzieli żołnierze niemieccy i przyglądali się z zainteresowaniem naszemu skomplikowa-
nemu życiu.
Zwłaszcza noce są burzliwe. Starsi państwo często odnoszą swoje słoiki do zlewu w kuchni,
przewracając się o sarkofagi i grobowce, bo nie wolno nikomu wychodzić poza pracownię bez
przepustki. Zamiast do zlewu wylewają zawartość przez pomyłkę do legowisk innych mieszkań-
ców pracowni. Ja płaczę, bo mam gorączkę, rozpacz w sercu i wszy. Te wszy rozłażą się ze mnie i
ciągle ktoś coś łapie, a Haneczka czyściocha - to nawet nie czyściocha, a szop-pracz - wymyśla
nam wszystkim za te wszy, przywleczone z Pruszkowa. Moja mama obiera kartofte na zalewajkę
dla wszystkich albo idzie na targ i sprzedaje tam mój zegarek albo łańcuszek od pani Romany - a
przywozi za to befsztyki, jaja i czerwone wino dla mnie. Tylko dla mnie, reszta osób je tę zalewaj-
kę, gotowaną przez profesora. Mnie trzeba odżywiać, bo ohydny doktór Fiderkiewicz, sam gruź-
lik, po zbadaniu mnie powiedział do mamy: „No cóż, ona ma przecież początki procesu gruźli-
czego, to jasne, nie może być inaczej”. Na szczęście dla mamy znalazł się doktór Hartwig, który
kazał mnie prześwietlić, ale zaręczył mamie, że to tylko zapalenie płuc i opłucnej, wynikłe z odry,
a że poza tym jestem zdrowa.
Mama, która nie miała ze mną jednego dnia odpoczynku czy spokoju od wybuchu Powstania ani
potem, poszła wtedy pieszo do Stawiska do Iwaszkiewicza prosić go o bryczkę i konia, żeby
przewieźć mnie do szpitala do Brwinowa na prześwietlenie, ale konie były zajęte. Po drodze spo-
tkała na polnej ścieżce nie znanego człowieka, który dał jej sto dolarów, mówiąc, że ma ich dużo
dla ludzi w potrzebie. Nie znał mamy ani ona jego, nie wiedział, jak się mama nazywa, i zaraz
odszedł w swoją stronę. Myślimy, że to był anioł.
To były pierwsze pieniądze, potem nadeszło parę tysięcy złotych od Gminy Ewangelicko-
Reformowanej z Krakowa. Znaleźli nas przez listy RGO i Czerwony Krzyż. Tam pracowali zna-
jomi ludzie, między innymi już znów czynny pan Nikodemski. On także przeszedł przez Prusz-
ków, a wydostał się z niego w dość niezwykły sposób. W najbardziej ruchliwym miejscu, między
barakami, gdzie przewalały się tysiące ludzi, położył się na ziemi z rozkrzyżowanymi szeroko
rękami. Wszyscy się przez niego przewracali, przekraczali go i potrącali, a on leżał tam i leżał.


287

Nadbiegły siostry, a potem lekarze, próbowali mu te ręce opuścić, przycisnąć do ciała, ale się nie
udawało, odskakiwały z powrotem. Pytali go, co to takiego, a on odpowiadał spokojnie, że nie
wie, tak mu się stało, widocznie z szoku w Powstaniu. Był już przeznaczony do wywózki do
Niemiec, ale sprowadzony niemiecki lekarz kazał go wynieść za bramę, bo tak niemożliwie dużo
miejsca zabierał i tyle było szumu koło tego dziwnego przypadku. Potem Nikodemski mówił:
„Przykro mi było, cztery pielęgniarki niosły mnie na noszach, te ręce tak sterczały, ale za bramą
wstałem, podziękowałem i poszedłem”.
Znalazł się także doktór Marceli Landsberg, dobry, mądry i delikatny. Opowiadał, że przed Po-
wstaniem, wtedy, kiedy straciłyśmy z nim kontakt i myślałyśmy, że musiał się gdzieś indziej
ukryć, on razem z kilkoma akowcami został zamknięty w bardzo głębokim lochu, wydrążonym
pod fortami obok Dworca Gdańskiego. Był to schron zbudowany na zasadzie łodzi podwodnej, z
powietrzem tłoczonym z zewnątrz, z zapasami żywności, radiem i krótkofalówką. Przebyli tam
całe Powstanie, działając w porozumieniu z dowództwem. Kiedy Żoliborz upadł, wyszli i zostali
złapani przez Niemców jako szabrownicy. Poszli do obozu w Pruszkowie i stamtąd on wydostał
się do Milanówka. Przychodził bardzo często i badał nas wszystkich, jak dawniej.
Przychodził także Alfons Karny, który sam wyszedłszy z Pruszkowa, wracał tam wielokrotnie,
aby wyławiać i wyprowadzać stamtąd ludzi. Nie miał żadnej przepustki, tylko kartkę pocztową,
którą miał w kieszeni, kiedy Powstanie wybuchło, z jakimiś pozdrowieniami. Wybierał sobie wa-
chę złożoną z własowców, wyciągał tę kartkę i mówił, wskazując znaczek i pieczątkę: „Gitler jest’?
- Jest’! Pieczat jest’? - Jest’! Alfons Karny - eto ja. A tut stoit napisano: Propustit’ - propustit’ - pro-
pustit’!”. Oni go bardzo szanowali, bo miał na znaczku tego Hitlera, i zawsze go puszczali.
Prześwietlił mnie w końcu profesor Zawadowski, który wszystkich synów stracił w Powstaniu.
Wyprowadził swój szpital z rentgenem kostnym do Milanówka i nadal pracował. Jakoś mnie tam
na tym kostnym aparacie prześwietlono i profesor Zawadowski kazał mamie przyjść po wynik za
dwa dni. Poniósł sam tak nie do udźwignięcia stratę, ale zrozumiał widać mamę i jej rozpacz i
strach o mnie, bo stał na schodkach willi o umówionej godzinie, kiedy mama nadchodziła, i pod-
nosząc w górę klisze rentgenowskie wołał do niej z daleka: „Wszystko dobrze, wszystko dobrze,
płuca jak złoto, to cały jej posag teraz”. Już na zawsze ten przezacny i dobry człowiek został w
naszych sercach. Ale choroba trwała nadal, spałam, płakałam i jadłam na zmianę. Raz jeszcze
wywleczono mnie z łóżka, żeby zrobić zdjęcie do fałszywego dokumentu, a przy okazji zważono
mnie, 42 kilo nie ucieszyło nikogo z kochanych moich bliskich. Bescheinigung, który otrzymałam,
miał poza nazwiskiem wszystko fałszywe, a fotografia przedstawiała smutnego Żeromskiego w
rozczochranej peruce.
Pani Mara czytywała nam wieczorami „Wesele”, ja płakałam, bo nie widziałam przed nami żadnej
przyszłości, nie miałyśmy ubrań ani butów, mama chodziła na ten targ w starych butach gosposi
Hartwigów, a i tak to było znakomite, bo spotkała raz jednego pana w smokingu i kapeluszu
Eden, ale boso, a już był październik. Dom w Konstancinie podobno nie istniał, a w końcu nie
mogłyśmy na zawsze zostać w tej pracowni i zajmować łóżka profesora Szczepkowskiego.
Powstanie upadło, Niemcy wrócili, Roman zginął, rękopisy zawalone na nie istniejącym Rynku,
Mieczyś przepadł, nadchodzi zima, mama przede wszystkim nie może dalej walczyć, musi odpo-
cząć, bo jej nadludzkie siły kiedyś się skończą. Znów przychodziła do mnie myśl, wynikająca ze
słabości i smutku nad tym wszystkim, co się stało i jeszcze stanie, że nie warto i nie można dalej
tego ciągnąć. Kiedyś w nocy, w gorączce powiedziałam to mamie, zapytałam, co ona o tym wyj-
ściu myśli. „Dobrze, moja droga - powiedziała - przyniosę ci jutro z targu gruby sznur, a w sionce
widziałam w ścianie mocny hak”. Zdębiałam jak chyba nigdy w życiu i obraziłam się na mamę,


288

wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie takiej odpowiedzi. Nie było o tym od tej chwili nigdy
więcej ani mowy, ani nawet myśli. Ale chora byłam dalej, tylko jadłam po każdym obudzeniu się -
befsztyki, zrobione z czerwonego wina i żółtek, jabłka - a reszta mieszkańców sarkofagów raz
dziennie miała miskę zalewajki z kartofli i kapusty. Zaczęła mnie boleć skóra na całym ciele i my-
ślałam, że to znów się na mnie rzuciła, jak na Hioba, jakaś następna choroba, szósta z rzędu, kiedy
Hartwig po zbadaniu mnie powiedział, że to jest tycie, skóra się na mnie rozciąga i boli. Tyłam, ale
byłam dalej na dnie smutku i słabości, kiedy przyszła do mnie Danusia Dzieżgowska i przyniosła
mi w prezencie malutką nicianą serweteczkę. Oblałam ją zaraz łzami, bo nie miałam ani domu, ani
mebla, ani nic, na czym by ta serwetka mogła kiedykolwiek być położona. Ale wtedy Danusia
powiedziała: „Proszę przestać płakać. Będzie pani jeszcze miała piękny dom, śliczne meble, zako-
chanych mężczyzn, modne suknie, dalekie podróże i drogie perfumy”. To była druga rzecz zdu-
miewająca, którą usłyszałam w tych pierwszych dniach powracania, dniach nędzy, słabości, braku
jakiejkolwiek nadziei, nieustannego smutku.
Robiło się coraz zimniej, kończył się październik, kiedy zaczęłam trochę siadać, lepiej widzieć, ale
znów udręką zaczęła być myśl o tym, co dalej ma być z nami, nie miałyśmy ani kołka, ani stołka, a
w pracowni nie można było liczyć na przebycie zimy.
Kiedyś wsadziwszy rękę do kieszeni wielkiego swetra profesora wyciągnęłam stamtąd list adre-
sowany do mamy. List był od pani Zofii Przypkowskiej, matki Tadeusza. Zapraszała nas w naj-
czulszych słowach do Jędrzejowa, obiecywała znaleźć nam miejsce w którymś z dworów na Kie-
lecczyźnie, które przyjmują warszawskich rozbitków, a jeśli się zgodzimy, chcą nas przyjąć u sie-
bie z otwartymi ramionami. Ta możliwość była wspaniała, dawne sprawy, awantury i fiksacje
Tadeusza po tym wszystkim, co przyszło potem, nie miały źdźbła znaczenia. Uszczęśliwiona za-
pytałam mamę, dlaczego mi tego listu od razu nie pokazała, a ona powiedziała, że może bym się
nie zgodziła, więc nie chciała o tym mówić. Od razu odpisałyśmy, że z wdzięcznością przyjmuje-
my jej chęć pomocy i że w tym dworze wszystko kiedyś, da Bóg, zwrócimy.
Niedługo potem siedziałam w południe na brzegu łóżka, kiedy ktoś w tumanie liści wszedł ze
dworu do pracowni. Mama spojrzała i krzyknęła do mnie: „Kładź się, kładź, nie wstawaj”. Zlękła
się biedna, że zemdleję, kiedy zobaczę Mieczysia. Ale nie mogłam zemdleć, byłam tak nieopisanie
szczęśliwa, wszystko zło odpłynęło, żył, nie był ranny, znalazł nas, nic się już nie mogło stać,
świat się poprawił. Przyjechał do Milanówka na furze, z karabinem pod słomą, bez dokumentów,
z Lasów Chojnowskich, gdzie się wycofali z Mokotowa. Zajechał do PCK i spotkał Nikodemskie-
go.
Do domu Szczepkowskich wjechał główną bramą na tej furze, obok wachy niemieckiej. Był chudy,
poczerniały, na skroniach siwy, z oczami szafirowymi jak odłamki szkła. Zaraz miał wracać do
tych lasów, gdzie się dalej bijał. Zostawił nam pieniądze, zwlókł ze siebie zrzutowy kanadyjski
niebieski sweter i ubrał mnie w to swoje lube ciepło. Na projekt wyjazdu do Jędrzejowa zgodził
się zaraz, a nawet bardzo namawiał, bo sam ze swoimi oddziałami miał się przedostawać w Góry
Świętokrzyskie. Jak cudownie było pomyśleć, że oboje pojedziemy w jedną stronę i że on przy-
najmniej będzie wiedział, gdzie my jesteśmy. Jego przyjazd do Milanówka był prawdziwym sza-
leństwem, ale jacy byliśmy oboje szczęśliwi przez te kilka godzin.
Zaczęłyśmy myśleć realnie o wyjeździe, choć nie było to proste. Trzeba było dojechać do Skier-
niewic, tam dostać się do pociągu, który szedł do Krakowa, a z Krakowa do Jędrzejowa znów po-
ciągiem.


289

Pociągami jeździło wojsko niemieckie, a GG podzielona była na dystrykty zamknięte dla podróż-
nych, tak przynajmniej było z Jędrzejowem. Ale od Przypkowskich przyszło pismo podpisane
przez Kreis Landwirta, z wieloma pieczęciami i podpisami, zezwalające „Witwe Żeromska mit
Tochter Monika” nie tylko na przyjazd do Jędrzejowa, ale i na podróżowanie niemieckimi woj-
skowymi pociągami. Byłam jeszcze za słaba na takie dalekie jazdy, ale zarysowała się jednak jakaś
realna przyszłość i możliwość przebycia zimy w normalnym domu. Chociaż nikt lepszy, czulszy i
bliższy od rodziny Haneczki nie mógł nam się w tej biedzie zdarzyć. Razem z obniżaniem się go-
rączki ginęły i moje wszy, miałam ich coraz mniej. Głównym moim zajęciem było teraz wyłapy-
wanie ich i tłuczenie na kartach pięknego wydania „Na skalnym Podhalu”. Kredowy jego papier
świetnie się do tego nadawał.
W tym czasie przyszła pierwsza wiadomość od ciotki Anieli z Krakowa, dowiedziała się od kogoś,
że żyjemy i gdzie jesteśmy. List był oszalały ze szczęścia i pełen nadzwyczajnych nowin.
Pisała, że po rozmaitych przejściach, które nam później opowie, jest w Krakowie, gdzie ma wspa-
niałą posadę babki klozetowej w podziemiach Sukiennic. Ma już wokół siebie grono stałych by-
walców, kwiat intelektu polskiego i śmietankę towarzystwa, są to codzienne czarujące reuniony,
lada dzień oczekuje wizyty kardynała Sapiehy, sprzedaje tam przy tym mydełka, grzebyki, luster-
ka, papier klozetowy i puder. Co za szczęście, że jest, że ocalała ta nieprawdopodobna istota, ciot-
ka Aniela, najgorętsze serce pełne miłości, zachwytu nad światem, wiary zaciekłej w to, że ten
świat jest dobry, a ludzie szlachetni, pełne najrozmaitszych pasji, gotowe do walki w obronie swo-
jej wiary i przekonań. Złośnica i dobroć chodząca, pełna wiedzy i wrażliwości młodzieńczej, umie-
jąca wyciągnąć z każdego to, co jest w nim talentem, zaletą, odwagą. Dowcipna i uparta, wesoła i
lekkomyślna, z zupełnie innym rodzajem dowcipu niż mama, której humor był cichutki i na dale-
ką czasem metę obliczony, a ciotki Anieli efektowny i teatralnie zagrany. W ciotce Anieli wszystko
skrzyło się i tańczyło, a jej starzenie się nie miało na to żadnego wpływu. W następnym liście z
Krakowa pisała, że Dunikowski oświadczył jej się, ale ona go odrzuciła, bo nie ma zamiaru opie-
kować się starym dziadem. Weszła w krakowskie towarzystwo teatralne, Osterwa opiekował się
nią bardzo serdecznie, była szczęśliwa znalazłszy się znów w Krakowie, mieście swojej młodości z
Janem.
My tymczasem czekałyśmy, żeby mama wypoczęła i żebym ja nabrała sił. Trochę bałyśmy się tej
jazdy i pobytu u nie znanych ludzi. Gdyby to można było wrócić do domu w Konstancinie - myśl
o tym, że jest zburzony, zatruwała mi każdą chwilę. Wreszcie 20 listopada, w rocznicę śmierci
ojca, ciemnym i ponurym rankiem odprowadzone przez rodzinę Szczepkowskich wsiadłyśmy do
pociągu idącego do Skierniewic. Wszyscy oni na peronie i my w oknie zatłoczonego wagonu byli-
śmy smutni i niespokojni, to pożegnanie było okropne. W Skierniewicach na dworcu działy się
rzeczy straszne, nikt nie wiedział, który pociąg i kiedy odjedzie w stronę Krakowa, tłumy przewa-
lały się i przepychały, wagony pełne były żołnierzy niemieckich. Kiedy z naszą przepustką od
Przypkowskiego docisnęłyśmy się do drzwi jakiegoś pociągu, stojący w nich na schodku żołnierz
niemiecki kopnął mnie w brzuch z rozmachem. Nie zrobiło to na mnie specjalnego wrażenia. Kil-
kakrotnie byłam kopnięta przez konia, a raz nawet obsikał mnie jeden pies, a nie obraziłam się ani
na konia, ani na psa. Jako cały bagaż miałyśmy mały tobołek z różowej flanelki w kwiatki. Tę fla-
nelkę mama dostała jeszcze w Powstaniu, kiedy szukała dla mnie ratunku w dowództwie odcin-
ka, pod sam już koniec, od jakiegoś wojskowego. W węzełku były suchary, miniatura ojca, majtki
zrobione na drutach przez panią Różę, matkę Karoli i Stefy Beylin, i malutka serweteczka od Da-
nusi Dzieżgowskiej. Nie miałyśmy - i nie było żadnej nadziei, żebyśmy kiedykolwiek miały jakiś
dom, a w tym domu mebel, na którym kładłoby się koronkową serwetkę. Wszystko, co było naszą


290

ulubioną własnością, nasze śliczne wnętrza pełne mebli i przedmiotów od wielu lat towarzyszą-
cych nam wiernie, wiążących z przeszłością, umilających życie - wszystko to poszło z dymem.
Ta koronkowa serwetka była niepotrzebnie irytującym nonsensem. Nic już nie chcę nigdy więcej
mieć, zbierać, nie chcę obrastać w rzeczy, które mają w sobie nieuchronną zapowiedź utraty i żalu.
Nie chcę ścierać kurzu i dotykać powierzchni różowego ze starości jesionu, nie chcę wkładać na
półkę jeszcze jednej książki ani namyślać się, w którym ze ślicznych wazonów będzie bukietowi
najśliczniej. Chcę mieć buty, które nie przemakają, własne papierosy i zapałki, na sobie nie cudze
ubranie i to wszystko, żadnych więcej zależności i obciążeń. Wyglądało na to, że te moje życzenia
się spełnią.
Jechałyśmy do Krakowa wciśnięte w twardą ławkę zapchanego wagonu. Naprzeciwko mnie sie-
dział cywil w białych grubych pończochach, sportowym zielonym garniturku i kapeluszu tyrol-
skim z piórkiem. Wstrętna postać, która nie spuszczała ze mnie żabich oczu. Zobaczyłam po pew-
nym czasie, że on się tak przygląda mojemu ubraniu. Pod rozpiętym płaszczem Wandy Wiesz-
czyckiej, który dostałam przy wychodzeniu z Warszawy od jej teściowej, miałam niemiecką woj-
skową koszulę ze Stawek i zrzutowy wojskowy kanadyjski sweter od Mieczysia z lasu, a na gło-
wie niemiecką chustkę bawełnianą, jaką nosili pod mundurem żołnierze. Ten typ naprzeciwko
wyraźnie zastanawiał się, czy ja jestem ta, co się biła na Starówce, czy ograbiłam może trupa nie-
mieckiego żołnierza. Nie można było od niego uciec w tym tłoku, więc się tylko powoli zapięłam
pod samą brodę. Mógł nas wtedy na pewno oddać żandarmerii obie, „Witwe Żeromska mit Toch-
ter Monika”.
Dojechałyśmy jednak w końcu do Krakowa. Zabrała nas Elżunia Osterwianka na ulicę Radziwił-
łowską do pani Maryli Rublowej. Pani Rublowa i oni oboje przyjęli nas najczulej i nie chcieli sły-
szeć o tym, żebyśmy zamieszkały gdzie indziej. Kiedy szłyśmy ze stacji, spokojna, pełna linia da-
chów nad ulicami na ciemniejącym niebie zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
Zapomniałam, jak wygląda nie zburzone miasto. Ale w tym spokojnym, harmonijnym rysunku
zobaczyłam jednak nagle wyrwę, zawalony dach, sterczące resztki krokwi i kominów. Stanęłam
jak wryta i zawołałam do mamy: „Patrz, patrz, ruina, tu także ruina”. Jakiś człowieczyna prze-
chodzący obok spojrzał do góry, machnął ręką i powiedział jakby pogardliwie: „E, okazyją”.
Elżunia oddała nam swój tapczan, sami spali w kuchni na materacach na podłodze. Ciotka Aniela
trzymała nas ciągle obie objęte, płakała i nie chciała nas z tych objęć wypuścić. My byłyśmy na
pewno największą miłością w jej życiu. Znów zachwycenia pościelą, kranem, z którego leci woda,
klozecikiem i jego papierem i tym całym prawie normalnym życiem. Zaraz też zaczęły się i zdu-
mienia. Cała kamienica, uprzedzono nas, jutro o 5 rano wychodzi z łopatami na kopanie rowów
przeciwczołgowych. „Po co?” - zapytałam i okazało się, że takie było rozporządzenie i że Niemcy
tam na polu przybijają każdemu na jakimś papierze pieczątkę, że był i kopał. „No więc można
zebrać te papiery, jedna osoba niech pojedzie i za łapówkę niech Niemiec postawi wszystkim te
pieczątki - radziłam słusznie - albo niech ktoś zrobi taką pieczątkę i każdemu się przybije i spo-
kój”. Patrzyli na mnie jak na wariatkę i powtarzali swoje, że było przecież rozporządzenie. „Ale
nie myśl sobie, my tam sabotujemy, jedziemy, a potem stoimy w tych rowach i prawie nie kopie-
my”. Wrócili wieczorem. To nie Warszawa.
Zaczynałam już chodzić coraz pewniej, umyłam włosy, kąpałam się, straciłam ostatnie wszy. Wy-
glądałyśmy tylko ciągle jak zmory, nasze włosy, brwi i rzęsy były czarne jak sadze po tak długim
przebywaniu bez słońca i światła, a twarze białe i papierowe.


291

Kraków śliczny i luby dla oczu, ale miało się uczucie, że krakowianie troszeczkę się boją, żeby ci
rozhuśtani warszawiacy nie skroili tu jakiegoś szpasa. Dobry, drogi Osterwa dał nam na zimę
wspaniałe swoje futrzane rękawiczki, dostałyśmy od ludzi trochę ciepłych rzeczy, na razie
wszystko było na nas za duże.
Ciągle ciotce Anieli musiałyśmy opowiadać o tym, co się z nami działo od chwili rozstania z nią
na Długiej, ale jej losy, samotne, ściskały nam serce i napełniały przerażeniem. Ze Starego Miasta
wydostała się z całą masą cywilnej ludności, która wyszła do Niemców dopiero po upadku Sta-
rówki. Uniknęła cudem masakry wolskiej i wylądowała jak i my w Pruszkowie, tylko oczywiście
co najmniej o miesiąc wcześniej. Tam, kiedy błądziła po baraku, podeszła do niej jakaś pani i po-
wiedziała: „Czy pani wie, że obie panie Żeromskie” - i wtedy ciotka Aniela krzyknęła do niej roz-
paczliwie: „Milczeć!” - i uciekła od tej osoby jak najdalej. Wydało jej się, że tamta chciała jej po-
wiedzieć, że my nie żyjemy, że zginęłyśmy w kanałach czy w Śródmieściu, a ona za nic nie mogła
tego usłyszeć, bo musiałaby sama wtedy umrzeć.
Wydostała się po pewnym czasie z obozu, ale przez te wszystkie dni równocześnie szukała i bała
się spotkać tę osobę, bo chwilami wydawało jej się, że może to była dobra nowina, wiadomość, że
żyjemy? Ta pani chciała jej może po prostu powiedzieć, że widziała nas na Starym Mieście, tak
pewnie było. Aniela nie wiedziała, gdzie ma się podziać za bramą obozu, zaczęła więc iść przed
siebie, głodna, zrozpaczona, obolała tą jedyną myślą o nas i bosa. Jej prunelkowe czółenka, które
zawsze nosiła, skończyły się już na gruzach Starówki. Szła przez polne drogi i ścierniska, dosta-
wała czasem coś od ludzi, aż zaszła do miasteczka Przysucha. Nie wie sama, w ile czasu przebyła
tę niewiarygodną przestrzeń. W Przysusze poszła na plebanię, gdzie dostała od księdza jego buty,
za co zaproponowała mu, że będzie go uczyła włoskiego i francuskiego. Ksiądz się ucieszył i
Aniela została na plebanii, sumiennie prowadząc z nim co dzień te lekcje. To było we wrześniu i
październiku.
Ciotka Aniela suszyła w piątki przez całe życie na intencję mamy, to była tajemnica, nigdy nikomu
nie powiedziała, o co to chodziło w tej umowie z Bogiem, w każdym razie nie tylko nie jadła, ale i
nie piła co piątek przez większą część swojego życia. Siedziałyśmy na Krowoderskiej w jej miesz-
kaniu, piłyśmy kawę i ona opowiadała mi tę swoją historię: „Byłam tak nieskończenie nieszczę-
śliwa nic o was nie wiedząc, tak bez ustanku zrozpaczona i zbolała, że chodziłam w pola, daleko
od ludzi, i tam wyłam jak pies, modląc się i przeklinając na zmianę. I wiesz, co ci powiem, moje
złoto, do czego ci się przyznam? W piątki nie tylko nie pościłam, nie suszyłam jak zawsze, ale żar-
łam, po prostu żarłam z rozpaczy, z zemsty, z żalu”.
Pomyślałam sobie, najdroższa moja Anielu, twój wspaniały instynkt życia kazał ci wybrać tę for-
mę zemsty za krzywdę i okrutny los zesłany na ciebie. Ale nie powiedziałam tego, a ona, klep-
nąwszy mnie w kolano, powiedziała: „I teraz wyobraź sobie moją sytuację, kiedy ja się dowiaduję,
że wy żyjecie. No powiedz, jak ja wtedy wobec Niego wyglądałam?” I pokazała na niebo. Jej sto-
sunek do Boga był szalenie bezpośredni, po włosku łatwy i bliski, jej rozliczenia z Nim obywały
się doskonale bez pośrednictwa liturgii i księży. Nie chodziła chyba nigdy do spowiedzi, ale jej
modlitwy były na pewno wspaniale proste i gorące i doskonale słyszalne tam w górze. Co dzień
przychodziły nowe wiadomości o ludziach znajomych i bliskich, że zginęli albo że ocaleli, miałam
wiadomości, że Marynia jest z małym Jasiem i panią Halą Skoczylasową w Zakopanem, a Basia
Lisowska z matką w Rawie. Jakimś cudem wygląda na to, że wszystkie ocalałyśmy, Basia Wagne-
równa także znalazła się w Krakowie z rodziną.
W tym miłym i spokojnym Krakowie także ludzie siedzieli, były łapanki i pęczniał obóz w Pła-
szowie.


292

Środowisko teatralne krakowskie, bliskie nam przez Osterwę i ciotkę Anielę, postanowiło uczcić
pamięć Władysława Grabowskiego - o którego śmierci w Powstaniu ktoś przywiózł wiadomość z
Warszawy - uroczystą mszą żałobną u Najświętszej Marii Panny. Ciotka Aniela była na tej mszy.
Po jej zakończeniu, kiedy wszyscy odchodzili od głównego ołtarza, zobaczono, że ktoś leży krzy-
żem pośrodku głównej nawy, a potem wstaje i modli się klęcząc i bijąc się w piersi. Był to sam
Grabowski, który przyjechawszy do Krakowa tego dnia, przeczytał na kościele klepsydrę zawia-
damiającą o mszy za jego duszę i przyszedł na nią oczywiście.
Wszystkich nas zadręczały sprawy wojny, to były przecież już ostatnie spazmy tego ginącego po-
twora, wojna musiała się skończyć, ale Polska ciągle była we władzy Niemców, na tej podległej im
przestrzeni w samym środku Europy, a my w ich przeklętych łapach. Nie przestawałam myśleć o
Mieczysiu przedzierającym się gdzieś tam z Lasów Chojnowskich w Góry Świętokrzyskie, o
strasznej samotności grobów warszawskich, o rękopisach w zawalonym domu, o niewiadomym
losie Konstancina, o tym wszystkim, co się już beznadziejnie nie odwróci. Ta spalona kobieta na
Wspólnej wypływała do mnie na początku zasypiania, trzymała strasznymi pazurami i pytała:
„Pani, czy moje dziecko żyje?” Źle sypiałam, trzymał mnie jeszcze nieustanny kaszel, budziłam
mamę, Elżunię i wszystkich w domu kaszlem i płaczem nie do opanowania.
Musiałyśmy już jechać do tego Jędrzejowa, a potem pewnie gdzieś dalej, do zupełnie obcych lu-
dzi, tyle, że to miało być Kieleckie, jednak kraina ojca, a Mieczyś miał adres państwa Przypkow-
skich i przez nich mógł nas szukać. To jedno było jaśniejsze w tej czarnej przyszłości. Napisały-
śmy, że przyjeżdżamy, i żegnane przez ciotkę Anielę, Elżunię, panią Marylę, Alka Klucznioka i
inne osoby, znów z tym różowym flanelowym węzełkiem wsiadłyśmy, Witwe i Tochter, do po-
ciągu, który przez Tunel i Miechów dowlókł się do Jędrzejowa, a właściwie do jakiejś cukrowni
daleko od miasta, skąd chłopi furmankami wieźli ludzi, chcących się dostać do domów. Ta jazda
zmęczyła mnie nadspodziewanie, było zimno i chłop, ulokowawszy nas na furze wymoszczonej
słomą, przykrył mnie z głową końską derką. Drzemałam jadąc, a kiedy furka stanęła, odrzuciłam
derkę i usiadłam. Zobaczyłam obraz, widok ze snu, z moich wielu jednakowych snów, powtarza-
jących się od dzieciństwa, zawsze dokładnie takich samych. Ten sam rozległy rynek brukowany
kocimi łbami, niskie jednopiętrowe domki czy kamieniczki w kwadrat okalające plac, parkany i
rynsztoki bielone wapnem, parę gołych drzewek na chodnikach. We śnie był jeszcze zawsze po
lewej stronie za kamieniczkami na małym wzniesieniu brzydki, nowy, pseudogotycki, z cegły, nie
pobielony kościółek z blaszaną wieżyczką. Odwróciłam głowę i zobaczyłam go. Wszystko najdo-
kładniej było takie samo, jak w tych kolejnych snach, tak dziwnych zawsze dla mnie i przykrych,
bo była w nich atmosfera niezrozumiałego lęku, nawet strachu, groźby, żalu, bezradności. Nie
znałam na jawie takich prowincjonalnych miasteczek ani dawniej, kiedy się te sny zaczęły, tego
uczucia wiszącego nade mną zła. Teraz nagle to się spełniło, i miejsce, i nastrój. Byłam bezradna,
pełna rozpaczy, żalu, lęku.
Znalazłyśmy kamieniczkę w Rynku pod numerem 9, z apteką na parterze i kopułką obserwato-
rium astronomicznego nad dachem. W długiej sieni mama oparła mnie o ścianę, a sama poszła na
górę przedstawić się państwu Przypkowskim. Znały się już co prawda z panią Zofią od czasu
okropnej sceny u Starzyńskiego po awanturze skrojonej u nas przez Tadeusza przed wojną, ale to
była de l’histoire ancienne, zatarta bezpowrotnie przez te straszne lata późniejsze. Usłyszałam, że
ktoś zbiega z łomotem po schodach, Przypkowski stanął przede mną i zadał mi dziwne, jak na tę
sytuację, pytanie: „A gdzie beret?” Prowadząc mnie po schodach powiedział, że przyjazd nasz
śnił mu się dziesiątki razy, ale ja zawsze miałam w tym śnie na głowie beret. Naprawdę, dużo jak
na jeden dzień wieszczych snów i spełnień. Rodzina przyjęła nas tak czule, matka Tadeusza użali-


293

ła się nad moim wyglądem i mamy losem z matczyną serdecznością. Była malutka, miała jak an-
gora jedno oko niebieskie, a drugie szare, i żelazną ręką trzymała cały dom. Męża, doktora Feliksa,
lekarza i astronoma, dwoje dzieci: Hassę Makomaską i Tadeusza, małą wnuczkę, córkę Hassy,
Ewę, bosą Antosię w kuchni i jamniczkę Penny, spadek po Radziwiłłach z Oxy.
Tym czułym rządzeniem objęła także przygarniętych z Powstania - nas i malarkę Dziunię Umiń-
ską, siostrę skrzypaczki. Doktór był niezwykle podobny do Piłsudskiego, z siwą szczeciną nad
czołem, wielkimi brwiami i upartą brodą. Tadeusz był nie do poznania chudy, spokojny i bardzo
potulny wobec matki. Zostałyśmy umieszczone w małym pokoiku na piętrze, pod obserwatorium
astronomicznym. Był balkonik na południe i zawsze ciepły piec kaflowy. Śliczne meble i dywany
także były, jak Penny, depozytem Radziwiłłów. Pani Przypkowska powiedziała, że nigdzie nas
nie puści, zanim nie przyjdziemy jako tako do siebie. Ten błogosławiony pokoik miał jeszcze tę
nadzwyczajną zaletę, że strome schodki, które do niego prowadziły, zamykały się na dole szafą
umieszczoną na drzwiach, pełną ubrań. Ponieważ dość często wpadali tu Niemcy, szukając ludzi
z Powstania albo wyciągając na kopanie rowów przeciwczołgowych, a my nie miałyśmy żadnych
broniących nas ausweissów, było to dla nas miejsce wymarzone. Mama odpoczywała po raz
pierwszy naprawdę, dużo w dzień leżała, czytała, siedziała w głębokim wygodnym fotelu przy
balkonie i patrzyła przez szyby na dalekie pola za ogrodem, mgliste grupy nagich drzew przy
chłopskich zabudowaniach rozłożonych nisko w głębi pejzażu. Kiedy spadł pierwszy lekki śnie-
żek, te pola stały się pasiaste i jeszcze wyraźniej widać było ich falistość. Polubiła tych dobrych
ludzi i wdzięczna była za opiekę nad nami. Tadeusz siedział w nocy na schodach do naszego po-
koju i słuchał, czy ja nie płaczę albo nie kaszlę, a ciemnym świtem jechał na rowerze do jakiegoś
odległego klasztoru po nie zbierane mleko dla mnie. Byłyśmy obie jakby senne, powolne, to był
dobry, normalny okres. Tylko mama wieczorem, kiedy szłyśmy spać, rozbierała się, kładła koszu-
lę nocną, wsuwała się pod kołdrę, bez końca zachwycając się gładkością prześcieradeł, miękkością
poduszek, sprężystością materaców - potem, po dziesięciu minutach wstawała, ubierała się od
stóp do głów w suknię, pończochy, buty, rozkładała na pościeli kocyk i na nim układała się do
snu. Robiła to po cichu, ale ja słyszałam. Powiedziała mi, że nie może zasnąć inaczej, tylko zawsze
musi być gotowa na wszystko, nie może dać się zaskoczyć czemuś, co nadejdzie niespodziewanie.
To trwało długo, wiele tygodni i było jedynym śladem tych jej okrutnych, nieludzkich przejść
ostatnich czasów. Przed zgaszeniem światła idąc do łóżka klękałam i odczytywałam mamie wi-
szący na ścianie oprawny, śliczny w treści i formie sonet Plantina, ideał pięknego drukarstwa:
propre et belle, Un jardin tapisse d’espaliers odorants, Des fruits, d’excellent vin...
Mama wybuchała wtedy żałosnym głosem: „Nie czytaj mi tego, nie czytaj, nasz dom był taki, a
teraz co?” - ale to były takie żarty, trochę smutne, bo może jednak coś się z naszego domu ostało.
A może nic. Korespondowałyśmy z Krakowem, ale tam nikt nic nie wiedział o okolicach Warsza-
wy ani o niej samej - bolesnym punkcie na mapie Polski, wiszącej w gabinecie doktora. Patrzyłam
na tę mapę, na ten znak, a tam naprawdę nic nie było, serce się ściskało.
Pani doktorowa opiekowała się mną jak własnym dzieckiem, karmiła czym się dało, nigdy nie
byłam głodna, choć bardzo było w domu skąpo. Tadeusz i Zosia, czyli Hassa, starali się mnie roz-
śmieszyć i bawić. Tadeusz spod ziemi zdobył sztalugi i farby, pędzle i kasetę i przygotowywał to
wszystko na czas, kiedy będę mogła malować, choć mnie wydawało się to niemożliwe i bezsen-
sowne. Czekałam właściwie ciągle na znak od Mieczysia, ale nic z tych gór nie nadchodziło.
Powoli, samolubnie zamknięta we własnych wspomnieniach i przeżyciach, pewna, że one są je-
dynie i najgłębiej dramatyczne, zaczynałam się dowiadywać, co i jak inni gdzie indziej, tak jak tu
w Jędrzejowie, działali i przeżywali. Zapytałam raz Tadeusza, w jaki sposób zdobył od niemiec-


294

kich władz ten świetny ausweiss dla Witwe i Tochter. Zaczął się śmiać i powiedział, że zrobienie
tego papieru, sfabrykowanie pieczęci i podpisów zabrało mu dwie godziny zaledwie. W swojej
pracowni i ciemni fotograficznej fabrykował bez ustanku potrzebne dokumenty niemieckie dla
powiatów jędrzejowskiego, miechowskiego, kieleckiego i całych Gór Świętokrzyskich. Miał w
palcach tę genialną łatwość naśladowania pisma, wykrojenia pieczęci czy nadruku, spreparowa-
nia papieru. W jego rękach leżało zaopatrzenie AK w te wszystkie potrzebne dokumenty. Robił
nie tylko to. Ojciec jego, doktór Feliks Przypkowski, był od lat ordynatorem szpitala powiatowe-
go, ogromnego gmaszyska zbudowanego na wzgórzu trochę za miastem. Tam pracował w przy-
chodni czy oddziale rentgena Tadeusz, znający się na rzeczy od przed wojny znakomity fotograf.
Do jego ciemni przywożono chorych z najdalszej okolicy. Tadeusz robił zdjęcia i wywoływał je
sam. Zęby, złamania kości, wszelkie uszkodzenia, a także postrzały. Przywożono do szpitala i
Polaków, i Niemców ze starć, potyczek i bitew toczących się na tych terenach prawie nieustannie.
Przyjeżdżały chłopskie wozy wymoszczone słomą, a na nich obandażowani ranni, których od
razu kierowano do rentgena. Ale ci ranni byli bardzo często zdrowi jak rybki, zrzucani prosto z
Londynu z rozkazami, meldunkami, żołdem. Na innym wozie przywożono z owiązaną głową
dowódcę odcinka, a nawet okręgu, łącznik rozmawiał spokojnie w ciemni z wyznaczoną na spo-
tkanie osobą, a Tadeusz w białym fartuchu pilnował, żeby im nikt nie przeszkadzał. Szyfry telefo-
nicznie rozchodziły się ze szpitala jako prześwietlenia zębów, a najważniejsze rozkazy Tadeusz
wiózł sam do lasów, do dowództw odcinków. Jechał na rowerze, w grubej szarej kurtce uszytej z
koca przez panią Przypkowską, a na rękach miał czarne wełniane rękawiczki. Te rękawiczki były
znakiem dla czujek i wart, aby jadący był przepuszczany bez przeszkód.
Tadeusz zaczął mi się ukazywać teraz w zupełnie innym świetle, w ogóle to był kto inny - nie ten
gruby, wyfraczony, rozpuszczony do niemożliwości, mówiący tylko o herbach i pochodzeniu,
pozwalający sobie na wszystko snob, który każdym słowem irytował i zrażał sobie ludzi. Okazało
się, że pracował tutaj ciężko i niebezpiecznie w konspiracji od początku wojny. Musiał to być
wpływ jego matki, tak jak pod wpływem ojca przestał pić i schudł jak szkielet. Widok jakiejkol-
wiek butelki na stole był dla doktora nieznośny. Co prawda parę razy upiliśmy się zupełnie spiry-
tusem ściągniętym z jego gabinetu lekarskiego. Dziunia Umińska, Hassa, Tadeusz i ja wypijaliśmy
tego dużo za każdym razem, milczeliśmy potem przy stole albo mówiąc, usiłowaliśmy wciągać w
siebie powietrze, żeby tym spirytusem lekarskim nie chuchać. Tadeusz miał głowę najsłabszą i
doktorowa usłyszała raz piosenkę ułożoną przez niego, tak się zaczynającą:
Co za radość, co za śmiech, Zosia nam zdechła, Tadzio nam zdechł.
Doktór Feliks, spokojny i raczej małomówny, kiedy siadaliśmy do stołu, odmawiał krótką modli-
twę, zatykał serwetkę za kołnierzyk koszuli, zacierał ręce i rozpoczynając zalewajkę, odwieczną
zupę biednych wojennych Polaków - opowiadał nam pokrótce, co się tego dnia działo w szpitalu.
Że po starciu pod Pińczowem albo Chmielnikiem przywieziono rannego majora albo innego ofice-
ra niemieckiego, tylu i tylu żołnierzy czy żandarmów. Po obiedzie znów znikał, przyjmował cho-
rych w swoim gabinecie albo czytał w bibliotece. Zawsze po takim opowiadaniu przy stole w
dzień albo kilka potem doktór znów odmawiał modlitwę, zacierał ręce i mówił z westchnieniem:
„Niestety, nie udało nam się uratować pana majora”. Te dwie sceny przy stole powtarzały się z
zastanawiającą regularnością. Wiadomości o zgonie pacjenta oczekiwaliśmy z ufnością za każdym
razem.
Ale w każdej z tych bitew, okrążeń, pacyfikacji, wypadów i natarć mógł być mój Mieczyś, wypy-
tywałam Tadeusza i doktora o nazwiska i pseudonimy przywiezionych rannych Polaków. Wie-


295

działam, że najczęściej używanym nazwiskiem Mieczysia było „Brzozowski”, o to też pytałam
stale z drżeniem serca.
Wychodziłam na coraz dalsze spacery, mogłyśmy już wygodnie chodzić, bo zjawił się u nas pew-
nego dnia miły szewc, powiedział, że jest z lasu i że las dał mu rozkaz zrobienia nam dwu par
wysokich butów. Wziął miary i po paru dniach przyniósł cudownie udane buty, miękkie, lekkie,
zgrabne, tak piękne, jak moje wysokie przedwojenne do konnej jazdy, robione przez szewca o
znanym mi nazwisku Cedro. Ale te były jeszcze wspanialsze - nie dowiedziałam się nigdy, czy to
dzięki państwu Przypkowskim dostałyśmy je, a może, może, tak sobie myślałam, może ten las
dobroczynny tak nam o sobie dał znać? Poznałam już Jędrzejów, wyloty ulic z rynku, jedną na
szosę wodzisławską, drugą w stronę Chęcin i dwie inne jeszcze, drogę do stacji obok jedynego
hotelu, gdzie były największe pluskwy w Polsce, jak mówił doktór. Dochodziłam już do opactwa
Cystersów, gdzie był grób Kadłubka ze starego szkolnego dowcipu, zagadki nareszcie rozwiąza-
nej.
Dni są coraz krótsze i ciemniejsze, wieczorami gram z Tadeuszem w domino albo z Hassą w kar-
ty. Mama siedzi na górze pod lampą w miękkim fotelu i czyta, czyta, czyta, ma tu moc książek i
chyba jest teraz dopiero odprężona, bardziej wypoczęta, ma tyle obecności ludzi, ile chce, i tyle
samotności, ile jej potrzeba.
Troszkę także utyła.
Tadeusz zaczyna przymuszać mnie do malowania. Rozstawia jakieś polowe sztalugi, to nie do
wiary, skąd w Jędrzejowie znalazł farby olejne Talensa i dobre pędzle. Obija blejtramy i gruntuje
płótna, wszystko umie zrobić. Wreszcie sprowadza mi miejscowego rzeźnika, żebym za duże pie-
niądze namalowała jego portret. Muszę najpierw zobaczyć, czy jeszcze potrafię coś zrobić, więc na
małym płócienku maluję swój autoportret, samą właściwie głowę, w tej różowej flanelce, która
była workiem, a teraz, rozpruta, jest ciepłą chustką na głowę. Mimo różowości smutek leje się z
tego portretu, jakiś wyraz żałoby, taki sam, jak na fotografii z Milanówka. Maluję potem grubego
rzeźnika, duży portret, który się, o dziwo, modelowi podoba. Jest z tego zysk dla nas i dla kuchni
domowej. Mama może teraz od czasu do czasu przynieść coś naszym opiekunom, kwiatek albo
coś słodkiego. Mama zawsze w takich drobnych sprawach, jak prezenciki, kwiaty, purbuary była
bardzo rozrzutna. Na początku wojny powiedziała do mnie ze smutkiem: „Teraz już na pewno
skończyło się kupowanie kwiatów dla domu albo dla ludzi, a i napiwków nie będę mogła już da-
wać”. Moje przyjaciółki mówiły, że w kawiarni napiwki mamy wyższe były zawsze od należności.
Teraz miała trochę swoich pieniędzy, ale znów trudno je było wydać w Jędrzejowie.
Kiedyś rano wyszłam sama na rynek i obchodząc go wkoło, stanęłam przed wystawą, a raczej
brudną szybą sklepiku, malutkiego i na pewno dawniej żydowskiego, pełnego niepotrzebnych i
zakurzonych rzeczy. Patrzyłam na to, co tam za szybą leżało w nieładzie i opuszczeniu. Między
tymi przedmiotami zobaczyłam pomadkę do ust, ebonitową zieloną oprawkę. Coś we mnie pod-
niosło głowę i poruszyło się, od dawna zapomnianego. Weszłam, kupiłam sobie tę małą szminkę i
przyniosłam do domu jak skarb. Prędko, troszeczkę, pomalowałam sobie usta i lekko dotknęłam
policzków. Kiedy zeszłam na obiad, pani doktorowa, spojrzawszy na mnie przelotnie, klasnęła
nagle w dłonie i objęła mnie nieomal ze łzami: „Moje dziecko najmilsze, czy ja się mogłam spo-
dziewać, że ona nam się tu tak jednak poprawi! Przy takim głodzie, a popatrzcie na nią wszyscy,
jaką ma cerę, jak przyszła do siebie, przyjechała tak bladziutka, a teraz po prostu odmieniona, nie
wiadomo kiedy!” Cerę miałam naprawdę dobrą po odrze, bo cała skóra ze mnie zlazła i miałam
zupełnie nową, ale zawstydziłam się okropnie, radość pani Przypkowskiej była tak wzruszająca,


296

moje oszustwo było nie do ujawnienia. Powiedziałam wszystko mamie. „Trudno, maluj się teraz
dalej, nie ma rady” - powiedziała.
Któregoś dnia wcześnie rano przyszedł Mieczyś. Siedzieliśmy przez godzinę w pokoiku na górce i
trzymaliśmy się za ręce, nie mogliśmy mówić z radości i z tą zadrą równocześnie, że zaraz musi-
my się rozstać, znów na nie wiadomo jak długo. Ja mogę tylko czekać, a on zupełnie nie zależny
od siebie. Jechał zaraz do Kielc, a potem znów w góry. Powiedział, że znów będzie, ale kiedy? I
czy mu się nic nie stanie? Jakiż to los, że albo czekanie w nieustannym niepokoju, albo się żegnam
z nim i nigdy nie możemy sobie powiedzieć - do jutra.
Po jego wizycie, a może także po tej nagłej poprawie mojego wyglądu, w Tadeusza wstąpił dawny
diabeł. Skończyła się braterska dobroć i opieka nade mną, dobroć zmieniła się w natręctwo, a
opieka w podejrzliwość i szpiegowanie każdego mojego kroku. Wstyd powiedzieć, jakie niepraw-
dopodobne oskarżenia spadały na mnie codziennie, jego złość i zazdrość były naprawdę niewy-
tłumaczalne. Czytał moje listy, zanim ja je dostałam do rąk, wyrywał mi koperty, kiedy chciałam
je wrzucić do skrzynki, wyskakując na mnie jak spod ziemi. Udawał, że wyjeżdża na cały dzień, a
po paru godzinach wpadał do domu i pędził oglądać moje buty, czy nie ma na nich błota, które
bym przyniosła z moich tajemnych schadzek w okolicznych polach. Moim kochankiem mógł być
każdy chłopina napotkany na spacerze na szosie wodzisławskiej. Niektóre awantury kończyły się
moim płaczem. Wiązałam swoje rzeczy w niezastąpioną różową flanelkę i wychodziłam z domu,
gdzie oczy poniosą, zostawiając państwu Przypkowskim mamę, zamkniętą na górce. Nigdy nie
odeszłam daleko, bo doganiała mnie Hassa, zapewniając, że pani doktorowa już wyklęła Tadeu-
sza, bo ja, a nie on, jestem jej prawdziwym skrzywdzonym przez tego łotra dzieckiem. Atmosfera
w domu zrobiła się nieznośna. Kiedy Tadeusz w nocy płakał i bardzo głośno tłukł głową o ścianę,
jego ojciec mnie oskarżał o te hałasy. Raz nawet, powiedziała Hassa, nazwał mnie „gangryną”.
Wszyscy w domu, łącznie z Antosią w kuchni, zapewniali mnie, że Tadeusz nigdy się nie dowie,
gdyby pod jego nieobecność zjawił się nagle Mieczyś. Byłoby to wszystko bardzo zabawne, gdyby
nie mama, która zamykała się na górce i marzyła o przeniesieniu się gdzieś indziej, w mniej ro-
mansowe miejsce. Ale nikt nie chciał o tym słyszeć w całym domu, była już zima, nie miałyśmy
ubrań dość ciepłych i pani doktorowa pokochała nas naprawdę.
Zresztą Tadeusz, kiedy nie napadały go te zazdrości, potrafił być dobry i dbały. Kiedyś zapytane z
Hassą, na co miałybyśmy ochotę w tej chwili, odpowiedziałyśmy, że może podać nam Remy Mar-
tin i solone migdałki. Nie minęła godzina, a zobaczyłyśmy to wymyślone przez nas, wyciągnięte z
przeszłości bezsensowne marzenie, podane przez uszczęśliwionego Tadeusza. Skąd wziął migda-
ły i upiekł je w soli - nie wiem. A koniak zwędził niemieckiemu oficerowi z zarekwirowanego
przez niego pokoju w dalszej części domu. Namalowałam i portret Tadeusza, chudego, w tej wo-
jennej kurtce z koca i czarnych wełnianych konspiracyjnych rękawiczkach. Ale między rękawicz-
ką a rękawem kurtki wypuściłam mu oślepiająco biały mankiet frakowej koszuli jako znak prze-
szłości, a może i przyszłości.
Wiadomości z frontów szły tu do nas wolno, a i ruchy wojsk dla nas odbywały się przeraźliwie
ospale. Trzeba nam było przecież wracać jak najprędzej do Warszawy, każdy deszcz czy śnieżyca
padały mi przez gruzy prosto w rękopisy, nieustannie myślałam o tym, jak je będę odkopywać i w
jakim stanie je znajdę. Jeszcze tylko Niemcy musiały być pobite. Tymczasem front rosyjski jednak
ruszył i zbliżał się z każdym dniem. Walki toczyły się po drugiej stronie Wisły. Boże Narodzenie
smutne, dość głodne, pełne niepokoju, przeszło bez zwykłych wzruszeń, chociaż była choinka i
opłatek, i przyjazne twarze, i dach nad głową. Bardzo chciałyśmy przenieść się do Kielc, mama


297

pisała jakieś listy i w końcu miałyśmy zapewnione locum u jakichś państwa w centrum Kielc.
Trzeba było tylko przeczekać wielkie mrozy i śniegi.
13 stycznia zbudził nas wielki, nieustanny głos artylerii.
Jędrzejów został raz i drugi ostrzelany w sposób, który dla mieszkańców był końcem świata. Ta-
deusz zniósł do piwnicy drzewo genealogiczne i wszystkie zegary słoneczne, a na nie wrzucił całą
rodzinę i nas, mimo naszych protestów. Został trafiony garaż w końcu ogrodu, kilka bliższych i
dalszych wybuchów wstrząsnęło domami okolicznymi - potem zrobiło się cicho. Okropnie nie-
wygodnie było siedzieć w tej piwnicy, więc wydostałyśmy się stamtąd mimo protestów. Poszłam
na nasze pięterko i wyjrzałam oknem. Był szary dzień bez słońca i niskie chmury nad nieskończo-
nymi polami były o wiele ciemniejsze od śnieżnej ziemi. W niewielkiej odległości od domu sadził
przed siebie wielkimi skokami prosto w te puste pola oficer niemiecki w siodłatej czapie, obiema
rękami unosząc wysoko poły długiego zielonego płaszcza. Zapadał głęboko w śnieg przy każdym
kroku i zostawiał za sobą nieforemny ślad. Stałam i patrzyłam, jak malał w pustej odległości ten
przyszły trup, ostatni Niemiec na tej ziemi. Dożyłam tego. Wróciłam do wzburzonych mieszkań-
ców domu, mama tylko lekceważąco odnosi się do tego minioblężenia.
Zdumiewające uczucie - nie ma Niemców. Ta cała sześcioletnia przeszłość nagle się skurczyła,
zmalała, teraz jest uczucie oszołomienia, zdumienia, że to tak prędko się stało, dziś rano jeszcze
było jak przedtem, wiedzieliśmy oczywiście zawsze, że ten dzień nadejdzie, ale on nam spadł na
głowę chyba naprawdę niespodziewanie pomimo stałych wiadomości o zbliżającym się froncie,
pomimo map najeżonych szpileczkami, nazw coraz bliższych miejscowości i nawet mimo coraz
wyraźniejszego grzmotu artylerii. Właściwie wszystko, co było dawniej, odeszło gdzieś, a przy-
szłość odsunęła się wobec tej jedynej dzisiejszej myśli, że Niemcy uciekli.
Obstrzał ucichł, ludzie zaczynali wychodzić ze swoich schowków, piwniczek i rowów pokopa-
nych w głębi ogrodów. Oglądają te nieliczne szkody, coraz więcej osób na chodnikach przed do-
mami, Tadeusz wynosi już z piwnicy swoje zegary i wielki rulon z drzewem genealogicznym
wymalowanym na ogromnej płachcie. Stoimy przed bramą, tłum już gęsty dookoła, wszyscy się
uśmiechają, rozmawiają, cieszą - jeden tylko temat - nie ma Niemców, skończyło się, wylecieli z
miasteczka jak z procy, z urzędów, garnizonu, biur, z mieszkań i koszar. To jest właśnie ta pokry-
wa, fizycznie obecna nad głową przez tyle lat, która się teraz odsuwa.
Stoimy tak, nikomu nie chce się iść do domu, kiedy z czterech rogów rynku słyszymy wzmacnia-
jący się głos, chrobot czy zgrzyt, który się łączy i wypełnia ten wielki płaski plac. Patrzymy, krę-
cimy szyjami, bo to idzie zewsząd równocześnie.
Puste cztery rogi rynku, wyloty czterech ulic wypełniają się nagle burożółtą masą, która wlewa się
stamtąd i napełnia rynek gęstym tłumem ludzi i czołgów. Żołnierze - mali, żółci, z płaskimi twa-
rzami - idą i jadą na czołgach, a nawet wiszą na lufach dział. W czapkach z opadniętymi nauszni-
kami, w pikowanych fufajkach, portkach i walonkach, cali zaszyci w te ubrania koloru gliny, pę-
kaci przez to pikowanie. Trochę małych grzywiastych koników, żadnych wozów, kuchni ani
podwodów. Tylko czołgi zakurzone i oblepione tym drobnym tłumem jednakowego koloru. To
nie robi wrażenia marszu, tylko płynięcia ściśle wypełniającego przestrzeń. Stoimy obok siebie bez
ruchu, odwracam głowę, widzę, że o parę kroków ode mnie w tłumie Tadeusz patrzy na mnie i
wiem, co myśli. Ta masa przepływa wzdłuż chodników, a my stoimy i przyglądamy się im. Są
naprawdę wszyscy zupełnie jednakowi. W domu po powrocie jest niejaki niepokój, nie znamy
tych przybyszów, żeby wiedzieć - gwałcą czy nie gwałcą, czy mamy chować gdzieś córeczkę Has-
sy - Ewę, czy same także schodzić im z drogi. Noc także jest niespokojna, bo paliło się kilka do-


298

mów w rynku, ale jak się okazało rano, nie były to umyślne podpalenia. Nowi żołnierze wchodzili
do mieszkań w poszukiwaniu Niemców z pochodniami zrobionymi z czegokolwiek, bo elektrow-
nia przestała działać. Rzucali te pochodnie potem byle gdzie, a ludzie siedzący w piwnicach bali
się wychodzić gasić. Szukali Niemców w mniemaniu, że już weszli do Rzeszy, wiemy to stąd, że
wielu żołnierzy idąc w tej zbitej masie, wołało do nas, stojących na chodnikach: „Berlin? Eto Ber-
lin?” Po chwili niemego zdumienia, że ktoś mógł rynek w Jędrzejowie wziąć za Berlin, odkrzyki-
waliśmy gorliwie, że nie, że Berlin jest dalej, dalej, machaliśmy w zachodnią stronę rękami, bo
lepiej, żeby nas nie brali za niemieckich faszystów, mogłoby to nam zaszkodzić. Jedne grupy tego
wojska mijały Jędrzejów i szły dalej, inne zostawały na rynku i ulicach, odpoczywając na ziemi,
ale co jedli? Nie było przy nich widać żadnego zaopatrzenia, kuchni, podwodów. Niektórzy
wchodzili do mieszkań i prosili o kipiatok. Były to istotnie jakieś czukcze czy kamczadały, małe i
żółte. Rozglądali się po kuchni, przedpokoju, kiedy weszli do salonu zajmowanego do niedawna
przez Niemca oficera - wpadali w zdumienie i zachwyt przed wielkim lustrem wiszącym nad
kominkiem. Zaglądali w nie z boku, wyciągali ostrożnie rękę i kiedy odbicie ukazywało się zza
ramy, wybuchali szalonym dziecinnym śmiechem, robili to jeden przez drugiego, wołali następ-
nych. To samo było z parasolami w przedpokoju, otwierali je i zamykali, podskakiwali z nimi wy-
soko, widzieli widać spadochroniarzy. Było ich coraz więcej, bo z zachodu zaczęły napływać
transporty rannych, jesteśmy bezpośrednim zapleczem frontu.
Nasz pomysł wyjazdu do Kielc upadł, ktoś przywiózł wiadomość, że dom, w którym miałyśmy
zamieszkać, został zwalony jakąś okazjonalną bombą. To, że jesteśmy bombociągami, działa wi-
dać nadal nawet na odległość, ciekawe (jeśli przeżyjemy), jak to będzie wyglądało po wojnie? Za-
powiedziano mi, że na wszystkie pytania mam odpowiadać jedno: „Ja chudożnica”, bo oni arty-
stów szanują. Widać ja i doktór Feliks trafiamy zawsze wyjątkowo, bo ile razy udało mi się po-
wiedzieć swoje, mały żółty żołnierz odpowiadał mi nieodmiennie i naprawdę każdy: „Ja toże
chudożnik”, a doktór, kiedy mówił im: „Ja wracz”, zawsze dowiadywał się, że tamten jest „toże
wracz”. Raz zaciekawiony zapytał: „A jaka u was specjalność?”, a Rusek po chwilowym namyśle
odpowiedział: „Medicinskaja”. Niczego nam nie zabierają, martwią się tylko, że nie ma u nas pate-
fończyka. Trzeba powiedzieć, że wieczorem na rynku siedząc na chodnikach śpiewają bardzo me-
lodyjnie. Wchodzą i wychodzą od nas bez przerwy, można powiedzieć, że nas zwiedzają.
Jeden z nich wszedłszy do biblioteki ucieszył się, że przyszedł do czytelni i uściskał doktora. Kie-
dy doktór powiedział, że to jego własna biblioteka, Rusek rozgniewał się bardzo za to kłamstwo i
powiedział, że gdyby doktór prowadził czytelnię w Związku Radzieckim, toby może już miał i
rower, a on tu roweru nie widzi. Mamie oczywiście zaczęli się zaraz zwierzać, jeden z oficerów
rozpiął nawet koszulę i pokazał jej medalik, który mu jego babcia dała na wojnę. Przywieźli do
naszego domu rannego majora, miał odstrzeloną szczękę. Był chyba Gruzinem, w zamaskowanej
bandażami twarzy świeciły mu cudowne, mokre oczy z czarnej emalii. Wprowadził się z nim ra-
zem cały oddział podległych mu żołnierek, prawie wszystkie w ciąży. Był z nimi kucharz, gotują-
cy dla nich w naszej kuchni przedziwne rzeczy w zależności od tego, jaka amerykańska paka pu-
szek wpadła mu w ręce. Najczęściej były to konserwy śledziowe albo bardzo gęsta czarna czeko-
lada. Raz weszłam do kuchni do mamy, która coś tam robiła. Mama powiedziała nie odwracając
się: „Va dans ca chambre et ferme-toi … clef”. Zdziwiłam się, ale mama zmarszczyła brwi i ru-
chem głowy kazała mi wyjść. Okazało się, że chwilę przedtem kucharz zapytał, gdzie śpi ta młoda
w aczkach, bo on dziś będzie z nią spał. Po moim wyjściu mama powiedziała tylko twardo: „Eto
maja docz”. Kucharz gruchnął na kolana i całując mamę po rękach przysięgał, że to był tylko żart -
szutka, że nigdy, nigdy nie miał takiego zamiaru.


299

Zaraz zaczęło się mówić o zmianie pieniędzy, każdy miał ochotę pozbyć się młynarek okupacyj-
nych jak najszybciej, ale nie było nic do kupienia, miałam nawet trochę pieniędzy za portret rzeź-
nika, ale nikt nie chciał już ich brać. Któregoś dnia zdarzyła się rzecz nadzwyczajna. Przyszedł do
doktora chłop z babą z głębi Gór Świętokrzyskich, z bardzo odległej wsi. Przyszli oboje prosić
doktora o radę, czy mają trzymać pieniądze, czy je na co zamienić, bo coś słyszeli tam u siebie.
Kiedy wymotali z woreczków i gałganów porządnie poukładane banknoty, okazało się, że to są
pieniądze przedwojenne. Patrzyli na doktora i Tadeusza baranimi oczami, kiedy obaj tłumaczyli
im, że to są pieniądze dawno nieważne, że mogą zamienić, jak przyjdzie pora, pieniądze okupa-
cyjne, wojenne. Wojna? Nic o wojnie nie słyszeli, te pieniądze są dobre, chodziły tam u nich przez
wszystkie ostatnie lata. Pytałam ich sama na wszystkie możliwe sposoby, naprawdę nie wiedzieli
nic o Niemcach, o wojnie, o niczym, co się przez ten kraj przewalało przez sześć lat. Może lepiej
być ciemnym dzikim chłopem z głębi puszczy. Odeszli bez porady, kręcąc głowami.
Przyszła także do doktora cała rodzina Żydów Śledzików, przechowana przez piekarza w zamu-
rowanym piecu piekarskim. Ci spędzili wojnę pod ziemią, z wąskim otworem pozostawionym tuż
nad chodnikiem. Przez tę szparę wpływało powietrze i piekarz podawał im jedzenie. Piekarnia
była na peryferiach Jędrzejowa, widywali czasem przez ten otwór ludzkie nogi. Dziadka, kiedy
umarł, pochowali pod sobą. Wszyscy mieli gruźlicę i niepodobni byli do ludzi, jak wycięci z zielo-
nego papieru. Doktór leczył ich jak mógł, a doktorowa Przypkowska przechowała im rzeczy, któ-
re złożyli u niej, kiedy zamykało się getto w Jędrzejowie i oni szli do tego piekarza, do pieca na
tyle lat. Dość prędko po ich uratowaniu ktoś napadł na nich i podobno jednego z tej rodziny Śle-
dzików zabił. Ta wiadomość była nieprawdopodobna, zbyt okrutna i ohydna, żeby mogła być
prawdziwa, ale istotnie wszyscy oni gdzieś zaraz znikli.
Ukazały się pierwsze polskie plakaty, duże i bardzo kolorowe. Przedstawiały „prostego włościa-
nina”, jak mówiła ciotka Aniela o chłopach. Ten chłop z plakatu był wąsaty, ogorzały, w rozpiętej
koszuli, w słomianym kapeluszu i wysokich buciorach. W spracowanych dłoniach trzymał miotłę,
a dookoła niego na ziemi leżały pogniecione papiery i odpadki. Na każdym kawałku były inne
litery: NSDAP, SS, AK, NSZ, SA. Wielkimi literami napisane było u góry: „Chłop wymiecie z Pol-
ski śmiecie”. A na dole jakby tego chłopa podpis: „Jan Kos”. Pomijając nasze uczucia, podpis nie
był najszczęśliwiej wybrany, bo „Kos” był pseudonimem dowódcy AK wszystkich kieleckich
okręgów.
Któregoś dnia Tadeusz wpadł do domu z nieprzytomnym jak na nasze stosunki okrzykiem: „Pół
litra wódki, dajcie mi pół litra wódki”. Okazało się jednak, że chciał dobrze, bo na rynku stała cię-
żarówka wojskowa, a na niej sympatyczny żołnierz trzymał, potrząsając nimi dla zachęty, dwa
futra, cudowne, miękkie jak jedwab czarne brajtszwance i błam z szarych kotów dachowców. Oba
futra za tę właśnie cenę. Widziałam tę scenę z okna, to czarne, cudne paletko miało być dla mnie,
ale w abstynenckim domu nie znalazła się ani kropla wódki i samochód zaraz odjechał. Innym
razem ktoś opowiadał, że z takiej ciężarówki dostał sześć mikroskopów, bo przelotny właściciel
zaproponował ich sprzedaż jako przedmiotów ze złota. Przytomny nabywca powiedział biedne-
mu żołnierzowi, że jeśli istotnie są ze złota, to muszą mieć próbę. Długo razem na każdym tej pró-
by szukali, ale nie znaleźli.
Żołnierz się spieszył, machnął ręką i dał mu mikroskopy w
prezencie. Poszły zaraz do szpitala powiatowego.
Dziwne jest teraz nasze życie. Śpimy spokojniej, nie boimy się nocnych najść i ulicznych łapanek,
front oddala się na zachód, nikt nie bombarduje, równocześnie z każdym dniem silniej szarpie nas


300

potrzeba, mus powrotu do Warszawy, każda godzina jest zmarnowana, bo nie jest drogą w tamtą
stronę, a przynajmniej przygotowaniem do tej drogi. Warszawa już jest wolna od Niemców, ręko-
pisy leżą tam pod gruzami i śniegiem, każdy dzień, każdy mróz czy śnieg uszkadzać je może bar-
dziej. Zaczyna się znów jakaś nowa udręka, bezustanny niepokój, czekanie, dręczący nieruchomy
pośpiech. A musi być nieruchomy, bo pociągi jeszcze nie chodzą, mrozy wielkie, ubrań nie mamy,
a w domu czuję niemy opór przeciw tej mojej konieczności wyjazdu. Ciągle chodzę do biblioteki
doktora, patrzę na mapę, na ten punkt, na napis Warszawa, jakbym patrzyła na fotografię osoby,
do której tęsknię.
Przyszedł Mieczyś znów, kiedy Tadeusz usiłował przedostać się do Krakowa przez wysadzony
przez Niemców tunel pod Miechowem. Cały dzień razem. On oczywiście, jak i mama, nie pozwa-
la mi nawet myśleć o powrocie teraz, da mi znać kiedy - sam wraca w góry. Ale co to w końcu
znaczy - że przeżyliśmy tę wojnę? My obie z mamą i on - przeżyliśmy ją? Żeby jeszcze mieć wia-
domość o domu. Jeśli Mieczyś nie przyjdzie już tutaj, to znajdzie mnie w Warszawie, taka jest
umowa.
Spotkaliśmy przypadkiem na rynku zupełnie zagubione dwie panie Potockie, Brydzińską i jej cór-
kę Natalię. Jak to miło zrewanżować się za okazaną kiedyś pomoc jej męża w sprawie wydobycia
naszej znajomej z więzienia. Najedzone, wyspane, wypoczęte, uspokojone, że nikt ich nie będzie
mordował i gwałcił za to hrabiostwo - wyekspediowane zostały ciężarówką wojskową do Krako-
wa. Tadeusz zaopatrzył się już w półlitrowe flaszki wódki, która jest teraz ceną wszystkiego, także
transportu. Mama też ma swoje pół litra, martwię się i boję, bo ma zamiar, zdaje się, skoczyć do
Krakowa do ciotki Anieli „i w ogóle”. Już to cygańskie pochodzenie po Odyńcach pędzi ją w dro-
gę, nawet w odwrotną stronę niż mnie.
Czeka mnie bardzo ciężka sprawa. Od Brydzińskiej dowiedziałam się, że pani Padlewska żyje i
jest w Złotym Potoku u Potockich. Muszę teraz napisać do niej list, najstraszniejszy list w życiu, o
śmierci Romana. Czy można czekać, żeby jej to ktoś inny napisał czy powiedział, czy to jest mój
obowiązek, czy też mogę się od niego uchylić? Czy muszę być tym ptakiem nieszczęścia, który tę
ostatnią najstraszniejszą wiadomość wykracze? Co jest gorsze, czy jej nieustanne czekanie, zabija-
na upływającym czasem nadzieja, czy mój list? Nikt mi nie może poradzić, nawet mama. Układam
ten list w nocy, próbuję pisać w dzień, każde słowo jest złe, każde ją zabije, dobije po tamtych
śmierciach męża i Jerzego, wszyscy jej bliscy, ukochani zmieceni okrutnie, nie mogę o niej myśleć
bez rozpaczy w sercu. List napisałam.
W połowie lutego nieoczekiwana wizyta. Na cały dzień zatrzymują się u nas w przejeździe z Kra-
kowa do Podkowy Leśnej dwaj profesorowie - Lorentz i Zachwatowicz. Opowiadają o spaleniu
Warszawy dom po domu, już po naszym, ludności, wyjściu z miasta, o strasznych, nie objętych
myślą stratach, ale równocześnie pełni są siły gotowej do wielkich prac, które już rozpoczęli zresz-
tą, ratują od śmierci to prawie zabite miasto. Byli kilka godzin, a lżej teraz jakby oddychać, dali
nam zastrzyk nadziei. Profesor Lorentz także każe odczekać jeszcze trochę z jazdą do Warszawy,
nie można by nawet teraz kopać, bo gruzy zmarznięte, ale obiecuje pomóc przy rękopisach, jak
tylko przyjedziemy. Jakaż to ulga i radość, kiedy pomyślę, że odnalezienie rękopisów realnieje
jakoś, że jest nadzieja pomocy i podzielenia z kimś tak świetnym, jak profesor Lorentz, tego cięża-
ru i odpowiedzialności. Nie mogłam dotąd wyobrazić sobie nawet, w jaki sposób rozpocząć to
kopanie. Ale jak, mój Boże, stąd się wydostać, od tego przecież trzeba zacząć. Jakoś najmniej my-
ślę o tym, gdzie będziemy tam spać i co jeść.
Mama była jednak w Krakowie, chociaż droga ciężka, dojeżdżało się pociągiem do zawalonego,
wysadzonego w powietrze tunelu koło Miechowa, trzeba było przejść górą i wsiąść w drugi po-


301

ciąg, który czekał na dole. W Krakowie była Marysia Skoczylasówna, szukająca swojego męża
Stefana Leszczyńskiego, który od tamtej chwili na Krzywym Kole nie dał znaku życia. Była Basia
Lisowska z matką, Danusia Dzieżgowska, już wspaniale urządzona w poniemieckim mieszkaniu i
meblach, łącznie z fortepianem, Elżunia i jej Alek. Jakoś ocalałyśmy jak dotąd, ale zawsze można
utonąć przy brzegu. Jeszcze miesiąc, jeszcze parę tygodni i pojedziemy do Krakowa, a stamtąd
jakoś do Warszawy. Tadeusz Przypkowski chce jechać z nami, pilnować nas w drodze i pomagać
przy rękopisach. Od jego ojca dostaję tę „Puszczę jodłową” przepisaną przez Tadeusza pismem z
„Kazań świętokrzyskich”, którą odesłałyśmy do Starzyńskiego z innymi rzeczami. Starzyński
przekazał ją do rodziców Tadeusza, a teraz mogę to sobie zabrać. Nasz różowy flanelowy węzełek
nie zgrubiał specjalnie przez miesiące zimowe, mamy tylko te świetne akowskie buty z lasu, tro-
chę farb, parę pędzli i przepiękną „Puszczę jodłową”.
Zbliża się wiosna, a z nią niepokój coraz silniejszy. Mama znów wyrusza w podróż, tym razem do
Katowic, dostajemy list od pani Zielińskiej, matki Wandy Wieszczyckiej. Zaprasza nas „do siebie”,
dostali wspaniały poniemiecki dom w samych Katowicach, chociaż front nie odsunął się jeszcze
daleko, ale oni już tam siedzą, pan Zieliński jest specem od żelaza, stali, hut i złomu. Nie wiem,
czy to prawda, ale opowiadano nam, że po tamtej wojnie jako zupełnie młody człowiek pan Zie-
liński wydzierżawił od okolicznych farmerów całe pole bitwy pod Verdun z olbrzymią masą żela-
za i szmelcu, która te pola zalegała. I to był początek jego pieniędzy i kariery. Przedtem był w Ro-
sji i w Krzywym Rogu, także pracował już jako inżynier od żelaza i stali i tam urodziła się Wanda.
Kiedy rozmawiałyśmy, jak będziemy się nazywały, kiedy będziemy kanonizowane, ja jednak wy-
padałam o wiele szykowniej - Santa Monica da Firenze - niż ona - Santa Wanda da Krzywy Róg.
Mama wróciła z tej podróży zadowolona i ożywiona. Katowice prawie nie były zburzone, dom
państwa Zielińskich pełen dywanów, sreber i wszelkiego dobra - w wannach stała woda i leżały
porzucone ręczniki, na wieszakach wisiały siodłate wojskowe czapki SA, a na ziemi leżały opaski
ze swastyką - tak szybko mieszkańcy opuszczali ten dom. Rybnik, Chorzów czy Zabrze były cią-
gle bombardowane, front był jeszcze bardzo blisko. Mama była u fryzjera, dopiero co otwartego,
kiedy rozpoczął się nalot niemiecki na Katowice. U tego fryzjera pełno było żołnierzy rosyjskich,
którzy robili sobie wieczną ondulację pod aparatami. Musieli z niepełną ondulacją zbiegać do
piwnicy z wałkami na głowach. Zazdrościłam jej tego widoku, a ona nawet chyba nie bała się tak
tym razem bomb i nalotu. Przyjechała w kapelusie, który dostała od pani Zielińskiej, a ja miałam
obiecane sztalugi i kasetę, bo w tym domu mieszkali jacyś niemieccy artyści - malarska pracownia
i salon muzyczny z dwoma bechsteinami i cudowną biblioteką nut świadczyły o tym; razem z
opaskami SS i SA, ciekawe połączenie.
Trzeba było nareszcie zbierać się do drogi. Mama już miała trening: do Krakowa jechała koleją, do
Katowic ciężarówką. Ja nie ruszałam się dotychczas z Jędrzejowa, wydawało mi się, że jeśli wyja-
dę na parę dni, to właśnie wtedy przyjdzie Mieczyś. Ale on wiedział, że jeśli nie będzie nas obu w
Jędrzejowie, to może nas szukać tylko w Warszawie. Więc wreszcie pożegnanie z tymi przezac-
nymi, dobrymi, czułymi ludźmi. Wyjechaliśmy, znów przez zawalony tunel - mama, Tadeusz
Przypkowski i ja - do Krakowa. Mama zamieszkała u ciotki Anieli, a ja u Basi Lisowskiej i jej ko-
chanej mamy. Moja mama i ciotka Aniela nazywały panią Bardzką różowym puszkiem, taka była
jasna i delikatna.
Kraków był mały i zabłocony, ale uratowany od zniszczenia. Podobno we wszystkich jego piękno-
ściach, w Wawelu, Sukiennicach, w Barbakanie podrążone były w piwnicach i podziemiach dziu-
ry do założenia ładunków wybuchowych. Te dziury powinny zostać na wieczną hańbę Niemców,
z dokładnym opisem, do czego miały służyć.


302

Spotkałam Marysię Skoczylasównę. Nadal nic nie wiadomo o Stefanie, ona chce zostawić panią
Halę z małym Jasiem w Zakopanem, a sama ma zamiar dostać się do Warszawy, więc pewnie
pojedziemy razem, tylko tymczasem nie wiadomo jak, bo cywilne pociągi jeszcze nie chodzą. Ale
Przypkowski kręci się i stara, i obiecuje, że coś się wykroi, i to niedługo.
Mama spotkała kogoś, kto był w Konstancinie. Rozmawiała z nim, nie śmiejąc zapytać o nasz
dom, kiedy nagle powiedział, że w całym Konstancinie nie było żadnych strat ani bomb, poza
zwaleniem jakiejś niemieckiej garbarni nad rzeczką Jeziorką czy też zakładu szyjącego futra, poza
tym wszystko stoi. Niemcy tylko powycinali dużo drzew po ogrodach, jak budowali bunkry i ro-
wy przeciwczołgowe przed nadejściem bolszewików. To jest cudowna, najlepsza wiadomość, jaką
mogłyśmy dostać, jakby ktoś uważany przez nas za zmarłego zmartwychwstał. Teraz pęd do
Warszawy jest już tak silny, że każdy dzień w Krakowie jest udręką. Już jest kwiecień, już można
zacząć szukać rękopisów, a jeszcze w dodatku może się rozwijają listeczki na jaśminie wzdłuż
płotu? Jak to będzie, jak ja tam wejdę - już prawie rok, przez ten rok mogli Niemcy dużo znisz-
czyć, drzew wyciąć, ale to wszystko nic, skoro dom stoi, mój różowy dach z karpiówki, moje ścia-
ny, dotąd tak mnie udręczała wyobraźnia, złe sny o kupie rumowisk, belek i sterczących komi-
nów. Mamy się gdzie podziać, następna zima nie straszy nas już. W testamencie ojca napisane jest,
że nie wolno się nigdy tego domu pozbyć - „żeby moja córeczka miała schronienie na świecie”.
Teraz mogę mamie deklamować bez ściśnięcia serca: „Avoir une maison commode, propre et bel-
le”. W jakim by był stanie zniszczenia, doprowadzę go - i dom, i ogród - do dawnego stanu ślicz-
ności.
Jeszcze kilka dni spędzonych w najwyższej niecierpliwości. Wreszcie przylatuje Przypkowski z
cudowną wiadomością: jutro idzie pociąg do Warszawy, w którym są dla nas miejsca. Mamy być
na dworcu w południe, resztą on się zajmie. Już od rana, gotowe i zdenerwowane, pakujemy ja-
kieś pudełka i ten różowy węzełek, z którym już pewnie do końca życia będziemy jeździły. Jest z
nami Marysia, żegnamy się z ciotką Anielą, Basią, Tilą Osterwiną i Osterwą, z Elżunią i Alkiem.
Niektórzy odprowadzają nas na dworzec, żeby zobaczyć, jak będziemy jechali. Widok jest na-
prawdę wart tego. Pociąg towarowy, nieskończenie długi, a na jednym z wagonów przez całą jego
długość biegnie wielkimi literami, białą kredą napis: „Pani Anna Stefanowa Żeromska z Rodziną”.
Podsadzają nas po kolei, bo stopni nie ma. W ciemnym środku jest słoma i kilka cegieł na podło-
dze, a z góry wiszą łańcuchy do uwiązywania krów, które tu podróżowały poprzednio. Jesteśmy
szczęśliwi, cały ten wagon jest nasz, z cegieł można zrobić siedzenia pod ścianami, łańcuchów
można się trzymać podczas spaceru po wagonie. Jazda trwa pół dnia i noc, pociąg rano staje w
Skierniewicach i nie idzie dalej, ale chodzą jakieś wagoniki chyba do Dworca Zachodniego. W
strasznym ścisku, upchane w ubikacji dojeżdżamy do miasta, z którego zabierają pasażerów fury
jadące do centrum miasta. Do tego, co było miastem. Aleje Jerozolimskie już wyjeżdżone poprzez
gruzy, niektóre kamienice stoją, dziobate i osmalone, większość zwalona, pogięte szkielety i obe-
rwane połowy domów w kolorowe kwadraty ścian nie istniejących pokoi. Nieznośny zaduch
wszędzie mokrego muru, przez który przeszedł ogień.
Zimno nam i oczy pieką. Ogrom i obcość tych widoków przeraża nas, gdzie my się tu podzieje-
my? Przy krzywo zwalonym dworcu wysiadamy z fury i rozstajemy się, Marysia jedzie, nie je-
dzie, a idzie na Żoliborz zobaczyć, czy ich dom stoi i czy nie ma tam wiadomości od Stefana. Ścia-
ny na wysokości człowieka zalepione są kartkami, wszędzie powiewają te zawiadomienia, poszu-
kiwania, pytania na małych skrawkach papieru. To tu, to tam napis - „Min niet” - i podpis pod tą
informacją - „Kuś”. Dzięki, dobry panie Kusiu, ale i tak od czasu do czasu huka coś to tu, to tam, z
daleka i bliżej.


303

Idziemy prosto do Muzeum Narodowego, do profesora Lorentza. Jest na szczęście i zaraz obiecuje
mi dać samochód i żołnierza do pierwszego rozeznania się w sytuacji na Rynku i w naszych gru-
zach. Mam się zgłosić jutro o trzeciej po południu. Wychodzimy nie bardzo wiedząc, co dalej z
nami ma być, i tu nowy cud. Spotykamy przy Brackiej panią Helenę Turczyńską, tę natchnioną
krawcową, która szyła mi wszystkie moje balowe suknie przed wojną. Jest tak samo wesoła i peł-
na znakomitych pomysłów. Jednym z nich jest decyzja zabrania nas do siebie. Jej mieszkanie oca-
lało mniej więcej, spać można na poduszkach wyjętych z krzeseł i ułożonych obok siebie. Kapią na
nas z sufitu, z trzciny zwisającej spod opadniętego tynku całe kolonie pluskiew. Wybierają teraz
nie zburzone domy i przenoszą się do nich z gruzów. Kości bolą po takiej nocy, ale trudno. Jeste-
śmy w Warszawie i dziś, 16 kwietnia, rozpoczynam poszukiwania rękopisów. Właściwie nie po-
szukiwania, bo doskonale wiem, gdzie są - zaczynam stawiać pierwsze kroki w ich stronę. W sło-
neczne ciepłe popołudnie ruszamy samochodem z Muzeum. Ja, kierowca i bardzo młodziutki
żołnierz z karabinem. Na Stare Miasto można się dostać tylko od strony Freta i Długiej, podjeż-
dżamy jak najbliżej Nowomiejskiej, dalej już leżą gruzy, ulic nie widać, trzeba się wdrapać wyso-
ko i przedzierać krok za krokiem w stronę Rynku. Tu gdzieś leży pochowany Roman, ale otocze-
nie zupełnie zmienione, wysoka ściana zwaliła się w to miejsce, wypełniła fosę wzdłuż murów.
Docieramy we dwoje z żołnierzem do przestrzeni Rynku. Samochód odjechał, ma po nas wrócić
za trzy godziny. Pustka zupełna i cisza, jakieś ptaszyska zrywają się z łopotem na nasz widok.
Mam naprzeciwko siebie wielkie usypisko, olbrzymi wał gruzów, nasz zmiażdżony dom leży tam
na rękopisach, dziwaczny pejzaż, który tyle razy wyobrażałam sobie, a teraz nareszcie mam go
przed oczami. Przez Rynek przejść łatwiej.
Nie ma nawet schodków do naszej bramy ani okienek piwnicznych. Przepatruję, którędy by się
można dostać do piwnic.
Wreszcie dość daleko w stronę Celnej czarny otwór piwniczny ukazuje stromiznę idącą w głąb.
Trzeba się tam zsunąć, ale głową w dół leży tam trup zaczepiony nogami o resztki okienka. Od-
suwamy go trochę jakimiś drągami i spuszczamy się po pochyłości, spadając na nogi do piwnicy.
Cała wysłana jest pierzem. Chodzi się z trudem i miękko, ciągną jakieś ciepłe smrodliwe podmu-
chy, jakby zima nie wywiała jeszcze stąd gorąca pożarów. Piwnica ma przebite dziury w kilku
kierunkach, ale ja muszę iść w prawo, w stronę naszej. Mam kilka świec i zapałki. Nie mogłam
zdobyć latarki. Przepychamy się przez dziury, najpierw ja, a żołnierz trzyma świecę, potem on mi
podaje na tamtą stronę tę świecę i karabin i sam przełazi, ale widzę, że mu się to wszystko wcale
nie podoba, nawet się trochę trzęsie. Przeciągi gaszą mi świecę co chwila. Minęliśmy już kilka
piwnic, powinna być niedaleko nasza kamienica, ale zapałek mam coraz mniej. To fruwające pie-
rze włazi do ust, do oczu, kto tu tak pruł piernaty? Po kolejnej, którejś z rzędu dziurze znajdujemy
się w pomieszczeniu, z którego nie ma dalszego przejścia, a właściwie jest, bo wszystkie piwnice
na Rynku miały wykute przełazy z kamienicy do kamienicy, ale to następne zawalone jest masą
gruzu na amen. Żołnierzyna jawnie już chce uciekać i bez ustanku biadoli, że nie trafimy z powro-
tem, że już tu zostaniemy, że już się tam pewnie na świecie ściemniło i nie zobaczymy wyłazu, a
jak tam się wydostać pod górę i po tym trupie w dodatku. Ja też się boję, cholernie się boję, że się
ściemniło. Zapałki już liczę. On grzechocze karabinem o ściany i występy muru, jeszcze mnie tu
gdzie przypadkiem zastrzeli, bo mu się ręce trzęsą. Staram się na nos trafiać do tych dziur, którę-
dyśmy przyszli. Nie mam rozeznania, ile to czasu trwa, od tak dawna, od czasów Milanówka nie
mam zegarka, mama go sprzedała na targu. Mama. Znów ta nieznośna myśl o jej niepokoju, prze-
rażeniu, jeśli nie wrócę na noc. Ale w końcu będą nas szukać, szofer da przecież znać w Muzeum.


304

Nagle z lewej strony wysoko w górze błękitne półkole dodaje nam wigoru. Udało nam się na-
prawdę, mogliśmy tu krążyć długo w pierzu. Układamy stertę z połamanych krzeseł, trzeba się
przeciągnąć przez trupa, trudno. Stajemy na Rynku w niebieskim zmierzchu, pod ogromnym nie-
bem. Nie udała się ta wyprawa, jedno wiem, że gruzy sięgają naszej piwnicy, w każdym razie od
strony Rynku, może od Świętojańskiej jest inaczej. Wiadomo przynajmniej, jak się do tej roboty
zabierać. A miałam w głębi duszy nadzieję, że dotrę do rękopisów dziś jeszcze, że je przywiozę na
Zgoda do pani Turczyńskiej i postawię te skrzynki przed mamą. Ale to była głupia nadzieja, trze-
ba się zabrać do organizowania kopania poważnie.
Nie mam pieniędzy, nie mam ludzi do pracy, jedno od drugiego zależne. Zaczynam chodzić, a
właściwie przedzierać się przez tę Warszawę wydeptanymi na wysokości dawnego pierwszego
piętra dróżkami i przesmykami. Z każdym dniem przybywają ludzie, coraz więcej spotykam zna-
jomych. Była wiadomość, że zginęłyśmy na Starym Mieście, są nawet tacy, co przy tym byli, więc
teraz rozmaici ludzie rzucają mi się radośnie w objęcia: „Ach, to pani żyje, a mamusia?” - „Żyjemy
obie, proszę pana, ale nie mamy pieniędzy na kopanie rękopisów Żeromskiego, może by mi pan
coś pożyczył?” Spada na mnie deszcz pieniędzy, po prostu Danae, tylko że ona nie musiała od-
dawać. Ja wypisywałam kwitki, notowałam i nie myślałam, co będzie potem. Dostawałam dolary,
złotówki i inne waluty. Bardzo prędko uzbierałam grube sumy i mogłam zająć się wynajęciem
ludzi do kopania. Znalazł się znakomity pan Nikodemski, co było dla mnie olbrzymią ulgą i po-
mocą.
Nim przystąpiliśmy do prac, pojechałam do Konstancina.
Znów z drżeniem serca podchodziłam do domu, nie wiedząc, co tam zastanę. Ilość osób mieszka-
jących we wszystkich pokojach była zdumiewająca. Całe rodziny z dziećmi, tobołami, węglem,
jakimiś meblami, w niebywałej ciasnocie i nieładzie, gotujące na małych żelaznych piecykach,
przywitały mnie bez entuzjazmu. Rozpoznałam tylko panią prokurator Rudziewicz w pokoiku na
górze, Władka Sochę z Helenką i Felusiem i kozę, która mieszkała z jedną z rodzin w stołowym.
Był tam jeszcze jakiś starszy pan Duda z żoną, który zbijał wszystkim jakie takie meble z desek i
podobny był do proroka Izajasza. W pokoju ojca na ścianach można było pisać palcem, tak były
czarne od sadzy z piecyka. Byli to wszyscy ludzie zbiegli z Warszawy podczas jej wyburzania i
upadku, nie mający gdzie się podziać. Ten dom, dobry dom, dał im schronienie i oparcie w
ucieczce, byłam szczęśliwa, że tak właśnie go znalazłam. Jeszcze jedna wiadomość, niespodzie-
wana i dziwaczna. Podczas ostatnich miesięcy swojego w naszym domu pobytu Niemcy zerwali
podłogę w przybudówce, pod którą ukryte były zabrane przedtem rękopisy. Pozostały tam wtedy
tylko opakowane aparaty radiowe i broń Wacława Gąsiorowskiego. Dlaczego tę podłogę zerwali,
nie wiadomo. Może chcieli zakładać coś, łaźnię czy inne urządzenia, dość że znaleźli te aparaty i
broń, co byłoby wyrokiem śmierci dla nas i dla Władka Sochy - ale dom już był wtedy pusty, cały
Konstancin wysiedlony, Władek Socha gdzieś na wsi, a my zamknięte w Powstaniu na Starym
Mieście. Tak to Powstanie uratowało nam życie, dziwne to, ale prawdziwe. Panie z willi „Julia” -
pani pastorowa Machleidowa, Halinka Herse z córkami, młodzi Heniszowie - popowracali już do
siebie, witaliśmy się z radością. Niestety czarujący Szura Karnicki zginął, zabity przez własow-
ców, kiedy wypędzany z piwnicy na Marszałkowskiej z innymi mieszkańcami kamienicy nie dość
prędko szedł, kulejąc i niosąc swojego ukochanego pieska. Jest tylko w Konstancinie pani Marusia,
siostra Szury.
Opowiadano mi, że kiedy oddział rosyjski wszedł do domu pani Pate, a ona ukazała im się, uma-
lowana jak zwykle, w loczkach, kokardach i amerykańskich przedwojennych sukniach - żołnierz
padł przed nią na kolana i powiedział z uwielbieniem: „Stara ty - no karalewa”.


305

Bardzo krótko byłam w Konstancinie, zaraz musiałam wracać do Warszawy na Zgoda do pani
Turczyńskiej, gdzie umieszczone już byłyśmy jak w rodzinie. Cały dzień wszyscy biegali tam po
mieście, każdy w swoich ważnych pracach i interesach, a wieczorem w najmniej zburzonej kuchni
przy karbidówce siadaliśmy dookoła stołu, pani Turczyńska, jej brat Ludwik, bardzo stara, ale
żwawa babcia, mama, ja, inne jeszcze osoby, jedliśmy co się dało zdobyć, piliśmy herbatę z rumem
i opowiadali każdy swoją historię, rozważali wspólnie, omawiali sprawy wojny i jej rychłego za-
kończenia, i strach powiedzieć - w tym trupim mieście, w czarnych dookolnych gruzach, wobec
niewiadomej przyszłości - bawiliśmy się świetnie. Ten dom stał na rogu Zgoda i Chmielnej. Okna
oczywiście nie miały szyb, tak jak i w domu naprzeciwko, także cudem nie zwalonym. Tam na
trzecim piętrze co jakiś czas ktoś niespodziewanie z niesłychanym uporem rzucał się na rozkleko-
tane pianino i wykonywał fragment utworu „Do Elizy”, ale bez cienia liryzmu, raczej w tempie
szybkiego marsza. Zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu w środku i rezygnował na jakiś
czas, a potem znów atakował.
Kiedy uzbierałam już dużo pieniędzy, wyszukaliśmy z panem Nikodemskim majstra budowlane-
go i trzech wykwalifikowanych robotników do prowadzenia prac w piwnicach od strony ulicy
Świętojańskiej. Te piwnice miały naruszone stropy, więc trzeba je było podstemplować, żeby się
nie zawaliły, kiedy my zaczniemy roboty na szczycie gruzów na zewnątrz. Ja chodziłam po uli-
cach, głównie po Krakowskim Przedmieściu, i wdawałam się w rozmowy z kobietami z brygad
odgruzowujących jezdnie i chodniki. Pytałam, ile dostają za godzinę pracy, i zaraz proponowałam
im więcej.
Dość prędko zebrałam sobie grupę, która zobowiązała się pracować codziennie i nie zawodzić
mnie w miarę możliwości. Było ich 49, wszystkie fest warszawskie baby. Nie bardzo je obchodzi-
ło, czego szukają, wiedziały, że nie pieniędzy ani złota, słyszały, a może czytały Żeromskiego.
Ważne było, że każdej soboty wypłacałam im to, co się im należało, i że pracowałam razem z nimi.
Zaczęłyśmy od szczytu tej góry gruzów, starając się spłaszczyć ją, tworząc rodzaj najwyższej plat-
formy. Strącałyśmy na boki wielkie bryły murów, poskręcane żelazo, odrzucałyśmy cegły, belki i
spalone blachy. Bardzo prędko ujawniły się nam duże, największe przeszkody w tej naprawdę
bardzo ciężkiej pracy. Po pierwsze, kiedy zeszłyśmy do poziomu najwyższego piętra tego domu,
który przecież był jednym wielkim składem papieru - książek i krudów - każde poruszenie łopaty
powodowało fontannę bardzo miałkiego, lotnego, białego popiołu. Ten popiół ze spalonego pa-
pieru oblepiał nam twarze, zaklejał oczy i odbierał głos. Po przyjściu na Zgoda wieczorem nie
mogłam słowa wydobyć z gardła, suchego i odrapanego. Znalazł się na to jednak sposób. Każda z
nas miała jakieś stare pończochy. Moczyłyśmy te pończochy w kubełku z wodą i wilgotne zawią-
zywałyśmy na nosie i ustach jak maskę. Drugą trudnością, a właściwie strachem były niewypały,
wielkie i mniejsze, było ich dużo. Kiedy łopata zadzwoniła o metal, najpierw sprawdzało się, czy
to niewypał, czy tylko rozdarte i poskręcane żelastwo po pocisku. Odgarniałyśmy i odkładały na
boki rękami gruz, odsłaniały ostrożnie tę nową przeszkodę i jeśli to był niewypał, wołałyśmy ro-
botników, którzy pracowali pod nami w piwnicach, majstra i pana Nikodemskiego, który poma-
gał i nam, i na dole, i już oni odnosili z wszelkimi ostrożnościami ten pocisk w dalsze ruiny. Cza-
sem musiałyśmy schodzić czym prędzej z góry, kiedy robotnikom zatrzeszczało coś w stropach
piwnic albo zaczynał im się szparami sypać gruz drobny jak piasek. Nasza praca na górze polega-
ła na kopaniu jakby krateru czy tarasowatego leja. Krąg po kręgu lej pogłębiał się, te kobiety, które
stały niżej, wyrzucały łopatami gruz na taras wyższy, a stamtąd na jeszcze wyższy wyrzucała go
następna grupa stojąca wkoło, aż na górze wywalało się wszystko poza obręb krateru na ze-
wnątrz. Czasem łopata dźwięczała o coś nagle, ale nie było to żelastwo. Papier kredowy w ogniu


306

topił się na porcelanę. Wykopywałyśmy wielkie jakby cegły czy kafle stopionych razem ilustracji
do dwutomowego ozdobnego wydania „Popiołów”. Kolorowe ilustracje Borucińskiego tworzyły
bryłę, na której dość wyraźnie na wierzchu rysował się barwny wdzięczny obrazek.
Czasem także przeszkadzały nam w pracy wycieczki. Kiedy już było ciepło i dnie coraz dłuższe,
przedsiębiorczy ludzie wyprawiali się do Warszawy całą grupą, żeby zobaczyć, jak to naprawdę
wygląda. Z Rembertowa czy Falenicy pchali się w tę trupiarnię Starego Miasta i wzbudzali w nas
takie samo zdumienie, jak my w nich. Cała taka gromada weszła kiedyś na nasze gruzy pomimo
ostrzeżeń o niebezpieczeństwie zawalenia i zaczęła wypytywać, co kopiemy, czy tu leżą jakieś
skarby i co się spodziewamy znaleźć. Zła na nich powiedziałam: „Nic tu nie ma takiego, trochę
pamiątek rodzinnych”. Wywołało to niespodziewany atak wściekłości jakiegoś niewarszawiaka.
„Trochę pamiątek! Co za ludzie, przeklęte warszawskie plemię, najpierw zwalili tu wszystko, całe
miasto w puch obrócili, a teraz sobie kopią pamiątki rodzinne w sto osób!” Jakiś przesadny racjo-
nalista zza Wisły.
Ale na co dzień Stare Miasto było śmiertelnie puste. W moich oczach pejzaż jego zmieniał się,
ostre zwaliska gruzów spłaszczały się i łagodniały w pagóry, tu i tam zieleniało coś, bujały wyso-
kie słoneczniki, ptaki, wrony czy kawki, gnieździły się w dziurach okien i sterczących kominach.
Ich wrzask, nagły, drewniany skrzek, był jedynym głosem. Ktoś widział zdziczałego królika, ktoś
inny widział podobno żmiję. Taka była ta spokojna pustynia, rozległy niemy pejzaż. Ale wiedzie-
liśmy, że w piwnicach wszędzie gniją tysiące trupów. W kamienicy Książąt Mazowieckich woda z
pękniętych rur zalała tłum tak ciasno stłoczonych tam ludzi, że zostali utopieni stojąc. Wszystkie
piwnice były grobami, jak oko daleko sięgnęło - w stronę Brzozowej, Wąskiego Dunaju, Krzywego
Koła, dalej w stronę Podwala, Freta, Długiej czy Bugaju, czy Kanonii.
Czasem, kiedy przychodziliśmy rano do roboty, zastawaliśmy nie nasze wykopy, nowe doły i
rozgrzebane nasze kopanie z poprzedniego dnia. Ktoś nam przeszkadzał w pracy i kopał nocą na
własną rękę. Było to zrozumiałe, ten cały ruch w jednym miejscu, nasze wysiłki i widomy upór w
dostaniu się do zawalonych piwnic musiały podniecić szabrowników do szukania naszych skar-
bów. Nie było innej rady, trzeba było nocować w gruzach. Mama oczywiście stanowczo nie chcia-
ła się zgodzić na mój tam pobyt w nocy. Ale nocować tam mieli pan Nikodemski, majster i co kil-
ka dni Ludwik, brat pani Turczyńskiej. Więc, ponieważ noce były cieple i krótkie, i ja co jakiś czas
miałam tam swój dyżur. Paliło się małe ognisko, spało się na zmianę. Jaki dziwny los - tak nie-
dawno patrzyłam w tym samym miejscu w to wygwieżdżone niebo, w huku i ogniu, i łunach,
pogodzona ze śmiercią albo nie wierząca w nią, szczęśliwa i nieszczęśliwa równocześnie, a teraz
znów tu jestem, mimo wszystko, zagubiona w tysiącznych zmianach. Ciemne postacie przemyka-
ją się pod resztkami ścian, czasem zaskrzypi rozdeptane szkło albo posypie się pod nogą gruz, ale
raczej ta zupełna cisza szumi jednostajnie.
Codziennie czekam, kiedy dokopiemy się do tej kapitalnej ściany z łuczkiem, z wnęką, w której
stoją, jedna na drugiej, cztery skrzynki rękopisów. Po ścianie zejdziemy z kopaniem na sam dół, aż
do podłogi piwnicy. Na podłodze leży czerwony kokosowy chodnik i po nim poznam, że to wła-
śnie ta piwnica, a nie inna. Musi tam być także żelazne mamy łóżko z pościelą, szkatułki ze skar-
bami, sześć ksiąg wycinków prasowych ojca - tam to wszystko powinno być, na czerwonym
chodniku. Tymczasem kopiemy, kopiemy, kopiemy coraz głębiej, coraz niżej, lej wykopany jest
coraz węższy, a ścianki z wnęką nie widać. Już tygodnie to trwa. Przypkowski zamiast pomagać
ma tyfus i leży w szpitalu, mama tam do niego chodzi. Powstało Biuro Odbudowy Stolicy, tak
zwany BOS, mam podobno dostać stamtąd kogoś do pomocy w pracy przy kopaniu, bo niestety


307

mam przerwy, kiedy zabraknie mi pieniędzy i muszę szukać nowych pożyczek. Ale zacne baby
przychodzą nadal.
Wojna się kończy, Rosjanie są w Berlinie, lada dzień Niemcy skapitulują i co będzie? Kto to tę
wojnę wygrał? Chyba ze zmęczenia nie wiem. Mało mamy wiadomości z Zachodu, a specjalnie ja,
siedzę w tej dziurze cały dzień, a wieczorem zmordowana zasypiam przy stole, wypiwszy w do-
datku herbatki z rumem. Chyba nigdy tak dobrze nie sypiałam, jak na tych siedzeniach z krzese-
łek ułożonych na podłodze.
Jest Mieczyś! Spotkał go zaraz po wyjściu ze szpitala Przypkowski i musiał mu powiedzieć, gdzie
jesteśmy. Mieczyś nie może zostać w Warszawie, wraca w góry, mówi, że to konieczne. Ale to
znaczy, że myśmy wszyscy troje wyżyli? Że już nas nikt nie zabije w najbliższym czasie? Ciągle
nie chce mi się jeszcze w to uwierzyć. Po tym krótkim szczęściu z Mieczysiem, po jego wyjeździe
wracam znów na Rynek, ale baby przychodzą z przerwami albo nie wszystkie.
Czeka na mnie spotkanie z panią Padlewską. Zastałam od niej strzępek listu na Zgoda, ma
przyjść, przyjechała do Warszawy. Przychodzi tego samego dnia, chce zaraz iść na grób Romana,
chce go ekshumować i wieźć do Wilanowa na cmentarz, tam gdzie jest pochowany jej mąż. Udaje
mi się przekonać ją, że najpierw trzeba wszystko przygotować, załatwić z PCK, wydziałem sani-
tarnym, znaleźć jakiś transport, że muszę mieć chociaż jeden dzień na to. W PCK z tymi od eks-
humacji udaje mi się prędko, obiecują przyjść na miejsce i to zezwolenie wystawić. Znajduję także
chłopa z wozem, ma przyjechać na Podwale i tam czekać na mnie. Ranek zimny, deszcz drobny
siąpi, kiedy idziemy z nią na to miejsce pod murami staromiejskimi. Prowadzę ją, taką małą, słabą,
i serce we mnie staje z żalu nad nią i ze strachu, że mogę nie znaleźć wcale tego grobu, że tam się
przecież ściana potem zawaliła, widziałam to, kiedy szłam tamtędy. Spotykamy grupę inspekto-
rów sanitarnych, ustalam mniej więcej miejsce. Na szczęście warstwa gruzu nie jest gruba, razem
odrzucamy cegły, ci ludzie poczciwie pomagają. Znajdujemy krzyż i odkopujemy grób, odbijamy
trumnę. Ja mam potwierdzić, że to on. Rozbijam butelkę z dokumentami włożoną w
głowy trumny, wręczam je tym ludziom. Pani Padlewska słania się, nieszczęsna, klęka na gru-
zach. Inspektorzy sanitarni wypisują nam zezwolenie na ekshumację i wywiezienie trumny. Teraz
muszę zostawić ją tu samą, bo oni idą zaraz w swoich dalszych strasznych sprawach, a ja mam
sprowadzić tu chłopów do transportu. Sadzam panią Padlewską na wpół omdlałą w
jakimś załomie muru, trochę dalej od otwartego grobu, błagam, żeby się nie ruszała, obiecuję za-
raz być z powrotem. Biegnę prawie na Podwale, rozglądam się, czekam, chłopów nie ma. Po pro-
stu nie dotrzymali słowa, nie przyjechali. Wracam do rozkopanego grobu, do tej nieszczęsnej,
bezwładnie siedzącej we wnęce muru. Ogarnia mnie rozpacz, co robić z nim, z nią, jak to zrobić,
żeby ta okropna sprawa się skończyła. Mówię jej, że idę szukać kogoś do pomocy, że na pewno
sprowadzę wóz, ale wcale nie jestem tego taka pewna. Przez Nowomiejską przedostaję się na Ry-
nek i tam opuszcza mnie nagle cała siła, zaradność, wola zrobienia czegoś sensownego. Siadam na
środku tej kwadratowej pustyni na kupce cegieł, kładę głowę na kolanach i z głębi bezradności,
słabości i bezsilności płaczę głośno. Deszcz pada, myśl o jego grobie, o niej w pustce siedzącej, w
takiej olbrzymiej pustce - to wydziera ze mnie płacz nie do opanowania.
Siedzę z oczami wbitymi w rozbity, mokry gruz pod nogami i nagle tuż przede mną widzę na
ziemi zbłoconą i mokrą fotografę ojca. To pozostałość po stosie krudów wyniesionych pierwszego
wieczoru po wybuchu Powstania, resztka nie zapalonego ognia - znaku dla przyjęcia zrzutów.
Całą zimę leżała tu, czekając na mnie, żeby dać pomoc, podnieść mnie i pocieszyć. To fotografia z
„Międzymorza”, z nie zeszytych egzemplarzy, było ich dużo w składach drukarni. Wycieram ją z


308

błota, ze śladów jakichś butów - powstańców czy Niemców - i idę na plac Zamkowy i Zjazd przez
Świętojańską, tak wysoko po gruzach Katedry jak na górskich ścieżkach. Na Zjeździe z dołu jadą
czasem wozy. Łapię wreszcie wielką platformę, cud zupełny - zgadzają się pojechać ze mną na
Podwale, zabrać trumnę i zawieźć nas do Wilanowa.
Pani Padlewska zostaje tam u księdza, trumnę wstawiają do kościoła - Boże, co za szczęście, że ta
odpowiedzialność jest ze mnie zdjęta. Na odwrocie fotografii ojca zapisuję sobie, jak to było, kiedy
i gdzie ją znalazłam. Na drugi czy trzeci dzień byłam na drugim pogrzebie Romana. Jak ta kobieta
odarta z rodziny będzie dalej żyła? Kiedy tam siedziała w tej wnęce w murze, podniosła na mnie
oczy z odpłakanymi powiekami, wymyte przez łzy do szczętu, podobne mimo wszystko do oczu
Romana, i zapytała mnie: „Pani, czy on musiał umrzeć?” Która odpowiedź mogłaby być dla niej
mniej okrutna? Musiał - nie musiał? Powiedziałam: „Musiał”.
Dalej zbierałam pieniądze, płaciłam za pracę i kopałam. Krater pogłębiał się, ciężko było wydra-
pywać się z niego, z jednego kręgu na drugi, jak z piekła. Raz kiedyś idąc przez plac Zamkowy
przysiadłam na chwilę, żeby wysypać piach czy żwir z butów. Przede mną leżał na plecach król
Zygmunt, trochę wyszczerbiony. Patrzyłam na niego, na jego niecodzienną sytuację i zobaczyłam
nagle, że moja także jest dość niecodzienna. Siedziałam na zwalonym złomie kamiennym, który
był kapitelem kolumny, podstawą pod stopy posągu. Gdyby mi kiedyś przed wojną jakaś wróżka
pokazała tę kolumnę i powiedziała: „Przepowiadam pani, że przyjdzie taki dzień, kiedy usiądzie
pani na tym tam kapitelu, żeby sobie odpocząć” - no to co bym o tej wróżce pomyślała? Dziwnie
bywa.
Pojechałyśmy raz z mamą do Konstancina w letni prawie, ciepły dzień i nie zachodząc do domu,
bo nie było tam gdzie się zatrzymać, poszłyśmy do willi „Julia”, do pani pastorowej Machleido-
wej. Część jej rodziny już wróciła z powstańczego rozbicia. Siedzieliśmy razem w miłym ślicznie
otwartym na ogród pokoju, kiedy nagle ktoś wbiegł i cisnął nam wiadomość - wojna skończona,
Niemcy podpisały bezwarunkową kapitulację.
Wojna skończona. Wojna skończona.
Trzeba teraz te dwa słowa przykładać do siebie, do dalszego życia, do świata. Znów patrząc na
drzewa kwitnące, na prześliczny obłok czy na chwiejącą się na wietrze trawkę myślę - tak samo by
było wszystko, ale beze mnie, trawka by się chwiała, a ja leżałabym w kanale pod Krakowskim
Przedmieściem koło włazu i ludzie by przechodząc nosy chustkami zatykali. Takie skoki od pew-
ności śmierci do pewności życia są bardzo szerokie i męczące, a w dodatku na nic się to myślenie
nie zda. Trzeba kopać aż do czerwonego chodnika, to jest najważniejsze.
Mija drugi miesiąc kopania. Trochę mi pomagają rozmaici znajomi, ale najlepsza jest praca z ba-
bami. Dręczy mnie sprawa oddawania długów, które zaciągam, nawet u nie bardzo dobrze zna-
nych osób. Jak będzie się to oddawało? Zakończenie wojny niczego w naszym życiu specjalnie nie
zmieniło. Kopanie, spanie u pani Turczyńskiej, od rana znów kopanie. Głos mam przez ten kurz
jak z rozeschniętej beczki.
Robi się coraz cieplej, do Konstancina zaczęły chodzić ciężarówki z ławkami pod plandeką. Jeżdżą
przez Mirków, bo most na Jeziorce przy szmaciarni zerwany. Droga przez Mirków wysypana jest
miałem węglowym, więc wysiada się spod tej budy usmolonym na czarno. Ale oddech, pierwszy
oddech w Konstancicie jest samą rozkoszą, czystością, zapachem. Jak tylko można, jedziemy tam
na kilka godzin.


309

Jestem już pełna niepokoju, czemu jeszcze nie trafiamy na ściankę z wnęką, kiedy pewnego dnia
spod popiołu i gruzu ukazuje się nam pod łopatami skrawek czerwieni, pasemko kokosowego
chodnika. Jesteśmy tam, gdzie trzeba, w mamy piwnicy. Jest to fragment podłogi, mały i głęboki
jak dno studni, do którego zsypują się bezustannie, obsuwają i zwalają ściany wydrążonego przez
nas leja. Najcięższy teraz przyszedł moment odgarnięcia całego zarysu podłogi, utrzymania tych
małych lawin szalunkami z desek przesuwanych coraz szerzej, w tym już pomagają nam robotni-
cy. Jest także nowa trudność. Wpadły tu rozbite przez bomby maszyny drukarskie i wielkie kłody
i bale drewniane ze składów „Ładu”, czyli to, co było na parterze domu, nad piwnicą. Pod zmiaż-
dżoną maszyną drukarską widzę rozrzucone papiery i poznaję je, to korespondencja, listy do ojca,
ten tobół, który wrzuciłam tu któregoś dnia Powstania. Woda ani ogień tu nie dotarły, ale listy i
koszulki od nich trzeba bardzo delikatnie wyjmować jedną kartę po drugiej, zsypywać z nich
ostrożnie gruz, odkładać je i następne wyciągać spod żelastwa, wygrzebując pod nimi dołek, żeby
nie rozedrzeć. Wiele dni spędzamy na tej trudnej robocie. Ktoś przysyła nam kilku młodych ludzi
do pomocy, ale kiedy widzę, jak z przyjemnością biorą sobie na pamiątkę ten czy inny list Curie-
Skłodowskiej czy Sienkiewicza, dziękuję im pospiesznie za udział i żegnam się z nimi. Teraz już
pan Nikodemski całe noce spędza z robotnikami przy naszych gruzach. Niektóre listy zwinięte są
w twarde piguły, białe piłki z drobno posiekanych płatków. Tam wpadł, kiedy niosłam na plecach
tobół, wirujący odłamek pocisku i skręcił papier w twardą kulę. Każdą partię odkopanych listów
niosę co wieczór na Zgoda. Potem będzie się je rozpoznawało i odnajdywało przynależną im ko-
szulkę. Niektóre partie listów leżą ładnie poukładane, tak jak wypadły ze swojej szufladki do ka-
py z łóżka Halinki.
Odsłania nam się pewnego dnia zmiażdżone łóżko mamy, a na nim skarb - poduszka i cienki
wełniany koc. Zaraz potem znajduję swoją kasetę malarską. Farby powyłaziły ze zgniecionych
tub, sama kaseta i składana paleta połamane, ale ukochana giętka, miękka szpachla, przedłużenie
ręki w malowaniu, jest nietknięta, lśniąca niebieską stalą. Kupione to było kiedyś u Lefranca w
Paryżu. Przez chwilę przerażona widzę jakieś płaskie ciała rozkrzyżowane pod zwałami drewna.
Ale to nasze futra, mamy pelisa na fokach, moje barany i delikatne futerko z łapek reniferów, moje
pierwsze dorosłe futro. To jest skarb, przyszła zima zapewniona, ale wszystkie są tak zesztywniałe
od gorąca pożaru, że przyniósłszy do domu stawiam je przed mamą na podłodze jak małe namio-
ty.
Rodzina Turczyńskich wie, co trzeba na to radzić, co robić, żeby przesuszona skóra nie połamała
się jak tektura. Przez tygodnie futra wiszą na oberwanym balkonie, a co jakiś czas ktoś pryska na
nie wodą, tak jak się spryskuje bieliznę do prasowania. Co dzień nowe wykopaliska. Klatka Pupi-
nettiego ze zmumifikowanym płaskim ptaszkiem w środku, sprasowana, położona na arkuszu
papieru wygląda jak rysunek. Srebrna śliczna cukiernica babci.
Ale ciągle nie ma tego, czego szukam. Ani rękopisów, ani ksiąg wycinków, ani skrzynek z pa-
miątkami, skarbami, fotografiami. Robotnicy nasi pracujący w piwnicach od Świętojańskiej mó-
wią, że znaleźli tam dziury szabrownicze, nowsze od tych przebijanych podczas Powstania. Ktoś
się tam jednak dostał przed nami, może do piwnicy sąsiedniej. Ze ściany kapitalnej, w której był
łuczek ze skrzynkami rękopisów, pozostał jedynie ślad fundamentu. Z każdym dniem widzę wy-
raźniej, że rękopisów nie wykopię. Co się z nimi mogło stać - nie wiem. Ciągle nie ma żadnego
śladu pożaru na tej głębokości. Pod zwałem ciężkich ładowskich belek, które spadając utworzyły
jakby dach, stoi nietknięty kosz naszej starej porcelany. Każda sztuka zawinięta starannie w naj-
rozmaitsze najstarsze części naszej garderoby - podarte majtki, jakieś kaftaniki nocne czy koszule,
takie rzeczy przeznaczone kiedyś na szmatki, a teraz prawdziwe skarby. Mniejsza radość z tych


310

Meissen, Marcolini, starych Berlinów, Furstenbergów czy Baranówki - takie trochę podarte majtki
albo ciepły z cieniutkiej wełny powycierany trochę kaftanik, to dopiero bogactwo i dobytek nieza-
stąpiony. Noszę to po kolei w koszyku, cieszymy się, owszem, znajomymi ślicznymi kształtami,
elegancją i wdziękiem dzbanuszków, filiżanek, talerzy czy pater, ale co mamy z tymi ślicznościa-
mi robić, gdzie je stawiać, kiedy z nich korzystać. Zawsze wszystkich tych rzeczy używałyśmy
codziennie, nie zamykając ich w witrynkach do oglądania. Starałyśmy się obchodzić z nimi
ostrożnie, nasze gosposie mało na ogół tłukły, więc dużo przyjemniej było pić samej albo podawać
gościom w takiej wdzięcznej urodzie niż oglądać ją tylko z daleka za szybą. Ale teraz? Kiedy bę-
dziemy miały jakiś dom, zresztą to tylko dziwny przypadek, że te porcelany się uratowały i nie
tyle radość z nich, co kłopot. Żyję teraz tak, jak po Powstaniu myślałam. Żadnego posiadania. Bu-
ty, coś na grzbiecie i żadnych mebelków i przedmiocików do ścierania kurzów.
Coraz wyraźniej widzę, że to kopanie, ten cały wysiłek nic nie da. Rękopisy przepadły. Przycho-
dzi wreszcie taka sobota, kiedy trzeba wypłacić babom, rozliczyć się z robotnikami i pożegnać z
nimi, nie do następnego poniedziałku, ale w ogóle. Oni mnie nawet żałują, bo się w to szukanie
wciągnęli. Cały prostokąt wąski i długi tej piwnicy odsłonięty i zamieciony, ścian właściwie nie
ma, tylko zbocza naszego leja stromo idące do nieba. W niedzielę rano nie mogę usiedzieć w do-
mu, idę znów sama na Stare Miasto, schodzę na dno piwnicy, siedzę na paru cegłach i pozwalam
sobie popłakać trochę nad sobą. Wydawało mi się, że tak dobrze te rękopisy zostały umieszczone,
tyle pracy dla ich wydobycia, tyle pieniędzy dobrzy ludzie mi dawali, a teraz trzeba wszystko
zostawić, nic się nie udało. Siedzę tak i z żalu i bezradności mówię to, co zawsze się mówi w ta-
kich wypadkach:
Święty Antoni Padewski, Orędowniku niebieski, Niech się stanie wola Twoja, Niech się znajdzie
zguba moja.

Wstaję, chodzę, jeszcze dłubię w ścianach leja, w warstwach gruzu i popiołu, wkładam ręce w
lekki pył i piasek wypełniający rogi piwnicy, zsypujący się tam bezustannie wąskimi strużkami.
Palcami nagle dotykam czegoś, macam i nie chcę uwierzyć. To są grzbiety kajetów, równo usta-
wione w odartej z wieka skrzynce. Szare i zasypane, ale nie tknięte ogniem ani wilgocią. Wście-
kłym podmuchem wybuchu, który rozwalił ściankę z wnęką, ciśnięte zostały w sam kąt, we-
pchnięte tam i potrzaskane z wierzchu, ale są, są przed moimi oczami - niestety dwie tylko. Pozo-
stałych nie ma, chociaż rozgrzebuję cztery rogi, aż mi się wali na głowę z góry. Są tu „Popioły”,
sklejone ceratowymi okładkami od gorąca pożaru, ale papier nietknięty, zdrowy i elastyczny,
atrament nie wyblakły, nic nie zawilgocone. Jest „Duma o hetmanie”, „Wiatr od morza” - nie mo-
gę teraz tego przeglądać, muszę zorganizować jakiś wózek do przewiezienia ich na Zgoda. Za-
krywam je z powrotem, zastawiam cegłami, biegnę do mamy, naprawdę czuję, że mam skrzydła,
które mnie niosą, szczęśliwą, z tą cudowną nowiną. Jak to się stało właściwie, że te dwie skrzynki
poleciały w tę stronę, a tamte widać musiało przenieść na drugą stronę, do piwnicy obok. Ale tam
leży już olbrzymia masa gruzu, której nikt nie ruszy. Cały dom sąsiedni i część naszego. Jednak
kiedyś ktoś przecież zacznie odwalać, wywozić, i wtedy i tamte się znajdą. Mama co prawda mó-
wi, że trzeba pięćdziesięciu lat na wywiezienie gruzów ze Starego Miasta, ale ona zawsze mówi
bardziej pesymistycznie niż myśli, pewnie żeby nie zapeszyć. Szłyśmy niedawno, a raczej brnęły-
śmy Marszałkowską, kiedy spojrzawszy przypadkiem w bok w zwaloną Nowogrodzką zobaczy-
łam ze zdumieniem, że krzywo stercząca nad ulicą latarnia świeci się, po prostu świeci się! Na mój
wybuch radości i zachwytu mama powiedziała: „No tak, ten trup rzeczywiście mrugnął”. Ale
miała, tak jak i ja, łzy w oczach.


311

Na drugi dzień, w poniedziałek, popchaliśmy pod gruzy Świętojańskiej mały wózek na dwu kół-
kach z dyszelkiem. Na ten wózek przenieśliśmy po kolei jedną i drugą skrzynkę, na to położyli-
śmy zwinięty kokosowy chodnik, jakąś jeszcze odkopaną poduszkę, mamy szal wełniany, kosz z
resztkami gałganów i porcelany. Ruszyliśmy z placu Zamkowego, ciągnąc i pchając ten wózek z
panem Ludwikiem, bratem pani Turczyńskiej. Gdzieś na wysokości Dziekanki zatrzymuje nas
nagle uzbrojony po zęby patrol wojskowy. Pytają ponuro, co i skąd wieziemy. Na naszą odpo-
wiedź, że ze Starego Miasta wieziemy trochę rzeczy z własnych gruzów wykopanych, śmieją się
szyderczo. Nazywają nas szabrownikami, złodziejami opuszczonego mienia, hienami, każą oka-
zać dokumenty i to, co ukradliśmy. Z przerażeniem myślę, że zaczną grzebać w wózku, zobaczą
rękopisy i już nas nie puszczą, zresztą i tak grożą aresztowaniem. Wyjmuję mój papier wystawio-
ny w Milanówku, wszystko w nim jest fałszywe poza fotografą i nazwiskiem. Patrzę z nieśmiałą
nadzieją w oczy groźnej władzy, może to nazwisko...? ale nic, żadnego wrażenia. Nagle jakby
promień słońca padł na niego, rozjaśnia się cały i radośnie woła: „Wyście z Siedlec? Coś takiego!
Ja także z Siedlec! Z jakiej ulicy?” Nigdy w tych Siedlcach nie byłam, ale przytomnie myślę, że
musi tam być na pewno ulica Warszawska, więc też mówię, że z Warszawskiej.
Zdumienie coraz większe, on także z Warszawskiej. A spod którego ja numeru? Wplątuję się z
nim w siedleckie rozmowy, przypominam sobie mamy wspomnienia ze słynnej Sekuły, w
„Przedwiośniu” pani Barykowa także o stawie na Sekule i o rzece Muchawcu pamiętała, a ja za
nią, i tak stoimy z tym siedleckim żołnierzem, wózek w środku całego oddziału zupełnie zapo-
mniany. W końcu serdecznie się żegnamy, puszczają nas wolno. Siedlczanka przecież nie mogła
być hieną.
Przed samym zakończeniem kopania na Rynku miałam ciekawą propozycję. Zjawił się tam pew-
nego ranka młody panek, chciał ze mną mówić i opowiedział, że przed Powstaniem mieszkał w
kamienicy na rogu Rynku, Zapiecka i Świętojańskiej, tam gdzie apteka. Był zamożny i miał ulo-
kowane pieniądze w dywanach i w dolarach. Te swoje dobra zabezpieczył w słojach i metalowych
rurach zalanych pakiem i zakopał w swojej piwnicy pod węglem. Teraz mieszka i rozkręca już
interesa w Częstochowie, przyjechał zobaczyć swoje gruzy i bardzo mu się podoba nasz fachowy
sposób prowadzenia prac. Proponuje mi taki układ: ja ze swoimi babami, majstrem i robotnikami
przechodzę po zakończeniu naszych prac do jego piwnic i odkopuję mu jego skarb. Pokazał mi
dokładny spis i opis wszystkiego, co tam schował, i plany piwnic i miejsca. Po wydobyciu tych
rzeczy wszystko dzielimy po połowie. Same dolary wystarczyłyby mi na spłacenie długów i tro-
chę dobrego dalszego życia. Było to tak tentujące, że poszłam z majstrem i panem Nikodemskim
do tamtych piwnic. Dotarliśmy nawet do właściwej, ale stropy były wybrzuszone i pod ciężarem
masy gruzu leżącego na nich spękania bez przerwy przepuszczały strużki miału, coś bez ustanku
przesuwało się i trzeszczało w górze. Pomyślałam, że nie oddam życia za dolary, a nawet za dy-
wany. Majster również chciał wyjść stamtąd jak najprędzej, stemplowanie według niego nic by nie
dało. Tak mi bogactwo przeszło koło nosa. Ale jestem zmęczona, gruzy, łopaty, zapadające się
mury śnią mi się po nocach, a głos wychodzi ze mnie jak przykre krakanie.
Jedziemy obie do Konstancina, do „Julii”. Spokój, zieloność, godziny na trzcinowych fotelach w
ogrodzie. Ale w końcu co dalej? Ludzie z naszego domu bardzo wolno, ale jednak wyprowadzają
się. Helenka Sochowa chce, żebyśmy zamieszkały u nas, jak się jaki pokój zwolni, a ona nam bę-
dzie gotowała. To dobrzy ludzie, prawdziwi przyjaciele. Helenka gotowała nam już, kiedy przyje-
chaliśmy tu z Bronkiem w podróż poślubną na początku wojny. Miała zwyczaj zapowiadać przy-
gotowywanie każdego dania zaopatrując je słówkiem „cuś ala”: „Zrobię na jutro cuś ala kotlet


312

schabowy, cuś ala krupnik, cuś ala kapustę”. Z początku myśleliśmy, że te dania będą z czegoś
innego zrobione, ale okazało się, że był to po prostu ozdobnik.
Kiedy tak siedziałyśmy w miłym zawieszeniu w Konstancinie, nie bardzo wiedząc, co z nami ma
być dalej, przyszedł pewnego dnia na nasz tutejszy adres list z Sopotu od Zdzisława Grabskiego.
Oni już tam mieszkali, Zdzisław pojechał zaraz po końcu wojny organizować Politechnikę, badać
teren i możliwości zagospodarowania tych pustych miejscowości. Zdzisław i Halina pisali, żeby-
śmy koniecznie przyjechały do Sopotu, że możemy tam zamieszkać, domy stoją puste, trzeba je
zasiedlać, żeby nie niszczały, że lato w pełni, możemy odpocząć w dobrych warunkach, a co dalej,
to się okaże. W końcu nic nas już nie trzymało w Warszawie, w Konstancinie nie mogłyśmy
wiecznie siedzieć u pani Krystyny, a w domu ciągle jeszcze miejsca dosyć nie było.
Niewiele myśląc wsiadłyśmy, zdobywszy odpowiednie dokumenty na drogę, do ciężarówki
przykrytej plandeką i pojechałyśmy. To, że będę znów nad morzem, wydawało mi się cudem.
Przez te wszystkie lata wojny tęskniłam bardzo do morza, dusza we mnie wysychała, zapłakiwa-
łam się po nocach nad losem ukochanej Gdyni przemianowanej na Gotenhafen. Teraz ten wyjazd
był jakby nagrodą, prezentem, zadośćuczynieniem. Może w końcu Smętek jednak odejdzie stam-
tąd naprawdę, bo ta dedykacja przez wszystkie lata bolała mnie jak zadra.
Jechałyśmy strasznie długo, od świtu do wieczora. Wreszcie ciężarówka zatrzymała się naprzeciw
apteki na głównej ulicy Sopotu schodzącej prosto do mola. Na postoju czekali na nas Grabscy i
Funia aptekarka ze Starego Miasta z mężem. Oni także już tu osiedli i prowadzili aptekę. Był nie-
bieski, letni wieczór. Poszliśmy wszyscy trochę w górę i w lewo za czerwonym ceglanym kościo-
łem, cienistą ulicą. Potem znów w lewo w miłą, wysadzoną lipami uliczkę - Charlottenstrasse.
Przed jakąś ładną żelazną bramką zatrzymaliśmy się wszyscy i Zdzisław Grabski powiedział: „To
jest właśnie wasz dom”.
Od bramki zaczęły się sprawy z zupełnie innej niż dotychczas sztuki. Weszliśmy wszyscy razem
do ciemnego wewnętrznego hallu, z którego były drzwi do wielkiego stołowego. W dębową boa-
zerię wbudowane były kredensy i bufety, a w nich szkło, porcelana i sztućce. Obok był niewielki
salonik, a naprzeciwko kuchnia, cała w białych kafelkach. Wszystko w niej funkcjonowało dosko-
nale - kuchnia gazowa, lodówka, w kredensach i komodach ścierki, ręczniki, talerze, szkło i
wszelkie naczynia. Kręte dębowe schody z ładną balustradą, z chodnikiem pięknie przybitym
mosiężnymi prętami szły na górę do pokoi sypialnych, trzech, i do łazienki, trochę tylko prze-
strzelonej w okolicy gazowego pieca. Kiedy zobaczyłyśmy sypialnię z olbrzymim podwójnym
letto matrimoniale, całą z różanego drzewa, szafę trzydrzwiową z lustrami, toalety, fotele, dywa-
ny, poduszki, piernaty i puchowe kołdry - nie wytrzymałyśmy i zaczęłyśmy się śmiać, śmiać zu-
pełnie szalonym fou-rire’em, bo to było jak z najbardziej nieprawodopodobnego snu. Przenieść
nas z ruin na Zgoda, ze spania byle gdzie, z jedzenia byle gdzie, z tego całego życia ostatnich mie-
sięcy, które naprawdę było po prostu nędzą, z zupełnego braku jakiejkolwiek wygody, kiedy wy-
zbyłyśmy się najprymitywniejszych potrzeb, przyjmując to zresztą jako rzecz naturalną i ko-
nieczną i nie cierpiąc nad tym ponad miarę - i postawić nas w tym całym obcym luksusie, i jeszcze
w dodatku powiedzieć nam, że to nasze - to już było po prostu prześmieszne. Byłyśmy przy tym
szalenie zmęczone, naprawdę wydawało się, że obudzimy się zaraz na twardych, rozsuwających
się siedzeniach z krzesełek na podłodze u pani Turczyńskiej.
Zostałyśmy w tym domu same, ale niezupełnie. Była tam w pokoju służbowym za kuchnią służą-
ca, Emy šber, przynależna do tego domu. Bała się strasznie. Mówiła po polsku, źle, ale mówiła, bo
była Niemką z kolonii osiadłych pod Bydgoszczą. Kładąc się spać w tych puchach po kąpieli, już
pół przez sen, obiecywałam sobie bić tę Emy šber po pysku codziennie, za wszystko, za te sześć


313

lat. Rano, każda w swoim pokoju, zobaczyłyśmy na ścianach rozmaitych wielkości portrety mar-
szałka Ludendorffa. Musiał to być ktoś bardzo bliski rodzinie państwa Schlichtów, dawnych wła-
ścicieli tego domu. Jego dzieła i dzieła jego żony Frau Doktor Mathilde Ludendorff zapełniały
półki biblioteczne. U mamy na stole stał ogromny świecznik z brązu, cały z elementów SS i swa-
styk, z wygrawerowanym napisem ku czci Obersturmfhrera Schlichta.
Mama podejrzanie łatwo zaczęła się przywiązywać do tego domu. Wymawiałam jej te dwie żony
dziadka Wrotnowskiego, przywiezione przez niego kolejno z Lintzu. Pierwsze co zrobiłyśmy, po
pozbyciu się śladów Ludendorffa i wyrzuceniu z pokoju Emy šber fotografii jej brata esesmana -
to zgłosiłyśmy się do Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego z prośbą o wycenienie domu i rucho-
mości w nim zawartych, bo nie byłoby inaczej możliwe siedzenie tu, chciałyśmy za wszystko za-
płacić. Nie szło to prędko, przychodziły komisje wyceniaczy, a my zastanawiałyśmy się, czym
zapłacimy, jak przyjdzie co do czego. Ale dostałyśmy list od Osterwy z Krakowa, że wystawia
„Przepióreczkę”, więc była jakaś nadzieja. Emy šber chodziła koło nas pełna strachu i dbałości.
Strach jej był zresztą coraz mniejszy, nie biłam jej jakoś, złapałam się raz ze zgrozą na tym, jak wo-
łałam do niej do kuchni, przechylona przez balustradę: „Pani Emy, może pani przyniesie mi na
górę filiżankę herbaty. Zresztą nie, zaraz po nią sama zejdę”. Toteż Emy pokochała mnie i opo-
wiadała mi swoje wojenne przygody. Z ostatnich czasów oczywiście. Kiedy Armia Czerwona mia-
ła zająć Sopot i wszyscy Niemcy już uciekli, Emy została i przeniosła się do swojej przyjaciółki,
która też była gdzieś pokojową i mieszkała ze swoją babcią staruszką. Babcia staruszka, aby
uchronić obie dziewczyny przed wkraczającymi i przeszukującymi domy żołnierzami radziecki-
mi, wesłała obie w łóżko, na sam spód, między kołdry i pierzyny, a sama ułożyła się na wierzchu.
Ale kiedy żołnierze zgwałcili babcię, pierzyny spadły i ukazały się dolne warstwy pościeli i
dziewczyny. Emy šber mówiła mi dalej ze szczęśliwym uśmiechem: „I patrz pani, jak mi się uda-
ło. Sześciu miałam i ani choroby wenerycznej nie dostałam, ani w ciążę nie zaszłam”. Babcia sta-
ruszka tylko nie wytrzymała.
Wielkim wstrząsem był dla nas pierwszy raz widok Gdańska, tak doszczętnie, tak metodycznie
zmasakrowanego, ulica po ulicy, gmach po gmachu. Ratusz, kościół Panny Marii odarty z dachu,
nagi i jasny wewnątrz. Znajome śliczne zaułki, wszystko świadomie zniszczone, martwe, zabite.
Jakież to straszne straty. Na szczęście Oliwa ocalała, jej przepiękna katedra, wąskie jak gęsty las
boczne nawy. I park, cudowne drzewa. Dobrze, że drzewom darowano. Drzewa w Sopocie także
piękne, buki mają pnie jak z niebieskiej lekko błyszczącej skóry, gładkiej dla oka i dla dłoni. W
domu mieszka nam się dobrze i niesłychanie wygodnie. Emy gotuje doskonale. Sopot nie jest
zniszczony, ludzi coraz więcej.
„Grand Hotel” zajęty przez wojsko. Ciekawy widok oglądałam wczoraj. Plaża przed hotelem była
pusta. Za to w morzu to tu, to tam, w pewnej odległości od brzegu stały ciężkie klubowe fotele, a
na nich, z nogawkami wysoko zawiniętymi, siedzieli nieruchomo żołnierze radzieccy i moczyli
nogi. Molo było otwarte i mama chodziła codziennie na boczną ostrogę, siadała na głębokich
drewnianych ławach i nieruchomo słuchała szumu morza, cichego chlupotu wody o słupy, pa-
trzyła przez szpary w deskach na prześwietloną słońcem wodę, pozbywała się powoli spięcia
wewnętrznego, w którym żyła przez tak długi czas. W Gdyni spotkałyśmy państwa Zielińskich,
byli tu, bo on dla hut na Śląsku załatwiał ekspediowanie złomu i wraków pozostałych po wojnie.
W pierwszym rzędzie z pancernika „Gneisenau”, którego olbrzymie cielsko zamykało wejście do
portu Gdyni. Zwiedzałyśmy ten wrak i oglądałyśmy metody cięcia gigantycznych płyt stalowych,
które rozstępowały się pod płomieniem jak miękkie masło. Patrzyłam na miasto i port, na wzgó-
rza za nimi. Ciągle nie mogę się nadziwić, że taki miękki, goły, różowy robak, słaby człowiek, mo-


314

że przeżyć to wszystko, co zrobione było, żeby go zabić. Na Wzgórzu Witomińskim nie górują już,
nie królują dwa buki, Sambor i Mestwin, widoczne zewsząd, o których jest ta prześliczna nowela.
Niemcy wycięli je. Nie ma także domku Plichty na Skwerze Kościuszki, gdzie mieszkaliśmy i
gdzie była tablica. Chodzimy po Gdyni i badamy ją, jak lekarz pacjenta. Czy tu wszystko w po-
rządku, czy tam wszystko na miejscu, czy nie ma jakiejś rany, jakiejś wyrwy w dawnym kształcie
miasta i portu. Ale na szczęście strat nie ma zbyt wiele. Jakieś tylko gdzieniegdzie bunkry, jeszcze
napisy, ale już życie zaczyna się wpychać w każdą wolną szczelinę, otwierają się sklepy, wielkie
targowiska, ludzie wracają do swoich mieszkań, port zaczyna działać powoli, pomimo pogniecio-
nych żurawi i dźwigów, wyszczerbionych nadbrzeży. Nasza ulica nie nazywa się już Charlotten-
strasse, tylko Wojska Polskiego. Wojska Polskiego 15 - bardzo ładny adres. Lato, a właściwie jego
koniec bardzo upalny. Sypią się już trochę liście z lip wzdłuż ulicy, więc któregoś dnia wzięłam
miotłę, zawiązałam głowę chustką i poszłam zamiatać chodnik przed domem. I zamyśliłam się na
tej miotle znów nad nie istniejącą zwariowaną wróżką, która by miała obłąkane widzenia mojej
przyszłości. Tym razem gdyby mi rok temu powiedziała, podczas Powstania, że widzi mnie za-
miatającą ulice w obcym mieście, na Charlottenstrasse - no to pewnie najpierw ucieszyłabym się,
że w ogóle widzi mnie żywą, ale potem jaki smutek: więc jestem w niewoli, pracuję u Niemców
zagnana do tej ciężkiej, fizycznej, poniżającej, niewolniczej harówki. A tu wróżka znów miałaby
rację, tylko trochę inaczej.
Najczęściej, jak tylko mam chwilę czasu, idę na molo, siadam i patrzę sobie, patrzę i możliwe, że
się trochę dziękczynnie modlę do tego, kto zdecydował, że mam to morze jeszcze zobaczyć. Kiedy
raz tak sobie siedziałam, nadeszła i usiadła obok mnie sympatyczna paniusia. Zaczęłyśmy roz-
mawiać. Ona przyjechała tu gdzieś z głębi lądu, pierwszy raz widzi morze. Bardzo mnie to zajęło.
Kiedy już sporo mi o sobie opowiedziała, zapytałam ją, jakie ten widok zrobił na niej wrażenie,
ciekawa byłam, jak to jest, jak się po raz pierwszy, w dorosłym wieku, zobaczy morze. „Myślałam,
że to jest większe” - powiedziała.
Przyszła do nas dziwna depesza od Osterwy z Krakowa. Było tam napisane: „Nic się nie martwcie
tym, co pisze to kocie prosię”. Myślałyśmy, że to pewnie jakaś omyłka na poczcie, ale nie. Chodzi-
ło o recenzję Jana Kotta z krakowskiej premiery „Przepióreczki”. Recenzja była podobno bardzo
zła. Nie podobała się Kottowi prywatna dobra księżniczka i za mało demokratyczni profesorowie,
i cała ta indywidualna dobroczynność. Ale mimo to ludzie ciągnęli na sztukę tłumami, a kochany,
najmilszy Osterwa, już nie bardzo zdrowy, zagrał jeszcze raz zachwycająco Przełęckiego.
Przemianowano nam ulicę na Żeromskiego, bardzo ładnie.
Znów jestem niespokojna o Mieczysia, nie pisze, nie odnajduje nas, jak zawsze nie ma jak go szu-
kać, żadnego adresu. Warszawa nie ma teraz adresów, las także nie ma. Wrzucono nam przez płot
kilka ulotek, jedna o Powstaniu, druga i następne zwięźle i jasno opisujące obecną polityczną sy-
tuację Polski, perspektywy i wskazania - mądre słowa napełniające w naszej zagmatwanej rze-
czywistości otuchą, że są między nami jeszcze umysły, uczciwe serca i działające ręce. Robi się
zimno, palimy w kotłowni w piwnicy stosami pism „Der Strmer” i „V”lkischer Beobachter”,
resztkami skrzyń i suchymi gałęziami z ogrodu. Ja się nie mogę przyzwyczaić do tego domu, ale
nie z powodu delikatnych myśli o wygnanych prawowitych właścicielach, chociaż ich obecność
włazi w oczy dość często. Na szczęście zabrali czy zniszczyli przed odejściem pamiątki rodzinne,
nie ma fotografii, listów, dokumentów. Ale biblioteka pełna partyjnych publikacji, dzieł hitlerow-
skich przywódców, portrety w mundurach tego Ludendorffa i innych, w piwnicy czapki, opaski i
flagi ze swastyką, tego jest sporo. Nie możemy jakoś, mimo wszystko, palić tymi książkami w pie-
cu centralnego ogrzewania. Fakt rozdarcia i wrzucenia do ognia książki, jakakolwiek by była, jest


315

czymś ohydnym i niemożliwym do spełnienia. Więc nie mam żadnych skrupułów ani niepewno-
ści wobec faktu mojej obecności w tym domu, jest to taka, a nie inna kolej rzeczy, słuszny skutek
dawniejszych spraw. A poza tym każdą rzecz, każdy mebel przykładam w myślach do domu w
Konstancinie, ustawiam je tam, zapełniam pokój po pokoju tymi rzeczami, kupionymi już od
Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego za pierwsze pieniądze, jakie dostałyśmy z Krakowa, prze-
słane przez Osterwę tantiemy z „Przepióreczki”. Te meble także nie będą we mnie wywoływały
niemiłych uczuć. Każdy mebel stary, każda taka śliczność kupiona w antykwariacie i z radością
przyniesiona, wstawiona do naszego domu jest w końcu związana z jakąś smutną chwilą, ktoś się
z tym rozstał ze złej przyczyny, ze zbiednienia, śmierci, wyjazdu. Mama kiedyś dawno powie-
działa mi, że dlatego właśnie nie bardzo lubi tak zwane antyki, przeczuwa w nich ten nieznany
smutek. Ale trudno przecież mieszkać w meblach zbitych z desek, sfabrykowanych seryjnie, po-
zbawionych wdzięku starości, co by to było za życie. Tylko pokoju ojca nie odtworzę, nie zapełnię
tymi meblami stąd. Ile tam ocaleje w Konstancinie, tyle będzie. Jak dotąd są dwie kanapy, dwa
foteliki, fotel, stół. Resztę Niemcy spalili w piecach razem z brzozami i dębami z ogrodu. Ale ten
dom w Sopocie jest mi obcy, czy to te ciemne boazerie, belkowane sufity na dole, czy kolorowe
szybki w drzwiach, żwirek na ścieżkach w ogrodzie i pruski mur nad kamienną podmurówką -
nic mi się tu nie widzi, pomimo wygody, sensownego zaplanowania, nowoczesnej kuchni, wiel-
kości i wysokości pokoi.
Przyjechali już pierwsi goście, ciotka Aniela, Haneczka Szczepkowska z Adamem Mickiewiczem.
Chodzimy nad morze, Adam siedzi za szklanymi szybami półokrągłych promenad przy molo, bo
mówi, że zanadto wieje od morza, a my obie stoimy godzinami oparte o balustradę nad biegną-
cymi falami na samym końcu ostrogi i patrzymy, słuchamy, wąchamy, pozwalamy, żeby ten wiatr
dźwięczał nam w otwartych ustach, kiedy się głowę bokiem do niego odwróci. Kiedy wracamy,
wyszarpane wichrem, z oczami aż piekącymi i troszeczkę słonymi ustami - Adam mówi znudzo-
nym głosem: „No, skończyłyście już ten seans pod tytułem kocham cię, morze?” Ale to prawda,
całą tę wojnę wiatr z nas tu wywiewa.
Trzeba jechać do Konstancina, przygotować tam jakieś gniazdo na zimę. Nie możemy jej przebyć
tu, tam jest dom, przyjaciele, Warszawa, mimo że naprawdę fizycznie jej nie ma. Mama chce zo-
stać w Sopocie jeszcze trochę, ale ja muszę jechać. Ciotka Aniela zostaje z mamą i wprowadza się
do nas ta Stenia, co tak kiedyś strasznie rzygała na jachcie. Odnalazła się na Wybrzeżu, też ją tu
ciągnęło, dostaje u nas ładny pokój i znajduje sobie posadę w jakimś nowo powstałym biurze. Bę-
dzie się komu opiekować w zimie domem. Dół mama wynajęła także na jakieś biuro miłemu panu
Sobańskiemu, będzie więc dom ogrzany i pan Sobański płaci, więc będzie na podatki, opłaty czy
naprawy.
Spotkałam tu Staszka Likiernika, kolegę z Powstania, i z nim wyprawiam się w drogę do War-
szawy strasznie rozklekotanym i starym autobusem. Zabieramy ze sobą wielki starawy dywan.
Mam zamiar ocieplić nim pokój, w którym będziemy mieszkały w Konstancinie. Jest zakaz wy-
wożenia czegokolwiek z Ziem Odzyskanych, zakaz przez nikogo nie respektowany, także przez
nas. Ale nikt nie ośmiela się wieźć czegoś tak ogromnego, jak ta rura ułożona między siedzeniami
autobusu. Wszyscy się o nią przewracają, klną, jakieś okrutne straże i kontrole cholerują i żądają
zgłoszenia się właściciela, ale my patrzymy w okno przez cały czas, nikt tego przecież nie będzie
wyciągał. Droga trwa prawie dwa dni, bo autobus pod Brodnicą wpada na drzewo, a potem w
pole buraczane. Konie go wyciągają, a my, podróżni, nocujemy w jakiejś budzie przy ognisku.
Urządziłam jako tako dwa pokoje na górze w Konstancinie. Piece dobrze działają, jest trochę wę-
gla, na dole w salonie mieszkają Sochowie, Helenka gotuje, jadamy razem. W małym pokoiku


316

przy tarasie mieszkają dwie panie Rudziewicz, ta uratowana przez Władka Sochę, która uciekała
przed Niemcami, i jej siostra z obozu. Ta pierwsza jest prokuratorem od spraw niemieckich, do
ścigania i sądzenia zbrodniarzy hitlerowskich. Kiedyś wróciła do domu zupełnie roztrzęsiona i
blada jak płótno. Wsiadła do kolejki w Warszawie i zobaczyła, że naprzeciwko niej usiadł czło-
wiek, który wydał całą jej rodzinę i był winien śmierci ich wszystkich. Patrzyli na siebie, doskona-
le wiedząc i rozpoznając się wzajemnie. Ten zbrodniarz siedział nieruchomo, aż gdzieś w Powsi-
nie zerwał się i wyskoczył prawie w biegu. Pani Rudziewicz powiedziała, że była tak samo jak on
nieruchoma i jakby sparaliżowana. Kiedy wstawał i widziała, że ucieka, nie zrobiła żadnego gestu,
nie wydała głosu, przyszła do domu w tym samym dalej stanie zdrętwienia. Ta niepojęta historia
wytrąciła mnie z równowagi.
Mieszka tu jeszcze z nami starszy pan Duda z żoną. Robi prymitywne, ale bardzo potrzebne
sprzęty drewniane.
Pierwsza zima powojenna. Mama odzwyczaiła się już od kładzenia się spać w ubraniu, ale obie
zachowałyśmy i zachowamy już pewnie na zawsze zwyczaj okupacyjny układania wieczorem
ubrania i bielizny w taki sposób, żebyśmy mogły po ciemku czy nagłą przyczyną zerwane ubrać
się, bez szukania, w kolejne części garderoby.
Żadnej wiadomości od Mieczysia, nie ma go na pewno w Warszawie. Myślałam, że te pierwsze
powojenne Święta, biedne i trudne, i niewesołe, ale będą wspólne, i nic z tego.
Poznałyśmy tu miłych państwa Daszewskich, rodzinę dość skomplikowaną, bo powoli okazuje
się, że ich córka jest jego wnuczką, a jego żona nie jest jej matką, ale co nas to w końcu obchodzi.
On był właścicielem świetnie prowadzonego przed wojną majątku w Grójeckiem - Nowa Wieś, i
bardzo znanym pomologiem. Ona śliczna i z wrodzoną elegancją, z domu Korybut-Daszkiewicz.
Jest też Marusia Karnicka, siostra zabitego czarującego Szury, a poza tym zaczynają się pojawiać
we wszystkich trochę lepiej zachowanych willach całe rodziny angielskie. Warszawa jest zburzona
i poza jednym hotelem „Polonia”, gdzie gnieżdżą się wszystkie placówki dyplomatyczne i naj-
rozmaitsze przedstawicielstwa, nie ma się gdzie w niej pomieścić.
Więc jakoś specjalnie Anglicy upodobali sobie Konstancin. Najrozmaitsi wyżsi i niżsi oficerowie,
samotni albo już z rodzinami, zamieszkują dookoła nas. Ich opiekunką, tłumaczem, faktorem jest
Marusia, przez matkę Angielka, uczynna, energiczna, świetnie wychowana, taktowna, wesoła -
pomimo straty ukochanego Szury - i z niebywałym, cienkim poczuciem humoru. Ci Anglicy wy-
zyskują jej uczynność i po pierwszym naszym zachwycie, że w ogóle nareszcie są, że możemy ich
przyjąć, okazać im gościnność i naiwną serdeczność - powoli przestają się nam tak bardzo podo-
bać.
Stali mieszkańcy Konstancina opowiadają sobie o tym czy owym cudzoziemskim lokatorze, że jest
brudas, że żąda rozmaitych świadczeń, ale za nie nie płaci, że każdy z nich myśli, że mu się tu
wszystko należy. Może ta ogólna życzliwość, którą im wszyscy okazywali, tak na nich wpłynęła, a
może to są ich głębsze cechy charakteru.
Zima ciężka, w łazience tak zimno, że mamy w pokoju ustawioną prowizoryczną umywalkę przy
piecu i tu się myjemy. Ale powoli robi się lżej. Chodzę na dalekie spacery w pola, znów życie na-
biera tego normalnego rytmu, związku z przyrodą, z ziemią, z porą roku. Znów czuję te zmiany
delikatne i powolne - zapach ziemi, zapach kory na słońcu, pierwszy śpiew ptaka, pierwsze nowe
piórko trawy. Te przedwiośnia zawsze mijały w mieście prawie nie dostrzegane, teraz biorę w
tym udział bardzo ścisły.


317

Wczesną wiosną byłam w Warszawie i musiałam się w jakiejś sprawie zobaczyć z mężem Hassy,
siostry Przypkowskiego, panem Makomaskim, który po wojennych perypetiach właśnie przyje-
chał i został dyrektorem „Orbisu” w wyremontowanym domu na Brackiej. Kiedy weszłam do jego
gabinetu, zobaczyłam ze zdziwieniem, że na biurku stoi pies, przepiękny żywy jamniczek długo-
włosy, a właściwie jamniczka. Pan Makomaski, zły i zmieszany, powiedział, że jakieś dwie znajo-
me Hassy, pewnie wariatki, wpadły tu przed chwilą, zawróciły mu głowę historią tej bezdomnej
piękności, kazały się jemu psią dzieciną zająć, postawiły ją na biurku i wyleciały. Ten pan serio
traktował swoją pracę i stanowisko i nie mógł urzędować z jamniczką na dłuższą metę. Wzięłam
małą na ręce i poczułam, że nie oddam jej za żadne skarby. Pojechała ze mną, za pazuchą, do Kon-
stancina, ciężko chorując od trzęsienia jazdy.
Trochę się niepokoiłam, co mama powie, nie bez racji. Kiedy postawiłam ją bez słowa na progu
pokoju, słabą, malutką, chorą od tej jazdy - mama leżała na swojej kanapie. Rzuciła tylko okiem,
odwróciła głowę i powiedziała: „Uprzedzałam cię, moja droga, że nigdy więcej, po Kiopku, nie
chcę mieć psa. Nie mamy dość pieniędzy, nie mamy służącej, warunki się zmieniły, nie wiadomo,
co z nami będzie i gdzie będziemy mieszkały - no, połóż mi to tutaj koło mnie na tapczanie”. I tak
już oczywiście zostało. Uwielbiały się wzajemnie, wiadomo, że wszystkie jamniki sypiają w łóż-
kach swoich państwa, jeśli ktoś mówi coś innego, to kłamie. Bardzo długo nie mogłyśmy się zde-
cydować na imię dla tej rudej malutkiej śliczności, którą małe wiewiórki w ogrodzie brały za
krewniaczkę i zbiegały do niej po pniach. Tymczasem mówiło się o niej ta piesia, aż pewnego dnia
okazało się, że ona to już przyjęła za swoje imię własne i musiałyśmy się zgodzić, że zostanie Pie-
sią.
Pewnego razu, kiedy siedziałyśmy przy stole, my, ciotka Aniela i Hassa Makomaska, zobaczyły-
śmy, że wchodzi do nas po schodach niezwykłe zjawisko. Był to nadzwyczajnej piękności oficer w
angielskim mundurze. Wręczył nam swój bilet wizytowy, z którego wynikało, że jest to Lt.-
Colonel F.X. Zaleski, Head of the Polish Military Mission in the British Zone, z siedzibą w Bad
Salzuflen. Przywiózł także list polecający od swego kuzyna Kirchmayera z Krakowa. Zjadł obiad,
wyjaśnił, że F.X. oznacza Fran‡ois-Xavier, że od przed wojny nie był w Polsce, że Bad Salzuflen
leży bardzo blisko Dsseldorfu, a w dalszej rozmowie w cztery oczy zawiadomił, że ma się zamiar
ze mną ożenić, za namową swego kuzyna, bo dla niego nadeszła właśnie taka chwila, a dla mnie
będzie lepiej przeprowadzić się do Bad Salzuflen niż siedzieć w Konstancinie, przy zburzonej
Warszawie. Nic nie pomogły moje ciche uwagi, że Dsseldorf też pewnie jest zburzony, a ten Bad
musi być czymś w rodzaju Konstancina, tylko niemieckiego. Zaleski był rzeczywiście piękny,
zgrabny i pełen najlepszych chęci zbudowania mi gniazdka w Bad Salzuflen. Chciał tam nawet
zabrać mamę, ciotkę Anielę i Piesię. Brak mu było jednej tylko rzeczy, to jest poczucia humoru, a
poza tym lubił opowiadać stare filmy. Bardzo przy tym elegancko nie wymawiał r, więc opis fil-
mu „Car Iwan Groźny” wyglądał tak: „A jak ten cał na tłonie tych bojałów hałapem po mołdach
płał!” Ale nie o to przecież chodziło. Moje głupie dowcipki i nonsensowne figielki wywoływały w
nim smutne zdziwienie. Przysyłał mi całe klomby kwiatów i kiedy go nie było, bo był w Bad Sal-
zuflen, nadchodziły stamtąd długie smętne miłosne listy, niezmiennie namawiające mnie na prze-
niesienie się w to czarowne miejsce. W ogóle przepowiednia Danusi Dzierzgowskiej o moim przy-
szłym życiu, w którym będą jeszcze domy, perfumy, podróże, mężczyźni, pieniądze, zaczynała się
powoli sprawdzać. Nie we wszystkim, ale zawsze.
Pan Duda zrobił mi półkę na książki, bo już parę kupiłam na straganach i wózkach, gnieżdżących
się w ruinach Warszawy. Na tej półce leżały więc książki, ta serweteczka niciana od Danusi, jakiś
wazonik z targu w Gdyni. Zaczynało mi się chcieć, żeby było ładnie, od czego się odżegnywałam


318

zajadle zaraz po wojnie. Wtedy myślałam, że przedmioty, rzeczy domowe własne i kochane niosą
w sobie zadatek nieuchronnej przyszłej straty i żalu po nich. Teraz powoli zapominam o tym, że
trzeba mi tylko własnego płaszcza na grzbiecie, własnych papierosów i nie przemakających butów
- nawet w jednym barze kawowym w Sopocie kupiłam przepiękne krokodylowe czółenka na pie-
kielnie wysokich obcasach, a Maria Pulcini przysłała kilka materiałów na suknie dla mamy i dla
mnie, ślicznych włoskich jedwabi. Utyłam też dostatecznie na obiadach Helenki - „cuś ala krup-
nik, cuś ala befsztyk” - wszystko to było w sumie niezłe. Myślę o sobie.
Zimą zaczęłam jeździć do Warszawy do PCK, na Mokotowską. Trzeba tam było ludzi do pracy w
kartotekach poszukiwań, tych zgłoszeń były miliony. Zaczęło się od szukania dla Marysi śladów
Stefana Leszczyńskiego, a potem już tam zostałam. Trzeba było łączyć karty szukających ze zgło-
szeniami podanymi przez tych, co coś wiedzieli. Długie rynienki tych kolorowych kart, tam gdzie
była jakaś wiadomość, karta była wysunięta. Wiedziałam, jak Stefan był ubrany, kiedy go widzia-
łam ostatni raz na Krzywym Kole, i wiedziałam, że miał przejść do PWPW, znałam także pseudo-
nim - „Sas”. Ale to nic nie dało. Była cała masa zwłok odkopanych z PWPW, ubranych w te same
koszule niemieckie ze Stawek, takie same jak moja, te same płaszcze oficerskie niemieckie szaro-
zielone - które z nich były Stefanowe?
W dziale ekshumacji pracowała dawna aktorka filmowa, Jaga Boryta, siostra Sawana. Zawołała
mnie kiedyś i zapytała, czy miałam gdzieś ukryte jakieś pamiątki. Do jej drugiego brata, Malinow-
skiego, zgłosił się właśnie jego kolega z popowstaniowego obozu z propozycją sprzedania pamią-
tek po Żeromskim. Nie wiedziałam, czego by to mogło dotyczyć. Mogły to być równie dobrze
rzeczy z mieszkania na Brzozowej, dzienniki wywiezione przez Niemców z sejfu Biblioteki Naro-
dowej od profesora Grycza, jakieś pamiątki konstancińskie, jak i zawartość skrzynek ze Starego
Miasta, z piwnic drukarni. Zobaczyłam się czym prędzej z panem Malinowskim. Powiedział mi,
że ten znajomy z obozu rewindykował te rzeczy z Niemiec, znalazł je tam w skrzyniach z napisem
„Schloss Warschau”. Spytałam pana Malinowskiego, czy ma dużo pieniędzy, a kiedy zapewnił
mnie, że prowadzi jakieś garaże czy warsztaty samochodowe i zarabia świetnie, poprosiłam go,
żeby kupił wszystko za jakąkolwiek podaną cenę, ale żeby nie powiedział ani słowa tamtemu, że
załatwia to dla rodziny, na wypadek, gdyby sprzedający był szabrownikiem. I dobrze zrobiłam, w
ogromnej pace zawiniętej w gruby szary papier była zawartość wszystkich moich skrzynek ze
skarbami z piwnicy w Rynku. Sprzedający był szabrownikiem, który dostał się do piwnic przed
naszym kopaniem, a napisy na skrzyniach i rewindykację z Niemiec wymyślił sobie, i to głupio,
bo Zamek spalił się w 1939 r., a ja te wszystkie pamiątki przyniosłam do piwnicy przed samym
Powstaniem. Jakież to skarby dostałam z powrotem! Kilkaset fotografii, portfel z liśćmi laurowy-
mi, dwa paszporty, karta powołania do Legionów, gdzie w rubryce „szczególne kwalifikacje” po-
dał Żeromski dwa słowa: „jeździ konno”, Order Wielkiej Wstęgi „Polonia Restituta” z dyplomem
i szarfą. Zgniecioną harcerską manierkę Adasia. List Conrada, który tu był osobno, pióro z masy
perłowej i opis ojca, od kogo je dostał i że „Adaś kazał je zreperować”. Tyle rozmaitych rzeczy,
które brałam do ręki, znów z uczuciem, że coś zmartwychwstaje. Złodziej wysypał wszystko ze
szkatułek i tak przyniósł ten pakiet panu Malinowskiemu.
Rozmaici znajomi radzili mi, żebym, wziąwszy ze sobą milicjanta, poszła do tego złodzieja i zre-
widowała mu mieszkanie, bo mógł tam poza skrzyneczkami mieć jeszcze inne moje rzeczy z piw-
nicy. Ale łatwo powiedzieć: „Idź z milicjantem do cudzego mieszkania”. Zapłaciłam, co się należa-
ło panu Malinowskiemu i zamówiłam u tego samego co zawsze stolarza w Konstancinie nowe
skrzyneczki, drewniane, takie same, jak tamte rozbite - na rękopisy i odzyskane skarby.


319

W zeszłym roku, kiedy byłam w Sopocie, mama napisała do mnie, żebym pozwoliła zamieszkać
w naszym domu na górze pani Zdzisławowej Dębickiej, która nie ma się gdzie podziać na zimę,
pomimo sporej ilości synów, mieszkających również na Wybrzeżu. Pani Dębicka oczywiście
mieszkała w moim pokoju przez wiele miesięcy. Kiedy przyjechałyśmy do Sopotu z początkiem
lata, zdziwiłam się, że cały pokój, wszystkie meble są w małe okrągłe dziurki. Myślałam, że rzuci-
ły się tam jakieś korniki, ale Stenia, niezastąpiona Stenia, powiedziała, że nie, że te dziurki są od
ptaszków, które tu przylatywały do pani Dębickiej. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, czyżby odwie-
dzały ją same dzięcioły? Stenia powiedziała, że to były sikorki, pani Dębicka trzymała okna otwar-
te i przybijała do wszystkich mebli gwoździami słoninkę dla zgłodniałych ptasząt, dobra dusza.
Ale mieszkała u nas dwie zimy, bo mama pisała z Konstancina: „Bardzo chcę jej pomóc, przecie to
moja koleżanka, wdowa po literacie”. Przez te pierwsze lata powojenne siedziałyśmy na zmianę,
to mama w Konstancinie, a ja w Sopocie, to na odwrót. Pisałyśmy do siebie bez przerwy kartki i
listy. Były to przede wszystkim przestrogi i niepokoje dotyczące zdrowia, sporo plotek o znajo-
mych, doniesienia o stanie finansów i opisy przebiegu remontu domu w Konstancinie, który trwał
przez dłuższy czas, trzeba było naprawiać dach, malować ściany, łatać rynny. Zaciągnęłyśmy na
to pożyczkę w BGK, dość prędko zresztą spłaconą, bo śmiertelnie bałyśmy się zawsze długów, a
tym bardziej obciążenia hipoteki, która musiała być „czysta jak łza”. Wspominałyśmy też często
dziadka. Ten dziadek, stryj Żeromski, stara dagerotypowa fotografia wykopana z gruzów i wiszą-
ca na ścianie tam gdzie dawniej, nad moim łóżkiem w pokoju ojca, służyła nam teraz za sejf. Moż-
na było w tym czasie łatwo kupić dolary, złote i papierowe. Często pewne niewielkie nadwyżki
naszych dochodów zamieniałyśmy na te pieniążki i wsuwałyśmy między ramkę i fotografię
dziadka. Toteż mama pisała do mnie czasem dziwne rzeczy: „Dziadek ma się dobrze, nawet bar-
dzo ostatnio utył, tak bardzo, że po prostu odstaje od ściany”. Albo: „Dziś mogłabym zakupić
trochę jedzenia dla dziadka, ale tak szalenie podrożało, że nie mam odwagi, niech czeka”. Albo:
„Boję się trochę o dziadka, więc trzymam go w tapczanie”.
Ja w Sopocie ekspediowałam część mebli mających zapełnić pusty dom w Konstancinie. Był tego
lata Władek Socha z synem Felusiem, musiałyśmy im pokazać morze, którego nigdy nie widzieli.
Ciotka Aniela siedziała ze mną, a mama pisała: „Z pożyczki część pożre znów dziadzio. Straszny
żarłok, ale to tak miło odżywiać takiego zacnego starca”.
Ale najważniejszą wiadomością było: „Piszę dlatego, aby ci donieść, że wczoraj, o 4 pp., zjawił się
Mieczyś. Był zdaje się bardzo zasmucony, że cię nie było. Prosił, aby ci powiedzieć, że na jesieni
przyjeżdża na stałe do Warszawy i żebyś była tak łaskawa zawiadomić go natychmiast, gdy przy-
jedziesz, na Hożą.
Jest chudy jak wiór, ale bardzo opalony, co bardzo ładnie wygląda przy jego szafirowych oczach i
różowej koszuli. Jest dość smutny, ale nie beznadziejny, a on jest przecie mądry”. To ostatnie zda-
nie odnosiło się już do ogólnej sytuacji. Ale dlaczego nie przyjechał do Sopotu?
A tymczasem przepowiednia Danusi spełniała się coraz bardziej. Przyjechał do mnie do Sopotu
pan Zdzisław Madeyski, wypuszczony z więzienia, z listem od Hassy Makomaskiej. Ten pan nie
dojechał na wiadome zebranie w Milanówku z Okulickim, Jankowskim, Stypułkowskim i innymi,
bo został w drodze zatrzymany, a miał ze sobą ostatni żołd z Londynu dla AK. Siedział w więzie-
niu w Łodzi dość długo i ciężko, ale nagle bez rozprawy został zwolniony, nie dostał tylko z po-
wrotem tego, co wiózł ze sobą. Zaczął pracować w PCK, do Sopotu wpadł na chwilę, ale zaczął do
mnie pisywać listy i tak się jakoś znajomość nawiązała i utrzymała. Był to dobry, szlachetny i cał-
kowicie oddany sprawom społecznym człowiek. I bardzo przystojny.


320

W Sopocie także poznałam kapitana Karola Borhardta. Jego wspaniała postać, niedźwiedzia siła,
bohaterska i wstrząsająca przeszłość, a przy tym wzruszająca łagodność zachwyciły mnie. Posta-
nowiłam namalować jego portret. Farby, kasetę zrobioną ze skrzynki, trochę pędzli jakoś sobie
przygotowałam. Gorzej było z płótnem. Portret musiał być wielki, bo on cały był wielki. Znala-
złam na strychu ogromną dyktę, oklejoną tapetą, jakiś fragment przepierzenia czy ścianki. Za-
gruntowałam to i namalowałam go nieomal en pied, z ręką opartą o kolano, w mundurze kapita-
na marynarki wojennej angielskiej, na co wskazywała liczba i rozmieszczenie złotych guzików.
Ponieważ był w tym czasie profesorem czy wykładowcą nawigacji wedle gwiazd - astronawigacji
- w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, więc w tle miał piękną starą mapę nieba, którą kupiłam na
targu w Gdańsku. Podczas tego pozowania opowiedział mi kapitan historię swoich ostatnich, to
znaczy wojennych lat. Pływał w konwojach i podczas jednego nalotu niemieckiego na angielskie
okręty został wyrzucony siłą wybuchu z pokładu jednego okrętu na pokład innego. Został tak
poraniony i połamany, że lekarze angielscy bardzo długo nie wiedzieli, czy uda go się uratować.
Został odznaczony bardzo wysokimi orderami, leczono go na wszystkie sposoby, aż jego niezmo-
żona siła i zdrowie zwyciężyły. Wyszedł ze szpitala z jednym tylko urazem. Przestał w ogóle spać,
utracił tę zdolność tak zupełnie, że powoli zaczął dziczeć, nie mógł znieść widoku ludzi, tym sa-
mym nie mógł pływać, więc lekarze, bezsilni wobec tej koszmarnej bezsenności, pozwolili mu
pojechać samemu do Szkocji, w jakieś dzikie i puste góry. Tam zaszył się w pasterskiej kamiennej
chacie, ktoś donosił mu od czasu do czasu żywność, i tak spędził tam długi czas, studiując i upra-
wiając jogę. Powoli, powoli zaczął powracać do stanu sprzed katastrofy, a przede wszystkim od-
nalazł możność snu. Trudno to sobie nawet wyobrazić, jak można zupełnie nie spać, jeśli po jednej
nocy źle przespanej ma się piasek w oczach i w mózgu i cały dzień jest krzywy. Podczas pozowa-
nia mówił mi dużo o tej jodze, przynosił książki i namawiał na ich studiowanie. Ale to, co mówił,
nie było zachęcające. „Pani ciało nie jest w najmniejszym stopniu ważne.
Jest to tylko pani chwilowe mieszkanie”. Był bardzo delikatny i dobrze wychowany. Toteż na
pewno ordynarne wydało mu się to, co pod nosem powiedziałam, że chwilowe czy nie, niejeden
chciałby otrzymać na nie przydział i kwaterunek. Byłam w ogóle w tym okresie szarpana zmien-
nymi, a nawet sprzecznymi namowami, wskazaniami i pouczeniami.
Madeyski twardo krytykował moje rozpieszczenie, miękki charakter i brak właściwej postawy
wobec życia. „Moniko, nie bądź hedonistką!” - wołał do mnie z daleka.
Z jeszcze dalszych okolic, z Bad Salzuflen, Francois Xavier naglił, aby pozbyć się pozostałości
okupacyjnych rozpaczy, klasztornego tkwienia w twardym i smutnym życiu konstancińskim,
chciał, abym zaczęła nareszcie rozkwitać, z nim razem oczywiście, w radości i rozkoszach.
Kapitan Borhardt namawiał mnie do odrzucenia wszystkiego w ogóle, co nie jest kontemplacją i
absolutną ascezą.
Tak przerabiana i wychowywana, czekałam na mojego Mieczysia, którego metody wobec mnie
ograniczały się w razie potrzeby do zmarszczenia brwi i cichego zdania: „Spokojnie, córuchno”.
Zresztą i to nie było potrzebne, odkąd go znałam, mój charakter wybitnie zmienił się na lepsze.
Wszyscy do mnie pisali, bardzo się mną zajmowali, a on jeden gdzieś się obracał, ciągle w tych
niewiadomych i groźnych sprawach utopiony.
Portret udał się, wszyscy to mówią.
Byłam wieczorem na kolacji w „Grand Hotelu” z F.X., a po kolacji poszliśmy na spacer do parku
wzdłuż morza. W zupełnej ciemności nagle oślepiły nas ostre latarki i groźne głosy wrzasnęły:
„Stać, ręce do góry, okazać dokumenty!” Był to uzbrojony po zęby patrol WOP-u, strzegący plaży


321

przed desantem z morza sił wrogich socjalizmowi. Serce we mnie zamarło, kiedy przypomniałam
sobie mundur Lt.-Colonela angielskiego, który nosił F.X. Patrol strasznie krzyczał i groził sądem
polowym, a my słabo staraliśmy się wytłumaczyć, że nie jesteśmy z łodzi podwodnej, tylko z
„Grand Hotelu”, i że nijak nie możemy okazać dokumentów mając obie ręce podniesione do góry.
Okropna to była sytuacja.
Wielka jest nieufność władzy wobec ludności, mimo „3 razy tak” wymuszonego propagandą i
dość prymitywnie. Mamy niemiłe uczucie, że traktuje się nas wszystkich, tu zastanych, jak głup-
ców. W ogóle życie zmieniło nam się o tyle, że nikt nas nie zabija na ślepo, nikt nie poluje na nas
na ulicach, noce mijają spokojnie, nie wiem, czy dla wszystkich, ale raczej dla większości tak. Nie
ustaje w nas zdziwienie i radość, oczywiście, że żyjemy, tylko co ma być dalej, nie wiemy. Nad
głową istnieje innego rodzaju przykrywa, nie tak ciężka, pozornie bardziej przezroczysta. Urwał
się łatwy dawniej kontakt z ludźmi, jednolite myślenie. Rozmowy teraz są ostrożniejsze, zdziwie-
nie przy spotkaniach z dawnymi znajomymi głębsze.
Nasza osobista sytuacja układa się pozornie dobrze. Książki ojca są wydawane, sztuki wystawia-
ne. W zimie wezwał nas z Konstancina do Warszawy dyrektor czy prezes wydawnictwa „Czytel-
nik” - Jerzy Borejsza. Miewa do nas rozmaite interesy. Raz było to pytanie, co wolimy i co radzimy
przyjąć jako zasadę przy druku książek ojca - czy lepiej drukować pewne pozycje cenzurując je, to
znaczy wycinając fragmenty, czy nie drukować wcale. Nie wiem, jakiej odpowiedzi spodziewał
się Borejsza i jak mógł nas pytać, czy można okaleczać autora.
Innym razem zawiadomił nas, że w domu w Konstancinie zostanie zainstalowana stacja radiowa i
będą stamtąd nadawane wieczory literackie z udziałem naszym, oczywiście, i rozmaitych innych
osób, zapraszanych sukcesywnie - jak Marusia Kasprowiczowa, Nałkowska, Tuwim, który wła-
śnie przyjechał, innych jeszcze osób nie znanych nam nawet z nazwiska. Mieliśmy rozmawiać o
literaturze, polityce, przewidywaniach przyszłości i innych sprawach.
Wróciłyśmy po tej wizycie u Borejszy zmartwione, ale nie załamane. Mama powiedziała: „Ty je-
dziesz do Zakopanego, Bujak cię tam gdzieś umieści u górali, ja kładę się do szpitala, Walek Har-
twig przetrzyma mnie w łóżku, ile będzie trzeba. Dom w Konstancinie zostanie na łasce bożej i
Sochów, nie pierwszy raz. A Sopot niech licho porwie”. Na drugi dzień pojechałam jednak do
Tuwima prosić go o radę i ratunek. Tuwim wysłuchał relacji i trochę nawet wyśmiał nasz niepo-
kój: „To jest przecież wariat, któremu przez głowę przelatuje tysiąc szalonych i dziwacznych po-
mysłów na godzinę. Przelatuje i wylatuje bez śladu. Jutro nie będzie pamiętał o niczym, siedźcie
spokojnie w domu”. Istotnie tak się stało, tylko Marusia Kasprowiczowa pisała do nas przez jakiś
czas listy, pełne projektów i nadziei na te nasze występy.
Borejsza podczas naszych na szczęście nieczęstych wizyt u niego nazywał nas niezmiennie - jedną
Olimpią, a drugą Aurelią, co przyjmowałyśmy bez protestów. Czasem podczas naszej bytności w
gabinecie zaczynał telefonować do wszystkich ówczesnych dostojników państwowych i prowa-
dził z nimi rozmowy ważne i tajemnicze. Siedział przed nami za biurkiem, podnosił coraz to inną
słuchawkę telefoniczną, żądając połączenia z coraz to innym towarzyszem Wiesławem lub Osób-
ką, pocił się i krzyczał, z rozpiętej koszuli sterczała mu gęsta czarna wełna, a my czekałyśmy, aż
skończy, żeby dowiedzieć się, jaki ma do nas interes. Kiedyś zginął mu w trakcie naszej bytności
pies, czarny pudel, działy się wtedy koszmarne rzeczy w całym „Czytelniku”, a my ulotniłyśmy
się cichaczem. Właściwie był to człowiek niegroźny, ale zawsze trochę nas denerwował. Raz tylko
wszedł mi fatalnie w drogę.


322

W pierwszych latach w Gdańsku, w Sopocie i okolicznych miejscowościach pełno było po piwni-
cach i strychach niepotrzebnych nowym mieszkańcom rzeczy, a przede wszystkim książek. Ksią-
żek nie wynosiło się na targowiska, bo nikt albo prawie nikt ich nie kupował. Leżały i niszczały
albo palono nimi w kuchniach i piecach centralnego ogrzewania. Przyszło mi na myśl, że można
by rozmaite piękne wydawnictwa, starodruki i albumy ocalić od zagłady, jeśliby istniał antykwa-
riat, płacący cokolwiek za te rzeczy. Trochę tęskniłam do mojej pracy w księgarni podczas wojny,
czułam się na siłach poprowadzić taki sklep i wielką miałam na to ochotę. Poszłam do magistratu
na ulicy Kościuszki i bez trudności otrzymałam zgodę. I nie tylko zgodę, ale zaraz przyznano mi
lokal na ulicy Rokossowskiego, tej schodzącej do morza, w nie zburzonym domu, po słonecznej
lewej stronie, trochę niżej niż apteka Funi Urbańskiej. Podpisałam umowę w Zarządzie Miejskim z
Wydziałem Handlu, zgłosiłam poczciwą Stenię jako pracownicę i przygotowywałam się, zakasu-
jąc rękawy, do ogłoszenia w „Dzienniku Bałtyckim” i na słupach zawiadomień o otwarciu anty-
kwariatu, kiedy przyjechał Borejsza. Przyjechał zresztą w związku z utworzeniem pisma literac-
kiego, które miało się nazywać - o zgrozo, o idiotyzmie - „Wiatr od Morza”. Gorąco odmawiały-
śmy go od tego bezsensownego pomysłu, ale bezskutecznie. Borejsza dowiedział się, może nawet
ode mnie, o zamiarze otwarcia i prowadzenia przeze mnie antykwariatu. Natychmiast katego-
rycznie zabronił przyznania mi tych uprawnień. Zobaczyłam się z nim wściekła i doszło do bar-
dzo przykrej i głupiej rozmowy. Dowiedziałam się, że córka Żeromskiego nie będzie stała za ladą
w Polsce socjalistycznej, że byłaby to woda na młyn wrogiej propagandy radia Madryt, że ja pra-
cować nie muszę, bo mnie ten socjalizm utrzyma. Ja na to, że słyszałam, że żadna praca nie hańbi,
że mogłabym nawet sprzedawać śmietanę albo sznurowadła i także by nikomu korona z głowy
nie spadła, a już najmniej mnie, że jestem wykwalifikowanym pracownikiem księgarskim, bo pra-
cowałam w tym zawodzie całą wojnę. Na to Borejsza znów, że to właśnie jest argument przeciw
temu pomysłowi, słowem, utrącił całą sprawę, przydział lokalu, obiecane ulgi i zgodę na całą im-
prezę zaraz mi cofnięto - i tak nie było w Sopocie potem żadnego antykwariatu.
Był za to we Wrzeszczu, niedaleko stacji, znakomity antykwariat, prowadzony przez pana - chyba
Krawczyńskiego. Można tam było grzebać we wszystkich działach, chodzić po drabinach, można
było zadołować książkę wybraną w głębi półki, aby po nią wrócić później z większą ilością go-
tówki. Kiedyś z Szancerem grzebaliśmy tam dość długo, kiedy nagle usłyszałam ze szczytu drabi-
ny jego zdenerwowane sapanie. Kiedy zlazł na dół, miał w ręku świetny egzemplarz „Les Etoiles”
Granville’a, umieszczony w dziale astronomii. Szancer miał już prawie całego Granville’a, czego
mu bardzo zazdrościłam, z wyjątkiem tego właśnie czarującego tomu „Les Etoiles”. Innym razem
otworzyłam jakąś interesującą mnie książkę i wypadła z niej karteczka, a na niej jedno zdanie:
„Już tu byłem. Julian Tuwim”.
Z Tuwimem od jego powrotu widywaliśmy się bardzo często i coraz częściej. Powitanie naturalnie
odbyło się na kolanach, on ukląkł, kiedy weszłam, więc ja także oczywiście uklękłam i tak obejmu-
jąc się, popłakując i całując się na podłodze odbyliśmy tę uroczystość pod spokojnym okiem pani
Stefy. Właściwie byli oboje po tych latach zupełnie tacy sami, ona zwłaszcza, ładna, gładka i nie-
zmienna. Zamieszkali w domu „Czytelnika” na Wiejskiej, w pięknym mieszkaniu z tarasem, na
który Tuwim starał się nigdy nie wychodzić. Kiedy przyjechał z kolei Słonimski, opowiadali roz-
maici ludzie, że kiedy po tak wielu latach niewidzenia mieli się znów zobaczyć, Słonimski wie-
dząc o patetycznych, namiętnych i wylewnych scenach powitania, którym ulegał Tuwim - za-
dzwonił do drzwi tego mieszkania na Wiejskiej, a kiedy gospodarz otworzył drzwi i ramiona w
głębokim wzruszeniu, gość zapytał grzecznie: „Przepraszam, czy można skorzystać z ubikacji?”
Ach, Antoni, najdroższy Antoni, to było naprawdę wstrętne!


323

Zaczęliśmy chodzić razem do kawiarni. Najpierw do „Kopciuszka”, potem do „Lajkonika” na
placu Trzech Krzyży albo do klubu Związku Literatów. Tuwim przyjeżdżał przydzielonym mu na
stałe autem z kierowcą. Ten „Kopciuszek” to była niezwykła oaza intelektu, snobizmu, szyku,
miejsce spotkań ludzi ściągających ze wszystkich stron świata, odnajdujących się tutaj po latach,
równocześnie centrala handlu walutą, miejsce, gdzie można było na specjalnej półeczce zostawić
list, napić się znakomitej kawy, wysiusiać się w czystym klozeciku - wszystko to tkwiło w morzu
gruzów dookolnych, sterczących za czystymi szybami kawiarni. Przyjeżdżałyśmy z Konstancina
przeważnie na cały dzień, więc „Kopciuszek” był naszą przystanią, wytchnieniem, domem. Nad
nami czuwał właściciel, pan Unger, znający wszystkich i wszystko wiedzący. Kiwał głową i mówił
z zachwytem: „Ten Tuwim, co on ma już za bibliotekę, co on ma za książki, same białe króliki”.
Rzeczywiście, Tuwim zaraz po przyjeździe zaczął zbierać od nowa książki, stare roczniki czaso-
pism, poszczególne numery „Kłosów”, „Wędrowca” czy „Tygodnika Ilustrowanego”. Pytał nas
raz kiedyś przy stoliku w „Kopciuszku”, czy nie mamy przypadkiem takich rzeczy w domu.
Szancer i ja równocześnie odpowiedzieliśmy, że owszem, były, ale się spaliły. Tuwim spojrzał na
nas jakoś trochę nieprzytomnie i powiedział: „A co, był pożar?”
Tuwim, nie wiem dlaczego, wmawiał mi, że jestem skąpa, może dlatego zresztą, że mama powie-
działa mu kiedyś, że nie umiem utrzymać pieniędzy, a we Włoszech nazywali mnie u Marii „mani
bucate”, więc to było chyba przez przekorę. Za to Słonimski nazywał Tuwima skąpiradłem i mó-
wił do kelnerki przy stoliku: „Niech pani zaraz zainkasuje od tego pana za te trzy kawy, bo to jest
złodziej i on zaraz ucieknie i nie zapłaci”.
Kiedyś w zimie przyszłam do Literatów w nowej pelisie. Moje wykopane barany jednak się zaczę-
ły rozłazić i trzeba było uszyć mi coś nowego. Pod spodem były małpy, kupione okazyjnie, nie
pierwszej młodości, ale jeszcze piękne, a kołnierz był z wydry, także zachwycający. Usiadłam z
Tuwimem przy okrągłym stole w pierwszej salce, oczywiście pochwaliwszy się tym ślicznym
płaszczem. Zaczęły nadchodzić inne znajome osoby, wszyscy siadali dookoła stołu, a wtedy Tu-
wim zaczął odgrywać dziwne rzeczy. Pytał się wszystkich, jak im się moja pelisa podoba, i spusz-
czając oczy mówił: „Piękna, prawda? udała się”. Dawał mi wyraźnie znaki, żebym siedziała rów-
no, bo się materiał może zagnieść, łapał za klapę z wydry i potrząsał nią fachowo, żeby włos ład-
nie powstał, albo dmuchał w futro, żeby wszyscy widzieli jego gęstość. Kazał podziwiać świetny
gatunek materiału - słowem wszyscy musieli się domyślić, że to on mi to futro sprawił i tak się
nim teraz chwali.
Innym razem, kiedy siedzieliśmy tam we dwoje, wszedł do sali blady i nikły młody człowiek i z
daleka się nam ukłonił. „Kto to jest?” -zapytałam. „Jak by ci to powiedzieć. Żyd” - powiedział
Tuwim. „To widzę, ale kto to jest?” - „Jak by ci to powiedzieć. Słucki”. - „A on co robi?” - „Jak by
ci to powiedzieć. Poeta”. - „Zły czy dobry?” - „Jak by ci to powiedzieć. Zły”. Ale jeszcze innym
razem wypatrzył stojącego nieśmiało w drzwiach młodego człowieka, który wyraźnie był tu
pierwszy raz i nikogo nie znał. Tuwim przyglądał mu się przez chwilę, potem wstał i naprawdę
wziął tego młodego w ramiona i coś do niego czule i z uśmiechem zagadał. Potem wrócił i powie-
dział: „On tu przyjechał z prowincji, samotny i przestraszony, przedstawiłem mu się, może mu to
sprawi przyjemność”.
Zaraz po przyjeździe zaczęły przychodzić do Tuwima listy, całe stosy listów. Były to albo błagania
o pomoc, nie o pomoc materialną, chociaż pewnie i takie były, bo miał opinię bardzo bogatego, ale
o interwencje w sprawach politycznych, o ratowanie akowców skazywanych coraz częściej w pro-
cesach politycznych, listy od matek, błagające go o wstawiennictwo u władz. Inne, anonimowe,
obryzgiwały go najplugawszymi wyzwiskami, przeklinały i groziły. Czytałam te listy, bo nie


324

chciał pokazywać ich pani Stefie, żeby się nie denerwowała. Wiem, że chodził wielokrotnie, prosił
i wstawiał się, uzyskiwał zamianę kary śmierci na kary wieloletniego czy dożywotniego więzie-
nia. Raz zastałam go w rozpaczy, po prostu biegał po pokoju i łapał się za głowę. Przyszła do nie-
go matka jedynego syna, skazanego na karę śmierci. Klęczała przed nim i błagała: „Ratuj moje
dziecko, wstaw się, ratuj, nie daj go zabić”. - „Co ja mam robić, jak mam ratować, kiedy dowie-
działem się, że to dziecko rozwaliło trzech ubeków na dworcu z ręcznego karabinu maszynowe-
go”. Ale mimo swojej słabości, lęku, nieprzystosowania do tego naszego brutalnego życia tutaj -
jednak chodził, prosił, pisał, składał protesty, przekraczał granicę własnego spokoju, wygody,
zagłębiał się w te sprawy okrutne i ciemne, których nie mógł zrozumieć, bo był jak dziecko, któ-
remu powinno się mówić tylko trochę, tylko ostrożnie.
Wracało do Warszawy coraz więcej osób, miałam wobec nich wszystkich uczucie, jakbym przyj-
mowała gości, jakbym była trochę winna temu, co zastają, współczułam wstrząsom, jakie musieli
przeżywać, widząc to miasto zmasakrowane, i ciekawiły mnie też ich reakcje, bo wiele razy my-
ślałam przedtem, jak będą znosili ci ze świata wracający spotkanie z dniem tutejszym, z trybem
życia, z nami. Ale wiele razy okazywało się, że przesadziłam w tej troskliwej dbałości o ich prze-
życia. Janka Słonimska podczas pierwszego spotkania zapytana, co przeżyła widząc taką War-
szawę po raz pierwszy, powiedziała: „No, tu jest wszystko bardzo zabawne”. Bohdan Urbano-
wicz po powrocie z Murnau powiedział: „Jeśli mam być szczery, to to, co mnie w was uderza naj-
bardziej, to jakieś przykre zordynarnienie”. Pewien architekt powiedział mi, że Warszawa w zbyt
małym stopniu została zburzona, bo łatwiej i przyjemniej byłoby ją projektować i budować zupeł-
nie od nowa. Moja biedna, czuła, naiwna dusza trzęsła się jak galareta po takich spotkaniach, ale
oczywiście to były wyjątki.
Kiedy przyjechał Słonimski, zamieszkał u nas w Konstancinie na kilka dni. Były to dla niego, zdaje
się, dni pełne wzruszeń i szoków. Przyjechał z Londynu, gdzie w tym okresie były kartki na żyw-
ność, jedno jajko w proszku na tydzień i ogonki przed sklepami. U nas za to przelewało się od
wszelkiego dobra, zwłaszcza w Konstancinie, gdzie drzwi nie zamykały się od bab proponujących
mleko, masło, śmietanę, mięso wszelkiego rodzaju, jarzyny i owoce. Słonimski słabł z wrażenia,
kiedy mama mówiła: „Jakoś ta Piesiunia dziś bez apetytu, wbiję jej do mięsa dwa jajeczka, może
zje”. Ja rano pytałam go przez drzwi, czy woli herbatę z mlekiem, czy ze śmietanką. Podczas
pierwszego, świetnego obiadu nakryłyśmy stół jedynym posiadanym obrusem, który miał pięknie
wyhaftowany w rogu monogram A.S. Te rzeczy - obrusy, ścierki, ręczniki - kupowało się na tar-
gowisku rozciągniętym na chodnikach wzdłuż ulicy Poznańskiej, nie były one nowe, ale zawsze
można było znaleźć coś potrzebnego. Kiedy Słonimski zobaczył ten monogram, mama powiedzia-
ła, spuszczając oczy: „Tak, wszyscy goście mają u nas haftowane swoje monogramy, staramy się o
to”.
Któregoś dnia przyszła kartka z Genewy od Janka Rosnera, który tam pojechał do swojego Bureau
International du Travail.
Pisał, że Genewa śliczna jak zawsze, że odnajduje stare kąty i przyjaciół, ale że „brak gruzów
wpływa na mnie deprymująco”. Słonimski usłyszawszy to złapał się za głowę i przewrócił na ka-
napce, na której siedział. „Wszystko obłąkane, sami wariaci, nieprzytomne reakcje, co tu robić z
tym krajem” - jęczał.
Ale przeżywaliśmy także wzruszające chwile, siedząc na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem
świecącym przez liście dębu i słuchając dalekiego szczekania psów. Albo w pokoju ojca, kiedy
rozkładałam przed nim rękopisy i opowiadałam - jemu i po trosze sobie - historię ich ukrywania i
ratowania. Przejmował się wszystkim, wzruszał i wzdychał: „Ach, mój Boże”. Przyniósł pierwszy,


325

wydany tutaj przez „Czytelnik” tom swoich wierszy z dedykacją: „Pani Monice z całą czułością -
ach, mój Boże”.
Ale przeżył i on swój wstrząs u nas w domu. Siedzieliśmy wszyscy po obiedzie na górze w hallu,
kiedy nagle ktoś otworzył drzwi na dole na schodach i weszło dwu panów, no, powiedzmy pa-
nów, w skórzanych kurtkach, z teczkami jasnożółtego koloru wygniatanymi w sztucznego kroko-
dyla i w czapeczkach z daszkiem, których nie zdjęli. A Antoni akurat wtedy mówił o znaczeniu
angielskiego powiedzenia: „My home is my castle”. I że my po tej wojnie nie doceniamy, że teraz
nareszcie możemy to mówić o sobie, bo nasze domy stały się znów spokojne i bezpieczne, a on
słyszy rozmaite inne grymasy. Ci panowie obejrzeli nas, skamieniałych przy stole, wywołali mnie
i zamknęli się ze mną w pokoju mamy. Tam ostro na mnie natarli, żądając okazania świadectwa
przemysłowego. Kiedy powiedziałam, że go nie mam, ironicznie się zaśmiali i powiedzieli, że i
karty rzemieślniczej też pewnie u mnie nie zobaczą. Dość długo się gniewali i straszyli mnie ka-
rami albo jeszcze czymś gorszym, a w końcu kazali się przyznać, ile osób zatrudniam. Kiedy przy-
sięgałam, że sama, wszystko sama maluję, spochmurnieli na tyle kłamstwa do reszty. „I sufity?” -
zapytali. Ja się już po drodze domyśliłam, o co chodzi, więc trochę ciągnęłam tę rozmowę, zwłasz-
cza że mama, strasznie niespokojna, zaglądała parę razy, a ja do niej puszczałam oko. Panowie
wyjaśniwszy sprawę pożałowali mnie nawet, że tak maluję te obrazki i wieszam potem na ścianie,
i co z tego mam? Ale Słonimski był przy stole zielony.
Malowałam zresztą sporo, martwe natury, portrety, kwiaty. Z Katowic od pani Heleny Zielińskiej
miałam kasetę i sztalugi. Zawiązywało się wtedy stowarzyszenie artystów plastyków i miała być
w Muzeum Narodowym pierwsza wystawa malarstwa, na którą, zapisawszy się do tego nowego
związku, przygotowywałam się, malując portret chrześniaka, małego Stefanka Wieszczyckiego,
syna Wandy, i kilka martwych natur.
Marysia z małym Jasiem, także moim chrześniakiem, miała tego lata przyjechać do nas do Sopotu
razem z Bohdanem Urbanowiczem. Chciała za niego wyjść za mąż, on ją ciągle i wiecznie kochał
od przedwojennych czasów. Marysia bezskutecznie szukała Stefana, ale nie było żadnego nigdzie
najmniejszego śladu. Ja pomagałam jej w PCK i wśród ludzi ze Starego Miasta, aż wreszcie skie-
rowano mnie do parafii na Żoliborzu, do księdza, który miał ustalić, kiedy można zaginionego bez
wieści uznać za zmarłego, co było dla Marysi i Bohdana konieczne. Byłam ostatnią osobą, która
widziała Stefana żywego, zgłosiłam się więc do tego księdza, który rozłożył przede mną na stole
wielką kartę. Na niej zakreślone było ogromne koło, a w nim coraz mniejsze kręgi, obejmujące
punkt centralny. Wyglądało to trochę jak tarcza strzelnicza. Była to mapa prawdopodobieństwa
utraty życia podczas ostatniej wojny. Czyj to był pomysł, czy był gdziekolwiek zatwierdzony czy
powtórzony, nie wiem.
Na zewnętrznym, najdalszym od centrum obwodzie był napis: obozy oficerskie - oflagi. Potem
kolejno szły stalagi, partyzantka leśna, sabotaż (wielki), lotnictwo, armia poza granicami Kraju,
wreszcie na bliskim środka kręgu obozy koncentracyjne i dalej Powstanie Warszawskie. Przy
środkowym punkcie, centrum tej mapy, był napis Starówka. Ksiądz powiedział: „Proszę pokazać,
gdzie go pani widziała ostatni raz”. Położyłam palec na tym najstraszniejszym, najbliższym
śmierci punkcie wykresu. Stefan został uznany za zmarłego bez dalszego odkładania.
Było już gorące lato, kiedy przyszło nam do głowy, żeby jechać do Sopotu nie koleją ani autobu-
sem, ale statkiem, Wisłą. Jechała Marysia, Jaś, Bohdan, Piesia i ja. Droga była piękna i koszmarna,
bo Marysię w ciąży mdliły fale Wisły, Jaś był nieznośny, Piesia, tak dobrze wychowana, nie chcia-
ła siusiać na pokładzie, więc wszędzie, gdzie się statek zatrzymywał, w dzień czy w nocy wyska-
kiwałam z nią na brzeg, zachęcając i namawiając, ale ona z nerwów nie mogła. Wody w Wiśle by-


326

ło mało, powyłaziły na niej długie złote łachy, na które statek władowywał się co chwila. Trwało
to bardzo długo.
W domu w Sopocie byłyśmy oczekiwane przez panią Halę Skoczylasową i ciotkę Anielę. Mogły-
śmy były przewidzieć, że usposobienia, charaktery i metody postępowania obu pań nie wróżą nic
dobrego. Marysia przysięgała się, że widziała ogniste pioruny w postaci kul, przelatujące między
tymi dwiema najmilszymi osobami.
Było to dość koszmarne lato, deszcz lał przez czterdzieści dni i nocy, trudno było nawet wyjść z
domu po zakupy, żywiliśmy się wyłącznie kukurydzą. Znów przyjechał F.X. i zamieszkał tuż ob-
ok, całymi dniami opowiadał mi treść starych filmów.
Ciotka Aniela uciekła wreszcie do Krakowa. Ja pojechałam za nią, żeby trochę zadać szyku no-
wymi kilkoma sukniami new-look, które w Krakowie na Plantach wzbudzały zgrozę i obrzydze-
nie, kiedy spacerowałyśmy tam z Basią, obie w fałdzistych, szerokich i długich spódnicach i obci-
słych w biuście staniczkach.
Spotkałam tam Przypkowskiego na Krupniczej w Domu Literatów, gdzie mieszkałam u pani Mor-
tkowiczowej. Pani Janina powiedziała mi z łagodnym wyrzutem, że ma do mnie żal za odsuwanie
od niej podczas wojny jej przyjaciół i życzliwych ludzi. Powtarzali jej po wojnie, że kiedy pytali
mnie o nią dyskretnie, ja zawsze odpowiadałam sztywno, że nie wiem, gdzie pani Janina może
być. Przez to uniemożliwiłam jej podczas wojny prowadzenie towarzyskiego życia. I okazuje się,
że można było przeżyć te straszne lata, będąc naprawdę w oku cyklonu i nie wiedzieć o tym, od-
być to jakoś bokiem i bez wiedzy o ogromie niebezpieczeństwa. Tym lepiej, nawet się nie starałam
tłumaczyć czegokolwiek. Były zresztą obie z Hanką miłe i serdeczne dla mnie. Chroniły mnie
przed Przypkowskim, który znowu zaczął pić, zrobił się z powrotem gruby i nieprzyjemny, awan-
turował się i wygadywał głupstwa w stołówce Domu Literatów, a nawet przeszedł kiedyś przez
zamknięte szklane drzwi, wywalając je doszczętnie.
Dosyć przeraziła mnie wiadomość, że Mieczyś miał jakiś wypadek, chyba samochodowy, gdzieś
znów w Kieleckiem. Dlaczego on do mnie nie pisze, dlaczego dowiaduję się od osób trzecich ja-
kichś niepewnych wiadomości, może to prawda, a może nie. Przypkowski powiedział mi to, do-
wiedział się podobno od Pniewskich, ale ich nie ma w Warszawie.
Mama pojechała do Wrocławia razem z panią Heleną Zielińską. Byłam w Konstancinie, kiedy
przyszła kartka od mamy, napisana jakby trzęsącą się ręką, parę tylko słów, krzywo i niewyraź-
nie, że była chora, ale już ma się lepiej, jakieś nie uspokajające uspokojenia. Tego samego dnia po-
jechałam do Wrocławia. Szukanie dzielnicy i ulicy w tym nieskończonym obcym rumowisku, w
okropnym niepokoju, niewyspanie, zmęczenie, to wszystko jak zły sen. Znajduję wreszcie tych
państwa, do których obie pojechały. Mama wycieńczona, słaba, doktór nie bardzo wie, co to było.
Gorączka, bóle, wymioty - może kolka wątrobiana, może co innego. Miała już kilka razy takie ata-
ki, które po paru dniach mijają. Potworny ten Wrocław, kiedy tylko można, zabieram mamę do
Katowic, potem do domu. W ogóle ciągle jeździmy, ale najczęściej razem albo na zmianę do Sopo-
tu.
Kilka razy jeździłam do Katowic do pani Padlewskiej. Ciężko mi patrzeć na nią, na te oczy wypła-
kane, rozmawiamy długie godziny o Romanie, ona gra mi etiudę Skriabina na lewą rękę, którą tak
Roman lubił grać. Muszę jej opowiadać o nim, jak przyszedł pierwszy raz na Stare Miasto, jake-
śmy szli przez Rynek w słońcu i kurzu i on deklamował „Uspokojenie”, jakeśmy je mówili razem,
tacy szczęśliwi. Jak przybiegał na Krzywe Koło, i potem minuta po minucie, czy go bolało, czy
jęczał, czy ją wspominał, czy wiedział? Któregoś razu zastałam ją po przyjeździe w strasznym


327

stanie, jej siostrzenica czy kuzynka, z którą mieszkała w Katowicach, pani Pelinka, ręce łamała, nie
mogąc nieszczęsnej uspokoić. Okazało się, że ktoś, musiała to być jakaś baba, mężczyzna by tego
nie zrobił, przyszła do pani Padlewskiej i „w imię prawdy” powiedziała jej, że Jerzy, brat Romana,
nie został w Moabicie z wyroku rozstrzelany, ale ścięty toporem. Czterdzieści dwie osoby zostały
wtedy tak stracone, w tym dwie kobiety. Ale Roman skłamał matce, zapewniając ją, że wyrok zo-
stał zamieniony na rozstrzelanie, tak jak zresztą obiecywał Niemiec - obrońca z urzędu. I teraz,
kiedy już tysiąc razy przeżyła tę scenę rozstrzelania, nauczyła się w swojej wyobraźni każdej
chwili, przepłakała każdą krwawymi łzami - przyszła do niej ta łajdacka świnia i wydarła z niej
stare cierpienie, żeby zadać w to miejsce nową ranę, żeby od nowa zaczęła oglądać, dotykać, upa-
dać pod tym strasznym obrazem. Gdybym dopadła tej osoby, tej prawdomównej łotrzycy, tobym
ją chyba przeklęła - bodajś takiego bólu doznała sama - chociaż wiem, że nie wolno nikogo prze-
kląć, bo się przekleństwo odwraca.
Mama się trochę gniewała za te jazdy i wizyty w Katowicach. Zresztą, nie tylko. Przesiadywałam
u pani Romany Krzeczkowskiej i znów rozmowy toczyły się wokół Bronka Krzeczkowskiego,
który zginął na początku Powstania gdzieś między Starym Miastem a Żoliborzem. Jedyny syn.
Mama mówiła: „Siedzisz w tym PCK, chodzisz do tych pań, mówisz ciągle o Powstaniu. Jesteś
młoda, a zagłębiasz się w te „Dziady”. Moi koledzy malarze narysowali kiedyś mój portret en
pied. Idę na wysokich obcasach, „cienka w pasie - przegina się”, prowadzę na lince ślicznego jam-
nika, przede mną buduje się i odbudowuje piękna nowa Warszawa, arkady, kandelabry i kolum-
nady, a ja mam głowę odkręconą zupełnie do tyłu i tam tylko gruzy, dymy i ruiny. Tak też i było.
W nocy zrywałam się albo co gorsza nie mogłam się obudzić, czarne samoloty pikowały znad da-
chów, chodziłam boso po chrzęszczącym szkle, trzymała mnie za rękę spalona kobieta ze Wspól-
nej, a ja nie mogłam się jej wyrwać, bo nogi moje wrośnięte były w ziemię.
Ale kiedy zaczynałam opowiadać czasem o tych sprawach wojennych, samo jakoś wybierało mi
się we wspomnieniach to, co nie było najstraszniejsze, a nawet, ku mojemu zdumieniu, moi słu-
chacze śmieli się wesoło, takie to były dowcipne opowiadania. Co prawda wystarczało ominąć
grozę, aby tuż obok niej, splątane z nią, znaleźć jadowite komizmy, zdumiewające figle i spięcia,
które nie zawsze widziałam wtedy, a które dopiero teraz ujawniały mi się jasno.
Nasze życie obecne było zupełnie podobne do normalnego.
Warunki materialne całkiem znośne, życie codzienne wygodne, możność poruszania się dość ła-
twego, przyjemne stosunki z ludźmi - oczywiście wybranymi, tylko wszystko jakby zwolnione
czy przymglone. Podczas wojny cały czas spieszyliśmy się, ścigali z bezustannym niebezpieczeń-
stwem, czas był spychany za siebie, jak to spychanie wody w kanałach, wiosłowanie rękami byle
prędzej, byle więcej odepchnąć do tyłu tego, co nas oddziela od wyjścia, od końca ciemności. A
teraz przestałam wiosłować.
Pani Romana Krzeczkowska aresztowana, siedzi na Mokotowie.
Przygotowuje się proces Pużaka, Szturm de Sztrema i jej. Są od niej wiadomości tylko takie, że
puchną jej bardzo nogi, prosi o miękkie pantofle, bo i tak ma zakaz spacerów. Jesteśmy w kontak-
cie z panią Witkiewiczową, która podaje paczki, ale nie wolno w nich umieścić pantofli. Chodzę
co parę dni do Borejszy, który jest bratem Różańskiego. Borejsza za każdym razem obiecuje inter-
wencję, pomoc, potakuje gorąco, kiedy mówię o hańbie, jaką się okrywa rząd, trzymając w wię-
zieniu taką kobietę, przypominam o profesorze Kocie zakatowanym przez Niemców na samym
początku wojny i o synu, który zginął w Powstaniu. On obiecuje z tygodnia na tydzień, podaje mi
terminy i daty, kiedy mam się zgłosić po ostateczną, na pewno pozytywną odpowiedź. Aż wresz-


328

cie, po wielu tygodniach, mówi mi któregoś dnia: „Niech pani się odczepi od tej sprawy, niech
pani nie przychodzi, nic z tego dobrego nie wyniknie”. Przychodzę jeszcze raz, żeby chociaż była
zgoda na te pantofle. „Nie”.
Władze są zupełnie pewne siebie po wyborach, przedtem jeszcze po referendum tak sprawnie
załatwionym, można teraz zabrać się do wytrzebiania przeciwników albo tych, których nazywa
się przeciwnikami. Z drugiej strony namawia się i mami, stwarza pozory swobody, obiecuje roz-
wój, bierze za hasła najpiękniejsze idee, a zmęczeni ludzie może i wierzą.
Przyczepił się do mnie jakiś Śliwa z MSZ. Nowego oczywiście. Komuś gdzieś przyszło do głowy,
żeby moje nazwisko wziąć sobie do pomocy, a że pod tym nazwiskiem ja siedzę, więc ten Śliwa
przyjeżdża do Konstancina wspaniałym samochodem, na którym nawet sterczy jakaś chorągiew-
ka, i za każdym razem zaczyna od nowa: że mam pojechać do Szwecji, tam mieszkanie, zarobki
znakomite, taki kraj, mamusię mogę zabrać i będę sobie attache kulturalnym, a całą robotę będzie
robił kto inny. Ale głupi taki, że mówi, dlaczego te wszystkie miody. Bo są tacy, co nie chcą wra-
cać, a jak się dowiedzą, że takie nazwisko współpracuje z rządem, to zgłoszą się do mnie, a ja im
tylko powiem, żeby wracali. Kiedy Śliwa przekonała się, że my nieśmiałe, ale uparte, to zapropo-
nowała Holandię, a wreszcie pracę w radiu Warszawa. Długo trwało, nim Śliwa ode mnie odstą-
pił. Pewnie, że bardzo wielu niepewnych powinno się zdecydować i wrócić, miejsce ich jest tu, ale
nie ja ich będę do tego namawiała.
Zaczęła się ponura, plugawa, nieustanna walka z naszą przeszłością, z AK, z okresem okupacji,
fałszowanie i lżenie najlepszych ludzi i ich przeszłości.
Tak daleko w czasie są od siebie dwa wiersze, Żeromskiego z Prologu „Róży” i nieznanego po-
wstańca poległego na Świętokrzyskiej, ale ciągle to samo się dzieje na tej ziemi. W „Róży”, na sto-
kach Cytadeli -
Niewola wieje przez sioła, Niewola idzie przez miasta, Szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie
woła.
A w Powstaniu Warszawskim nieznany młody pisze -
A historia okłamie nas jutro, Groby nasze wyrówna znów obcy, My walczymy, nie mówiąc, że
smutno. I nie armia, nie wojsko - my - chłopcy.
Napisałabym jeden z tych wierszy na grobie Romana. Tak czasem gorzko, a z nienawiści nie da
się już myśli oczyścić.
Pani Romana wyszła po procesie z więzienia. To krótkie przejście z gmachu na Rakowiecką w
poprzek ulicy do domu w głębi terenu SGGW po tak długim czasie zamknięcia sprawiło, że całe
ciało wystawione na światło - twarz, szyja, ręce - pokryło się bąblami jak po oparzeniu ukropem.
Jest bardzo chora. Dała mi powstańczy z 1863 roku pierścionek swojej babki, czarna emalia i dia-
ment, mam go nosić na pamiątkę Bronka, jej syna i Powstania naszego. Jeżdżąc tak, to tu, to tam,
zimy jednak spędzamy w Konstancinie. Dół domu został wynajęty państwu Sadowskim i ich cór-
ce Wandzie, która właśnie rozwodzi się z Kazikiem Płużańskim, bratem Stefana, rusznikarzem z
Długiej 29. Pani Sadowska jest Rosjanką, a Wanda ma usposobienie wesołego hulaki, bardzo jest
zabawna. Ma narzeczonego, którego nazywa obkapaną gromnicą. Gra w karty, pali jak komin, jej
paroletni syn chowa się na łasce bożej, ale miło z nimi i wesoło.
Pojechałam tej zimy do Zakopanego pierwszy raz po tak długim czasie. Ale rozchorowałam się na
ciężką grypę, przyjechała do mnie mama i ona z kolei dostała znów tego tajemniczego ataku bó-
lów, który ją napada od kilku lat. Prędko wróciłyśmy do domu obie jak psu z gardła.


329

Jesienią odbyła się w Muzeum Narodowym wystawa Związku Polskich Artystów Plastyków.
Zawiozłam na nią dwa obrazy. Martwą naturę ułożoną z zabranych Władkowi Sosze przedmio-
tów z naszej ogrodniczej szopy, i portrecik dziecka z drewnianym samolocikiem w rękach. Przy
składaniu obrazów trzeba podać mały opis każdego płótna, który przylepia się z odwrotnej stro-
ny: nazwisko autora, rozmiar, technikę, tytuł, numer legitymacji związkowej i tak dalej. Panienka
przyjmująca obrazy i wypełniająca fiszkę drgnęła przy tytule dzieła. „Martwa natura? Martwa
natura - czy pani nie chce, żeby obraz był przyjęty na wystawę?” - „Owszem, bardzo chcę, po to
go tu przyniosłam”. „Martwa natura to jest nazwa, którą narzuca nam imperializm zachodni” -
powiedziała panienka ściszonym głosem. Tego się nie spodziewałam, ale odstąpiłam od mojego
obrazu o dwa kroki i przyjrzałam mu się uważnie. Był tam koszyk z sałatą, doniczka, sekator, ku-
bek z pęczkiem fiołków, szpulki rafii do podwiązywania roślinek, wszystko to stało na krześle,
ustawione dość bezładnie. Bez wątpienia nie była to martwa natura, ale „Krzesło ogrodnika”. Tak
też zostało zapisane. Czym prędzej portret dziecka z zabawką przerobiony został na „Małego mo-
delarza”. Muszę powiedzieć, że był to wynalazek, który zaoszczędził mi wielu kłopotów.
Zaraz potem namalowałam „Stół pszczelarza”, „Warsztat stolarza”, „Pracę bibliotekarza” i wiele
innych martwych natur, lubując się i ciesząc nieskończenie urokami materii, kształtu, cienia i
światła, relacji przedmiotów wobec siebie, przestrzeni wolnej między nimi, blaskiem i głębią po-
wierzchni dzbanów, owoców, kwiatu, materii i tła. Malowanie, skoro się już do niego zabrałam,
było dla mnie przeważnie rozkoszą i radością, właśnie ze względu na ten tajemny związek, który
się rodzi w chwili ustawiania przedmiotów, znoszenia, przymierzania, oglądania kolejnych moż-
liwości, jakby ta tworząca się całość ze mną razem pracowała nad swoim ostatecznym kształtem.
A potem, kiedy wyrasta powoli ten portret liścia, kwiatu, obraz światła i cienia na powierzchni
wybranej rzeczy, gra błysków, zaświeceń i ciemności ukrytej między nimi, przezroczystość szkła,
mokre wnętrze owocu, wszystko to daje godziny radości takiej, że noc jest porą niecierpliwie
przeczekiwaną, przykrą przerwą w tym czarującym zajęciu.
Nie zawsze tak jest, to prawda, czasem wszystko staje się martwe i oporne, z płótna robi się tępa
cerata, oczy jakby przestają widzieć to, co należy, pędzel i szpachla przestają być przedłużeniem
ręki. Tak czasem bywa z portretem, nawet częściej niż z martwą naturą. Miałam latem taki wła-
śnie wypadek.
Zosia Lindorf, nasza bardzo dawna znajoma, wyszła właśnie za mąż za dyrektora administracyj-
nego Teatru Polskiego. Była to szalona miłość z obu stron. Mąż Zosi, którego właśnie przedstawiła
nam, zamówił u mnie jej portret jako prezent ślubny.
Grała wtedy w „Wesołych kumoszkach z Windsoru”, więc portret miał być w kostiumie scenicz-
nym. Cieszyłam się na ten kolorowy portret ślicznej Zosi. Miałam go malować w rekwizytorni
Teatru Polskiego, na samej górze gmachu, gdzie było dobre światło i dużo miejsca. I zaraz od
pierwszego dnia okazało się to wszystko koszmarem. Były wielkie upały i pod blaszanym dachem
teatru farby lały się po palecie. Kostium Zosi z bliska okazał się ponurą i jaskrawą tandetą, fał-
szywe złota i hafty - nieznośne. Sama Zosia może i dałaby się namalować, gdyby nie rzesza garde-
robianych, krawców, perukarzy i sztukatorów za moimi plecami, którzy wychwalając urodę pani
dyrektorowej, dzielili się uwagami co do podobieństwa portretu od pierwszych dni. Mąż modelki
i ona sama ostrożnie zwracali mi uwagę na niepotrzebny podbródek czy zmarszczkę i owal twa-
rzy nie dość idealny. Na ogół nie przeszkadza mi obecność osób trzecich podczas malowania, na-
wet wolę twarz modela w rozmowie niż w zastygłej nieruchomości, ale tego naprawdę było za
dużo. Zaczęłam ciapać i skrobać, skrobać i przemalowywać, Zosia albo była śliczna, młoda i zu-
pełnie niepodobna, albo wszyscy głośniej albo ciszej protestowali, kiedy portret zaczynał być lep-


330

szy. Męczyliśmy się dość długo, aż wreszcie powiedziałam, że muszę jeszcze popracować nad
portretem sama, że wrócimy do niego później, zabrałam go do Konstancina i wrzuciłam z ulgą za
szafę. Niedługo potem wybuchła prawdziwa bomba.
Krysia Hartwigowa przyniosła wiadomość, że ten mąż Zosi, pan Martyka, jest autorem i sam wy-
głasza obmierzłe audycje, paszkwile najpodlejsze i plucia na wszystko, co nam wszystkim było
bliskie, w audycjach radiowych pod nazwą „Fala 49”. Nie chciałyśmy temu wierzyć. On był w
Reducie w Wilnie, wrócił stamtąd i przyszedł zaraz do Teatru Polskiego, to, co mówił, było zaw-
sze takie, że nie wzbudzało najmniejszego sprzeciwu, ta zacna Zosia tak do niego przywiązana.
Ale niestety, było to wszystko tylko maską, a jego rola wobec wileńskiego AK była zbrodnicza.
Znajomość urwała się, oczywiście, portret został za szafą.
Wiosną jakoś przyszła do nas Marusia Karnicka i opowiedziała, że jednemu z jej podopiecznych
Anglików, panu komandorowi Raqueen, przydarzyła się przykra historia, bo złamał nogę. Miesz-
kał obok nas, w willi „Zorza” na ulicy Matejki, i był attache morskim ambasady angielskiej. Teraz
siedzi z nogą w gipsie od biodra do pięty i trzyma Marusię przy sobie bez przerwy, bo się strasz-
liwie nudzi. Nagle Marusia powiedziała: „Pani, Moniczko, namaluje jego portret. On będzie miał
rozrywkę, a pani sobie zarobi”. Zaświtała mi pewna myśl i poszłam się z nim umawiać. Zapropo-
nowałam mu, że jeśli portret mu się spodoba, to zamiast pieniędzy sprowadzi mi dobre radio z
Anglii. Nie takie znów, żeby słuchać Australii, tylko z dobrymi czułymi głośnikami, żeby można
było posłuchać koncertu, bo bardzo byłyśmy spragnione dobrej muzyki po tych wszystkich latach.
Ten pomysł przypadł mu do gustu.
Zobaczywszy go, nabrałam wielkiej ochoty do malowania. Miał czerwoną twarz porośniętą siwie-
jącą brodą, właściwie całe policzki miał kosmate aż do oczu. Ten zarost przysługiwał tylko wyż-
szym oficerom marynarki. W żywej twarzy świeciły niebieskie oczy, tak niebieskie i błyszczące,
jak kawałki rozbitego syfonu, patrzące prosto i ostro. Mundur był następną przyjemnością do ma-
lowania, cały obszyty złotem, z ramienia zwisały sznury z szychu, złote guziki błyszczały wspa-
niale, a cała pierś obszyta była kolorowymi baretkami. Dalej było gorzej, spodnie od piżamy i ol-
brzymi kloc gipsowy, leżący na stołku, ale tego już nie miało być na portrecie. Cieszył się na ten
czas malowania jak dziecko, więc prędko jego służba, której miał masę, przeniosła moje sztalugi i
cały warsztat do niego i zaczęło się pozowanie. Płótno było ogromne, żeby nic nie stracić z tego
munduru, bo rękawy także kapały od złota. Zaraz po pierwszych dniach straciłam do niego serce.
Okazało się, że podczas wojny dowodził eskadrą destroyers, szybkich okrętów wojennych, któ-
rymi atakował Sycylię. Zapytałam go, czy wiedział, w co wypuszczał te pociski, czy słyszał o
Agrigento albo Selinunte, ale machnął tylko ręką i opowiadał dalej, jak go storpedowali Niemcy
przy Trapani i jak dopłynął wpław do brzegu. Z błyskiem w oku opowiadał, jak bombardował
Anzio. Ach, Soracte, zamglona Soracte, na co musiałaś patrzeć wtedy! Kiedy strzaskał fortecę
morską budowaną przez Bramantego w Civitavecchia, chciałam przerwać malowanie, tak mi
obrzydł ten wandal. Ale przemogłam się i pozowanie odbywało się dalej, wypijaliśmy dużo whi-
sky, a on objaśniał każdą baretkę przyczepioną do jego munduru, upamiętniającą i nagradzającą
jego udział w bitwach. Jeśli baretka była żółta, ale miała po brzegach wypustki niebieskie i czer-
wone, to znaczyło, że bitwa toczyła się na pustyni, nad brzegiem morza i z udziałem lotnictwa.
Jeśli miała paseczek zielony, to była tam oaza.
Portret dobrze mi szedł, modelowi się podobał. W tle namalowałam mu starą pożółkłą mapę Sy-
cylii, bardzo śliczną. W gratach przywiezionych z Sopotu była wielka złota rama, chyba od lustra,
bo szalenie ozdobna, z girlandami i wolutkami, pasowała znakomicie do blejtramu tego portretu.


331

Wszystko razem było piekielnie żywe i bogate. Żeby go zachęcić do kupienia naprawdę dobrego
radia, obiecałam mu tę mapę Sycylii dać w
prezencie i czekałam, aż wyzdrowieje i pojedzie po nie do Anglii.
Tymczasem, kiedy skończyłam malowanie, przybiegła do nas Marusia Karnicka szalenie wzbu-
rzona. Mnóstwo razy powiedziała, że nie może nam nic powiedzieć, ale widać było, że powie, bo
się inaczej udusi. Wreszcie opowiedziała taką historię: Raqueen miał przepisane masaże tej nogi
po zdjęciu gipsu. Marusia przyprowadziła mu ze szpitala dziewczynę, która miała twarz spaloną
wybuchem szafy w Powstaniu, była niewidoma, ale nauczono ją w szpitalu masażu i tym sobie
dorabiała po trochu. Po kilku seansach Raqueen ją zgwałcił. Marusia trafiła na okropną scenę, kie-
dy dziewczyna, ten potwór z ohydną maską zamiast twarzy - żądała, żeby jej zapłacił za tę
krzywdę, a on uważał, że żąda za dużo. Marusia powiedziała, że bliska wymiotów z obrzydzenia
i zgorszenia powiedziała mu tylko, żeby płacił natychmiast, ile tylko ona zażąda, bo może ta
sprawa stać się ruiną jego kariery wojskowej i dyplomatycznej, i uciekła, nie chcąc go więcej wi-
dzieć. Wieczorem dostała od niego list na papierze listowym z nadrukiem ambasady. W tym liście
pisał, że przyznaje Marusi rację, ale na swoje usprawiedliwienie chce dodać, że twarz jak twarz,
ale ciało miała ta dziewczyna bardzo piękne.
W parę tygodni później, po powrocie z Anglii, przysłał mi małe radyjko z demobilu, wymonto-
wane z auta. Radyjko skrzypiało jak zardzewiałe zawiasy, tyle że zasięg miało na pół świata. Na-
pisałam mu w odpowiedzi, że tym radiem płaci mi za ramę, a portret wobec tego zechce ode mnie
przyjąć w prezencie. Przełknął to łatwo i więcej nie miałam z nim do czynienia.
Kiedy następni Anglicy, państwo Morgan, postanowili zamówić u mnie portret swojej czterolet-
niej córeczki Caroline, nauczona smutnym doświadczeniem poprosiłam o wypłacenie mi połowy
należności, kiedy portret był w połowie gotowy. Po skończeniu i oddaniu nadaremnie czekałam
na resztę sumy. Nagle opuścili Konstancin, zapomniawszy dopłacić, co trzeba. Byli nawet mili,
mama lubiła panią Morgan, która zawsze na widok naszej Piesiuni kręciła głową i nie mogła się
nadziwić, że mogą się w tym kraju znajdować psy tak rasowe.
Jerzy Michałowski, który został mianowany ambasadorem w Londynie, napisał do mnie list o
projekcie wystawienia w Anglii „Przepióreczki”. Ktoś, pewnie Łopalewski, przetłumaczył ją, po-
dobno dobrze, i angielski sławny aktor polskiego pochodzenia, John Gielgud, po przeczytaniu
sztuki chce ją realizować i grać Przełęckiego. Jerzy pisał, że trzeba koniecznie, żebym przyjechała
do Londynu finalizować sprawę, podpisać umowę i tak dalej. Pomysł był niesłychanie tentujący,
więc zaraz zabrałam się do wstępnych działań, to znaczy uzyskania zgody na wyjazd, paszportu,
przygotowania papierów zezwalających mi na zawarcie umowy. Pieniądze na pobyt miałam tam.
Wydawane były w Ameryce, w Szkocji, w Anglii książki ojca w tłumaczeniach i po polsku, prawa
autorskie działały wszędzie jednakowo, podjęcie należności autorskich, a właściwie uzyskanie ich
z londyńskiego, emigracyjnego Ministerstwa Oświaty, które przejęło sumy likwidujących się wy-
dawnictw, było łatwiejsze tam na miejscu. Poskładałam wszystkie potrzebne formularze, życiorys,
zaproszenie Jerzego, upoważnienia Zaiksu i czekałam na wynik pełna nadziei.
Po pewnym czasie zostałam wezwana na rozmowę do pewnego pana w pewnym biurze. Ten pan
zadał mi kilka pytań, między innymi, co tam będę mówiła, jak już pojadę. Powiedziałam, nie mo-
gę obiecać, że przez trzy miesiące nic nie będę mówiła, bo jestem z natury dość gadatliwa, ale za-
pewniam go, że nie jestem głupia. Podziękował i kazał czekać. Po jakimś czasie znów zostałam
wezwana i ten pan zapytał mnie, czy wrócę i jak mogę to zagwarantować. Powiedziałam, że mo-
gę, jeśli chce, dać mu na to słowo honoru. Podziękował i kazał czekać. Znów po pewnym czasie


332

zostałam wezwana na jakąś krótką rozmowę, a po kilku tygodniach dostałam pocztą wszystkie
moje podania, zaświadczenia, formularze i zaproszenie w największym porządku, bez słowa wy-
tłumaczenia czy odmowy. Ale to trwało i tak już tak bardzo długo, że odzwyczaiłam się od myśli
o wyjeździe.
Odnalazła się Jadwiga, mieszka nadal w swoim domku w Białołęce, pisujemy do siebie i odwie-
dziłyśmy ją z mamą.
Pewnego wieczoru zatrzymał się przed naszą furtką wojskowy aliancki jeep i wysiadła z niego
czarująca i śliczna para: młodszy brat Ksawerego Pruszyńskiego, Mieczysław - Miś, i jego mło-
dziutka, niedawno poślubiona żona francuska - Marie-Lise. Przyjechali z Rzymu, nikogo w War-
szawie nie znają, a w biurze MSZ poradzono im, żeby pojechali do Konstancina i poszukali pani
Anny Żeromskiej, ona im tam na pewno coś znajdzie.
Nasz dom był wtedy do niemożliwości zapchany ze względu na ciągłe ataki biura kwaterunko-
wego w Skolimowie, które węszyło wszędzie wolny, a niedozwolony kawałek pokoju, ukryty
przed ich okiem. Niedawno była u nas kolejna komisja, której powiedziałam, że w narożnym po-
koju na piętrze nikt nie może zamieszkać, bo to pokój mojego ojca. Komisja w całości zbaraniała,
jeszcze nikt im tak bezczelnego motywu nie podał. Więc cały dom był zajęty, przyjechała do nas
jeszcze ciocia Wandzia Bereza, z domu Wojewódzka, mamy cioteczna siostra, ze swoją córką Ha-
nią. Tą, która się kiedyś dziwiła, dlaczego mama nie ma korony, skoro mieszka w Zamku.
Państwo Pruszyńscy po prostu nie mieli gdzie spać, poszłyśmy więc z nimi do Halinki Hersowej
do willi „Julia” i tam zamieszkała ta czarująca młoda para. On był lotnikiem podczas wojny, a ona,
panna De Solier-Fontaine, wyszła za niego, bo sprawdziła się przepowiednia wróżki, która zapo-
wiedziała, że obcy człowiek wyjdzie z morza, a on wysiadł z desantu wprost na piękny pałac jej
mamy. Wszystko ta wróżka przepowiedziała, co zaraz zostało nam opowiedziane. Bardzo zaprzy-
jaźniliśmy się wszyscy z tą parą.
Była to zima, kiedy coraz to inny dom i rodzina urządzała tak zwane bale, składane pikniki, gdzie
każdy przynosił, co mógł. Młodzi państwo Wardyńscy, nasi lokatorzy z dołu, Heniszowie, Krzy-
sia i Krzyś, moi koledzy z Akademii, państwo Rothowie mieszkający na ulicy Batorego z bladą
córeczką i strasznym, podobnym do świni białym bull-terrierem, pani Paschalska z dwiema cór-
kami, Izą i Halą, Marusia Karnicka, państwo Daszewscy, nowo przybyli Pruszyńscy i cała grupa
Anglików, kilka par małżeńskich i osobnych oficerów różnych stopni i broni.
Jeden z takich szalonych bali odbywał się u pani Paschalskiej. Zabawa była udana, ale w pewnym
momencie zabrakło alkoholu i wszyscy postanowiliśmy się przenieść na dół do nas, czyli do War-
dyńskich. Ale Wardyński zginął i nie można go było odnaleźć. Dopiero kiedy wszyscy ubrali się
już w swoje palta, pelisy i kożuchy, okazało się, że Jerzunio wisi na pierwszym piętrze, przerzu-
cony przez balustardę i przywalony tym całym nagromadzonym ubraniem. Szliśmy wszyscy ulicą
Sienkiewicza, a po drugiej stronie ulicy krzaki szeleściły i chwiały się od przesuwających się rów-
nolegle z nami funkcjonariuszy Urzędu. Niespokojny Pruszyński całą drogę przeszedł trzymając
mnie za rękę na zgiętych kolanach, udając kogoś innego, malutkiego. W domu prędko zamknęli-
śmy okiennice, ale w szparach świeciły i tak ciekawe oczka zainteresowanych. A było na co pa-
trzeć. Anglicy tańczyli oberka i mazura, my gigę i inne szkockie marynarskie tańce. Mamy nalew-
ka z czarnych porzeczek poszła cała, niedawno zlana z wielkiego gąsiora. Trwało to do rana. Wy-
szłam przed dom już w pełnym świetle dnia, dla zaczerpnięcia powietrza. Zobaczyłam Jerzunia
owiniętego o pień sosny przed drzwiami. Wyciągnął palec w moją stronę i zapytał: „Pamiętasz bój


333

pod Tudelą?” Po czym odwinął się z pnia i miękko opadł w zamarznięte badyle szałwi przysypa-
ne śniegiem.
Po długiej zimie, podczas której częściej już jeździłyśmy do Warszawy dzięki jeepowi Misia Pru-
szyńskiego, przyszła wiosna od razu ciepła, „rosyjska”, jak mówi mama. Kiedy była z babcią w
Niżnym Nowgorodzie, także prosto z ciężkiej zimy wskakiwało się któregoś dnia w pełną wiosnę,
bez tego łagodnego, długiego przedwiośnia, kiedy co dzień dzieje się coś ślicznego, nowego, na co
się czeka i co się wita po kolei.
Któregoś ranka mama dostała znowu swojego ataku bólów, tak gwałtownych, że przerażona jej
stanem pognałam przez las do Skolimowa, gdzie mieszkał świetny podobno doktór czy profesor
Sieramski. Początkowo odmówił przyjścia, pytał, kto leczy, więc powiedziałam, że jest powinowa-
tą Hartwiga, pod którego opieką leżała nawet niedawno u Dzieciątka Jezus na obserwacji i bada-
niach. Ale wtedy nic nie wykryto, wyrwano jej jeden ząb i odesłano do domu, namęczywszy ją
potężnie. Doktór Sieramski zgodził się w końcu przyjść do mamy. Po zbadaniu stwierdził, że jest
to zator kałowy, który trzeba przepchnąć, i polecił olej rycynowy i lewatywę. I w ten sposób, zro-
biwszy, co kazał, własnymi rękami byłabym zamordowała mamę, gdyby nie jej cudowny, zdro-
wy, niczym nie zniszczony organizm. Po tych zabiegach w kilka godzin twarz mamy zrobiła się
zielonawa i jakby wessana do środka, bóle objęły cały bok, ramię i plecy, gorączka skakała do 40
stopni. Pojechałam do Warszawy do Hartwiga, chorego na tyfus poronny. Kiedy opowiedziałam
mu o objawach, złapał się za głowę, przerażony i bezradny. Było to zapalenie otrzewnej po pęk-
nięciu ślepej kiszki. Sam nie mógł się ruszyć, uprosił Feliksa Lotha, który bywał w Konstancinie,
żeby ratował mamę. Mnie nakazał kłaść okłady z lodu i szukać za wszelką cenę penicyliny, która
dopiero zaczęła się w Polsce pokazywać. W aptekach było o nią trudno, miewali ją raczej prywatni
lekarze, którzy dostawali ją w paczkach i przesyłkach z Zachodu. Wysłałam depeszę do Słonim-
skiego do Londynu, a sama żebrałam po ludziach, modląc się i błagając o każdą następną dawkę.
Feliks Loth przychodził stale, zostawiał mi przerażające polecenia: „Ma pani co godzinę podnosić
prześcieradło i sprawdzać, czy brzuch nie robi się czerwony i błyszczący, wtedy trzeba ją natych-
miast zabierać”. Ale zabierać jej przecież nie było można, nawet dotknięcie prześcieradła było nie-
znośne. Leżała bez ruchu jęcząc, a co nakazany czas robiło się jej zastrzyk z tej penicyliny, to w
jedno udo, to w drugie.
Feliks Loth rysował codziennie lekko piórem wiecznym mapę olbrzymiego nacieku na jej twar-
dym jak drewno brzuchu.
Siedziałyśmy przy niej na zmianę, Wanda Wardyńska, jej przyjaciółka Dziunia Goszczyńska i ja.
Te dni i noce były koszmarem. Dziunia, dobra, przyjazna, gotowa do bezustannej pomocy, przyje-
chała do naszego domu ze swoim synkiem, który miał wrodzoną wadę serca, był tak zwanym
enfant bleu. Mały, skulony, z rozklepanymi na końcu paluszkami, niebieskimi wargami, podobny
do biednej chorej żabki, wodził smutnymi oczami za biegającymi po ogrodzie dziećmi - synkami
Wandy i córkami Hartwigów. Odzywał się tylko, żeby powiedzieć: „Mama, będę miał atak”.
Okrutna to była wiosna i początek lata. Powoli, powoli zarysy nacieku zaczęły się zmniejszać,
przenosiliśmy już mamę, my trzy i Socha, na naprężonym prześcieradle na moje łóżko, dla prze-
słania jej kanapy. Ta zielona kanapa ojca była jej najlepszym, ulubionym spaniem. Przez cały czas
choroby Piesia mieszkała za kanapą, nigdy nie wskoczyła do mamy, czego się z początku bałam,
tylko podczas zastrzyków i badań rozlegały się zza kanapy westchnienia, warknięcia i popiskiwa-
nia. Doktór Loth powiedział kiedyś pod nosem: „Wszystko zrobiła medycyna, żeby panią Annę
zabić, i wszystko zrobił jej organizm, żeby ją ratować. I zwyciężył”.


334

Jeślibym się nie bała przeklinać, to przeklęłabym doktora Sieramskiego. Te wszystkie mamy ata-
ki, trwające od lat, powtarzające się co parę miesięcy, to były ataki ślepej kiszki, nie rozpoznane z
powodu nieprawidłowego położenia, tak uważa doktór Feliks, chociaż inny tutejszy lekarz inter-
nista napuścił mi do serca nowych strachów, że to może być gruźlica kiszek albo jeszcze coś inne-
go. Ale przezacny doktór Feliks, stojąc za nim, pukał się w czoło, co mnie jednak pocieszało.
Zaczęłam spać w swoim łóżku. Kiedy mama jeszcze się nie obudziła, leżałam twarzą do otwartego
okna, przez które wpychały się, wlewały gałęzie kwitnącej akacji. Rosła tak blisko, że żeby za-
mknąć okno, trzeba było odpychać tę pachnącą słodko, biało-zieloną chmurę. A kiedy padał
deszcz, to liście akacji uginały się pod kroplami, to tu, to tam, jak klawisze pod palcami grającego.
Zaczęłam znów widzieć świat dookoła, puściło we mnie to napięte, nieustanne, silne pragnienie,
żądanie uratowania jej, jedyna myśl wbita w głowę jak hak. Zrobiłam się słaba i czułam się jak
kura, która obsycha z wody, prostuje skrzydła, wyciąga pióra, potrząsa sobą, suszy się na słońcu.
Jakie piękne wydaje mi się to lato. Władek Socha postawił w ogrodzie dziesięć uli, tuż przed ok-
nem mojego pokoju. Ten pokój jest ojca, ale ja w nim teraz jestem, nie trzeba, żeby był tylko mar-
twym miejscem po nim. Będę tu mieszkać do śmierci, o ile na to pozwoli oczywiście komisja kwa-
terunkowa.
Niedawno znów panowie w kaszkietach, skórzanych kurteczkach i z teczkami, w których mają
pewnie drugie śniadanie, weszli w naszą furtkę. Tym razem mniej się ich bałam, bo cały dom pe-
łen był ludzi, pomeldowanych i zakwaterowanych jak najbardziej legalnie. Kiedy powiedziałam
to z radością tym panom, popatrzyli na mnie ponuro: „Bardzo źle, że tyle ludzi tu mieszka.
Wszystkich wyprowadzim, bo muzeum będziem tu robić. Pisarz tu jeden mieszkał”. Znów trzeba
będzie składać podania, pisać milutkie prośby do ministerstw, dobijać się jakichś chroniących pa-
pierów z pieczątkami. Ale to wszystko nic.
Mama zdrowieje. Wolno jej już jeść niektóre rzeczy, specjalnie kury. Ja po te kury jeżdżę na targ i
do Warszawy. Mama słabym głosem poucza mnie, nie znającej się nic na kuchni, jakie te kury ma-
ją być. „Żeby ci baby nie wepchnęły byle czego, pamiętaj, że masz wybierać, wąchać kurę pod
ogonem. Będzie wiadomo, że się znasz”. Wąchałam te kury, wszystkie mniej więcej jednakowo
śmierdziały. Kiedy przywiozłam je do domu, mama ze spuszczonymi oczami zapytała: „Wącha-
łaś? Patrzyli się na ciebie?” To już był dowód, że mama naprawdę zdrowieje. Tylko że bardzo ma-
ło je, więc ja muszę kończyć te kury, tym się tylko żywię. Kiedyś pani Zielińska, matka Wandy,
zaprosiła mnie na obiad.
„Zrobię dla ciebie doskonałą kurkę”. Dobra dusza.
Mamy także własne warzywa z ogrodu i własny miód. Przychodzi do nas z przeciwka reuma-
tyczny staruszek. Ma umowę z Władkiem, że nasze pszczoły będą go żądliły codziennie po trochu
na tę chorobę.
Nadchodzi w połowie czerwca taki jeden dzień, ciepły, jasny, cichy, kiedy wszyscy w domu za-
czynają nie wiadomo kiedy czuć nieokreślony niepokój, lekkie poruszenie bez przyczyny, nastrój
jak przed podróżą. Tak jest od rana, aż Władek zaczyna wołać z ogrodu: „Roją się, roją się pszczo-
ły!” Czy to powietrze zaczyna drżeć i wibrować, czy ich niepokój przebiega przez nas - nie wia-
domo. Z okien widać złotą chmurę, lśniące wstążki nad ulem, nowy, pusty ul już czeka, a one po
kilku godzinach tego tańca i zamętu formują się wreszcie w ciemny ciężki obłok, który falistą linią
wsnuwa się między drzewa, błądzi, odlatuje i nawraca, aby wreszcie osiąść bardzo wysoko mię-
dzy gałęziami sosny jak wielka, ciężka grucha, ciężki worek, nic już nie mający z przezroczystości,
złocistości poprzedniej. To bardzo szczęśliwie, że nie zechciały polecieć nigdzie dalej, że nie trzeba


335

ich ścigać albo i w ogóle stracić. Władek wiąże drabiny, sztukuje je czym może. My wszyscy stoi-
my wkoło pod sosną i hałasujemy, czym się da. Pokrywki od garnków, puste rondle, moździerz,
młotki o kawałki żelaza, wszystkie te gwałtowne odgłosy oszałamiają pszczoły i zatrzymują ich
chęć odlotu. Zamieramy, kiedy Władek już w koronie sosny zanurza rękę w wiszącą masę. Długo
to trwa. Musi tam wymacać między nimi królową, inną, wielką, siedzącą w samym środku roju.
Powoli wkłada ją do pudełka od zapałek i schodzi z drabiny. Długim wężem spływają za nim
poddane królowej, ręka Władka łagodnymi ruchami otwiera wieko ula i umieszcza tam nową
królową. Pszczoły wchodzą za nią do środka, zaczyna się nowe życie. One zresztą mają rozmaite
charaktery. Są roje pracowite, są łagodne, są leniwe i są napastliwe, a są i takie, które zamiast pra-
cować napadają na sąsiedni rój, rabują mu miód i przenoszą go do swojego ula. Władka one nie
żądlą, ale mnie dostało się kilka razy w rozmaite części ciała.
Chodzę teraz z bukietami kwiatów do osób, które pomagały w mamy chorobie. Do apteki, do
państwa, którzy mają telefon, do pana Berentowicza, który dawał co dzień lód do okładów. Peni-
cylinę w miarę możliwości staram się zwrócić. Słonimski przysłał sporo w kilku partiach.
Pewnego razu wpadł rano pan Hutowicz z przepięknym bukietem, zebranym daleko, w trzeciej
dębinie. Kwiaty czarowne, blade, leśne, trawy wiotkie, lekkie - wszystko urzekające i tajemnicze.
Tak piękny był ten bukiet, że zachciało mi się szalenie namalować go, ale nie miałam gotowego
płótna. Nagle przypomniał mi się portret Zosi Lindorf stojący za szafą. W pośpiechu zeskrobałam
nudne i nieudane malowidło i z radością, lekko i łatwo namalowałam na nim w kilka dni tę wil-
gotną, zielonawą śliczność leśną. Niedługo potem na jakąś wystawę dałam ten obraz i poszedł, jak
inne, w obce ręce.
Zbliżała się dwudziesta piąta rocznica śmierci ojca, ale nic nie zapowiadało jakichkolwiek obcho-
dów, nie był w tej chwili ceniony przez władze, nie bardzo zdecydowane, czy pozostawić go w
literaturze polskiej, czy raczej skreślić. Był podobno, tak mi mówiono, specjalnie nie lubiany przez
prezydenta Bieruta. Kielce jednak twardo chciały uczcić swojego Żeromskiego i dość wcześnie
uzyskały zezwolenie na urządzenie lokalnej wystawy, ale tylko pod tytułem „Żeromski - piewca
regionu”. Był tam zespół ludzi światłych, naprawdę oddanych i kochających swój zawód, pracę
dla Kielecczyzny i Gór Świętokrzyskich, patriotów miejscowych, wiernych historii dawnej i naj-
nowszej i uważających Żeromskiego za swego patrona i mistrza.
Pan profesor Edmund Massalski znał każdy kamień na gołoborzu, każdy kwiatek i rodzaj mchu
tu rosnący, historię tych gór, ich język i legendy. Zaczęłam z nim chodzić na dalekie wycieczki i
słuchałam z zachwytem tego, co mówił. Te góry, leżące w środku Europy i w środku Polski, pozo-
stały do dziś krainą tajemniczą i właściwie nieznaną, ich wnętrze omijane przez drogi ciągnące
przez Polskę zachowało w sobie najstarszy i najczystszy język. Profesor Nitsch przysyłał swoich
studentów, żeby zbierali tu słowa dawne, zagubione gdzie indziej do szczętu. Botanicy odnajdo-
wali rośliny w innych miejscach nie znane. Geolodzy odkrywali dziwne układy ziemi, bo te góry
tak stare, starte ze starości miały warstwę ziemi wyjątkowo cienką nad podspodnią magmą. Wi-
działam raz profesora Massalskiego, tak zwykle łagodnego - w ataku prawie wściekłości na widok
rozłupanego na połowę głazu na gołoborzu. Profesor przeszedł, pomstując, aż do tego świecącego
różowym świeżym wnętrzem kamienia i złożył go ściśle z powrotem, aby zatrzeć ślad czynu
wandala.
W Muzeum Świętokrzyskim pracowała także pani Aleksandra Dobro-wolska, polonistka, kocha-
jąca Żeromskiego wzruszającą miłością. Przyjechała do nas po raz pierwszy do Konstancina jesz-
cze przed chorobą mamy, tak przejęta, że mówić prawie nie mogła. Od tej pory korespondencja i


336

kontakty osobiste trwały stale, dla przygotowania tej wystawy, którą postanowiliśmy uczcić ojca
na przekór wszystkim.
Jeździłam do Kielc coraz częściej, byli tam także Byrscy, prowadzący dobry i mądry teatr, a przy
nim studium teatralne dla młodych aktorów. Przyjeżdżali tam rozmaici ludzie na tak zwane wie-
czory przy kominku, podczas których wykładali albo po prostu opowiadali tym młodym, każdy
ze swojej dziedziny - Parandowski o antyku, Zagórski o poezji, ja także opowiadałam o Etruskach.
Mieszkałam zwykle u matki pani Dobrowolskiej, pani Zasuszyny, w starym mrocznym mieszka-
niu na Słowackiego.
Były w Kielcach także dwie Zosie, Zosia duża - Dobrodzicka, znana nam już dawniej, która po
Powstaniu wylądowała w Kielcach u przyjaciół - Zosi małej i jej męża, doktora Gąsiorowskiego.
Bardzo prędko wydostałam się spod władzy pani Zasuszyny, która stale umierając, terroryzowała
z łóżka całą swoją rodzinę, a mnie do przesady błogosławiła, co nie jest przecież możliwe … la-
longue. Zaczęłam się wyrywać do Kielc przy każdej okazji. Dom państwa Gąsiorowskich, a wła-
ściwie dom obu Zoś, bo doktora prawie nie było widać, był miejscem zupełnie czarownym. Przy-
jeżdżałam tam witana szeroko otwartymi ramionami, wiedziałam, że jestem naprawdę lubiana i
oczekiwana. Zosie układały już z góry plan najrozmaitszych rozrywek i przyjemności. Były obie
wesołe, dowcipne, śmiały się łatwo, lubiły dobrze jeść, zapraszać gości i zagrać z nimi czasem w
pokera, chociaż doktór Gąsiorowski uważał to za „naganne”. Latałyśmy wszystkie trzy na targi na
placu Bazary, gdzie można było znaleźć coś zupełnie ślicznego.
A dom był jak z innego niż nasze warszawskie czy podwarszawskie życia. Meble były nie jak na-
sze, kupione dopiero co w jakimś Urzędzie Likwidacyjnym, ale z dawien dawna własne, wiejskie,
ze dworów rodzinnych małej Zosi. Tak samo prześliczne dywany, małe modlitewniki jak zachwy-
cające i tajemnicze kolorowe utwory. Nad łóżkiem, na którym spałam w gościnnym pokoju, wisiał
prastary przetarty i cerowany przez Zosię niewielki dywan, którego środek miał przestrzenie tak
cudownego głębokiego błękitu, że witałam ten kolor budząc się codziennie z jednakowym za-
chwytem i radością. Cisowy stół z klapami. Na konsolach przed lustrami w pokojach obu Zoś sta-
ły dwa francuskie zegary z brązu złoconego, jeden z pasterzem, a drugi z jakąś muzą. Dzwoniły
cicho i wdzięcznie, ale kiedy byłam w domu, zatrzymywane były, żeby mi we śnie nie przeszka-
dzać, na całą noc.
Mieszkanie zajmowało całe piętro, bo doktór miał tu swój gabinet gdzieś w głębi. Kiedy przyjeż-
dżałam w lecie, okna i balkony zasłonięte były od słońca cienkimi płóciennymi storami, a wszyst-
kie pokoje wypełniało łagodne, miodowe, rozpylone światło, w którym pobłyskiwały ciepło kolo-
ry dywanów i gładkiego drzewa, srebro i ramy obrazów. Wydawało mi się, że tam zawsze świeci
słońce, ale w zimie, we wczesnym zmierzchu kaflowe białe piece grzały czule i pachnąco i mru-
czały jak koty.
Tutaj jakby czas nie przebiegał, ten straszny czas wojny, chociaż Zosie i goście rozmawiali o niej,
wspominali i drżeli jeszcze od tych wspomnień, jak wszyscy. Tylko forma życia, prywatność,
swoboda dysponowania swoim czasem, wygodna zamożność sprawiły, że pozostało tu wiele z
naszego dawnego losu. Duża Zosia zajmowała się sprawami domu, trzymała pewną ręką rachun-
ki i dziedzinę kuchni i spiżarni. Była tam Jadzia, kucharka i pokojówka w jednej osobie, wyszko-
lona w podawaniu do stołu i chociaż przyszła tu przed laty gdzieś spod Świętej Katarzyny, teraz
lubiła ubierać się w biały czepek i fartuszek i wnosiła pierwsze śniadanie na srebrnej tacy, która
ustawiona była obok łóżka, jak w kinie. Był to jedyny dom po wojnie, gdzie zupę podawało się na
stół w wazie. Poznawałam tam moc ludzi miłych, mądrych i ciekawych, bo Kielce są prowincją
inną od innych, tak jak cała ta kraina. Usłyszałam tam raz w rozmowie zdanie, które zachwyciło


337

mnie i odebrało na chwilę mowę. „Tak, tak, szanowna pani, ogiery poszły w las, jak powiedział
nasz kielecki wielki dziejopis”. Przywiozłam to zdanie stamtąd jak skarb. W Kielcach udawało mi
się znajdować świetne egzemplarze pierwszych wydań ojca. Czasem z antykwariatów, czasem z
rąk prywatnych, a czasem z bibliotek szkolnych, gdzie wymieniałam te pierwsze zaczytane na
lepsze, ale późniejsze. Tak dostałam cztery pierwsze wydania „Wiernej rzeki”, z mamy frontispi-
sowym rysunkiem. Dwa ocenzurowane, a dwa pełne, jedne drukowane w zaborze austriackim, a
drugie w zaborze rosyjskim. Także nowy zupełnie, oprawny egzemplarz pierwszego wydania
„Dziejów grzechu” został przy mnie wyjęty w pewnym mieszkaniu z kanapy i oddany mi z wes-
tchnieniem ulgi. Ja i tak byłam już dostatecznie widocznie zepsuta, można to było zrobić bez oba-
wy.
Z Kielc czasem jeździłam do Krakowa zobaczyć Basię, panią Mortkowiczową i przede wszystkim
ciotkę Anielę. Mieszkała na Karmelickiej i jak zawsze otoczona była gęsto znajomymi i przyja-
ciółmi, którzy ją naprawdę uwielbiali. Raz przyszłam do niej rano i zmartwiłam się, bo powiedzia-
ła, że przez całą noc nie zmrużyła oka. Zapytałam, czy źle się czuła, a ona tylko wzruszyła ramio-
nami. „Siedziałam całą noc na balkonie, były tak cudowne gwiazdy, takie włoskie niebo, było tak
pięknie, że nie mogłam przecież zostawić tego i iść spać, moja droga”.
Kraków mnie zawsze wzrusza i zawsze trochę złości. Jest inny niż wszystkie miasta, pozostawio-
ny gdzieś w tyle, zajęty sobą. Szłam kiedyś, a właściwie lazłam powoli, w wielkim upale ulicą
Grodzką, zmęczona oglądaniem muzeum w Sukiennicach, a także sklepów, pełnych wspaniałych
rzeczy, których nie było w Warszawie. Oślepiało mnie słońce i ogłuszał ruch uliczny. Nagle z
bramy wywinął się do mnie, owionął mnie mocną smugą cudowny zapach czarnej kawy. Pocią-
gnięta, wciągnięta tym zapachem skręciłam w ciemną bramę i zupełnie oślepiona ze słońca minę-
łam czarne podwórze, idąc za nosem, i weszłam w czeluść małego barku.
Namacałam stolik i pełna szczęścia zamówiłam kawę u niewidocznej osoby. Siedziałam wygod-
nie, w chłodzie, ciemności i spokoju popijając tę nieodzowną, wspaniałą kawę, i rozkosznie odpo-
czywałam. Prawie nikogo nie było, tylko przy jednym stoliku dwaj panowie, a właściwie tylko ich
dwa głosy, wyliczali po kolei wszystkie muzy. Spokojnymi głosami mówili: „No więc zaraz, pro-
szę pana. Euterpe, tak, Klio, Melpomene, Talia, Terpsychora, oczywiście, to pięć, Erato, Kaliope,
Urania, ale to osiem. Kochany panie, a ta ostatnia? Zaraz policzmy jeszcze raz. Klio, Erato, Kalio-
pe...” Znów rachunek im się mylił, powtarzali razem te śliczne imiona w niedalekiej ciemności,
trochę zmartwieni, że nie mogą jej przywołać w pamięci. Wreszcie, kiedy odpoczęłam i wypiłam
kawę, powiedziałam w ich stronę niegłośno: „Polihymnia”. Ich uradowane podziękowania goniły
mnie jeszcze w bramie.
Ale jesienią spotkał nas największy smutek. Umarła ciotka Aniela. Przyjechała do nas do Konstan-
cina i pewnego wieczoru, kiedy zerwała się od stołu, jak zawsze szybko i lekko, zachwiała się na-
gle i jakby troszkę okulała. Uspokoiła nas, że to zaraz przejdzie, ale zawroty głowy nie ustały.
Przyjechał Hartwig i powiedział nam, że jest to bardzo lekki wylew, który może na lata cofnąć się
bez śladu, może także w ciągu kilku dni dojść do ostateczności, a może pozostawić ją niesprawną
także na lata. Zdecydował, że trzeba ją zabrać do szpitala, co miało się zdecydować w najbliższym
czasie. Tymczasem leżała w swoim niebieskim pokoju przy tarasie i czytała Balzaka. „Jeśli mam
taką ochotę go czytać, to znaczy, że nie jestem taka chora, ale jeślibym umarła, to proszę napisać
mi na grobie nie osiemdziesiąt, tylko siedemdziesiąt lat, żądam tego stanowczo”.
Jednak coś w niej Hartwiga niepokoiło, bo po trzech dniach zabrał ją karetką do szpitala. Na drugi
dzień rano, kiedy weszłyśmy do pokoju, w którym leżała, zobaczyłyśmy łóżko puste. Umarła w
nocy na błyskawiczny obrzęk płuc, sama, nie widząc swojej ukochanej Haniusi, największej miło-


338

ści jej życia. Nie miała dzieci, ale my byłyśmy obie jej córkami i obie, jak córki, przeżyłyśmy to
osierocenie. Ona była każdemu potrzebna, tak czule każdym zainteresowana, gotowa do pomocy,
pociechy, rozweselenia.
Odnajdowała ukryte zalety, a lekceważyła wady, zdaje się, że tak naprawdę nie wierzyła w zło.
Wszyscy, którzy ją znali, mówią teraz o niej z czułą serdecznością, każdy ma jej coś dobrego do
zawdzięczenia. I wszyscy wspominają jej wdzięk i dowcip, cienki, ale nie raniący. Pochowana
została na Powązkach, obok babci. Nie można sobie wyobrazić świata bez jej śmiechu, zdumień i
zachwytów, bez jej gry na pianinie z półgłośną melodeklamacją włoskich poezji, jej wołania, już
zza płotu, kiedy przyjeżdżała do Konstancina: „Haniusiu, Moniko, moje najdroższe!” Zimniej się
zrobiło bez niej, mamy już tylko siebie.
Ciotka Natalia mieszka teraz w Nowym Sączu. Właściwie zawsze była daleko. Mieszkała prze-
ważnie w Neapolu, pisywała zwykle wtedy, kiedy było tam większe trzęsienie ziemi. Coś ją tam
łączyło z nie znanym nam pisarzem Ugo Ojetti. Poza tym tłumaczyła, podobno doskonale, auto-
rów włoskich, między innymi Silvio Pellico „Mie Prigioni”. Była kiedyś w jej życiu jakaś tragedia,
nieudane małżeństwo z podejrzanym typem, panem Daniłłowicz-Strzelbickim, który ją porzucił,
kiedy była chora, a jego nazwisko wzbudzało zawsze postrach w rodzinie mamy, bo ile razy się
pojawiał, to zawsze w sposób genialny ponaciągał każdego. Babcia, Aniela, mama uważały, że on
był sprawcą nieudanego życia ciotki Natalii i tak na pewno było.
Czekały mnie teraz dwa ważne zadania. Znalezienie w Warszawie mieszkania, bo mama czekała
na operację swojej ślepej kiszki, dopiero za dziesięć miesięcy, co prawda, ale musiała być pod stałą
obserwacją i opieką profesora Mannteuffla, który miał ją operować. Mieszkanie w Konstancinie,
bez telefonu, bez natychmiastowej pomocy lekarskiej, nie było możliwe. Drugą sprawą było przy-
gotowanie wystawy Żeromskiego w Kielcach. Wszystko zależało od Ministerstwa Kultury i Sztu-
ki, a ściślej, od pewnej towarzyszki, pani Szancerowej. Ta pani nie wiedziała, co to uśmiech. Na
moje pytanie, czy są przewidziane jakieś obchody w Warszawie w związku z rocznicą śmierci
ojca, ta śnięta ryba powiedziała: „Dość, że pozwalamy na wystawę w Kielcach. Tutaj może będzie
wzmianka w radio”. W końcu Żeromskiemu było wszystko jedno, więc z pasją zabrałam się do
przygotowywania mojej części eksponatów.
W lecie byłam w Sopocie, tam także było zawsze sporo spraw do załatwienia, domowych, podat-
kowych i związanych ze zbliżającą się okrągłą rocznicą śmierci.
Pewnego ranka siedząc w pokoju usłyszałam, że po schodach wchodzi kilka osób. Byli to znów
panowie w skórzanych kurtkach, w kaszkietach i z nowymi teczkami ze świńskiej wygniatanej w
krokodyla żółtej skóry, co nic dobrego nie wróżyło. Usiedli, sprawdzili, że ja to ja, i powiedzieli:
„Wyszło rozporządzenie, że na Wybrzeżu mogą zamieszkiwać tylko osoby nieodzowne dla od-
budowy portów”. - „Wiem” - powiedziałam smutno, bo już domyślałam się, czym to pachnie. „A
te osoby, co nie są nieodzowne, będą przymusowo wysiedlone”. - „Tak” - powiedziałam zwiesza-
jąc głowę. „Pani także nie jest nieodzowna do odbudowy portów”. - „Nie jestem” - powiedziałam
myśląc, jak bardzo mama, także nie nieodzowna, zmartwi się, kiedy straci ten dom, który tak po-
lubiła. Ale nagle panowie uśmiechnęli się i jeden z nich podnosząc palec powiedział uroczyście:
„Ale ponieważ szanowny tatuś był poniekąd demokratą - pani zostanie”. Pożegnali się i poszli. W
ogóle władze w Sopocie obchodziły się z nami wyjątkowo łagodnie, raz nawet zwrócono nam
jakąś sporą sumę nadpłaconego podatku, a pan wojewoda Zrałek troszczył się sam o wywiezienie
naszych śmieci. Był naprawdę sympatyczny, tylko miał nieszczęśliwe nazwisko. Istniał wtedy w
Sopocie klub literacko-artystyczny, bardzo aktywny, w którym często urządzane były odczyty i
spotkania z pisarzami czy malarzami, miejscowymi i przyjezdnymi. Pewnego razu ogłoszono, że


339

odbędzie się wieczór Jerzego Zawieyskiego. Miał czytać swoją nową sztukę, która nazywała się
„Masław”. W dużej salce klubu ustawione były wokoło wygodne fotele, a autor siedział pośrodku
przy stoliczku i czytał tego „Masława”. Czytał i czytał, aż nagle elektrownia wyłączyła światło, co
się często wtedy w Sopocie zdarzało. Prędko wniesiono kilka świec i ustawiono je na stoliku, i
Zawieyski dalej czytał i czytał, przy tym nikłym pełganiu. To długo trwało, aż nagle elektrownia
włączyła światło. Straszny był widok śpiących słuchaczy, bez wyjątku wszystkich, wygodnie po-
układanych dookoła autora. Ja mam lekki sen, więc byłam jedną z pierwszych osób, która się wy-
prostowała.
Znów zabrałam się do malowania portretów. Dość dobry był duży portret Panufnika. Mieszkał
wtedy w Oborach, które właśnie zostały otwarte jako Dom Pracy Twórczej Związku Literatów.
Byłam na tej uroczystości. Wnętrza umeblowane zostały wspaniałymi antykami, znikł olbrzymi
wypchany niedźwiedź, który stał dawniej w sieni na wprost głównego wejścia z tarasu. Były sza-
lone tłumy, wystawne bufety i tak zwane drinki. Iwaszkiewicz zaczął mowę otwierającą uroczy-
stość rozwlekłym: „Drodzy moi, pozwólcie, że opowiem wam historię powstania tego Domu Pra-
cy Twórczej” - ale Słonimski powiedział nagle: „Co tu opowiadać, ukradliście Potulickim i tyle”.
Pod jesień, słotną i zimną, został w Oborach tylko Panufnik i Zuzanna Rabska. Poza tym była tam
kierowniczka, pani Dobiecka z matką, bardzo starą panią Karską. Chodziłam tam często z Panuf-
nikiem po pozowaniu i we czworo z tymi dwiema paniami, Rabską i Karską, rżnęliśmy do późna
w pokera, coś niecoś zjadając na kolację.
Ale pewnego razu pani Karska powiedziała: „Kochani, dziś na kolację nic nie ma, kucharka poszła
na zebranie - i tu pani Karska zniżyła głos do najcichszego szeptu i zasłoniła usta ręką - komuni-
styczne”.
Nagle udało mi się znaleźć locum w Warszawie. Była to jakaś piekielna kombinacja, nawet nigdy
do końca nie wiedziałam, na czym polegająca. Kilka zamian, kilka nie znanych osób, komuś wpła-
cono jakieś odstępne i zamieszkałyśmy we trzy z Piesiunią na Poznańskiej 12 m 50, w długim wą-
skim pokoju - kawalerce, z łazienką i maleńką kuchenką we wnęce. Było tam dość cicho, bo od
podwórza, ale za to wszystko, co się działo u sąsiadów z góry, z dołu i z obu boków, słychać było
znakomicie. Po ciszy domu w Konstancinie, a także w Sopocie, gdzie za oknami były drzewa i tyle
powietrza w pokojach, tutaj wydawało mi się, że jestem książką wstawioną na półkę między inne
książki, ciasno i niewygodnie. Kiedy rozłożyło się moją amerykankę, skakałyśmy przez nią z Pie-
sią, żeby się dostać do okna.
Ale mamy zdrowie było najważniejsze. Zresztą mama bardzo w ogóle chciała przenieść się do
Warszawy, bo uważała, że ja murszeję i obrastam mchem siedząc w Konstancinie. Mama zawsze
wolała chyba miasto od wsi. Nazywałam ją szlifibrukiem, miejskim łykiem, a ona mnie parafianką
i hreczkosiejem. Ja rzeczywiście tam gdzie osiadłam, miałam już ochotę zostać, przywiązywałam
się do miejsca, zaczynałam tęsknić po wyjeździe, a mama o wiele bardziej lubiła zmiany, łatwiej
przenosiła się z miejsca na miejsce, zawsze korciło ją, żeby gdzieś poskoczyć. To te Cygany Odyń-
ców tak w niej się odzywały, a we mnie siedziały nieruchawe, przywiązane do miejsca stare Że-
romskie pradziadki.
Wystawę w Kielcach projektował architekt Staniszkis, ozdabiał ją bardzo pięknie Przypkowski
ogromnymi fotogramami, literacką stronę ekspozycji opracowywała pani Aleksandra Dobrowol-
ska, a nad wszystkim miał czuwać i wszystko firmować literat Marian Toporowski. Ja miałam głos
po trosze we wszystkich działach i dostarczałam eksponatów. Muzeum Świętokrzyskie na placu
Partyzantów miało ciąg pięknych niewielkich sal. Śliczna stara kamieniczka ze sklepioną wielką
sienią dała nam możność rozbudowania tej wystawy szeroko. Pracowaliśmy zgodnie i z radością,


340

kłopoty były tylko z panem Toporowskim, który bał się własnego cienia w sensie politycznym. Do
każdego naszego zamierzenia czy projektu przykładał miarę radia Madryt, postrachu partyjnych.
Co na to powie radio Madryt - to była pierwsza myśl tego biedaka. Zmorą jego był Przypkowski.
Zniknął nam kiedyś na dwa tygodnie, a potem okazało się, że siedział w Sandomierzu w Zamku,
strasznym więzieniu, aresztowany za wznoszenie w knajpie okrzyków i toastów „na cześć nasze-
go wodza w Londynie”. Nim się wytłumaczył, że miał na myśli profesora Lorentza, a nie Ander-
sa, już go UB zabrało i zamknęło. Istotnie profesor Lorentz pojechał wtedy do Londynu, ale kto to
miał sprawdzać. Wypuszczono go jednak, bo, jak mówił, załamał w więzieniu podłogę, ucząc
ubeków tańczyć nowy taniec Korea-hop. Jednego się tylko bał, żeby się jego matka nie dowiedzia-
ła o tej sprawie ostatniej, boby na pewno znów dostał za swoje. „Przysięgam ci, nie siedziałem już
przez całe ostatnie dwa miesiące”.
Wyprawiał w ogóle po całej Polsce, odgrywając się za poważne i ponure lata okupacji niemieckiej.
U pani Szancerowej w ministerstwie zjawił się spóźniony o pół godziny, co było karygodne wobec
tak wysokiej władzy, w krawacie ZMP czerwonym, ale zahaftowanym w małe herbiki Przypkow-
skich. Pani Szancer nie odrywała od tego krawata jaszczurczych oczu. Tłumaczył się, że został
zatrzymany podczas fotografowania fragmentów architektonicznych kościoła Karmelitów na-
przeciwko ministerstwa, bo przypadkiem zdjął jakiegoś wychodzącego łysonia, a jacyś cywilni
panowie pokazywali mu swoje legitymacje, które on wziął i schował do kieszeni, bo myślał, że oni
mu je dają, ale oni mówili, że nie wolno fotografować premiera, a skąd on może wiedzieć, jak wy-
gląda premier? Pani Szancer słuchała tego wszystkiego skamieniała ze wstrętu, a ja żegnałam się
w myślach z wystawą w Kielcach, zupełnie bezsilna.
Opowiadano mi, że niedawno przyszła na ręce rektora Uniwersytetu Warszawskiego przesyłka z
Jędrzejowa. Była to śliczna duża fotografia bramy Uniwersytetu, na której napisane było kredą
„Precz z PPR”. Przy fotografii Przypkowski przysłał list, w którym zwracał się do Jego Magnifi-
cencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego uczelni z najuprzejmiejszymi
wyrazami uznania dla wysokiego poziomu specjalistycznego wykładanych tam przedmiotów, ale
wyrażał równocześnie obawę, czy młodzież szkolona jest ideologicznie wystarczająco dokładnie.
Zwracał uwagę Jego Magnificencji Rektora, Prorektora, Profesorów i całego ciała naukowego na
fakt, że w grudniu 1948 roku nastąpiło połączenie się stronnictw, wobec czego na Uniwersytecie
powinien widnieć nie napis „Precz z PPR”, ale „Precz z PZPR”.
Jednak prace przy wystawie posuwały się naprzód, ściągaliśmy z całej Polski dostępne eksponaty.
Przypkowski zaprojektował na jednej ze ścian prześliczną ogromną fotografię romantycznego
cmentarza. Biedny Toporowski nie mógł się dopytać, w którym zakątku Kielecczyzny mieści się
ten cmentarz. Przypkowski powiedział nam: „Wy mu tego nie mówcie, że to cmentarz na Rossie
w Wilnie, bo się zdenerwuje”. Nie mieliśmy właściwie żadnego dobrego portretu Żeromskiego.
Nasze wszystkie spaliły się przecież. Przypomniałem sobie o znakomitym portrecie Eligiusza
Niewiadomskiego. Mama zwróciła go po śmierci ojca Nałęczowowi, pomimo że ojciec przywiózł
go do Konstancina.
Uważała, że w Nałęczowie jest jego miejsce i nie należy Chaty z niego ogałacać. Teraz, kiedy z
Nałęczowa przyjechać miało sporo eksponatów, wpisałyśmy z panią Dobrowolską na ich listę
także ten portret. Żeromski siedzi prawie plecami do widza, zwrócony tym przepięknym, roman-
tycznym profilem, z opuszczonymi powiekami, a samo malarstwo jest zupełnie wyjątkowej pięk-
ności. Cieszyłam się, że ten portret ozdobi naszą wystawę.
Nagle w Toporowskiego trzasnął piorun. Przypomniał sobie, że Niewiadomski zastrzelił Naruto-
wicza. Madryt mógł się dowiedzieć, że my tu w Kielcach takie rzeczy wystawiamy. Portret po-


341

szedł nie rozpakowany na strych, a ja i zdaje się Toporowski równocześnie napisaliśmy do mini-
sterstwa zupełnie sprzeczne listy. Zaczęły krążyć najrozmaitsze pisma w tej sprawie między War-
szawą, Nałęczowem, Lublinem, bo tamtejsze muzeum też zabrało głos, Kielcami i mną. Wreszcie
Warszawa zdecydowała, że my mamy zabrać ten portret do Konstancina, do prywatnego domu,
bo nie może on wisieć w żadnym publicznym miejscu. Ta sprawa była jedną z milionów bzdur,
które zaczynały się toczyć przez kraj. Nałęczów obraził się na nas, że korzystamy z okazji i zabie-
ramy im najważniejszy eksponat z Chaty Żeromskiego. Wreszcie poszłam do ministra i jeszcze raz
wysłuchawszy historii zamachu na Narutowicza, zapytałam, czy gdyby zamachowiec był na
przykład nie malarzem, ale architektem, który zbudował wspaniały i piękny most, to czy pan mi-
nister podjąłby się wysadzenia tego mostu w powietrze? Powiedziałam także, że my tego portretu
stanowczo nie zabierzemy, bo jego miejsce jest w Nałęczowie. Trochę mnie serce bolało, bo wła-
ściwie miałam ogromną ochotę powiesić go w Konstancinie, teraz, kiedy nie było tam, po wojnie,
żadnego z dawnych portretów ojca, ale nie byłoby dobrze ulegać idiotom. Portretu na wystawie
nie było, ale i tak była to świetna, pełna, nadzwyczajnie interesująca ekspozycja. Był tam między
innymi mały obrazek, akwarela, przedstawiająca róże w wąskim wazoniku, lekko, swobodnie
namalowana, podpisana S. Żeromski. Ktoś ją przysłał z jakiegoś miasta na Śląsku jako depozyt.
Chciałam to koniecznie kupić, ale właściciel odmówił, chociaż go kilkakrotnie serdecznie listami o
to prosiłam. Tak mi czasem coś przejdzie blisko i zniknie.
Tak było kiedyś podczas wojny. W czarny, zaciemniony wieczór przed samą godziną policyjną, w
deszcz i błoto, skręcałam z placu Zamkowego w świętojańską, kiedy jakaś starsza, drobna osoba,
której twarzy nie widziałam po ciemku, zapytała, czy może mnie wziąć pod rękę, bo niepewnie
chodzi, a mieszka w naszym domu na Brzozowej. Szłyśmy więc dalej razem, kiedy ona zaczęła
mówić wiersz. O słowiku i róży, o piękności tego kwiatu w świetle księżyca, o zachwyceniu sło-
wika tą nocą, kwiatem, o jego śpiewie.
Stanęłam i słuchałam tej piękności, czar poezji zasłonił to wszystko okropne, co było dookoła. „Co
to jest?” - zapytałam tę osobę, a ona powiedziała: „To jest tłumaczenie pani ojca z Shelleya, taki
fragment, ja to mam przez niego zapisane w albumie”. Ten cudny wiersz spadł na mnie tak nie-
spodziewanie, jak jakiś prezent, bogactwo nieoczekiwane. Poprosiłam tę panią, żeby mi pozwoliła
zobaczyć, przepisać ten wiersz, że będę jej za to, nieskończenie wdzięczna. „Nie” - powiedziała
twardo - „to jest moje, i gdzieś mi się podziała w ciemnej sieni, skąd rozchodziły się wyjścia na
podwórze i klatki schodowe. Zostałam tam z okropnym uczuciem krzywdy i smutku. Szukałam
jej od rana po znajomych mieszkaniach, pytałam Deca, ale nawet opisać jej dokładnie nie mogłam,
a Dec powiedział, że cholera wie, kto się przez cały dom nie przewija. Znalazłam potem ten poe-
mat u Shelleya, ale cóż z tego, kto by mi to mógł przetłumaczyć tak pięknie. To by już nie było to
samo
The wandering airs they faint On the dark, the silent stream - The Champak odours fail Like sweet
thoughts in a dream: The nightingale’s complaint, It dies upon her heart -
Ale czy to na pewno to?
Tuwim chciał, żebym namalowała jego portret, ja także chciałam, więc przeniosłam sztalugi i cały
majdan na Wiejską i zabraliśmy się do roboty. Było to rozkoszne i okropne równocześnie. Prze-
stawanie z nim, słuchanie go, wzruszenia i dzikie śmiechy, jego świetlista wyobraźnia - to były
zachwycające godziny, ale równocześnie jako model był potwornie nieposłuszny, w bezustannym
ruchu fizycznym i wewnętrznym, co się odbijało na mnie, oczywiście. Tu go trzymasz, tu go nie
masz, ściganie go bezustanne oczami, zabawianie jak dziecka, żeby przez chwilę popatrzał, nie
wstawał, nie zachmurzał się i rozjaśniał. Deklamowałam mu całą „Złotą Ruszczkę”, zasłyszane od


342

dzieci, a nie znane mu wyliczanki, znosiłam brzydkie polityczne dowcipy i śpiewałam piosenki, te
dawne, mamy. On za to mówił do mnie wierszami, które odnosiły się do mojego malowania.
„Ona nad jego twarzą męczy się srodze, a on myśli o jej nodze” - na przykład. „Pamiętaj, że z tego
portretu musi patrzeć na widza czterdzieści wieków żydostwa” - to było codzienne zalecenie. Ni-
gdy nie wiedziałam, czy, jeśli na moment odwrócę od niego oczy - zastanę go na fotelu, czy już
będzie stał za moimi plecami. Czy rano przychodząc zastanę go w chmurze chandry, skurczonego
od jakichś tajnych rozpaczy, czy gotowego rozśmieszać mnie najbezsensowniejszymi figlasami.
Miał teraz przy sobie adoptowaną córeczkę Ewunię, śliczne dziecko, jego nową miłość i radość.
Ale i w tym potrafił znaleźć nagłe udręki i zmory. „Co będzie, powiedz, jeśli nagle ktoś zadzwoni
do drzwi, ja otworzę, a tam jakaś pani powie - jestem prawdziwą matką Ewuni. Co wtedy?” -
„Wtedy powie jej pan, żeby zamieszkała z wami i będziecie ją we troje wychowywać. Najważniej-
sze żeby miała ojca, a pan jest jej ojcem. A poza tym nie przyjdzie. Na pewno”. Czytałam też listy,
które dostawał, anonimowe i błagalne, ale zdaje się, że w pewnym momencie zwrócono mu dość
twardo i dość z wysoka uwagę, żeby za często nie wtrącał się do wydawanych wyroków i nie
wstawiał się za akowskimi bandytami, bo nie po to tu przyjechał. Miałam uczucie, malując go, że
mam do czynienia z ptakiem, który raz siada nieruchomo, a raz fruwa pod sufitem, raz śpiewa, a
raz tłucze skrzydłami i krzyczy.
Bardzo się zresztą w nim coś zmieniło od przyjazdu, powoli poprzez wszystkie miody, którymi
go smarowano, zaczynał dowiadywać się prawdy. Mówił mi co prawda dalej, że mam czarne
podniebienie, okropną cechę u takiej miłej dziewczyny, ale czasem robił gest łapania się za gardło,
duszenia własnymi rękami, gest przerażenia i bezradności. Dostawałam od niego tomy jego poezji
z prześlicznymi dedykacjami, a także, pomimo że widywaliśmy się ciągle, pisywaliśmy do siebie
listy, wysyłane ekspresem pocztą albo przynoszone przez jego sekretarkę, panią Koskową. Na
ostatnio wydanym „Pegazie dęba” napisał mi swoim ślicznym, drobnym pismem: „Czarującej,
czule, oczarowany J.T.” Na „Kwiatach polskich”: „Mojej prześlicznej miłej dobrej przyjaciółce
Monice Żeromskiej J.T.” Na „Polskiej noweli fantastycznej” - „Polskiej Monice Fantastycznej Jej
Fantastyczny Przyjaciel J.T.” i tak dalej, a na „Lokomotywie” - „Monisi - z prośbą o wolny wjazd
do jej serca - maszynista tej lokomotywy - Julian Tuwim”. Najdziwniejsza była jednak pewna de-
dykacja napisana w Aninie. Oglądałam tam jego bibliotekę i znalazłam w niej dość oberwany tom
pod tytułem „I grandi lirici d’Italia”, antologię poezji od Dantego do Carducciego. Powiedziałam
Tuwimowi, że chyba mu to nie bardzo potrzebne, a ja bardzo bym to chciała mieć, ze względu na
Leopardiego zwłaszcza. Tuwim bardzo się ucieszył i zaraz mi tę książkę dał. Na karcie tytułowej
skośnie i zamaszyście napisany był przez kogoś dość długi i pompatyczny cytat: „L’umanit… si
arresta un istante, tanto che basti, a pesare il sangue versato, poi divora i satelliti, il tiranno e i car-
nefici”. Podpisane „Giuseppe Mazzini”. Dalej była druga, tą samą ręką napisana dedykacja dla
Tuwima od jakiegoś Mario Angeli, „con ammirazione e devozione”. Tuwim odebrał mi książkę,
żeby na niej napisać dedykację dla mnie, i pod tekstem Mazziniego, w rogu karty tytułowej napi-
sał:
A mia carissima Monicina Giulio Tuwimino Anino. Primavera di bellezza Ventesimo Caprilo An-
no Santo pardon MCMXLI (tu przekreślił) MCML Mamo, mamo, Io t’amo, Błagamo O to samo!
Przeczytałam to i powiedziałam, że nie jestem dla niego żadna mama i że dobrze wie, że nazy-
wam się Muma.
„Ach, cóż to za trudność dla poety, zaraz zmienimy” -powiedział i przerobił ostatni czterowiersz
tak:
Mumo, Mumo, Io t’umo, Błagumo O to sumo!


343

Ten dom w Aninie był ładny i wygodny, ogród bardzo, może trochę za bardzo starannie utrzy-
many, a Tuwim wydawał się szczęśliwy, że pani Stefania i Ewunia dobrze się tam czują. To była
ta dobra, miodowa strona jego życia - dom, samochód, bardzo duże pieniądze, ale brnął równo-
cześnie przez problemy nie do rozwiązania, a jeszcze ta diabelska choroba.
Byliśmy kiedyś w odbudowanym Teatrze Narodowym i w przerwie wyszliśmy do foyer. Tak się
jakoś stało, że weszliśmy tam pierwsi i ogromna, pusta, lśniąca przestrzeń podłogi tej sali otwo-
rzyła się przed nami od progu. Tuwim schwycił mnie pod rękę, zamknął na chwilę oczy, a potem
powiedział: „Ale przejdę, muszę przejść, to straszne, ale przejdę, tylko mnie trzymaj” - i przeszli-
śmy, chociaż ja chciałam się cofnąć.
Kiedy nie było mnie w Warszawie, a nawet kiedy byłam, ale widywaliśmy się trochę rzadziej,
zaczynaliśmy zaraz pisywać do siebie listy. Trudno opisać kretyństwa i wygłupy, wysyłane w
obie strony ekspresem albo przez kogoś z dopiskiem „Pilne” na kopercie. Mam nadzieję, że Tu-
wim moje listy wyrzucał, strach pomyśleć o tym badaczu literatury w przyszłości, który by miał to
kiedyś czytać. Jego listy były krótkie, czasem bardzo krótkie. Na kartce papieru napisane było
Anin i data, pośrodku duży wykrzyknik, a u dołu jego śliczny podpis.
Po jakiejś nagrodzie, którą mu właśnie przyznano, dostałam taki list:
Dlaczego nie odzywasz się Smarkata, Do przyjaciela tudzież laureata?
Obiecał mi kiedyś dać znalezioną przez siebie starą fotografię dziadzia Odyńca i przysłał mi ją
listem poleconym. Na fotografii była dedykacja od Odyńca: „Pannie Olimpii von Brockausen na
pamiątkę. Stary przyjaciel - A. E. Odyniec”.
Tuwim pisał: „Miła Monisiu! Posyłam Ci obiecanego pradziadziusia. Czy nie wiesz, kto była pan-
na Olimpia von Brockausen? Jeżeli wiesz, nie zawiadamiaj mnie o tym, bo mnie to nic nie obcho-
dzi. Z wielkim uszanowaniem J.T.” Przysyłał też listy z rozmaitymi naklejankami, wycięte obrazki
ze starych pism i papierki od cukierków z wypisanym na nich maczkiem wierszykiem Asnyka.
Były śmieszne parodie listów miłosnych albo biała kartka na górze miała napisane: „(Wpisz sama
płomienny list miłosny, bo nie mam czasu na takie głupstwa)”, a u dołu kartki „Twój -
Stęskniony”. Wszystkie te listy były czułe i żartobliwe, pełne figli i bzdurek. Jeden tylko był serio,
wysłany jeszcze z Nowego Jorku, zapowiadający przyjazd i jakby torujący mu drogę do tego po-
wrotu, pisany w smutku i strachu, ale cała reszta była jedną wielką zabawą.
Kiedyś przyszedł do Konstancina list taki:
„Szanowna Pani! 4 V rb., więc równo 3 miesiące temu, przebywając już w Aninie, poleciłem Ob.
Halinie Koskowej, W-wa Saska Kępa, Irlandzka 3 m 3, aby posłała Pani nieco kwiatów, a to w
związku z przypadającą tego dnia uroczystością imienin Pani. Kwiaty, jak się po paru dniach do-
wiedziałem, okazały się być narcyzami, w którym to fakcie nie widzę nic ubliżającego, gdyż po-
wyższe kwiaty były podówczas nowalią i świadczyły o wiośnie.
Jednocześnie zaś posiadały tę wyższość nad innymi kwiatami, że odznaczały się przystępną ceną.
Jak już zaznaczyłem, 3 miesiące minęły od posłania Pani wyżej wymienionego bukietu, ale żeby
się pani choć słówkiem do mnie odezwała, to nie. Przypisuję to milczenie skromności upominku.
Nie wątpię, że na orchideje czy magnolie, zwłaszcza zaś, znając Panią, na bombonierę cukrów czy
też flakon paryskich pachnideł, nie mówiąc już, znając Panią, o jakimś jubilerskim klejnocie,
względnie, znając Panią, o szęszylach, nieco inaczej by Pani zareagowała... To wszystko, co chcia-
łem Pani powiedzieć. Bukiet proszę odesłać, gdyż będzie mi potrzebny na Zuzannę (11 VIII rb.). Z


344

należytym poważaniem J. T.” Na odwrocie kartki przekreślony, ale tak, żeby można było przeczy-
tać, był początek listu do tej mojej rywalki Zuzanny: „Zuziu moja, Zuzieńko najsło...
Przyjechali do nas do Konstancina państwo Grabscy z córeczką Elżbietą. Porzucili Sopot i przenie-
śli się do Warszawy, ale ich mieszkanie na Freta nie było jeszcze gotowe, więc zamieszkali u nas.
Mama bardzo była przywiązana do pani Haliny, którą znała od jej urodzenia, z czasów paryskich,
znała także jej rodziców: Bronisławę Ostrowską i ojca Stanisława, rzeźbiarza. Było nam miło, że
oni mieszkają u nas.
My za to siedziałyśmy w Warszawie na Poznańskiej. Rocznica śmierci ojca była już blisko, kiedy
któregoś dnia rano rozpoczął się nagle istny nalot na naszą małą kawalerkę. Drzwi się nie zamy-
kały. Najrozmaitsze osoby zupełnie nam nie znane wpadały zdyszane i pytały o rozmaite daty,
fakty z życia, wyjątki z książek, błagały o cytaty, o fotografie i opinie innych ludzi o Żeromskim.
Znany rzeźbiarz miał wykonać w ciągu dwu dni dwumetrową głowę pisarza z gipsu, znana ak-
torka miała wyrecytować ogromne fragmenty utworu, którego dotąd nie znała. Patrzyłyśmy na
ten nieoczekiwany wicher zainteresowania zupełnie zdębiałe, bo przecież pani Szancerowa wy-
raźnie powiedziała, że żadnych obchodów ma nie być. Ale cóż się okazało. Akademia Nauk w
Moskwie zapowiedziała uroczystą sesję naukową poświęconą Żeromskiemu. Tak jak przedtem
nie chciano broń Boże wyskoczyć z czymś, co by go zbytnio upamiętniało, tak teraz na czynniki
padł blady strach, że może za mało będzie uczczony. Zapowiedziano wspaniałą akademię w Tea-
trze Polskim. Dostałyśmy zaproszenia do loży, ale o mały figiel nie przestałyśmy całej uroczysto-
ści na schodach, bo mur potężnych funkcjonariuszy bezpieczeństwa za nic nie chciał nas przepu-
ścić na nasze miejsca. Program był dość jednostajnie dobrany. Ja miałam wtedy akurat bardzo
bolesne zapalenie stawu prawego barku, z wysiękiem. Kiedy w przerwie uroczystości dziesiątki
osób przyszło do naszej loży uścisnąć nam rękę - od tego potrząsania łzy zaczęły mi z bólu płynąć
strumieniem, co wszyscy przyjmowali jako objaw trochę może przesadnego wzruszenia. Obok w
loży na fotelach siedziały dwie zupełnie nieruchome postacie, prezydent Bierut i marszałek Ro-
kossowskij. Mama nachyliła się do mnie i szepnęła: „To są tylko makiety, oni są z drewna”. Bolało
mnie tak strasznie, że po powrocie na Poznańską mama musiała rozciąć mi nożyczkami rękaw
czarnej sukni z mory, kupionej na ciuchach specjalnie na tę okazję.
W tym mniej więcej czasie mama poszła do szpitala umawiać się już na swoją operację ślepej kisz-
ki, którą miał robić profesor Manteuffel w szpitalu na Płockiej. Trzeba było odczekać tyle miesię-
cy, żeby wszystko wygoiło się po tym okropnym zapaleniu otrzewnej. Profesor badał mamę co
jakiś czas, a ja zadręczałam go najrozmaitszymi pytaniami, niepewna tego, co się może okazać po
operacji. Wreszcie zmęczony mną profesor zatrzymał się kiedyś na korytarzu i stanąwszy przy
oknie powiedział cichym głosem, ze spuszczoną głową, tak jakoś do pierwszego guzika swojej
kamizelki: „Moje dziecko, to przecież ja mam robić dziurę w brzuchu pani matce, a nie pani
mnie”. A potem, żeby mnie pocieszyć, dodał: „Bo ja, proszę pani, jestem chirurg, a nie internista”.
Przy słowie „internista” wykonał rękami jakby długi pasaż na klawiaturze fortepianu. „Ja, proszę
pani, otworzę, wyjmę, co trzeba, opłuczę, obejrzę, wytnę, co trzeba, wsadzę z powrotem, zaszyję i
wtedy pani powiem dokładnie, co tam było”. Tak też i zrobił, a była tam zupełnie zropiała ślepa
kiszka, nieprawidłowo ułożona i tak otoczona zrostami po tych wszystkich atakach, że one wła-
śnie, te zrosty, uratowały mamie życie. W tym szpitalu znalazłyśmy lekarkę, panią Misiewicz,
która mieszkała w Konstancinie podczas ostatniej choroby ojca, razem z doktorem Kaczyńskim.
Mama była jeszcze w szpitalu, kiedy przybiegła do mnie pani Zofia Schielowa z Konstancina.
Mieszkała z mężem od zawsze w willi „Urocza”, ale była to nieszczęśliwa rodzina, syna rozstrze-
lali Niemcy w egzekucji ulicznej, w co oni nigdy nie uwierzyli i czekali na niego nieustannie, córkę


345

aresztowało UB i siedziała w więzieniu, a pan Olo Schiele, mąż pani Zofii, rozchorował się ciężko i
leżał od dawna w łóżku. Otóż to łóżko razem z panem Olem milicja na zarządzenie tego przeklę-
tego urzędu kwaterunkowego wyniosła właśnie do ogrodu, bo gmina postanowiła przyznać dom
komu innemu. Wyrzucono tam ich meble i cały dobytek, kiedy pani Schiele do mnie wpadła. Tak
mnie to wściekło, że złapałam ją i poleciałyśmy do Urzędu Rady Ministrów, bo wiedziałam, że
tam się mieści urząd do spraw lokalowych. Szefem tego biura był bardzo brzydki, łysy i szalenie
miły pan Gross, ale to się okazało dopiero później. Pan Gross wysłuchał mojej relacji, bo uprzedzi-
łam panią Zofię, żeby nic nie mówiła, tylko bez przerwy płakała. Zawsze lepiej, jak przedstawia
sprawę ktoś postronny, a osoba zainteresowana nic się nie odzywa, tylko leje łzy. Pan Gross rap-
tem trzasnął ręką w biurko, wrzasnął: „Skończę z tym bagnem” - i wyleciał, każąc nam czekać.
Nie minęła godzina, a już był z powrotem, rozpędziwszy skolimowski urząd kwaterunkowy na
cztery wiatry, a pana Ola wstawiwszy z łóżkiem i rzeczami do domu.
W kilka dni potem poszłam do pana Grossa podziękować mu za tak błyskawiczne i sprawiedliwe
załatwienie tej sprawy. Rozmawialiśmy mile, kiedy on zapytał mnie nagle, gdzie mieszkamy.
Powiedziałam, że na Poznańskiej, a on zdziwił się, jak ja tam maluję i że mamie pewnie niewy-
godnie. Ja na to, że to jest tylko pied-…-terre, bo mamy przecież dom w Konstancinie. O Sopocie
wolałam w ogóle nie mówić. Pan Gross zamachał rękami. Należy mi się pracownia, mama to star-
sza osoba po chorobie - i mam oddać kawalerkę, a wziąć normalne mieszkanie. Ja na to, że dzięku-
ję, ale skoro mamy Konstancin, to nie mogę, i pożegnałam się. Ale pan Gross biegł za mną po ko-
rytarzu i krzyczał, że muszę, a jego sekretarka powiedziała mi potem, że zupełnie zbaraniała, bo
się tu ludzie tłoczą i biją nieomal, i błagają o mieszkania, ale żeby pan dyrektor na siłę wpychał je
komuś, kto odmawia i nie chce, to przechodzi urzędnicze wyobrażenie. Ale oczywiście uległam.
Tak się strasznie cieszyłam na myśl, że wprowadzę mamę do nowego mieszkania, że jej o tym
powiem w szpitalu. Dostałyśmy do wyboru trzy możliwości. Na Odyńca, co było ładnie ze
względu na pradziadzia, ale mama powiedziała, że za nic nie będzie jeździć znów czymś do cen-
trum, że chce być w środku miasta, a drzew przed oknami miała dość przez sześć lat. Potem miał
być Nowy Świat na rogu Świętokrzyskiej, ale Staff, który mieszkał na Ordynackiej, gorąco nam
odradzał, bo hałas i kurz bezustanny, wszystko się dookoła odbudowuje. Wreszcie trzecie na
Wspólnej, najbardziej wykończone, w wypalonym, ale nie zburzonym domu. Mama się cała rozja-
śniła na słowo Wspólna, bo tam mieszkała jako dziecko z babcią. No i tak zostało.
Tyle się działo, a Mieczysia jak nie było, tak nie było. Żadnego znaku życia ani pamięci. Schowa-
łam to w sercu, zapakowane w żal i bolesną złość.
Lato przeszło w Konstancinie. Chodziłam na ogromne spacery do dębiny albo prosto w las za
nową leśniczówkę, albo, i to najczęściej, grzbietem grapy, gdzie las spadający stromo w dół do pól
oborskich, obrzeżony zbitą gęstwą tarniny, głogu, trzmieliny, leszczyny i dzikich gruszek grani-
czył z polami zboża. Szło się tędy do Marynina nawet nie ścieżką, ale niewygodną bruzdą, ale to
już była prawdziwa wieś, daleko od wszystkich zabudowań. Wielkimi, łagodnymi zakolami, wlo-
kąc ręką po kłosach zboża, szło się długo, a marynińskie wiązy to ukazywały się, to znikały za
następnym leśnym występem, coraz bliższe, coraz mniej mgliste. Piesia szalała w zbożu, polowała
na myszy, i tylko od czasu do czasu wyskakiwała pionowo w górę, żeby zobaczyć, gdzie jestem, a
jej długie jedwabne uszy przez moment sterczały nad nią jak nad zającem.
Jaki dziwny los związał się z tym Maryninem. Kiedy Niemcy przyszli i zobaczyli, że leży tu na
tym wojennym cmentarzu 29 Deutsche, zaraz zrobili na nim swój porządek. Wyrwali wszystkie
kwiaty, trawy i zioła, powoje, chmiel, dziewanny, wrotycze, skabiozy i gruszeczniki, które oplata-
ły nagrobne kamienie od dziesiątków lat, zgwałcili ten prześliczny boży ogród, wygrabili i wysy-


346

pali żółtym piachem miejsca między grobami. Zwalili stary, przechylony, poczerniały brzozowy
krzyż, który stał między wiązami nad głazem z napisem i postawili nowy, pomalowany na żółto.
Drzewa tylko zostały i kamienie. Ale lata wojny mijały, nikt tu nie zaglądał i powoli, powoli
wpełzły tu znów, oplotły wszystko znów chmiele i powoje, zasiały się same miodowniki i dzie-
wanny, wysoka trawa i fioletowe dzwonki, i skabioza. Co roku przychodziłam tu i patrzyłam z
radością, jak to miejsce, moje najukochańsze miejsce staje się powoli znów czarującycm uroczy-
skiem.
Ale wojna się skończyła i przyszli Rosjanie. Przyszli i zobaczyli, że na cmentarzu leży 37 Russen.
Pierwszego zaraz lata zabrali się do roboty. Wyrwali znów te uparte zioła, wykarczowali młode
drzewka, wygracowali puste miejsca, wysypali żółtym piachem, krzyż, który zdążył poczernieć,
sprzątnęli. Porządnie znów stały niewysokie kamienie nagrobne samotne i całe widoczne, a na
nich te nazwiska Deutsche i Russen, jak je ojciec zapisał w „Pomyłkach”: Moczyński, Rogoziński,
Fabiński, Kornowski, Krajewski, Zakrzewski - Wąsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiń-
ski. Tego lata pójdę tam jak zawsze, niepewna, jak zawsze, co zobaczę. Ale może już nie będzie
dalszego ciągu, może zostanie w polach samotne kamienne koło, zasnuwające się znów powoli
powojami i chmielem.
Wypłynęła nam teraz nowa, a właściwie bardzo stara, bo jeszcze przedwojenna historia. W 1935
roku przyszedł do nas list z Kielc, a właściwie z Leszczyn, od nowego proboszcza, który przesłał
nam notatkę znalezioną w papierach swojego zmarłego poprzednika. Notatka była tej treści:
„Stefan Żeromski na krótko przed swą śmiercią napisał do mnie o zajęcie się wmurowaniem tabli-
cy w kościele w Leszczynach ku uczczeniu pamięci rodziców jego, zmarłych w Ciekotach należą-
cych do parafii leszczyńskiej.
Na skutek tego listu pojechałem do Leszczyn. Na cmentarzu w Leszczynach grobu rodziców Że-
romskiego nie znalazłem. Proboszcz w Leszczynach wyjaśnił mi, że na wmurowanie tablicy w
kościele potrzebne jest zezwolenie Kurii Biskupiej. Biskup Kielecki ks. Łosiński zgodził się na
umieszczenie w kościele tablicy i zażądał, aby uprzednio przed wmurowaniem przedstawiony
został Kurii Biskupiej do zatwierdzenia tekst napisu na tablicy, jak tego wymagają przepisy ko-
ścielne. O sporządzenie tego napisu napisałem do Żeromskiego, ale list mój przyszedł do War-
szawy już po śmierci Żeromskiego, jak poinformował mnie o tym Zygmunt Wasilewski, redaktor
„Myśli Narodowej”, i kwestia wmurowania tablicy poszła w zapomnienie”. Istotnie poszła w za-
pomnienie, bo w momencie śmierci ojca mama nawet tego listu nie miała w rękach. Dopiero w
dziesięć lat potem, kiedy nowy proboszcz przysłał nam tę notatkę, dowiedziałyśmy się o życzeniu
i zamiarze ojca. Treść napisu i kompozycja całości została przesłana do Kurii Kieleckiej z prośbą o
wyrażenie zgody i opisem całej sprawy. Została znaleziona i zakupiona piękna płyta kieleckiego
marmuru, czarnozielonawego, a na niej śliczną antykwą umieszczony napis: „D. O. M. Pamięci
Wincentego 29 III 1819 - 23 IX 1883 i Józefy z Karterlów 29 I 1833 - 15 VIII 1879 Żeromskich”. Sam
układ napisu zaprojektował Tadeusz Przypkowski, więc w rogach płyty znalazły się maleńkie
herby Jelita, które wyglądają jak zwyczajne gwiazdeczki. Płyta została oddana do wykucia napisu
staremu znakomitemu kamieniarzowi kieleckiemu. Wszystko to trwało dość długo, aż wreszcie
płyta była gotowa. I wtedy wybuchła wojna. Taki piękny kawał marmuru był łakomym kąskiem
dla Niemców, którzy rekwirowali i zabierali warsztaty i materiały. Kamieniarz zakopał płytę ci-
chcem, nic nikomu nie mówiąc. Przeleżała w ziemi całą wojnę. Przed wyjazdem naszym z Jędrze-
jowa było umówione z Tadeuszem, że zaraz, jak tylko będzie można, tablicę wmurujemy. Ale
okazało się, że stary kamieniarz umarł. Dobrych parę lat trwało, nim Tadeusz, pani Dobrowolska,
dyrektor Massalski odnaleźli kogoś, kto coś wiedział o miejscu ukrycia płyty. Ale w końcu, po tak


347

długich jej dziejach, na szczęście odnalazła się i zobaczyłam ją, równie piękną jak przedtem, nawet
złoto w cienkich wcięciach liter pobłyskiwało jak przedtem.
Kiedy już wszystko było przygotowane i omówione z księdzem w Leszczynach, miejsce w kruch-
cie kościoła wybrane, szkoły z okolicznych wsi, władze gmin, uczniowie gimnazjów kieleckich
zaproszeni, kiedy miała się już odbyć w najbliższą niedzielę ta uroczystość, o której szeroko po
całej tutejszej krainie rozeszły się wieści - przyszedł zakaz brania w niej udziału. Miała prawo być
obecna tylko najbliższa rodzina, ponieważ rzecz miała się odbyć w kościele. Dyrektor gimnazjum
imienia Żeromskiego pan Bieżanek był prawdziwie zmartwiony, ale zakaz był wyraźny, młodzie-
ży nie wolno jechać do Leszczyn tego dnia. W dziwnych czasach wypadło mi żyć, trzeba przy-
znać, coraz dziwniejszych. Przyszła ta niedziela, pojechałam wczesnym rankiem do Leszczyn.
Kiedy skręcając z głównej szosy na drogę prowadzącą w lewo do wsi rozejrzałam się po szerokich
polach, zobaczyłam, że drogami, dróżkami, miedzami ciągną, idą, jadą wozami i rowerami tłumy
ludzi. Jechali z Kielc, młodzież i dzieci ze szkół, chłopi ze wsi bliskich i bardzo dalekich, kobiety w
sztywnych kieleckich zapaskach i miejscy ludzie. Wszyscy spływali wąskimi stróżkami pod portal
kościoła, wypełniali cmentarz dookoła, szeroko stali tłumem głowa przy głowie. Ksiądz kazał mi
odsłonić już wmurowaną tablicę i poświęcił ją. Potem była uroczysta msza i tłumy przystępowały
do komunii. To, co się tu stało, ta cudowna własna wola tych ludzi, ich nie namówiony, zabronio-
ny z góry postępek, przeciwstawienie się powszechne, jaka to pociecha niesłychana.
Po wyjściu mamy ze szpitala ja dalej mieszkałam na Poznańskiej z Piesią, ale mamę dla wygody
zabrała do siebie pani Zielińska, która po dość niespodziewanej i nagłej śmierci męża przeniosła
się do Warszawy. Miała ze sobą starą swoją gosposię, która dać mogła mamie dużo więcej wygo-
dy i starań dietetycznych niż ta moja gospodarka.
Jadwiga bardzo źle robiła przepędzając mnie zawsze z kuchni, zamiast nauczyć mnie choć trochę
gotować. Mama też nic nie umiała, poza wspaniałymi befsztykami z polędwicy i sałatą z kartofli z
winegretem. Tylko ciotka Aniela była świetną kucharką, a nawet wynalazcą swoich własnych po-
traw, bardzo tajemniczych i wykwintnych.
Chodziłam teraz ciągle na Wspólną, gdzie kończono odbudowywać dom, w którym miałyśmy
mieszkać. Widok z okien był trochę krakowski, bo naprzeciwko rosły wielkie topole, wiązy i stare
kasztany, przez które widać było kościół Piotra i Pawła, dopiero co odbudowany, jeszcze bez ko-
puły, ale ładny w proporcjach. Mama będzie miała pokój od podwórza, cichszy i słoneczny, także
z drzewami przed samym oknem. Mój był długi i wąski, ale sztalugi da się tam postawić blisko
okna i modela także, a tym bardziej martwą naturę, bo pomimo nadciągającego coraz wyraźniej
socrealizmu ja dalej malowałam różowe, cudowne wnętrza przekrojonych arbuzów, brzuchy pę-
katych starych miedzianych naczyń świecących inną różowością, przezroczyste zielonawe słoje,
przez które jaśnieją niewyraźnie zatopione łodygi bukietów. Widocznie uważano, że te bukiety są
dla przodowników pracy i trójek murarskich, bo nikt mi nigdy nie proponował namalowania por-
tretu Bieruta albo Dzierżyńskiego. A jakże cierpieli musząc to robić moi koledzy.
Jest Mieczyś. Siedział przez dwa lata w więzieniu w Rawiczu. W czterdziestu w celi na kilkunastu.
Kiedy spali na cementowej podłodze, kładli się równocześnie, wszyscy na tym samym boku, uło-
żeni kolana w kolana, piersi oparte o plecy następnego, z oddechem tego za nim na karku.
Zaproszony został jako ekspert z biura na jakąś budowę przez trzech panów i już nie wrócił. Był
początkowo trzymany na Wilczej w piwnicy domu, o którym nikt nie wiedział, że jest biurem
Urzędu Bezpieczeństwa, a potem przewieziony w Aleje Ujazdowskie, gdzie z piwnicy wyprowa-
dzano go na przesłuchania do gabinetu miłego pana z bródką, o wyglądzie profesora gimnazjum,


348

który proponował mu kawę i papierosa, rozmawiał cicho i inteligentnie, ale od czasu do czasu, nie
przerywając zdania, zadawał piekielny cios szpicem buta w piszczel siedzącemu z drugiej strony
biurka. Mieczyś mówił o tym mało. Zawsze to, co go bolało, przez co przeszedł, zamyka w mil-
czeniu. Oczy ma tylko czarne, kiedy cokolwiek wspomina i bruzdy dokoła ust pogłębiły mu się
twardo. Strażnicy więzienni w Rawiczu byli wszyscy fachowcami, pracowali tam przed wojną za
Polaka, pracowali za Niemca, teraz pracują za Ruska. Mieczyś mało mnie widuje, nie ma mojej
żadnej fotografii, nie mam pisać do niego, dzwoni krótko. Kiedy się spotykamy, jest czuły i dbały
jak zawsze, radzi mądrze i myśli o nas.
W lecie niespodziewanie zawalił nam się płot w Konstancinie i to wymagało podjęcia dużej sumy
na raz z naszego konta w „Czytelniku”. Ponieważ od kilku lat Żeromski został z kilkoma innymi
kolegami upaństwowiony, nasze dochody autorskie zmniejszyły się do 15 procent. Poza tym zo-
stałyśmy zaszeregowane w tabeli w najwyższej stopie podatków, tam gdzie byli właściciele skle-
pów prywatnych i chłopi-kułaki, czyli w zależności od pobranej z konta sumy do 85 procent po-
trącenia. Było to bardzo męczące, bo co miesiąc, starając się zresztą, żeby kwoty brane przez nas
nie były wysokie, musiałyśmy mozolnie obliczać te procenty, wypełniać wielkie formularze ze-
znań dla Ministerstwa Finansów, dodawać i odejmować, a co najgorsze dzielić. Nie umiałyśmy
tego robić, zabierało nam to strasznie dużo czasu i zabijało w nas radość życia, więc wzięłyśmy
adwokata, bardzo sympatycznego i grubego mecenasa Franio i on zaczął za nas to robić, choć
uważał to za głupie zajęcie.
Więc kiedy zawalił się ten płot, trzeba było wydać na raz dużo pieniędzy, kupić słupki, siatkę,
cement i zaangażować chłopów do roboty. Od tej dużej sumy wziętej z „Czytelnika” poleciał nam
w następnym miesiącu podatek niewiele od niej mniejszy. Po jego zapłaceniu, na co oczywiście
wzięłyśmy pieniądze z „Czytelnika”, znów podatek został odniesiony do urzędu skarbowego, i
tak przez wiele miesięcy biegałyśmy tam z podatkiem od podatku od podatku od podatku, aż na
naszym koncie w „Czytelniku” nic nie zostało, a płot kosztował tyle pewnie, co wybudowanie
ładnej willi. I wtedy właśnie weszła w życie nowa ustawa sejmowa, ustalająca trwanie praw au-
torskich do lat dwudziestu, a nie pięćdziesięciu, jak w obowiązującej na całym świecie konwencji
berneńskiej.
W ten sposób znów, jak już wiele razy w życiu, z bogatych zrobiłyśmy się biedne, z tym tylko, że
w przeciwieństwie do większości ludzi w Polsce, którzy raczej mieli pieniądze, ale nie mieli gdzie
mieszkać, my nie miałyśmy teraz żadnych pieniędzy, ale za to trzy domy. W Konstancinie, w So-
pocie i w Warszawie. Te trzy domy było to nawet wygodne, bo wszelkie braki można było zwalić
na rozstrzelenie tych trzech posiadłości. „Nie ma dość łyżeczek do herbaty? Widocznie zostały w
Sopocie. Mam tylko cztery prześcieradła? Reszta jest w Konstancinie” - i tak dalej.
Te trzy domy można było na szczęście umeblować jako tako rzeczami kupionymi w Okręgowym
Urzędzie Likwidacyjnym w Sopocie, a wszędzie, w Warszawie, w Piasecznie czy na Wybrzeżu
istniały cudowne, bogate, pasjonujące ciuchy. Przynosiliśmy z nich z Mieczysiem albo z dziew-
czynami za każdym razem znakomite zdobycze, porcelanki, śliczne szkiełko, zegar z kukułką,
lampę naftową, nawet trzy krzesełka, lustro albo suknię z paczek amerykańskich, ciepły płaszcz z
ładnego tweedu czy ramy do obrazu. Jakie wspaniałe były baby siedzące nad górą nieprawdopo-
dobnych, pięknych i starych rzeczy, ubrań, butów, koszmarnych obrazów, tego całego chłamu.
Siedziały szeroko na tobołach ciuchów, opalone na kolor chleba, w „Trybunie Ludu” na głowie
przywiązanej pod brodą parą rajstop dla osłonięcia oczu w lecie, a kiedy nadchodziła jesień, to
wszystkie grubiały, bo każda miała na sobie po pięć-sześć swetrów. Część opłacająca placowe
miała swoje stałe miejsce, jak pani Maria, która nas oboje z Mieczysiem kochała, córkę nazwała


349

Moniką, a oboje nas częstowała wodą święconą z Jasnej Góry, co nas utrzymywało w dobrym
zdrowiu. Inne handlarki stały blisko wejścia długim szpalerem „na ręczniaku”. One nie miały
straganów ani stałego miejsca, nie płaciły placowego, więc rozpierzchały się łatwo, krążyły po
placu z kupami ubrań przewieszonych przez ramię, kolorowe, krzykliwe, kłótliwe, kupujące i
sprzedające między sobą, wesołe i pełne dowcipów.
Kiedyś, kiedy już nasze domy obrosły trochę, a szafy miały swoją zawartość, postanowiłyśmy z
Haneczką Mickiewiczową przebrać te rzeczy i co nie podobało nam się już, zanieść na ciuchy i
sprzedać, a za to kupić sobie coś ślicznego i nowego. Zwłaszcza Hanka, ze swoim nie spalonym
domem w Milanówku, przyjechała z ogromnym tobołem wybranych ubrań. Ja miałam mniej, ale
jakieś suknie letnie, jakiś płaszcz czy kostium zabrałam i pojechałyśmy na Skaryszewską. Było
rozkosznie. Jadłyśmy wspaniałe pyzy roznoszone przez baby w wielkich garach, targowałyśmy
się do zdechu o każdy grosz, szarpałyśmy i potrząsały każdy nasz łach, żeby pokazać jego zna-
komity stan i gatunek. Kiedy tak stałyśmy i handlowały w szeregu ruchliwych i wesołych ręcznia-
rek, zobaczyłyśmy nadchodzące dwie osoby dobrze nam znajome - panią Marię Dąbrowską i pa-
nią Annę Kowalską. Zobaczyły nas z daleka, podeszły z uśmiechem i powiedziały: „No co, dziew-
czynki, kupiłyście sobie coś ładnego?” Tak jakoś równocześnie przyszło nam to samo do głowy z
Hanką. Obie spuściłyśmy głowy i smutno i cicho powiedziałyśmy: „My sobie nie kupujemy, my
sprzedajemy”.
To zrobiło na tych paniach piekielne wrażenie. Żeby córka Żeromskiego i córka Jana Szczepkow-
skiego musiały handlować na targu starzyzną, wynosić ubrania dla zdobycia nędznego grosza, to
był skandal i zgroza. Nie powiedziały nic, ale patrzyły na siebie oczami pełnymi wzburzenia, a na
nas ze współczuciem, i odeszły, żeby nas nad miarę nie upokarzać swoją obecnością.
Panią Marię Dąbrowską lubiłam, choć to, co pisała ostatnio, mniej mi się podobało. Za to „Noce i
dnie” są dla mnie arcydziełem, które zawsze mogę otworzyć na pierwszej lepszej stronie i zacząć
czytać dalej z zachwytem, aż do końca i znów od początku. To ciekawe, że nie spotkałam mężczy-
zny, któremu by się ta książka podobała.
Chodziłam często do pani Marii Dąbrowskiej na Polną, żeby z nimi porozmawiać, posłuchać, co
myślą o tych czasach dziwnych i strasznych. Zwłaszcza pan Stanisław Stempowski, takie szczę-
ście, że istnieje i można się z nim zobaczyć i zapytać o tyle spraw.
Poszłam pewnego razu do Ministerstwa Kultury zobaczyć się z panem mecenasem Drapienką.
Chciałam go zapytać, z czego będzie teraz żyła moja matka po utracie naszych praw autorskich.
Jeśli żona autora przeżyje go o dwadzieścia lat, to już właśnie robi się stara i trudno jej podjąć pra-
cę. Co innego dziecko, to jest zrozumiałe. Dorosło, zdobyło zawód, nawet gdyby urodziło się tuż
przed śmiercią ojca, i może sobie pracować na siebie. Więc zapytałam pana mecenasa Drapienkę,
czy ta ustawa musi dotyczyć starszej i słabej po chorobie matki, może dałoby się to jakoś w sto-
sunku do niej przedłużyć. Pan Drapienko powiedział zimno: „Nie będziemy w naszym ustroju
robić z pań Żeromskich nowych kapitalistek, proszę pani. Tu się żyje z pracy rąk własnych”. Więc
wstałam, powiedziałam grzecznie: „Dziękuję panu” i wyszłam. On sam był autorem nowego
prawa autorskiego i tych ustaw, więc wiedział, co mówi.
Ale „co się nie dzieje”, jak mówiła ciotka Aniela. Mama znów jest w szpitalu na jakiś krótki czas,
kiedy pewnego ranka, już na Wspólnej, przychodzi pan komornik opisać meble za ostatnią ratę
podatku, na którą nie było w „Czytelniku” pieniędzy ani nawet z dziadka na ścianie nic już nie
można było wycisnąć. Mówię: „Trudno, opisuj pan”, a komornik w płacz, że jemu strasznie przy-
kro i wstyd, że wie, co to za rodzina i nazwisko i że jak tu będą te ogromne i stare graty wynosić,


350

po prostu mu nie sposób. Mnie też smutno bardzo, ale pocieszam go, że to nie on winien, tylko ta
świnia minister finansów, więc do roboty. Nie wolno opisać ani tapczana, ani futra, ani zegarka. A
obrazy? Obrazy wolno. Miałam właśnie przygotowane i oprawione cztery moje obrazy przezna-
czone na wystawę ogólnopolską czy okręgową. Bardzośmy wszyscy skrupulatnie te wystawy
obsyłali, bo minister Sokorski szalenie tępił i piętnował absencję. Absencja zaraz wskazywała na
to, że się malarz czy rzeźbiarz przechyla w stronę imperlializmu zachodniego. Więc wypisaliśmy
starannie razem ze spłakanym komornikiem cztery ogromne sekwestry na te obrazy i ja zaniosłam
je ministrowi Sokorskiemu. Położyłam sekwestry na biurku i powiedziałam, że można je powiesić
zamiast obrazów na ścianie w Zachęcie, bo obrazy już nie są moje, tylko ministra finansów.
Straszne rzeczy się potem działy, Sokorski wymyślał przez telefon temu ministrowi ohydnie, a ja
tylko cicho z boku mówiłam, że się martwię, żeby się o tym wszystkim nie dowiedziało radio Ma-
dryt, bo ja oczywiście nic nie powiem, ale tajemnicy pewnie nie da się zachować. W rezultacie
cofnięto nam to zajęcie obrazów i darowano ostatnią ratę podatku. Mama po pewnym czasie do-
stała rentę, 5 tysięcy. Była to tak duża suma, że musiała być wypłacana nie przez ZUS, ale mama
została wciągnięta na listę płac „Czytelnika” jako pracownica w dziale korekty szczotkowej.
Szczotkowej? To pewnie jako sprzątaczka, powiedziała, chociaż naprawdę dobrze wiedziała, co to
jest.
Zjawił się u mnie Bronek Zieliński z serdeczną prośbą, żebym się zgodziła na przeprowadzenie
unieważnienia naszego małżeństwa. Nie miałam w najmniejszym stopniu nic przeciwko temu.
Rozwód prawny przeszedł nam łatwo już dawno i ja oficjalnie wróciłam do panieńskiego nazwi-
ska. Teraz miało to być trudniejsze, ale jego matka, bigotka, bardzo tego chciała, więc tylko za-
strzegłam się, że nie będzie mnie to nic kosztowało, ale poza tym będę wszystko robić, co trzeba.
Bronek miał adwokata, mecenasa Kornackiego, a ja raz tylko poszłam do bardzo miłego adwokata
od spraw rozwodowych, ale kiedy powiedział, że nie podejmie się niczego, bo to rzecz nie do
przeprowadzenia i zupełnie beznadziejna, zaczęłam chodzić sama na wezwania z konsystorza do
Sądu Arcybiskupiego w „Romie” na Nowogrodzkiej. Raz z Bronkiem, to znów sama przesiady-
wałam przed długim stołem, za którym siedziało sześciu księży wyższych szarżą, a jeden z nich,
ksiądz promotor, był czymś w rodzaju prokuratora. Dowiedziałam się od nich, że adwokat Bron-
ka jako powód do rozwiązania małżeństwa podał moje wątpliwości co do nierozerwalności tego
sakramentu, jako że mój ojciec także się rozwiódł, co było zupełną bzdurą. Powoli zaprzyjaźnili-
śmy się, wszyscy ci księża kończyli studia w Rzymie i nasze rozmowy schodziły zawsze na ten
ukochany temat. Bronek denerwował się, słysząc z korytarza nasze rozmowy i śmiechy. Po mie-
siącach tego bywania tam, kiedyśmy się wszyscy serdecznie polubili, bo Bronek także im się po-
dobał, zapytali mnie kiedyś, dlaczego naprawdę nie chcemy się pogodzić i jaka jest prawdziwa
przyczyna mojej odmowy. No dobrze, powiedziałam im wtedy prawdę: nudziło mi się z nim. W
nocy nie, ale w dzień tak. To ich zdumiało do tego stopnia, że przyznali, że na to rzeczywiście nie
ma rady. Ksiądz prokurator powiedział na koniec, że chodzi na grób ojca pomodlić się tam. Po
kilku miesiącach dostaliśmy wyrok oddalający naszą skargę i tak się ta niepotrzebna sprawa, któ-
ra zabrała wszystkim wiele czasu, skończyła, a ja pozostałam w oczach mojej byłej teściowej pra-
wowitą i jedyną żoną Bronka, chociaż on miał już dzieci albo miał zamiar je mieć, z miłą Basią. A
ja miałam Mieczysia.
Lekarze zalecili mamie pobyt w Krynicy. Mieszkałyśmy w Nowym Domu Zdrojowym, gdzie
wszystkie potrawy były z marchewki. Była tam Wanda Zielińska ze swoim Piotrem, jakaś straszna
przyczepiająca się do nas stara Lampe i nasz z kompletów jeszcze profesor rysunków, Władysław


351

Daszewski. On głównie dotrzymywał mi towarzystwa. Krynica brzydka, spacery w jedną stronę
albo na górę i z powrotem.
Wracając stamtąd zatrzymałam się na trochę u Basi Lisowskiej w Krakowie. U niej wiele zmian,
wrócił już jakiś czas temu Tadeusz, a jej śliczna, delikatna matka umarła. Basia będzie miała
dziecko. Polatałyśmy po Krakowie, po sklepach, do kina, do teatrów i na wystawy. Jakie cudowne
muzeum etnograficzne, właściwie nie cierpię sztuki ludowej, ale to z winy tych fałszywych, cwa-
nych niby-twórców ludowych. Tych frasobliwych chrystusików, madonn z wytrzeszczonymi
oczami, diabłów i aniołów produkowanych seryjnie, nachalnie prymitywnych. Ale to muzeum
jest prawdziwe i piękne.
Profesor Daszewski nie odstępuje mnie po moim powrocie do Warszawy i wcale mi to nie jest
niemiłe. Jest oczytany i nieskończenie wiele wie o malarstwie, ma poczucie humoru. Jest tylko
piekielnie na wszystko wrażliwy, naprawdę obdarty ze skóry. Jestem zadowolona, że mam teraz
koło siebie malarzy, Daszewskiego, Szancera, Henisza, Marysię oczywiście i Bogdana, zdolnych i
wszystkich umiejących mówić o sztuce interesująco i cienko. Choćbym się nawet nie zgadzała z
wieloma poglądami czy sądami, to kłótnia z nimi jest żywa i owocna. Mam oczywiście także poe-
tów: Słonimskiego i Tuwima. Są obaj moimi przyjaciółmi, lubią mnie, przebywanie ze mną ich
cieszy, a mnie także napełnia radością.
Często też widzę koło siebie Broniewskiego, dzwoni do mnie po nocy, jak do wszystkich, ale moja
sytuacja jest o tyle gorsza, że nie tylko czyta mi swoje stare wiersze, udając, że je dopiero napisał,
ale budzi mnie o czwartej nad ranem i każe zapisywać wiersz do mnie, wymyślony po pijanemu.
Pijany jest chyba stale, więc te wiersze, dyktowane albo wpychane mi do ręki, albo przesyłane z
Obór do Konstancina przez chłopaka, nie podobają mi się wcale:
A do Pani to trzeba na palcach chodzić i uważać, czy dusza słucha, a ja chciałbym z domu nie wy-
chodzić, od poduszki nie odrywać ucha, ja bym chciał... ba! Chcę za dużo, a lata miną, ale wiem,
komu służą kwiaty jaśminu.
Podpisane - „nie mojej, i właśnie z tym sercem W.” Wróble świergocą na Mokotowie, leżę. Prawie
marazm. Coś tam w sercu, coś tam w głowie. Zaraz. Zaraz napiszę, ukochana (Pierwszy raz w
życiu tak piszę) Wiersz, który będzie dla nas, Nim wzrośnie w ciszę. A ten wiersz schowaj w klat-
ce serca jak ptaka, Przyjdę, otworzę.
Broniewski lato spędzał w Oborach, latał na rowerze do Jeziorny do knajpy „Zacisze”, wracał
kompletnie ululany, układał się na chodniku pod naszym domem, plecami oparty o furtkę, i za-
sypiał kamiennym snem, tak że nie można było tej furtki otworzyć. A potem wręczał mi wiersz
taki:
Ja, Monisiu, taki wiersz napiszę, Że zapamiętasz, A potem wrosnę w ciszę, W cmentarz. No bo za
późno, za późno Na to, o czym marzę, A myśli sobie bluźnią, A ja łażę Po moim byłem życiu, Któ-
rego już nie chcę... Chciałbym nauczyć się wycia, A pies nauczyć nie zechce.
Nawet zakończenie nie było takie złe, ale wszystko spływało mu z pióra w jakiś taki sposób przy-
padkowy, może to ten alkohol robił. Właściwie to był bardzo nieszczęśliwy człowiek. Siedziało w
nim dwu przeciwników, którzy się wzajemnie obserwowali, każdy z nich chciał czego innego i
czego innego się wstydził i bał.
Po jakimś zebraniu Związku Literatów, na którym byłam, wychodząc wcześniej natknęłam się w
szatni na Broniewskiego, jakoś trzeźwego, i poszłam z nim do kawiarni w „Bristolu” na górze.
Nikogo prawie nie było, taka pora obiadowa. Broniewski zamówił dwa kieliszki czerwonego wi-


352

na. Zaczął mówić nagle o wojnie z bolszewikami w 1920 roku, mówić, a potem prawie wrzesz-
czeć: „Wara od świętych prochów moich poległych przyjaciół, precz, brudne łapy moskiewskie,
ode mnie. Tu, tej piersi dotykały ręce Komendanta, kiedy mnie tam dekorował Krzyżem Virtuti! Ja
jestem Jego żołnierz i taki pozostanę!” Wtedy naprawdę było mi go żal. Powiedziałam tylko, żeby
nie krzyczał, bo kelnerki słuchają, i zostawiłam go płaczącego. Kiedyś obraził się na mnie na-
prawdę, bo powiedziałam, że lubię jego wiersze liryczne i lepiej, żeby zostawił już tę rewolucyj-
ność. Ale on musiał spłacać długi. Jeszcze coś okropnego przytrafiło się temu nieszczęśliwemu
człowiekowi. Przypkowski przypiął się do niego jak kleszcz. Zaczął mu wmawiać, z początku
pewnie dla zabawy, że Broniewscy to magnacka rodzina, wielcy panowie blisko spokrewnieni z
Firlejami. Tamten rewolucyjny biedaczyna nie tylko uwierzył, ale zapalił się szaleńczo do myśli,
że jest arystokratą. Przypkowski woził go do jakiejś miejscowości w Sandomierskiem i pokazywał
leżącą tam w szklanej trumnie zmumifikowaną ślicznie pannę Firlejównę jako jego praprababkę.
Robił mu, ten diablo zręczny w palcach figlarz, pieczątki, herbowne papiery listowe, nadruki
rozmaite z klejnotem Firlejów. Ja o tym z początku nic nie wiedziałam i bardzo się zdziwiłam,
kiedy Broniewski zapytał mnie, jakiego herbu są Żeromscy, i jak sądzę, co ważniejsze, czy Jelita,
czy Firlej? To było naprawdę nieładne ze strony Przypkowskiego, ale dało dużo szczęścia Bro-
niewskiemu pod koniec jego smutnego życia. Jeszcze bardziej musiał poczuć się związany i zo-
bowiązany, kiedy dostał od Cyrankiewicza willę na Mokotowie. Uroczyste otwarcie tej willi, na
którym była „cała Warszawa”, było czymś okropnym ze względu na straszliwe upicie się gospo-
darza i jawną niechęć okazywaną przez niego własnej żonie. Mam też taki jego wiersz:
Jeśli jesteś tak piękna Jak jesteś, Jeśli przebaczam, Co mi się nie podoba, Jeśli jesteś jak kwiaty W
najpiękniejszym mieście, A jesteś po prostu ozdobą Najpiękniejszych moich myśli, To pójdziemy
razem Do Polski, Jak poemat o Wiśle, Który pierwej niż ja Napisał Żeromski.
Takie wiersze właśnie, wiersze bez sensu pisywał po pijanemu i dyktował mi je po nocach, aż za-
łożyłam sobie telefon z wtyczką do wyłączania wieczorem, jak robili wtedy wszyscy jego znajomi.
Nie zawsze zresztą wydawałam mu się taka piękna. Raz zadzwonił, kiedy mnie nie było, i telefon
odebrała Marianna, nasza nowa gosposia. Kiedy zapytał o panią Żeromską, Marianna z kolei spy-
tała grzecznie: „Czy pani starsza, czy młoda?” - „Obie stare” - powiedział Broniewski i położył
słuchawkę.
Właściwie nie było nigdy stosunków towarzyskich tylko z jednym Iwaszkiewiczem, nie umiem
powiedzieć, dlaczego. A może i umiem. Opowiadano o nim straszną anegdotkę. Całe towarzy-
stwo siedziało w redakcji „Wiadomości Literackich”, kiedy wpadł ktoś i powiedział, że przed
chwilą był świadkiem okropnego wypadku. Tramwaj przejechał i zabił na miejscu młodego
chłopca. „Ładny?” - zapytał Iwaszkiewicz.
Po wojnie przez okres dość długi przeżywałyśmy, jeszcze mieszkając w Konstancinie, niezwykle
częste wizyty Konstantego Gałczyńskiego i S.R. Dobrowolskiego. Oni wtedy pili razem siedząc w
Oborach. Brali bryczuszkę, zaprzężoną w tłustego oborskiego konia Pomidora, i przyjeżdżali na
kawę i herbatę do nas. Mama była znaną specjalistką od parzenia kawy, a ja od herbaty. Poza tym
znałyśmy obie włoski, mama wyśmienicie, ja bardzo dobrze, a Gałczyński wtedy właśnie chciał
słuchać bez ustanku poezji włoskiej. Siedziałam na kanapie, a on chodził po pokoju, ja czytałam
głośno sonety Petrarki, po kolei i od początku, a on powtarzał po cichu słowa i dyrygował ręką
rytm i miękkość tego wiersza podkreślając. Da’ be’ rami scendea (Dolce ne la memoria) Una piog-
gia di fior sovra l’suo grembo; Ed ella si sedea Umile in tanta gloria, Coverta gi… de l’amoroso
nembo. Qual fior cadea sul lembo, Qual su le treccie bionde -


353

S.R. Dobrowolski równocześnie deklamował w hallu mamie swoje wiersze, co już było gorszym
losem. Przez ten czas, w okropny mróz, biedny Pomidor niczym nie przykryty wchodził razem z
bryczką do kuchni na dole. Przeważnie byli obaj trzeźwi, bo zahaczali o nas w drodze do „Zaci-
sza”, ale czasem droga wypadała im odwrotnie. Raz wróciłam z Warszawy i mama powiedziała,
że był Gałczyński. „No i co?” - „Nic. Nic nie mówił, tylko od czasu do czasu wyrywał sobie trochę
włosów z głowy”. Co za okropna to musiała być scena, ale mamy specjalnie nie przejmowała. „Bo
to jeden wyrywał sobie przy mnie włosy z głowy” - powiedziała spokojnie.
Potem w Warszawie poznałyśmy prześliczną panią Natalię. Miała oczy jak z czarnej mokrej ema-
lii, była łagodna, tymi oczami przypominała mi trochę panią Nadzieję Padlewską i także oczy
Romana, a może i najdroższą panią Beer z Genewy. Tam w Armenii czy Gruzji mają takie mokre
słodkie oczy.
Przyszła wiosna i przydarzyło mi się coś okropnego.
Czepnęło się mnie UB. Przyszli dwaj panowie, tacy właśnie: w kurtkach, kaszkietach i z teczkami
ze świńskiej nowej żółtej skóry, wygniatanej w krokodyla. Takie ubranka od dawna przejmowały
mnie dreszczem. Teraz panowie z tego urzędu, młodzi, miewali starannie ułożone w fale fryzury,
lekko utlenione, bo zakłady fryzjerskie były podobno u nich darmowe. Ci moi byli starsi i powo-
ływali się na jakiegoś szefa. „Szef” kazał zapytać, „szef” chce wiedzieć, „szef” kazał przyjść znów
w następny wtorek. Tylko, że jak zapowiedzieli wtorek, to nie przychodzili, aż dopiero w czwar-
tek. Dwa, trzy razy na tydzień wchodzili do mojego pokoju, zamykali drzwi, siadali na moim tap-
czanie i zaczynali zadawać pytania dotyczące wszystkich możliwych dziedzin. Nigdy nie zabrali
mnie ani nie wezwali do Urzędu. Kiedy uciekłam do Konstancina, przyjechali na drugi dzień. Za-
częły się dla mnie tygodnie męczarni. Męczarni strachu i obrzydzenia, nawet do domu na Wspól-
nej, do którego wchodzili tak swobodnie, siadali na tapczanie bez pytania. Moje przyjaciółki za-
dręczały mnie pytaniami o dietę-cud, dzięki której chudłam w tak fenomenalny sposób i tak bły-
skawicznie. Przestałam spać, każdy dzwonek do drzwi przeszywał mnie dreszczem. Zawsze je-
dyna rzecz, której bałam się wariacko, to była utrata wolności, uwięzienie, przemoc bezpośrednia
człowieka nade mną. Naprawdę nie bardzo bałam się bomb, nawet zawalenia czy ran. Przez to
wszystko przeszłam i zniosłam to raczej godnie, chyba tak. Ale ta groza, ta władza niewiadoma i
chamska, to włażenie w moje sprawy i decydowanie o mnie, nie mogłam tego znieść i byłam
zrozpaczona. Na szczęście miałam mamę i Mieczysia. Mieczyś dawał rady fachowe: nie dać się
wciągnąć w żadne rozmowy, ograniczać do minimum odpowiedzi, jeśli da się, nie odpowiadać
wcale. Nie bronić się logicznymi argumentami, nie okazywać inteligencji. Mama, kiedy pewnego
razu powiedziałam, że się tak boję aresztowania, że nie mam siły na to bezustanne oczekiwanie,
znów powiedziała jedno ze swoich zdumiewających zdań, którymi potrząsała mną, jakby mnie za
włosy garścią chwyciła: „No więc aresztują cię, i co z tego. To bardzo szykownie nawet, przesie-
dzieć się teraz w więzieniu, wszyscy siedzą, a ja obiecuję ci, że wszystko zrobię, co w mojej mocy,
żeby cię jak najprędzej wydostać, wiesz o tym”. Zdębiałam i cały strach jakby się ze mnie ześli-
zgnął. Użyć słowa „szykownie” w tym wypadku było tak przeraźliwe i śmieszne, że zaczęłam się
mniej bać. Oni sami także mi pomogli, kiedy raz po przyjściu powiedzieli: „Myżeśmy przyśli, bo
szef powiedział” - i tak dalej. Ach, wy, pomyślałam, „myżeśmy”? Nie mogę się was bać poważnie,
bo nie mogę się bać ćwoków - ćwierćinteligentów.
Do końca nie wiedziałam, o co chodziło. Między innymi zaproponowali mi, że będą siedzieć w
mamy pokoju, po prostu mieszkać tam, mama ma pojechać do Konstancina, a ja tu mam być nor-
malnie, przyjmować gości i mówić, że kwaterunek zabrał nam pokój. To jedno było jasne z tej całej
siatki pytań i insynuacji, którą na mnie przez cały czas zarzucali. Powiedziałam, że z chęcią od-


354

dam im ten pokój, tylko muszę zapytać o zgodę pana premiera Cyrankiewicza, bo to od niego z
Urzędu Rady Ministrów mieszkanie zostało nam przydzielone i nie mogę nim dysponować sama.
Tu się jakoś stropili, poszli zapytać pewnie „szefa” i ich wizyty stały się rzadsze, aż ustały cał-
kiem. Wszystko to razem trwało wiele tygodni, kiedyś jeszcze przyszedł jeden, żebym podpisała
oświadczenie o zachowaniu przeze mnie całkowitej dyskrecji o naszych rozmowach, co zrobiłam,
oczywiście. Bardzo wiele osób miało takie lub podobne doświadczenia w tym czasie.
Mnie na szczęście nie zaproponował nikt nigdy współpracy, poza ofertami pana Śliwy, ale sporo
osób było zapraszanych na przykład do kawiarni albo do prywatnych mieszkań i tam nakłania-
nych do pracy donosicielskiej. Miś Pruszyński opowiadał, że u niego w biurze nastraszono tak
jedną panią, która była w AK, a mąż oficer pozostał w Londynie, że zgodziła się współpracować.
Ale musieli ją po pewnym czasie sami zwolnić, bo chodziła po biurze cały czas zalewając się łza-
mi, a jak się do niej ktoś odezwał, to wyciągała ręce w obronnym geście i wołała: „Ze mną ostroż-
nie, do mnie ani słowa, bo ja zaraz muszę wszystko donieść do UB”.
Dom był teraz u nas w lecie pełen dzieci, były dwie dziewczynki Hartwigów, mama bardzo była
przywiązana do Krysi, swojej siostrzenicy od strony Wojewódzkich, Wanda Wardyńska mieszka-
jąca na dole miała synka starszego z Kazikiem Płużańskim i maluszka z drugim mężem. Był Feluś
Socha, a także jak zawsze jakieś dzieci okoliczne, tak że na spacery chodziło się w gromadzie, co
bardzo lubiłam.
Nie było tylko już małej Maryni Osterwianki, która jakiś czas po śmierci Osterwy mieszkała u nas
z matką i boną. Miała wtedy cztery lata i była zachwycająco zabawna. Tila Osterwina opowiadała,
że kiedy przyszedł do nich w Krakowie na Pijarską kardynał Sapieha, stryj Tili, matka kazała Ma-
ryni dotrzymać dziadkowi kardynałowi towarzystwa, kiedy ona będzie parzyć herbatę. Marysia
siedziała grzecznie z gościem, aż po dłuższej chwili zapytała: „Proszę dziadzia kardynała, czy Pan
Bóg jest wszędzie?” - „Tak, moje dziecko, wszędzie i zawsze”. - „A tu, w tym pokoju On jest tak-
że?” - „Tak, oczywiście, jest tutaj.” - „No to porozmawiaj sobie z Nim troszkę, a ja idę do swojego
pokoju” - powiedziało dociekliwe dziecko.
Lubimy bardzo Tilę, jest dowcipna, prosta, szczera w sądach. Wynika to zresztą, jak u większości
osób z jej otoczenia, z tej naturalnej świadomości faktu, że im więcej wolno niż komu innemu. Że
wolno im użyć ordynarnego słowa albo brutalnie osmarować własną rodzinę, bo to jest ich spra-
wa. Trzeba tylko do tego oczywiście, aby byli idealnie i na pewno dobrze wychowani, wtedy ma
to wiele wdzięku.
Zaczęłam malować portret ambasadora angielskiego, Sir Erica Berthoud. Była to sprawa bardzo
odpowiedzialna, bo portret miał zawisnąć w galerii rodzinnej w rezydencji rodu Berthoud na wsi
w Anglii. Malowałam go w pełnej gali, w mundurze ambasadorskim starego typu, to znaczy, że
haft ze złotego szychu pokrywał cały przód paradnego fraka, od pachy do pachy i od kołnierza do
pasa. Na tym wisiały wszystkie ordery na wstęgach i kokardach. Sam pan ambasador był szalenie
przystojny, tak że blask od tego wszystkiego bił nadzwyczajny. Malowanie sprawiało mi napraw-
dę przyjemność, te wszystkie złota, lśnienia i kolory były zadaniem trudnym, ale wdzięcznym.
Tylko że seanse odbywały się w niewielkim pokoju na ostatnim piętrze rezydencji na Narbutta, a
upały zaczęły się niezwykłe, tak że ambasador, ja i farby roztapialiśmy się po prostu, a podobno
dla ochłody wypijaliśmy szalone ilości whisky. Tak wielkie naprawdę ilości, że przychodząc na-
stępnego dnia nie pamiętałam, jak mi się namalowało to, co było namalowane. Nigdy chyba dotąd
nie pracowałam mając w sobie tyle alkoholu. Ale jakoś to szło, bo portret był żywy i zadowolił nie
tylko jego, ale i wymagającą i sztywną żonę. Bardzośmy się zaprzyjaźnili i Sir Eric zaczął do nas
często przychodzić, bardzo chwaląc naszą kawę, a co ważniejsza herbatę. Jego wizyty robiły sza-


355

lone wrażenie na gosposi, Mariannie Bazylak, która była nie bardzo piśmienna, ale pożerały ją
wielorakie snobizmy. Wyrywała nam i zanosiła do kuchni numery „Paris Match” i „Jours de
France” i zamierała tam nad nimi zapominając o świecie i garnkach. Wiedziała bardzo wiele i nie
wiadomo skąd o królowej angielskiej, szachu i Sorai, gardziła nadal panią Simpson i nie uznawała
jej, bardzo też nie lubiła Juliany, królowej holenderskiej. Jednym słowem trony i alkowy nie miały
dla niej tajemnic, a że ambasador angielski był trochę do tych spraw zbliżony, więc ile razy miał
przyjść, wkładała biały fartuszek i wnosiła herbatę na tacy, składając od drzwi trzy dygi, nim po-
stawiła tacę na stoliczku. Przeważnie jednak ambasador odbierał jej tacę i witał ją bardzo ceremo-
nialnie.
W Konstancinie nie było już u nas Władka Sochy.
Kupili grunt za wodociągiem, przy dawnym torze kolejki cegielnianej, i założyli gospodarstwo i
ogrodnictwo. Byli oboje z Helenką bardzo pracowici, więc wszystko im kwitło i rosło w rękach.
Tylko, jak powiedziała Helenka, po wyprowadzce od nas słoneczko się od nich odwróciło. Wła-
dek zakochał się do szaleństwa w suchej, małej i całej jakby sczerniałej i wypłowiałej od słońca
kobicinie, która się do nich wynajmowała do pielenia. Znienawidził Helenkę, zobojętniał dla syna,
kochał tylko tamtą i jej dzieci. Mama była powiernicą i sędzią w tych dramatycznych sprawach.
Do nas po nich na dozorcę i ogrodnika przyszedł niemrawy chłop z niemrawą rodziną. Niemrawe
tłuste bliźniaczki bawiły się w ogrodzie i mówiły do siebie bez ustanku: „Poczekaj, powiem ma-
muni, ty gnoju”. Nic nie robili, o wiele później jedni z pierwszych kupili sobie telewizor. To już ich
zupełnie unieruchomiło. Kiedy pytałam się ich rano, co było w programie wieczorem, odpowiada-
li nieodmiennie: „Ruchało się”.
Tak się to nasze życie toczy, jakby normalnie, ale tylko „jakby”. Bo wszystko jest przedzielone na
dwoje. To co codziennie się dookoła dzieje, a to co w środku się myśli, to są dwa różne światy.
Nadal, jak dawniej, to co napisane jest w gazecie, że biało, przez nas wszystkich czytane jest, że
czarno. Przy jednych ludziach można głośno myśleć, a przy innych, także znajomych i sympa-
tycznych - nie. Ten podział nie jest teraz tak wyraźny, jak dawniej. Niektórzy zaczęli robić karierę
i mają jakby dwie strony księżyca, ta oświetlona, prosta i zrozumiała, jest dla nas, ale ta druga,
ciemna, jest pełna nieznanych zależności, powiązań i dominujących nad nimi obowiązków.
Raz Szancer powiedział: „Chcesz, powiem ci mowę marksistowską do głębi, oddaną bez reszty
sprawie partii i rewolucji. Mowę prawdziwego marksisty-leninisty”. I zrobił to istotnie w sposób
pełen ognia i wiary. „A teraz będzie mowa przeciwnika reżimu, człowieka prawdziwie nienawi-
dzącego tego ustroju”. To przemówienie było równie świetne, argumenty nie do obalenia i wiara
w słuszność ich szczera do głębi. Słuchałam tego świetnego dowcipu z najwyższym obrzydze-
niem, bo był w gruncie rzeczy przykładem tego, co się z ludźmi teraz dzieje naprawdę. Trzeba
bardzo uważać, żeby nie uwierzyć w to, że to nasze życie jest takie, jak powinno być.
Odbudowywana Warszawa wydaje mi się ciągle makietą, teatralną dekoracją, ale po jednym po-
koleniu stanie się dla ogółu czymś zwyczajnym, prawdziwym i niezmiennym. Nie daj Boże tylko,
żeby tak się miało stać z wewnętrzną postawą Polaków w następnym pokoleniu. Znalazłam kar-
teczkę z wierszem, strofką wiersza przepisaną nie wiem skąd, kiedy ani przez kogo: Nie upodle-
nie to, kto w walce pada, czyli zwyciężon przemocą, czy zdradą; lecz ci, podobni do owczego sta-
da, co stopę cudzą na kark własny kładą.
Znów w lecie byłyśmy w Sopocie. Była tam także Haneczka Mickiewiczowa z panią Marzunią i
niedawno urodzoną Ewunią. Mąż Haneczki, Adam Mickiewicz, przesiedział się przez kilka lat
ostatnich na Mokotowie i niedawno wypuszczono go właśnie, nawet zdaje się bez rozprawy.


356

Szłam ulicą, uradowana niezmiernie tą dobrą wiadomością, kiedy spotkałam Słonimskiego, który
znał całą rodzinę Szczepkowskich. „Wiesz - powiedziałam - wyszedł Adam Mickiewicz!” Słonim-
ski westchnął po swojemu: „Ach, Boże, Boże, pewnie w jednym zupełnie wyczerpanym egzem-
plarzu”.
Ale teraz było lato i wszyscy siedzieliśmy na plaży, a czasem w brzydszą pogodę jeździłyśmy z
Haneczką na targ albo do sklepów w Gdyni albo we Wrzeszczu, gdzie otworzył się właśnie wielki
dom towarowy. Potrzebne nam były obrusy, więc obie kupiłyśmy sobie po wielkim kwadracie
pięknego płótna w kratę zieloną i różową, z metra. Trzeba to było obrębić. Powiedziałam Hanecz-
ce, że widziałam w Sopocie szyld małego zakładu pod tytułem „Plisomereż” czy „Mereżoplis”,
gdzie na pewno nam to ładnie zrobią. Poszłam tam zaraz na drugi dzień z moim sprawunkiem.
Młody właściciel rozmawiał ze mną długo o tym, czy na okrętkę, czy z mereżką, czy się nie będzie
zbiegać i czy nie będzie farbować, ustaliliśmy cenę usługi i pan zaczął wypisywanie kwitu od na-
zwiska klientki. „Piękne nazwisko, takie więcej historyczne”. Pokiwałam głową. „To może pani
jest jakaś krewna?” - „Córka” - powiedziałam. „E tam, jak to, kiedy ten pisarz umarł, a pani jesz-
cze młoda przecie”. Pomyślałam, że dla tych jeszcze młodszych czas przedwojenny oddalił się tak
bardzo, że to jest de l’histoire ancienne. „No, ale tak jest, Stefan Żeromski to mój ojciec”. „To jakoś
chyba nie tak” - powiedział ten miły człowiek nieufnie, a mnie się zrobiło przykro, że on myśli, że
ja go dla jakiegoś powodu nabieram. Wzruszył ramionami i powiedział: „Zawołam żonę”. Przed-
stawił jej sprawę, a jej się to także wydawało wątpliwe. Było to właściwie dość pochlebne dla mo-
jego wyglądu, więc starałam się ich przekonać, że nie kłamię. Zawołali jeszcze chłopaków z ogro-
du, ale w końcu wszyscy jednak uwierzyli mi. Rozśmieszona i zadowolona poszłam na plażę
opowiedzieć tę historię Haneczce. Ale nagle straszna myśl przeleciała mi przez głowę. Teraz ona
pójdzie obrębiać swój obrus i powie im swoje nazwisko: Mickiewiczowa. A może jeszcze Ada-
mowa. Co pomyślą ci mili prości ludzie o tych babach, które nachodzą ich nie wiadomo dlaczego.
Błagałam Haneczkę, żeby tam nie chodziła, obiecywałam, że zaniosę jej obrus, zapłacę i przyniosę
jej z powrotem, byle tylko nie podawała im swego nazwiska. Ale Haneczka, która lubiła sytuacje
napięte, powiedziała, że pójdzie i nawet się ich zapyta, czy uważają, że ona się jeszcze dobrze
trzyma. Nie wiem, co było dalej, starałam się tylko nie chodzić ulicą, przy której mieszkali ci z
„Plisomereżu”.
Jesienią pierwszy raz po wojnie sadziliśmy z Mieczysiem w Konstancinie róże. Długi pas czerwo-
nych, niskich polianta przed werandą i całe pólko najrozmaitszych wielokwiatowych krzewów, z
których najlepsze pewnie będą Super Star, Queen Elisabeth, różowa i zupełnie bez kolców, a
przede wszystkim znana mi królowa róż - Madame Meilland, ogromna, pachnąca, blado-, bardzo
bladoróżowa, właściwie złotaworóżowa z brzeżkiem płatków obwiedzionym smużką jasnego
różu weneckiego. Jej historia jest bardzo piękna. Holendrzy uważali ją za swoją wielką zdobycz w
dziedzinie hodowli róż, a kiedy wybuchła wojna i Niemcy wkroczyli do Holandii - wszystkie
krzewy tej odmiany zostały zniszczone, żeby się nie dostały w ręce wroga. Kilka tylko zostało wy-
słanych do Ameryki i tam odtworzonych. Kiedy powstała ONZ, na pierwszym inauguracyjnym
jej posiedzeniu wszyscy uczestniczący w nim otrzymali kwiat tej róży jako dar i znak od walczącej
Europy. Nosiła ona od tej pory nazwę Peace.
W sadzeniu róż i w rojeniu się pszczół jest coś wspólnego, nie wiem dobrze co, ale czuję to wyraź-
nie. Obie te czynności są tajemnicze i radosne, dają biorącemu w nich udział uczucie podniecają-
cego oczekiwania, spełniania jakby obrzędu, dzień spędzony przy tych pracach jest inny od in-
nych, poważny, jasny i świąteczny. Mieczyś jest jak zawsze opiekuńczy i nieskończenie dobry,
tylko trochę dalej ode mnie, ale to nie on się oddala, to moja wina, nie było nigdy między nami


357

kłamstwa, więc i teraz nie ma, co robić, j’ai un peu perdu la tte, może to przejdzie. Mieczyś wie-
rzy, że to przejdzie. Ale to poważniejsza sprawa, nie da się załatwić zwykłymi sposobami, trochę
błazeńskimi, a trochę czułymi, jak dotąd.
Zawsze radziłam je stosować moim przyjaciółkom, kiedy miały coś na sumieniu wobec swoich
mężczyzn: trzeba wybrać moment, kiedy kłótnia się wzmaga i mężczyzna jest bliski zwycięstwa w
argumentach i gadaniu. Trzeba wtedy niespodziewanie paść przed nim na kolana i złapawszy go
za nogę usiłować postawić ją sobie na głowie. To daje efekt wstrząsający. Przerywa mu się tok
myślenia, daje w następnej chwili, po wyjściu ze stanu szoku, uczucie całkowitego zwycięstwa, a
przy tym rozśmiesza go, co go oczywiście osłabia, i zawstydza, co z kolei doprowadza do poczu-
cia winy i prośby o przebaczenie. To jest dobre. Jeśli sprawa jest poważniejsza i należy przypusz-
czać, że jego argumenty będą lepsze, trzeba wtedy usiąść na osobności i napisać długi, spokojny,
chłodny list, w którym będą wszystkie własne świetne zdania, których by nie dało się powiedzieć
w rozmowie, bo nigdy nie wiadomo, co druga strona wymyśli i czym zbije z tropu. Ten list wrę-
cza się mężczyźnie do przeczytania, przyglądając mu się tylko. Kiedy skończy, list trzeba mu za-
raz odebrać i natychmiast wyjść. On się trochę podusi własnymi odpowiedziami, ale czas robi
swoje. Jest jeszcze sporo innych sposobów, na przykład w takiej przykrej scenie nic nie mówić,
tylko siedzieć bez ruchu, najlepiej w cieniu, a potem nagle pokazać mu twarz zalaną cichymi łza-
mi. To także jest dobre, ale nie każda umie płakać, kiedy trzeba. Oczywiście, czasem można spo-
tkać się z czymś najgorszym, to znaczy z płaczącym mężczyzną, co jest okropne i nie do zniesie-
nia. Byłam tego świadkiem, żeby nie powiedzieć przyczyną, kilka razy, i trzeba naprawdę silnych
nerwów, żeby to wytrzymać, można stracić głowę ze wstydu i strachu.
Odnalazł się w Londynie pułkownik, a teraz już chyba generał Glabisz. Zaczął pisać śliczne, ser-
deczne listy, szalenie ostrożnie ze względu na cenzurę. Nazwisko i adres jego były inne niż na-
prawdę. Kazał do siebie pisać jako do Kazimierza Granowskiego. Ta korespondencja zaczęła się
toczyć jak lawina. Ledwo napisałam do niego długi list i z ulgą zaniosłam go na pocztę, już przy-
chodziła odpowiedź z dziesiątkami pytań. Ciągle ze względu na cenzurę i na jego generalskie
stanowisko, i ten Londyn, nasze listy stawały się coraz gorętsze, żeby wyglądały na czysto miło-
sne. Ponieważ byłam pewna, że nigdy do Londynu nie pojadę, a on tym bardziej tu nie wróci,
posłałam mu przez Krysię Kęplicz swoją fotografię, na której wyglądałam jak gwiazda filmowa.
Taką serię fotografii zrobił mi brat Walentego Hartwiga, Edward. Świetny był od zdjęć pejzażu,
ale to co zrobił ze mnie, przechodziło ludzkie pojęcie. Przymglone oczy, upojny uśmiech, zęby jak
perły, rzęsy jak miotły, wszystko spowite w cudownej mgle. Pomyślałam, że nikomu nie mogę
tych fotografli pokazać, boby się uśmiał, ale do Kazia, co mi szkodzi, niech się zachwyca. Kiedy
mu Krysia tę fotografię tam dała, on zasłonił twarz rękami i zapytał: „To ona teraz jest aż taka?”
Na co Krysia machnęła tylko ręką, co miało oznaczać, że to w ogóle jeszcze jest nic. Więc biedny
Kazio zakochał się do reszty i pisał do mnie listy tak często, że żadne teczki już nie wystarczały,
wypełniałam nimi dużą szufladę. Ale nie mogłam pisać tak szalenie miłośnie, jakby on chciał,
więc opisywałam mu, co gdzie stoi w moim pokoju, co gdzie posiałam i posadziłam w ogrodzie,
ile było ostatnio dni deszczowych i jaka była treść przeczytanej ostatnio książki. On się gniewał,
zwłaszcza za te sadzonki i siania w ogrodzie. To było szalenie męczące, ale co miałam robić. Po-
czciwy, przysyłał mi rozmaite książki o różach i katalogi, i wiersze o różach i o mnie, to znaczy o
tym, że jestem podobna do róży.
Róża zawsze była dla mnie najpiękniejszym kwiatem. Tuwim pisał:


358

Przypatrując się jej kształtom, Barwie, płatkom, pączkom, listkom, Nawet cierniom - myślę: gwał-
tu! Jakież to prześliczne wszystko! Jakież to bez skazy wszystko! Jaka w niej perfekcja sroga! Różo,
różo formalistko! Różo, różo, bój się Boga!
Anglicy mówią, że nie wolno stawiać wazonu z różami, bukietu róż przed lustrem, bo one, wi-
dząc tyle piękności, zwiędną zaraz, ścięte przez zazdrość.
Czekam teraz na wiosnę, na czerwiec, żeby zobaczyć te świeżo posadzone krzewy, wydające nie
znane mi jeszcze kształty, niewiadome kolory i zapachy.
Zaproponowano mi zrobienie ilustracji do „Syzyfowych prac”. Będzie zbiorowe wydanie, ale
śmiech pomyśleć, jakie to będzie zbiorowe, skoro profesor Pigoń do tej pory nie może przeprowa-
dzić wydania „Snobizmu i postępu”, nie mówiąc już o innych tomach, jak na przykład „Inter ar-
ma”. Uporządkowałam powoli te wykopane listy, które mi życie uratowały podczas Powstania,
jak je niosłam w tobole na plecach przez Celną. To układanie nie było łatwe, bo czasem zawartość
koszulki była rozsypana, a sama koszulka osobno. Ponumerowałam teczki i tak jak dawniej w
szufladach szafki, tak teraz w teczkach A, B, C i tak dalej umieszczałam zespoły listów. Jestem w
stałej korespondencji z profesorem Pigoniem. Każdą teczkę po kolei, tak jak je porządkuję, wożę
do Krakowa do profesora na Słowackiego. Nie chcę tego nikomu dawać do wożenia, tak samo
przywożę je sama z powrotem. Bardzo się przywiązałam do obojga państwa Pigoniów, tacy są
niezachwianie czyści, prości i szlachetni. Tylko Kraków nadaje swoim mieszkańcom przedwcze-
śnie jakąś starożytną powagę czy nieruchomość. Za każdym spotkaniem z profesorem chciałam
go ze czcią pocałować w rękę i zdawało mi się, że ma sto lat. Nie śmiałam głośno się roześmiać
czy czegoś mu głupiego, ale wesołego opowiedzieć.
Poza tymi ilustracjami, które rozrastają się i na inne książki ojca, na przykład „Dzieje grzechu”,
„Wiatr od morza” a także dawniej przeze mnie zrobiona „Wierna rzeka”, mam jeszcze jedno za-
mówienie. Pani Mira Zimińska i jej mąż Sygietyński zakładają nowy zespół pieśni i tańca pod na-
zwą „Warszawa”. Podobno można wygrzebać z zapomnienia niezliczoną ilość pieśni i piosenek
czysto warszawskich, a także z najbliższych jej okolic. W czasie ma się to zamknąć od Powstania
Kościuszkowskiego do początku XX wieku. Ja mam zrobić dla tego zespołu dokumentację ko-
stiumu z tego czasu. Bardzo wdzięczna i interesująca praca, trzeba grzebać w archiwach, w sta-
rych pismach, w muzeach regionalnych, takich jak etnograficzne w Łowiczu. Mamy to robić ra-
zem ze świetnym fotografem, panem Sempolińskim. Ja znajduję, on fotografuje, ja opisuję, on
wywołuje, razem robimy z tego album.
Ale to była zabawa w porównaniu z tym, co się stało niedługo potem. Ja już dawno pozostawia-
łam w biurach BOS-u i w pracowniach na Starym Mieście karteczki z prośbą, aby, jeśli rozpoczę-
łoby się odgruzowywanie Starego Miasta, a przede wszystkim Rynku po naszej stronie, to znaczy,
w okolicy numeru 11 - zwracać uwagę na jakiekolwiek znalezione tam papiery, skrzynki z auto-
grafami czy ich resztki. I oto dostaję wiadomość, żebym przyszła na Rynek do kamienicy Barycz-
ków, gdzie siedzieli już dość dawno architekci nad planami odbudowy Starego Miasta i nad reje-
strowaniem wszystkiego, co się tam jeszcze udawało ocalić.
Wywożenie gruzów trwało już od pewnego czasu. Ja starałam się tam wpadać od czasu do czasu,
ale jak dotąd nic się nie znalazło, dopiero teraz jakaś nadzieja. Biegnę tam oczywiście z bijącym
sercem. W biurze na parterze na kreślarskim stole leży wielka płachta trochę zwilgotniałego bure-
go papieru, a w niej coś, co wygląda jak szczątki, jak trup zgnieciony i poprzebijany ostrymi strza-
łami drewnianych drzazg. To rękopisy, to skrzynki zmiażdżone, gdzieniegdzie gładka po-
wierzchnia kawałka okładki kajetu. Biorę to do ręki, boję się rozdzielać, mokre, lepiące się frag-


359

menty kajetów ślisko przywierają mi do palców. Idzie od tej masy odór pleśni, wilgotny zaduch
piwniczny. Ktoś mi radzi, żeby iść do Zachęty, jest tam pracownia konserwacji papieru, prowa-
dzona przez profesora Lenarta. Zawijam wszystko w ten bury papier, owijam dokładnie i jak
ciężko chore dziecko niosę do Zachęty. Zawsze wierzyłam, że się znajdą, ale jaki straszny jest ich
stan.
W wielkich salach z ogromnymi oknami na parterze przy wielkich stołach pracują asystenci i stu-
denci profesora Lenarta. Sam profesor na widok tego, co położyłam właśnie na jednym z tych sto-
łów, dostaje ataku furii. Tupie na mnie i krzyczy, że przyniosłam mu tu zarazę, która się rozniesie
na wszystkie obiekty będące właśnie w konserwacji, że to jest źródło pleśni, grzybniaków, fermen-
tów gnilnych i innych strasznych chorób papieru. A oni właśnie pracują nad Grottgerem - „Woj-
ną”, która otrzymana ze Lwowa została powieszona na mokrych ścianach jakiegoś odbudowane-
go muzeum i teraz ginie od tej wilgoci. Że na tamtym stole leży „Vade mecum” Norwida, a dalej
jeszcze coś bardziej cennego. Ale w następnej chwili zacny, malutki, rozzłoszczony profesor za-
czyna działać. Wszystko ma być usunięte z pracowni, zostaje tylko Żeromski. Trzeba najpierw
zobaczyć i oddzielić to, co jest do uratowania. Zaraz potem zacząć te rękopisy suszyć, potem je
odkażać. Mam iść do ministerstwa i złożyć podanie o zezwolenie pracowni na podjęcie tych prac,
drugie o przydział specjalnej bibuły produkowanej przez Mirków i blachy cynkowej do przekła-
dania arkuszy bibuły, do suszenia kart rękopisów. Tymczasem wiadomo już, że rękopis „Wiernej
rzeki”, fragment „Promienia” i część „Sułkowskiego” są nie do uratowania. Dotykam kościanym
nożem tej sklejonej masy, która była kartami rękopisu. Można nawet odczytać gdzieniegdzie to
prześliczne pismo, atrament jest trwalszy niż papier, ale jeśli nacisnąć lekko, to ta masa rozstępuje
się i maże jak ser. Widać niewyraźnie mamy rysunek, który ojciec wkleił na wewnętrznej stronie
okładki. Profesor Lenart proponuje dwa wyjścia. Albo zamknąć hermetycznie w słoju ten szczą-
tek, a on się tam pokryje zieloną pleśnią jak gęstym włosem, albo spalić w kotłowni Zachęty. „Spa-
lić” - mówię i myślę sobie znów o tej szalonej, obłąkanej wróżce, która by mi w przeszłości wy-
wróżyła, że ja kiedyś wypowiem takie słowo: „Spalić rękopis „Wiernej rzeki”. Stoję potem w tej
kotłowni i patrzę na to, i płaczę. Ale tak jest chyba lepiej. Czyściej, godniej. Nie można by przecież
znieść widoku tego słoja.
W ministerstwie, kiedy przyszłam z tymi podaniami, zapytano mnie przytomnie, dla kogo ta cała
praca ma być wykonana.
Więc ja też zaraz, jak ta matka przed królem Salomonem, odpowiedziałam - bierzcie to dziecię,
byle było całe, i w ten sposób zrzekłam się praw do połowy rękopisów. Ale to nie ma znaczenia.
Ważne jest, że prace konserwujące będą prowadzone, materiały potrzebne dostaniemy, a ja zosta-
łam zaangażowana do ekipy, która będzie wykonywała te czynności. Jestem teraz członkiem PKZ.
Musieli mnie do tego ratowania przyjąć, bo znam treść i charakter pisma. Będę robić tak zwane
kolacjonowanie, a tymczasem rozdzielam karty mokrych kajetów, przecinając ich środkowe prze-
szycie, bardzo delikatnie przenoszę taką podwójną kartę na stół, na którym leży blacha cynkowa,
a na niej arkusz bibuły. Wilgotną, pozaciekaną, zzieleniałą kartę przykrywa się znów arkuszem
bibuły, na niej kładzie się blachę, na niej bibułę, na bibule następną kartę kajetu, znów bibułę,
znów blachę i tak stos rośnie, przyłożony wreszcie ciężarem. Bibuła wypija pierwszą wilgoć z pa-
pieru i powstrzymuje proces gnicia i rozrostu tych najrozmaitszych pleśni, glonów, grzybni i
drobnoustrojów pleniących się na papierze w sposób błyskawiczny - po wydobyciu go na powie-
trze i światło. Po wyschnięciu, rozłożone karty umieszczamy w próżni tymolowej, zaprojektowa-
nej i skonstruowanej przez profesora. Były to gęste napięte kratki ze sznurka, umieszczone w ro-
dzaju piecyka na nóżkach, w którym na dole, na maszynce elektrycznej prażył się tymol. Jego ga-


360

zy szły do góry przenikając leżące na kratkach arkusze rękopisu i odkażając je w ten sposób. Su-
che i odkażone karty były z kolei bardzo lekkimi dotknięciami kościanych noży pozbawiane czę-
ści, które straciły swoją spoistość i elastyczność, po prostu struchlały. Czasami po tym lekkim ob-
stukiwaniu pozostawał tylko niewielki skrawek zdrowego papieru, a reszta, cieniutka, pozielenia-
ła i wiotka jak płatek zasuszonego kwiatu, sypała się i łamała krucho i łatwo. Trzeba było nabrać
do tego obstukiwania specjalnej lekkości kiści i palców, nauczyć się tej miary, która potrzebna
była, żeby nie uszkodzić obiektu ani nie pozostawić na nim części niepotrzebnych, martwych.
Prace te wykonywała cała ekipa ludzi, studentów profesora i dwu asystentów, Tuszewski i Pila-
wa.
Kiedyś w Akademii Sztuk Pięknych wyrwałam się ze szponów profesora Lenarta, tłumacząc się
moim krótkim wzrokiem. Po pięciu latach pisania u niego na arkuszach liter alfabetu lub powta-
rzanego bez końca fragmentu jakiegoś wiersza dowiedziałam się od niego, że moja kreska jest,
owszem, świeża, ale powinnam popracować jeszcze dłużej nad literą L. Nie, pomyślałam, szkoda
młodego życia, rzucam profesora, zastrugane „narządko”, literę L, i nigdy już nie chcę mieć z nim
do czynienia. Tak zresztą zrobiła większość moich kolegów, utrudzona nad miarę nieskończony-
mi szeregami liter na stosach arkuszy papieru, z których żaden nigdy nie zadowolił profesora. Ale
los jest przekorny i złośliwy. Ląduję teraz na lata jako podwładna profesora, codziennie o dziewią-
tej mam być w pracowni i słuchać go ślepo, bo ma mnie dopiero nauczyć tego cudownego fachu,
który przywróci życie rękopisom. Cieszę się co wieczór, że rano będę znów mogła zabrać się do
robienia czegoś, co jest postępem w ratowaniu. Ale profesor jest twardym szefem, nawet tyranem.
Zaraz na początku pokazał palcem moje starannie utrzymane i ślicznie na różowo pomalowane
paznokcie, które chłopcy w Rzymie nazywali muszelkami z Anzio, i powiedział: „A te rogi nie
pofarbują rękopisów? Proszę to zmyć zaraz czy zeskrobać, tego nie może być”. Kiedy, nieświa-
doma, wyjęłam paczkę papierosów, skoczył do góry, jakby zobaczył węża: „Precz, precz z tym, na
korytarz, na schody, na ulicę”. Krzyczał, aż mnie wymiotło. Kiedy kaszlnęłam, mówił ponuro:
„Pani kaszlnęła”, a o kichnięciu w ogóle nie mogło być mowy, trzeba z tym było wylecieć na kory-
tarz. Przychodziłam do domu przesycona zapachem tymolu, czego mama po prostu nie znosiła.
Praca przy rękopisach jest rozłożona równomiernie między nas wszystkich i idzie sprawnie, ręce
tego malutkiego, rozczochranego, trochę zdziwaczałego staruszka są cudownie delikatne i zręcz-
ne, a jego mądrość i wiedza w sprawach materii, technik i sposobów pracy nad papierem, skórą
czy włóknem - nieskończone. Pokazał nam kiedyś kawałek spłowiałego safianu, mały ścinek, któ-
ry miał przy sobie pięćdziesiąt lat, poddając go wszystkim możliwym działaniom. Wystawiał go
na słońce, moczył w wodzie, suszył i mroził. „Teraz już mogę powiedzieć, jak skóra zachowa się
w tych rozmaitych warunkach, a każda z tych prób trwała zawsze bardzo długo. Książka opra-
wiona przeze mnie w skórę przetrwa długo”. Samo oprawianie przez niego książki istotnie trwało
długo. Kiedyś, po ukazaniu się „Wisły” ojca, profesor Lenart zabrał egzemplarz i obiecał oprawić
go pięknie. To było w 1918 roku. Teraz, któregoś dnia w przerwie południowej, opowiedział nam,
jak to było, kiedy pracę ukończył i przyniósł książeczkę do Zamku. „Czcigodnego tatusia nie było,
była tylko czcigodna mamusia, która właśnie coś takiego maluśkiego tak lulała, tak lulała - i jej
książeczkę oprawną oddałem”. - „A co mamusia tak lulała, panie profesorze?” - zapytałam, bo w
Zamku podczas tej wizyty profesora miałam jedenaście lat. Profesor mrugnął do mnie figlarnie i
pokazał na mnie palcem. „Panie profesorze” - powiedziałam bardzo poważnie - „czy kto będzie
chciał słuchać, czy nie, bardzo proszę wszystkim dookoła opowiadać tę historię. To szalenie dla
mnie ważne, abym miała naocznego świadka, który widział mnie lulaną w objęciach mojej matki
w 1924 roku”. Kiedyś siedząc nad opracowywaną kartą „Dumy o hetmanie” westchnęłam na-
prawdę radośnie i powiedziałam: „Co to za szczęście, panie profesorze, że my to ratujemy, że to


361

zostanie dla tych, którzy będą chcieli zobaczyć te rękopisy, pracować nad nimi. Że to zostanie oca-
lone na przyszłość, przekazane następnym badaczom”. Profesor parsknął aż ze złości: „Przekaza-
ne, ocalone, głupstwa. Papier skończył się w końcu XVII wieku, atrament na początku XVIII.
Wszystko, co przyszło potem, to namiastka. A to, co my robimy, to po prostu prowizorka. Dłużej
jak czterysta lat to nie potrwa”.
Kiedyś opowiadałam Lenartowi o moich pobytach w Rzymie i przeżywanych tam zachwytach,
ale profesor słuchał mnie milcząc i trochę jakby zirytowany. Kiedy przestałam, opowiedział nam
taką historię: Kiedy był bardzo młody, jeszcze w Wilnie, zakochał się nieskończenie w antykwie
rzymskiej. Ta litera oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował, że musi ją poznać u samego
źródła, w najdoskonalszym jej kształcie, to znaczy na Łuku Tytusa w Rzymie. Ale ponieważ był
bardzo biedny, postanowił pójść z Wilna do Rzymu pieszo. Spakował plecak i poszedł. Opowia-
dał o trudach, jakie znosił, o nędznych noclegach, o zimnie, o biednych posiłkach. Przeszedł Alpy,
szedł przez przełęcz Furka, widział, skąd Rodan wypływa, wreszcie minął te straszne góry i
zszedł na ziemię włoską. Był coraz bliżej Łuku Tytusa, spieszył się do tej wymarzonej antykwy,
mijał miasta sławne i piękne, ale nie oglądał ich, chciał tylko nareszcie być w Rzymie. Wszedł tam
wieczorem i znalazł tanią locandę, gdzie miał mieć nocleg i posiłki. Złożył w swojej izbie bagaż i
zszedł na dół, zmęczony i zgłodniały - na wieczorne jedzenie. Siadł przy stole i la padrona posta-
wiła przed nim talerz dymiącego, tłustego rosołu. Młody uczony spojrzał i zdrętwiał. W rosole
pływała gęsto makaronowa antykwa. Potworny pomysł sfabrykowania antykwy z ciasta napełnił
go taką zgrozą i obrzydzeniem, że jeszcze dziś wspominając ten ohydny włoski grzech po prostu
wzdrygał się i o narodzie włoskim wyrażał się z najwyższą pogardą: „Oka, tłuste oka, żółta zupa,
a w środku antykwa” - mówił sepleniąc ze złości. Poświęcił się pracy nad rękopisami bez reszty i
od nas wszystkich tego samego wymagał. Obmyślał sposoby i kształt ostateczny uratowanych
kart, zabezpieczenia ich od wilgoci, światła, pasożytów i nieodpowiedniej temperatury. Zakończył
się bardzo długi okres pracy nad poszczególnymi kartami i wiadomo było, że nie pozostał w nich
ani jeden fragment chorego papieru, że są jałowe, suche i mogą być zamknięte w jakiś kształt
wspólny, przywrócone w formę dawnego kajetu. Profesor Lenart miał już swój pomysł, ale uwa-
żał, że dobrze by było dowiedzieć się, jakie są po tej wojnie sposoby konserwacji papieru na świe-
cie. Toteż postanowiłam znów postarać się o zezwolenie na wyjazd do Londynu i rozpoczęłam w
tę stronę stawiać powolne kroki, chociaż wielkiej nadziei na to nie miałam.
Tymczasem jednak trochę malowałam, głównie martwe natury. W moim pokoju na Wspólnej stał
w wielkiej donicy pięknie rozrośnięty woskowiec, roślina z liśćmi jak z grubej ciemnozielonej skó-
ry, która od czasu do czasu zakwitała całymi pękami bladoróżowych aksamitnych kwiateczków
odwróconych ku dołowi, a z każdego kwiateczka zwisała kropla gęstego miodu o tak oszałamia-
jącym zapachu, że spać w pokoju, w którym kwitła, nie można było. Mój woskowiec opleciony był
wielokrotnie dokoła tęgiego pałąka z drutu, czepiał się i wił wokół niego w najwdzięczniejszy
sposób i tworzył przepiękny, gęsty, lśniący wieniec tych bogatych liści. Stał na półce z książkami,
dosięgając ramy kolorowego sztychu, a obok niego stał zawsze bardzo stary ołowiany lichtarzyk.
Ściana była gładka, chłodna i kładł się na niej pięknie cień woskowca i lichtarza. Pomyślałam, że
właśnie ten Iśniący, czysty chłód można by namalować i zaraz się do tego zabrałam, kładąc z dru-
giej strony donicy zamkniętą książkę oprawną w szare płótno. Książka miała na okładce rudy ini-
cjał, czerwonawą plamę w tych wszystkich szarościach, ten akcent ciepły był konieczny. Książką
była „Alchemia słowa”, Parandowski dał mi ją dość dawno. Ostatnio w ramach zarządzeń, któ-
rych nikt nie rozumiał, została wstrzymana jej sprzedaż i zakazany następny nakład. Jakoś ta mar-
twa natura dobrze mi się malowała. Nawet Marianna Bazylak, nasza gosposia, powiedziała swoje
słowo, które zwykle było najwyższą pochwałą: „Żywe - przylepione”. Nadeszła kolejna wystawa


362

ogólnopolska, na którą posłałam mój Woskowiec. Daszewski był w jury i przynosił mi stamtąd
oczywiście po każdej eliminacji najtajniejsze zdania jurorów. Ale z moim obrazem działy się
dziwne rzeczy. Przy pierwszej eliminacji obraz przeszedł, przy drugiej został odrzucony, stawiano
przy nim jakieś znaki zapytania, miało go nie być, aż ostatecznie i nieoczekiwanie na wystawie się
znalazł. W jakiś czas po wernisażu siedziałam u Szancerów przy stole obok pewnego urzędnika
Ministerstwa Kultury. Ta prymitywna, ale jeszcze nie najgorsza chłopina powiedział do mnie na-
gle: „Ale myśmy się nie dali nabrać, niech pani nie myśli, myśmy dobrze odczytali ten pani ukryty
symbol”. Zdziwiłam się bardzo, gdzie też ja mogłam ukryć symbol i symbol czego? Ale urzędnik
z przebiegłym uśmiechem mówił dalej: „My doskonale rozumiemy, co to za wieniec i dla kogo,
my wiemy, co to za książka tam leży, a tę świecę w lichtarzu to też rozumiemy, kto zgasił i dla-
czego jej tam nie ma”. Najpierw zbaraniałam, potem się uśmiechnęłam, potem się zmartwiłam,
jakich to czasów dożyliśmy, a w końcu ucieszyłam się, że mój łagodny, tak wyjątkowo „z natury”
namalowany obraz, fragment mojego pokoju, zdobył sobie w oczach nieufnego jury ukryty poli-
tyczny sens, drugie dno, tajny hołd złożony Parandowskiemu. Zaraz opowiedziałam mu tę histo-
rię, śmieliśmy się i kiwali nad tym głowami, ale Parandowski był zadowolony, prosił, żeby mu
dać fotografię tego obrazu, co zaraz zrobiłam. Na ogół jestem bardzo niechlujna, jeśli idzie o do-
kumentację tego, co maluję. Widzę u swoich kolegów księgi wycinków prasowych, reprodukcji,
fotografii i zanotowanych adresów nabywców. A ja maluję, sprzedaję i do widzenia, obraz po-
szedł i przepada. Jak umrę i dobrzy ludzie zechcą zrobić mi pośmiertną wystawę, to się grubo
namęczą, naszukają, naogłaszają, nim coś zbiorą. Szkoda, że mnie nie będzie na tej wystawie,
chciałabym zobaczyć tak raz wszystko w kupie, co namalowałam, jest tego właściwie dużo, a Bóg
da, będzie jeszcze więcej, ale nawet nie zapisane przeze mnie w jakim kajecie.
Zaproponowało mi wydawnictwo „Kraj”, żebym im zrobiła serię kwiatów na pocztówki. To mi
się nawet podoba, na zagruntowanym kartonie ładnie się maluje olejno, to przyjemne zajęcie i
bardzo dobrze chcą płacić. Poproszono mnie do podpisania umowy, mam się zgłosić u pana me-
cenasa, radcy prawnego wydawnictwa. Kiedy weszłam do gabinetu i powiedziałam swoje nazwi-
sko, pan mecenas aż ręce złożył i nie wiedział już, gdzie mnie posadzić, był naprawdę wzruszony.
„Czy pani jest może jakąś krewną?” Na wiadomość, że córką, wzruszył się jeszcze bardziej. „Cór-
ką - naszego wielkiego?” Tak, kiwałam głową. „Naszego ukochanego, wspaniałego...” - byłam
równie wzruszona jak on - „naszego opiekuna, wielkiego wychowawcy, ojca duchowego naszej
młodzieży?” - tak, tak, mówiłam cicho - „naszego niezapomnianego mecenasa Stanisława Żerom-
skiego z Kijowa?” - „Nie” - powiedziałam i poczułam się jak przekłuty balon. „Ach, nie?”-
powiedział pan mecenas - „a więc w sprawie pani pracy - spiszemy tę umowę w trzech egzempla-
rzach...”
W jesieni okazało się, że mamy rozpocząć kurs nauki o ideologii marksistowskiej w Związku Pla-
styków. Z początku uważaliśmy, że to nas nie dotyczy, że będą musieli chodzić na te wykłady
tylko nie douczeni partyjni, ale po pewnym czasie okazało się, że rzecz jest przymusowa, z listą
obecności, że muszą to robić wszyscy członkowie Związku, że mamy zakupić całą listę książek -
pomocy naukowych, w których powtarzał się najczęściej skrót WKP(b); przy czym to małe be na
końcu było dla nas zagadką. Mieliśmy mieć zeszyty i pióra do notatek, a na końcu kursu czeka nas
egzamin. Zaczęliśmy solidnie uczęszczać na te wykłady. Na szczęście bardzo prędko okazało się,
że nasz wykładowca i kolega jest kompletnym idiotą, co nas napełniło otuchą, że te wykłady da-
dzą nam trochę radości. Tak się też i stało. Na wykłady przychodzili zgryźliwi dowcipnisie,
okrutni figlarze, którzy zęby zjedli na wyciągnięciu dowcipu z każdej sytuacji. Grunwald, Szan-
cer, Miklaszewski zabrali się żwawo do słuchania wykładów, a ja po kilku seansach postanowiłam
notować dokładnie to, co mówił kolega wykładowca. Moje notatki rosły, biblioteka również, coraz


363

więcej miałam książek w rodzaju: Plechanow, „Przyczynek do monistycznego pojmowania dzie-
jów” lub „Teoria wartości dodatkowej”, notatki drobnym pismem wypełniały kajety, po nocach
zadawałam sobie pytania: Czy marksizm i materializm to synonimy?
Jakie są części teorii wartości dodatkowej i ile jest definicji nadbudowy? Niestety, bardzo często,
po prostu z wykładu na wykład okazywało się, że ostatnio nabyty podręcznik jest już niedobry i
nieważny i trzeba kupić inny. Koledzy naprawdę przeszkadzali naszemu wykładowcy, który był
delikatny i łatwo wybuchał płaczem. Kiedy z płomieniem w oczach wołał do nas: „Zastanówmy
się, koledzy, zastanówmy się, dlaczego partia komunistyczna jest partią przewodzącą w pań-
stwie!?” - z kąta sali odzywał się spokojny głos: „Właśnie?” Kiedy opowiadał nam, jak artyści w
dawnych wiekach cierpieli pod uciskiem władców i Kościoła, w przeciwieństwie do naszej rado-
snej swobody tworzenia, mówił: „Taki Miszelangelo, weźmy na przykład, był zmuszany do rzeź-
bienia sarkofagów i nagrobków przez papieża Filipa II Mądrego. A dzisiaj nic podobnego”. Wsta-
łam wtedy i poprosiłam o głos w sprawie formalnej. Powiedziałam: „Kolego. Chcę wiedzieć, kto
to był Miszelangelo. Czy to ten sam, co Michel Ange, Michelangelo czy Michał Anioł. Po drugie -
ten papież. Drugi on był, mądry on był, ale czy na pewno Filip?” - „Będziemy o tym mówić na
następnym wykładzie” - mówił nauczyciel. Po wykładzie na temat filozofii materialistycznej czy
materializmu filozoficznego i zastosowaniu dialektyki do badania jego trzech tez, kiedy już wy-
kładowca zadowolony zabierał się do wyjścia, Grunwald zerwał się i powiedział gorąco: „Kolego,
chwileczkę. Chciałem wam wyrazić moją prawdziwą wdzięczność za wyjaśnienie mi waszym
wykładem zagadnienia, które dręczyło mnie od dawna. Powiem po prostu. Zawsze wątpiłem w
to, czy dusza jest nieśmiertelna, nie było to dla mnie pewne. Ale od dziś, od waszego wykładu,
uwierzyłem, zrozumiałem - dusza jest nieśmiertelna! Dziękuję wam!” Wykładowcy oczy się ze-
szkliły i wybełkotał z rozpaczą: „Ja tego nie powiedziałem”. Grunwald odwrócił się do całej sali i
zapytał nas, jak my wszyscy zrozumieliśmy objaśnienia kolegi. Odpowiedzieliśmy zgodnym chó-
rem, że oczywiście wykład jasno dowiódł nam, że dusza nasza jest nieśmiertelna i że wszyscy
odczuwamy z tego powodu błogą ulgę. Biedak we łzach wybiegł z sali i wykład się nie skończył.
Nasz Związek mieścił się na końcu ulicy Foksal, która chwilowo nazywała się ulicą Wdzięczności
Młodzieży Jugosłowiańskiej, w pięknym pałacu Zamoyskich. Kiedy przychodziliśmy na te wy-
kłady, kolega nie wiadomo dlaczego robił tam przed nami honory domu, chwalił się pałacem jak
czymś własnym. Kiedyś zapytał mnie, jak mi się nasz Związek i jego siedziba podoba i czy dobrze
się czuję w tym pięknym gmachu. Powiedziałam, że jest mi tu specjalnie miło, bo na każdej klam-
ce i antabce okna widzę swoje herby - Jelita, wspólne z klejnotami Zamoyskich. Naprawdę doku-
czaliśmy mu na wszystkie bezpartyjne sposoby, a Szlekys, który skończył jakąś komsomolską
szkołę, łamał go na każdym wykładzie swoją fachową partyjną wiedzą. W maju odbył się egza-
min. Obkułam się na pamięć tych wszystkich mądrości ekonomii marksistowsko-leninowskiej,
zdałam na piątkę przed całym stołem zielonych paprotek, za którymi widać było obce twarze to-
warzyszy doprowadzonych na egzamin, i na końcu nota została mi obniżona za odpowiedź na
pytanie o Powstaniu Warszawskim. Egzaminator nie powinien był tego pytania ryzykować,
gdzieś kończy się zabawa, a zaczynają się schody. Został wreszcie wylany ze Związku, a ktoś
mówił, że i z partii.
Tego pięknego upalnego lata, nim pojechałyśmy do Sopotu, malowałam swój duży autoportret w
niebieskim fartuchu. Sztalugi stały przed lustrem w ojca, a teraz moim pokoju. W tę cudowną po-
godę strasznie nie chciało mi się pracować, ale musiałam, bo mama zamykała mnie na klucz. Co
najmniej trzy godziny dziennie stałam przed tym wielkim płótnem, zawywając „Bandoskę”: „Za-


364

chódźze słunecko, kiedy mas zachodzić, bo nas rance bolu na tem polu robić”. Ale mama była
nieczuła.
Przyjechała do nas pani Helena Zielińska i opowiedziała okropną historię. Była z wnukiem Ste-
fankiem, moim chrześniakiem, w Sopocie, gdzie spotkała na molo Zosię Lindorf, która zaczęła się
pokazywać ludziom po długim okresie unikania świata. Ta cała historia z Martyką, którego ona
naprawdę kochała wielką ostatnią miłością, złamała ją, a okres, który nastąpił po zamachu, był dla
niej koszmarem. Inna rzecz, że musiała mieć nerwy z żelaza, żeby pozostać w tym samym miesz-
kaniu, w tych ścianach, które schlapane zostały w jej oczach krwią łotra, którego tak kochała.
Przez długi czas nikt nie wiedział, co się z nią dzieje, ale kiedyś odezwała się do mnie. Była udrę-
czona, niepewna, pogrążona w rozpaczy. Rozmawiała ze mną bardzo szczerze, tak przynajmniej
myślę. Opowiadała o swoim życiu, nie bardzo, jeśli chodziło o sprawy małżeńskie, szczęśliwym, i
o tym krótkim cudownym ostatnim okresie małżeństwa z Martyką, tak straszliwie zakończonym.
Słuchałam tego dosyć stężała, nie wiedząc, dlaczego mi to wszystko opowiada, ale zaraz się do-
wiedziałam. Pamiątką, wspomnieniem, materialnym dowodem tego minionego czasu był portret,
który malowałam w rekwizytorni, ten jej okropny, najbardziej nieudany portret, nie dokończony,
ale dla niej skarb nieoceniony. Bardzo gorąco prosiła mnie, żebym jej ten obraz dała. I tu coś zrobi-
ło się okropnego - zamiast powiedzieć jej po prostu: portret był zły, nie ma go, niestety nie ma o
czym mówić - ja, może z tchórzostwa czy z żalu nad nią, zaczęłam się motać w kłamstwo za kłam-
stwem, że jest, ale zniszczony, że trzeba go oprawić, że się gdzieś zagubił, ale go znajdę, wykręca-
łam się nie wiadomo po co, ona co jakiś czas odzywała się, pytając i prosząc, aż wreszcie przestała,
a ja miałam cały czas niemiłe uczucie paskudnego niezałatwienia tej sprawy, właściwie wyrzutów
sumienia. Wreszcie Zosia Lindorf zaczęła pokazywać się częściej i właśnie przyjechała do Sopotu.
Stały tak i rozmawiały z panią Zielińską, a mały Stefanek przyglądał jej się uważnie. Wreszcie
powiedział: „Ja panią znam, pani była namalowana u Monisi na portrecie”. Zosia ucieszyła się i
spytała, kiedy ten portret widział. „Jak Monisia wyjęła go zza szafy, potem dobrze zeskrobała i
namalowała na nim taki wielki bukiet” - powiedziało to prawdomówne i na ogół nie gadatliwe
dziecko. Zosia położyła mu rękę na głowie i poleciła, aby zawsze mówił prawdę, bo kłamstwo
nigdy nie popłaca. Myślałam, że już nigdy nie zechce ze mną mówić, ale jakoś po pewnym czasie
wybaczyła mi tę okropną i szkaradną historię.
Malowałam nadal martwe natury i kwiaty, rozkładałam bogactwa owoców i jarzyn, szkieł i garn-
ków glinianych i cynowych - ich kolorowe okrągłości odbijały się w sobie wzajemnie, leżały w
ciepłych cieniach rzucanych na miodowe deski stolnicy, na której te wszystkie zachwycające
przedmioty układały się same wdzięcznie i bez trudu. Jaką szaloną przyjemnością było malowa-
nie plecionego z zielonawej, pociemniałej wikliny koszyka, szorstkich liści ogórków, prawie czar-
nej, z grubego szkła butelki, w której głębi świeci kropla światła, jabłka do połowy obranego ze
wstęgi zielono-czerwonej skórki albo jedwabnych płatków szafirowej ostróżki. Nic mnie nie ob-
chodzi, że to jest powtarzanie natury, epigonizm, brak twórczych poszukiwań czy jak się tam na-
zwie to, co robię. Gdyby to tylko mnie sprawiało przyjemność, może by to było trochę mało. Ale
jeśli się ludzie uśmiechają do moich obrazów, jak ci państwo podczas wojny na ulicy do mojego
jaśminu w oknie księgarni, których nigdy nie zapomnę, to będę tak malowała. Zresztą inaczej nie
potrafię. Moi koledzy ze Związku malują ogromne płótna, ale jakież smutne. W nijakich wnę-
trzach i ubogich pejzażach sztywne postacie siedzą albo stoją. Ale tytuł jest zawsze ważny: „Stalin
przekracza granicę pod Michałowicami”, „Hanka Sawicka na zebraniu koła ZMW”, „Feliks Dzier-
żyński na Syberii”. Nawet Cybis wystawia obraz „Spójniacy u Lenina”, a jeden ze świetnych ma-
larzy i uroczy, inteligentny człowiek pokazuje nam portret pod tytułem „Kopernik - bojownik


365

postępu”. Nawet jeśli ktoś namaluje martwą naturę złożoną z kilku ryb i przekrojonej dyni, to
gdzieś pośrodku leży zwinięta gazeta, na której wyraźnie widać początek jej tytułu „Trybuna Lu”.
Aj, smutne, smutne te wystawy ogólnopolskie i okręgowe. Ktoś o jednej z nich powiedział po
wernisażu: „Wszystko szare, nudne i mdłe, tylko jedna martwa natura Żeromskiej zeskakuje ze
ściany i lata po sali”. Oprawiam teraz wszystko w grube, głębokie, niczym nie pociągnięte ramy z
listwy, które po pewnym czasie nasiąkają własnym gęstym złotym kolorem. Czasem dla figla sęki
i smugi z takiej listwy przeciągam malując ich dalszy ciąg na desce, na której stoi bukiet czy leży
martwa natura. Wtedy obraz jakby wychodzi, zstępuje niżej i staje się żywy. Miałam swoją pierw-
szą dużą wystawę indywidualną w Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu. W dwu
salach z bardzo ładnym światłem powiesiliśmy z Daszewskim kilkanaście portretów i martwych
natur, w tym dwa czy trzy wielkie, jak na mnie, portret Borhardta, mój autoportret w niebieskim
fartuchu, portret Panufnika i inne. Dobrze to tam wyglądało. Podczas kiedy wieszaliśmy te obra-
zy, przyszła pani Zofia Nałkowska i bardzo mnie wychwaliła, ale poszła potem do siebie na górę i
zaraz umarła. Dziwne.
Mama dość dobrze znała panią Zofię Nałkowską i nadzwyczajnie lubiła i szanowała jej rodziców,
a ciotka Aniela znała ją dawniej i lepiej. Ciotka Aniela opowiadała nam kiedyś, że poprzedniego
dnia przybiegła do niej Nałkowska, aby jej powiedzieć, co przeżyła podczas ubiegłego wieczoru.
Była w teatrze, a obok siedział nadzwyczaj interesujący mężczyzna. W pewnym momencie jej
zsunął się z kolan program i upadł na podłogę. Wtedy ten pan schylił się, podniósł i podał jej ten
program i spojrzał przy tym tak jakoś wyjątkowo. Ciotka Aniela, która ubóstwiała romansowe
historie i znała się na tym nieźle, rozsiadła się wygodnie czekając na pasjonujący dalszy ciąg. „No
i co, moja droga, no i co?” - „No i nic, ale to było coś zupełnie wyjątkowego” - powiedziała pani
Zofia.
Kiedy byłyśmy dorastającymi dziewuchami, Marysia zwłaszcza i ja, miałyśmy obrzydliwy nałóg
naśladowania i przedrzeźniania znajomych naszych matek. Przez dłuższy czas przy każdej okazji
zamierałyśmy w
nieruchomym wyszczerzonym uśmiechu, z głową odrzuconą nieco do tyłu. Był to „uśmiech Nał-
kowskiej”. Potem przyszła moda na mówienie jak ciocia Solska. Pani Irena Solska kochała się w
wuju Marysi, Edwardzie, bardzo często bywała u państwa Skoczylasów, a my zaczęłyśmy mówić
tak jak ona, wysokim, drżącym falsetem. Rozmawiałyśmy tak między sobą, odzywałyśmy się tak
do matek, które na nas za to krzyczały. Wreszcie stało się coś strasznego. Odebrałam telefon i sły-
sząc ten głos, myślałam, że to Marysia i tak samo odpowiedziałam jej, a na krzyki o „bezczelnej
smarkacie” odpowiedziałam tym samym. Było mi potem szalenie przykro, a cóż dopiero mamie.
Pracowałam nadal u profesora Lenarta przy rękopisach.
Teraz na bardzo długim stole rozkładałam na bibułach szczątki kart albo całe karty, obok egzem-
plarz utworu i kościanymi nożami i szczypcami układałam w kształt karty małe skrawki zapisane
po obu stronach, pociemniałe, rozmyte i ze śladami kolorowych zacieków. Czasem było to na-
prawdę bardzo trudne, istniał tylko fragment słowa, urywek zdania, który musiałam odszukać w
egzemplarzu książki, dołączyć do zdania na strzępach, ułożyć brzegami, dopasować kolorem za-
cieków, ale kiedy udało mi się to, kiedy na pewno wiedziałam, że nie ma tam żadnej omyłki ani
braku - jaka radość i satysfakcja. Czekały nas jeszcze lata pracy, a profesor Lenart obmyślał już
ostateczny jej kształt, wykończenie i zabezpieczenie, martwił się o miejsce, gdzie owoce naszych
starań zostaną złożone. Bo wszystko się w Warszawie odbudowuje albo jest zniszczone i zawilgo-
cone, wszystkie mury przez to są mokre, archiwa, biblioteki i muzea nie będą jeszcze gotowe na
przyjęcie tak delikatnych obiektów. Ja się tak bardzo nie martwiłam, wiedziałam, że mamy jeszcze


366

przed sobą lata roboty, na pewno do tej pory znajdzie się jakieś zdrowe i godne pomieszczenie.
Ale myśl profesora Lenarta nie obracała się w kategoriach lat, ale stuleci, a równocześnie jego do-
kładność, staranność i dociekliwe dążenie do absolutnej doskonałości uczyły nas wielkiej solidno-
ści i dobrej, naprawdę dobrej roboty.
Przychodzili do naszej pracowni często profesor Lorentz i profesor Marconi, obaj bardzo naszą
pracą zainteresowani.
Uważali, że dobrze by było, żebym pojechała do Londynu i z ich polecenia dostała się do pracow-
ni konserwatorskich National Gallery, żeby dowiedzieć się tam o pewnych metodach konserwacji
papieru, a zwłaszcza zabezpieczania go już po konserwacji. Ale sytuacja w Polsce zagęszczała się
aż do utrudniania oddechu, efekty stalinizmu gniotły nas na każdym kroku, obce, nonsensowne i
groźne. Coraz trudniej było porozumieć się z ludźmi, którzy, choć nieliczni, uważali z racji swoje-
go stanowiska albo przekonań, których uparcie bronili, bo o nie kiedyś walczyli i nie chcieli teraz
przyznać się do przegranej - że to, co się teraz dzieje, nie jest bezpośrednią groźbą dla naszego
istnienia narodowego. Te podziały stawały się coraz głębsze. Moje skomplikowane ostatnio życie
wyprostowało się nagle, nie bez bólu, z pomocą jak zawsze Mieczysia.
W marcu 1953 pojechałyśmy na kilka dni do Konstancina, gdzie dalej mieszkali państwo Grabscy.
Siedzieliśmy wszyscy w hallu przy kawie, kiedy zadzwoniła Krysia Hartwigowa. Usłyszałam jej
zmieniony głos i słowa przerywane płaczem: „Monisiu, umarł Stalin, jestem taka szczęśliwa, taka
szczęśliwa!” I rzuciła słuchawkę. Zaraz potem przyjechała córka naszych przyjaciół. Tu już łzy
były wynikiem szczerego żalu, a słowa o tym, że straciła ojca, bardzo speszyły obecnych. Wszyst-
ko się zagotowało, zaczęły się odbywać masówki, pochody i wiece. Rozmaici zacni ludzie, potra-
ciwszy głowy, pisali artykuły o tym osieroceniu i stracie. Członkowie Związku Plastyków we-
zwani na masówkę jak zwykle „pod rygorem administracyjnym”, stali zgnieceni ciasno w sali
Związku i śpiewali „Międzynarodówkę”. Kolega wykładowca obserwujący nas uważnie wyłowił
mnie z tłoku i surowo powiedział: „Obserwowałem was, koleżanko, nie śpiewaliście”. Wiedzia-
łam, że można go łatwo zaskoczyć byle czym, więc powiedziałam smutno: „Nie śpiewałam, bo nie
umiem”. Nie zapytał mnie nawet, czego nie umiem, „Międzynarodówki” czy śpiewać w ogóle.
Alejami Jerozolimskimi szedł olbrzymi pochód w stronę Wisły. Wszyscy mieli pochodnie, bo
rzecz się działa wieczorem. Tadeusz Przypkowski także miał pochodnię, tylko że przepychał się w
tym tłumie w przeciwną stronę, z wielkim trudem i przeprosinami. Wiele osób zwracało mu
uwagę i krzyczało na niego, żeby zawrócił, że pochód idzie w stronę mostu. Tadeusz parł przed
siebie pokrzykując wesoło: „Gówna tylko płyną z prądem, ludzie przeciwnie, ludzie przeciwnie!”
Jak to zwykle w Polsce bywa, zaraz wszyscy w takiej napiętej i niewyraźnej sytuacji stali się we-
selsi, przyjaźniejsi i szczersi, zaufali i polubili się wzajemnie. W Rosji działy się jakieś sprawy mało
dla nas zrozumiałe.
Byłam w Zakopanem w „Halamie”, gdzie siedziałam po rozwaleniu sobie kolana i czekałam, aż
się wygoi i przestanie boleć. Przy kolacji wpadło do jadalni małe dziecko jakiegoś bardzo ważnego
dostojnika i krzyknęło: „Tata, bum, bum, bum, bum! Tu mówi blondyn! Prędko, bo nie zdążysz!”
Z tą moją nogą trudno mi było chodzić. Równocześnie w jakimś pensjonacie niedaleko mieszkał
Adam Mickiewicz, mąż Haneczki Szczepkowskiej, także z jakimś reumatycznym felerem kolana,
więc takeśmy sobie oboje chromali na niedalekie spacerki albo do kina. Telefon w „Halamie” miał
naprzeciwko ławeczkę, na której zawsze ktoś siedział. Tym razem siedział tam Minkiewicz, Staś
Dygat, Eryk Lipiński, ktoś jeszcze z takich zawodowych prześmiewców i dowcipnisiów. Miałam
się umówić z Adamem, więc zadzwoniłam do jego pensjonatu i grzecznie powiedziałam: „Tu
mówi Żeromska, czy mogłabym prosić pana Adama” - i przerwałam, powiedziałam „przepra-


367

szam” i powiesiłam słuchawkę. Nie mogłam tym starym złośliwcom dać takiego dowcipu do
opowiadania, wyobrażam sobie te chichoty. Nie mogę się nadziwić rodzicom Adama, że go tak
wrobili na całe życie.
Wczesnym latem doktór powiedział mamie, że świetnie by jej zrobiły wody Karlovych Varów, a
mnie także by się przydały. Ktoś nam poradził, żeby się doczepić do jakiegoś związku zawodo-
wego, który ma swoje turnusy wysyłane na kurację właśnie tam. Poszłam do ministra Sokorskiego
i załatwiło się to dość łatwo. Podróż koleją była trudna, bo bardzo długa i trzęsąca, ale w Kar-
lovych Varach szalenie nam się podobało, a wody i najrozmaitsze zabiegi zachwycały nas. Brałam
żywy udział w życiu turnusu. Śpiewałam w chórze, malowałam plakaty na turnusowe imprezy i
starałam się trochę nauczyć po czesku. Ciekawe, jak wszystko tam jest i podobne, i równocześnie
odwrotne niż w polskim języku. Niektóre rzeczy pięknie się wyjaśniają, na przykład sprawa palca:
palec - prst. Nigdy nie zastanowiłam się, skąd się wziął pierścionek czy naparstek, a to prstenek i
naprstek. Za to, kiedy opowiadano mi legendę o uwięzionym w wieży księciu, szlachetnym i nie-
winnym, i ja się ucieszyłam, kiedy na końcu poprawiono go, Czesi się zdziwili, bo poprawić go, to
znaczy uciąć mu głowę. Miałam tam w Karlovych Varach wielbiciela, przystojnego lekarza z Mo-
raw. Wracając kiedyś do sanatorium z dołu, z miasta, zastałam go na tarasie. Czekał na mnie i
serdecznie zapytał: „Skąd pani wraca, z wichodka? Milo bylo?” - „Milo, milo” - powiedziałam
wściekła, tam istotnie ciągle się człowiek po tych wodach rozglądał i szukał tych urządzeń, ale
jakże można o tym tak jawnie mówić, pomyślałam, że oni są naprawdę czasem nieznośnie prymi-
tywni. Skąd mogłam wiedzieć, że ten wichodek to jest spacer. Oczywiście o słowie „szukać” by-
łam uprzedzona, wiedziałam, że oznacza w bardzo ordynarny sposób męsko-damskie sprawy.
Kiedy przyjechała do Pragi Opera Warszawska i nieszczęsna Halka zaśpiewała: „A ja go szukam,
szukam naokół” - to cała publiczność spadła z krzeseł. Ale i ja w końcu przestałam się pilnować i
kiedy weszłam do składu przyborów malarskich po miękki czarny ołówek-tuszkę Koch-I-Noor nr
8B i dowiedziałam się, że go nie mają, powiedziałam do subiekta: „No właśnie, a ja chodzę i cho-
dzę, i szukam, i szukam po wszystkich sklepach”. Kiedy zobaczyłam, że młody subiekt kamienieje
za ladą, zrozumiałam, co mu powiedziałam: że ja to właśnie robię ciągle i w dodatku w piwni-
cach, bo sklep to po czesku piwnica. Zapach to smród, a spodnie to gacie, ale tu mają raczej rację.
To są zresztą detale, te różnice językowe. Oni są serdeczni, życzliwi, uczciwi, pracowici i z nieby-
wałą jakąś dyscypliną i rozumnym rozkładem czasu pracy i odpoczynku. Byłam którejś soboty na
zabawie ludowej, bardzo popularnej, gdzie okoliczni chłopi, pracownicy zakładów leczniczych,
żołnierze, młodzież i starzy jeździli na karuzelach, tańczyli, popijali piwo i śpiewali chórem. Nie
widziałam ani jednego pijaka, chociaż wszyscy to piwo mocno ciągnęli. Nie słyszałam ordynar-
nych krzyków ani nie widziałam zaczepek, po prostu zdrowa, prosta wesołość wszystkich ich
łączyła w jedno wielkie towarzystwo.
Pewnego razu dostałam zaproszenie od związku czeskich plastyków na kilkudniowy pobyt w
Pradze jako ich gość. Pewnie od Heleny Teigovej i jej przyjaciela Karela Malka ktoś w tym ich
związku dowiedział się o naszej bytności w Karlovych Varach.
Spędziłam w Pradze prawie tydzień, goszczona, wożona, zapraszana do pracowni malarskich
Lieslera, Boudy czy innych znakomitych grafików i ilustratorów. Podziwiać można ich olbrzymią
pracowitość. Ilustrują ogromne dzieła, robią wystawy, scenografie, mają też czas na dom i waka-
cje. Moi koledzy po zrobieniu jakiejś książki, kilkunastu ilustracji zaraz mają stan przedzawałowy.
Jest na Hradczanach galeria impresjonistów, kilka sal tak pięknych, że trudno się oderwać,
zwłaszcza że są to obrazy mniej nam znane, bo nie tak często reprodukowane. Niezwykły Dau-
mier i zupełnie cudowny pejzaż van Gogha, czarne cyprysy jak płomienie wystające z dzikich fal


368

żółtego zboża. Przeszedł mi trochę zachwyt nad van Goghiem, ale tej dzikości malowania nie
można zapomnieć, wszystko inne jest mdłe i grzeczne przy nim. Taka ta Praga prześliczna, Mala
Strana ma w sobie urodę każdego szczegółu, naturalną i wykwintną równocześnie. Mieszkałam w
Hotelu Palace, cichym i eleganckim, a na wyjezdnym dostałam od nich świetną, pojemną, lekką
kasetę ze składaną paletą, znakomicie wyposażoną w komplet farb i pędzli, a poza tym zestaw
ślicznych kieliszków do wina i wódki Mosera. Odwieźli mnie potem do Karlovych Varów, gdzie
znów zaczęłam pić wody, brać masaże podwodne, po których człowieka niosą anielskie skrzydła,
i robić coś, co się nazywa strasznie - ustni irygace, a jest masażem zębów i dziąseł bardzo poży-
tecznym. Spacery cudne w głąb lasów i na wysokie polany, skąd się otwierają dalekie widoki, gó-
ry za górami, każda bardziej niebieska i bledsza. Chodzimy do kawiarni „Elefant”, staroświeckiej i
ślicznej, na znakomitą kawę i ciastka, które się nazywają krabiczki, czyli trumienki, i rzeczywiście
takie są w kształcie.
Mamy tu znajomą panią Ilse Rodzińską, pierwszą żonę dyrygenta Artura Rodzińskiego. Ona jest,
a raczej była pianistką, teraz jest w tutejszej szkole muzycznej profesorem. Pełna tęsknot, goryczy,
wspaniałych wspomnień, żalów i tajemniczych uśmiechów, osiadła tu jakoś przypadkiem. Matkę
miała Czarnogórkę, ojca Niemca, pastora, ma syna, który równocześnie spełnia jej ambicje i zawo-
dzi jej matczyną miłość. Bardzo ją właściwie lubimy, jest okrutnie samotna. Wracając do Warsza-
wy zatrzymałyśmy się na jakieś dziesięć dni w Pradze, żeby jeszcze się napatrzyć i nacieszyć jej
urodą i miłymi ludźmi - Heleną Teigovą i panem Malkiem, i szalenie sympatycznymi dwiema
siostrami niedawno poznanymi, paniami Marią i Roźenką Stedra. Mieszkają w zupełnie urzekają-
cym miejscu, wysoko nad Pragą, na stromej skale, w bardzo starym zameczku, należącym do nich
od pokoleń. Przed domem jest taras okolony murem i widok stamtąd na miasto i rzekę jak z nieba
spod rozrośniętej, bardzo starej oliwki. Za domem nagle sad, zupełnie wiejski, z trawą bujną pod
drzewami. Nazywa się to miejsce w dodatku Troia na Jablonce. Mebli mnóstwo ślicznych, one
same obie nieduże, staroświeckie, w starannych niobach i uśmiechach, gościnne i bardzo wy-
kształcone, zupełna rozkosz tam być. Pieką jakieś wymyślne ciasteczka i ciasta i hodują dwa nie-
zwykłe stworzenia. Psa nowofundlandczyka, Mirko, który jest wielkości największego niedźwie-
dzia, czarny, lśniący, łagodny, przewraca je na podłogę przy każdej próbie okazania im swojej
miłości. Kiedy opiera mi łapy na ramionach, także nie mogę się na nogach utrzymać i twarz tonie
mi w jego cudownym futrze. Drugi zwierzak to mała dzika kuna, która przyszła z sadu i zamiesz-
kała u nich. Cała ich ogromna kuchnia poprzegradzana jest sznurkami przeciągniętymi na roz-
maitych wysokościach. Kuna-gimnastyk tańczy, wiesza się, przeskakuje z linki na linkę, zwisa
nieruchomo głową na dół, a już kiedy przyjdą goście, daje prawdziwy popis tych pozycji baleto-
wych, skoków i najwdzięczniejszych umiejętności. Sypia na głowie Mirka. Wjeżdża się tam do tej
Troi krętą, ostro pod górę idącą drogą. Na jednym z tych zakrętów dokonany był zamach na Hei-
dricha, kata hitlerowskiego. To także przyciąga mnie do tego miejsca, bo wiele takich w Czecho-
słowacji by się nie znalazło. Widziałam w Pradze na murach srebrne wianuszki umieszczone tam,
gdzie uderzyła kula podczas ich powstania. Mój Boże.
Przed naszym wyjazdem do Czechosłowacji, jeszcze wiosną, zadzwoniła do nas jakaś nie znana
nam pani i zapytała, czy oczekujemy kogoś, kogo bardzo dawno nie widziałyśmy, bo właśnie z
daleka ona dostała wiadomość, że taka osoba wraca i poleciła jej dowiedzieć się, czy żyjemy i czy
jesteśmy w kraju. Bardzo to było zagmatwane i tajemniczo przez telefon, z wiadomych powodów,
mówione. Nie domyślałyśmy się, o kogo to może chodzić, więc można było tylko czekać. Po ja-
kimś czasie wszystko się wyjaśniło. Była to pani Żenia Makow, dawna nasza znajoma jeszcze z
Rzymu, bardzo inteligentna i muzykalna osoba, drobna, elegancka, nieładna może, ale z wielkim
urokiem. W Rzymie pracowała w FAO jako tłumaczka, bo znała języki jak mało kto, wielką na-


369

prawdę liczbę. To ją zgubiło. Kiedy FAO przeniosło się do Berlina i wojna się skończyła, pani Że-
nia została zatrudniona nadal jako tłumaczka w biurach radzieckich w radzieckiej strefie. Praco-
wała jak zawsze doskonale, aż komuś jednak wydało się nagle podejrzane, że ona tyle i tak dobrze
te języki zna. Przestała pracować, po małej chwili wsadzono ją do Moabitu na dwa lata, a potem
wywieziono i ślad po niej zaginął. Minęło dziesięć lat i oto z jakimś transportem wróciła do Polski.
Przyjaźniła się z panią Zosią Tramontano i jej rodziną jeszcze przed wojną, więc znalazła tu nasze
dwa domy, na początku, które przyjęły ją z otwartymi ramionami. Te dziesięć lat przebyła, po
Moabicie, w Workucie na zesłaniu. Były tam wielkie lasy, więc niezbyt cierpiała od straszliwych
mrozów, bo można było drewnem palić. Żywiła się i smarowała ciało i włosy tranem, mieszkała w
baraku na czterdzieści osób. Pracowała. Nie widziała nigdy żadnego zwierzęcia. Jej opowiadania
były skąpe i bez jakiejkolwiek skargi.
Rozpłakała się raz na widok pościeli i koszuli nocnej przygotowanej dla niej pierwszej nocy. Nie
miała nic. Pytała, czy mogłaby pojeździć tramwajem, nie dla odnalezienia dawnych miejsc, ale dla
tramwaju. Wracała z tych wycieczek szczęśliwa. „Wsiadłam sobie, jeździłam, a potem wysiadłam,
gdzie chciałam” - mówiła rozjaśniona. Jej nie kończącą się radością była nasza jamniczka, Piesia.
Żenia siadała koło niej na tapczanie, na podłodze, na poręczy fotela, obejmowała ją i przytulała,
brała na kolana, a Piesia, na ogół niewylewna i rzadko okazująca swoje uczucia, jej wyraźnie ofia-
rowała swoją przyjaźń. Kiedy miałyśmy jechać już do Karlovych Varów, zapytałyśmy panią Że-
nię, czy nie zechciałaby na miesiąc zostać w naszym mieszkaniu z Piesią. Nasza Marianna przy-
chodziłaby tu, ile razy byłoby to pani Żeni wygodne. Okazało się, że to był właśnie najwspanial-
szy prezent, jaki mogłyśmy jej ofiarować. Te lata spędzone w nieustannym tłumie zostawiły w niej
głód samotności. Pies, cisza i wygoda, to było spełnione marzenie. „I szafa”. Przez cały tamten
czas miała jeden gwóźdź w ścianie, którego strzegła i który uważała za swoją własność. Wisiał na
nim czasem zdobyty obrazek z „Ogonioka” i ubranie. „Będę tu słuchała muzyki, czytała i rozma-
wiała z Piesią”. Oto szczęścia, o których już zapomniałam, że mogą być tak wielkie.
Dowiedziałyśmy się ostatnio o dalszych losach tablicy wmurowanej przed wojną w dom Plichty
w Gdyni. Zdawało się, że dalszych jej losów w ogóle nie ma. Niemcy po wkroczeniu do Gdyni w
1939 roku tablicę rozbili. Ale ktoś, nie wiemy kto, zebrał z czułością ten napis, tę rozbitą w odłamy
twarz i ukrył wszystko, licząc, że nadejdzie czas wydobycia. Teraz miasto Gdynia, Związek Nau-
czycielstwa, Zarząd Portu i inne rozmaite instytucje postanowiły znów tablicę umieścić jak daw-
niej, a ponieważ na Skwerze Kościuszki domu Plichty już nie ma, więc ma tam stanąć na jego
miejscu pomnik Żeromskiego. Proponowałam panu, który przyjechał omówić tę uroczystość, aby
nie robić nowej tablicy na wzór poprzedniej, ale w jakiś obelisk, głaz wysoki czy fragment muru
wtopić ocalałe odłamki dawnej i dać napis, gdzie była tamta umieszczona i jakie były jej losy - że
tam, na miejscu, pod Niemcami została przez Polaka uratowana. Tak mi się wydaje, że powinien
być uczczony równocześnie i ojciec, i ten człowiek, co tablicę ocalił. Ale moje projekty i pomysły
nie przeszły. Kiedy przyjechałam do Gdyni, był zimny ponury dzień, chorągwie na masztach kla-
skały jak zenitówki w gwałtownym lodowatym wichrze, a linki cienko dzwoniły z wysoka. Po-
mnik nie podobał mi się, na bardzo niskim kamieniu przymocowany odlew dawnej tablicy w ca-
łości, tyle że kamień wydobyty z morza to jeden z tych, które Smętek rzucał w zatokę z redłow-
skich wzgórz. Ale mimo że mi się nie wydał dobry sam pomnik, byłam, stojąc tam, najgłębiej
wzruszona. Tak sobie przypomniałam moje nocne rozpacze, płacz nad tą Gdynią biedną, moją
wojenną niemożność - z żalu - czytania „Wiatru od morza”, wysychanie duszy bez widoku tej
przestrzeni szarej pod szarym niebem, długich, poziomo ułożonych chmur z białymi smugami
mgieł po brzegach, powtarzających obraz fal ze smugami pian. Patrzałam teraz na ten widok, słu-
chając zacnych przemówień, i chociaż pełnego szczęścia być nie może, dziękowałam w duszy za


370

tę chwilę. Wielkie tłumy przyszły na tę uroczystość, cały plac udekorowany i aż grzmiący od tych
flag łopoczących.
Po zakończeniu miał się odbyć bankiet na moją intencję z udziałem delegatów wszystkich instytu-
cji z Gdyni i Gdańska, w znakomitej restauracji Georges’a. Byłam zupełnie skostniała z zimna i
wiatru, bardzo się bałam, żeby się to nie skończyło chorobą. Po ostatnich przemówieniach i sal-
wach honorowych wsiedliśmy do samochodów i pojechali na bankiet. Tam było już rozkosznie
ciepło, stoły ustawione w olbrzymią podkowę, nakryte przeobiecująco na kilkadziesiąt osób. Za-
siedliśmy i zaraz zaczęło się znakomite i najrozmaitsze jedzenie i picie, a po pewnym czasie roz-
poczęły się toasty i przemówienia. Coraz to wstawał delegat jakiegoś urzędu czy przedstawiciel
instytucji i wygłaszał toast do mnie, serdecznie i z godnością witając mnie, a ja wstawałam z kolei
dziękując i ciesząc się razem z nimi. Bankiet trwał, było mi teraz rozkosznie ciepło i miło, jedzenie
było świetne. Każdy z przemawiających kończył swój toast składając na moje ręce wyrazy naj-
głębszego szacunku dla nieobecnej czcigodnej matki mojej, przezacnej małżonki naszego wiesz-
cza. Przy każdym toaście na cześć moją, a przede wszystkim mamy, wypijaliśmy dużo, a zdrowia
i życzeń było coraz więcej. Podchodzono do mnie, wstawaliśmy i siadali. W Pewnej chwili prze-
stałam wstawać, a potem i rozumieć dokładnie kolejne wyrazy toastów o zacnej córce i czcigodnej
małżonce. Cały bankiet zniknął mi z oczu, wszystko mi się utopiło w błogiej nieobecności. Nie
wiem, po jakim czasie zobaczyłam obraz bardzo zmieniony. Z towarzyszy stołu została połowa.
Siedzieli luźno i niedbale poodsuwani. Naprzeciwko mnie starszy godny pan wyciągnął do mnie
rękę z kieliszkiem i uśmiechając się powiedział niewyraźnie: „Cyk pod mamuśkie”.
Nie zaziębiłam się.
W Sopocie mieszkała od wojny kuzynka mamy, a właściwie cioteczno-cioteczna siostra-ciocia Zo-
fia Brodzka. Pochodziła z Wilna i była córką aktora, podobno znakomitego i bardzo pięknego i
dobrego człowieka, Mariana Prażmowskiego. Była to panna z tak zwanej „bardzo dobrej rodzi-
ny”, bardzo zamożna i ładna. Ale zakochała się w panu Brodzkim, Żydzie, i wyszła za niego za
mąż wbrew woli wszystkich, a przede wszystkim ojca, który jej tego całe życie nie chciał wyba-
czyć. Było to jedno z najlepszych, najbardziej kochających się i szczęśliwych małżeństw, jakie zna-
łyśmy. Przeszli bardzo ciężkie lata okupacji, spędzili je częściowo w partyzantce w lesie. Stracili
wszystko. Po wojnie pan Brodzki został jakąś dość ważną osobą w zarządzie kolei w Gdańsku.
Byli oboje szalenie życzliwi i dobrzy. Ciocia Brodzka założyła u siebie w domu, kiedy już nie mo-
gła się ruszać z powodu choroby serca i okropnie spuchniętych nóg, biuro pisania podań. Ale nie
tylko pisała podania - natychmiast zaczynała załatwiać sprawy w tych podaniach poruszane. Peł-
no tam zawsze było ludzi dookoła stołu, siedzących w świetle lampy. Ciocia Brodzka pisała po-
dania, telefonowała, interweniowała, piekła ciasteczka, poiła herbatą, pocieszała i załatwiała tysią-
ce spraw cudzych. Pan Brodzki równie żywo przejmował się problemami kolejowego węzła
gdańskiego. Kiedy martwił się, ciocia Brodzka patrzyła na niego z miłością i lekko przedrzeźniając
jego nie bardzo ładny akcent, mówiła: „Biedny Ignac, cały Lwów na mój głów”.
Miałyśmy tam naprawdę dobrych przyjaciół w tym Sopocie. Ja przepadałam za Ireną i Stasiem
Suchorzewskimi. Oboje mieli czarujące poczucie humoru, co nie było łatwe, bo matka Stasia miała
ohydny charakter i dokuczała Irenie. Kiedy powiedziało się przy niej, że jest dziś cudowna wiosna
i świeże listeczki błyszczą w słońcu zachwycająco, ona zaraz odpowiadała: „A potem zżółkną,
spadną, zgniją i zrobi się z nich błoto”. Zresztą pomimo ich dobrego małżeństwa i dwu udanych
córeczek, ciągle chciała Stasia z kimś swatać i wynajdywała mu narzeczone. Ale wydaje mi się, że
sporo jest takich osób na świecie, co nie umieją godere i przez to jest tak w nich kwaśno. Była jesz-
cze w Sopocie Stenia, ta, co tak szalenie wymiotowała na jachcie. Stenia była z urody tak zwana


371

„milutka”, poczciwa była nawet i mama ją lubiła, umieściła ją w ślicznym pokoju z balkonem i
spokojnie wysłuchiwała tego, co Stenia opowiadała o swojej psyche. Nie wiem, gdzie ta psyche
mogła w niej siedzieć, zawsze przekonywałam mamę, że Stenia istnieje naprawdę tylko między
przełykiem a przeponą. Ani wyżej, ani niżej nic się w niej właściwie nie działo. Miała nawet kie-
dyś jakiegoś przystojnego męża, ale chlapał na podłogę w łazience, więc go spakowała i wystawiła
na schody. Teraz była jedną z pań wypełniających wszystkie pokoje biurowe we wszystkich insty-
tucjach tego kraju. Umarł Tuwim.
Nadal u profesora Lenarta trwała intensywna wspólna praca nad rękopisami, codziennie rano
szłam do Zachęty i kościanymi nożami oczyszczałam i układałam poszarpane i rozsypane karty
kajetów. Teraz dopiero mama powiedziała mi, jak bardzo przerażający jest dla niej zapach tymolu,
którym było przesiąknięte moje ubranie, włosy i skóra, kiedy wracałam po pracy z pracowni do
domu. Ten zapach wypełniał nasze mieszkanie na Zamku zaraz po śmierci ojca, miało to związek
z nim i tymi strasznymi dniami między jego śmiercią a pogrzebem. Byłam zrozpaczona, że przy-
noszę jej na sobie to okrutne wspomnienie, ale próżnia tymolowa działała w pracowni bez ustan-
ku i nie było na to rady.
Katalog dla profesora Pigonia także spisywałam sumiennie i woziłam do Krakowa litera po lite-
rze. Pewnego razu zabrałam się do dokładnego i szczegółowego przeglądu rękopisów, tych, które
odkopane przeze mnie w 1945 roku, stały w dwu takich samych, jak dawne, skrzynkach przez
tego samego stolarza zrobionych, na tym samym co dawniej miejscu w Konstancinie. Niedawno
zawiozłam te rękopisy do profesora Lenarta, aby jak dobry doktór zbadał je i wydał diagnozę o
ich stanie. Na szczęście powiedział, że są całkowicie zdrowe, papier nie utracił nic ze swoich wła-
ściwości, gorąco pożaru ani wilgoć nie przeniknęły do wnętrza kajetów. Jednego tylko profesor
nie radził, rozdzielania poszczególnych zeszytów, które pod wpływem gorąca posklejały się cera-
towymi okładkami, tworząc jedną spoistą cegłę. Ojciec często pisał także na wewnętrznej stronie
okładki i te właśnie fragmenty pisma można by było uszkodzić mimo woli. W tym grubym jakby
bloku zeszytów, złączonych ze sobą, mieściło się mnóstwo karteczek, drobnych skrawków papie-
ru, luźnych notatek, zapisanych drobniutko tym cudownym pismem i powkładanych między kar-
ty rękopisu. Dodatkowe fragmenty tekstu, wypisy z archiwów i bibliotek, uzupełnienia, listy
nazw czy nazwisk powkładane tam były przez ojca, jedne wklejone, a inne luźno leżące w tekście
na swoich miejscach. Trzeba było bardzo uważać, czytając czy przeglądając rękopis, żeby któraś z
tych małych kartek nie wysunęła się albo nie zmieniła miejsca. Dlatego teraz dopiero dokładnie
czytałam rękopis razem z tekstem ostatecznym zawartym w książce. Nie robiłam tego dla nikogo,
tylko dla siebie samej. W pewnym momencie, przerzuciwszy wiele kart nie zapisanych, zobaczy-
łam ze zdziwieniem, że tekst jest odwrócony, a zaraz potem, że nie jest to dialog powieściowy, a
teatralny, i co jeszcze dziwniejsze, toczący się między postaciami nie znanymi mi nigdy dotąd.
Można sobie wyobrazić, jak rzuciłam się na ten fragment. Był to akt jakiegoś dramatu, bez tytułu,
początek sztuki nigdy nie wydanej ani nawet nikomu nie znanej. Mama także nigdy nie słyszała
tych nazwisk - Henryk Olszyniec, Paweł Smugowski, Gorycki, Ewa, jego córka. Musiała być ta
sztuka zaczęta bardzo wcześnie, przed pisaniem „Popiołów”, bo w pierwszym ich tomie zawarta.
Wygląda to tak, że zaczął pisać tę sztukę, a potem zabrakło mu kajetu, kiedy już pisał „Popioły”, i
rozpoczął od drugiego końca tamtą powieść. Ale dlaczego sztuki nie skończył? Krótka scena miło-
sna jest tak śliczna i tak „żeromska”, że gdyby mi ją ktoś przeczytał bez żadnego wyjaśnienia, po-
wiedziałabym od razu, że to nie mógł nikt inny pisać, tylko on. Naturalnie natychmiast poleciałam
z tym do Krakowa, do profesora Pigonia. Szalenie się przejął, ucieszył i wzruszył. Zaraz też napi-
sał do tego aktu wstęp pełen zachwytu, wybrał tytuł - „Dramatu akt pierwszy”, zupełnie słusznie,
bo chociaż ten utwór można uważać za zamkniętą całość, to jednak ojciec po zakończeniu aktu


372

pierwszego napisał na następnej stronie - „Akt II”. Ale tego już nigdy nie było. Irena Grywińska
chce wystawić u siebie w Teatrze Ludowym spektakl złożony z trzech jednoaktówek, w tym wła-
śnie ten „Dramatu akt pierwszy”.
Tymczasem po śmierci Stalina, po obaleniu Berii, po tym, co zaczęło się dziać w Rosji w związku z
XX Zjazdem ich partii, w Polsce zaczyna się gotować jak w garnku. Gomułka, uwięziony dotąd,
po wypuszczeniu zaczyna wypływać, dochodzą nas mętne słuchy o rozróbach i walkach w KC.
Pojawiają się jakieś nowe postacie, nowe nazwiska, tylko jeden Cyrankiewicz niezmiennie tkwi na
posadzie premiera. Jest to osoba wyjątkowo abominacyjna, podobno inteligentny, ma na sumieniu
proces i zniszczenie ludzi jak Szturm de Sztrem, Pużak i pani Romana, a to byli jego wychowawcy
i opiekunowie w PPS. Dopuścił i milczał podczas procesu. Ale wykręci się zawsze i jak kot spad-
nie na cztery łapy. Wystawiono sztukę Zagórskiego i Andrzejewskiego „Święto Winkelrida”.
Wszyscy na to biegają. Pomijając treść pełną aluzji politycznych, jest tam przedstawiona para -
premier owego państwa i jego żona - na widok których sala wybucha śmiechem. Ona to portret
Andryczówny, przeciągająca z rosyjska, demoniczna i śmieszna piękność, bez przerwy szczotku-
jąca włosy przed lustrem, a on - postać Cyrankiewicza w ogromnej czarnej kudłatej peruce. W
sztuce postać ta, jak jej prototyp, spada na cztery łapy i przechwytuje władzę w trakcie rozwijają-
cego się przewrotu. Kiedy pod pałacem grzmi gniew ludu, premier wybiega z balkonu, wołając
do szczotkującej włosy żony: „Idę zapoznać się z ideologią ruchu, na czele którego stanąłem”.
To, co się stało na Węgrzech, co się tam nadal dzieje, płomień, który stamtąd buchnął, osmalił nas i
obudził. Może, może nadejść jednak znów taka chwila! Może nie będę słuchała w nocy ponurej,
martwej ciszy tego miasta, wiedząc, że nic się w nim nie dzieje. Możliwe, że to grzech tak myśleć,
mówi się, że Polska osiągnęła granicę rozlewu krwi, której nie wolno narodowi przekroczyć bez
obawy o utratę biologicznych i intelektualnych sił. Pewnie, że tak jest, jeślibym miała wyliczyć
powiedzmy dziesięć osób z moich bliskich znajomych i przyjaciół, których zdolności, prawość,
zalety duszy i ciała ceniłam najwyżej - to taka lista składałaby się z osób, które zginęły, umarły,
poległy podczas tej wojny. Straszne to. A jednak w głębi serca czekam, że kiedyś w tej warszaw-
skiej pustej, nieżywej nocy rozlegną się strzały, tylko nikomu o tym nie mówię. Raz przyznałam
się mamie, że daleki, niski, idący ziemią głos odległego frontu, bitwy artyleryjskiej, ma dla mnie
coś w sobie porywającego, fascynującego. Mama złapała się za głowę, zatkała uszy i z przeraże-
niem krzyknęła: „Nie mów, nie mów tego, nie wolno mówić takich rzeczy!” Ale naprawdę coś jest
w tym wspaniałego.
Ciekawa rzecz, że wszyscy uważają mnie, i ja sama także mam się za lenia. A w gruncie rzeczy ja
przecież bez przerwy coś robię, tylko to polega na tym słusznym założeniu, że trzeba pilnować,
aby zajęcie nigdy nie zmieniło się w pracę. Bo zajęcia można mieć takie i inne, mogą być wszystkie
lubiane i przyjemne, a z pracą to już rozmaicie bywa. Ja mam zajęć naprawdę mnóstwo w gruncie
rzeczy.
Brak mi ciągle Tuwima, trudno uwierzyć, że go nie ma. Mam ciągle ochotę coś mu opowiedzieć,
przynieść coś zabawnego, z czego się będzie cieszyć.
Robię jedną po drugiej scenografię u Grywińskiej i u Byrskich w Kielcach. Tam zrobiłam „Brata
marnotrawnego” Wilde’a.
Jest to jedna z najczarowniejszych sztuk, jakie znam, i praca przy niej była rozkoszą, i ze względu
na treść, i epokę, i na wielką przyjemność przebywania w teatrze Byrskich. Dla scenografa, które-
mu autor podpowiada, bawiąc się doskonale, samym tekstem, jak osoby występujące powinny
wyglądać, być ubrane, jak się mają ruszać - projektowanie tych kostiumów jest także cudowną


373

zabawą. Trochę aktorki miały do mnie pretensji o gorsety, ale sztuka, kostium nie może się obyć
bez gorsetu. Aktorka bez gorsetu usiądzie na fotelu czy kanapie tak, jak siada dzisiaj, wsuwając
się w mebel całą pupą, podczas kiedy dawniej kobiety przysiadały wyprostowane dzięki gorseto-
wi, boczkiem, trochę jak na damskim siodle, z lekko sztywnym wdziękiem, co zaraz umieszczało
je wyraźnie w epoce. Byrscy traktowali mnie trochę jak asystenta reżysera, więc mogłam podczas
prób pisać do nich swoje uwagi, które oni potem omawiali z aktorami. Dialog w tej sztuce jest jak
gra w ping-ponga albo w serso, słowa lekko skaczą między partnerami albo lecą wesoło w powie-
trze, a nigdy nie przypominają meczu piłki nożnej. Dekoracje i kostiumy opracowywałam w War-
szawie i jeździłam z nimi potem do Kielc, mieszkając zawsze u moich ukochanych dwu Zoś.
Przy tym „Bracie marnotrawnym” zdarzyła mi się okropna rzecz. Wymyśliłam dekorację, która w
drugim akcie przedstawiała ogród, taras i wejście do wielkiego living-roomu, a w akcie trzecim,
po obrocie sceny, rzecz działa się już wewnątrz domu z tymi samymi drzwiami na taras, z wido-
kiem ogrodu w tle. Było to chytre i ładne, no i łatwe, unikało się przestawiania dekoracji, bardzo
byłam zadowolona. Ale kiedy pokazałam Byrskim dokładnie opracowany projekt - spojrzeli na
siebie ze smutkiem i powiedzieli: „To ładne, tylko że my nie mamy obrotowej sceny”. I wszystko
trzeba było obmyślać od nowa.
Z Grywińską robiłam także „Komedię” Apolla Korzeniowskiego, wdzięczną sztuczkę. Tam wy-
myśliłam kominek i dla stolarzy musiałam zrobić rysunek techniczny na milimetrowym papierze,
co przekraczało moje umiejętności. To skutki tego zawracania głowy profesorowi smarami do nart
i rodzajami wiązań na wykładach w Akademii Sztuk Pięknych. Trzeba się było wtedy uczyć. Ro-
biliśmy tę sztuczkę w teatrze na Czackiego, tuż obok bocznej ślepej ulicy, gdzie runął dom, który
miał mnie pogrzebać, a pogrzebał Elżunię. Coś tam teraz stawiają, kopią, nikt nic już nie pamięta,
a wąski pasek zeschłej trawy między chodnikiem a jezdnią był jej grobem przez długie miesiące,
kiedy ją wreszcie wydobyto z piwnicy. Chodzę teraz czasem do państwa Wilderów. Mieszkają na
Żoliborzu z Halą Wilderową, matką tego zabitego dzieciątka, córką zabitej matki, nieszczęsną,
połamaną, beznogą piękną istotą. Kiedy dzwonię do parterowego ich mieszkania, wołam głośno
pod drzwiami: „To ja, Monika, to Monika” - i słyszę wtedy uciekający w głąb mieszkania nierów-
ny stukot jej kuli. Ona nie może mnie znieść, nie może znieść mojej twarzy, mojego głosu, tego, że
ja żyję, że wyszłam stamtąd, kiedy oni zginęli.
Warszawa tymczasem odbudowuje się, a co najdziwniejsze istnieje znów Stare Miasto, Rynek za-
czyna błyszczeć znów kolorowymi murami, sgrafittem i złoceniami, ludzie zaczynają tam miesz-
kać, stoi wszystko znów jak dawniej.
Poszłam kiedyś z Tuwimem zaproszona przez niego do Fukiera na wino. Siedzieliśmy sobie spo-
kojnie i nagle nadleciała na mnie przerażająca myśl, że to chyba nie jestem ja, nie mogę być ta sa-
ma, która widziała tu ogień i dym, i padające domy, naprawdę przewracające się jak zabici ludzie,
która brała udział w tym miejscu w rzeczach obłąkanych ze szczęścia i udręki. Nie mogło być,
zawalić się i znów stanąć to wszystko dookoła, a ja, nie zmieniona, z tą samą skórą, z tym samym
pierścionkiem na palcu.
Co ja pamiętam? Czy to prawda, co pamiętam, albo czy to prawda, że to ja? Wstałam, powiedzia-
łam „przepraszam” i uciekłam z tej miłej winiarni, z której piwnic wył do mnie i jęczał znajomy
powstańczy szpital, taki odległy i taki obecny. Staram się, żeby nie chodzić na Stare Miasto. Ta
makieta powstała na tamtym pejzażu, tyle faz kolejnych - dawne miasto, śliczne i żywe, potem
śmierć każdego domu, każdego widoku, każdego znanego kształtu i koloru, potem na tym sa-
mym miejscu okolica znów inna, nieruchome i ciche, i puste przestrzenie gruzowisk przez lata
popowstaniowe, kiedy tam nie było nic poza trupiarnią - a teraz, jakby nic się nie stało, wszystko


374

jest, stoi, żyje niby to samo. To co to było, to co pamiętam? Śniło mi się to, czy to nie ja widziałam?
Ohydne uczucie. Już lepiej siedzieć na Wspólnej, chodzić do kawiarni na plac Trzech Krzyży, na
wystawy do Zachęty, na koncerty do Filharmonii.
Mama wykupuje co roku abonament w Filharmonii, mamy tam dwa stałe swoje krzesła. Chodzę
albo z mamą, albo oddajemy sobie wzajemnie swój bilet dla kogoś znajomego, kogo mamy ochotę
zabrać na koncert.
Nie wiem, czy ja umiem słuchać muzyki, jak należy. Roman Padlewski powiedział, że muzyka nie
powinna wywoływać w człowieku obrazów, plastycznych skojarzeń, wrażeń wizualnych. Obru-
szył się bardzo, kiedy mu opowiedziałam, że byłam kiedyś przed wojną w Genewie na recitalu
Cortota, który grając 24 preludia Chopina, nadał każdemu z nich w programie bardzo literackie
tytuły, takie: „Jeunes filles jouant au bord d’un ruisseau” albo „Vol des papillons au-dessus d’une
prairie en fleurs” albo coś w każdym razie w tym rodzaju. Mnie się to także bardzo nie podobało,
bo było wtrącaniem się jego pozamuzycznej wyobraźni między muzykę a mnie. Ale nic nie mogę
poradzić na to, że pewne utwory muzyczne wywołują czy wywabiają ze mnie określone obrazy
plastyczne. Zresztą na ogół abstrakcyjne. Jest śliczny, prosty utwór Bacha - „Aria na strunie G”.
Słyszałam go wiele razy, bo jest dosyć popularny. Zawsze wtedy wyrasta przede mną na ciem-
nym, nawet czarnym tle ta sama wznosząca się do góry falista, świetlista linia, jak łodyga czy pa-
smo dymu. Zachwiania się, zawahania i unoszenie się coraz wyżej tej linii są zawsze takie same,
znane mi nie znajomością melodii, tylko tego właśnie świetlistego zjawiska. „Piąty koncert bran-
denburski” Bacha jest i będzie zawsze olbrzymim drzewem o wielkim pniu i potężnej okrągłej
koronie, w której widać, co jest cudem, równocześnie dokładnie wszystkie liście i wszystkie gałę-
zie. I nic na to nie poradzę, tylko oczywiście nie wmawiałabym nigdy nikomu, że to jest na pewno
drzewo, bo może to być na przykład koń dla pana siedzącego obok. A dla Romana ani koń, ani
linia świecąca, ani drzewo, to nie może w ogóle być nic poza muzyką. Ja się zawsze tam gdzieś
obracam w muzyce baroku, a Vivaldi, Pergolesi, Scarlatti, Boccherini - to są dla mnie najmilsze
światy. Do słuchania romantyków jestem od dziecka nawykła, Chopina przez babcię znałam wła-
ściwie, nim się nauczyłam mówić. Teraz co cztery lata czy pięć zalewa nas nieznośna fala Chopina
dzięki tym okropnym konkursom.
Przez wiele dni i tygodni leje się nam w uszy ten biedny maltretowany Chopineau z każdego ok-
na i na każdej klatce schodowej. Dzięki radiu i teraz telewizji koncert stracił swój odświętny wy-
jątkowy sens. Tylko jeszcze w piątki w Filharmonii da się widzieć ludzi, którzy naprawdę przy-
szli, żeby słuchać. Ładnie ubrane panie z zamkniętymi oczami i panów, którzy siedzą nieruchomo
trzymając się dwoma palcami lewej ręki za nasadę nosa. Ja także tak lubię słuchać muzyki, ale nie
zawsze mi się to udaje. Przeczytałam gdzieś, że istnieje w Japonii złośliwe bóstwo rodzaju żeń-
skiego, nazywające się Binaiakia. Jej głównym zajęciem jest przeszkadzanie w modlitwie, wkrada-
nie się w myśli wiernych skupionych w świątyni i odwracanie ich uwagi od przebiegu nabożeń-
stwa. Wydaje mi się, że Binaiakia wkrada się nie tylko w myśli modlących się w świątyniach. Ona
po prostu szaleje w salach koncertowych także. Niedawno przyjechał do Warszawy Jehudi Menu-
hin. Miał dać chyba tylko jeden recital, zaczęło się piekło i walka o zdobycie biletów, nasze abo-
namenty były nieważne, ale cudem, protekcjami i prezentami dostałyśmy dwa bilety. Koncert się
rozpoczął, a na mnie od pierwszego tonu cudownych skrzypiec rzuciła się ta Binaiakia. Nie sły-
szałam, nie rozumiałam nic, myślałam o stu rzeczach nie mających nic wspólnego z muzyką, mar-
nowałam minuta po minucie każdą chwilę koncertu. Bardzo zmartwiona słuchałam, jak się wszy-
scy dookoła potem zachwycali. Ale kiedy indziej, kiedy Binaiakia ominie mnie - muzyka wpływa
we mnie z błogosławioną łatwością, jak święte malarstwo Giotta.


375

Coraz częściej, coraz gwałtowniej dzieje się u nas. W Poznaniu podnieśli się robotnicy, ten łysy
tłuścioch ośmielił się powiedzieć, że odrąbie rękę, która zwróci się przeciw władzy. Jakoś się
wszyscy jednoczą, okazuje się, że myślimy jednakowo, jak lekko oddychać! Wróciłam z wiecu pod
Politechniką. Tłumy przeolbrzymie, plac, wszystkie gmachy Politechniki, skwery przy Polnej i
Koszykowej, wszystko wypełnione gęstą masą twarzy, odwróconych w stronę głównego gmachu,
skąd przez głośniki nadają mowę Gomułki. Bardzo prosto, godnie, odważnie mówi do nas o tym,
jak ma teraz być w Polsce, odpowiada na nasze pragnienia, rozumie gnijące w nas przez tyle lat
wściekłości. Wracam do domu na skrzydłach, jak obmyta z tych wieloletnich smutków i ponurej
złości. W domu opowiadam mamie i Mieczysiowi o tej godzinie, tak ważnej, którą tam przeżyłam.
Mieczyś patrzy na mnie swoimi przepięknymi oczami, nie ma w nim mojej radości. Mówi spokoj-
nie i smutno: „Śmierć frajerom”.

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB