booksstrada portal by vip-szo-ever

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Zaprzyjaźniony serwis - adres: https://8klasa.j.pl/index.php

#1 Książka po polsku » Agnieszka Kotunska Nieposkromiony - Bart » 2024-09-25 00:49:31

ghost
Odpowiedzi: 0

Redakcja: Joanna Mroczkowska
Skład DTP: Joanna Mroczkowska
Konwersja do formatów mobilnych: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Korekta: Natalia Kocot – Zyszczak.pl
Projekt okładki: Marta Żurawska
Zdjęcie z przodu okładki: Fetraniaina Anatii Killahr – Pexels.com
Zdjęcie z tyłu okładki: Vladimir Yuminov – Pixabay.com
Zdjęcie do „Nieposkromiona.Victoria”: Kamila Gryszko
Modelka na zdjęciu: Joanna Zachaczewska
Copyright © Wydawnictwo Vibe, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z
wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów
niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody wydawcy
jest zabronione.
Niniejsza książka zawiera liczne wulgaryzmy, opisy narkomanii oraz sceny
rozlewu krwi. Z tego względu jest przeznaczona dla czytelników powyżej
16 roku życia.
Wydanie I

ISBN: 978-83-968690-5-0

Żadna noc nie może być aż tak czarna, żeby nigdzie nie można było odszukać choć jednej gwiazdy.
Pustynia też nie może być aż tak beznadziejna, żeby nie można było odkryć oazy.
Pogódź się z życiem takim, jakie ono jest. Zawsze gdzieś czeka jakaś mała radość.
Istnieją kwiaty, które kwitną nawet w zimie.
– Phil Bosmans

PROLOG
Tajlandia, czternaście lat wcześniej
Siedmioletni   chłopiec   nieśmiało   przemierzał   korytarz   swego rodzinnego  domu,  w  którym  mieszkał  wraz  z  rodzicami  i  starszą siostrą.  W  maleńkiej  dłoni  trzymał  za  jedną  z  nóżek  ulubionego szarego  misia,  którego  ciągnął  po  ziemi.  Mimo  widocznych  śladów zniszczenia ten pluszak miał dla niego wyjątkowe znaczenie. Dostał go od    swojej    siostry    na    trzecie    urodziny.    Wszystko,    czym    go obdarowywała, darzył ogromnym sentymentem, a ona sama zajmowała szczególne miejsce w jego sercu.
Tej nocy nie mógł spać z powodu swoich lęków. Zawsze, kiedy się stresował, nawiedzały go męczące mary. Bardzo się wtedy bał. Pokój stawał   się   areną   koszmarów.   Przestrzeń   wokół   niego   nabierała ciemnych  barw,  a  w  zakamarkach  z  pewnością  czaiły  się  potwory. Jedyne, na co go było stać, to ucieczka. Był niezwykle płochliwy. Choć mogłoby  się  wydawać,  że  siedmioletnie  dziecko  nie  ma  się  czym stresować, to przyczyn trosk takiego szkraba może istnieć imponująco dużo. Misiowi odpadło oczko, mama poparzyła się podczas gotowania obiadu, tata wrócił późną nocą do domu, a siostra się czymś martwiła.
Czy  smuciła  się  przez  niego?  Z  pewnością  sprawił  jej  czymś przykrość. Czy jego winą było to, że miś stracił oko? Według opinii chłopca  tak,  w  końcu  to  on  się  nim  opiekował,  jak  każdą  swoją zabawką.    Ojciec    nagminnie    mu    powtarzał,    że    jest    za    nie odpowiedzialny. Mama poparzyła się w kuchni, ponieważ nie potra

#2 Książka po polsku » Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 3 » 2024-08-31 23:29:18

ghost
Odpowiedzi: 0

Przyjaźń i fałsz
Listopad A.D. 1672
W komnacie czekali na nią Prażmowski, Morsztyn i Wielopolski. Już na samym wejściu otoczyli ją niby planety Słońce i obsypali komplementami. Przez moment czuła, że znów jest między przyjaciółmi, ludźmi, którym może ufać i zawierzyć swój los. Szybko stłamsiła w sobie to naiwne poczucie – każdy z tych mężczyzn prowadził własną grę o władzę, zaszczyty i pieniądze.
Mikołaj Prażmowski, wysoki i szczupły z siwizną na skroniach, sprawiał wrażenie ascetycznego ojca Kościoła, starczyło jednak Marysieńce popatrzeć w oczy prymasa, aby dojrzeć w nich wszystkie siedem grzechów głównych. Wielopolski przywitał ją pocałunkiem w kącik ust – oddech stolnika pachniał miętą,  a  spojrzenia  jego  ciemnych,  pięknych  oczu  wędrowały  po  jej piersiach, talii, brzuchu i udach niby uporczywy wędrowiec przemierzający wzniesienia, aby dotrzeć do upragnionej żyznej doliny. Wiedziała, że pożąda jej od lat, nieraz dawał to do zrozumienia, ale Marysieńka znała różnicę między romansem a głupotą. Odrobina szaleństwa dopuszczalna w odległymParyżu tu, w Polsce, pod bokiem męża mogła się zakończyć dla wszystkich katastrofą. A na coś takiego pani Sobieska była zbyt mądra.
Zresztą skończyła z miłosnymi przygodami i obiecywała sobie wytrwać w tym postanowieniu.
Morsztyn trzymał się odrobinę z boku, jak zwykle skupiony i uważny. Podobnie  jak   Wielopolski,   nosił  francuski  strój,   perukę  i  pończochy z  jedwabiu,  lecz  w  przeciwieństwie  do  stolnika  nie  miał  w  sobie  nic z amanta. Przypominał bankiera, który przelicza na monety każde słowo czy gest.  Ta  natura  kupca  czyniła  Morsztyna  –  w  opinii  Marii  Kazimiery  – przewidywalnym  i  stosunkowo  najmniej  groźnym  spośród  przyjaciół  jej męża.
Pani  Sobieska  podeszła  do  pięknego  stołu,  który  zajmował  centralną część komnaty. Mebel zrobiono z mahoniu. Ciemne i gładkie drewno miało w  sobie  jaśniejsze  pasemka,  jakby  słońce  południowych  krain  na  trwale odcisnęło pocałunek w słojach i włóknach egzotycznego drzewa.
Usiadła na krześle i oparła łokcie o ciepły blat.
– Kiedy hetman przybędzie do Łowicza? – zapytał Prażmowski, gdy tylko umościł się wygodnie u szczytu stołu.
– Jeszcze przed świętami – zapewniła Marysieńka. – Wiele zależy od decyzji  oficerów  armii  koronnej,  ufam  jednak,  że  Jan  nie  będzie  miał problemu z przekonaniem wojska, komu powinno okazać lojalność. Trzeba wszakże zadbać o zaopatrzenie i żołd, by żołnierze nie rozleźli się kupami po kraju na szkodę wszystkich. Jest też sprawa konfederacji – dodała. – Mąż mój nie chce wyjść przed sejmem na buntownika, gdy wprowadzi wojsko koronne w głąb Polski wbrew woli króla i senatorów. Musi więc zapewnić sobie choćby pozór legalności, tę zaś da mu konfederacja zawiązana przez lojalne wobec niego oddziały. Prawo, mości panowie, prawo musi być naszą tarczą,  inaczej  obywatele  znienawidzą  nas  do  szczętu.  –  Ostatni  przytykskierowany   był   bezpośrednio   w   księdza   prymasa,   chyba   najmniej popularnego polityka w Rzeczypospolitej.
Prażmowski spojrzał na nią krzywo, ale zmilczał przymówkę.
– Powinien przybyć jak najszybciej – wskazał nerwowo Wielopolski. – Musimy wzmocnić nasze siły, nim król uformuje na nowo armię, a Pacowie sprowadzą posiłki z Litwy. Pułki pod komendą Czarnieckiego stoją trzy dni drogi od Łowicza, gotowe w każdej chwili ruszyć na miasto.
Ksiądz prymas wykonał wzgardliwy gest dłonią.
– Pan pisarz polny nie ma cienia talentu swego sławnego wuja, który tyle przyniósł  zwycięstw  ojczyźnie  w  czasie  potopu  Szwedów  i  tłumienia kozackich zamieszek. Twierdzy łowickiej nie zdobędzie, choćby oblegał nas do wiosny, a przecież hetman rychło pospieszy nam z odsieczą, skoro za murami  przebywa  ukochana  żona.  –  Posłał  pani  Sobieskiej  przebiegły uśmiech.
Marysieńka  napotkała  zmrużone,  okolone  siateczką  zmarszczek  oczy prymasa.
„A więc po to mnie tu zaprosiłeś – pomyślała. – Sprytne”.
Nie mogła odmówić Prażmowskiemu rozumu. Jan może i zawahałby się rozpocząć wojnę domową tylko po to, by ratować skórę prymasa, ale gdyby to jej coś zagrażało… utopiłby kraj we krwi.
– Chyba powinnam się czuć wykorzystana – rzuciła kąśliwie.
– Wszyscy czasem doświadczamy tego uczucia – odparł Prażmowski i podsunął jej list. – Mniemam, że to wynagrodzi ci poniesiony dyskomfort.
Serce pani Sobieskiej zabiło żywiej, gdy spojrzała na przełamaną pieczęć kardynała de Bonziego. Rozłożyła zgiętą na trzy części kartę i zaczęła czytać.
Gdy dotarła do ostatniego słowa, uniosła wzrok na obserwujących ją mężczyzn.
– Król Ludwik przypomniał sobie o nas, a my znów mamy przybiec doniego niczym kury na wezwanie dziewki wysypującej ziarno – rzekła. Morsztyn wzruszył ramionami.
– Skoro ziarno jest ze szczerego złota, czemu by nie?
– Wcześniej nie miałaś takich obiekcji. – Ksiądz prymas zmarszczył brwi. –  Potrzebujemy  francuskich  subsydiów,  Sobiescy  i  Sieniawscy  nawet bardziej niż my tutaj. Wasze majątki na wschodzie poniosły najpoważniejszy uszczerbek podczas najazdu ordy.
– To nie złoto budzi we mnie niechęć, wasza ekscelencjo, lecz fakt, że Burbon traktuje nas jak bezwolne pionki, które zawsze można wykorzystać i porzucić – wyjaśniła. – Znów chce sprezentować nam kandydata do tronu, nie wymienia jednak, kogo przyśle do Rzeczypospolitej, aby zmierzył się z Korybutem. Ani też kiedy ma zamiar to uczynić. Wygląda to trochę tak, jakby Ludwik uroił sobie kolejny plan, a my mamy czekać pokornie, aż raczy nam go przedstawić w szczegółach. Jestem tym zmęczona. – Przetoczyła wzrokiem po twarzach rozmówców. – A wy nie?
– Popadłaś w pychę, przyjaciółko – rzekł z przyganą Prażmowski. – Złoto i poparcie króla Ludwika wzmacniają siłę naszej partii i dają nam środki i okazję do nacisku na Korybuta i sejm. Dwór musi wiedzieć, że jeśli nie wycofa  wyroku  banicji  nałożonego  na  mnie  i  nie  przestanie  szykować wyroków  na  was,  przeciwstawimy  mu  się  z  całą  mocą,  mając  za  sobą poparcie najpotężniejszego monarchy w Europie.
Słowa te spotkały się z aprobatą pozostałych magnatów.
– A co tyczy się twych obiekcji, pani, czy istotne jest, kogo wyznaczy Ludwik? – dodał Wielopolski lekceważąco. – Nawet gdy Francuz zdobędzie tron, tylko z nazwy zostanie naszym panem, w rzeczywistości nic się nie zmieni. Prawdziwa władza zostanie tam, gdzie jest.
„Przy tym stole”.
Marysieńka spojrzała na pięciocyfrową kwotę obiecaną w liście i pchnęłakartę w stronę księdza prymasa.
– To są tylko obiecanki. Kiedy zobaczymy kufry z prawdziwym złotem? – Za miesiąc, najwyżej dwa – uprzedził Prażmowskiego Morsztyn. Sobieska przeniosła wzrok na podskarbiego.
– Jakie wieści nadchodzą z kraju? – zapytała.
Morsztyn potarł palcami modnie przystrzyżoną bródkę.
– Jak już waćpani wspomniałaś, szlachta nas zbytnio nie miłuje. Nie tylko ksiądz prymas źle jest widziany, ale my wszyscy tutaj zgromadzeni, a także wasz mąż.
Uniosła brew.
– Pomimo zwycięskiej kampanii przeciw ordzie.
–   Kampania   była,   owszem,   śmiała   i   godna   Cezara,   ale   wojnę przegraliśmy.  Kamieniec  i  Podole  utracone,  a  sejm  musi  postanowić,  co z haraczem dla sułtana. Obywatele kipią złością, szukają winnych, a kto może być bardziej winien klęski niż hetman stojący nad armią?
– To Korybut zawinił, stojąc tchórzliwie z pospolitym ruszeniem pod Gołębiem! – wzburzyła się Marysieńka. – Nie pospieszył Janowi z odsieczą, która mogła przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść.
W oczach podskarbiego odbiło się politowanie, znudzenie i zawód, jakby zastanawiał się, czy nie przecenił inteligencji hetmanowej.
– Dwór i jego sympatycy zwalają całą winę za klęskę na pani męża – objaśnił cierpliwie. – Nie ma znaczenia, jaka jest prawda, tylko kto głośniej krzyczy.  Muszę  stwierdzić  z  przykrością,  że  nasz  głos  nie  dociera  do obywateli  tak  mocno,  jak  byśmy  tego  pragnęli.  Zaniedbaliśmy,  mus  to przyznać,     tłumaczenie     szaraczkom,     jak     wiele     uczyniliśmy     dla Rzeczypospolitej  przez  ostatnie  dwadzieścia  sześć  lat.  Zwłaszcza  służba publiczna   księdza   prymasa   jest   niedoceniona   przez   naród   szlachecki, wykrzywiona szyderczo przez naszych wrogów, którzy czepiają się każdejdrobnostki i rozdmuchują ją do niepojętych rozmiarów. – Morsztyn powiódł wzrokiem po skupionych obliczach. – Wyalienowaliśmy się, zapatrzeni w Europę i jej obyczaje, nie bacząc, że u nas lud ciemny, niegotów przyjąć światłych, prawdziwie europejskich wzorców.
– Cóż nam zatem czynić? Jaka twa rada? – Prażmowski takoż załamał ręce nad zacofaniem narodu. – Zali mamy się podlizywać motłochowi, co nie docenia naszych starań, wiedzy, doświadczenia i statusu?
– Ależ nie – zaprzeczył imć podskarbi. – Nasze decyzje były trafne. Rzeczpospolita potrzebuje europejskości i unowocześnienia, tylko obywatel tego  nie  pojmuje.  Trzeba  przeto  zmienić  sposób  komunikacji  –  orzekł z całym przekonaniem. – Trzeba wyjaśnić narodowi – ciągnął z emfazą – że wszystko to wina pijaka i lenia Korybuta. Wmówić ludziom, że król zagraża ich wolnościom, chce władzy absolutnej i tylko szykuje się, aby zapełnić lochy swymi wrogami. Niech uwierzą, że gdy Wiśniowiecki pokona nas, weźmie się zaraz potem i za nich.
–  No  nie  wiem,  czy  tym  straszeniem  da  się  coś  jeszcze  wskórać.  – Wielopolski cmoknął nieprzekonany. – Ile my już wylaliśmy na króla pomyj, ileż fraszek i kalumnii napisano i rozpowszechniono po kraju, że on taki i owaki. A gówno z tego wyszło.
Marysieńka  nie  mogła  odmówić  stolnikowi  racji,  ona  również  nie wierzyła w moc dalszego straszenia Korybutem. Jaki jest koń, każdy widzi, z ciapciaka nie zrobi się tyrana, choćby i najwięksi specjaliści malowali przed narodem najczarniejsze obrazy.
–  Może  by  tak  zaproponować  obywatelom  program  realnej  naprawy państwa? – wypaliła olśniona nagłą myślą.
Zdumiał  się  prymas,  Morsztyn  milczał  skonsternowany,  Wielopolski bawił się pierścieniem na palcu lewej dłoni i nie miał nic do powiedzenia.
Zapadła cisza, wymowna i znacząca, smutno wróżąca ojczyźnie.Narada  skończyła  się  i  szacowni  goście  opuścili  po  kolei  komnatę. Prymas, choć został sam przy stole, nie ruszył się z krzesła, jakby kogoś się jeszcze spodziewał.
I rzeczywiście, kilka minut po rozejściu się członków rady ekscelencja doczekał się gościa. Andrzej Morsztyn wkroczył od tyłu przez czytelnię, gdzie znajdowało się tajne przejście.
Imć podskarbi koronny wrócił na swe miejsce przy stole i zachichotał, przyciągając ku sobie zdziwione spojrzenie księdza prymasa.
– Co cię tak śmieszy? – zapytał Prażmowski.
– Odnoszę wrażenie, że nasza droga Maria Kazimiera pokonała długą drogę.
Prymas uniósł brew.
– To znaczy?
– Ta francuska dziwka zaczynała jako pionek, lecz obecnie widzi siebie figurą na szachownicy. – Morsztyn zmrużył oczy. – Może nawet roi się jej w główce bycie królową?
Prażmowski wydął wargi.
–  I  ja  czasem  odnoszę  takie  wrażenie.  Słyszałem  plotki,  jakoby  już wcześniej wspominała o koronie dla męża w towarzystwie zaufanych pań. Wiedz, Andrzeju, że nie dopuszczę do tego, pókim żyw. Zniosę nad sobą Francuza,  księcia  szlachetnej  krwi  Burbonów  lub  Walezjuszów,  ale  nie zdzierżę człowieka równego mi stanem i urodzeniem.
Morsztyn przypieczętował tę deklarację milczeniem – nie wiedzieć było, czy  wyraża  w  ten  sposób  aprobatę  dla  postawy  prymasa,  czy  też  wręcz przeciwnie, milczy tylko z grzeczności.
Prażmowski   był   nierad.   Przypuszczał,   że   podskarbi,   parweniusz i  liczykrupa,  bez  zbędnych  skrupułów  całowałby  każdy  tyłek,  byleby wypadały zeń pieniądze i zaszczyty.Nie   żeby   on   sam   gardził   złotem   i   splendorem,   och   nie,   ale w przeciwieństwie do Morsztyna, który był tylko użytecznym narzędziem i   pomocnikiem,   siebie   ksiądz   prymas   widział   u   wielkości   niemalże królewskiej.
Postać historycznie wielka – tak w swej imaginacji się postrzegał i gotów był uczynić wszystko, co konieczne, by rzeczoną wielkość i historyczność osiągnąć. A trafić do annałów niełatwo, oj, niełatwo. Wie to każdy pilny student. Sucha linijka czy dwie w żakowskim woluminie to wszystko, na co może liczyć niejeden biskup czy magnat mający się dziś za nie wiedzieć jak istotną personę.
Taka wzmianka to żałośnie mało, aby zostawić po sobie pamięć. Jak zawrzeć w niej całe długie życie człowieka, wypełnione pracą, ambicjami i  polityką?  Zwłaszcza  gdy  nie  ma  się  dzieci,  nikogo,  komu  można  by przekazać  dorobek,  majętności  i  władzę  zdobyte  z  takim  poświęceniem i trudem.
Bękartów swych prymas nie liczył, bo choć poczęć wynikło bez liku za sprawą jego kropidła przez te wszystkie wypełnione posługą lata, to żadnego uznać wedle praw ludzkich ani boskich nie mógł za swoje. Nie to, by nie dbał o owoce swej słabości do płci niewieściej. Co to, to nie.
On, Prażmowski, przecież nie kukułka, co do obcego gniazda podrzuca jajo, szkodę jeno czyniąc w domu gospodarza. Hojny był zawsze, nawet bardziej, niż należało. Suty grosz przekazywał na utrzymanie dziatek, opłacał naukę, a czasem, gdy bastard okazywał się zdolny w teologii, pamiętał, by zapewnić mu gładki start życiowy na jakiejś tłustej plebanii.
I  to  mu  właśnie  fałszywcy  i  pokutnicy  wypominali,  w  żywe  oczy zarzucali rozpustę, a przecież ludzka rzecz grzeszyć cielesnością. Zdarzało się to licznym kardynałom, a i niejeden papa rzymski błogosławieństwa przez łożnice udzielał, bywało, że faworytom tej samej płci.Tych ostatnich Prażmowski zresztą miał w obrzydzeniu. Co dobre dla nowoczesnego Europejczyka, niekoniecznie przystoi Sarmacie, a zacny człek przy  dziewkach  powinien  obstawać,  a  nie  jak  ten  dzięcioł  po  ciemnych dziuplach dłubać.
Wykrzywił się ksiądz prymas w myślach, acz nie za długo. Bo też inna, chmurniejsza troska oblekła jego oblicze.
– Olszowski knuje przeciw mnie w Rzymie i niestety jego knowania odnoszą skutek – powiedział głośno, nie panując nad irytacją. – Zdał się w tej sprawie na Wiedeń. Kardynałowie habsburskich ziem, Niderlandów, Italii, Rzeszy i Hiszpanii posiadają wielkie wpływy w kurii rzymskiej, nie wiem doprawdy, kiedy ta moc fałszywa przeważy szalę na mą niekorzyść.
– Kardynał de Bonzi nie dopuści do tego nieszczęścia – odparł Morsztyn z przekonaniem. – W Paryżu są świadomi, że bez waszej ekscelencji sprawa francuska nie ma szans powodzenia w Rzeczypospolitej.
– Prawda to – mruknął smutno Prażmowski i zawiesił wzrok na złotym pierścieniu z brylantem lśniącym na jego dłoni. – Od dwunastu lat z górą wspieram Francuzów w ich projekcjach na tron polski i co z tegoż mam, jeno sromotę, głód i mizerię.
Brew Morsztyna strzeliła w górę, ale oddać trzeba podskarbiemu, umiał zachować powagę.
–  Ksiądz  prymas  jest  przygnębiony,  to  zrozumiałe  –  odezwał  się przymilnie.  –  Taka  niewdzięczność  ze  strony  narodu  musi  boleć.  To zaskakujące  niezrozumienie  oczywistej  prawdy,  że  czas  posługi  waszej ekscelencji to kolejny złoty wiek dla ojczyzny.
–  Do  niewdzięczności  ciemnego  narodu  już  przywykłem  –  przyznał Prażmowski.  –  Bardziej  boli  mnie,  że  kuria  rzymska  nie  docenia  mych zasług. – Jego twarz sposępniała. – Jeśli dojdzie do najgorszego, wypowiem posłuszeństwo  papieżowi  i  powołam  Kościół  narodowy  –  wypalił,  czymwprawił w osłupienie Morsztyna. – Ja już pokażę tym w Rzymie, co to znaczy Prażmowski. – Dla podkreślenia tych słów potrząsnął bojowo kułakiem.
Morsztyna zatkało kompletnie, milczał i wybałuszał oczy na prymasa, jakby ujrzał w nim wyjątkowo egzotyczne stworzenie.
–  Nie  czas  na  takie  plany,  księże  prymasie  –  wydukał  wreszcie.  – Zaufajmy mądrości Ojca Świętego.
–  Racja,  Andrzeju.  –  Prażmowski  poprawił  nerwowo  rękaw  szaty.  – Słusznie prawisz. Nie czas czernić myśli. Bóg da, uspokoi się wszystko.
Zapadła cisza. Na zewnątrz dmuchał porywisty wiatr, bijąc i tłukąc swym lodowatym  oddechem  w  osadzone  w  oknach  szyby.  Rozmyślał  ksiądz prymas, rozmyślał pan Morsztyn. Obaj mając na względzie w najpierwszej kolejności interes własny.
Imć podskarbi przerwał milczenie.
– Myślałem trochę o tym, co rzekła pani Sobieska o reformach. Coś jest w tym koncepcie – powiedział ostrożnie, świdrując wzrokiem prymasa.
– A i owszem, jest: trud daremny i zapewnione z góry niepowodzenie – skomentował chłodno i lekceważąco Prażmowski. – Przy tych nastrojach niczego  rozsądnego  nie  przeprowadzi  się  w  sejmie,  jedna  partia  będzie blokować drugą,  choćbyś,  Andrzeju,  chciał wprowadzić najpotrzebniejsze i pilne zmiany. – Duchowny odchrząknął, otarł usta. – Przy tym ustroju nic nie zmienisz, a tylko zdrowia i nerwów sobie naszarpiesz. Zwyzywają cię przy  tym  od  najgorszych,  łapówki  dawne  wytkną  i  prebendy,  oskarżą o siedem grzechów głównych i tuzin pomniejszych, a na koniec okaże się, żeś  Żyd,  agent  moskiewski  i  brandenburski  lizojajec.  O  zamachu  będą krzyczeć jak na pożogę, że im wolności starodawne chcesz odbierać. Ileż to razy  próbowałem  coś  dobrego  przeprowadzić  na  sejmie  za  poprzedniej królowej… – Ksiądz prymas machnął dłonią zniechęcony. – Wszystko tojako psu w dupę.
– Ale może by tak podejść do sprawy racjonalnie – podjął imć podskarbi niezrażony. – Po kupiecku konsensus znaleźć i miast swarów ciągłych o to, kto bardziej winny niepowodzeń ojczyzny, rzemieślników wspierać, drogi kłaść  na  wzór  niemiecki,  handel  rozwijać,  jak  to  robią  na  Zachodzie. Bogactwo pomnażać, a przez to obywatela życie znośniejszym uczyniwszy, na wdzięczność narodu zasłużyć.
Prażmowski  taksował  Morsztyna  pobłażliwym  wzrokiem.  Podskarbi zdawał   się   zapatrzony   w   Europę,   gdy   ksiądz   prymas,   i   owszem, nowoczesność cenił, ale kiedy służyła ona jego osobistym celom. Dajmy na ten przykład drukarnia, co ją założył w Łowiczu, wielkim kosztem mistrzów z Torunia sprowadziwszy. Opłaciło się to sowicie. Teraz z pras drukarskich piękne  Biblie,  śpiewniki  i  katechizmy  schodziły,  a  te  na  jarmarkach, odpustach i podczas świąt kościelnych za żywy grosz sprzedawano. W ślad za nimi szły z pras ryciny świętych i żywoty męczenników wielkim braniem cieszące się na Jasnej Górze i kalwariach wszelkich.
Papier i farba drukarska zamieniały się w pieniądz niczym woda w wino galilejskie.  Z  każdego  zainwestowanego  grosza  wychodził  talar  zarobku, a przecież były i insze korzyści z tego technicznego novum.
Prasy drukarskie, gdy nie tłukły świątobliwych tekstów, wypluwały ze swych trzewi nie mniej udane fraszki i paszkwile wymierzone w Korybuta i  Habsburżankę,  złośliwe  rymowanki,  pamflety,  satyry  i  krytykanctwa, oblewając pomyjami całe dworskie stronnictwo. Co dodać należy, paszkwile owe    jeszcze    większym    wzięciem    cieszyły    się    wśród    obywateli odwiedzających odpusty i kalwarie niźli religijny asortyment.
I  taką  nowoczesność  Prażmowski  pochwalał  i  wspierał,  a  propozycja Morsztyna to nic innego jak mrzonka, a nawet gorzej – gruby błąd.Tej   nocy   znów   we   śnie   była   z   mężczyzną.   Całował   ją,   pieścił stwardniałymi dłońmi, a na koniec, gdy była na to gotowa, przygniótł ją całym swym ciężarem i kochał mocno, tak jak to jest tylko możliwe.
Sen był tak realistyczny, że obudziła się z jękiem rozkoszy na ustach. Upłynęła chwila, nim dotarło do niej, że to tylko emanacja jej pragnień. Pieśń Amora zaklęta we krwi.
Jak bywa to w snach, kilka szczegółów było niejasnych – miejsce tegoż kochania, pora, noc czy dzień, a także, co troszkę niepokoiło Marysieńkę, osoba kochanka. Budząc się z żywym obrazem siebie leżącej pod męską sylwetką, doznała lekkiego poczucia winy. Czyż nie powinna śnić wyłącznie o Janie?
Nie widziała męża od dwóch miesięcy i zaczynała wariować. Jej ciało domagało się miłości lub też, by ująć rzecz bez literackich eufemizmów, potrzebowała dobrego rżnięcia.
„Inaczej wybuchnę od środka”, pomyślała rozdrażniona, który to stan ostatnimi dniami utrzymywał się w niej permanentnie.
Nie tak dawno jeszcze szybko i bez trudu znalazłaby rozwiązanie na tę dolegliwość, wystarczyło powabne spojrzenie i gest, by zwabić ku sobie pięknego  mężczyznę.  Z  tym  akurat  nie  miewała  kłopotów,  od  kiedy skończyła   piętnaście   lat.   Dwór   królowej   Ludwiki   Marii,   gdzie   się wychowała, może nie był tak swobodny jak italskie czy galijskie koterie, ale z całą pewnością sprzyjał dłuższym czy krótszym romansom. Niejednego wielkiego  pana  i  dwórkę  ugodziły  strzały  Amora.  Nikt  nikomu  z  tego powodu wyrzutów nie robił, a król i królowa sami nie skąpili przykładu, jak luźno można traktować wierność małżeńską.
Maria Ludwika znała siłę kobiecego  oręża,  o  tyleż przewyższającego męskie zabawki: szable, rapiery i muszkiety, że dającego nowe życie miast śmierci, rozkosz w miejsce bólu. Każda młoda dama szybko uczyła się odswej patronki, jak zwabić, usidlić i omotać mężczyznę, nie pozbawiając go przy tym złudzeń, że jest tym jedynym, wspaniałym i niezastąpionym.
Marysieńka   od   podlotka   nasiąkła   swobodnym   i   wyrachowanym erotyzmem, przyswoiła go chętnie i z radością, stał się dla niej przepustką do lepszego życia.
Choć czasem i za to przychodziło jej płacić wysoką cenę.
Westchnęła i wydostała się z pościeli. Pochyliła się nad srebrną miednicą i ochlapała rozpalony dekolt i twarz. Odczekała, aż woda nawilży jej ciało i ochłodzi je z pożądliwości.
Zadzwoniła  po  służbę  i  usiadła  przy  toaletce.  Zawsze  zaczynała  od włosów, swej największej dumy, czarnych jak krucze skrzydła, falujących i gęstych. Pokojowa bardzo zręcznie posługiwała się grzebieniem, ale i tak dwa   razy   Sobieska   skarciła   ją   za   nieudolność.   Służka   puściła   te uszczypliwości mimo uszu – po dziesięciu latach służby u pani wiedziała, że markiza bez chłopa w łóżku staje się kąśliwa jak osa.
Po ułożeniu fryzury przyszedł czas na pomady, szminki i tusze. Marysieńka przyłapała się na tym, że coraz więcej czasu spędza przy
zwierciadle. Wypatrywała nowych zmarszczek w kącikach ust i przy oczach, szukała ich na szyi i dłoniach. Upływ czasu przerażał także ją, na szczęście wciąż miała przed sobą jeszcze kilka lat młodości.
Na  koniec  dostarczono  jej  suknię,  błękitną  z  jedwabnym  kwiatem wszytym pod stanikiem.
Jasna  szyja,  szczupłe  ramiona  i  biust  przyciągały  nie  tylko  wzrok mężczyzn,  ale  także,  co  cieszyło  hetmanową  nieraz  bardziej,  zawistne spojrzenia kobiet. Uśmiechnęła się do swego odbicia.
Ponieważ panowie już wczoraj zapowiedzieli, że wybierają się polować na lisa, Maria Kazimiera postanowiła spędzić dzień z Teofilą.
Dziewczyna  od  momentu  rozmowy  z  matką  popadła  w  melancholię.Niemal przez całą drogę do Łowicza Marysieńka musiała znosić jej szlochy, pocieszać ją i przekonywać, że wszystko się ułoży po myśli zakochanych. Oczywiście kłamała, ale czasem wbrew twierdzeniom moralistów słodkie kłamstwo jest lepsze niż gorzka prawda.
Alkowa    Teofili    mieściła    się    w    tym    samym    skrzydle    pałacu prymasowskiego,  co  komnaty  hetmanowej.  Przemierzając  korytarz,  pani Sobieska mijała służbę krzątającą się po pokojach. Jak zwykle gdy w pobliżu nie było państwa, czeladź kręciła się bez ładu i składu, leniła się albo kradła. Ileż to razy sama musiała się użerać z tą nienasyconą czeredą, która miast być wdzięczna za dach nad głową, strój i utrzymanie, zapłaty się domagała.
Przechodząc obok jednej z komnat, usłyszała rwany jęk. Zatrzymała się i   zerknęła   przez   niedomknięte   drzwi.   Wewnątrz   na   kobiercu   leżał kamerdyner  w  rozpiętej  liberii,  a  na  nim  niczym  amazonka  siedziała okrakiem  pokojówka.  Marysieńka  zamarła,  wpatrując  się  w  cwałującą dziewczynę,  w  jej  uwolnione  z  gorsetu  piersi  uwięzione  w  dłoniach kochanka, wyprężone plecy i biodra, twarz oblaną anielskim rumieńcem.
Rozpalona i pochłonięta podglądaniem, nie spostrzegła, jak stanął za jej plecami.
– Piękny widok, nieprawdaż, przyjaciółko? – szepnął, łaskocząc wargami jej ucho i opierając dłonie o jej talię.
Drgnęła, poznając ten głos. Obróciła się twarzą do Jana Wielopolskiego świadoma, że cała jest w pąsach.
Nie było sensu usprawiedliwiać się z tego, na czym właśnie ją przyłapał. Delikatnie, acz stanowczo wydostała się z uchwytu przystojnego magnata.
Uniosła wzrok i napotkała oczy stolnika, piękne i ciemne, a przecież błyszczące niczym gwiazdy.
–  Myślałam,  że  wraz  z  pozostałymi  gonisz  za  lisem  –  powiedziała z nadzieją, że nie rumieni się za mocno.– Wymówiłem się z łowów bólem biodra, ale nie żałuję. – Uśmiechnął się. – Wpadła mi w ręce o wiele śliczniejsza zdobycz.
Para kochanków w komnacie musiała ich usłyszeć, gdyż nagle poderwali się z podłogi i lękliwie spoglądali w stronę uchylonych drzwi.
– Zostawmy ich – zaproponował łaskawie Wielopolski.
Maria Kazimiera skinęła głową. Odeszli za róg korytarza. Marysieńce nie umknęło, że biodra pana stolnika sprawują się doskonale. Znaleźli się pod komnatą Wielopolskiego.
– Wstąpisz na kawę? – Zatrzymał się pod drzwiami. – Doskonała, wprost z Amsterdamu. Pobudza krew i zmysły.
Zmysły pani Sobieskiej zostały rozbudzone aż nadto, o wiele bardziej, niźli nakazywały rozsądek i skromność niewieścia.
„Powinnam odmówić”, pomyślała stanowczo.
Rozejrzała się po korytarzu, byli zupełnie sami.
– Może na chwilę – wyszeptała i poprawiła włosy.
Stolnik  nie  zwlekał.  Wprowadził  damę  do  alkowy.  Zatrzasnął  drzwi, pozostawiając nas w niezaspokojonej ciekawości co do smaku i aromatu rzeczonej kawy, a także tego, na jakim meblu i w jakiej konfiguracji została spożyta.
Teofila obudziła się z krzykiem zatykającym krtań, zlana potem, z sercem tłukącym  się  w  piersi.  Otworzyła  szeroko  oczy  i  przez  moment  utkwiła wzrok w ciemnej teksturze rozpostartego nad łożem baldachimu.
„To tylko sen, nic więcej”.
Ta myśl przyniosła jej ulgę tak wielką, że niemal się rozpłakała.
Rytm jej serca uspokoił się, lecz widmo straszliwej mary nie straciło wyrazistości, wciąż czaiło się pod powiekami niczym złowrogi cień. Czuła,że gdy tylko zamknie oczy, znów ujrzy twarz Witolda, trupio bladą, upstrzoną drobinkami jego krwi. Zobaczy martwe oczy i sine wargi, które tak kochała całować.
Zadrżała z rozpaczy i gniewu.
Skąd ten sen, ostrzeżenie to czy zwykła emanacja jej głęboko skrywanych lęków? Wstała z łoża i odgarnęła muślinowe kotary. Przeszył ją chłód.
Za  oknem  szarzało,  a  ogień  w  kominku  skurczył  się  do  ledwie widocznego żaru ukrytego pośród nadpalonych szczap drewna i węgielków. Postanowiła  nie  wołać  służącej,  po  koszmarze  nie  miała  ochoty  nikogo widzieć, musiała zebrać myśli. Używając pogrzebacza i podpałki, roznieciła płomienie. Pojaśniało, a ciepły strumień powietrza owiał jej twarz i szyję, otulił i dodał otuchy. Na krótko, nim znów ujrzała w wyobraźni trupio bladą twarz ukochanego mężczyzny.
Zagryzła wargę, wpatrując się w gorejący ogień.
A  jeśli  to  omen?  Ostrzeżenie  przesłane  we  śnie  przez  Najświętszą Panienkę, do której co wieczór składała prośby o opiekę? Wiedziała przecież, że  pani  matka  celowo  rozłączyła  ją  z  Witoldem.  Ukochany  udał  się w orszaku księżnej na Litwę, gdy ona towarzyszyła wujence w podróży do Łowicza.
Czy księżna Katarzyna gotowa była posunąć się do najgorszego, aby usunąć Witolda z życia krnąbrnej córki?
Teofila zadrżała, tym razem z lęku. Znała odpowiedź na to pytanie. Pani matka bywała bezwzględna, gdy przychodziło decydować o potędze rodziny. Pycha i ambicja zdawały się wszystkim, czym kierowała się w wychowaniu dzieci  i  dobieraniu  kolejnych  mężów.  A  od  tego  był  już  tylko  krok  ku usprawiedliwieniu zbrodni.
Teofila zacisnęła dłoń na medaliku z Najświętszą Panienką noszonym na szyi. Witoldowi groziło niebezpieczeństwo. Musiała go ostrzec.Zapaliła świecę i ustawiła lichtarz na owalnym stoliku. Papier, kałamarz i przycięte gęsie pióro były na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać, szybko, nieco  chaotycznie,  nie  zwracając  uwagi  na  staranną  kaligrafię,  o  której zawsze przypominała jej pani matka.
Gdy  skończyła  kreślić  ostatnie  słowa,  sięgnęła  po  piasek  i  wysypała złociste  drobiny  na  wilgotny  atrament,  odczekała  moment  i  strząsnęła posypkę, a potem złożyła kartę. Wykorzystując płomień świecy, stopiła lak i odcisnęła w nim swą pieczęć.
Wówczas dotarło do niej, że musi znaleźć sposób, aby dostarczyć list Witoldowi.
Rozważała gorączkowo, komu może zaufać. Jedyną osobą, która przyszła jej na myśl, była wujenka. Teofila zdecydowała się błagać ją, aby posłała umyślnego do Witolda.
Zadzwoniła  po  pokojówkę  i  z  jej  pomocą  ubrała  się  w  jasnobeżową suknię,  dobrała  też  szal  z  owczej  wełny,  który  zarzuciła  na  ramiona.  Z młodzieńczą,  lśniącą  cerą  nie  musiała  korzystać  z  kremów  ani  szminek, takich jak te zajmujące większą część toaletki Marii Kazimiery. Wujence nie zbywało bynajmniej na urodzie, wciąż była piękna, oczywiście jak na swoje lata – oceniała Teofila z właściwymi młodości pychą i zadufaniem.
Zresztą teraz nie dbała o to, jak wygląda. Tylko dla jednego mężczyzny pragnęła  być  piękna.  Odprawiła  służącą  –  miała  co  do  niej  podejrzenie graniczące z pewnością, że szpieguje ją dla księżnej matki. Ukryła list do Witolda pod szalem, odczekała chwilkę i wymknęła się do pustego holu.
Panowie magnaci hurmem wybrali się polować na lisa, dzięki czemu Teofila  nie  musiała  znosić  ich  niechcianych  komplementów  i  lepkich spojrzeń.  Prym  wiódł  w  tej  sferze  Jan  Wielopolski.  Zanudzał  Teofilę dykteryjkami, mając nadzieję zaimponować pannie wiedzą i humorem, często wtykał w ich rozmowę dwuznaczne i nieobyczajne żarty. Zapewne w jegomniemaniu miało to czynić go atrakcyjnym w oczach młodziutkiej kniahini, ale zabiegi te odniosły odwrotny skutek. Jak tylko mogła, unikała stolnika.
Pozostali  panowie,  w  pojęciu  nastoletniej  pannicy  niemalże  starcy, ograniczali się do wodzenia za nią tęsknym wzrokiem, nadto często i nader długo zawieszając oczy na jej biuście, biodrach i złączeniu ud. Nawet ksiądz prymas, choć duchowny i metryką najstarszy, nie omieszkał słać w jej stronę pożądliwych spojrzeń.
Teofila wzdrygnęła się. Tak bardzo chciała się znaleźć w bezpiecznych ramionach Witolda.
Szybkim  krokiem  ruszyła  pod   komnatę  Sobieskiej,   minęła  służkę odkurzającą   miotełką   obrazy   i   drugą   szorującą   posadzkę   mydlinami. Przeskoczyła zgrabnie nad śliską plamą i wnet dotarła na miejsce.
Ku jej rozczarowaniu komnata była pusta. Teofila zawołała wujenkę, zajrzała do garderoby i za parawan umywalni.
Nic, Maria Kazimiera zniknęła.
Dziewczyna podeszła do okna i wyjrzała na ogród z nadzieją, że gdzieś pośród  klombów  i  żywopłotów  wypatrzy  postać  Marysieńki.  Ale  i  tam ujrzała jeno smutną, mokrą jesień.
Sięgnęła po list i nerwowo zgięła go w dłoni.
– Co robić, wracać do siebie czy czekać? A jeśli czekać, to jak długo? Zaburczało jej w brzuchu. Pomyślała, że zje tutaj, czekając na powrót
wujenki. Maria Kazimiera z pewnością nie będzie się gniewać.
Zadzwoniła szarfą umocowaną przy łożu. Służąca zjawiła się szybko, miała jeszcze okruszki pieczywa na ustach. Teofila zażyczyła sobie bułeczek z  miodem,  powideł  i  serów,  owczego  i  krowiego.  Mięsa  nie  jadała  tak wcześnie.
Pokojowe uwinęły się szybko z prostym śniadaniem. Teofila usiadła przy stoliku i skubiąc po troszku wszystkiego z tacy, zaspokoiła głód.Nie był on zresztą szczególnie wielki, zmartwienia skutecznie wypełniały jej  umysł  i  żołądek,  psując  apetyt.  Hetmanowa  wciąż  nie  wracała,  więc Teofila z nudów zabrała się do przeglądania książek z biblioteczki. Sądząc po tytułach, były to same romanse i poezja miłosna, po francusku i włosku. Nie dostrzegła ani jednej pozycji napisanej przez polskiego autora. Być może nic ciekawego Polak nie potrafił napisać lub też – jak Teofila skłonna była sądzić – wszystko, co światowe, wydaje się ludziom lepsze, atrakcyjniejsze i godne uwagi, a wyrób rodzimego artysty czy rzemieślnika traktują jako pośledni.
Otworzyła  jeden  z  tomików  opisanych  jako  liryka  miłosna.  Zaczęła czytać. Na żadnej ze stronic nie brakło wzdychań i achów, frywolnych strof, soczystych     niczym     kiście     dojrzałych     winogron     paralel     tudzież przyprawiających o rumieniec rymów.
Wciągnęły  ją  te  wiersze,  wzburzyły  oddech  i  rytm  serca.  Zajęły wyobraźnię w nieprzyzwoity sposób, strofa po strofie kształtując w umyśle panny obraz splecionych nagich ciał.
Coś trzasnęło.
Niemal wypuściła tomik z rąk, gdy otworzyły się drzwi. Pospiesznie odłożyła książkę na regał i obróciła się ku wujence z wypiekami na twarzy.
Marysieńka  przystanęła  zaskoczona  widokiem  siostrzenicy.  Poprawiła zwichrowane włosy i ukryła zmieszanie za troską.
– Długo czekasz?
Teofila zerknęła na wskazówki zegara.
– Jakąś godzinę. Gdzie wujenka była?
– Na zewnątrz, w nocy dostałam duszności.
– Nie widziałam wujenki w ogrodzie. – Zerknęła w okno. – I tak bez okrycia wujenka wyszła?
–  Tylko  na  taras,  zostawmy  to  –  ucięła  wypytywanie  Marysieńka.  – Wydarzyło się coś?– Mam złe przeczucia tyczące się Witolda – wyznała Teofila, sięgając pod szal złożony na fotelu. Pokazała wujence list. – Boję się o niego.
Sobieska zawiesiła na niej baczne spojrzenie.
– Czy przemyślałaś mą radę? – zapytała, nie odebrawszy listu z rąk siostrzenicy.
Teofila oburzyła się, w jej oczach zabłysły łzy.
– Przecież już tłumaczyłam, nie wyjdę za kniazia Dymitra – podkreśliła swój opór tupnięciem. – Jeśli wujenka nie chce mi pomóc, sama znajdę sposób na dostarczenie listu.
Pani Sobieska popatrzyła na nią z mieszaniną pobłażania i rozdrażnienia. Ileż to razy prowadziły podobne dyskusje? Szczerze powiedziawszy, miała już dość cackania się z upartą panną.
– Oczywiście możesz spróbować – rzekła i napełniła puchar czerwonym winem.  –  Miej  przy  tym  na  uwadze,  że  gdy  twa  matka  przechwyci korespondencję,  Witold  znajdzie  się  w  niebezpieczeństwie.  Póki  księżna Katarzyna ma nadzieję, że zmądrzejesz i zgodzisz się zostać żoną kniazia, póty twój ukochany jest bezpieczny. Do czego zdolna jest się posunąć, gdy zwątpi w twój rozsądek?
Marysieńka zawiesiła pytanie niczym katowski topór. Uniosła puchar do warg, obserwując znad srebrnej krawędzi naczynia pobladłą twarz Teofili.
– Matka nic nie zyska, ucieknę do klasztoru – zagroziła dziewczyna, ale powtarzała  tę  groźbę  tak  wiele  razy,  że  sama  już  nie  wierzyła  w  jej spełnienie.
Maria Kazimiera odstawiła puchar.
– Zmarnujesz sobie życie, a Witolda i tak nie uchronisz przed zemstą księżnej – przepowiedziała złowróżbnie. – Chcesz wypłakiwać oczy na jego grobie?  Do  końca  swych  dni  mieć  poczucie,  że  zapłacił  życiem  za  twą upartość?– To nie upartość, lecz miłość! – zawołała Teofila ze złością. – Liczyłam, że wujenka to zrozumie.
– Rozumiem i wspierałam was, jak tylko byłam w stanie. Twoja matka jeszcze w Warszawie chciała zamknąć cię pod kluczem, a Witolda wtrącić do lochu.  –  Głos  pani  Sobieskiej  przybrał  twardy  ton,  kipiał  utajnionym gniewem. – Wyperswadowałam to Katarzynie i wywiozłam cię z dala od niej. Być może już wtedy ocaliłam Witoldowi życie. I co mnie za to spotyka? Wyrzuty i niewdzięczność.
–  Nie  zdradzę  Witolda,  nie  zdradzę.  –  Teofila  potrząsnęła  bezradnie głową. – Nigdy.
– W takim razie to twój ukochany zapłaci za twój upór. Gdybyś naprawdę go  kochała,  tak  jak  twierdzisz,  jego  bezpieczeństwo  byłoby  dla  ciebie najważniejsze.
Po policzkach młodej kniahini pociekły łzy.
– Niech wujenka tak nie mówi, kocham go nade wszystko.
– Jeśli tak, to ocal go. – Marysieńka zbliżyła się do dziewczyny, chwyciła ją za dłonie. – Obiecałam wam pomóc, radzić najlepiej, jak potrafię. Ale to na nic, gdy będziesz nadal głucha na rozsądek i argumenty.
Teofila  milczała  załamana.  Sobieska  czuła,  że  nie  powinna  dłużej nalegać. Nie chciała przedobrzyć.
Wyjęła list z drżącej dłoni dziewczyny.
– Przekażę to Witoldowi. Ale obiecaj mi, że przemyślisz moje słowa. Teofila  otarła  łzy  z  twarzy  i  skinęła  głową.  Maria  Kazimiera  ukryła
przesyłkę w sekretarzyku.
– Błagam wujenkę o jedno – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Pani matka nie może się dowiedzieć o tym liście.
– Bez obaw, możesz mi zaufać – zapewniła ją Marysieńka miękko.–  Wiem,  taka  jestem  wujence  wdzięczna.  –  Teofila  uśmiechnęła  się, czując,  że  na  chwilę  opada  z  niej  ciężar  trosk.  –  Jak  długo  zostaniemy w Łowiczu?
–  To  zależy,  z  czym  przyjedzie  Jan  i  co  postanowią  na  radzie.  Tu jesteśmy bezpieczne. Zamek ma silne fortyfikacje i liczną załogę.
– Czy naprawdę grozi nam wojna domowa?
– Tego wykluczyć nie sposób – przyznała pani Sobieska. – Jeśli dwór nadal będzie dążył za wszelką cenę do zniszczenia opozycji, pozbawienia nas urzędów i majętności, wtedy… – zagryzła niespokojnie wargę – nie widzę innej drogi, niż stawić opór tyranii.
Teofila tak naprawdę nie chciała słuchać o polityce, spiskach i walkach koterii, jej myśli i serce były zajęte czym innym. Pani Sobieska wyczuła to, pożegnała  młodziutką  kniahinię  pocałunkiem  w  policzek.  Gdy  Teofila zamknęła za sobą drzwi, odczekała moment, a potem sięgnęła do wnętrza sekretarzyka. Otworzyła list wręczony jej w zaufaniu i podeszła do okna. Przez dłuższą chwilę zapoznawała się z treścią.
Skończywszy czytać, Marysieńka wydęła wargi w zamyśleniu i ścisnęła list w dłoni. Na zewnątrz zaczął padać śnieg z deszczem, wirujące płatki kotłowały się zamiatane podmuchami wiatru. Maria Kazimiera skupiła wzrok na jednym z takich płatków przylepionym do szyby. Stanowił miniaturowe dzieło  sztuki.  Wystarczyłaby  jednak  tylko  odrobina  ciepła,  oddech  lub dotknięcie dłonią, aby zniknął na zawsze, a w jego miejsce pojawiły się miliony innych śnieżynek, równie niezwykłych.
Pięknych i nietrwałych jak ludzkie losy.
Pani Sobieska podeszła do kominka i cisnęła list w płomienie. Pragnienia i nadzieje Teofili rozbłysły na moment i szybko sczerniały strawione przez ogień.
Aż został z nich tylko popiół.Z Morsztynem miała okazję pomówić na osobności dopiero po obiedzie, podczas   przechadzki   po   ogrodach   rezydencji   prymasa.   Puste   alejki wyznaczone przez oszronione żywopłoty i klomby doskonale nadawały się do  odbycia  poufnej  rozmowy.  Podskarbi  czekał  na  nią  na  ławeczce ustawionej nad oczkiem wodnym. W szarozielonej wodzie pływało kilka kaczek,    które   najwyraźniej   dokarmiane   przez   mieszkańców   pałacu zrezygnowały z podróży w odległe krainy południa. Podskarbi, słysząc kroki na  żwirowej  alejce,  odwrócił  się  i  uśmiechnął  przyjacielsko.  Wrzucił  do wody resztę przyniesionego chleba i otrzepał dłonie, po czym podniósł laskę opartą o ławeczkę i z jej pomocą się wyprostował.
– Przejdźmy się – zaproponował.
Skierowali się w stronę drzew, za którymi wznosiła się wieża kościółka. –   Nie   pisałeś   do   mnie   ostatnimi   czasy,   choć   z   niecierpliwością
wyglądałam wieści od ciebie – powiedziała z wyrzutem Marysieńka.
– Czasy nie sprzyjają wysyłaniu listów. Nie wiemy, jak dużo z naszej korespondencji trafia w ręce sług Korybuta. Kłopoty naszego gospodarza wzięły się z tego, że zanadto powierzał swe tajemnice i plany kartom papieru.
Sobieska z irytacją wykrzywiła kąciki ust. Nie spotkała się z podskarbim, by wysłuchiwać jego wymijających odpowiedzi.
– Wiesz, o czym mówię – rzekła stanowczo. – Jak ufam, pamiętasz swą obietnicę, że znajdziesz człowieka, który targnął się na moje życie i zabił mi dziecko.
Morsztyn zatrzymał się i popatrzył jej prosto w oczy.
– Pamiętam, pani, i moi ludzie wciąż pracują nad jego odnalezieniem.
– Niczego nie odkryłeś? – Czuła rozczarowanie i złość.
Morsztyn westchnął.
– Jeno tyle, że ów człowiek mógł być widziany we Wschowie, tuż zanim przekroczył  granicę  ze  Śląskiem.  Widziano  go,  jak  wsiadał  do  powozujadącego do Drezna, ale nie można mieć pewności, że to był poszukiwany przez nas truciciel, choć wskazują na to pewne poszlaki. Aby się upewnić, wysłałem do Saksonii kilku ludzi.
– Każ im go pochwycić i dostarczyć do kraju – zażądała natychmiast. – Jeśli jest winien, przyzna się na mękach.
– A jeśli nie jest winien?
– Wezmę ten grzech na swoje sumienie, jak wiele innych.
Morsztyn zawiesił na niej wzrok, a potem skinął głową.
– Wyślę polecenie do Drezna – obiecał.
– Dziękuję. Wiedz, że będę ci wdzięczna za tę przysługę.
Gdy  wyszli  zza  osłony  drzew,  powiało  mrozem  i  Morsztyn  uniósł futrzany kołnierz swojego okrycia. Chwilę milczeli, przemierzając placyk przed kościółkiem. Minęli otwarte wrota i stojącą osobno dzwonnicę, na której   gzymsie   przysiadły   nastroszone   gawrony.   Jedno   z   ptaszysk, wyjątkowo wielkie, zakrakało złowieszczo w ich stronę.
– Katarzyna prosiła, abym pozdrowił cię w jej imieniu – odezwał się Morsztyn, gdy przebrzmiał ptasi skrzek. – Żona rada była przyjechać ze mną do Łowicza, ale córeczka nasza Izabela rok dopiero skończyła i doktorzy odradzali obojgu podróż w taką niepogodę.
– Słusznie, o zdrowie maleństwa trzeba dbać, chuchać na nie i dmuchać – zgodziła się Maria Kazimiera. Większość dziatek umierała, nie dożywszy szóstego roku życia, a w taką pogodę byle przeziębienie mogło się zakończyć tragicznie dla dzieciątka. – Bardzo dobrze wspominam Katarzynę – podjęła niezbyt  szczerze  Marysieńka.  –  Zawsze  była  mi  przyjaciółką  na  dworze naszej dobrodziejki królowej.
Owszem,  Katarzyna  Gordon,  córka  pułkownika,  emigranta  z  biednej Szkocji, który w poszukiwaniu lepszego życia przeniósł się do Polski, nie była jej wrogiem, ale trudno było pani Sobieskiej nazwać ją przyjaciółką.Takich zresztą próżno by szukać we fraucymerze Ludwiki Marii tamtego czasu. Każda z panien dwórek na rapt pragnęła znaleźć dla siebie męża, najlepiej młodego magnata z dużym majątkiem i jeszcze większymi perspektywami na karierę w parlamencie. Największa wojna o kawalerów toczyła się stale między Marysieńką a Klarą Pac – obie piekielnie ambitne Francuzki nie raz i nie dwa rzucały się sobie do twarzy z pazurkami i cud jeno sprawił, że nie poczyniły sobie szkody na urodzie.
Nie umniejszając w niczym rudawej Szkotce, przyznać trzeba, że Maria Kazimiera  i  Klara  przewyższały  ją  południową  urodą,  cenioną  przez mężczyzn,   i   zalotnym   temperamentem,   którego   brakło   wychowanej w  surowym  katolicyzmie  Gordonównie.  Z  powodu  zbytniej  skromności Katarzyna pozostawała panienką, gdy inne dwórki jedna po drugiej łapały dobrych  mężów.  Drugą  przeszkodę  stanowiła  pozycja  jej  ojca  Henryka Gordona,  który  choć  w  Szkocji  uchodził  za  szlachetnie  urodzonego,  tu, w  Rzeczypospolitej,  musiał  uzyskać  indygenat  przyznawany  przez  sejm. Dopiero gdy rodzinę przyjęto do herbu, a było to w przedostatnim roku wojny   ze   Szwedami,   Katarzyna   mogła   zainteresować   sobą   jakiegoś kandydata. Ale i wówczas pech zdawał się trzymać Szkotki – miast wydać ją za kogoś z Sobieskich, Potockich, Leszczyńskich czy Lubomirskich, królowa oddała jej rękę Morsztynowi.
Marysieńka  pamiętała  te  kpiące  uśmieszki  dwórek,  gdy  Katarzyna pochlipywała w kącie na wieść, że przyjdzie jej poślubić ledwie sekretarza królewskiego,   jak   powszechnie   przyznawano   –   człowieka   zdolnego i pracowitego, lecz bez majątku i wpływów.
Stary  Gordon  w  przeciwieństwie  do  córki  nie  był  niechętny  temu mariażowi. Miał nosa do zięcia, oddać mu to należy. Morsztyn za protekcją Ludwiki Marii piął się w górę ze zręcznością małpy, unikając pułapek losu
i  konkurencji.  Cyniczny,  bezwzględny  oportunista,  a  przy  tym  niezłydyplomata szybko uzbierał sobie pomniejszych urzędów i starostw, aby na koniec, przed abdykacją Jana Kazimierza, chwycić dla siebie najtłustszy kąsek, podskarbiostwo koronne.
Stare rody pieniły się i zgrzytały zębami, jednak Morsztyn wyrósł już za wysoko, by go utrącić. Zresztą był ostrożny. Nie afiszował się, pozostawał w cieniu. Pozwalał wysuwać się na pierwszy plan innym – Prażmowskiemu, Janowi, nawet Wielopolskiemu. Odgrywał przy tym rolę pilnego, niewiele znaczącego   pomocnika   wielkich   panów,   choć   w   rzeczywistości   nic w stronnictwie malkontentów nie mogło nastąpić bez jego udziału.
– Wasza siostrzenica to piękna, dojrzała już kobieta – przerwał milczenie podskarbi, gdy zeszli z placyku w jedną z oszronionych alejek. – Czas już, by taki anioł uszczęśliwił jakiegoś mężczyznę.
Maria Kazimiera popatrzyła z ukosa na swojego rozmówcę.
– Masz waćpan kogoś konkretnego na uwadze? – Ani myślała zdradzać się przed starym lisem ze swych planów wobec Teofili i kniazia Dymitra, była za to ciekawa, co też uknuł podskarbi.
– Skoro król Ludwik nie podjął jeszcze decyzji, które z książątek ma do nas  podesłać,  należy  zaordynować  Paryżowi,  aby  kandydat  do  tronu  był kawalerem  lub  wdowcem.  Teofila  ma  wszelkie  predyspozycje,  by  zostać królową. Jest młoda i powabna, pochodzi ze starego rodu, jest też powiązana przez krew z Sobieskimi.
Marysieńkę zatkało, perspektywa kłaniania się przed Teofilą i służenia jej okazała się trudna do przełknięcia.
–   Czy   nie   przyjęło   się,   że   królowa   zawsze   pochodzi   spoza Rzeczypospolitej? – podjęła po chwili, gdy nabrała pewności, że Morsztyn nie wychwyci niechęci w jej głosie.
–  To  prawda,  od  czasów  ustanowienia  Rzeczypospolitej  wszystkie królowe  prócz  Anny  Jagiellonki  pochodziły  z  zagranicy  –  odpowiedziałprawie natychmiast imć podskarbi koronny – lecz skoro mogliśmy na elekcji wybrać sobie króla Piasta, to i możemy mieć Polkę za jej wysokość. Racz mieć na względzie, pani, że nie będziemy znali charakteru przysłanego z Paryża pretendenta do korony. Nie daj Bóg okaże się to drugi Henryk Walezy albo jaki inny huncwot czy złośliwiec niepotrafiący uszanować naszych wolności i obyczajów. Wtenczas królowa musi być dla naszego stronnictwa niczym kotwica trzymająca okręt na wzburzonym morzu, wierna nie małżonkowi, lecz ojczyźnie, rodzinie i naszej partii.
Marysieńka dostrzegała wiele racji w słowach towarzysza przechadzki. Czuła jednak całą sobą, że nie zdzierży takiego wyniesienia Teofili, nie gdy sama w głębi serca roiła sobie marzenia o koronie dla siebie i Jana.
– Jak prymas odnosi się do tego konceptu? – zapytała, licząc, że zgasi tym  zapał  Morsztyna.  Nie  wyobrażała  sobie,  aby  Prażmowski  patrzył przychylnie na wyniesienie bądź co bądź familiantki Sobieskich.
–  Prażmowski  da  się  przekonać.  –  Podskarbiemu  nawet  nie  drgnęła powieka. – Wystarczy przedstawić mu dobre argumenty. Zaufaj mi, waćpani.
Marysieńka prychnęła w myślach. W tej sprawie była to ostatnia rzecz, na którą mogła sobie pozwolić.
– Powiadom Paryż o twym pomyśle – zgodziła się nierada. Liczyła, że zamiar rozejdzie się po kościach za przyczyną legendarnej pychy Ludwika XIV,  który  nie  zniesie,  aby  Polacy  dyktowali  mu  warunki.  Tymczasem Teofila stanie na ślubnym kobiercu z kniaziem Dymitrem.
Obeszli  staw  od  drugiej  strony  i  skierowali  się  w  stronę  pałacu. Towarzyszyły   im   chrzest   kamyczków   pod   butami   i   stukanie   laski podskarbiego o grunt.
– Czy Ojciec Święty może odwołać prymasa? – zapytała, gdy skryły ich wysokie żywopłoty.
– Prażmowski, zdaje się, bierze tę ewentualność na poważnie, ale do tegodługa droga – uspokoił ją Morsztyn. – Nie stanie się to w tym roku ani pewnie nawet w przyszłym. Gdyby doszło do najgorszego, przez ten czas wiele może się w Watykanie przydarzyć. Ojciec Święty znajduje się u schyłku życia, w każdej chwili należy się spodziewać nowego konklawe. A wtedy kto wie, co się stanie – dokończył wieloznacznie.
Maria  Kazimiera  wyczuła,  że  podskarbi  zna  nadzieje  Prażmowskiego związane  z  tronem  Piotrowym,  podsycane  umiejętnie  i  cynicznie  przez kardynała de Bonziego.
Głupie, nierealne i nadmuchane jak ego prymasa.
Tęsknota zakochanego serca, gdy szczera, jest najokrutniejszą torturą, bez względu na wiek. Tak samo przeżywa się rozstania w młodości, jak kiedy człek przekroczył już czterdzieści lat. Tęsknota jest tym silniejsza, im mniej realne jest spotkanie się z ukochaną osobą, dotknięcie jej, gdy niemożliwa jest choćby chwilka rozmowy, a jedynym sposobem na kontakt pozostaje kartka i atrament.
Jan Sobieski zawiesił pióro nad listem do żony, rzucił smętne spojrzenie na papier lśniący od zasychających nań słów. Nie brakło wśród nich zaklęć miłosnych ani tęsknot wyrażanych na dziesiątki sposobów, ani obietnic, że wkrótce połączy się z ukochaną żoną.
Westchnął od serca i odstawił na bok przybory pisarskie. Z rozmyślań – tyleż  czułych,  co  smętnych  –  wydobyły  hetmana  rumor  na  korytarzu, gromkie pokrzykiwania panów oficerów bawiących się w pałacu i cieńsze głosiki łatwych panien, które zleciały się do obozu wojska jak pszczoły do miodu.
Jan   rozpoznał   głosy   Wyżyckiego,   Jabłonowskiego   i   paru   innych pułkowników zabawiających się nad wyraz chwacko w jego siedzibie, choć żony jegomościów znajdowały się niedaleko od Szczebrzeszyna.Znów westchnął głęboko, znów skierował myśli ku Marysieńce. Oczyma wyobraźni błądził po jej nagim ciele, zagłębiał się w miejsca ukryte, gdzie jeno mąż zaglądać powinien.
Kolejny   raz   łomot   wyrwał   go   z   przyjemnych   rozmyślań.   Ktoś wykopyrtnął się w holu, rycząc przy tym ze śmiechu niczym żubr. Hetman rozpoznał  głos  imć  Baranowskiego,  który  od  blisko  tygodnia  hucznie świętował awans na wyższy stopień.
Drażniły Sobieskiego te hałasy i szumne zabawy, kłuła złość, że gdy inni swawolą, on tkwi przy biurku jak ten kołek w płocie. Ale też nie chciał wzbraniać swoim pułkownikom radowania się po zwycięstwie, rozumiał, że człowiek, który uszedł żyw z wojny, w dwójnasób pragnie się cieszyć, życie garściami brać i napychać się nim aż do rozpuku.
Ktoś  nacisnął  klamkę  od  strony  korytarza.  Jan  napiął  się,  by  zrugać intruza, lecz śmiałkiem okazał się Mikołaj Sieniawski. Zjawił się boso, jeno w samej koszuli i portkach, za to w towarzystwie dziewki uwieszonej mu u ramienia. Też bosej i też w koszuli, sięgającej ledwie połowy ud, zgrabnych zresztą wielce.
Imć  strażnik  koronny  powiódł  mętnym,  zdziwionym  wzrokiem  po gabinecie,  jakby  oczekiwał,  że  zastanie  tu  co  najmniej  rzymską  orgię, a  natknął  się  na  eremitę.  Czknął,  co  chyba  miało  wyrazić  dezaprobatę, i zmarszczył czoło.
– Co tak sam siedzisz, bracie? – spytał bełkotliwie. – Panny czekają, o, patrz, jakie ładne. – Mikołaj wykonał nieskładny gest w stronę jasnowłosej dzierlatki przyklejonej do jego boku.
Jan  łypnął  na  biel  piersi  wymykających  się  spod  rozpiętej  koszuli, pełnych  i  kuszących  niby  dojrzała  winorośl.  Zerknął  wyżej  na  ładną twarzyczkę, czerwone ustka i oczy, zaskakująco trzeźwe, zważywszy na stan, w jakim znajdował się Sieniawski.Bestyjka  też  wpatrywała  się  w  niego,  figlarnie  i  z  wyrachowaniem. Poznał, że kalkulowała, czy nie lepiej będzie odczepić się od chybotliwego okrętu  imć  strażnika  i  pożeglować  w  stronę  stabilniejszego  i  bogatszego galeonu hetmana.
Przez chwilkę gotów był poddać się jej abordażowi, zwłaszcza że maszt miał już w pełnym ożaglowaniu, ale wnet przyszło opamiętanie. Tam gdzieś czekała jego Maria, kochająca i wierna. Nie mógł jej tego zrobić, zdradzić z byle latawicą, nie potrafił.
– Nie kuś, a kysz! – rozeźlony odesłał Sieniawskiego do wszystkich diabłów. – Zostawże mnie w spokoju.
Mikołaj odchylił się, łapiąc pion, i wzruszył ramionami.
– Jak chcesz, ale gdybyś zmienił zdanie… – Beknął, nie dokończywszy myśli, i dziarsko pociągnął pannę na korytarz.
– Zamknijcie za sobą! – warknął Jan.
Trzasnęły drzwi. Został sam, rozdrażniony jak giez.ROZDZIAŁ II
Tym, kim jestem
Listopad A.D. 1672
Dobre  chęci  to  zbyt  mało,  aby  zmienić  cokolwiek  między  Polakami. Trzeba jeszcze złota, siły i charyzmy, czyli tego, czego nigdy nie miał zbyt wiele.
Świadomość  własnych  braków  ciążyła  Korybutowi  niczym  młyński kamień zawieszony na szyi człowieka skazanego na utopienie. Przytłoczony myślami spojrzał w okienko karocy, za którym rozpościerał się widok na obóz pospolitego ruszenia. A raczej tego, co zeń pozostało.
Zaiste smętny był to widok, nie tylko przez wzgląd na burość jesiennych pól, ale i przez pustkę, jaka pozostała po wyjeździe szlachty. Po trzydziestu tysiącach panów braci przybyłych na wezwanie króla i ojczyzny ostały się tylko  ubita  ziemia  i  olbrzymie  śmietnisko.  Ich  zapał  okazał  się  równie słomiany  jak  jego  polityczne  zamierzenia  –  spłonął,  gdy  jasno  rozbłysła zwycięska gwiazda Jana Sobieskiego. Wystarczyła jedna kampania hetmana, aby przepadły wszelkie nadzieje na zmiażdżenie malkontentów. Pozostałotylko to opuszczone obozowisko.
„Obraz mej sromoty i bezradności, który wkrótce miłosiernie przykryje pierwszy śnieg. Zwiastun upadku królestwa”.
– Co się dzieje z nami, księże biskupie? – zwrócił się do Olszowskiego, który także oglądał smutny krajobraz z siedzenia naprzeciw.
W oczach podkanclerzego odbiło się zdumienie.
– Z nami, panie?
– Z Polakami. Czy nie potrafimy doprowadzić niczego do końca, dobrego bądź  złego?  Czy  zawsze  musimy  trwać  w  zawieszeniu  między  jednym wyborem a drugim, aż w końcu nie mamy żadnego? Odnoszę wrażenie, że z  każdym  pokoleniem  stajemy  się  głupsi,  leniwsi  i  bardziej  zazdrośni o wszystko i wszystkich, a już szczególnie o powodzenie innych ludzi.
– Tego nie wiem, wasza miłość, choć przyznaję, że sam się często nad tym zastanawiam. – Ksiądz biskup zmarszczył czoło. – Co się tyczy głupoty i lenistwa, to może jest ich więcej niż kiedyś, za czasów naszych ojców i dziadów, ale bezinteresowna zawiść… Cóż, panie, zapewniam cię, że ta nie była mniejsza, niż jest teraz.
Korybut wydął wargi w zadumie.
Karoca minęła obrzeża obozu, gdzie jeszcze tydzień temu stacjonowały posiłki brandenburskie. Niestety te również odeszły. Książę elektor myślał już o wojnie z Francją i musiał jak najszybciej przerzucić wszelkie dostępne mu oddziały nad Ren. Podobnie zachował się cesarz, który wzbraniał się czynnie  wspomóc  szwagra  w  potrzebie.  Austriacy  i  Niemcy  jak  zawsze prowadzili własną grę i dobrzy byli tylko w pouczaniu i strofowaniu innych.
Myśli króla skierowały się ku żonie. Eleonora opuściła obóz wcześniej i oczywiście towarzyszył jej kapitan Reinhard. Korybut zacisnął usta, gdy wyobraźnia   podsunęła   mu   przed   oczy   widok   tych   dwojga,   nagich
i splecionych w miłosnym węźle.Czyż mógł ją winić za tę słabość? Wiedział, że nie. Wina leżała po jego stronie. A jednak wypełniała go gorycz, bo nikt nie lubi być zdradzany, nawet jeśli jest to rodzaj konieczności.
Musiał przestać się tym dręczyć. Zająć myśli czymś innym.
– Trzeba się wywiedzieć, księże biskupie, czy król Ludwik nadal obstaje przy sprowadzeniu do Rzeczypospolitej francuskiego książątka.
– Mój człowiek na dworze Prażmowskiego nadesłał informację, że do Łowicza zjeżdżają się malkontenci, przybyła też pani Sobieska z siostrzenicą hetmana Teofilą Zasławską. Z pewnością wkrótce będę wiedział więcej.
– Zbierają siły, sprowadzają i wzmacniają wojska nadworne – wycedził Korybut   przez   zaciśnięte   zęby.   –   Dzięki   zwycięstwom   hetmana   ich stronnictwo uszło katastrofie. Teraz szykują się do rozprawy ze mną.
– Wasza miłość powinien wydać rozkazy Czarnieckiemu, aby przesunął oddziały  królewskie  bliżej  Łowicza  –  zasugerował  Olszowski.  –  Niechaj malkontenci  wiedzą,  że  jesteśmy  gotowi  posunąć  się  do  szturmu  na rezydencję prymasa.
– Nie mamy na to dość wielu żołnierzy, księże biskupie, nawet jeśli Pacowie w końcu zbiorą wojsko na Litwie, jak obiecują od miesięcy. Siły królewskie ustępują doświadczeniem armii Sobieskiego, a przecież każdy jeden magnat knujący w Łowiczu ma za sobą prywatne pułki nie gorzej wyposażone niż moja gwardia.
–  Poślij,  panie,  po  hetmana  Chanenkę  –  zaproponował  Olszowski trzeźwo. – On i tak nie ma po co wracać na Ukrainę, tam już Doroszenko i chan krymski wespół szykują dla niego stryczek. Wciąż jest przy nim parę tysięcy    wojska    zaporoskiego,    które    możemy    wykorzystać    przeciw buntownikom. W zamian wasza miłość obieca mu jakieś starostwo i zamek, gdzie będzie mógł osiąść ze swymi mołojcami.
– Problem w tym, że nie mam teraz żadnego nadania na zbyciu, toniemyw długach, księże biskupie, wszędzie tylko zastawy, które trzeba spłacić, bo inaczej zlicytują nas jak pierwszego lepszego Żyda, co mu interes nie wyszedł.
– Na razie wystarczy Chanence sama obietnica przyszłych łask waszej miłości. Z własnej kiesy wyłożę grosz na żołd i zaopatrzenie dla wojska zaporoskiego.
Michał Korybut zawiesił wzrok na podkanclerzym. Olszowski miał wiele zalet, ale hojna bezinteresowność byłaby u niego czymś nowym.
–  To  szlachetna  propozycja,  księże  biskupie.  Jak  będę  mógł  się odwdzięczyć za tę ofiarę poniesioną dla ojczyzny?
– Ufam, królu, w twą łaskawość i pamięć o swym słudze, gdy przyjdzie czas decydować o infule prymasowskiej.
–  Jeśli  Ojciec  Święty  odwoła  Prażmowskiego  z  posługi,  masz  moje słowo, księże biskupie, że to ciebie wskażę na zwolnione miejsce. – Korybut wydął dolną wargę. – Choć przyznam otwarcie, że nie mam wielkich nadziei na tę zmianę.
–   Wedle   wieści   z   Watykanu   kardynałowie   związani   z   domem habsburskim skutecznie naciskają na Ojca Świętego…
– A ci związani z Ludwikiem XIV nakłaniają papieża, by uczynił na odwrót.  –  Korybut  machnął  dłonią.  –  Stara  to  gra,  tocząca  się  od  stu pięćdziesięciu lat z górką. Równowaga sił w Italii to główny kłopot i zadanie kurii rzymskiej. Choćby nie wiem jak bardzo papa chciał coś zmienić, musi tkwić w rozkroku, a to wygodne nie jest. – Król zerknął na umykającą za oknem  ponurą  rzeczywistość.  –  Powiedzmy  to  szczerze,  nie  bulle  Ojca Świętego  obalą  prymasa,  lecz  wyrok  sejmowy  i  miecz,  który  ten  wyrok wyegzekwuje.  I  właśnie  o  ten  miecz  należy  nam  zadbać  w  pierwszej kolejności, aby ostry był i hartowany, a ręka go dzierżąca bezlitosna.
Korybut  przemawiał  cicho,  spokojnie  i  pewien  swych  racji.  Biskupsłuchał i nie przerywał, jak zdarzało się mu czynić jeszcze rok wcześniej.
– Wojna kosztuje, zwłaszcza ta domowa, miłościwy panie. Trzeba nam pieniędzy. Tych zaś braknie na wszystko.
Jakby na potwierdzenie tych słów karoca podskoczyła na wyboju niczym źrebak. Olszowski syknął, przygryzłszy sobie język, i chwilkę trwało, nim podjął urwany wywód.
– Bez uchwalenia podatków na sejmie niczego nie dokonamy, a przecież wiadomo, że panowie łowiccy prędzej zerwą obrady przez liberum veto, niźli dopuszczą do podjęcia uchwał.
– Na liberum veto nic nie poradzimy, księże biskupie. Szlachta pilnuje tej wolności jak źrenicy oka i trzyma się jej kurczowo niczym pijany płotu, niezważający,  że  w  tym  samym  momencie  portki  opadają  mu  do  kolan i każdy sąsiad wychędożyć go może.
– Prawo da się obejść, wasza miłość, od tego są prawnicy i za to biorą ciężkie pieniądze – skonstatował ksiądz biskup. – Byle wola polityczna była, to i sposób się znajdzie. Na początek trzeba ograniczyć do zera plenipotencje podskarbiego Morsztyna, co nie będzie trudne. Obywatele czują do niego niechęć równą tej, z jaką odnoszą się do prymasa.
– Jak to przeprowadzić?
– Powołamy własne komisje skarbowe niezależne od Morsztyna, tak jak postulują Pacowie. Dzięki temu zabiegowi hetman litewski zebrał środki na armię  i  jej  siłą  zapewnił  sobie  dominację  w  Wielkim  Księstwie  –  głos Olszowskiego wybrzmiał zawiścią.
Korybut  miał  świadomość,  jak  bardzo  uwierały  biskupa  te  sukcesy Paców.
– Mus działać nam wspólnie – przypomniał król. – Tylko tak damy radę obciąć łeb malkontenckiej hydrze.
– Najbardziej boli mnie, wasza miłość, że przelew krwi jest nieuchronny.– Olszowski westchnął z boleścią. – Gdybyż nasze nadzieje się spełniły, na Boga, ileż istnień można by ocalić przed bratobójczą wojną. Starczyłoby jeno, żeby Sobieski wycofał się z armią przed mahometanami, okazał tchórzostwo albo i jeszcze łacniej, dał się zgnieść w proch Tatarom – biadolił przygnębiony. – Wtenczas plany nasze i bez rozlewu krwi można by przeprowadzić. Szczury uciekają z tonącego okrętu i nikt nie zostałby przy Prażmowskim. Już dziś na stryku wleczono by go z Łowicza. – Przed oczami Olszowskiego fiknęły pochodnie i topory, fiknęła prymasowska infuła, lecz mary te zniknęły, gdy ksiądz biskup potrząsnął głową z frasunkiem. – Zabrakło bodaj tak niewiele.
Westchnął ksiądz biskup, westchnął i król.
Resztę podróży spędzili w milczeniu. Podkanclerzy, człowiek w końcu już  niemłody,  drzemał,  zaś  Korybut  próbował  skupić  uwagę  na  czytaniu dokumentów i petycji od poddanych.
Nigdy   niemalejąca   sterta   papierów   mogła   przytłoczyć   najbardziej skrupulatnego i pracowitego człowieka. Większość spraw kierowanych do majestatu  tyczyła  się  zniszczeń  spowodowanych  przez  wojnę  z  sułtanem i najazd Tatarów, zwykle petenci wnosili o zwolnienie ich z płacenia ceł i podatków. Inną kategorię stanowiły apelacje o królewską sprawiedliwość, gdy    dochodziło    do    konfliktów    między    mieszczanami    i    Żydami a uprzywilejowaną prawnie szlachtą.
Król,  choć  mógł  zrzucić  ten  ciężar  na  barki  urzędników,  co  dzień poświęcał kilka godzin na czytanie dokumentów, zwykle też notował swe uwagi  na  marginesach  stronic.  Na  podstawie  tychże  uwag  kancelaria królewska wystawiała oficjalne rozporządzenia.
Korybut  nauczył  się  tego  postępowania  od  matki.  Księżna  Gryzelda zawsze  sama  zarządzała  sprawami  latyfundium  i  podległych  jej  miast.Oczywiście Rzeczpospolita przerastała skalą wielkość i problemy majątków Wiśniowieckich i Zamoyskich, ale Korybut postanowił sobie, że skoro nie potrafi być wodzem, postara się zostać przynajmniej sprawnym administratorem. Dzięki wpojonej mu pracowitości podczas czterech lat panowania wystawił więcej zarządzeń i ustaw niż jego poprzednik Jan Kazimierz w ciągu liczonego w dekadach władania królestwem.
Przed zmrokiem dotarli do posiadłości biskupa krakowskiego, gorliwego stronnika  Habsburgów.  Król  udał  się  na  odpoczynek  po  wyczerpującej podróży.
W kominku płonął już ogień i Korybut mógł zrzucić z ramion ciężkie futro. Spoczął na krześle, z kielichem grzanego wina w dłoni. W tym czasie kilkoro sług przygotowywało komnatę na jego potrzeby. Wnoszono sprzęty i słano świeżą pościel. Ochmistrz osobiście przygotował odpowiednią liczbę świec i rozstawił je po całej komnacie.
– Postaw więcej na stole, będę jeszcze pracował – poprosił król.
Po całodziennej podróży odczuwał zmęczenie, ale wiedział też, że nie zaśnie przed północą. W brzuchu i niżej rozpierało go nieznośne napięcie. Przyłapał się na tym, że wodzi wzrokiem za młodziutkim lokajem, gdy ten układał poduszki, klęcząc na skraju łoża i wypinając szczupłe pośladki.
Korybut przełknął ślinę i zmusił się, aby spojrzeć gdzie indziej. Traf chciał, że jego wzrok padł na zwierciadło zawieszone przy oknie. Zobaczył w nim niskiego, grubego człowieczka z niemal łysą czaszką i nieciekawym obliczem. Widok ten dodatkowo pogorszył mu nastrój.
Łoże zostało przygotowane i ochmistrz dyskretnie wyprosił służbę na zewnątrz.
– Coś jeszcze, miłościwy panie? – zapytał, stojąc w pół drogi do drzwi. – Powiedz Lazarowi, że chcę z nim mówić – zdecydował Korybut. Dworzanin ukłonił się i wyszedł z komnaty, zostawiając swego królawśród dręczących go wątpliwości.
Mówi się, że czas pozwala zapomnieć o miłości, pogrzebać namiętność, która raz rozgorzała w sercu i członkach. Wiśniowiecki przypuszczał, że ci, którzy  mówią  w  ten  sposób,  nie  kochali  szczerze.  Przynajmniej  on  nie potrafił zapomnieć, a przecież bardzo, ale to bardzo tego pragnął. Czyż to nie jest najlepsze świadectwo miłości?
Wszedł Lazar, cichy i skupiony jak zawsze. Zatrzymał się przed swym panem, czekając na rozkazy.
Korybut milczał niezdecydowany, czy to, co zamierza przedsięwziąć, jest słuszne. Czuł się samotny i nieszczęśliwy. Otaczało go mnóstwo ludzi, lecz o  żadnym  z  nich  nie  mógł  powiedzieć,  aby  był  mu  bliski.  Służyli  mu i doradzali, gdyż tak nakazywał im własny interes. Tylko matka kochała go niemal   bezwarunkowo,   lecz   i   kniahini   nie   potrafiłaby   zaakceptować prawdziwej natury i potrzeb syna.
Po śmierci matki owładnęło nim poczucie winy i obrzydzenie do samego siebie.  Wówczas  uczucia  te  wydawały  się  równie  mocne,  co  kajdany krępujące galernika, ale z czasem pojawił się też gniew na los i ludzi, którzy nie rozumieli, że można być innym niż oni i pozostać dobrym człowiekiem i katolikiem.
Korybut  uznałby  się  za  najbardziej  samotnego  człowieka  na  świecie, gdyby nie świadomość, że jest ktoś jeszcze, kto może być mu bliski w sposób absolutny,  duszą  i  ciałem.  Zacisnął  powieki,  wyobrażając  sobie  ich  obu w  łożu,  jak  dawniej.  Nagich  i  splecionych  ze  sobą,  oddających  się pieszczocie dłoni i ust, uzupełniających się niczym dwie połówki jabłka.
Choć był to jedynie wytwór jego wyobraźni, cieszył się tym widokiem i  świadomością,  że  przekroczył  granicę,  zza  której  nie  ma  już  odwrotu. Odrzuciwszy lęk i poczucie winy, zyskał coś, czego nie odczuwał wcześniej: wewnętrzną akceptację tego, kim jest. Opuszczony przez matkę i żonę niechciał wciąż przepraszać za to, jakim stworzył go Bóg.
Przedłużającą się ciszę zakłócało miarowe stukanie zegara. Każdy ruch miedzianego wahadła, każde drgnięcie wskazówki poruszonej przez ukryty mechanizm grzebały na zawsze przeszłość i to, co ze sobą niosła.
Korybut uniósł ciężkie powieki i popatrzył na Lazara.
– Pamiętasz pokojowego, który służył mi przed śmiercią matki? Miał na imię Miłosz i został odesłany przez królową.
Lazar zmrużył oczy.
– Pamiętam, wasza miłość.
– Odszukaj go i sprowadź do Warszawy. Zrób to w taki sposób, aby nikt się nie dowiedział, zwłaszcza królowa.
Oblicze Lazara pozostało nieruchome, tak że nie sposób było odgadnąć, co  myśli.  Zresztą  Korybuta  nie  obchodziło  to  w  najmniejszym  stopniu. Zmienił się, czuł to gdzieś głęboko w duszy, był larwą, która opuściła kokon i zamieniła się w… tego wciąż nie był pewien.
– Jak każesz, wasza wysokość. – Lazar zrobił króciutką przerwę. – Będę potrzebował pieniędzy, czy mam się zwrócić do skarbnika?
Korybut sięgnął do szkatułki.
–   To   powinno   ci   starczyć.   Liczę,   że   szybko   się   wywiążesz z powierzonego ci zadania.
Lazar  chwycił  trzos  zręcznie  niczym  kuglarz.  Ukłonił  się  i  wyszedł z komnaty.
Trzasnęły  zamykane  drzwi.  Korybut  odetchnął  głęboko.  Teraz,  gdy podjął  decyzję,  czuł,  że  postąpił  właściwie.  Pragnął  Miłosza,  nie  tylko pocałunków  i  dotyku  młodzieńca,  ale  samej  jego  obecności,  możliwości porozmawiania   z   kimś   bez   poczucia   wyobcowania,   bez   krępujących podtekstów i tajemnic. Patrząc wstecz, musiał przyznać, że tylko w obecności Miłosza czuł się prawdziwie wolny. Pragnął odzyskać to poczucie wbrewrozsądkowi i królowej.
Skrzywił usta, powracając w myślach do żony. Dumnej, nieprzystępnej i władczej.
„Ciekawe, co teraz robi”.
Stan umysłu
Eleonora wypuściła z ust twardą męskość i oblizała wargi. Uniosła wzrok i napotkała jasne, rozpalone oczy kochanka. To miał być już trzeci raz tej nocy i dzielny kapitan potrzebował drobnego wsparcia. Powoli uniosła się na kolana i usiadła okrakiem na leżącym na plecach Reinhardzie. Poruszyła biodrami  tak,  aby  wypełnić  się  nim  do  końca,  a  potem  oparła  dłonie o muskularną pierś kapitana.
Stęknął, wyprężył się i położył ciepłe ręce na biodrach królowej. Kochali  się,  nie  zmieniając  pozycji.  Eleonora  leniwie  kołysała  się
w siodle jego lędźwi, wyobrażając sobie, że mężczyzna pod nią jest kimś innym. Marzeniem i miłością niemożliwą do spełnienia. Jej księciem, który przybył wybawić ją z klatki niechcianego losu.
Doznała spełnienia, lecz tym razem nie wtuliła się w pierś kapitana. Za zasłoniętymi   szczelnie   kotarami   jaśniał   już   dzień.   Musieli   zachować ostrożność. Król wprawdzie nie dojechał jeszcze do stolicy, ale przecież nie o niego chodziło. To przed senatorami i szlachtą musiała udawać wierną żonę swego męża, nieskalaną skandalem czy pomówieniem.
– Musisz już iść – zwróciła się do Reinharda.Kapitan podniósł się z łoża, ubrał się w pośpiechu i ucałowawszy dłoń swej pani, opuścił alkowę przejściem łączącym ją z kaplicą.
Królowa  własnoręcznie  odsunęła  kotary  w  oknach.  Na  dachach  lśnił w słońcu pierwszy tegoroczny śnieg.
Narzuciła   na   siebie   długą   suknię   domową   z   ciemnego   jedwabiu i zadzwoniła po służbę. Pod nieobecność króla mogła sobie pozwolić na rezygnację z etykiety i zjeść śniadanie w sypialni.
Ochmistrzyni przyniosła świeże bułeczki z powidłami i miodem, do tego kawę,  mocną  i  aromatyczną,  z  trzema  łyżeczkami  cukru,  sprowadzaną specjalnie  dla  królowej  prosto  z  Wiednia.  Wypieki  były  pyszne,  tak doskonałe, że Eleonora miała chęć mruczeć.
Odkąd zaczęła przyjmować u siebie kapitana, jej nastrój się odmienił, odeszły  w  niepamięć  złe  humory  i  bóle  brzucha,  zniknęło  nieustanne podenerwowanie towarzyszące jej, odkąd przybyła do tego nieprzyjaznego, barbarzyńskiego kraju.
Mogła znów cieszyć się drobiazgami, znajdować w nich przyjemność.
Po posiłku umyła zęby włosienną szczoteczką i przepłukała usta wodą z rumiankiem. Z kilku sukien przedstawionych jej przez panie z fraucymeru wybrała tę opinającą kibić i unoszącą biust, potem oddała się w ręce fryzjera, by po godzinie móc spojrzeć z ukontentowaniem w zwierciadło.
Przeniosła wzrok na zegar, dochodziła dziesiąta.
Dzień  królowej  nie  składał  się  bynajmniej  z  samych  przyjemności. Poleciła ochmistrzyni powiadomić kanclerzynę, że jest oczekiwana.
Niedługo potem Klara Pac usiadła na sofie obok Eleonory, spoglądając z ciekawością na jej wysokość. Miała wielką ochotę zapytać, jak sprawuje się kapitan Reinhard, ale ugryzła się w język. Ostatecznie, choć uważały się za przyjaciółki, jedna z nich była królową.
–  Mam  dobre  wieści  z  Litwy  –  oznajmiła  kanclerzyna.  –  MichałKazimierz zebrał pod Kobryniem ponad pięć tysięcy żołnierzy gotowych służyć w obronie waszych wysokości. Utworzono też konfederację wojskową, do której przystąpili wszyscy najważniejsi dostojnicy Wielkiego Księstwa. Można więc stwierdzić, że Litwa w całości jest wierna królowi.
– W całości? – zapytała Eleonora i zawiesiła badawcze spojrzenie na Klarze. – A twój mąż, kanclerz litewski, także podpisał akt konfederacji?
–  Krzysztof,  jak  ci  wiadomo,  pani,  przebywa  obecnie  w  Warszawie, wobec czego nie mógł złożyć podpisu na dokumencie. Zapewniam jednak, że całym   sercem   obstaje   przy   tronie   i   pamięta   o   łaskach,   których doświadczyliśmy od waszej wysokości.
Królowa uśmiechnęła się słabo.
– Tak, oczywiście.
Nie  zabrzmiało  to  zbyt  szczerze.  Klara  wyczuwała,  że  Habsburżanka czuje do niej żal z powodu postępowania Krzysztofa. Niestety nie mogła wiele z tym zrobić, jej mąż nie należał do mężczyzn, którzy łatwo poddają się czyimś  wpływom,  nawet  jeśli  tym  kimś  jest  młodsza,  piękna  i  zaradna małżonka.
– Czy wasza miłość otrzymała jakieś wieści z Wiednia? – zmieniła temat. Zauważyła już dawno, że gdy była mowa o Austrii i jej pięknej stolicy, Eleonora stawała się mniej surowa, jakby samo wspomnienie ukochanego miejsca działało kojąco na jej rozdarte serce.
Usta królowej rozciągnęły się w miękkim uśmiechu.
–  Owszem.  I  są  bardzo  dobre  –  odrzekła.  –  Powstańcy  na  Górnych Węgrzech zostali rozbici przez wojska mego brata. Odzyskaliśmy Koszyce, a  na  buntowników  spadły  srogie  kary.  W  przeciwieństwie  do  Polaków w Austrii i Niemczech wiemy, że sznur, topór i stos nigdy nie wychodzą z mody.
–  A  sułtan,  czy  nie  wesprze  teraz  buntowników,  gdy  rozprawił  sięz Rzecząpospolitą? – zapytała Pacowa.
– Do Wiednia przybył poseł ze Stambułu, wydaje się więc, że padyszach skieruje gdzie indziej swą żądzę szerzenia islamu.
– Wyruszy przeciw Rosji?
– Albo na szyitów z Persji. Dla sułtana, który jest kalifem wszystkich muzułmanów, to odstępcy groźniejsi dla islamu niż chrześcijanie.
–   Zatem   cesarz   ma   w   końcu   otwartą   drogę   do   interwencji w Rzeczypospolitej? – zapytała Klara z nadzieją.
– Mój brat nie wspomniał nic o wysłaniu wojsk do Polski, przynajmniej nie na obecną chwilę. Wszystkie siły cesarstwa muszą się skupić nad Renem, gdzie armia francuska zagraża naszym prowincjom. Wyśle nam natomiast złoto, za które powiększymy liczbę pułków i chorągwi wiernych królowi.
– Miecz, nawet najpotężniejszy, jest bezużyteczny, jeśli nie dzierży go wytrawny  szermierz  –  zauważyła  trafnie  kanclerzyna.  –  Kto  obejmie w Koronie komendę nad wojskiem królewskim? Będzie to kniaź Dymitr Wiśniowiecki?
– Boże, broń! – zakrzyknęła królowa. – To przecież byłoby proszeniem się  o  katastrofę.  Niech  kniaź  pozostanie  przy  winie  i  rozpuście,  bo  na wojaczce się nie zna. Nawiasem mówiąc, wasz szwagier hetman litewski też nie błyszczy geniuszem wojennym – wytknęła Eleonora zjadliwie. – Ileż to razy za poprzedniej królowej pokpił wasz Michał bitwy i kampanie, ileż razy ściągał  swą  nieudolnością  klęski  na  stronnictwo  królewskie?  Do  takich nieszczęść prowadzi idiotyczny zwyczaj dożywotniego pełnienia urzędów. I co mamy przez to głupie prawo? – Królowa podniosła się z sofy. – Dwaj hetmani    bez    krztyny    talentu    mają    komenderować    armią,    złodziej i malwersant Morsztyn nadzoruje skarbiec, a rozpustnik został prymasem… Wszyscy służą sobie, nie królowi.
– Dymitr może jest mizernym wodzem, ale przynajmniej obstaje wiernieprzy rodzinie – wskazała Klara. – To dumny człowiek, przekonany o swej wartości i talentach, nierozsądnie byłoby zrażać go odsunięciem od komendy nad wojskiem. Uzna to, i słusznie, za obrazę przed całą Rzecząpospolitą.
Eleonora zbyła tę uwagę machnięciem ręką.
– Poboczy się jak zwykle, ale przełknie porażkę, a na pocieszenie ofiaruje się mu jaki urząd i starostwa odebrane malkontentom.
Klara znała dość dobrze Dymitra Wiśniowieckiego i nie uważała, by wbijanie   szpil   dumnemu   ruskiemu   wielmoży   mogło   prowadzić   do czegokolwiek dobrego. Pozostawiła jednak tę sprawę, rozpoznając nastrój królowej.  Eleonora  nie  oczekiwała  rozsądnej  rady,  tylko  przytakiwania własnemu zaślepieniu oraz niechęci do Dymitra i Olszowskiego, najbliższych sojuszników znienawidzonej przez królową zmarłej teściowej.
I właśnie informacji o biskupie Pacowa była najciekawsza.
– Olszowski gdzie? – zapytała kanclerzyna.
– Trzyma się Michała jak kleszcz! – odpowiedziała podniesionym głosem Habsburżanka.  –  Udaje  mądrego,  a  przecież  pomylił  się  dokumentnie w ocenie Sobieskiego. Wmawiał nam, że hetman zrejteruje przed ordą, narazi się na ośmieszenie i pogardę szlachty oraz że każda próba stawienia oporu Tatarom przez wojsko koronne skończy się jego unicestwieniem. Takież to dyrdymały sączył w ucho naszego króla podkanclerzy.
„Nikt nie mógł przewidzieć szaleńczej kampanii, którą podjął Sobieski”, pomyślała Klara. Nikt prócz Krzysztofa, jej męża, który przepowiedział jej, że hetman koronny zyska na tym zwycięstwie sympatię wielu obywateli, zawsze skłonnych podziwiać odwagę i fantazję wojenną.
O tym też perorowała królowa.
– … Szlachta, nawet ta darząca nienawiścią malkontentów i Francuzów, łagodniej wypowiada się teraz o Sobieskim, mając go za wroga mniejszego niż prymas czy Morsztyn. Nim dojdzie do zwołania sejmu, trzeba na nowopodkopać ten niespodziany wzrost autorytetu hetmana w oczach obywateli. Klara uniosła wzrok na swą panią, złotowłosą i gniewną niczym bogini
Hera.
– W jaki sposób?
–  Zawiścią!  –  syknęła  Eleonora.  –  W  tym  kraju  nie  masz  lepszego sposobu, by drugiego oszkalować i zniszczyć mu reputację. – Rozpowie się po kościołach, że hetman rozkradł dla siebie łupy odebrane Tatarom, że ludzi umęczonych niewolą pogańską zostawił głodnych i bosych na zatracenie, bez dachu  nad  głową  przed  nadchodzącą  zimą.  Zrobimy  z  niego  złodzieja i bezdusznika.
– Przyjechałam tu jako podlotek i jedno wiem. Złodziejstwo na Polakach wielkiego wrażenia nie robi – rzekła Klara, patrząc na królową ze skrywanym politowaniem. – Kto tu nie kradnie, wasza miłość? Od senatora i posła w dół, po najniższy urząd w powiecie każden zagarnia do siebie publiczny grosz. Poszłoby po kościołach, że Sobieski uczciwy, to wzniósłby się rumor, że on nienormalny jaki albo, co gorsza, nie Polak. Ale że złodziej? Nie, na nikim to wrażenia nie zrobi, wasza miłość. Owszem, pokrzyczą jeden z drugim przy kufelku dla zasady, a potem przypomną sobie, jak sami kradli, i sprawa pójdzie w niepamięć. To nie Austria ani Niemcy, wasza miłość, tu porządek inną miarą się mierzy.
Eleonora popatrzyła na Klarę zagubionym wzrokiem.
– Mówisz, jakby to było oczywiste, a ja nijak nie potrafię zrozumieć tych ludzi. Moi właśni poddani są mi obcy.
– Nie jest ławo zrozumieć Polaków i żyć między nimi – zgodziła się Klara. – Jeszcze trudniej jest nimi władać, gdyż w sercu buntują się oni na wszystkie nakazy, nie wyłączając tych wynikających z rozsądku. Taka to szalona natura tegoż ludu. Wasza miłość mieszka tu niecałe cztery lata, a ja dwadzieścia  kilka,  a  i  tak  Krzysztof  kpi  ze  mnie,  nazywa  głupiutkąFrancuzeczką. Obawiam się, że Polacy rządzą się swoimi prawami i żyją wedle własnych zasad. Żadne utyskiwania i napominania ich po europejsku nic tu nie zmienią. Teraz ani nigdy.
Grot jadł za dwóch, a nawet za trzech, niczym niedźwiedź przed zimą. Pochłaniał  kaszę  z  okrasą  i  mięsiwo,  popijając  tęgo  piwem  z  pękatego dzbana. Tyner miał jeno nadzieję, że Tomasz lada moment nie ułoży się w słomie i nie oświadczy, by obudzić go wiosną.
Wachmistrz  wyczuł  dezaprobatę  bijącą  od  towarzysza.  Łypnął  nań skonsternowany i zastygł z uniesioną do ust łyżką.
– No co tak się patrzysz jak pies na słoninę?
– Podziwiam twój apetyt i współczuję koniowi, który ma cię dźwigać. Grot żachnął się z urazą.
– Mężczyzna musi jeść, żeby mieć siły i stateczny wygląd. – Umieścił ostentacyjnie strawę w ustach.
– Jak ten lawirant spod Warszawy, co teraz do sejmu został wybrany.
– Ten łysy i pulchny na licu, jakby przed wszystkimi z koryta wyjadał? – upewnił się wachmistrz.
– Ten sam, lizus zatracony. We wszystkich partiach już był, od prawa do lewa, a wszędzie swych zwierzchników całował, sam wiesz gdzie. Kadził im o charyzmie, że nikt takiej nie ma, płaszczył się i opowiadał, że wszystko, co ma w domu, to z łaski pańskiej. Skąd się tacy biorą i kto na nich głosuje? – Tyner powstrzymał się przed splunięciem.
– Tego to nie wiem. Ale nie opowiadałem ci, jak poznałem jednego posła? A gdybym nawet i już mówił o tym cudaku, to powtórzę raz jeszcze na przestrogę. Nie pomnę nazwiska, ale to dopiero była postać i fanfaron. Postanowił  on  sobie  jeść  tylko  szczaw  i  mirabelki,  że  niby  zdrowe  toi pożywne. Twierdził huncwot zatracony, że skoro on żarł to od pacholęcia, to inni także mogą. Co więcej, jeździł po wsiach i dworach, namawiając do tego głupich ludzi, a taką miał siłę wymowy i przekonywania, że w posły go na sejm do Warszawy wybrali. – Grot urwał, by wydłubać resztkę z zębów. – Nie dziwota, że źle w naszej Rzeczypospolitej, skoro tacy do sejmu się dostają.
Tyner podrapał się paznokciem w policzek, szukał argumentu na obronę wybrańców narodu, lecz żadnego nie znalazł.
Jeno wstyd i sromota.ROZDZIAŁ III
Zdziczałe psy
Listopad A.D. 1672
Najgorszy był strach przed tym, co mógł jej jeszcze zrobić. Gnieździł się w   piersi   Charlotty   niczym   szczur   uwięziony   w   wiklinowej   pułapce, przerażony i zdeterminowany, aby wygryźć sobie drogę na wolność.
Gdzieś na podwórzu, poza klitką, w której została zamknięta, szczeknął pies, raz i drugi, po czym zamilkł, jakby uznawszy, że wykonał, co do niego należy. Zapadła cisza i jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był świst wiatru wciskającego się przez szpary baraku.
Chciało się jej pić. Dzban stał na klepisku, tuż na wyciągnięcie ręki. Charlotta uniosła się nieco na łokciu i sięgnęła po naczynie. Pled chroniący ją przed chłodem zsunął się jej z szyi i ramion, odsłaniając metalową obrożę, którą musiała nosić jak udomowione zwierzę. Chwyciła wyszczerbione ucho dzbanka i spojrzała do wnętrza. Na dnie chlupotało niewiele wody. Oceniła, że starczy jej na kilka łyków. Cierpiała pragnienie, co zakrawało na ironię, zważywszy na fakt, że na zewnątrz zawiewał śnieg z deszczem. Zerknęław zakratowane okienko. Bardzo pragnęła do niego podejść i wystawić twarz na wiatr, ale nawet ta namiastka wolności była dla niej niedostępna. Zasięg jej kroków wyznaczał łańcuch łączący obrożę z metalowym kółkiem przymocowanym do ściany. Przez kilka pierwszych dni uwięzienia w tym miejscu próbowała szarpać za ogniwa czy podważyć uchwyt, ale bez powodzenia.
Charlotta usiadła i wysączyła resztę wody z dzbana. Odstawiła naczynie i wcisnęła dłoń w siennik. Jej palce odnalazły ukryty głęboko kamyczek. Podarunek od Zlaty. Wspominając starą, uśmiechnęła się smutno.
Znachorka twierdziła, że ta skalna drobinka umożliwi Mesire poczęcie dziecka.  Racjonalna  część  umysłu  Charlotty  odrzucała  ten  absurdalny pomysł. A jednak zatrzymała kamień. Być może dlatego, że uwierzyła, iż Zlata była prawdziwą wiedźmą, a może kamyczek przypominał jej, kim jest, mimo  obroży  założonej  na  szyję  i  okropnych  rzeczy,  do  jakich  była zmuszana.  Pozwalał  jej  trwać  w  postanowieniu,  że  nigdy  nie  podda  się opresji i nie ulegnie przeciwnościom losu. Mogła udawać słabą i złamaną, ale w  środku  była  jak  skała  i  zawsze,  ale  to  zawsze  odpłacała  pięknym  za nadobne.
Zacisnęła dłoń, czując, jak kamyczek wbija się jej w skórę.
Myślała też o Tarasie, mrukliwym wielkoludzie o dobrym sercu. Zgodził się  przygarnąć  znalezione  w  lesie  dziecko,  uratował  je  przed  śmiercią głodową. Wszystko na próżno. Wciąż czuła gniew i żal do losu za to, co spotkało tę niewinną istotę. Czasem widziała we śnie, jak Kozak wyszarpuje dziewczynkę z jej ramion i roztrzaskuje malutką główkę o powalony pień. Wtedy budziła się zlana potem, dusząc się i modląc do Boga, aby to nie była prawda.
Potem docierało do niej, że ponownie przeżywa koszmar, który już się wydarzył i nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić. Jedyne, co mogłazrobić, to przestać o tym myśleć, zapomnieć i pogodzić się z faktem, że śmierć – podobnie jak życie – rzadko bywa sprawiedliwa.
Otuliła się szczelniej kocem,  ale i tak  drżała.  Dreszcze nie wynikały jedynie z zimna, lecz rodziły się głębiej w żołądku i sercu podsycane przez krążący w jej żyłach strach przed tym, że znów zostanie zabrana do dworu. Ostatni raz była tam trzy dni wcześniej i wciąż dokuczały jej niezagojone rany.
Ponownie rozległo się szczekanie psa, tym razem żywsze i donośniejsze. Zwiastowało  kłopoty.  Zastygła,  nasłuchując niczym sarna ukryta w gaju, osaczona przez krążące nieopodal wilki.
Ktoś wszedł z podwórza do baraku, skrzypnęły zawiasy i rozległy się kroki  w  korytarzu.  Zgrzytnął  rygiel  blokujący  drzwi  jej  celi.  Charlotta zmrużyła   oczy   oślepiona   blaskiem   lampy,   która   oświetlała   od   dołu prymitywną twarz czeladnego.
Wołali  go  Aleksiej.  Nieco  tępawy,  okrutny  i  bezgranicznie  oddany swemu panu, był jedną z kreatur służących Krzeczowskiemu.
Dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z krzywym uśmiechem, po czym odczepił pęk kluczy od pasa i rozwarł metalową obrożę na jej szyi. Gdy to robił,  Charlotta  czuła,  jak  prostak  trzęsie  się  z  żądzy,  widziała  jego rozpłomienione oczy i obślinione wargi. Z pewnością nigdy w życiu nie miał takiej kobiety jak ona. Z początku liczyła, że wykorzysta tę słabość, ale Aleksiej, jak wszyscy w osadzie, bał się Zygmunta Krzeczowskiego bardziej niż samego diabła. Nawet gdyby złapała go za przyrodzenie i rozłożyła przed nim nogi, nie miałby odwagi jej tknąć.
– Wstawaj, wielmożny pan chce cię widzieć – powiedział i nauczony bolesnym doświadczeniem odsunął się przezornie na dwa kroki poza zasięg jej ramion.
Charlotta posłała mu mściwe spojrzenie, szukając na prostackiej gębieśladów po ciosach, które wymierzyła mu, gdy oswobodził ją po raz pierwszy. Niestety siniaki zniknęły, rozcięcia się wygoiły, tymczasem ona wciąż tkwiła w niewoli.
Podniosła  się  z  kolan  i  skierowała  do  wyjścia.  Za  drzwiami  celi znajdowała się sień i kolejne drzwi, prowadzące na dwór.
Po wyjściu na zewnątrz uderzył ją ostry blask dnia. Jak na listopad niebo było czyste, a słońce odbijało się od warstewki szadzi okrywającej podwórze i dachy zabudowań.
Rozległo się głośne krakanie i Charlotta spojrzała na stado wron i kruków wydziobujących  mięso  z  wisielca,  który  dyndał  na  sznurze  kilkanaście kroków dalej. Głowa Abasa, a raczej to, co z niej zostało, przechylała się w stronę ramienia, a tuż pod pętlą powrozu bieliły się odsłonięte przez dzioby kości obojczyka.
Podmuch wiatru obrócił szubienicznika i przez moment czarne dziury po oczach zwróciły się oskarżycielsko w stronę Charlotty.
Przystanęła, spoglądając na truchło murzy. Zgwałcił ją i uczynił z niej niewolnicę, ale choć pragnęła jego śmierci, to obserwując kołyszące się na wietrze zwłoki, nie czuła satysfakcji.
Z  początku  było  inaczej.  W  euforii  syciła  się  zemstą,  gdy  Zygmunt Krzeczowski  rozkazał  sługom  powiesić  tatarskiego  wielmożę.  Z  radością patrzyła, jak twarz Abasa zmienia się, gdy zrozumiał, że zamiast wykupu z niewoli czeka go haniebna śmierć. Potem było jeszcze lepiej. Krzeczowski kazał rozebrać murzę do gołego i wykastrować przed powieszeniem, a jego kutasa i jaja rzucić świniom.
Gdy  Tatar  zadyndał  na  sznurze,  Charlotta  gotowa  była  błogosławić szlachcica za to, że wybrał sprawiedliwość nad okup, który mógł otrzymać z  Krymu.  Szybko  się  przekonała,  w  jak  potwornym  tkwiła  błędzie. Zygmuntowi Krzeczowskiemu nie chodziło o zemstę czy zadośćuczynienieza  zbrodnie  dokonane  przez  murzę.  Zabijał  wyłącznie  dla  przyjemności i dlatego, że mógł to czynić.
– Żywo – ponaglił ją Aleksiej i szturchnął w plecy.
Skierowali  się  w  stronę  dworu.  Parterowy  budynek  z  poddaszem postawiono z dębowych bali i wzmocniono podmurówką. Drzwi do sieni zastali otwarte, wewnątrz dwie młode kobiety myły podłogę na kolanach. Jedna z nich, czarnowłosa, rzuciła Charlotcie ukradkowe spojrzenie. Mesire wyczytała lęk na jej twarzy. Dostrzegła i to, że dziewczynie brakowało palca u lewej dłoni.
Odruchowo zacisnęła pięści, jednak prawdziwy strach ogarnął ją, gdy Aleksiej zaprowadził ją na tyły domu.
Przygarbiła się na widok grubych drzwi z potężnymi zasuwami. Aleksiej otworzył je na oścież i wepchnął Mesire do izby. Wewnątrz zastała trzech mężczyzn  zgromadzonych  wokół  nagiej  kobiety,  która  zwisała  z  liny przerzuconej przez belkę niskiego stropu. Jeden koniec powrozu zapętlał się na złączonych nadgarstkach ofiary, drugi umocowano na półhaku wbitym w ścianę.
Dziewczyna była szczupła, miała małe piersi i wąskie biodra. Jej plecy, pośladki i uda przecinały krwawiące pręgi po chłoście. Głowa nieszczęsnej opadła bezwładnie na pierś i Charlotta nie widziała twarzy zasłoniętej przez ciemne, rozpuszczone włosy.
Zygmunt Krzeczowski strząsnął krople krwi z rzemieni bicza i odłożył narzędzie kaźni na ławeczkę. Jego brat Janusz stał obok, z prawą dłonią ukrytą   w   rękawie   żupana.   Rana,   którą   Mesire   zadała   mu   sztyletem w  gospodzie  kilka  miesięcy  wcześniej,  nie  zagoiła  się  dobrze.  Drugim świadkiem  zabaw  imć  Krzeczowskiego  był  młody  mężczyzna,  którego Charlotta   nie   widywała   wcześniej   w   tutejszej   kompanii.   Jasnowłosy i jasnooki, mógł liczyć szesnaście wiosen, może mniej.Cała trójka przyglądała się jej na różne sposoby. Janusz wpatrywał się w nią z nienawiścią, niczym pies, który bez wahania zagryzie ofiarę, jeśli tylko dostanie sygnał od swego pana. W oczach młodzika gościły ciekawość i ten trudny do pomylenia z czymkolwiek innym błysk chuci, jakim młodzi mężczyźni   oceniają   starsze   od   nich,   atrakcyjne   kobiety.   Zygmunt Krzeczowski   patrzył   jak   zawsze,   jakby   nie   dostrzegał   człowieka, zamyślonym,  mglistym  spojrzeniem.  Jeśli  oczy  są  oknami  duszy,  to  ta, w którą Mesire patrzyła przez zimne, szare źrenice, balansowała na granicy obłędu.
Charlotta   zatrzymała   się   i   wlepiła   wzrok   w   podłogę.   Tak   było bezpieczniej.
Opanowała przerażenie. Okazać strach było najgorszym, co mogła zrobić. Krzeczowski wyczuwał słabość swych ofiar jak wilk węszący woń krwi, żywił się nią i upajał. Wystarczyła odrobina, aby obudzić siedzące w nim zło. Zło o wielu twarzach.
Do tej pory zdołała odkryć w Krzeczowskim dwie osobowości, choć nie wykluczała, że mogło być ich więcej. Pierwsza, widoczna na co dzień dla bliźnich,  była  brutalna  i  okrutna,  lecz  nie  odbiegała  od  tysięcy  innych męskich charakterów ukształtowanych przez żywot w bezlitosnych czasach. Prawdziwie groźna była ta druga, ukryta w głębi, podszyta czystym złem i szaleństwem.
Dwie  dusze  zamknięte  w  jednym  ciele.  Brzmiało  to  jak  opętanie i zapewne większość ludzi widziałaby w tym działanie diabła. Charlotta była za mądra, aby szukać nadprzyrodzonych wyjaśnień tam, gdzie wystarczyło sięgnąć do rozumu i medycyny. Szaleństwo ma wiele twarzy. Czasem bywa, że w umyśle człowieka rodzi się dwie lub więcej jaźni.
Przebywając  w  Tuluzie  pod  opieką  kardynała  de  Bonziego,  była świadkiem procesu kobiety, która nosiła w sobie aż pięć osobowości, każdaz nich używała innego imienia, miała odrębny charakter, a także sposób mówienia i ubierania się. Co niezwykłe, dwie z tychże osobowości nie wiedziały o istnieniu pozostałych.
Eminencję   poproszono,   aby   jako   najwyższy   zwierzchnik   Kościoła rzymskiego  w  mieście  wydał  wyrok  w  sprawie  domniemanego  opętania. Kardynał spędził na rozmowach z nieszczęsną kilka tygodni, a Charlotta notowała każde wypowiedziane przez kobietę słowo.
Ostatecznie  de  Bonzi  uniewinnił  kobietę,   oświadczając,   że  godny pożałowania stan oskarżonej nie jest skutkiem działania sił nieczystych, lecz choroby  psychicznej.  Biedaczkę  odesłano  do  przytułku  dla  obłąkanych. Mesire  kilka  razy  odwiedzała  ją  w  tym  strasznym  miejscu  kierowana ciekawością   i   współczuciem.   Ostatni   raz   tuż   przed   wyjazdem   do Rzeczypospolitej.
– Zostawcie nas samych – rozkazał Krzeczowski chropowatym głosem. Janusz   i   młodzik   wykonali   polecenie   z   wypisanym   na   twarzach
rozczarowaniem. Imć Zygmunt nie myślał jednak dzielić się z nikim swoją zabawką. Przynajmniej dopóki był w niej posmak nowości.
Nie ośmieliła się spojrzeć mu w twarz, ale czuła, jak się jej przypatruje. Zimny, drapieżny i głodny. Czy inni ludzie dostrzegali u niego tę dwoistość natury? Jeśli nawet, to nikt nie miał odwagi przeciwstawić się szaleńcowi.
Drgnęła, gdy za jej plecami zatrzasnęły się drzwi. Zostali sami.
Uniosła   wzrok   i   napotkała   jego   oczy.   Zmieniły   kolor,   stały   się ciemniejsze i głębokie jak studnie. Choć równie dobrze mogła być to tylko gra światła.
Mimowolnie zadrżała. Przerażenie zacisnęło się w jej żołądku niczym pięść.
Wręczył jej bat.
– Wiesz, co robić. Powiem ci, kiedy masz skończyć.Charlotta  zerknęła  na  nagą  dziewczynę  podwieszoną  pod  sufitem. Biedaczka ocknęła się i popatrzyła na nią błagalnie.
Mesire nie potrafiła się poruszyć.
– Kim ona jest? Co zrobiła? – zapytała świadoma, że wiele ryzykuje. Uśmiechnął się kpiąco i okrutnie.
– Czy to istotne? Po prostu ona jest tam, a ty jesteś tu. Gdy zamienicie się miejscami, zapewniam cię, że dziewka nie będzie miała skrupułów.
Uniósł wyżej rękojeść bicza, jakby dawał jej iluzję wyboru. Bić lub samej być katowaną to żaden wybór, nie dla Charlotty, która w wieku dwunastu lat przysięgła sobie, że nigdy więcej nie będzie ofiarą.
Chwyciła drewnianą, wypolerowaną przez uścisk dłoni i pot rękojeść bicza. Sztywna z odrazy do samej siebie obeszła dziewczynę i zatrzymała się za  jej  plecami.  Skupiła  wzrok  na  poranionej  skórze,  przełknęła  ślinę blokującą jej przełyk i powoli uniosła rękę. Rzemień poruszył się niczym wąż. Głodny ciała i krwi.
Spojrzała na Krzeczowskiego i szybko odwróciła wzrok, bo szlachcic zaczynał się niecierpliwić. Była to ostatnia rzecz, do jakiej powinna dopuścić.
Charlotta prosiła Boga, by jej wybaczył i dał okazję do zemsty, za tę dziewczynę i wszystkie inne, które spotkał podobny los.
Wzięła zamach i zaciskając zęby, mocno chlasnęła batem przez plecy kobiety.
Raz, drugi i trzeci, próbując być głuchą na jej błagania i krzyk.
Po wszystkim pozwolił jej się umyć przy wiadrze. Zimna woda prosto ze studni łagodziła siniaki, obtarcia i rozcięcia skóry. Nie mogła jednak ukoić wstydu i upokorzenia. Z tymi uczuciami, a także z bólem odczuwanym przy każdym ruchu Charlotta musiała radzić sobie sama, czerpiąc z wewnętrznejsiły.
Pomagała jej w tym pamięć o Colmarze. O tym, co przeszła, gdy musiała spełniać perwersyjne żądania ojca Dominique’a. Nauczyła się na własnym ciele i dumie, że czasem trzeba poświęcić cząstkę siebie, aby osiągnąć cel i wygrać.
Była też zemsta, słodka jak wiosenna woda. Możliwie okrutna i krwawa. Balsam i lekarstwo, pomagające złagodzić rany po doznanych cierpieniach, choć nigdy niemogące uleczyć ich do końca.
Ojciec Dominique, Andriej, Abas i wielu, wielu innych, którzy myśleli, że mogą bezkarnie krzywdzić ją i wykorzystywać. Myśl o nich, martwych, zimnych,   toczonych   przez   czerwie,   przynosiła   Charlotcie   pociechę w chwilach takich jak ta. Dawała nadzieję, nawet coś więcej – pewność, że i  tego  oprawcę  spotka  kara.  Że  Nemezis  i  tym  razem  stanie  ze  swym obnażonym mieczem po jej stronie.
Do  tego  czasu  powinna  znieść  każdą  ohydną  rzecz.  Wytarła  usta i powstrzymała się, by nie splunąć z obrzydzeniem na słomę. Nie miała wyboru,  jeśli  chciała  zachować  życie  i  odzyskać  wolność.  Uwolnić  się z pazurów diabła.
Stał  pod  belką,  z  której  zwisała  rzemienna  pętla,  dopinał  portki z  całkowicie  obojętnym  wyrazem  twarzy.  Mesire  spojrzała  na  swoje poobcierane do krwi nadgarstki i pochyliła głowę, by nie spostrzegł, że się mu przypatruje. Za nic w świecie nie chciała go rozgniewać.
Zerknęła na wieśniaczkę. Naga i okrwawiona chlipała, leżąc na klepisku. W   przeciwieństwie   do   Charlotty   opierała   się   nierozsądnie   żądaniom Krzeczowskiego. Przynajmniej z początku, nim bat i przerażenie nie zmusiły jej do całkowitej uległości.
Oprawca  minął  je  władczym  krokiem,  wyjrzał  na  sień  i  przywołał Aleksieja warującego pod drzwiami jak wierny pies.Charlotta poprawiła koc okrywający jej nagie ramiona i biust. Sługa nie poświęcił Mesire wiele uwagi. Garbiąc się i drepcząc z nogi na nogę, chciwie łypał na gołą dziewkę.
– Wyjeżdżam rozmówić się z sąsiadami – oznajmił mu Krzeczowski i wskazał na Charlottę. – Dbaj o nią. Gdy wrócę, ma być zdrowa – zarządził surowo.
Mesire wbiła sobie paznokcie w dłoń. Pragnęła rzucić się na skurwysyna, wydrapać mu ślepia, przegryźć gardło i wyrwać czarne serce z piersi.
Pragnęła tego jak niczego innego na świecie, a mimo to wciąż klęczała półnaga nad wiadrem.
Aleksiej oblizał grube wargi.
– A ta? Co z nią zrobić, panie? – Wskazał na wieśniaczkę chciwym spojrzeniem.
Krzeczowski ledwie omiótł wzrokiem leżącą u jego nóg nagą postać.
– Nie jest mi już potrzebna – rzekł znudzony. – Jest twoja do jutra, ale potem odstaw ją do chałupy ojca.
Sługa pokraśniał z zadowolenia, rzucił się do nóg łaskawcy. Szlachcic zbył go niedbałym gestem i wyszedł, zostawiając raba zgiętego wpół.
Gdy   tylko   trzasnęły   drzwi,   Aleksiej   wyprostował   się   i   przybrał wielkopańską  pozę,  co  przy  jego  chamskiej  fizis  wyglądało  nad  wyraz żałośnie.
– Idziemy – machnął grabą na Charlottę, jakby przywoływał kozę czy inszą rogaciznę. – Nie ociągaj się, bo za kudły wywlokę.
Spojrzała  zazdrośnie  na  łkającą  poddankę.  Dziewka  miała  wielkie szczęście.  Jutro  znajdzie  się  w  domu,  blizny  z  czasem  się  zagoją,  a  złe wspomnienia  wyblakną.  Tymczasem  ona  wciąż  będzie  w  mocy  szaleńca i okrutnika.
– No już, wstawaj – ponaglił ją gniewnie Aleksiej. Spieszno było muwrócić do chłopki i wyjeść resztki z pańskiego stołu.
Charlotta, krzywiąc się, wyprostowała kolana i podreptała za nadzorcą na dwór.
Szła   z   opuszczoną   głową,   zerkając   na   boki,   na   twarze   czeladzi i  dworskich  sług  krzątających  się  w  obejściu.  Niektórzy  z  nich  mieli wypisane na obliczach współczucie, ale takich nie było wielu. Większość odwracała   wzrok,   zdjęta   wstydem   i   strachem,   gdyż   nie   jest   łatwo przeciwstawić się złu. W każdych czasach z własnej, nieprzymuszonej woli decydują się na to nieliczni ludzie. Byli też inni, co zazdrościli w czarnych sercach Krzeczowskiemu, wyrzekali nań, że jest skąpy i nie chce podzielić się branką. Rzecz jasna, czynili to w duchu, aby nie narazić się na gniew pana dworu.
Łatwo poznawała tych zawistników, gwałcicieli i końskich zwisów, po tym jak na nią patrzyli, jak gmerali przy portkach, obmacywali ją lepkimi spojrzeniami, szeptali między sobą, wymieniając sprośne uwagi i rechocząc chrapliwie.
Janusz Krzeczowski także obserwował ją z ganku, chmurny jak niebo przed gradobiciem, kryjąc w rękawie okaleczoną dłoń.
Aleksiej wepchnął ją do baraku, między zapleśniałe ściany sieni i dalej, pod   drzwi   celi.   Pod   ich   stopami   zaskrzypiała   podłoga.   Deski   były powykrzywiane  przez  wilgoć  i  czas,  a  niektóre  szpary  między  nimi  tak szerokie, że mieściła się w nich dłoń. Charlotta skupiła wzrok na jednej konkretnej desce i potknęła się przy kolejnym kroku.
– Ałć! – krzyknęła, gdy jej kolano wygięło się i grzmotnęła o podłoże. Ściskając  w  dłoni  koc,  chwyciła  palcami  łepek  gwoździa  wystający
z drewna. Jak dostrzegła wcześniej, był obluzowany.
– Podnoś się, do cholery! – warknął nadzorca.
– Już wstaję – stęknęła.Prostując się z kolan, wyszarpnęła gwóźdź ze zbutwiałej deski i ukryła go pod pledem. Kuśtykając, przekroczyła próg celi i usiadła na sienniku.
Aleksiej  założył  jej  obrożę  i  wyszedł  w  pośpiechu.  Dopiero  wtedy Charlotta obejrzała gwóźdź. Nieco wygięty i okryty rdzą nie prezentował się najkorzystniej, ale był jej przepustką do wolności.
Przechyliła  szyję  i  umieściła  gwóźdź  w  zamku  obroży.  Poruszając prowizorycznym  wytrychem,  usiłowała  odszukać  punkt  odblokowujący zapadkę.  Jako  młoda  dziewczyna  spędziła  setki  godzin  w  posiadłości kardynała de Bonziego, poznając sztukę otwierania wszelkich możliwych zamków. Eminencja zadbał, aby fachu uczył ją najlepszy złodziej w Paryżu. Naukę  zaczęła  od  otwierania  prostych  mechanizmów,  takich  jak  zasuwy w   drzwiach   i   oknach.   Gdy   ją   kończyła,   umiała   sforsować   solidne zabezpieczenia  kufrów  i  tajnych  skrytek  wytwarzanych  na  zamówienie arystokratów przez zegarmistrzów z Genewy.
Ostatnio  nieczęsto  myślała  o  kardynale,  człowieku,  który  podniósł  ją z prochu i upodlenia, a następnie niczym sam Stwórca ulepił na nowo.
Szczęknęło w zamku i obroża poluzowała się na szyi. Charlotta zdjęła obręcz i pozwoliła jej luźno zawisnąć na łańcuchu. Pozbyła się jarzma, lecz od wolności wciąż dzieliły ją krata w oknie i grube drzwi, które można było otworzyć wyłącznie od zewnątrz.
Chyłkiem podeszła do okienka i ostrożnie wyjrzała na podwórze. Było puste,  jedynie  przy  chlewiku  dostrzegła  dziewkę  taszczącą  dwa  ciężkie wiadra z breją dla świń.
Zaburczało  jej  w  brzuchu.  Wiedziała,  że  Aleksiej  przyniesie  posiłek dopiero  wieczorem,  do  tego  czasu  musiała  znosić  ucisk  w  kiszkach i rozmyślać o planowanej ucieczce. Zdawała sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę, aby wydostać się z rąk szaleńca.
Zadrżała na myśl o tym, co Krzeczowski jej zrobi, gdy zostanie złapanai przywleczona do jego stóp. Strach przed konsekwencjami był jednak słabszy niż ten, który odczuwała na myśl o poddaniu się. Postanowiła, że prędzej odbierze sobie życie, niż pozwoli, aby dalej odzierał ją z godności i bił jak psa.
W  zasięgu  jej  wzroku  pojawiło  się  kilku  czeladnych.  Natychmiast rozbiegli  się  po  stajniach,  a  niedługi  czas  później  nadciągnęli  kolejni mężczyźni,  kupą  i  zbrojnie.  Kompanię  prowadził  sam  imć  Zygmunt Krzeczowski, wysoki i o lekko zgarbionych ramionach, na które zarzucił sobie    wilczą    skórę.    Rozległy    się    tętent    i    rżenie    wierzchowców sprowadzonych przez sługi. Zbrojni wsiedli na koń i kawalkada opuściła dwór przez bramę w ostrokole.
Charlotta  wróciła  na  siennik.  Mijały  godziny,  na  zewnątrz  zaczęło szarzeć.  W  pustej,  obskurnej  celi  zbierał  się  półmrok,  gęstniał  i  połykał resztki blasku dnia przenikającego przez zakratowane okienko. Zrobiło się jeszcze chłodniej – gdy oddychała, z jej ust wydostawały się obłoczki pary. Zatopiła się w rozmyślaniach.
Przez   ostatnie   tygodnie   niewoli   próbowała   odnaleźć   nadzieję,   że wszystko, co ją spotyka, nie jest bezcelowym zrządzeniem losu, lecz Bożym planem. Jak większość ludzi, gdy spotyka ich nieszczęście, zwróciła się ku Stwórcy.  Bóg,  który  jeszcze  niedawno  wydawał  się  odległym,  niemym obserwatorem jej życia, stał się od chwili uwięzienia najbardziej zaufanym powiernikiem, kimś, z kim mogła porozmawiać, podzielić się duszącym ją bólem, upokorzeniem i strachem.
Pragnęła  uwierzyć,  że  wystawiając  ją  na  udręki  i  próbę,  Stwórca przekazywał jej w ten sposób wiadomość. Pragnęła, aby tak właśnie było, ale mimo ciągłych rozmyślań nie mogła pojąć, czego od niej chciał i dokąd prowadził.
W niedoli człowiek zaczyna pojmować, że złe uczynki powracają doniego niczym bolesny wyrzut sumienia. Zapewne dlatego częściej niż kiedykolwiek myślała o tych, których skrzywdziła. Większości z nich nawet nie znała, nie pałała do tych ludzi nienawiścią, nie czuła wobec nich nawet zwykłego gniewu. Po prostu wykonywała rozkazy. Teraz wydawało się jej to mizernym usprawiedliwieniem dla własnej podłości.
Nie  mając  innej  nadziei,  zaczęła  myśleć,  że  to  miejsce  jest  częścią pokuty, rodzajem czyśćca, po którego przebyciu będzie mogła powrócić do świata.
Jeszcze we Francji za każdym razem, gdy popełniła jakieś okropieństwo w służbie kardynała, ten wysłuchiwał jej spowiedzi. Wyznawała mu grzech, a on przyjmował go na siebie i dawał rozgrzeszenie. Podnosząc się z kolan, czuła, że oczyściła serce i umysł, zmyła z dłoni krew. Wystarczało jej to, nie pragnęła niczego więcej ani o tym nie myślała.
Po wyjeździe z Marysieńką do Rzeczypospolitej nie miała już u kogo szukać pociechy i odpuszczenia win. Oczywiście i tu byli księża i zakonnicy, lecz Charlotta nie pozwalała, aby ktokolwiek obcy sprawował władzę nad jej duchem i czynami. Po latach dotarło do niej, że w rozmowach z kardynałem de Bonzim chodziło o coś więcej niż o samą konfesję. Widziała w nim kogoś, kto  rozumie  ją  i  akceptuje  bez  względu  na  wszystko.  Szukała  w  nim namiastki ojca, a jednocześnie pragnęła być jego kochanką.
Z rozmyślań wyrwało ją skrzypnięcie zewnętrznych drzwi. Ktoś wszedł do sieni.
Charlotta drgnęła. Nie było czasu na wahanie. Chwyciła obręcz i założyła ją sobie na szyję, ukrywając odpięty zatrzask pod włosami opadającymi na kark.
Po drugiej stronie zgrzytnął odsuwany rygiel i Charlotta ujrzała wąsatą gębę Janusza, młodszego brata Zygmunta. Miał na sobie rozpiętą delię, zza której wystawały rękojeść bicza i nóż.Zamknął  powoli  drzwi,  a  potem  zbliżył  się  do  przykutej  do  ściany kobiety. Niski i chudy przypominał łasicę, której udało się zakraść do kurnika pod nieobecność gospodarza.
–  W  końcu  zostaliśmy  sami,  teraz  zapłacisz  mi  za  to  –  wycedził i wyciągnął prawą rękę do twarzy Mesire.
Blizna po nożu wyglądała nieładnie, ale prawdziwym problemem były przykurczone   nienaturalnie   palce.   Charlotta   domyśliła   się,   że   raniąc szlachetkę, przecięła mu ścięgna. Dla człowieka praworęcznego oznaczało to okrutne upośledzenie. Nie dziwota, że tak jej nienawidził.
Jeszcze jeden gwałtowny czyn z przeszłości, za który przyszło jej płacić. Uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Czy jeśli powiem, że jest mi przykro, to załatwi sprawę? – spytała zjadliwie.
– Ty dziwko! – warknął i uderzył ją w twarz.
Poczuła smak krwi w ustach.
– Tylko na tyle cię stać, kaleko? – wysyczała z drwiną. – Ciekawe, co powie twój brat, gdy się dowie, że tknąłeś jego własność. Będziesz klęczał przed nim jak rab i lizał mu buty.
Janusz wykrzywił złowieszczo wargi. Powoli wyciągnął do niej zdrową dłoń i chwycił za obrożę.
– Wiesz coś o tym, suko, prawda? – parsknął jej w twarz. – Ale to mnie się bój, ja prawdziwie nauczę cię, kurwo, moresu. – Wąsacz się zgarbił, jego nos  niemal  zetknął  się  z  twarzą  Charlotty,  owiewając  ją  przesyconym gorzałką oddechem. – Dostaniesz, co twoje – wysyczał.
„A żebyś wiedział”.
Mesire szarpnęła głową w tył i oswobodziła się z obroży, zostawiając młodszego Krzeczowskiego z kawałkiem żelastwa w dłoni.Szlachcic wybałuszył oczy, a potem uniósł zdziwiony wzrok. Wypuścił obręcz z palców.
Charlotta  wyprostowała  z  całej  siły  kolano  i  wbiła  stopę  w  krocze mężczyzny. To zawsze działało. Wąsacz stęknął i momentalnie zwalił się na podłoże, jakby spod nóg uciekła mu ziemia.
Mesire  zwinnie  umknęła  przed  rozcapierzoną  dłonią  Janusza  celującą w jej twarz i wyszarpnęła mu nóż, który trzymał w pochwie przypiętej pod pasem. Błyskawicznie poderwała się na równe nogi, chwyciła przeciwnika za czuprynę i zadarła ku górze i w tył jego czerwoną od bólu twarz.
– Litości – wyrzęził.
Nie miała najmniejszej ochoty mu jej okazać. Nie po tym, co przeszła. Żałowała tylko, że zamiast tego szczura nie klęczy przed nią jego starszy brat.
Szarpnął się i zadygotał, gdy stal ucięła jego żywot.
Krzeczowski nosił dobre buty – ściągnęła je, nim zalała je cuchnąca ciecz, i włożyła na bose stopy. Pasowały niemal idealnie, co uznała za dobrą wróżbę. Zabrała też delię i pęk kluczy. Jeden z nich pasował do magazynku ulokowanego za ścianą jej więzienia. Zaopatrzyła się tam w linę, krzesiwo i lampkę na tłuszcz. Niestety nie znalazła nic do jedzenia.
Wróciła do celi i zapaliła knot, a gdy płomień przestał się chybotać, przewróciła  lampkę  na  siennik  i  wyszła  na  korytarz.  Zasunęła  rygle i skierowała się do wyjścia na dwór.
Uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na dziedzińcu zrobiło się już ciemno i pusto.
Sień zaczęła zasnuwać się dymem. Charlotta pochyliła głowę i szybkim krokiem przemierzyła plac, mijając obórkę i stajnię oparte o ostrokół.
Zaczęły ujadać psy.
Obejrzała się przez ramię, za kratami jej więzienia gorzał już spory ogień.Zagapiła się i omal nie wpadła na człowieka, który wyszedł z prześwitu między obórką a chlewikiem. To był Aleksiej. Na gębie sługusa odbiło się zdumienie, usta rozwarły się do krzyku. Charlotta chlasnęła nożem, otwierając krwawą dziurę pod podbródkiem mężczyzny. Trysnęła krew i jej nadzorca zwalił się w błoto.
Ktoś krzyknął ostrzegawczo i z budynków wybiegli mężczyźni. Mesire obróciła się, aby stawić im czoła, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy chwytali  wiadra  i  pędzili  w  stronę  szopy,  nad  którą  rozpostarł  skrzydła czerwony kur.
Charlotta   wypuściła   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby   i   uskoczyła w prześwit.
Drabina  stała  oparta  o  dach  obórki,  wystarczyło  przestawić  ją  pod ostrokół.  Mesire  wspięła  się  na  szczyt  ogrodzenia.  Przywiązała  linę  do spiczastego bala, potem przerzuciła na drugą stronę. Spojrzała za siebie. Jej więzienie  płonęło  jasno  niczym  pochodnia.  W  cieniach  rzucanych  przez pożogę  dostrzegła  postacie  kobiet  i  mężczyzn  z  wiadrami,  usiłujących zapobiec przeniesieniu się ognia na sąsiednie zabudowania.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Charlotta   przerzuciła   nogę   nad   zaostrzonymi   palami   i   ostrożnie przemieściła się na zewnątrz palisady. Ściskając w dłoniach linę i szorując podeszwami butów o bale, zsunęła się na ziemię.
Miała tylko jedną szansę.
Uciekać tak szybko, jak pozwalały na to siły. Z nadzieją, że tym razem dopisze jej szczęście.
Głód i zimno to najwięksi wrogowie uciekiniera. Są jak zdziczałe psy, które towarzyszą człowiekowi i czekają, aż osłabnie, a wtedy rzucają mu się do gardła.W  brzuchu  Charlotty  rozległo  się  głuche  burczenie.  Nie  miała  nic w ustach od ubiegłego dnia. Zaciskając zęby, dysząc i brnąc w topniejącym śniegu, dotarła na szczyt kolejnego wzniesienia. Oparła się o pień sosny i popatrzyła na wschód, gdzie w oparach mgieł rodził się nowy dzień.
„Oby szczęśliwy”.
Tam, skąd przyszła, wciąż królowała noc, a świt tykał jedynie czubków drzew rosnących na szczytach i zboczach najwyższych wzniesień.
Od  ucieczki  maszerowała  niemal  bez  ustanku,  robiła  tylko  krótkie postoje. Bolał ją każdy mięsień nóg, a na domiar złego dostała miesięcznego krwawienia.  Niestety  niewiele  mogła  z  tym  zrobić,  ale  niekomfortowe uczucie spływania krwi po udach było drobnostką wobec innych problemów, jakim musiała sprostać, jeżeli chciała umknąć pogoni.
Oczy   Charlotty   wychwyciły   błysk   w   sąsiedniej   dolinie.   Zamarła z przerażenia. Jeśli to pochodnia, pościg był bliżej, niż oczekiwała.
Z napięciem obserwowała rozpościerającą się niżej ciemność. Błysk się nie powtórzył. Uznała, że padła ofiarą omamu wywołanego zmęczeniem.
Powiew zimnego wiatru przeszył ją dreszczem. Bardzo pragnęła usiąść przy ogniu i się ogrzać, ale wiedziała, że nie wolno jej ulec słabości ciała.
Musiała iść dalej.
Powlekła się wzdłuż grzbietu wzniesienia, noga za nogą, nie zważając na ból stóp, kolan i bioder, świadoma faktu, że gdy tylko się zatrzyma, by odpocząć, szybko nie wstanie.
Kilka razy z rzędu zawadziła stopą o dziury czy korzenie ukryte pod śniegiem. W końcu, nie mając więcej sił, opadła na kolana i wyciągnięte przed siebie ręce. To był koniec jej możliwości, wiedziała, że dalej już nie pójdzie.
Kilkadziesiąt kroków od niej znajdowało się zagłębienie w zboczu góry. Dowlekła  się  tam  ostatkiem  sił.  Miejsce  było  suche  i  płaskie.  Charlottaułożyła się na boku z podkurczonymi kolanami.
Zasnęła momentalnie, tak szybko, jakby ktoś przywalił jej w ciemię.
Obudziły ją głód i pragnienie. Mrużąc oczy, spojrzała w niebo. Słońce stało wysoko nad czubkami drzew.
Charlotta wygrzebała się z jamy i nie tracąc czasu, ruszyła przed siebie. Tę część wzgórz przecinały wykroty i jary, często głębokie i strome. Parę razy zmuszona była nadkładać drogi, by obejść przeszkodę.
W jednym z parowów usłyszała szum płynącej wody. Zeszła na dno rozpadliny i zaspokoiła pragnienie.
Pomaszerowała  z  nurtem,  pieniącym  się  i  skaczącym  po  wysypanym otoczakami  dnie,  nim  woda,  straciwszy  werwę,  rozlała  się  na  zielonych łęgach między pastwiskami.
Hen za gęstym lasem pięła się w niebo smużka ciemnego dymu. Być może  znajdowała  się  tam  smołownia  lub  osada  węglarzy.  Charlotta  bez wahania skierowała się w inną stronę – ostatnie, czego pragnęła, to nadziać się na samotnych, żyjących w leśnych ostępach mężczyzn, takich, co to od miesięcy nie widzieli kobiety.
Wkrótce natknęła się na opuszczony szałas. Zajrzała w każdy zakamarek schronienia z nadzieją, że pasterze zostawili coś nadającego się do zjedzenia. Znalazła tylko nadgnite jabłko. Nie zważając na lęgnące się w miąższu larwy, pochłonęła owoc wraz z ogryzkiem.
Ułożyła  się  na  sianie  i  przymknęła  oczy.  Tylko  na  chwilę,  póki  nie zbierze sił.
Nie wiedzieć kiedy zapadła w drzemkę.
Ocknęła się z przeczuciem, że zbliża się coś złego. Złego i głośnego jakujadanie psów wypuszczonych z nagonką. Poderwała się z wysuszonej trawy, z bijącym szaleńczo sercem. Pościg musiał być blisko.
Wypadła z szałasu i uświadomiła sobie, że już zmierzcha.
Pognała w kierunku lasu. Zapadła się między drzewa i nie przestała biec, aż dotarła do strumienia. Szumiąca na kamieniach woda miała pomóc jej zmylić  psy  i  dać  czas  na  ucieczkę.  Brodząc  w  lodowatym  nurcie,  uszła dwieście kroków, nim znów uskoczyła w las.
Pognała dalej przed siebie, na oślep rozgarniając ramionami paprocie i jałowce, aż dotarła do trzech olbrzymich głazów i naturalnej przesieki, za którą rozpościerał się bukowy młodnik. Rzuciła się w jego kierunku, huśtając i gnąc młodziutkie drzewka, by zaraz potem wspiąć się na garb pagórka zarosłego jesionem.
Dysząc   z   wysiłku,   z   kłuciem   w   piersi   podreptała   przez   szczyt wzniesienia.
Zdało się jej, że pościg jest bliżej niż przedtem. Westchnęła z rozpaczy. Goniona ujadaniem wypuszczonych ogarów zbiegła po zboczu przez mech i przysypane śniegiem listowie, przez paprocie i krzaki.
Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Bezwładnie poleciała przed siebie i w ostatnim momencie zdążyła się asekurować rękami i ochronić twarz.
Stęknęła boleśnie, obejrzała się przez ramię.
Ujadanie   psów   rozbrzmiewało   coraz   bliżej,   słyszała   też   krzyki nawołujących się mężczyzn.
Charlotta  wyrzuciła  powietrze  przez  zaciśnięte  zęby  i  podniosła  się z ziemi. Ostatkiem sił potruchtała przed siebie. Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, drzewa skończyły się i wpadła na gościniec. Droga, błotnista i zaniedbana, przecinała wzgórza i las niczym stara blizna.
Mesire poślizgnęła się. Z cichym jękiem opadła na kolana i dłonie. Zastygła, słysząc za plecami głuchy warkot. To był ogar, szeroki w kłębiei nakrapiany. Zatrzymał się, wbijając w ziemię grube łapy, i pochylił łeb. Krzyki jeźdźców dobiegały już z bliska, nie mogła zwlekać.
Zacisnęła palce na rękojeści noża i wyprostowała się, nie spuszczając wzroku z pożółkłych kłów i czarnych ślepi.
Zrobiła krok w tył i wtedy pies skoczył jej do gardła.
Ocalił  ją  grom,  co  strzelił  niespodzianie  jak  z  jasnego  nieba.  Pies grzmotnął o ziemię, zaskowyczał i zdechł, wywarkując ostatnie tchnienie z roztrzaskanej paszczy.
Charlotta uniosła zdumiony wzrok na mężczyznę przypatrującego jej się z siodła. Nosił się jak szlachcic i żołnierz. Za jego plecami podążało konno pięciu dragonów z rusznicami w dłoniach, choć żadna z luf nie dymiła po oddanym wystrzale.
Nie  miała  czasu  się  na  tym  zastanawiać,  gdyż  krzyki  pościgu  się wzmogły  i  zza  drzew  wysypała  się  na  gościniec  gromada  jeźdźców i  ujadających  ogarów.  Psy  zatrzymały  się,  warcząc  na  widok  martwego kamrata,  a  zbrojna  nagonka  zakotłowała  się  na  ciasnej  drodze.  Zygmunt Krzeczowski, pierwszy na czele gromady, wstrzymał swych podkomendnych gromkim okrzykiem, łypiąc przy tym wrogo na hultajów, co ubili mu psa.
Charlotta nie zastanawiała się długo, gdzie szukać ratunku. Przypadła do kolana oficera, obejmując je kurczowo i wznosząc błagalny wzrok.
– Jestem szlachcianką, ratuj, waszmość. Porwali mnie ci zbóje, umęczyć mnie chcą, pohańbić i zabić.
Mężczyzna przyjrzał się jej, ściągnął brwi, a potem uniósł wzrok na imć Krzeczowskiego.
–   Czemu,   waćpanie,   ścigacie   białogłowę   niczym   jakiego   lisa   na polowaniu? – zapytał bez podnoszenia głosu.
Krzeczowski nadął się groźnie.
– Nie twoja to rzecz, waszmość – warknął, czując za sobą siłę zbrojnych.– Oddaj mi ją i za psa zadośćuczyń, a będziesz mógł z kompanami odjechać tam, dokąd cię droga prowadzi.
–  Niewiasta  twierdzi,  że  jest  szlachcianką.  –  Oficer  nie  wydawał  się przejęty groźbami. – Jeśli to nie wasza żona czy podopieczna, żadnego prawa do niej nie macie.
Twarz Krzeczowskiego pociemniała.
– Przelicz sobie, waszmość, ilu nas jest, ile luf mierzy teraz w twoją stronę – powtórzył z gniewem, kładąc dłoń na szabli. – Ostatni raz grzecznie proszę po żołniersku, spierdalajcie stąd, póki możecie, a przedtem zapłaćcie mi za ogara.
Krzeczowski  miał  za  sobą  tuzin  zbirów.  Mesire  spojrzała  na  oficera z przerażeniem, bojąc się, że ten ustąpi pod groźbą przemocy.
– Waszmość mnie czeladzią i rusznicami nie strasz, bo i przy mnie siła – odrzekł oficer i zagwizdał przeciągle.
Wtedy zza drzew i chaszczy rosnących po obu stronach gościńca niczym duchy wyłonili się dragoni z rusznicami. Charlotta od razu zorientowała się, że  teraz  przewaga  jest  po  stronie  żołnierzy.  Krzeczowski  również  to dostrzegł. Z oporem, niechętnie cofnął dłoń od szabli.
– Wachmistrzu, jeśli któryś drgnie, ubijcie go – przykazał dowódca, ani na jotę nie spuszczając wzroku z oprawcy Charlotty.
– Rozkaz, panie poruczniku! – zawołał wysoki, barczysty mężczyzna w wytwornej delii, którą mógłby nosić niejeden posesjonat. Miał twarz zbója, i takież spojrzenie. Na jego szerokiej piersi pod rozpiętym płaszczem dyndał gruby złoty łańcuch. Zarzucił beztrosko na ramię dymiącą wciąż rusznicę i wyszczerzył zęby w czymś, co od biedy można by uznać za uśmiech.
– Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma, jak to mówią, panie Krzeczowski! – zawołał.
Imć Zygmunt ściągnął brwi, wlepił wzrok w stojącą przed nim figurę.– Znasz mnie?
– Ano słyszałem co nieco, słyszałem – odrzekł żołnierz dwuznacznie. Krzeczowski wykrzywił gniewnie usta.
– Wiesz zatem, ile moja familia znaczy w tych stronach. Jeśli chcecie w spokoju przejechać przez te ziemie, lepiej nie robić sobie ze mnie wroga.
–  Z  nikim  zwady  nie  szukamy,  waszmość  –  zapewnił  porucznik.  – Ciekaw jedynie jestem, w czym ci ta białogłowa zawiniła i co z nią uczynisz.
Krzeczowski  zmrużył  oczy.  Charlotta  poznała,  że  jest  poirytowany. Mimo to uśmiechnął się obłudnie.
– Moja to rzecz, na co mi ona – odparł, pochylając się w siodle. – Zapłacę ci za nią dziesięć dukatów odstępnego.
Mesire w panice przylgnęła do nogi oficera.
– Dam waszmości sto dukatów, tylko błagam, nie oddawaj mnie jemu. To szaleniec i bestia. Zabije mnie, jak to uczynił z innymi kobietami.
Porucznik zerknął na Charlottę z chłodnym namysłem, a potem znów przeniósł wzrok na Krzeczowskiego i jego kompanów.
– Honor nakazuje mi ci odmówić, waćpanie. Niewiasta zostanie pod mą opieką – oznajmił.
Charlottę wypełniła niewypowiedziana ulga, ale starczyło jej spojrzeć na Krzeczowskiego, aby się przekonać, że to jeszcze nie koniec.
Twarz jej oprawcy zrobiła się ciemnosina niby gradowa chmura. Blizna znacząca  policzek  wygięła  się  i  wyprostowała  jak  robak  uwięziony  pod skórą,  w  oczach  szlachcica  objawiło  się  znane  jej  zimne  okrucieństwo i bezwzględność.
–  No  to  mamy  pat,  bo  nie  odjadę  bez  dziewki  –  zapowiedział Krzeczowski, ignorując mierzące weń lufy.
Charlotta zadrżała z grozy. Szaleniec gotów był pozabijać ich wszystkichi siebie samego.
Lękała   się,   że   oficer   nie   będzie   chciał   ryzykować   życia   swego i podkomendnych dla ratowania obcej kobiety.
Zacisnęła kurczowo dłonie na udzie porucznika i utkwiła w jego twarzy rozpaczliwe spojrzenie.
– Wolę umrzeć – szepnęła. – Błagam…
Przez oblicze mężczyzny przemknął cień.
–  Niech  rozstrzygnie  pojedynek.  Kto  zwycięży,  ten  weźmie  ze  sobą kobietę – zaproponował oficer, zaskakując wszystkich, na czele z Charlottą.
Krzeczowski roześmiał się niemal wesoło.
– Ostrzegam cię waszmość, że w całej ziemi sanockiej nie znajdziesz takiego, który mi dorównuje w szabli.
– Przyjmuję ostrzeżenie, a teraz stawaj, waćpanie! – zawołał dowódca i zeskoczył z konia. – Zaraz będzie się ściemniać.
– Daj parol, że gdy zginiesz, twój wachmistrz nie każe otworzyć do nas ognia – upomniał się Krzeczowski.
–  Daję  słowo  honoru.  Słyszysz,  Grot?  –  zawołał  porucznik.  –  Jeśli polegnę, masz ich puścić wolno z niewiastą i nie waż się szukać pomsty.
Wachmistrz splunął pod nogi.
– Odjadą wolno – zgodził się bez entuzjazmu.
Krzeczowski zsunął się z siodła, rozpostarł długie ramiona i przeciągnął się, potem sięgnął po szablę i kilkakroć machnął nią od niechcenia.
Porucznik   ściągnął   czapkę   i   delię,   przekazał   je   wachmistrzowi. Krzeczowski także rozebrał się do koszuli.
Reszta zbrojnych zebrała się wokół gościńca, łypiąc ku sobie nieufnie, nie  zdejmując  palców  ze  spustów  rusznic  i  rękojeści  szabel.  Łowczy Krzeczowskiego wziął ogary na smycz, by nie rzuciły się bronić pana i niepodzieliły losu martwego członka sfory.
Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie na wyciągniecie obnażonych szabel. Zakrzywione klingi zalśniły w gasnącym blasku dnia.
Zaczęli krążyć wokół siebie, obserwując każdy krok, gest, mrugnięcie przeciwnika,  próbując  przeniknąć  i  wyprzedzić  jego  zamiar,  wyjść  mu naprzeciw, przechytrzyć i pokonać.
Badali się, doskakując ku sobie na przemian i migając szablami, ścinając się i odskakując z każdym osiągniętym remisem. Łoskot zderzających się kling  niósł  się  nad  gościńcem,  przemykał  nad  obserwującymi  pojedynek towarzyszami  i  wpadał  echem  w  las,  by  wsiąknąć  w  podnoszącą  się  na wieczór  mgłę.  Bliżej  zaś,  tam  gdzie  szable  migotały,  tnąc  powietrze  ze świstem, tam gdzie tłukły o siebie, dźwięcząc metalicznym trzaskiem, zgiełk walki   mieszał   się   i   ginął   w   chrapliwych   oddechach   mierzących   się szermierzy.
Charlotta   z   sercem   w   przełyku   obserwowała,   jak   powoli,   lecz nieustępliwie  Krzeczowski  bierze  górę  w  pojedynku.  Oficer  bronił  się chwacko, czasem też atakował, lecz wprawne oko Mesire dostrzegało, kto z tych dwóch jest lepszym rębajłą.
Szlachetka   coraz   pewniejszy   swej   przewagi   zaatakował   seriami wściekłych  cięć  i  zręcznych  odskoków,  raz  za  razem  siekąc  ostrzem i przymuszając porucznika do odwrotu.
Dowódca dragonów sparował cios i uskoczył w bok, unikając o włos następnego, błyskawicznie wyprowadzonego zamachu szablą. Odpowiedział cięciami, niskim i wysokim, lecz Krzeczowski odbił zręcznie atak, tańcząc na ugiętych  nogach,  i  skoczył  naprzód,  by  dokończyć  dzieła.  Wtedy  szabla porucznika nie wiedzieć jak i kiedy trafiła go w czoło.
Szlachcic   rozdzierająco   wrzasnął,   zachwiał   się,   a   między   jego wybałuszone zdumieniem oczy spłynęła strużka krwi. Poruszył bezgłośniewargami,  zrobił  chwiejny  półkrok  i  zwalił  się  na  ziemię  u  nóg  swego pogromcy.
–   Upadł   na   twarz!   Żyw   jest!   –   krzyknął   siwiuteńki   kompan Krzeczowskiego. Raptem skoczył z pomocą w stronę leżącego na brzuchu szlachcica.
Porucznik  uniósł  szablę  przed  siebie  i  przyłożył  jej  sztych  do  piersi starego.
– Stój, waszmość. Ja zdecyduję, co z nim będzie – wycedził.
Siwowłosy zmrużył oczy.
– To nie po rycersku rannego na śmierć zostawiać – napomniał oficera. – Wielu uzna, że to był mord, jeśli Zygmunt wyzionie ducha, leżąc w błocie jak zwierzę.
Charlotta nie wytrzymała w gniewie.
– To morderca i okrutnik! Zasługuje, by zdechnąć! – krzyknęła na całe gardło.
Porucznik wskazał głową w jej kierunku.
– Prawda to? – zapytał starego.
Szlachcic przygarbił się lekko.
–  Nawet  i  jeśli,  to  niech  Bóg  go  osądzi,  nie  moja  to  władza  ani waszmości.
–   Prawda   to,   każdy   nosi   własne   grzechy   i   z   nich   zda   sprawę w niebiesiech. – Oficer opuścił klingę – Bierzcie go, jeno powiedzcie prawdę, gdy was kto zapyta. Pojedynek był uczciwy.
– Na własne oczy widziałem i zaświadczę przed rodziną – przytaknął stary i sięgnął po nóż. – Opatrzyć go muszę. Mogę?
– Rób, co należy – zgodził się porucznik.
Stary pociął własną koszulę na paski i okręcił nimi z dużą wprawą łebszlachcica.  W  czterech  z  kamratami,  trzymając  Krzeczowskiego  za  ręce i nogi, donieśli go broczącego do wierzchowca i przerzucili przez siodło.
Starszy szlachcic wspiął się na swego konia i pokłonił się oficerowi. Skrzyknął  kompanów  i  hurmem  odjechali,  ciągnąc  za  sobą  psy,  wciąż ujadające za zastrzelonym konfratrem.
Charlotta z ulgą obserwowała podskakujące końskie zady, aż zniknęły jej z oczu. Ucichł tętent kopyt walących gościńcem, ucichło jazgotanie ogarów. Była bezpieczna, ale czy na pewno?
Zerknęła  na  swego  wybawcę.  Przypatrywał  się  jej,  marszcząc  czoło, jakby usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz.
Mesire także miała wrażenie, że już się kiedyś spotkali. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale dopadło ją okropne przeczucie, że znów wpadła z jednych kłopotów w drugie.
Milczenie i kłamstwa
Na  noc  rozbili  się  obozem  w  jarze,  niedaleko  gościńca,  na  którym rozegrał się pojedynek. Na miejscu zastali straż pilnującą trzech wozów.
Porucznik pozwolił żołnierzom rozpalić ogniska, co Charlotta uznała za zbytnią lekkomyślność lub przejaw nadmiernej pewności siebie. Niemniej miejsce na obozowisko wybrano bardzo rozsądnie. Jar miał dwa wyloty, wąskie i łatwe do obrony.
Płomienie    trzaskały    mocno    na    wilgotnym    drewnie,    migocząc
i rozrzucając blask po sylwetkach grzejących się przy ogniskach mężczyzn.Tlące się drobinki sadzy ulatywały w mrok niby świetliki, po czym szybko gasły, porwane przez zimne podmuchy powietrza.
Charlotta cieszyła się ciepłem, grzejąc przy ogniu przemarznięte i obolałe ciało. Jednocześnie w jej umyśle kotłowały się nowe zmartwienia. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak szybko w miejsce dawnych trosk pojawiają się nowe. Nieraz gorsze niż te, których dopiero co się pozbyliśmy. Czasem przyczyną był  zły  los,  częściej  jednak  grzechy  i  zaniechania  z  dawnego  życia. Zapomniane    lub    zlekceważone    czekały    tylko,    aby    wychylić    się niespodziewanie z mroków przeszłości i szczerzyć kły niczym głodny wilk.
Poprawiła kołnierz w podarowanym jej przez oficera płaszczu i uniosła wzrok.  Popatrzyła  nad  ogniem  na  twarz  Tynera.  On  również  się  jej przypatrywał, jak wcześniej na gościńcu.
Być może wciąż starał się przypomnieć sobie, skąd ją zna.
„Lub  też  rozwiązał  już  tę  zagadkę”.  Dreszcz  strachu  wypełzł  jej z żołądka. Zagryzła usta i spuściła wzrok, unikając badawczego spojrzenia.
Z początku była zbytnio przerażona, by go skojarzyć. Widziała tę twarz tylko raz, w trakcie bójki, w którą wdała się z mężczyzną w ciemnej bramie na Kleparzu. Od tego czasu wydarzyło się wiele istotniejszych spraw.
Starała się wyczytać z jego oczu, czy on również ją rozpoznał. Czy z tego powodu ją ocalił, samemu narażając życie? A jeśli tak, to jakie miał wobec niej plany?
Niepewność  wywołała  uścisk  w  brzuchu  Mesire.  Nie  opuszczało  jej uczucie, że z jednych kłopotów wpadła w drugie.
– Nie obawiasz się, waszmość, że Krzeczowscy będą chcieli pomścić krewniaka?
Tyner nie odpowiedział od razu. Podniósł kilka gałązek chrustu i połamał je w silnych dłoniach. Potem znów skupił uwagę na kobiecie.
– Dlatego oddałem go im żywego – wyjaśnił. – Jeśli dopisze nam fortuna,szlachetka wyżyje albo, co bardziej prawdopodobne, będzie umierał kilka dni. – Rzucił drewno w płomienie. – Do tego czasu pójdziemy już za Wisłę.
Charlotta nie była tak optymistyczna. Jeszcze przed zmierzchem niebo zasnuły ołowiane chmury, w każdej chwili mógł z nich sypnąć gęsty śnieg.
Znów naszły ją dreszcze i brała gorączka. Otuliła się szczelniej pledem podarowanym jej przez Tynera i zachłannie wlepiła wzrok w gąsior leżący u jego stóp.
Uchwycił to spojrzenie.
– Rozgrzejcie się, pani Anno – rzekł, wręczając jej kubek z miodem. Podała mu zmyślone imię, podobnie jak nazwisko.
Przyjęła napitek z wdzięcznością. Trunek rozgrzał ją od środka i ukoił rwący ból między łopatkami.
– Jakim sposobem waćpani wpadła w ręce tegoż Krzeczowskiego? Zerknęła na twarz porucznika, poważną i nieodgadnioną.
„Naprawdę mnie nie pamięta czy tylko droczy się jak lis z porwanym kurczęciem?”
Postanowiła, że dopóki nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie, będzie grać rolę nieszczęsnej, skrzywdzonej przez los niewiasty.
– Wpierw trafiłam w niewolę Tatarów, skąd odbił mnie Krzeczowski. Spodziewałam się, że jako szlachcic odstawi mnie bezpiecznie do miasta, ale okazał się nie tylko zbójem, ale i człowiekiem okrutnym… – urwała tylko po to, by wyrzucić z siebie szloch. – Niewolił mnie i pohańbił, zmuszał do… – Uniosła  na  porucznika  zapłakane  oczy.  –  Dziękuję  Bogu,  że  zesłał  mi waszmość pana.
– Teraz żałuję, że nie dobiłem psubrata, ale cóż, stało się, nie ma rady. Z czasem waćpani zapomnisz, znajdziesz ukojenie w modlitwie i objęciach męża.
Spuściła wzrok, udając żałość.–  Jestem  wdową  od  łońskiego  roku  –  oznajmiła  smutno,  licząc,  że rozmówca nie będzie wypytywał o jej koligacje.
– Współczuję. Wielka to niedola dla młodej niewiasty utracić oparcie w tak ciężkich czasach. Mniemam jednako, że rodzinę jakąś macie, gdzie więc was odstawić, pani?
I tę odpowiedź miała przygotowaną.
– Do Radomia, jeśli waszmość panu nie czyni to turbulencji. Mam tam cioteczkę u klarysek. Z pewnością mogę liczyć na jej pomoc.
– Do Radomia mi po drodze – rzekł porucznik po króciutkim namyśle. – Tedy postanowione.
Klepnął dłońmi w zgięte kolana.
– Kładźmy się do snu. Przed nami długa droga przy niepewnej pogodzie – zerknął znacząco na zasnute niebo.
Charlotta pożyczyła mu dobrej nocy. Wspięła się na jeden z wozów, zaległa na deskach i słomie. Otuliła się pledem, szczęśliwa, że ma pełny żołądek i plandekę nad głową.
Wbrew przypuszczeniom noc przeszła bez śnieżycy i tylko nad ranem poprószyło. Jechali traktem przez doliny smętne niczym wdowa schylająca się nad świeżą mogiłą męża. Dzień był wilgotny i mglisty, że i na sto kroków nie widziało się gościńca. Rosnące na zboczach iglaki schodziły pod sam trakt, a ten niby piaskowa rzeczka rozgradzał ponury las.
Charlotta z nudów wyglądała przez uchyloną plandekę na monotonnie przesuwający się krajobraz.
Nic,  tylko  górki  i  lasy,  i  niekończąca  się,  nierówna  szrama  gościńca prowadzącego na północ. Ludzi nie widziało się wcale, a osady, gdy już jakie napotkali, znajdowały się w ruinie, spalone i opuszczone.
Od  Krosna  przez  Dynów  aż  po  Przeworsk  cała  kraina  wciąż  dymiła
i  cuchnęła  grobami  pomordowanych  chrześcijan.  Na  jednym  z  takichcmentarzysk, w niegdyś zapewne ludnej wsi z dworem, natknęli się na grupę niewiast, młodszych i starszych. Te nieszczęsne stworzenia pozbawione przez wojnę opieki mężczyzn, dachu nad głową i ciepłego odzienia na widok nadjeżdżających wozów wyległy z jam i kryjówek niczym cienie, żebrząc o strawę, oferując się żołnierzom za skórkę od chleba.
Tyner utrzymał dragonów w ryzach, dał jałmużnę w miarę możliwości, a  potem  z  wypisaną  na  obliczu  ulgą  odjechał,  zostawiając  za  sobą nieszczęście, któremu nie sposób zaradzić.
Charlotta kuliła się pod kocem na trzęsącym się wozie. Po nocy obudziła się z gorączką i miała wrażenie, że z każdą godziną jest z nią coraz gorzej.
Spojrzała  na  woźnicę  i  jego  pomocnika  –  obaj  siedzieli  na  koźle przygarbieni i smętni. Pewna, że nikt jej nie obserwuje, wsadziła dłoń za kołnierz  i  dotknęła  pleców.  Wyczuła  wilgoć.  Zagryzła  zęby  i  obmacała bolące miejsca. Opuchlizna powiększyła się i Charlotta przypuszczała, że jeśli nie zadba o świeżą wodę i czyste ubranie, na tym się nie skończy.
Z obawą wyciągnęła rękę spod delii i zobaczyła krew na palcach. Wytarła dłoń o słomę służącą jej za siedzenie i owinęła się szczelniej kocem.
Trawiona gorączką zapadła w drzemkę. Do rzeczywistości przywróciły ją przekleństwa woźnicy i zatrzymanie się wozu. Zaciekawiona wyjrzała spod plandeki. Kawalkada zrobiła sobie postój na łączce przy rozstajnych drogach, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stała karczma.
Z budynku zostały w całości tylko komin i piec przygnieciony przez osmalone belki oraz na wpół spopielone ławy.
Charlotta, krzywiąc się z bólu i podpierając o burtę wozu, stanęła na błotnistej ziemi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Tyner i wachmistrz zajęci byli  rozmową.  Za  pogorzeliskiem  rosły  śliwy  i  jabłonie.  Skierowała  się między drzewa. Bolało ją podbrzusze i musiała kucnąć na osobności.
Tuż za spaloną obórką natknęła się na mogiły. Osiem świeżo usypanychbezimiennych kopczyków w rzędzie, jeden przy drugim. Ten, kto wykopał doły, musiał znać konfesję nieboszczyków, gdyż każda z mogiłek miała osobny krzyż: trzy były katolickie, a cztery prawosławne, z poprzeczną belką. Ostatni grób w miejsce krzyża miał wbitą deskę z żydowską gwiazdą wyciętą pospiesznie w drewnie.
Charlotta  zatrzymała  się  na  moment,  obserwując  miejsce,  w  którym nagła,  zapewne  okrutna  śmierć  połączyła  ze  sobą  ludzi  różnych  wyznań i obyczajów.
Weszła w sad i nie przestawała iść, póki drzewa nie przysłoniły wozów i  ludzi.  Kucnęła  i  zrobiła  to,  po  co  przyszła.  Gdy  wyprostowała  plecy, szarpnął nią ból.
Popatrzyła na pola i krążące nad nimi gawrony. Niedaleko sadu rosły w szpalerze olchy i brzozy, pleniły się łęgi.
Charlotta domyśliła się, że płynie tam struga.
Otarła  czoło  z  potu  i  chwiejnym  krokiem  skierowała  się  nad  wodę. Dysząc z wysiłku, dotarła do brzózek.
Powietrze było rześkie, lecz krótki spacer pozbawił ją sił, miała trudności ze złapaniem oddechu, krew łomotała w jej skroniach, oczy zaszły mgłą.
Aby  nie  upaść,  chwyciła  się  łaciatego  pnia.  Coś  ostrego  przebiło  jej skórę, syknęła z bólu. Puściła się i wtedy poczuła, jak wszystko wokół niej wiruje,  korony  drzew  i  niebo,  które  nagle  zmieniło  swoje  położenie. Uświadomiła sobie, że to ziemia usuwa się jej spod nóg, a potem uderzyła plecami  i  tyłem  głowy  o  ściółkę  i  mech.  Wessała  chrapliwie  powietrze i napięła kark, aby się podnieść, lecz gorączka wpierw odebrała jej siły, a zaraz potem świadomość.
Ocknęła się, leżąc na brzuchu z twarzą wtuloną w zwinięty w wałek płaszcz.   Balansując   na   granicy   snu   i   jawy   nasłuchiwała,   poszukującznajomych   odgłosów,   rżenia   koni,   dudnienia   kół   na   wybojach   czy skrzypienia wypaczonej przez wilgoć ośki wozu.
Żaden z tych dźwięków nie dotarł do jej uszu. Półsen pierzchnął jak wystraszone   kuropatwy   i   Charlotta   uświadomiła   sobie,   że   nie   czuje kołysania.  Zdziwiona  uniosła  powieki.  Zobaczyła  wnętrze  izby,  obcej, wypełnionej cieniami.
Zmarszczyła czoło. Ostatnie, co pamiętała, to las i niebo przesuwające się ponad wierzchołkami łaciatych pni. Odgadła, że straciła przytomność i w jakiś sposób znalazła się w tej chacie.
Wraz ze świadomym oddechem poczuła ucisk na żebrach i łopatkach. Zorientowała się, że jej tułów opina bandaż z grubych pociętych pasków płótna.  Podkurczyła  łokcie  i  uniosła  się,  a  gdy  napięła  mięśnie  karku i pleców, szarpnął nią ostry ból.
Stęknęła, po czym zaciskając zęby, usiadła na skraju łóżka. Opuściła bose stopy na zimną słomę rozrzuconą na klepisku. Popatrzyła w okno, w którym rozpięto cienko zeskrobaną błonę z jelit jakiegoś zwierzęcia. Odgadła, że przez  jej  chorobę  musieli  przerwać  podróż  i  zatrzymać  się  w  chłopskiej osadzie.
Ostrożnie sięgnęła ręką pod pachę i dotknęła pleców. Rany bolały ją, ale nie   płonęły   już   żywym   ogniem.   Ktoś   oczyścił   je,   gdy   leżała   bez przytomności.  Opuchlizna  i  gorączka  ustąpiły,  nie  miała  już  dreszczy. Rozejrzała się za zwierciadłem lub czymkolwiek innym, co mogło posłużyć jej do obejrzenia pleców. Niestety w izbie znajdowały się tylko stół, ława postawiona  obok  pieca  i  kilka  wielkich  kufrów.  Skrzynie  wydały  się  jej znajome,  przypomniała  sobie,  że  widziała  je  na  wozach  należących  do Tynera i jego dragonów.
Musnęła opuszkami palców znamię dziwki, które dawno temu wypalono jej w mieście Colmar. Ten, kto ją leczył i mył, nie mógł przeoczyć tegoszczegółu. Czy porucznik był przy tym, gdy rozbierano ją do naga? A jeśli tak, czy mógł rozpoznać alzacki znak hańby? W to akurat powątpiewała, lecz i tak każdy, kto ma oczy, musiał zadać sobie pytanie, za jaki czyn napiętnowano kobietę podającą się za szlachciankę.
Wszystkie jej obawy i wynikające z nich pytania musiały poczekać, aż ugasi pragnienie. Szczęśliwie cebrzyk stał na klepisku obok łoża, wystarczyło się pochylić i sięgnąć po zanurzoną w wodzie łychę.
Charlotta z trudem uniosła czerpak i zaczęła łapczywie pić, nie zważając na strumyczki ściekające jej z kącików ust na brodę i szyję.
Zaspokoiwszy pragnienie, pomyślała, aby wyjrzeć na dwór.
Podparła się rękami o ramę łóżka i spróbowała wstać. Przeszkodziły jej w  tym  ból  promieniujący  z  pleców,  ud  i  pośladków,  a  także  odgłos zbliżających się kroków.
Mesire  opadła  na  łóżko  i  pospiesznie  okryła  się  pledem,  nim  drzwi rozwarły się na oścież. Stanął w nich Tyner. Płaszcz porucznika bielił się śniegiem, tak samo jak buty. Spojrzał na Charlottę, kichnął i zamknął za sobą drzwi, by nie nawiało mrozem z dworu.
– Raduję się, widząc cię w zdrowiu, waćpani – powitał ją i zabrzmiało to szczerze.
Charlotta uśmiechnęła się blado.
– Ile leżałam bez przytomności?
– Niemal dwa tygodnie – odrzekł.
Zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku umocowanym przy samym wejściu do izby. Usiadł na ławie i wyciągnął dłonie nad piecem, aby się ogrzać.
– Czemuś nic nie rzekła o ranach? – zapytał z przyganą. – Jeszcze trochę, a wdałoby się zakażenie, a wtedy i święci pańscy nic by nie poradzili.
Mesire zwiesiła nos i milczała. Co było rzec, wstydziła się tego, co robił jej  Krzeczowski.  Kobieca  duma  bywa  równie  mocna  jak  męska,  alboi mocniejsza.
Tyner zerknął na nią, a potem szybko odwrócił wzrok do ognia.
– Gdybym wiedział, że tak cię katował, tobym skurwysyna żywego nie oddał – rzekł ze złością. – Choć i tak pewnie już zdechł.
– Będą blizny? – zapytała, choć przecież wiedziała, że po takim biciu muszą być. Z trudem powstrzymała wilgoć pod powiekami. To wszystko było takie okrutne i niesprawiedliwe.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Grot ma rękę do leczenia ran, oczyścił je i  obłożył  chlebem  z  pajęczyną.  Kupiliśmy  też  sadło  niedźwiedzie  od gospodarza, u którego mieszkasz. Szramy się goją, ale cudów bym się nie spodziewał.
Oczekiwała,  że  właśnie  teraz  zapyta  ją  o  piętno,  skończy  udawanie i oznajmi, że od początku wiedział, kim jest. On jednak milczał i patrzył nią z troską i współczuciem, choć była niemal pewna, że poznał ją i wiedział, komu służy.
Wtedy coś w niej pękło. Łzy ciurkiem spłynęły po jej policzkach, chciała przestać płakać, ale nie była w stanie się powstrzymać. Puściła w niej jakaś wewnętrzna tama, żal do losu, który skrywała głęboko w sobie, udając przed światem, że potrafi stawić czoła każdej przeciwności.
Nie mogąc powstrzymać łkania, ukryła twarz w dłoniach.
Tyner milczał skonfundowany. Jak większość mężczyzn, nie za bardzo wiedział, jak ma się zachować w obliczu płaczącej niewiasty. Zerkał na nią i pocierał dłońmi o kolana. W końcu podniósł się i zbliżył do łóżka. Usiadł tuż obok niej i bardzo powoli i delikatnie objął jej głowę dłońmi, a potem czule nachylił do swego ramienia.
Poddała się mu, wtuliła twarz w ciepłe ciało. Długo szlochała, wyciskając z siebie cały żal do świata. Aż brała ją dziwota, że tyle w niej zebrało się łez.
Wypłakawszy się, otarła wilgoć z twarzy i pociągnęła nosem.– Beksa ze mnie, zmoczyłam waćpanu koszulę – zawstydzona splotła dłonie powyżej kolan.
Zerknął na plamę. Uśmiechnął się
– Nic to, wyschnie. – Chciał jeszcze coś dodać, ale nie zdecydował się. Zapadła niezręczna cisza.
Przerwała ją Charlotta.
– Zmitrężyliście sporo czasu z mej przyczyny, kiedy wyruszamy?
– Nieprędko. Musisz pani wydobrzeć, a i sypnęło śniegiem straszliwie. Zaspy porobiły się wysokie, że wóz nie przejedzie, a mróz taki dmucha, że człek na gościńcu po godzinie zamienia się w sopel.
– Nie obawiacie się Krzeczowskich? Co jeśli ruszą w pościg?
– To obronna osada. Miejscowi odparli ordyńców, ale stracili spichlerz i sporą część zapasów. Mają tu przeto głód. Zgodzili się nas przyjąć za ostrokół w zamian za spyżę. Kazałem też wzmocnić palami bramę podpaloną wcześniej  przez  Tatarów.  Za  taką  osłoną  w  czterdzieści  rusznic  damy każdemu odpór – zapewnił i wstał z łoża. – Odpoczywaj, waćpani, i niczym się nie frasuj. Daję ci słowo, że odstawię cię bezpiecznie do domu.
Charlotta zagryzła wargę, tamując kolejny wybuch żalu.
Dom? Czy w jej życiu było jakieś miejsce, które mogła tak nazwać?
– Jestem wdzięczna za ocalenie i opiekę – powiedziała szczerze. – Mam u waszmość pana dług, którego nie sposób będzie spłacić.
Popatrzył  na  nią  dziwnie  i  znów  poczuła,  że  wie  o  niej  więcej,  niż zdradza.
– Każę przynieść posiłek – rzekł. – Po chorobie trzeba jeść, by nabrać zdrowia. Jak tylko nadciągnie odwilż, ruszymy w drogę.
Ukłonił się damie i wdziawszy płaszcz, wyszedł na dwór.
Przez kolejne tygodnie sypało i mroziło bez ustanku, jakby same niebiosazdecydowały się uwięzić ich w tym miejscu. Gościńce i pola zniknęły pod grubym kobiercem bieli, mróz dziadyga ostro dmuchał spod ruskich ostępów, że i ptaki zamarzały w locie.
Dragoni grali w karty i kości, zaczepiali chłopki i brali je na siano, ku złości ich mężów, braci i ojców. Czasem też brali się za łby z miejscowymi w gospodzie. A potem wszyscy pili na zgodę, znów grali w karty i jako się rzekło,  tarmosili  baby  po  stodołach.  Te  z  pobytu  wojska  miały  chyba najwięcej   uciechy.   Czas   płynął   niespiesznie,   sącząc   się   powolutku i nieustępliwie, dzień po dniu rozmiękczając serce i gojąc ciało Charlotty.
Uniosła się na palcach i przylgnęła ustami do jego spierzchniętych warg. Nieco   zaskoczony   odwzajemnił   pieszczotę.   Złączyli   się   w   głębokim, wilgotnym pocałunku, dzieląc się oddechem i przyspieszonym biciem serc.
Przylgnęła do męskiego ciała, wielkiego i twardego jak drzewo, uniosła ręce i zarzuciła mu ramiona na barki. Tyner położył swoje duże dłonie na jej biodrach i uniósł ją, jakby nic nie ważyła. Roześmiała się, lądując w jego silnym objęciu niczym panna młoda, którą oblubieniec przenosi przez próg domu.
Zaniósł ją do łóżka i położył delikatnie na sienniku. Patrząc jej w oczy, zaczął rozpinać kaftan, guziczek po guziczku, aż spod tkaniny wyłoniły się białe piersi.
Nie była do końca pewna, czemu to robi. Czuła się bardzo samotna, a do tego  chciała  okazać  mu  wdzięczność,  ale  było  w  tym  coś  jeszcze,  coś głęboko siedzącego w jej duszy. Kochając się z Bogusławem, chciała zmazać z siebie poczucie brudu, jakie pozostawił po sobie Krzeczowski. Oddając się mężczyźnie,  który  go  zabił  –  z  całego  serca  liczyła,  że  jej  oprawca  nie przeżył  –  zyskiwała  cząstkę  satysfakcji  wynikającą  z  dokonanej  zemsty. Charlotta miała świadomość, że to być może marne lekarstwo na dławiące jąobrzydliwe wspomnienia, ale z pewnością jedyne dostępne na wyciągnięcie ręki.
A także, jak okazało się po wszystkim, skuteczne. Porucznik sprawił, że poczuła się lepiej, przynajmniej na krótki czas.
Ich nosy się spotkały. Musnęli się wargami i Charlotta rozchyliła się na pocałunek. Jego dłoń oparła się o jej pierś, ciepła i szorstka. Zadrżała, gdy potarł kciukiem brodawkę, i oburącz zepchnęła go na poduszkę. Przekręcił się na plecy, pociągając ją za sobą.
Rozpostarła  się  nad  nim  mostem  jasnych  ud.  Usiadła  na  kochanku, dopasowując go w sobie paroma ruchami bioder. Tyner zacisnął dłonie na jej pośladkach, uniósł głowę i zaczął ssać jej pierś, drapiąc ją zarostem. Nie było to nieprzyjemne. Zwłaszcza że potrafił całować.
Oddali się sobie, doznając rozkoszy. Ona pierwsza, on zaraz za nią.
Gdy   skończyli   się   kochać,   ułożyła   policzek   na   jego   ramieniu i przypatrywała się jego twarzy.
Leżał na plecach i wydawało się, że zasnął. Nagle uniósł powieki i ich spojrzenia się napotkały. Uśmiechnął się ciepło.
– Szpiegujesz mnie – rzekł z udawaną przyganą.
Charlotta zmrużyła oczy. Zastanawiała się, czy celowo użył tych właśnie słów.
–  Podziwiam  cię,  mój  panie.  –  Postanowiła  przykryć  odczuwaną niepewność szczyptą sarkazmu. Podparła się na swym ramieniu i musnęła koniuszkiem  palca  szczękę  Bogusława.  –  Siła,  honor  i  talent  kochanka w jednym mężczyźnie, to wydaje się zbyt piękne. – Błysnęła uśmiechem. – Czy królewicz ma jakieś wady? – dodała żartobliwie.
–  No  nie  wiem  –  cmoknął  z  udawanym  namysłem.  –  Może  jestem odrobinę nieśmiały.
Uniosła brwi.– I dlatego trzymasz dłoń na moim tyłku?
– Cóż, nie mam pojęcia, jak to się stało. Przysięgam na mój honor. Zachichotała i przytknęła mu opuszkę palca do ust.
– Kłamca – szepnęła.
– Wszyscy kłamią, bez tego życie byłoby nie do zniesienia.
– Ach, więc jesteś cynikiem?
– Staram się patrzeć trzeźwo na pewne sprawy – przyznał spokojnie. – Poza tym tajemnice, które nosimy w sobie, czynią nas wartymi poznania. Nie uważasz?
Znów odniosła wrażenie, że w tym, co mówi, jest drugie dno. Jakby droczył się z nią, doskonale wiedząc, kim jest, lecz nie zdradzając się z tą wiedzą. Nawet teraz, gdy połączyło ich coś tak intymnego.
To  spostrzeżenie  wprawiło  Charlottę  w  niepokój,  niestety  nie  miała odwagi zweryfikować swoich podejrzeń. Jedynym sposobem na poznanie prawdy  byłoby  przyznanie  się  do  swej  prawdziwej  tożsamości,  zagranie w otwarte karty.
Podniosła się z pościeli i usiadła na krawędzi łóżka obrócona plecami do Bogusława. Nie chciała, by widział jej twarz.
Przesunął dłonią po jej nagich plecach, w miejscu gdzie biegły świeże blizny.
– Podać ci wodę? – zapytała.
– Poproszę.
Cebrzyk stał przy drzwiach. W izbie panował półmrok rozpraszany przez ogień buzujący w piecu. Charlotta nie potrzebowała wiele światła. Zdążyła poznać każdy zakamarek, mebel czy nierówność klepiska.
Zaspokoili pragnienie, pijąc z jednego kubka.
Tyner  otarł  usta,  zsunął  się  z  łóżka  i  podszedł  do  okna.  Rozchyliłuszczelnione mchem okiennice i wyjrzał w kończącą się noc.
Stał tak dłuższą chwilę, nie zwracając uwagi na chłód.
– Będzie odwilż – poinformował ją, zatrzaskując okiennice. – Niedługo gościniec powinien się nadawać do podróżowania.
Widziała tylko zarys jego oblicza, ale w głosie miał smutek. Ona też żałowała, choć przecież żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie dla niej i nie z tym mężczyzną.
Zbliżyła   się   do   porucznika,   wtuliła   w   szeroką   pierś,   przylgnęła podbrzuszem do wilgotnej, ciepłej męskości.
– Muszę ci coś wyznać – szepnęła.
Napiął ramiona.
– Tak?
– Jest mi z tobą bardzo dobrze, może gdy załatwisz sprawy… odwiedzisz mnie w Radomiu?
– Och… – westchnął. – Oczywiście, jeśli tyko chcesz.
„Czyżbym usłyszała rozczarowanie? Chce, bym wyznała prawdę, okazała skruchę i przyznała się”.
Nie była na to gotowa.
– Oczywiście, że chcę. Pragnę cię – wyszeptała szczerze, przemilczając resztę, skoro on o nic nie pytał.
Prawda mogła się okazać nie do zniesienia dla nich obojga. Czyż nie lepiej jest wówczas kłamać?ROZDZIAŁ IV
Miłość i polityka Grudzień A.D. 1672
Złączyli  się  spragnieni  siebie  po  trwającej  długie  tygodnie  rozłące. Marysieńka przylgnęła twarzą do piersi męża, słysząc i czując, jak mocno bije mu serce.
– Jak dobrze, że jesteś – szepnął Jan, mierzwiąc ciepłym tchnieniem jej włosy.
Uniosła głowę i odnalazła wargami usta męża, spierzchnięte od chłodu, głodne i pożądliwe. Ona także pragnęła być pieszczona i obdarzać pieszczotą. Połączeni jednym pragnieniem i wzajemną tęsknotą niby Salomon i królowa Saby oddali się miłosnej pieśni nad pieśniami. A ciała ich splecione w węzeł stały się jednym ciałem.
Śpiew Marysieńki był niczym szept wiatru w liściach cedru, jej pośladki i piersi gorące jak wzgórze Syjon, uda to kolumny marmuru rozwarte jak wąwóz,  głęboki,  wonny  mirrą  i  kadzidłem,  lawendą  i  żywicą.  Dalej  zaś w  cieniu  świątynia  ukryta,  źródło  życia  i  rozkoszy,  początek  i  koniecwszelkiego spełnienia.
Jan był jak pielgrzym, który przebywszy pustynię, skosztował soczystej figi u brzegów Jordanu. Posiadł moc Samsona i zręczność Dawida. Jego rydwan niezmordowany jak i włócznia, a pomruk w krtani był rykiem lwa dopadającego gazelę.
Wzdychając  i  drżąc,  uwolniona  od  napięcia,  które  od  tak  dawna promieniowało z jej brzucha, Marysieńka Sobieska obróciła się na plecy i podkurczyła nogi, czując, jak gorące nasienie wnika w nią, nawilża niczym rosa spragnioną deszczu ziemię. Pragnęła z całego serca, by dali z Janem początek  nowemu  życiu.  Pragnęła  tego  dla  siebie  i  dla  męża  marzącego o gromadce dzieci, które staną się mu pociechą i podporą na starość.
– Dobrze mi z tobą – wyszeptał, dmuchając jej w ucho. – Tak bardzo tęskniłem.
– Ja także tęskniłam. – Uśmiechnęła się błogo, a potem spojrzała Janowi prosto w oczy. – I bałam się, że już cię nie zobaczę. Ta cała wyprawa na czambuły była szaleństwem, postawiłeś na szali losu naszą przyszłość i swoje życie – dodała z przyganą.
– Ale przecież się udało, żołnierskie ryzyko wpisane jest w moją służbę i wykonywany urząd – odparł Sobieski i podparł się na zgiętym łokciu. Drugą dłoń, ciepłą i ciężką, złożył na piersi Marysieńki. – Groził mi rozpad wojska   na   skutek   dezercji,   nawet   Sieniawski   tracił   we   mnie   wiarę. Bezczynność  stała  się  gorszym  rozwiązaniem  niż  podjęcie  ryzyka,  które, musisz to, duszko, przyznać, opłaciło się. – Hetman zawiesił wzrok na żonie, z  jego  oczu  zniknęło  miłosne  rozleniwienie.  –  Tylko  to  zwycięstwo powstrzymało wydanie przez szlachtę pod Gołębiem wyroków banicji na całe nasze stronnictwo. A tak Prażmowski został postawiony zaocznie pod osąd, ale  jemu  akurat  najmniej  mogą  uczynić  krzywdy,  przynajmniej  póki  nie odwoła go z posługi Ojciec Święty.– Odnoszę wrażenie, że to bardzo realna możliwość – wyznała Maria Kazimiera. – Prażmowski, choć zachowuje pozorny spokój, w głębi serca obawia się o swą pozycję. Ostatnio zaczął się nawet odgrażać, że zbuntuje się przeciw kurii i zbuduje Kościół narodowy, jak to uczynili Anglicy.
Jan parsknął ubawiony.
– Mysz, która ryknęła – zakpił bezlitośnie. – Z Henrykiem Tudorem łączy naszego prymasa co najwyżej słabość do kochanek i żądza władzy. Król Anglii,  gdy  rozstawał  się  z  Rzymem,  miał  pełnię  władzy,  siłę  zbrojną i poparcie dużych grup szlachty i mieszczaństwa. Prażmowski nie posiada żadnego z tych atutów.
Sobieski okrążył kciukiem brodawkę piersi żony i potarł opuszką sutek. Marysieńka przechyliła się lekko na bok, okazując mu, aby kontynuował pieszczotę.
– Co zatem uczynimy, gdy Ojciec Święty zmieni prymasa? – zapytała, mrużąc oczy i czując błogie dreszcze przebiegające po skórze.
– Nie sądzę, by papież chciał to uczynić teraz, gdy wielkie potęgi stają do zbrojnej rozprawy. Papa to rozsądny człowiek, nie opowie się po żadnej ze stron,   póki   jedna   nie   odniesie   zdecydowanego   zwycięstwa.   Francja i  Habsburgowie  podzielili  między  siebie  Italię,  toteż  Państwo  Kościelne znalazło się w trudnej sytuacji. Rzym co najwyżej pogrozi Prażmowskiemu palcem, jak to bywało już w przeszłości, i poczeka na rozwój wydarzeń, nie tu,  w  Polsce,  lecz  na  zachodzie  Europy.  Zresztą,  jaki  ma  być  powód odwołania prymasa? Że rozpustny, chciwy i żądny władzy doczesnej? Pokaż mi kardynała, który jest pozbawiony tych przywar.
Żaden  z  purpuratów  znanych  Marysieńce  nie  przyszedł  jej  na  myśl. Skupiła się na palcach Jana, którymi bardzo zręcznie masował jej czułą pierś.
– Miejmy zatem nadzieję, że masz rację – westchnęła i zagryzła usta.
– Czas okaże, duszko. W polityce, jak i na wojnie trudno przewidzieć dokońca rozwój wydarzeń. Znacznie łatwiej jest w miłości – spojrzał znacząco na nabrzmiałe brodawki żony. – Tu zwykle od razu widać rezultaty.
Wsunęła rękę między uda męża, odnajdując go gotowym na powtórkę. – Co teraz?
– Pochylił się i szepnął jej coś w ucho.
Skinęła głową. Przetoczyła się na brzuch i uniosła biodra.
A on wszedł w nią jak Lot w bramy Sodomy.
Gorąca woda obmywała Marysieńkę niczym ciepłe morza południowych krain, jej jasne i długie ramiona wynurzały się z piany jak smukłe węże morskie,  zaś  uda  i  kolana  pięły  się  na  podobieństwo  gór  okalających spokojną zatokę. Gdy ciało pani Sobieskiej odpoczywało w wannie, umysł jej krążył wokół bardziej i mniej poważnych spraw.
Myślała o Janie, o tym, że wychudło mu się na wojaczce. Martwiła się bólem stawów, który trapił go na słotę, i nowymi zmarszczkami wywołanymi przez  spotykające  go  licznie  troski.  Wspominała  Jakuba,  który  został w   Warszawie   pod   opieką   bon   –   jasną   czuprynę   synka   i   dołeczki w  policzkach,  gdy  śmiał  się  w  trakcie  zabawy  drewnianym  husarzem, podarunkiem od Katarzyny, jej szwagierki.
Wspomnienie  o  księżnej  skierowało  przemyślenia  pani  Sobieskiej  ku Teofili.  Zdawało  się,  że  młodziutka  kniahini  zaakceptowała  w  końcu perspektywę poślubienia kniazia Dymitra. W osiągnięciu pożądanej przez rodzinę decyzji pomogły bez wątpienia rozłąka z Witoldem i fakt, że od tygodni Teofila daremnie wyczekiwała na jakikolwiek list od ukochanego.
Nic tak skutecznie nie leczy z niedojrzałej miłości jak odległość i czas. Zasada  ta,  stara  jak  świat,  zdawała  się  doskonale  stosować  do  Teofili. Marysieńka cieszyła się z takiego przebiegu zdarzeń.Ostatnie,  czego  pragnęła,  to  mieć  na  sumieniu  Witolda,  nie  uważała bowiem,  aby  miłość  była  zbrodnią,  za  którą  należy  się  śmierć.  Obawy o bezpieczeństwo młodzieńca nie były bezzasadne. Nie tylko matka Teofili mogła posunąć się do zbrodni, ale i Jan nie zawahałby się polecić sługom usunąć raz na zawsze człowieka, który ośmielił się rozkochać w sobie jego drogą siostrzenicę.
Maria Kazimiera westchnęła i obmyła twarz.
W końcu musiała powiedzieć mu prawdę.
Wyszła z wanny i okryła nagość szatą. Wróciła do alkowy, gdzie czekał już na nią posiłek przyniesiony do łóżka przez służące.
Na przenośnym, niskim stoliczku pyszniły się przepiórcze jaja, pasztety z dziczyzny i pokrojone wędliny. Sery francuskie o przejmująco intensywnej woni i ryby wyłowione rankiem ze stawów pod Łowiczem, śliwki i gruszki marynowane   na   słodko   i   w   occie.   A   także   wina,   mieniące   się w kryształowych karafkach żółcią i czerwienią.
Jan siedział w pościeli oparty plecami o poduszki. Na czas krzątania się służby   okrył   lędźwie   brokatową   narzutą,   poza   tym   by   nagusieńki. Uśmiechnęła  się  na  widok  jego  bladych  łydek  i  stóp  wystających  spod tkaniny, sporego brzuszka i szerokiej piersi.
– Dokończę sama. – Odebrała pucharki na wino z rąk służki. – Możecie się oddalić.
Wręczyła kielich Janowi i wskoczyła do łoża, siadając tuż obok męża. Pochylił się i pocałował ją w szyję. Znał doskonale to miejsce i wiedział,
jak bardzo jest czułe na pieszczotę.
Marysieńka zamruczała z przyjemności, przechyliła twarz w stronę Jana, odnalazła ustami jego usta. Złączyli się w krótkim pocałunku, a potem skupili na posiłku.
Hetmanowi dopisywał apetyt, jak zwykle po kochaniu się. Pochłaniałkiełbasy i pasztety, jakby zamierzał nadrobić wszelkie tygodnie wyrzeczeń związanych z wojenną wyprawą.
Ona sama tknęła jajka przepiórcze i nieco wędliny, ale bez pieczywa. Ostatnio znów troszkę przytyła, tu i owdzie zbierały się wałeczki, a przecież nie była już młódką. Myśl o starzeniu się nie należała do najmilszych, więc szybko zastąpiła ją inną, bliższą dniowi dzisiejszemu.
– Co zamierzasz powiedzieć Prażmowskiemu? – odezwała się.
Jan skończył przeżuwać i otarł usta.
– Powiem mu, że może na mnie liczyć. – Popatrzył na żonę wyczekująco. – Czy nie powinienem?
– Nie, nie, oczywiście wciąż jesteśmy z nim.
Nie zabrzmiało to dla Sobieskiego przekonująco. Uniósł brew, odstawił puchar na stolik.
– Mówże, o co ci chodzi?
Marysieńka poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na oczy.
–  Wciąż  nie  dotarły  subsydia  z  Paryża.  Prażmowski  i  Morsztyn zapewniają, że to tymczasowa zwłoka, ale…
– Ty w to nie wierzysz – dopowiedział Jan.
– Król Ludwik jest chwiejny w swych postanowieniach. Musimy przyjąć, że celowo zwleka z przysłaniem złota, być może wcale tego nie uczyni albo przyśle go mniej i nie dla każdego starczy do podziału.
Sobieski zmarszczył czoło z frasunkiem.
–  Myślisz,  że  Prażmowski  i  Morsztyn  nas  zwodzą?  Przywłaszczyli pieniądze i kryją się z tym? – zapytał wprost.
– Nie wykluczam tego – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie dodała: – To tylko przeczucie, ale wydaje mi się, że między tymi dwoma jest jakaś zmowa.–  Potrzebujemy  francuskiego  złota,  jeśli  mamy  w  przyszłym  roku utrzymać się na powierzchni – orzekł zmartwiony hetman. – Majątki na wschodzie zostały zdewastowane i wyludnione, wojna wielce nadszarpnęła naszą kiesę.
– Rozmawiałeś z Dymitrem Wiśniowieckim? – zapytała.
– Nie było okazji. Kniaź zachowuje się dwuznacznie, wprawdzie zostawił w obozie wojskowym swe chorągwie, ale sam dołączył do Korybuta.
– Dołączył, i owszem. – Marysieńka wydęła usta. – Ale nie podpisał się pod  aktem  konfederacji.  I  bardzo  chłodno  zareagował  na  pomysł,  aby postawić cię przed trybunałem.
– Skąd to wiesz?
– Sam wyznał mi to w liście – rzekła niewinnie.
– Piszecie do siebie? – zabrzmiało to ciupkę zazdrośnie.
– Wymieniamy korespondencję – przyznała Maria Kazimiera. – Od czasu naszej  rozmowy  w  Warszawie  tyczącej  się  zamążpójścia  Teofili.  Kniaź podchodzi do tego konceptu z dużym zainteresowaniem, że tak to ujmę.
– Nie dziwię się. Teofila to piękna panna, wykształcona, z najlepszego rodu – rzekł dumny z siostrzenicy.
– I młodziutka. Dla mężczyzny w wieku Dymitra ma to znaczenie, nie mniejsze niż cała reszta – dodała Marysieńka kąśliwie.
Sobieski zmrużył oczy z namysłem.
– Tylko czy kniaź zdecyduje się dla tego miodu porzucić Korybuta? Wiśniowieccy zawsze dotychczas trzymali się razem, nawet gdy dzieliły ich swary.
– Jedność tę zawdzięczali Gryzeldzie, ale teraz kniahini nie żyje, a wraz z nią zmieniły się zasady gry – zauważyła Marysieńka. – Zresztą sama już neutralność kniazia osłabi mocno obóz królewski.Jan wykrzywił usta.
–  Wybacz,  kochanie,  ale  nie  widzę  możliwości  pogodzenia  jednego z drugim. Korybut i my stoimy w przeciwnych obozach, na granicy wojny domowej. Oni chcą naszych głów, my chcemy zrzucić go z tronu. Kniaź Dymitr będzie musiał się opowiedzieć po którejś ze stron. Nie da się siedzieć okrakiem  na  płocie,  aby  nie  uszkodzić  sobie  przyrodzenia,  a  to,  jak mniemam, będzie mu przydatne po ślubie z Teofilą.
Jan zawiesił na Marii baczne spojrzenie.
–  Mam  tylko  nadzieję,  że  zadbałaś,  by  korespondencja  między  tobą a kniaziem Dymitrem nie wpadła w ręce Prażmowskiego.
–  Gdyby  czegoś  się  domyślał,  już  byśmy  zostali  otruci  –  odrzekła z wisielczym humorem.
Jan, owszem, uśmiechnął się, ale słabo. Prymas nie należał do ludzi, którzy łatwo wybaczają, a ręce miał długie, oj, długie.
– Masz moją zgodę na pertraktowanie z Dymitrem, choć nie jest ci ta aprobata, jak widzę, potrzebna – powiedział z lekkim przekąsem.
– Jest za to szkopuł – oznajmiła Marysieńka. – Nie politycznej natury, ale sercowej.
– Sercowej?
– Teofila zakochała się w pewnym młodzieńcu i roi sobie, że mogą być razem. Staram się przemówić jej do rozumu, ale trudno wymagać rozsądku od zakochanej dziewczyny.
Oblicze Sobieskiego spochmurniało niczym niebo przed gradem.
– Jakże to, kto się ośmielił!? – krzyknął. – Czy moja siostra wie o tym!? – Uspokój się. Katarzyna zabrała ze sobą na Litwę tego porucznika, tam
chłody zimy i czas ostudzą jego amory.
– A więc to oficer. Każę wlec za koniem gagatka – zapowiedział Janmściwie.
–  To  chyba  nie  byłby  najlepszy  pomysł.  Teofila  powoli  oswaja  się z myślą o małżeństwie z kniaziem. Rozdmuchiwanie tej niefortunnej sprawy nie leży w naszym interesie – wskazała rozsądnie Marysieńka. – Znając charakter Teofili, każda gwałtowna reakcja ze strony rodziny tylko utwierdzi pannicę w uporze.
Sobieski   sapnął,   marszcząc   czoło,   zły   i   niezupełnie   przekonany argumentami żony.
– Czy oni… hmm… no wiesz?
Marysieńka się zawahała.
–  Z  tego,  co  wyznała  mi  Teofila,  doszło  do  zbliżenia  –  rzekła i dostrzegając gniew w oczach Jana, dodała pospiesznie: – Ale ten drobiazg w niczym nie może przeszkodzić naszym planom.
– Powinienem łotra obwiesić – warknął hetman i przeciągnął kłykciami po wąsach. – Na Boga, co za afront, i co powie kniaź Dymitr, gdy zorientuje się w noc poślubną w brakach oblubienicy?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się pobłażliwie.
– O to się nie zamartwiaj. Są sposoby, aby mężczyzna uwierzył, że jest pierwszym.
Jan uniósł brwi zaciekawiony.
– Dymitr to nie byle chłystek. W życiu naobracał więcej niewiast, niż posiada wsi, miast i zamków. A ma ich sporo.
–  Och,  głównie  były  to  czyjeś  żony,  latawice  albo  zwykłe  dziwki  – odrzekła pani Sobieska. – Zaufaj mi, odrobina krwi i aktorstwa przekona kniazia, że on pierwszy zerwał kwiat. A zresztą, ileż to panien z naszej sfery tłumaczy  się  przed  mężami,  że  straciły  dziewictwo  na  koniu,  jeżdżąc wierzchem po męsku? Dymitr nie jest głupcem ani dewotem, dla własnej korzyści i spokoju serca puści w niepamięć taką drobnostkę. Zresztą zajmęsię przygotowaniem Teofili do nocy poślubnej.
–  Co  ja  bym  bez  ciebie  począł,  moja  duszko  –  powiedział  Jan z uśmiechem i z miłością.
Pocałowała go w usta.
– Bardzo cię kocham – szepnęła.
Objął ją ramionami. Marysieńka wtuliła się w duże, silne ciało męża. Przyłożyła policzek do jego serca. Była pewna, że bije wyłącznie dla niej.
Rozstajne drogi
Luty A.D. 1673
Wbrew przewidywaniom Tynera odwilż nie nadciągnęła szybko i utknęli w osadzie na dobre.
Charlotta nie narzekała na nudę i brak zajęć, i to nie tylko w nocy, gdy odwiedzał ją Bogusław. Za dnia służyła pomocą wieśniakom w bolączkach, wykorzystując swą wiedzę o ziołach i to, czego nauczyła ją Zlata. Tutejsze chłopstwo, jak wszędzie na świecie, cierpiało na choroby związane z biedą i  brakiem  higieny.  Czyraki  i  wrzody,  kaszel,  gorączka  i  biegunka.  Cały odwieczny zestaw nieszczęść nękających maluczkich, jak kulisty jest świat.
W  osadzie  najczęstszą  przypadłością  okazał  się  kołtun.  Nosiły  go  na głowach niemal wszystkie kobiety i większość mężczyzn – niektórzy mieli tak  poskręcane  fryzury,  że  człowiek  mógł  z  daleka  wziąć  je  za  filcowe kapelusze.  Nawet  dzieciarnia  miewała  włosy  zrośnięte  w  małe  kędziory, podobnie jak u dorosłych, pełne żyjących w nich wszy i pcheł.Charlotta  po  raz  pierwszy  zobaczyła,  co  to  kołtun,  po  przybyciu  do Rzeczypospolitej.   Nawet   u   szlachty,   i   to   zamożnej,   można   było zaobserwować te dziwaczne, sztywne kłęby. W Polsce nie była to jeszcze wielka tragedia, ale im bardziej na wschód, tym powszechniej występowała ta plaga.
Wpierw miała objawiać się okrutnym bólem głowy, a gdy ten ustępował, włosy zarażonego zlepiały się i zrastały w kędziory.
Charlotta uważała te twierdzenia za przesąd i niedorzeczność. Wedle jej pojęcia  kołtun  powstawał  z  brudu,  braku  higieny,  a  także  zwyczaju,  by smarować włosy zwierzęcym tłuszczem, ale Polacy i Rusini wiedzieli lepiej, to i wszystko inne.
Niestety zabobon tak głęboko tkwił w umysłach, że ludzie noszący kołtun nie dawali sobie za nic w świecie go odciąć z obawy, że stracą przez ten zabieg wzrok lub nawet mowę. Nie wiedzieć skąd brała się taka wiara, ale jak ma  się  to  z  wieloma  absurdalnymi  teoriami,  i  ta  zyskała  w  narodzie powszechną akceptację.
Charlotta  była  jednak  uparta  i  w  końcu  udało  się  jej  po  długich namowach nakłonić jednego z dragonów z kompanii Tynera do obcięcia posklejanych kudłów.
Żołnierz, który zasłynął z odwagi na polu walki, omal nie uciekł na widok nożyc i brzytwy. Trzeba było mu podać dla kurażu kwartę okowity. Mesire przeprowadziła operację publicznie, w stodole wójta. Zebrała się tam cała  wieś,  chłopy,  kobiety  i  dzieciarnia,  a  ludzie  mieli  taką  powagę  na obliczach, jakby Charlotta miała co najmniej amputować żołnierzowi nogę.
Cała  mecyja  zajęła  jej  kwadrans.  Pacjent  przeżył,  choć  w  trakcie strzyżenia wódka zmogła go na tyle, że przysnął.
Gdy wachmistrz ocucił dragona lodowatą wodą ze studni, tenże zaczął kląć jak szewc, co publiczność przyjęła za dowód, że nie odjęło mu języka.W ten sposób Mesire została cudotwórczynią. Wszyscy w osadzie mieli ją za wielką uzdrowicielkę, co rusz zwracając się do niej z prośbą o obcinanie kołtunów, a potem i o leczenie prawdziwych chorób.
Jak  onego  wieczoru,  gdy  wezwano  ją  do  gorączkującej  dziewczynki. Charlotta  narzuciła  na  siebie  delię  i  poszła  zobaczyć,  czy  może  pomóc. Zaprowadzono ją do chaty niczym się nieróżniącej od sąsiednich budynków. Wewnątrz znajdowały się trzy pomieszczenia: przez pierwsze wchodziło się do  stajni,  gdzie  trzymano  konie,  krowy  i  świnie,  dalej  mieściła  się  izba przeznaczona dla ludzi, na ostatek zaś przez dziurę wybitą w glinianej ścianie można było się przeczołgać do komory, w której chowano zapasy na zimę i przednówek.
Charlotta przysłoniła dłonią usta i nos – w całym domostwie unosił się odór zwierząt, gnoju i niemytych Bóg wie jak długo ciał.
Odgoniła kurę, co zaplątała się jej między nogi, i nie zwracając uwagi na ośmioro dzieciaków tłoczących się przy piecu, od razu podeszła do drącego się maleństwa.
Dziecko miało może ze dwa lata i płakało na całe gardziołko, mimo że matka kołysała je w czymś w rodzaju kołyski, był to mianowicie kawałek skóry cielęcej uczepiony do powały dwoma sznurkami.
Chłopka rzuciła się jej do nóg, błagając o pomoc. Zapytana o męża, odparła, że poszedł polować z kuzynami do lasu i nie wrócił na noc.
Charlotta ucięła lament kobiety.
– Jakie macie zioła? – zapytała, wiedząc, że w każdej chłopskiej chacie znajdzie się suszone latem i na jesieni zielsko.
–  Kwiat  lipy,  korę  wierzby  i  maliny.  Zagotowałam  wywar,  ale  nie pomógł.
– Dodałaś miodu?
– Dodałam, jaśnie pani, a jakże – przytaknęła gorliwie wieśniaczka.–   Przeleć   się   po   sąsiadkach,   potrzebuję   kwiatu   czarnego   bzu i słonecznika, ziela trójbarwnika, pączków topoli i berberysu. Zapamiętasz?
Zapewniła,  że  spamięta  wszyściuteńko.  Złapała  chustę  i  wybiegła z chałupy.
Charlotta przywołała troje najstarszych dzieci, kazała im przynieść śniegu z   dworu.   Zmoczyła   w   nim   tkaninę,   a   potem   schłodziła   nią   ciałko dziewczynki.
Matka  wróciła  szybko,  niosąc  ze  sobą  kosz  zebranych  od  sąsiadów suszonych  ziół.  Mesire  wybrała  te  potrzebne  i  uwarzyła  wywar,  którym wspólnie napoiły dziecko. Niedługo potem płacz ucichł i maleństwo zapadło w głęboki sen.
Około północy do chaty wstąpił Tyner, porozmawiał chwilę z Charlottą, ale  widząc,  że  sprawa  jest  poważna,  nie  odciągał  jej  uwagi  od  małego pacjenta. Mesire czuwała na zmianę z matką dziewczynki przez całą noc. Gorączka nie spadła od razu i jeszcze kilkakrotnie trzeba było powtarzać zabieg z zimnym okładem. Szczęśliwie już nad ranem trzęsawka zaczęła ustępować i Charlotta mogła mieć nadzieję, że dziecko będzie żyło. Kazała matce  karmić  maleństwo  często,  ale  w  niewielkich  ilościach,  aby  nie przeciążyć osłabionego ciała, i dużo poić. Obiecała, że zajrzy do małej, gdy tylko się wyśpi, po czym słaniając się ze zmęczenia, udała się do własnej chaty i w ubraniu wskoczyła pod pierzynę.
Obudziło ją łaskotanie w policzek. Gdy uniosła powieki, ujrzała nad sobą Bogusława.
–  Mógłbyś  się  ogolić  –  mruknęła  zaspana,  ale  zamknął  jej  usta pocałunkiem.
Nie musiała dociekać, po co przyszedł. Wystarczyło, że sięgnęła dłonią poniżej  jego  paska,  by  poczuła,  jak  bardzo  jej  pragnie.  Uniosła  biodra
i podciągnęła sukienkę na brzuch. Wsunął się w jej rozchylone uda i bezpośpiechu w świetle dnia nadrobili zaległości z nocy. Po wszystkim Charlotta obmyła się w miednicy i narzuciła płaszcz na ramiona.
– Muszę zobaczyć, co u dziecka – wyjaśniła.
– Przeżyje?
– Chyba tak.
– To dobrze.
Usiadł, garbiąc się na skraju łóżka.
– Niedługo wyjeżdżamy – wyjawił. – Od kilku dni nie sypie i mróz zelżał.
Popatrzyła mu w oczy, był w nich smutek.
– Tak, to już najwyższy czas – odparła.
Zgarnęła chustę z ławy i opuściła izbę.
Okryła chustą głowę i szyję. Szybkim krokiem dotarła do chaty. Dziewczynka spała bez gorączki i oddychała miarowo. Charlotta poczuła
ulgę. Małe dzieci umierały z byle powodu, lecz to maleństwo cieszyło się Bożą opieką.
Zostawiła je pod troskliwym okiem matki. Po wyjściu na dwór nie miała chęci wracać od razu do siebie. Bogusław nie poruszał dotychczas tematu przyszłości,  ale  spodziewała  się,  że  będą  w  końcu  musieli  pomówić o rozstaniu.
Nie  chciała  tego,  było  jej  z  nim  dobrze,  lecz  nie  łudziła  się,  że  ich związek przetrwa próbę czasu i prawdy. Różniła ich przeszłość i przyszłość oraz to, czego sobie nie powiedzieli.
Wszystkie te rozmyślania poczyniła już w drodze nad staw.
Jeszcze nim ujrzała dzieciarnię bawiącą się na grubym lodzie, usłyszała radosne głosiki niosące się w rześkim powietrzu. Wspięła się na zbryloną zaspę  i  obserwowała,  jak  grupki  chłopców  i  dziewczynek  obrzucają  sięśnieżkami.
Po dłuższej chwili ruszyła wzdłuż krawędzi stawu, rozmyślając.
Przez  wszystkie  dni,  które  spędzili  razem,  Bogusław  ani  razu  nie wspomniał o przeszłości, o tym, co robił i komu służył. Charlotta również nie była skłonna do zwierzeń na swój temat, a on o nic nie pytał.
Żyli  teraźniejszością.  Chwilą,  godziną,  dniem  i  nocą.  Charlotta  miała wrażenie,  że  oboje  znajdują  się  w  bańce,  odizolowani  od  rzeczywistego świata, zawieszeni w próżni między tym, co było, a tym, co będzie. Udawali niewiedzę, bojąc się, by nie zniszczyć kruchej więzi, która połączyła dwoje samotnych, spragnionych bliskości ludzi.
Zatrzymała się przy wiekowej wierzbie. Pochylone drzewo skojarzyło się Mesire z długowłosą staruchą garbiącą się nad zamarzniętą wodą. Oparła się o pień i długi czas patrzyła zasępiona w dal. Wkrótce zostawi sen, którym żyła przez ostatnie tygodnie. Ułuda spokoju i uczuć pęknie i Charlotta znów wkroczy w nieprzyjazny, pozbawiony złudzeń świat. Nie chciała tego, ale czy mogło się stać inaczej? Nie sądziła, aby w jej wypadku istniało coś takiego jak wybór.
Z tak smutnym przekonaniem wróciła do chaty.
Tyner stał przy kuchni i doglądał rosołu bulgoczącego w kociołku. Gdy rozebrała się z delii, podszedł, by ją przytulić. Charlotta musnęła wargami jego policzek i usiadła na zydlu, opierając łokcie o blat ławy. Bogusław obrzucił ją bacznym wzrokiem.
– Dziewczynka wydobrzała? – zapytał.
– Będzie zdrowa. Tak myślę.
Wrócił do pieca i napełnił kubek rosołem.
– Przemarzłaś, długo cię nie było. – Wręczył jej bulion.
Charlotta ogrzała dłonie, a potem ostrożnie, by się nie poparzyć, upiła kilka łyków. Rosół wypełnił ją ciepłem, lecz nie poprawił nastroju. Bogusławusiadł naprzeciwko i położył dłoń na jej dłoni.
– O co chodzi, Anno? – Wciąż nazywał ją tym imieniem, nawet jeśli wiedział, że jest wymyślone.
Uniosła wzrok i napotkała jego oczy.
– Wkrótce będziemy musieli się rozstać – rzekła.
– To zależy tylko od nas. Nie sądzisz?
Wykrzywiła usta.
– Gdybym mogła… – urwała, szukając odpowiednich słów. – Gdyby wszystko potoczyło się inaczej…
Uścisnął jej dłoń, jakby obawiał się, że usłyszy za dużo.
– O pewnych sprawach lepiej milczeć, skoro nie można lub nie chce się ich zmienić – powiedział cicho. – Cieszmy się tym, co mamy, i nie myślmy o przyszłości.
Wiedział,  kim  Mesire  jest  i  komu  służy.  Teraz  zyskała  pewność.  Z jakichś powodów nie obchodziło go to, nie teraz, gdy pragnęli utrzymać ulotny  czar  łączącej  ich  chwili.  Nim  pryśnie  i  zostawi  ich  na  powrót samotnymi.
Przyszłość to coś, co może się zdarzyć. Nie ma w niej nic oczywistego. Więc po cóż się martwić?
Kilka dni później przybyli do Radomia.
Bogusław  odprowadził  ją  pod  bramę  klasztoru,  pociemniałą  i  starą, odgradzającą żeńskie zgromadzenie od grzesznego świata.
– To tu – rzekł niemądrze, ale cóż mógł powiedzieć w takiej chwili. Charlotta rozumiała go doskonale. Dławiło ją w gardle. Milczała. Wymienili spojrzenia i każde spuściło wzrok. Dotknęła jego zimnej dłoni. – Dziękuję ci za wszystko – powiedziała ze szczerego serca.Wspięła się na palce, przylgnęła wargami do jego warg. Z wdzięczności, na pożegnanie… A może z miłości. To był długi, lecz smutny pocałunek. Obydwoje nie chcieli rozstania, czuła to w biciu jego serca. Niestety los nie zawsze sprzyja uczuciom.
Charlotta  wiedziała,  że  zaraz  się  rozpłacze.  Odebrała  od  Bogusława sakwę, w której mieścił się jej skromny dobytek.
– Idź już – poprosiła. – Tak musi być.
Zagryzł wargę i skinął głową.
Odszedł, nie oglądając się ani razu. Charlotta stała w cieniu klasztornej bramy, czekając, aż mężczyzna zniknie jej z oczu w ciżbie ludzi na targu mięsnym.  Gdy  tak  się  stało,  otarła  dłonią  łzę  spływającą  po  policzku. Załomotała kołatką we wrota.
Tutejsza  matka  przełożona  wiele  zawdzięczała  Sobieskim,  hojnym darczyńcom zgromadzenia i swym dalekim krewnym. Mesire miała pewność, że przyjmą ją tu i udzielą wszelkiej pomocy w dostaniu się jak najszybciej przed oblicze Marii Kazimiery.
Wpuszczono ją za bramę, choć musiał upłynąć kwadrans spędzony pod czujnym okiem tęgiej siostry furtianki, nim uzyskała zezwolenie na rozmowę z przeoryszą.
Ruszyła ośnieżonymi alejkami przyklasztornego ogrodu, otulona ciszą i  spokojem  wypełniającymi  te  mury,  lecz  miast  ukojenia,  które  winno napawać  człowieka  w  domu  sług  Bożych,  Charlotta  Mesire  odczuwała jedynie smutek i żałość.
Znów była samotna. Nie miała nikogo na świecie, prócz siebie.
W gabinecie prymasa było gorąco i tłoczno. Marmurowy kominek grzał
i  huczał,  aby  otulić  ciepłem  zgromadzonych  przy  stole  magnatów.  Byływśród nich dwie nowe twarze: Jabłonowski, który w końcu dotarł do Łowicza, uporządkowawszy sprawy we Lwowie i województwie ruskim, a także nieznany Marysieńce mężczyzna w szlacheckim stroju. Człowiek ów, szczupły, choć już nie pierwszej młodości, skupiał na sobie uwagę panów senatorów.
– Dobrze, że jesteś, Mario. – Jan odsunął od stołu wolne krzesło. – To pan Paweł Działtowicz, oficer w służbie księcia Radziwiłła. Przywiózł wieści od mej siostry Katarzyny.
Litwin uchylił podgoloną głowę przed panią Sobieską i wszyscy zasiedli za stołem.
Prażmowski  zajął  krzesło  u  szczytu,  mając  za  plecami  kominek.  Jan spoczął przy drugim krańcu stołu, twarzą zwrócony do prymasa, na znak, że jest równy gospodarzowi w powadze i znaczeniu. Reszta panów usiadła po ich obu stronach.
Marysieńka zerknęła na Sieniawskiego zajmującego krzesło na lewo od niej.   Mikołaj   więcej   uwagi   skupiał   na   swych   pierścieniach   niźli   na otaczających go ichmościach. Uśmiechnęła się doń porozumiewawczo, ale pan strażnik koronny ledwo co w podzięce wykrzywił kąciki ust. Uznała, że coś go trapi albo nie jest zdrów.
– Kontynuuj, waszmość – przemówił Prażmowski, splatając dłonie na brzuchu.
Imć  Działtowicz  odchrząknął,  przemknął  spojrzeniem  po  obliczach senatorów, i zatrzymał wzrok na pani Sobieskiej.
– Jak mówiłem już wcześniej, hetman wielki litewski dotarł do Kobrynia jeszcze z początkiem listopada. Zastał tamże zgromadzone wojsko. Cztery tysiące żołnierzy głodnych i źle zaopatrzonych, a przeto bez litości łupiących chłopów i okoliczne majątki szlachty. Pac nie przyjechał jednako z pustą sakwą do wojska, lecz przywiózł w kufrze sto tysięcy złotych od króla. Jakmówią plotki, były to pieniądze wystarane przez królową od jej cesarskiego brata. Otrzymawszy zapłatę, żołnierz dostał animuszu i chorągwie co do jednej utworzyły związek w obronie króla jegomościa.
–  To  było  do  przewidzenia  –  rzekł  sucho  Prażmowski.  –  Wyjaśnień wymaga co inszego. Doszły nas pogłoski, że Michał Kazimierz Radziwiłł i  Sapiehowie,  przyjaciele  nasi  w  dziele  obalenia  Korybuta,  także  złożyli podpisy pod konfederacją. Prawda to?
–  Nie  zaprzeczę,  ekscelencjo  –  odparł  Działtowicz.  –  Za  Benedykta i   Kazimierza   Sapiehów   nie   mam   plenipotencji   się   tłumaczyć,   ale podkanclerzy  Radziwiłł  przysłał  mnie,  abym  wyłożył  jego  racje  przed szacownym audytorium.
– Słuchamy zatem – rzekł chłodno Jan, chyba najbardziej ze wszystkich ciekaw, co też skłoniło szwagra do nieoczekiwanej wolty.
– Podkanclerzy w pierwszej kolejności polecił mi zapewnić wielmożnych panów i waszą ekscelencję, że w głębi serca i przekonań nadal pozostaje przyjacielem i stronnikiem waszmościów. Aliści, gdy wszyscy senatorowie zgromadzeni w Kobryniu, wojsko i Sapiehowie poparli króla i Paców, sam jeden nie mógł dać oporu takiej sile. Zwłaszcza że Michał Kazimierz Pac niedwuznacznie  groził  mu  najechaniem  majątków  i  osadzeniem  w  nich pułków na całą zimę. To równałoby się katastrofie dla wszystkich ekonomii Radziwiłłów.  W  tym  amoku,  jaki  teraz  zapanował  na  całej  Litwie,  i  w atmosferze  nienawiści  stronnictw  protektor  mój  nie  znalazłby  żadnego obrońcy ani poparcia dla zadośćuczynienia poniesionym stratom i doznanej z rąk Paców krzywdzie.
–  Jakie  są  plany  Paców,  skoro  zawładnęli  bez  reszty  całą  Litwą?  – odezwał się Morsztyn.
–  Michał  Pac  nie  krył  przed  senatorami,  że  konfrontację  zbrojną
z  opozycją  uważa  za  nieuniknioną.  –  Oficer  spojrzał  na  Sobieskiego,ponurego i zasępionego. – Mówi się nawet o przeniesieniu oddziałów na ziemie Polski.
Jan uniósł głowę.
– Jakie siły zgromadzili Litwini? – zapytał.
– Cztery tysiące żołnierzy i wciąż prowadzone są nowe zaciągi. Ponoć do nowego roku w obozie ma stanąć dwanaście tysięcy zbrojnych, ale według oceny księcia Radziwiłła przy tym braku środków i ludzi Pacom uda się uzbierać najwyżej połowę tych sił.
– A co na to szlachta na Litwie, też do wojny domowej się rwie? – zagaił Jan Wielopolski.
– Obywatelami łatwo jest manipulować – odpowiedział imć Działtowicz. –  Ludzie  wolą  sami  nie  myśleć,  łatwiej  im  powielać  cudze  poglądy, zwłaszcza jeśli uważa się takowe za powszechnie przyjęte. Pacowie trzymają twardą  ręką  swoją  partię,  żaden  poseł  nie  waży  się  mieć  innego  zdania w obawie o swą karierę czy majętność. Ludziom zawsze bliższa koszula niż ryzykowne poglądy, nie ma się co dziwić, że na sejmikach bez szemrania przyjęto  podatki  na  nowe  zaciągi  i  wezwano  powszechnie  do  osądzenia waszmościów, jak tu siedzicie.
Między zebranymi zapadła niewesoła cisza.
– Dziękujemy, panie Działtowicz – odezwał się ksiądz prymas. – Musimy omówić na osobności ważkie sprawy, które nam przedstawiłeś. – Proszę waćpana,  byś  został  w  mej  gościnie,  póki  nie  napiszę  listu  do  księcia Radziwiłła.
Oficer ukłonił się Prażmowskiemu i magnatom, a potem opuścił gabinet, stukając podkutymi obcasami.
– Sapiehowie i wasz szwagier wielce nas zawiedli oportunizmem swoim i szkody poczynili, przez które utraciliśmy Litwę – zaznaczył z wyrzutem prymas, kierując pretensję jednoznacznie w stronę Jana Sobieskiego.– Teraz Korybut ma wolną rękę, by rozprawić się z opozycją w Koronie – wsparł  ekscelencję  Wielopolski.  –  Liczyć  się  trzeba,  że  przyjdzie  nam sprostać  nie  tylko  siłom  Czarneckiego,  ale  i  posiłkom  przysłanym  mu z Litwy.
– A wy, będąc na miejscu księcia Radziwiłła, postąpilibyście inaczej? – Jan zmierzył wzrokiem krzykaczy. – Po rejteradzie Sapiehów sam on jeden ostał  się  na  Litwie,  a  my  nie  mamy  dość  sił,  aby  udzielić  mu  zbrojnej pomocy. Politycznie i gospodarsko kalkuluje książę i to trzeba mu chwalić, a nie na ślepo ganić. A i czy chcemy jako pierwsi wywołać zamęt i wojnę domową, wkraczając do Wielkiego Księstwa? Nie sztuka wyciągnąć miecz, lecz przewidzieć, jaki to odniesie skutek.
– Trzeba nam poczynić nowe zaciągi – wtrącił Sieniawski, udowadniając, że nie wyłącznie pierścienie zaprzątały jego uwagę. – Z każdym miesiącem moc zbrojna Korybuta będzie rosnąć na naszą wspólną zgubę.
Strażnik    koronny    rozejrzał    się    po    twarzach    Prażmowskiego, Wielopolskiego i Morsztyna.
– Ja, wojewoda ruski i hetman ostatnią koszulę zastawiliśmy, aby bronić ojczyzny i naszej partii – dodał z emfazą. – Czas, aby i inni sięgnęli głębiej do kufrów ze złotem, zwłaszcza że to nas na Rusi srogo dotknął najazd mahometan.
– My też mieliśmy swoje wydatki – ofuknął go Wielopolski.
– Ale wasze wsie stoją, a chłopów nie wybrano w niewolę. – Złość brzmiąca w głosie wojewody Jabłonowskiego była aż nadto słyszalna.
–  Pax,  pax!  –  zawołał  Prażmowski,  unosząc  dłonie  i  gestem  tym powstrzymując dalszą kłótnię. – Nie czas nam teraz wadzić się i roztrząsać, kto większe poniósł szkody i wydatki. Ja sam wyłożyłem niemały grosz na ufortyfikowanie Łowicza i zamku. Nająłem też nowy regiment arkebuzerów z Rzeszy, bolesnym kosztem, gdyż przez wojnę nad Renem tam wielki terazpopyt na żołnierza. A wiadome jest, że Niemiec więcej żąda zapłaty za swe usługi niż Polak, który zadowoli się jeno częścią stawki i jeszcze będzie cię po rękach całował.
– Prawda to, księże prymasie, lud u nas bierny i dobry do prowadzenia niczym kastrowany muł – zgodził się Jan Wielopolski, zgodzili się także milcząco zasiadający przy stole politycy. – Wiemy wszyscy, jak duże straty i koszty ponieśli panowie ruscy – podjął stolnik. – Gdy tylko dotrą do nas obiecane przez Paryż kufry, każdy otrzyma rekompensatę.
Marysieńka i Jan wymienili między sobą spojrzenia. A Morsztyn kaszlnął znacząco, ściągając na siebie uwagę obecnych.
–   Dzielenie   pieniędzy   proponuję   zostawić   do   przybycia   posła francuskiego  z  subsydiami  –  rzekł  rozsądnie.  –  Wtenczas  zdecydujemy, komu ile się należy, miarkując i ważąc osobno poniesione straty i wydatki. Pierwej nam zająć się ratowaniem skóry, którą jeśli nie poweźmiemy starań, król i Pacowie wygarbują nam knutem niby niewolnikom.
Mości  podskarbi  ciął  pauzami  niczym  rzeczonym  biczem,  po  kolei mierząc wzrokiem nadąsane oblicza konfratrów.
–  Radzić  nam  trzeba,  przyjaciele  mili  –  ciągnął  –  jak  powstrzymać hetmana litewskiego przed wprowadzeniem wojsk do Korony, aby na zgubę naszą nie połączył się z pułkami królewskimi, które stacjonują nieopodal Łowicza.
– Wyślę list do Michała Paca – odezwał się Sobieski. – Ostrzegę, że gdy tylko  przekroczy  granicę,  zbiorę  wojsko  koronne  i  uderzę  na  niego wszystkimi siłami. Potem niech się stanie, co Bóg zechce.
–  Napisz  zatem  jasno,  że  wszyscy  przeciwko  niemu  pójdziemy  – zadeklarował prymas twardo. – To może powstrzymać litewskiego wilka przed wychylaniem się z kniei.
– Nawet jeśli, to nie na długo – zauważył Morsztyn. – Tu nie militarnychrozwiązań trzeba szukać, lecz politycznych. Krzysztof Pac jawnie już dystansuje się od młodszego brata i Korybuta. Trzeba by podsypać złotem tę niezgodę, niech pleni się niczym chwast w grządkach.
– Jeszcze chcesz mu dosypywać? – wycedził Sieniawski z zawiścią. – Toć  latem  wziął  dwieście  tysięcy  w  złocie  od  posła  francuskiego.  Tyle pieniędzy tylko za to, by trzymał się z boku? Gdy ja i Stanisław znoimy się od szkód wojennych.
Morsztyn poszukał wzrokiem wsparcia u prymasa, ale to pani hetmanowa odezwała    się    pierwsza,    powstrzymując    wylew    kolejnych    pretensji finansowych u panów ruskich.
– Nie wiemy, w jakiej mierze rozdźwięk u Paców to gra obliczona na wprowadzenie  nas  w  błąd  –  przestrzegła.  –  Krzysztof  Pac  ma  umysł przebiegły, patrzy kilka ruchów w przód. Obiecać mu coś można, ale wypłata musi być zależna od rezultatów.
–  Słuszna  uwaga  –  zgodził  się  Prażmowski.  –  Ostrożnie  trzeba  nam postępować  z  kanclerzem  litewskim,  gdy  nie  znamy  jego  prawdziwych zamiarów.
Następnie rozmowa zeszła na sprawy rzemiosła wojennego. Przez niemal dwa kwadranse Marysieńka zmuszona była wysłuchiwać o pudach prochu, kalibrach armat i nowych, jakoby doskonałych bagnetach sprowadzonych przez Prażmowskiego z Francji. W końcu znudzona do cna wymówiła się z dyskursu i opuściła komnatę.
Imć Działtowicza znalazła w salonie, gdzie bawił rozmową jedną z jej służek. Flirt podobał się obojgu, rozjaśnione oblicza i śmiechy zaświadczały o tym aż nadto. Wtargnięcie pani Sobieskiej ucięło te krotochwile. Dziewka zbladła, dygnęła spłoszona i w pośpiechu opuściła komnatę.
Pan Działtowicz, nawet jeśli speszył się, nie okazał tego w żaden sposób. – Chciałabym pomówić z waćpanem – odezwała się Maria Kazimiera.– Na jaki temat?
– Znasz waszmość porucznika Witolda Kuzubskiego? Przybył na Litwę jakiś czas temu z Wołynia.
Oficer zmarszczył czoło.
– Znam to za dużo powiedziane, pani, ale rozmawiałem z nim raz czy dwa, nim zamknięto go w areszcie za malwersacje.
– A więc jest zdrów – rzekła z ulgą.
–  Tego  nie  wiem,  waćpani.  –  W  grymasie,  jaki  wypłynął  na  usta szlachcica,  było  coś  złowieszczego.  –  Oficer  ów  zdołał  zbiec  z  aresztu w Nieświeżu… – Szlachcic zawiesił głos, co nie zwiastowało dobrych nowin. – Księżna pani, gdy dowiedziała się o ucieczce, posłała za zbiegiem liczną pogoń. Nasi ludzie zapędzili go aż na moczary rozciągające się na wiele mil od  zamku.  Tam  przepadł  nieborak,  pewnie  na  dobre,  gdyż  bagna  te  od wieków okryte są złą sławą. Stało się to na dwa dni przed mym wyjazdem do Łowicza, więc nie wiem, czy znaleziono jego ciało.
Marysieńka  poczuła  wewnętrzne  rozdarcie:  jedna  część  niej  żałowała młodego mężczyzny, który miał to nieszczęście obdarzyć miłością pannę z wielkiego rodu, inna jej cząstka, ta racjonalna i polityczna, odczuła ulgę. Śmierć   Witolda,   choć   bez   wątpienia   tragiczna,   uwalniała   Teofilę   od wszelkich przysiąg i mrzonek, tak łatwo przyjmowanych przez młode serce. Z pewnością dziewczyna popadnie w rozpacz, gdy dowie się o tragicznym końcu, jaki spotkał ukochanego, ale potem, gdy już otrząśnie się z pierwszej żałości,  łatwiej  będzie  ją  przekonać,  aby  została  panią  Wiśniowiecką i spełniła swój obowiązek wobec wuja i rodziny.
I najważniejsze, Marysieńka mogła powiedzieć samej sobie, że nie ma jej winy w śmierci Witolda, a przynajmniej nie więcej niż u innych. Teofila, jeśli już kogoś znienawidzi, to matkę, co zresztą nie przeszkadzało w niczym pani Sobieskiej. Szwagierka nigdy nie starała się być dla niej przyjaciółką.Jednak i tu należało rozstrzygnąć sprawę z taktem i rozwagą.
–  Kniahini  Teofila,  gdy  powróci  z  miasta,  będzie  chciała  pomówić z waćpanem – odezwała się, ważąc słowa starannie jak aptekarz arszenik. – Znała dobrze tegoż oficera i miała o nim dobre zdanie. Trudno przyjdzie jej uwierzyć w to, że popełnił kradzież i został osadzony w areszcie. Oszczędź jej waćpan przykrości i przedstaw jego śmierć w jaśniejszych barwach.
Działtowicz zmarszczył czoło.
– Prawda i tak wyjdzie na jaw, gdy kniahini wypyta innych ludzi.
–  Pomyśl  waszmość,  że  to  dla  jej  dobra  –  naciskała  Marysieńka.  – Najważniejsze jest złagodzić kniahini pierwsze wrażenie.
Oficer nie wydawał się przekonany tym argumentem.
– Wybacz, waćpani, ale chcesz, bym skłamał, a tak się nie godzi.
Pani Sobieska zmrużyła groźnie oczy, lecz od razu zgasiła rosnącą w niej irytację. Przywykła już, że w tym kraju szlacheccy dworacy potrafią stanąć okoniem wobec możniejszych od siebie i wołem takiego nie ruszysz. W Rzeczypospolitej  bardziej  niż  siła  sprawdzała  się  wzajemna  wymiana korzyści.
– Zauważyłam, że wpadła waszmości w oko moja służka – zmieniła kierunek natarcia, czym wyraźnie zbiła imć Działtowicza z pantałyku.
Szlachcic odrobinkę spąsowiał.
– Tylko rozmawialiśmy, waćpani. Przysięgam na mój honor, że nie było w tym nic zdrożnego.
– Ależ panie oficerze, jesteśmy dorośli. – Marysieńka lekko dotknęła mocnego ramienia żołnierza. – Jeśli waćpan wyrazisz ochotę, nakażę owej dziewce odwiedzić twoją komnatę dzisiejszego wieczoru, a także każdego kolejnego, póki będziesz przebywać w gościnie u księdza prymasa.
W oczach oficera mignęła iskierka. Odchrząknął i zakręcił końcówkę wąsa między kciukiem a palcem wskazującym.– Jeśli nie będzie miała nic przeciwko…
– Z pewnością będzie rada – pospieszyła z zapewnieniem pani Sobieska. –  A  co  do  śmierci  tamtego  młodego  porucznika…  –  zawiesiła  głos i popatrzyła na Litwina wyczekująco.
– Wyjechał na polowanie i zapędził się za zwierzyną na moczary – imć Działtowicz okazał się nadspodziewanie elastyczny w koncepcie. – Niestety wydarzyło się nieszczęście.
–  Zatem  ustalone.  Nie  rygluj  waćpan  drzwi  na  noc  –  poradziła Marysieńka i uśmiechnęła się łaskawie.
Na tym zakończyli rozmowę. Pani Sobieska udała się do swych komnat. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i zrzuciła z siebie maskę spokoju.
Śmierć Witolda oznaczała koniec kłopotów i przekonywania Teofili. Los rozstrzygnął wszystko bez jej udziału i winy.
„Bo przecież nie jestem niczemu winna?”
Poczuła wstyd. Mogła się usprawiedliwiać przed sobą, ile chciała, ale prawda  była  jedna.  W  jakimś  stopniu  i  ona  przyczyniła  się  do  śmierci chłopaka.
Z   ponurych   rozmyślań   wydobyły   ją   okrzyki   rozbrzmiewające   na dziedzińcu. Wyjrzała przez okno i zobaczyła karocę i wysiadającą z niej Teofilę.  Dziewczyna  prezentowała  się  pięknie,  ubrana  w  futro  z  soboli i srebrzysty toczek. Młoda, naiwna, nieświadoma czających się wokół niej cieni.
„Mogła przyjąć to gorzej, o wiele gorzej”.
Maria Kazimiera obserwowała szlochającą w poduszkę Teofilę. Szczupłe plecy dziewczyny wznosiły się z każdym wypełnionym rozpaczą oddechem,a miękki jedwab piernata nasiąkał żałobnymi łzami.
Marysieńka spodziewała się, co tu kryć, daleko gwałtowniejszej reakcji młodej  kniahini  na  wieść  o  śmierci  ukochanego.  Spazmów,  krzyków, złorzeczeń ludziom i niebiosom, nawet bicia zwierciadeł w alkowie.
Pani  Sobieska  nie  mogła  sobie  wyobrazić  własnej  reakcji,  gdyby  los odebrał jej Jana. Popatrzyła w lustro zawieszone na ścianie oddzielającej okna.  Ujrzała  siebie  siedzącą  na  skraju  łoża,  pochyloną  nad  szlochającą panną i pocieszającą ją. Odbicie przywodziło skojarzenie z obrazem któregoś z flamandzkich mistrzów pędzla. Dwie kobiety na różnych etapach życia. Alegorie    młodości    i    dojrzałości,    naiwności    i    rozsądku,    emocji i wyrachowania, pokazujące, jak się zmieniamy z upływem czasu.
Marysieńce przypomniało  się,  jak  wiele lat wcześniej sama szlochała w łożu, już po ślubie z Zamoyskim, kiedy dotarło do niej, że jej wspaniały mąż  jest  pijakiem,  brutalem  i  kurwiarzem.  Wtedy  w  rolę  pocieszycielki wcieliła się królowa Ludwika Maria, pierwsza orędowniczka tego związku i  sprawczyni  jej  nieszczęścia.  W  tamtym  czasie  Maria  Kazimiera  nosiła w  sercu  skrywany  żal  do  królowej,  czuła  się  wykorzystana  i  sprzedana niczym klacz. Po latach, jak na ironię, sama weszła w ślady pozostawione przez swą protektorkę. Być może za kilkanaście lat Teofila będzie w taki sam sposób pocieszać własną córkę, wcześniej odarłszy ją ze złudzeń, jakie daje młodzieńcza miłość.
W  całej  scenie  brakowało  tylko  postaci  w  tle,  mężczyzny  skrytego w cieniu, złowieszczej alegorii fatum zawieszonego nieustannie nad losem każdego człowieka.
Chwilę wcześniej tę rolę posłańca złych wieści odegrał imć Działtowicz, który  doskonale  się  wywiązał  z  umowy  zawartej  z  panią  Sobieską.  Bez zająknięcia opowiedział Teofili o tym, jak porucznik wybrał się na łowy i jak poniósł go koń. Oszczędził kniahini opisów samego wypadku, wymawiającsię niewiedzą i ograniczając się do stwierdzenia, że Witold nie cierpiał. Teofila zareagowała na tę wiadomość omdleniem.
Pani Sobieska poleciła zanieść pannę do łóżka. Podała dziewczynie sole trzeźwiące,  które  przytomnie  zawczasu  przygotowała.  Tylko  tyle  była w stanie zrobić, żadne bowiem słowa pociechy nie mogły zaleczyć świeżej rany.
Dotknęła rozedrganego płaczem ramienia Teofili.
– Wypadki się zdarzają, to niczyja wina – odezwała się. – Zdaj się na Boga i Jego wolę.
Przez  chwilkę  czekała  na  odpowiedź,  lecz  zamiast  słów  rozległo  się zduszone przez poduszkę szlochanie.
– Jeśli sobie życzysz, każę posłać po księdza. Może wspólna modlitwa z duchownym da ci pociechę?
Tym razem doczekała się przeczącego ruchu głową.
Marysieńka zagryzła wargę.
– Czy mam z tobą zostać?
Teofila    powtórzyła    gest    zaprzeczenia.    Pani    Sobieska    stłumiła westchnienie.
– Zatem dobrze, pójdę sobie, ale wiedz, że gdy tylko zechcesz pomówić, jestem  dla  ciebie  o  każdej  porze  –  zapewniła,  jak  powinna  uczynić przyjaciółka.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wycofała się do holu. Wracając do siebie, zatrzymała się przy gabinecie Jana i zajrzała do środka.
Mąż  pisał  coś  przy  biurku.  Uniósł  wzrok  i  przywitał  ją  ciepłym uśmiechem.
– Z kim korespondujesz? – zapytała.
– Z pułkownikiem Loeblem, komendantem Białej Cerkwi. Odmówił onwycofania się z miasta i przekazania go Kozakom Doroszenki, choć obliguje nas do tego traktat pokojowy z sułtanem. Doroszenko piekli się z tego powodu okrutnie, listy śle z pretensjami do mnie i do Korybuta, grozi nam interwencją Turków.
– Każesz Loeblowi ustąpić z twierdzy? – domyśliła się.
– Wręcz przeciwnie – zaskoczył ją Jan. – Zalecam pułkownikowi siedzieć tam i bronić się, jak długo starczy mu żywności, prochu i kul do armat. Niestety pomóc nie mogę, pieniędzy nie mam, a żołnierzy potrzebuję tu, w Polsce, gdyby doszło do walk domowych.
Marysieńka troszkę się pogubiła.
– Jeśli nie ustąpimy z twierdzy, złamiemy warunki pokoju. Czy nie grozi nam w ten sposób nowa wojna? – nie kryła niepokoju.
– Zapewne grozi – przyznał Sobieski spokojnie. – Ale nie w tym sezonie. Wedle osmańskich zwyczajów sułtan osobiście rusza na wyprawę co drugi rok. Teraz mahometanie muszą wpierw ugruntować swą władzę w Wołoszy i Mołdawii. Mówi się, że wielki wezyr zamierza zlikwidować oba wasalne hospodarstwa i wcielić je do imperium jako prowincje. To musi wywołać bunt   w   całych   Multanach,   bo   tam   lud   chrześcijański   żyje.   Bojarzy i  mieszczanie  z  Jass  czy  Suczawy  na  Polskę  patrzą,  na  wolności  nasze i prawa. I zazdroszczą nam, Polakom, swobody, nawet jeśli jest ona rozdęta. Wiedzą  bojarzy  dobrze,  że  gdy  muzułmanie  przejmą  całą  władzę  w  ich krajach, wtedy zostaną niewolnikami na własnej ziemi.
Maria  Kazimiera  zmarszczyła  czoło.  Nie  była  biegła  w  wojskowych sprawach ani też w zagranicznej polityce. Wiedziała jednak, że to, co mówił mąż, źle wróży spokojowi rodziny i jego obecności przy jej boku. Znów zostanie  sama  z  Jakubem,  gdy  on  całymi  miesiącami  przebywać  będzie gdzieś na stepach, walcząc z przeważającymi siłami przeciwnika i ryzykując życie.– Nie ma nadziei na trwały pokój z sułtanem?
Jan skrzywił ponuro usta.
– Sułtan jest jednocześnie kalifem, duchowym i świeckim przywódcą wszystkich  mahometan.  Religia  nakazuje  mu  podbijać  wszystkie  narody świata i nawracać je na wiarę w Allaha. Do skutku, aż cały krąg ziemi będzie wyznawał to pogaństwo. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie w przyszłości. Islam  to  nienasycony  lewiatan,  który  pochłonął  Syryjczyków,  Egipcjan, Greków, Bułgarów, Serbów i Węgrów, zmieniając ich w niewolników, teraz zaś wyciąga paszcze ku Polakom i Rusinom, a gdy upora się z nami, gdy już nas  pożre,  jako  uczynił  w  przeszłości  z  innymi  chrześcijańskimi  ludami, spojrzy na Moskwę, Austrię i Niemcy.
–  Ażeby  prowadzić  skutecznie  wojnę,  należy  wpierw  ustabilizować sytuację polityczną w kraju – zauważyła Marysieńka trzeźwo. Jak większość kobiet skupiała się na bieżących problemach, a mniej przejmowała tym, co czaiło się na odległym horyzoncie. – Co z obaleniem Korybuta? – Zawiesiła na  mężu  wyczekujące  spojrzenie.  –  Co  z  naszymi  planami  osadzenia Francuza na tronie, dla których poświęciliśmy tak wiele przez ostatnie lata? To całe nasze życie – zabrzmiało to smutno, wręcz żałośnie.
Jan złapał jej dłoń i posadził sobie żonę na kolanach.
– Dałem się przypiąć do tego wozu przez wzgląd na ciebie. – Otworzył przed nią serce. – To była cena, jaką musiałem zapłacić Ludwice Marii za naszą miłość i ofiarowane mi urzędy. Od lat słyszę o księciu przysłanym z Paryża, który ma zostać naszym królem. Ileż to już razy. A przecież żaden nigdy tu nie dotarł.
– Docierało za to złoto – przypomniała mu Maria. – Wielkie pieniądze, których wciąż potrzebujemy.
– Pieniądze są i u nas, tylko trzeba dobrze gospodarzyć. Obędziemy się bez  jałmużny,  za  którą  musimy  płacić  uległością  wobec  postronnychkrólestw.
– A Prażmowski? On nie ustąpi – odrzekła.
–  Prażmowski  działa  mi  na  nerwy,  bez  ustanku  gada  o  rozprawie z Korybutem, o tym, jak trzeba uderzyć na królewskie pułki. Prawdziwy wojownik z naszego prymasa – dorzucił Jan cierpko. – Bo gdy przychodzi do omawiania szczegółów, to okazuje się, że to ja mam walczyć, a moi żołnierze umierać,  gdy  jego  ekscelencja  będzie  nam  błogosławił  w  wojaczce  zza bezpiecznych murów Łowicza.
Hetman sapnął i potarł wąsy.
– Nie rozpętam wojny domowej, o ile nie zostanę do tego zmuszony – podjął. – Nie gdy większość obywateli uważa Korybuta za swego króla, a nas ma   za   wichrzycieli.   Historia   pewnie   osądzi   to   inaczej,   ale   dziś   to Wiśniowieckiego  kochają,  a  Prażmowskiego  nienawidzą.  Mnie  darzą  co najwyżej niechętnym podziwem.
– A ty pragniesz, by cię powszechnie kochali – westchnęła zmęczona. – To takie polskie. Tak jak i to, by obrazić się, zrezygnować w pół drogi.
– Widać inne być nie może, tak jak moje serce – odburknął.
– Tak, wiem – szepnęła. Pocałowała go w usta.
Przerwało im pukanie.
Marysieńka   podniosła   się   z   kolan   męża   i   wygładziwszy   suknię, przywitała się z wojewodą ruskim.
Stanisław Jabłonowski przybył porozmawiać o sprawach wojskowych, przeto pani Sobieska zostawiła mężczyzn samych i wróciła do alkowy. Przez następną godzinę nie mogła znaleźć dla siebie zajęcia. Próbowała czytać i haftować, lecz dręczył ją niepokój. Wrażenie, że coś się wydarzy.
Nauczyła się wierzyć własnym przeczuciom, zbyt często się spełniały, te dobre i te złe. Już dawno zaakceptowała prawdę, że ludzkie życie jest pełne lęku. Martwimy się o zdrowie własne i naszych dzieci, o powodzenie snutychplanów i marzeń, a często również o zbawienie, gdy anioł śmierci zabierze z naszych ust ostatni oddech.
Im człowiek więcej osiągnął, tym bardziej obawia się skutków upadku – tego, że potężny, nieubłagany los zmiażdży go w żarnach przeznaczenia. Wszyscy na to cierpią, maluczcy i wielcy, każdy choć raz dziennie martwi się o przyszłość swoją i bliskich. Bogaci czy biedni, bez różnicy, lękamy się choroby i zawistnych ludzi gotowych poświęcić wiele, aby zepsuć nasze ułożone życie, odrzeć nas z fałszywego poczucia bezpieczeństwa. A nade wszystko boimy się wichru dziejów, dla którego ludzkie istnienie jest równie mało istotne jak opadły z drzewa liść.
Powodów do lęku, jako się rzekło, jest wiele. Tyle, ilu ludzi chodzących po tym świecie.
Jak zatem zagłuszyć ten strach? Jak oswoić przeczucia, nim się ziszczą lub rozwieją niczym dym, zastąpione natychmiast przez kolejny lęk? Jedni ludzie kierują się ku Bogu, pokładając nadzieję w opiece Ojca i Jego łasce. Inni ufają bardziej własnej sile, szczęściu i pomysłowości, hołubią w sobie przekonanie, że siła, bogactwo i przebiegłość zawsze wyprowadzą ich na ścieżki powodzenia, bez względu na kaprysy fortuny.
Maria   Kazimiera   stała   gdzieś   pośrodku   między   wiarą   w   Boga a  świadomością,  że  człowiek  ma  taki  żywot,  na  jaki  zasługuje.  Czasem jednak złe przeczucia były tak silne i męczące, że ignorując przykazania Stwórcy i rozsądek, sięgała po karty.
Podeszła do sekretarzyka i wyciągnęła z szuflady mahoniowe pudełko z talią. Usiadła przy stoliku.
Dostała ją od Pierre’a de Bonziego kilka lat wcześniej, gdy wróciła do Paryża, zostawiając Jana w Polsce. W tamtym czasie miała nadzieję, że długa rozłąka  skłoni  męża  do  porzucenia  kraju  ojców  i  wyjazdu  do  Francji. Obecnie te plany wydały się jej odległą mrzonką.Popatrzyła na karty.
Wciąż  pamiętała  swój  zachwyt,  gdy  po  raz  pierwszy  zobaczyła  ich tajemnicze symbole i piękne barwy, tak żywe, jakby artysta namalował je ledwie przedwczoraj. W rzeczywistości karty liczyły sobie niemal dwieście lat i jak zapewniał ją kardynał, wykonał je własnoręcznie wielki Leonardo da Vinci dla Lukrecji Borgii.
Maria Kazimiera nie miała podstaw wątpić w autentyczność prezentu od kardynała. De Bonzi uchodził za znawcę w sprawach magii i alchemii od czasów,  gdy  pełnił  trudną  posługę  królewskiego  inkwizytora.  Jak  sam twierdził,   to   wówczas   zaczął   zbierać   księgi   odebrane   czarodziejom, wiedźmom i heretykom, by przechowywać je w swym pałacu. Z czasem, gdy zyskał władzę i bogactwo, powiększył zakazany księgozbiór przez dyskretnie czynione   zakupy.   W   ten   sposób   jego   biblioteka   stała   się   jedną z najwspanialszych w Królestwie Francji.
Marysieńka cofnęła się pamięcią do tamtego czasu, do sali pełnej cieni rzucanych  przez  świece  osadzone  w  ściennych  lichtarzach.  Do  krętych schodów i piwnic, gdzie kardynał gromadził wyklęte przez Kościół dzieła.
Zafascynowana   oglądała   szeroko   rozwartymi   oczyma   setki   tomów stojących na regałach i spoczywających na pulpitach. Niektóre z woluminów napisano odręcznie na wyprawionych skórach, inne wydano drukiem. Część ksiąg, jak zapewnił ją Pierre de Bonzi, napisał sam diabeł.
– Nie lękasz się grzechu, eminencjo? – zapytała go z drżeniem.
–  Księgi  same  w  sobie  nie  są  ani  dobre,  ani  złe  –  odparł  kardynał z  łajdackim  uśmiechem,  którym  uwiódł  tak  wiele  Polek,  gdy  przebywał w Rzeczypospolitej jako rezydent króla Francji. – To człowiek decyduje, co zrobi z zawartą w nich wiedzą. Każdy musi sam zdecydować, kim jest i co czyni.
Na  potwierdzenie  tych  słów  objął  ją  w  talii  i  przyciągnął  ku  sobie.Przywarła do jego wysokiej sylwetki, mocnej piersi i twardości wyczuwalnej pod duchowną suknią. Pożądał jej i choć teraz wyrzucała sobie własną słabość, wówczas w Paryżu nie potrafiła mu odmówić.
Wziął ją przy migotliwym blasku świec, w piwnicy pełnej zakazanych przez Kościół ksiąg. To wtedy musiała zajść w ciążę.
Uniosła wzrok na portret Panny Częstochowskiej wiszący tu, w Łowiczu, w  każdej  niemal  komnacie.  Czarna  Madonna,  patronka  Polaków,  ich obrończyni  i  królowa  na  niebie,  zdawała  się  patrzeć  na  nią  z  przyganą, trzymając na kolanach swego boskiego Syna.
Marysieńkę zdumiewała moc kultu, jakim otaczano w tym kraju Matkę Bożą.  Polacy  wbrew Biblii traktowali portret z Częstochowy  jak  bóstwo niemalże równe Chrystusowi. Czcząc śmiertelną niewiastę, często zapominali o Duchu Świętym i Jego łasce.
Opuściła wzrok na pudełko i sięgnęła do wnętrza.
Przeszył ją dreszcz, jak zawsze, gdy brała talię w dłonie. Świadomość, że tych kart dotykała córka papieża Aleksandra IV, kochanka własnego brata, oskarżana przez wrogów o trucicielstwo i stosowanie magii, wywoływała u Marii Kazimiery głęboką, niemalże erotyczną emocję.
Bez pośpiechu, maksymalnie skupiona zaczęła rozkładać karty obrazkami zwróconymi do blatu. Jedna za drugą, aż cała talia znalazła się na stoliku.
Wyciągnęła rękę i pozwoliła, by poprowadziło ją przeczucie. Odsłoniła pierwszy kartonik. Uwidoczniono na nim dziewczynę karmiącą w ogrodzie jednorożca, u jej bosych stóp leżał zerwany kwiat róży.
Marysieńka sięgnęła po kolejną kartę, obróciła ją. Ujrzała młodzieńca z  rapierem  u  boku,  pięknego  i  o  szlachetnym  obliczu.  Krył  się  wraz z  rumakiem  w  krzakach,  jakby  na  kogoś  czekał.  Jednocześnie  patrzył w kierunku wieży widocznej w rogu ilustracji. Maria Kazimiera zmrużyła oczy,  dostrzegając  szczegół,  którego  nigdy  wcześniej  nie  zauważyła.  Wnajwyższym oknie baszty stała postać, artysta zaznaczył ją ledwie rysem, lecz Marysieńka czuła, że to dziewczyna czekająca na ratunek ze strony młodego rycerza.
Zagryzła wargę i sięgnęła po trzecią kartę, przeczuwając, co się na niej znajdzie.
Była tam kostucha prowadząca korowód umarłych. Jechała na siwym koniu, trzymając w dłoni obnażony miecz.
Dziewczyna, młodzieniec i śmierć. Znaczenia tych symboli nie musiała sobie tłumaczyć.
Wyciągnęła rękę nad stół i przymknąwszy powieki, przesunęła dłoń nad rozłożonymi kartami. Zdecydowała się, uniosła kartonik i obróciła go.
Przedstawiał kobietę w zbroi trzymającą miecz. Z tyłu za jej plecami wznosiło  się  miasto  i  zamek.  Marysieńka  ze  zdumieniem  odkryła,  że przypomina Łowicz widziany z daleka, choć przecież nie było to możliwe. Na tym polegała magia talii, za każdym razem zawarta w niej moc podsuwała wyobraźni nowe, niedostrzeżone wcześniej szczegóły.
Marysieńka wlepiła spojrzenie w wizerunek uzbrojonej niewiasty.
„Kim ona jest i dlaczego pojawiła się w tej konfiguracji?”
Dziewica, młodzieniec, śmierć i wojowniczka…
Czyżby za dużo myślała o tym, co się stało z Witoldem i Teofilą, a także z Charlottą, która zaginęła podczas wojennej zawieruchy? Jej własne wyrzuty sumienia   wypaczyły   wynik   wróżby.   Czy   dlatego   talia   pokazała   jej przeszłość?
Pukanie wyrwało ją z domysłów. Marysieńka uniosła wzrok. Nikogo się nie  spodziewała.  A  już  z  pewnością  nie  Charlotty  Mesire,  która  stanęła w otwartych drzwiach.
Marysieńka poderwała się zza stolika, chwyciła ją w ramiona i przytuliła do piersi.– Na Boga, żyjesz! Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się martwiłam.
– Ze mną wszystko dobrze – wydusiła Charlotta. – A Jakub dotarł zdrów? – Zdrów, i to dzięki tobie. – Marysieńka popatrzyła przyjaciółce w oczy.
– Wiedz, że jestem ci bezgranicznie wdzięczna za to, co uczyniłaś, aby go ratować.
Charlotta uśmiechnęła się blado. Czuła się dziwnie, stojąc przed swą panią, rozmawiając z nią tak, jakby nic się nie wydarzyło. A przecież nie była to prawda. Czuła tę przemianę w sobie i wokół siebie, obcość tego miejsca i blichtru oraz pustkę wynikającą z rozstania z Bogusławem.
Zapadła cisza, troszkę niezręczna, jak to bywa, gdy po długiej rozłące spotkają się bliscy sobie ludzie.
– Opowiadaj! – Marysieńka posadziła ją naprzeciw siebie. – Co się z tobą działo? Byłam przekonana, że trafiłaś w jasyr. Błagałam Jana, by rozpuścił wieści do murzów, że zapłacimy za ciebie każdy okup. – Rozłożyła dłonie w geście bezradności. – Aleś przepadła, niczym kamień w wodę.
Charlotta nie znalazła odpowiednich słów. Cóż mogła rzec? Zapłaciła za swoje bohaterstwo wysoką, okrutną cenę. Czy wiedząc, co się zdarzy, drugi raz postąpiłaby w tak samo szlachetny sposób? Szczerze powiedziawszy, nie była tego pewna. Blizny na duszy i ciele były zbyt świeże, by potrafiła ułożyć sobie wszystko w głowie na spokojnie. Nie ulegać żalowi i złym emocjom, które wciąż tliły się w niej jak żar pod torfem, z zewnątrz niewidoczny, lecz grożący nagłym wybuchem.
Dlatego wolała po prostu zapomnieć, wrócić do dawnego życia i udawać, że gwałty i bicie były tylko złym snem, kolejnym nocnym koszmarem, który zgotowało jej niełatwe życie.
Milczenie się przedłużało i Charlotta zmusiła się, aby coś powiedzieć. Cokolwiek.
–  Rzeczywiście,  nad  rzeką  trafiłam  w  jasyr,  ale  udało  mi  się  zbiec.Ukryłam się pośród chłopów, a potem… – Przełknęła ślinę zbierającą się w przełyku. – Potem się rozchorowałam i wiele tygodni musiałam się kurować, nim mogłam wyruszyć w podróż do ciebie.
Maria Kazimiera zmarszczyła lekko nosek, jakby wyczuła kłamstwo czy choćby niedomówienie, ale była zbyt mądra i wdzięczna losowi za powrót Charlotty, by drążyć temat. Bądź co bądź, pani Sobieska także trzymała swe tajemnice blisko serca, wiedząc, że usta to zdradliwe wrota, przez które łatwo może wypaść nieopatrzne słowo.
– Ale już jesteś przy mnie. – Pochyliła się do przyjaciółki i objęła dłońmi jej  dłonie.  –  Na  Boga,  jakże  mi  ciebie  brakowało.  Odpocznij.  Później opowiesz mi o wszystkim.
Charlotta skinęła głową. Opuściła komnatę.
Marysieńka wróciła do stolika. Usiadła. Serce biło jej mocno, gardło dławiły emocje. Wciąż trudno było jej uwierzyć w cudowne zrządzenie losu.
Popatrzyła na wizerunek wojowniczki. Karta bez wątpienia zwiastowała powrót Charlotty. Nie przeszłość, jak błędnie sądziła, lecz to, co się ma wydarzyć w najbliższym czasie.
Skupiła wzrok na młodzieńcu i dziewicy, usiłując zgłębić kryjącą się w nich przepowiednię.
Oczywiście bez skutku.ROZDZIAŁ V
Człowiek z blizną
Luty A.D. 1673
Znad  truchła  kota  leżącego  na  drodze  poderwało  się  kilka  wron, skrzecząc oskarżycielsko w kierunku nadjeżdżającej karocy. Sześciokonny zaprzęg, wielki i czarny jak noc, z turkotem kół przemknął ulicą i zostawił za sobą  rogatki  Łowicza.  Kto  jechał  karocą,  nie  sposób  było  odgadnąć, albowiem  żaden  znak  ani  herb  nie  widniał  na  jej  drzwiach,  nic  też  nie zdradzało,  komu  służą  rajtarzy  z  eskorty,  gnający  z  tyłu  w  czarnych, rozwianych przez wiatr płaszczach.
Zaprzęg  popędził  zlodowaciałym  traktem  na  zachód  pośród  okrytych bielą  pól  i  kurnych  chat  chłopstwa,  zasypanych  tak  mocno  śniegiem,  że można by je wziąć za zaspy, gdyby nie smużki z dymników ulatujące w szare niebo. Konie parskały na mrozie, wyrzucając z nozdrzy pióropusze pary, powóz turkotał i podskakiwał na żelaznych resorach, zmierzając ku karczmie, co przycupnęła na skrzyżowaniu gościńców, niespełna pół mili od Łowicza.
Gdy dotarli na miejsce, woźnica zwolnił, ale co dziwne, nie wjechał naprzestronny podwórzec przed zajazdem. Tocząc się powoli niczym wielka beka, karoca objechała polną drogą zabudowania karczmy i zatrzymała się przy sadzie rosnącym na tyłach budynku.
Chwilę  później  zza  obsypanych  śniegiem  grusz  i  śliw  wyłoniła  się wysoka postać w długim ciepłym płaszczu i lisiej czapie głęboko wciśniętej na  czoło.  Mężczyzna,  brnąc  w  zaspach,  zbliżył  się  do  karocy  i  nie niepokojony przez rajtarów otworzył drzwiczki.
Andrzej Morsztyn odczekał, aż Johan Herst strzepnie śnieg z płaszcza i usadowi się naprzeciwko niego.
– Mróz okrutny – orzekł podskarbi i sięgnął po flakonik z trunkiem. Napełnił pucharek i wręczył go gościowi.
Herst zmierzył Morsztyna nieufnym spojrzeniem. Odebrał naczynie, ale nie upił zeń nawet łyczka.
– A wy, panie, nie skosztujecie? – zapytał.
Zmarszczki wokół oczu Morsztyna pogłębiły się.
– Rozumiem, panie Herst, że to skrzywienie zawodowe – rzekł cierpko. Napełnił własny pucharek i wzniósł do ust.
Johan Herst, wyzbywszy się swych podejrzeń, upił łyczek trunku.
–  Pomyśleć,  że  jeszcze  trzy  niedziele  temu  bawiłem  w  Tuluzie  – powiedział z żalem. – Tam ciepło jak na wiosnę, a tu… – Wzdrygnął się. – Okropieństwo.
Morsztyn  mógł  wyłącznie  zgodzić  się  z  tą  opinią.  Sam,  gdyby  nie obowiązki, majątek i władza, przeniósłby się do Francji, najlepiej gdzieś na południe.
– Taki mamy klimat – odparł i przeszedł do sedna: – Czemu wróciłeś do kraju, wbrew temu, co ustaliliśmy? Sobieska za tobą węszy, chce dostać twoją głowę. Co więcej, poprosiła mnie, abym to ja cię odszukał.
Kościste, szerokie ramiona zabójcy drgnęły pod płaszczem.– Spodziewaliśmy się tego, do kogóż innego mogła się z tym zwrócić? – Truciciel nie wykazał niepokoju. – Nic mi zatem nie grozi, nie zna mej twarzy ani nazwiska, jestem cieniem i jako cień nieuchwytny.
–  Jesteś  też  pewny  siebie,  a  to  zgubiło  już  wielu  ludzi  –  zauważył kąśliwie podskarbi.
Herst uśmiechnął się, potarł palcem bliznę na wnętrzu dłoni.
–  Przywykłem  umykać  przed  pocałunkiem  kostuchy  –  rzekł.  –  Ale mniejsza o mnie, przywiozłem pilne wieści. – Wyciągnął zza pazuchy list.
Koperta  ani  lak  nie  wskazywały,  kto  jest  nadawcą  listu.  Morsztyn rozerwał  wosk  i  rozłożył  kartę.  Rozpoznał  pochyłe,  eleganckie  pismo kardynała de Bonziego. Zaczął czytać.
Dotarł do ostatniej kropki ostatniego zdania, z ledwością powstrzymując drżenie ręki trzymającej list. Powoli złożył kartę i umieścił ją w skrytce znajdującej się w podłokietniku. Przygryzł wargę i uniósł wzrok na Hersta, który milcząco przypatrywał się swemu pracodawcy.
– Wiesz, co tu jest napisane? – zapytał podskarbi.
–  Słyszałem  plotki,  nie  wszyscy  w  otoczeniu  eminencji  trzymają należycie język za zębami.
Morsztyn złożył dłonie i oparł o nie czubek nosa, dłuższą chwilę się namyślając.
– Ani słowa nikomu – odezwał się w końcu. – Jeśli to się rozejdzie… czeka nas katastrofa.
– Będę milczał jak grób – obiecał truciciel. – Choć nie ma gwarancji, że to  coś  da.  Wasi  przyjaciele  z  pewnością  mają  własnych  informatorów w Paryżu.
W to akurat podskarbi nie wątpił, lecz plotki to nie to samo co pewność. – Gdzie się zatrzymałeś? – zapytał.–  W  karczmie,  ale  to  tylko  na  dziś,  potem  znajdę  wygodniejsze i dyskretniejsze lokum.
– Nie opuszczaj Łowicza, być może będę potrzebował twych usług – nakazał mu Morsztyn.
– Miasto jest w odbudowie, trudno o dobrą kwaterę, panie, a pobyt tutaj do tanich nie należy.
– Ach tak, oczywiście… – Podskarbi sięgnął za połę płaszcza i wręczył Herstowi własną sakiewkę. – Na początek starczy, potem dostaniesz więcej.
Na tym zakończyli spotkanie i truciciel opuścił karocę.
Już w drodze powrotnej Morsztyn raz jeszcze sięgnął po list od kardynała de Bonziego. Przeczytał go do połowy, po czym opuścił ręce na kolana i przygarbił się pod ciężarem trosk. Przywykł do niepowodzeń i zmiennych kolei  losu  –  polityka  to  okrutne  igrzyska,  w  których  nie  ma  litości  dla pokonanych  gladiatorów.  Nawet tu,  w Rzeczypospolitej,  gdzie niezwykle rzadko spadały głowy tych, co przegrali, stawka była olbrzymia. Urzędy i majątek, wszystko, na co pracował tak ciężko od trzydziestu lat, knując, poniżając  się  i  łasząc  do  potężniejszych  od  siebie.  On,  syn  zwykłego szlachcica, do tego arianin, wdrapał się na szczyty władzy, gdzie od pokoleń królowały te same potężne, harde i dumne rody magnackie.
Dla kariery porzucił wyznanie ojca i przeszedł na wiarę rzymską. Równe prawa dla katolików, luteranów, kalwinów i prawosławnych, ta niespotykana nigdzie indziej w Europie wolność religijna, stała się już ułudą. Kto chciał cokolwiek osiągnąć w polityce, musiał ulec i zgiąć kark przed katolicką większością oraz wszechwładnymi biskupami.
Podskarbi zerknął na zimowy krajobraz umykający za oknem. Jego ojciec zmarł w taki mroźny dzień. Nigdy nie wybaczył synowi zmiany wyznania. Zwykł mówić, że uczciwemu chrześcijaninowi wystarcza to, co ofiarowuje mu Bóg.Problem w tym, że Andrzej Morsztyn pragnął znacznie więcej i gotów był poświęcić duszę, honor i przyjaciół, aby zrealizować swoje marzenia.
Zatopiony  w  rozmyślaniach  nie  zauważył,  jak  dotarli  na  dziedziniec zamku.
Wysiadł z karocy i udał się do swych komnat. Na schodach napotkał jednego z sekretarzy księdza prymasa, który oznajmił:
– Ekscelencja prosi o rozmowę waszmość pana.
Morsztyn wskazał na swój strój.
– Tylko się przebiorę i przyjdę – oznajmił.
Wszedł na piętro i znalazł się w alkowie. Z pomocą sługi pozbył się płaszcza   i   wysokich   butów.   Drugi   pokojowy   przyniósł   mu   kaftan z szafirowego aksamitu, o pięknych perłowych guzikach. Morsztyn wdział strój i poprawił mankiety u rękawów.
Przejrzał   się   w   zwierciadle.   Przeczesał   dłonią   szpakowate   włosy, dostrzegając początki łysiny na czole. Skrzywił usta z niesmakiem. Jak każdy obawiał się starości i tego, co nastąpi po niej.
Porzucił  próżne  rozważania  i  skupił  myśli  na  Prażmowskim.  Byli sojusznikami, może nawet przyjaciółmi, choć w polityce to mało ważyło. Dzielili ze sobą libertyńskie nawyki i wstrzemięźliwy stosunek do nakazów Kościoła skonstruowanych po to, by możni mogli władać maluczkimi.
Obu  łączyły  ambicje  i  złoto  otrzymywane  z  Paryża,  niezbędne,  by realizować politykę w Polsce, choć oczywiście nie byli sobie równi, nie w pojęciu Prażmowskiego. Wybujałe ego księdza prymasa nakazywało mu widzieć siebie jako najważniejszą figurę w kraju, podczas gdy podskarbiemu przypadała poślednia, wręcz służebna rola.
Morsztyn  pozwalał  ekscelencji  pławić  się  w  pysze.  W  ostateczności liczyła się realna władza, którą w skorumpowanej do cna polskiej polityce dawały pieniądze i wyświadczone innym mniejsze i większe przysługi.Te zaś Andrzej Morsztyn, potomek niemieckich protestantów i kupców bławatnych z Krakowa, potrafił wykorzystać do swych celów jak mało kto.
Samotnia Prażmowskiego znajdowała się w głębokim odosobnieniu, na zapleczu  alkowy  i osobistej biblioteczki,  w której trudno  byłoby  znaleźć dzieła ojców Kościoła, nie brakowało za to frywolnych romansów po włosku i francusku, rycin z nagimi postaciami kobiet i mężczyzn oraz dzieł, których prędzej   można   by   się   spodziewać   u   kacerza   niźli   księcia   Kościoła rzymskiego.
Za królestwem ksiąg i sztychów mieściła się alkowa z obszernym łożem, okryta baldachimem tak kosztownym, że sam król perski nie miał lepszego. Mebel stał pośrodku komnaty, a wokół niego na ścianach lśniły w blasku świec wielkie lustra.
Tym razem z pościeli i adamaszku nie wynurzała się niczym Wenus z morskiej piany żadna Maria, Krystyna, Małgorzata czy Barbara – imion niewiast, które odwiedziły ten pokój, było tyle, że sam ksiądz prymas nie mógł spamiętać.
Mikołaj   Prażmowski   zatrzymał   się   przed   jednym   ze   zwierciadeł i poprawił koronki u kaftana z atłasu. Przebywając w zaciszu domowym, przedkładał  wygodny  strój  świecki  nad  sukienkę  duchownego.  Praca  to praca, a dom to dom.
Rzucił ostatnie spojrzenie w odbicie i zadowolony z tego, co zobaczył, otworzył drzwi łączące sypialnię ze swoją samotnią. Komnata była nieduża, jeśli porównać ją z bizantyjskimi rozmiarami salonu  czy  gabinetu,  gdzie ksiądz prymas udzielał audiencji i przyjmował gości, prowadził oficjalne czy półoficjalne  rozmowy.  Ten  ukryty  pokój  miał  zgoła  inne  przeznaczenie. Służył odpoczynkowi, a także był miejscem, gdzie ekscelencja prowadził najtajniejsze,  wymagające  największej  skrytości  rozmowy.  Dlatego  teżniewielu ludzi miało okazję zobaczyć obrazy zawieszone na błękitnych ścianach tej ustronnej komnaty. Choć może to i lepiej, gdyż maluczkie umysły nie pojęłyby, czemu miast na wizerunki świętych i męczenników ksiądz prymas woli spoglądać na nagość nimf rzecznych, antycznych bogiń i herosów uwiecznionych na płótnie z wielkim konceptem i wprawą. Czemu rozmyślając w ciepłych objęciach fotela, zwraca wzrok nie ku strapionemu obliczu Boga, lecz na sufit, gdzie Medea z kielichem w dłoni wita swego pasierba Tezeusza, gdy ten przybył do Aten upomnieć się o swe królewskie dziedzictwo.
A  przecież  to  nie  wszystko.  Za  kandelabrem  dwóch  satyrów  goniło nimfę,  której  za  strój  służyły  jeno  kropelki  rozpryskującej  się  źródlanej wody. Nieco dalej zaś, przy kominku, umięśniony jak Herakles mąż klęczał za przygarbioną na brzegu sadzawki ciemnoskórą boginką. Krótko mówiąc, sodoma i gomora – istne skaranie boskie w oczach maluczkich i dewotów.
A ksiądz prymas nie miał się ani za jedno, ani za drugie. Uważał bowiem, że rozumny człowiek nie powinien mieszać ze sobą sacrum i profanum, jako nie  bełta  się  w  czasie  uczty  wina  z  gorzałką.  Skutek  bowiem  takiegoż mieszania jest wiadomy.
Prażmowski zasiadł za biurkiem i sięgnął po przygotowany zawczasu przez sekretarza rękopis. Była to rozprawa na temat jego niewinności, którą zamierzał rozpowszechnić po sejmikach, a później przedstawić na sejmie walnym. Trzymając w dłoniach plik drobno zapisanych kart, zastanawiał się nad  minionym  czasem  i  błędami,  jakie  popełnił  w  drodze  na  szczyt. Wspominał młodzieńcze lata, gdy odbywał w Krakowie studia prawnicze, a potem pobierał nauki w Italii, gdzie poznał słodki smak namiętnych kobiet z  Południa.  Wrócił  pamięcią  do  służby  u  Jana  Kazimierza,  kampanii zborowskiej i Beresteczka, ucieczki przed Szwedami na Śląsk, złym czasem, w którym nie opuścił króla, jak uczyniła większość szlachty i magnatów,w tym Sobieski. Przeszedł w myślach do późniejszej kariery, godności biskupa i urzędu kanclerskiego, złożonych projektów reform bezmyślnie podartych przez szlachtę, która teraz po klęskach Rzeczypospolitej wycierała sobie gęby jego imieniem.
Zacisnął dłonie na rękopisie, aż zbielały mu kłykcie.
Nie  raz  i  nie  dwa  proponował  porzucenie  liberum  veto  na  rzecz uchwalania  w  sejmie  ustaw  większością  głosów,  wzywał  do  odnowienia armii  i  usprawnienia  sądów,  ale  zawsze  napotykał  opór  i  wyzwiska. Wytykano mu rozwiązłość i chciwość, które nie przystoją osobie duchownej. Jakby oskarżający go hipokryci zachowywali się inaczej.
Prawdą  było  jednak,  że  nie  miał  serca  do  posługi  kapłańskiej.  W młodości  wolał  być  prawnikiem  niż  księdzem,  a  później,  gdy  został kanonikiem, biskupem, a na koniec prymasem, traktował te godności jako drogę do osiągnięcia świeckiej potęgi. Tak to już jest, gdy człowiek rodzi się we wsi na piaskach, nad jeziorem i do wszystkiego musi dochodzić własnym wysiłkiem  i  wytrwałością.  I  właśnie  z  tego  Prażmowski  był  najbardziej dumny: niczego nie otrzymał za darmo, każdy kęs wyszarpał od życia, do wszystkiego  doszedł  ciężką  pracą,  bystrością  umysłu  i  siłą  woli,  która przezwycięża wszelkie przeciwności losu.
Mówią, że za każdą fortuną kryje się zbrodnia. Ksiądz prymas wydął usta w zadumie. Jego życie nie było od tej reguły wyjątkiem. W życiu trzeba dokonywać wyborów, nawet jeśli są trudne. I niech Bóg rozsądzi wedle swej woli.
Z  zamyślenia  wydobył  ekscelencję  sekretarz,  informując  o  przybyciu podskarbiego.
Prymas    powitał   gościa   w   drzwiach.    Obaj   mężczyźni   spoczęli w wygodnych fotelach, zwróceni twarzami ku sobie.
Prażmowski splótł dłonie na brzuchu, a wielkie pierścienie, z którychkażdy  był wart majątek,  zalśniły  w blasku  ognia płonącego  w kominku. Odezwał się pierwszy.
– Co myślisz o Sobieskich, szczerzy są w oporze przeciw Korybutowi czy jeno pokazują nam twarz, jaką pragniemy u nich ujrzeć?
– Zagadka to i dla mnie, księże prymasie – odrzekł Morsztyn. – Jak rozumiem, i waszą ekscelencję doszły słuchy o tym, jakoby kniaź Dymitr starał się o rękę kniahini Teofili?
–  A  owszem.  –  Prymas  ściągnął  brwi,  nadając  im  kształt  wrony szybującej pod chmurnym niebem. – I zastanawiam się, czy Sobiescy nie kupczą cnotą siostrzenicy dla pogodzenia się z Wiśniowieckimi. Zauważ, Andrzeju, od przyjazdu oboje nawet nie zająknęli się w tej sprawie.
– Może to tylko plotki i nie mają o czym mówić? – zauważył podskarbi. – W każdej plotce jest ziarno prawdy, wiesz to sam najlepiej. Należy
tylko oddzielić ziarno od plew.
– Postaram się dowiedzieć w tej kwestii, ile zdołam, ekscelencjo. Jednako takie porozumienie zawsze trzyma się w wielkiej tajemnicy.
Ksiądz  prymas  zawiesił  na  Morsztynie  przenikliwe  spojrzenie  swych ciemnych oczu.
– A jeśli już jesteśmy przy tajemnicach… Jakie są prawdziwe wieści z Paryża?
Oczy podskarbiego zaokrągliły się na jedno szybciutkie uderzenie serca, a  zaraz  potem  oblicze  Andrzeja  Morsztyna  przybrało  zwykły,  trudny  do odgadnięcia wyraz.
–  Złe,  księże  prymasie.  Sprawy  Rzeczypospolitej  nikną  w  cieniu rozgrywek i sojuszy wielkich potęg. Ludwik XIV zawarł umowę z Turkami, nie  bacząc  na  krzywdy,  jakich  doznaliśmy  ze  strony  mahometan.  W Stambule  na  stałe  rezyduje  już  ambasador  francuski,  a  porty  Osmanów zostały otwarte dla okrętów wojennych z Francji pływających po MorzuŚródziemnym.
– A obiecane nam pieniądze? – Głos Prażmowskiego zadrżał nerwowo. – Kardynał de Bonzi zapewnia mnie przez posłańca, że twardo obstaje
przed królem Ludwikiem w sprawie przyrzeczonych nam subwencji, lecz wynik tych zabiegów nie jest pewny.
–  Nie  jest  pewny!?  –  Prymas  wypluł  z  siebie  wzburzenie  niczym chrząstkę blokującą przełyk. – Po tym, co dla niego zrobiłem!? Po tym, jak naraziłem się Ojcu Świętemu, czyniąc starania, aby Francuzik osadził tyłek na naszym tronie!? – Ekscelencja poderwał się z fotela i podszedł do okna wychodzącego na ogród. – Co ten bufon sobie myśli, że kim jestem? Jednym z jego dworaków, którego może kopnąć jak psa!?
Morsztyn  milczał,  słusznie  czekając,  aż  z  Prażmowskiego  opadnie wzburzenie.
– Nie bronię bynajmniej Ludwika, brak funduszy godzi we mnie na równi z waszą ekscelencją – zarzekł się na wstępie. – Nawet skarbiec Francji nie jest wszakże bez dna, a obecnie Król Słońce ma pilniejsze wydatki związane z wojną – zauważył trzeźwo. – W Paryżu nie brakuje polityków, którzy twierdzą, że Francja nieroztropnie utopiła w Rzeczypospolitej miliony przez ostatnie lata, że równie dobrze można by te pieniądze cisnąć w błoto… – Morsztyn uczynił pauzę. – I trudno jest tym argumentom zaprzeczyć. Wiele, księże prymasie, nie osiągnęliśmy w sprawie osadzenia Francuza na tronie za panowania Jana Kazimierza i królowej Ludwiki Marii, trzeba to uczciwie powiedzieć.  A  również  obecnie  tkwimy  w  politycznej  próżni,  zamknięci w Łowiczu dla ochrony przed królem i szlachtą, która domaga się naszych głów…
Prymas zacięcie milczał, pochmurny niczym niebiosa rozpościerające się nad jego miastem i zamkiem. Patrzył w dal, jakby gdzieś na horyzoncie starał się dostrzec nadciągające chorągwie królewskie.–  Popełniliśmy  błędy  i  zabrakło  nam  szczęścia,  bez  którego  nic w polityce czy życiu nie jest możliwe – rzekł cicho, jakby sam ze sobą czynił rachunek sumienia.
Strzelił spojrzeniem w stronę podskarbiego.
– Czemuś zataił te wieści? – zapytał spokojnie, bez złości czy pretensji. – Bo wciąż mam nadzieję, że nadejdą lepsze – odparł Morsztyn bez
zająknięcia. – Jestem przekonany, że Burbon oprzytomnieje i okaże rozsądek. Nigdzie nie ma on wierniejszych przyjaciół jak my tu, w Rzeczypospolitej.
– Radzisz więc czekać, aż miną królewskie fochy?
– Czy nie czyniliśmy tak wiele razy w przeszłości? Zalecam cierpliwość. W końcu Ludwik zawsze do nas powracał, pomimo tych wszystkich porażek. W dwójnasób obsypywał nas łaskami. Nie widzę powodu, aby tym razem miało to wyglądać inaczej.
– Zatem nie palmy za sobą mostów – orzekł ekscelencja. – Ale przyszedł czas   na   zmiany.   Postawiłem   całą   swą   fortunę   na   sprawę   sukcesji francuskiego księcia. I jak dotychczas spotykają mnie z tej przyczyny same kłopoty.
–  Chyba  za  późno,  by  godzić  się  z  królem  –  zauważył  Morsztyn, interpretując słowa prymasa.
Prażmowski  obrócił  się  plecami  do  okna  i  dmuchającej  za  szybami zamieci.
– Godzić się z małpą nie zamierzam – wyburczał z trzewi. – Żadna mnie kariera ani korzyści dzięki temu nie czekają, jako i ciebie, Andrzeju.
Po czym wrócił na fotel, już spokojniejszy, z planem, który kiełkował mu w umyśle.
– Co więc nam zostaje? – spytał podskarbi.
–  Poszukać  innego  źródła  złota,  skoro  stare  wyschło.  Toć  Ludwikniejeden na świecie, choć oddać mu trzeba, skrzynie ma najzasobniejsze. Ale prosić się nie będziemy. Przyjdzie do nas, dobrze, nie, to pies go jebał.
Morsztyn nie wydał się zdegustowany ani pomysłem, ani też grubym słowem z ust księdza prymasa. Znali się długo i zbyt dobrze, aby przed sobą udawać.
– Które stolice wasza ekscelencja ma na uwadze? – podchwycił w mig koncept.
– Berlin i Moskwę, może któreś z księstw Rzeszy. Nie brakuje władców, którym nie zbywa na młodszych synach i nie wiedzą, co z nimi zrobić. Tylko kurwią się i ferment czynią w domu, jako nasz Jan Kazimierz, nim został wyniesiony w elekcji na tron po zmarłym bracie Władysławie.
–  Car  i  książę  elektor  szykowali  synów  na  tron  Rzeczypospolitej  – przyznał Morsztyn ostrożnie. – Ale też żaden z tych panów nie wda się w niepewną awanturę, póki żyje obecny król.
– Jak zwykle trafiłeś w sedno, przyjacielu. – Ksiądz prymas wykrzywił usta w zimnym uśmiechu. – Trzeba nam się pozbyć syna Jaremy i osadzić na tronie pana, który będzie słuchał rad naszych, a i zaszczytów nie skąpił. Nim jednak  zaprosi  się  gości  do  domu,  trzeba  posprzątać  własne  podwórko. Czasem, aby to osiągnąć, mus pobrudzić sobie ręce i sumienie.
Podskarbi koronny zastygł i bezwiednie strzelił oczyma na boki.
– Są na to tylko dwa sposoby – powiedział. – Wojna domowa, niepewna w swym finale, a przez to ryzykowna, ku której zmierzamy, lub… śmierć Korybuta.
– O właśnie. – Ekscelencja wzniósł palec ku sufitowi, na którym Medea podsuwała kielich z trucizną swemu pasierbowi. – Czasem trzeba posunąć się do sprawdzonych wzorców.
Morsztyn  wlepił  wzrok  w  malowidło,  a  potem  spojrzał  na  księdza prymasa.–  Ponoć  już  raz  próbowano  otruć  króla  –  rzekł,  nie  wplątując  się w antyczne alegorie. – Od tamtego czasu Korybut pilnuje się w dwójnasób.
– Nie twierdzę, że to łatwe – rzekł Prażmowski, stukając paznokciem w  oczko  w  pierścieniu.  –  Pozostaje  też  inna  niewiadoma:  kto  wówczas próbował się pozbyć Wiśniowieckiego.
Morsztyn zmrużył oczy.
– Sądziłem, że to… ręka ekscelencji – skłamał bezwstydnie.
– Wielu tak myśli, nawet Korybut jawnie obwinia mnie o próbę otrucia go. – Prymas rozłożył dłonie. – Nie żebym o tym nie myślał od dłuższego czasu, ale zapewniam cię, przyjacielu, nie miałem z tym nic wspólnego.
Morsztyn skinął głową. Nie zamierzał przyznać się Prażmowskiemu, że to on i kardynał Pierre de Bonzi wynajęli Hersta do zamordowania króla.
Ostatecznie,  choć  byli  sojusznikami,  w  polityce  nie  ma  miejsca  na całkowite  zaufanie.  Jest  za  to  korzyść  wynikająca  z  wyświadczanych przysług.
Podskarbi pomyślał o Herście. Jeśli komuś miało się udać pozbyć króla, to jemu. Uniósł wzrok i napotkał wyczekujące oczy księdza prymasa.
– Zostaw to mnie, przyjacielu – rzekł, ważąc słowa. – Być może znam odpowiedniego człowieka, który rozwiąże nasz problem.
Przeczucie,  gdy  raz  zagnieździ  się  w  człowieku,  jest  jak  samosiejka trawy,  uparta  i  trudna  do  wyplenienia.  Zwłaszcza  gdy  trafia  na  podatne i nieufne serce.
Marysieńka od wielu dni nie potrafiła uwolnić się od wspomnienia talii kart i kryjącej się za nią wróżby. Śmierć, młodzian i dziewczyna w wieży. Zagadka męczyła ją i zajmowała jej myśli, przykra i uciążliwa niczym ranka u spodu języka, trudno się gojąca i wciąż przypominająca o swym istnieniu.Przyłapała się na tym, że obserwuje podejrzliwie Teofilę, interpretując jej każde zachowanie i grymas na twarzy.
Czy młoda kniahini nie powinna być bardziej zrozpaczona, czy to kose spojrzenie, które dziewczyna rzuciła jej przy śniadaniu, było czymś więcej niźli tylko przejawem złego humoru?
A może kryło się za tym coś więcej?
Pytania  mnożyły  się  w  umyśle  pani  Sobieskiej  niczym  grzyby  po deszczu, i to te bardziej trujące.
Znana  jest  prawda,  że  zwykliśmy  oceniać  innych  wedle  naszych własnych wad i słabostek charakteru. Niekiedy słusznie, a niekiedy nie, gdyż w życiu nic nie jest czarno-białe, a granica między dobrem a złem wcale nie jest tak wyraźna, jak wydaje się to moralizatorom.
Marysieńka zerknęła na Charlottę towarzyszącą jej w bawialni. Mesire oparta  plecami  o  sofę  czytała  książkę.  Utwór  napisany  po  francusku przedstawiał losy markizy porwanej przez berberyjskich piratów w drodze na jej ślub, a potem sprzedanej w Tunisie na targu niewolników. Jak zapewniał autor  powiastki  w  przedmowie,  opowieść  została  napisana  na  podstawie prawdziwych zdarzeń. Mogło tak istotnie być. Rokrocznie bowiem na Morzu Śródziemnym i jego wybrzeżach tysiące Europejczyków było porywanych przez mahometan przybywających statkami do Włoch, Hiszpanii czy Francji z północnej Afryki. Książeczka, jak oceniła Marysieńka po przeczytaniu paru rozdziałów,  nie  była  napisana  szczególnie  lotnym  językiem  i  brakło  jej wysublimowanego   stylu   romansów,   ale   jak   widać,   jej   treść   budziła u Charlotty emocje.
Mesire wyczuła na sobie spojrzenie przyjaciółki i uniosła wzrok znad stronic.
– Wydajesz się zmartwiona – zwróciła się do Marii. – Wciąż myślisz o Miłoszu?Pani Sobieska od miesięcy szukała młodzieńca, po tym jak ten zniknął latem, zaraz po śmierci kniahini Gryzeldy. Ich szpieg w alkowie Korybuta, człowiek, którego mogły wykorzystać na tak wiele sposobów, przepadł jak kamień w wodę.
Co  gorsza,  chłopak,  zmuszony  do  zeznań  lub  przekupiony,  mógł zaszkodzić reputacji pani hetmanowej.
– Jeśli chcesz, zajmę się tym i spróbuję go odszukać – zaoferowała się Mesire, błędnie mniemając, że to udały młodzik zaprząta myśli Marysieńki. – O  ile  Eleonora  nie  kazała  go  zamordować,  to  pewnie  zamknęła  biedaka w   jakimś   klasztorze.   Oj,   należy   tylko   współczuć   braciszkom,   jeśli wpuszczono im za mury takiego węża – rzuciła Charlotta z kpiną. – Nie sądzę bowiem, by chłopak porzucił złe nawyki.
Marysieńka  uśmiechnęła  się  leciutko,  ale  i  ta  wymuszona  wesołość szybko znikła z jej oczu i ust.
– Zaginięcie Miłosza to kłopot, przyznaję, ale potrzebuję cię do czegoś innego.
– Czym mam się zająć?
Drobne zmarszczki przy oczach Marii Kazimiery pogłębiły się.
– Raczej kim – westchnęła.
Zaczęła  opowiadać  Charlotcie  historię  Teofili  i  Witolda,  starając  się niczego nie pomijać.
Wysłuchawszy relacji, Mesire nie kryła zaskoczenia.
– Powróciliście do pomysłu mariażu z kniaziem Dymitrem?
– Wiele się zmieniło przez ostatnie miesiące, gdy cię ze mną nie było. – Marysieńka oparła dłoń o zagłówek fotela i znów westchnęła. – Król Ludwik wypiął się na nas, zajęty wojowaniem nad Renem i umacnianiem sojuszu z Turkami. Nie jest to jeszcze oficjalnie potwierdzone, ale wydaje się, że ten bufon znów wystawił nas do wiatru.–   Domyślam   się,   że   Prażmowski   i   reszta   jeszcze   nie   wiedzą o planowanym małżeństwie?
–  Dobrze  się  domyślasz  –  przyznała  Maria  Kazimiera.  –  I  tak  musi pozostać, aż sprawa się dopnie. Przeszkoda nie leży w kniaziu, bo chętny on jest wziąć sobie młodą i piękną żonę, lecz w pannie, co ma pstro w głowie.
– Powiedziałaś jej, że ślub w niczym nie przeszkadza, by mieć kochanka? – Zrobiłam więcej: kryłam ich, gdy spotykali się w alkowie. –
Marysieńka pacnęła dłonią w zagłówek, jakby w ten sposób chciała wybić upartej pannie fochy z głowy. – Myślałam, że się zaspokoi, opadną w niej humory, ale chyba zrobiłam błąd – wykrzywiła gniewnie usta. – Głupia gąska myli prawdziwe życie z romansem.
Charlotta milczała, wspomniawszy siebie i Bogusława.
Wybrała  rozsądek,  ale  wciąż  miała  poczucie,  że  zaprzepaściła  w  ten sposób coś dobrego. A przecież miłość to kwiat, który tak rzadko rozkwita.
Zadaszona  częściowo  kolasa  wioząca  Charlottę  i  Cichonia  turkotała i podskakiwała na zbrylonej nawierzchni drogi łączącej zamek z Łowiczem. Powoził wachmistrz, otulony w ciepły kożuch i bobrową czapkę.
Dzień był dość mroźny, lecz pogodny. Promienie słoneczne odbijały się od śniegu, rażąc w oczy i utrudniając Charlotcie obserwowanie jadącej przed nimi karocy zaprzężonej w sześć gniadoszy.
Rzeczony powóz wtoczył się między niskie domki na przedmieściach, a potem wykręcił w stronę wielkiego gmachu katedry.
Cichoń wstrzymał dwa siwki ciągnące kolasę wcześniej, przy uliczce sąsiadującej z cmentarzem.
– Znajdź sobie miejsce niedaleko katedry – poinstruowała go Mesire i wyskoczyła z zaprzęgu.Wachmistrz cmoknął na konie i odjechał, odsłaniając Charlotcie widok na powóz kniahini. Teofila wysiadła z kabiny i zaraz zbiegło się ku niej mnóstwo żebraków. Dziewczyna rzuciła im garść drobnych monet i weszła do kościoła, zostawiając za sobą tłumek obdartusów grzebiących w śniegu.
Charlotta ruszyła wzdłuż muru cmentarza, gdzie na jednej ze ścian wisiał obraz  Matki  Boskiej.  To  właśnie  tam  hurmem  udali  się  żebracy,  by podziękować świętemu wizerunkowi za hojną i niespodziewaną jałmużnę. Wprzódy  jeden  przez drugiego  zaczęli całować nogi Maryi.  Przechodząc obok  tego  pokazu  dewocji  Mesire  spostrzegła,  że  na  skutek  częstego całowania zupełnie zlizano farbę i w miejscu stóp Najświętszej Panienki została goła deska.
Minęła proszalników i wkroczyła do przestronnej katedry, trafiając akurat na mszę.
Charlotta długo już mieszkała z Polsce, toteż nie zdziwiła się na widok dostatnio odzianego mężczyzny, który walił czołem w kolumnę, biadoląc przy tym głośno. Gdzie indziej kilku jegomościów samemu wymierzało sobie uderzenia w twarz w ramach  pokuty,  a pod  posągiem jakiegoś  świętego leżała  plackiem  młoda  kobieta  okryta  czernią,  jak  domyślała  się  Mesire, wdowa.
Tych, co wyli i głośno chrząkali w kościele, nawet nie było co liczyć, mało kto z Polaków modlił się bowiem w ciszy, jak zwykli czynić Italczycy, Francuzi czy Hiszpanie.
Charlotta doskonale pamiętała swój szok, gdy pierwszy raz zobaczyła coś takiego po przyjeździe do Rzeczypospolitej. Potem przywykła do osobliwych obyczajów Sarmatów – niektóre polubiła, inne wciąż budziły w niej, łagodnie mówiąc, mieszane uczucia.
Wypatrzyła Teofilę w ciżbie wiernych.
Kniahini usiadła blisko ołtarza w miejscu zarezerwowanym dla lepiejurodzonych. Spoczęła na klęczniku i gdy wyciągnęła spod płaszcza modlitewnik, ten wysunął się jej z rąk i wpadł pod siedzisko. Dziewczyna sięgnęła pod klęcznik, dłuższą chwilę zajęło jej odszukanie książeczki.
Charlotta przez całe nabożeństwo obserwowała Teofilę. Nikt nie zaczepił dziewczyny ani też nie wdał się z nią w rozmowę, jeśli nie liczyć matrony i starszego jegomościa siedzących w tej samej ławce.
Msza   ciągnęła   się   niemal   dwie   godziny,   przyprawiając   Charlottę o znudzenie, ból pleców i nóg. Ksiądz zwrócony plecami do swych owieczek odprawiał   liturgię   po   łacinie,   dymiły   kadzidła,   brzęczały   dzwoneczki ministrantów, wierni chrząkali i mamrotali, bili się w pysk i tłukli głowami o ściany. Posągi świętych i błogosławione obrazy wysłuchiwały potoków ludzkich błagań i narzekań, bez żadnego skutku dla modlących się, gdyż żaden kamień czy pokryte farbą płótno lub deska nie mogą zastąpić mocy prawdziwego Boga, który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia.
Gdy przyszedł czas na kazanie, zrobiło się troszkę ciekawiej. Ksiądz, dość  młody  i  przystojny,  przytoczył  opowieść  o  grzechu  pierworodnym. Potem od historii Adama i Ewy zgrabnie przeszedł do powinności niewiast wobec mężów. Mówił o niestałości kobiecej, wszeteczeństwie i pokusach, na jakie naraża białogłowy diabeł. O uleganiu szatańskim podszeptom przez mężczyzn mało co wspomniał. Toć wiadomo, co chłopu wolno, kobiecie czynić nie uchodzi.
Potem znów przyszła kolej na łacinę, klękanie, czynienie znaków krzyża i  dzwonki.  Jeszcze  przed  Najświętszym  Sakramentem  w  tłum  wiernych ruszyli  kościelni  z  tacami.  Brzęczały  srebro  i  miedź,  chór  chłopczyków śpiewał pięknie, dymiły kadzidła.
Krótko mówiąc, była to bardzo ładna uroczystość.
Gdy taca dotarła w pobliże Charlotty, Mesire dyskretnie przemieściła się za kolumnę. Jak wyłuszczył jej niegdyś pewien Żyd, zbawienie to bardzoniepewny interes. Nikt nie może wiedzieć na pewno, czy go dostąpi, czy też nie. Nie ma powodu, aby jeszcze do tego dokładać.
W  nawie  bocznej  Mesire  natknęła  się  na  szczupłego  jegomościa, odzianego w czarną suknię noszoną zwykle w Niemczech i Francji przez kalwinów i hugenotów.
Spojrzała zaciekawiona na mężczyznę – szczupła twarz z wyrazistym nosem  przydawała  mu  drapieżnego  wyglądu.  Wyczuł,  że  ktoś  mu  się przypatruje. Zerknął na nią i Charlotta zobaczyła jego oczy, szare i zimne.
Spuściła wzrok, tak jak należało oczekiwać od niewiasty przyłapanej na przyglądaniu się obcemu mężczyźnie, minęła nieznajomego i podeszła bliżej ołtarza,  skąd  miała  lepszy  widok  na  Teofilę  szykującą  się  do  przyjęcia komunii.
Po mszy gromada owieczek zaczęła się przepychać ku wyjściu. Śpiewał chór,  biły  dzwony,  dymiły  kadzidła.  Charlotta  trzymała  się  kilkanaście kroków za kniahinią, która natychmiast po opuszczeniu świątyni wsiadła do czekającej na nią karety.
Mesire  spojrzała  w  kierunku  Cichonia.  Wachmistrz  strzelił  lejcami, kolasa ruszyła, by zabrać ją spod kościoła.
Wtedy  poczuła dotyk  palców na ramieniu.  Odwróciła się i napotkała zimne, szare oczy.
– Zgubiła pani chustkę – odezwał się z uśmiechem człowiek w czarnym ubraniu.
Zerknęła na wyszywany kawałek atłasu trzymany przez nieznajomego. Bez wątpienia należał do niej, choć nie miała pojęcia, jakim cudem mógł wypaść jej z kieszeni.
Odebrała  zgubę  od  mężczyzny  i  wtedy  zamarła  na  widok  blizny przecinającej mu dłoń.
– Czy coś się stało? – zapytał. – Wygląda pani na zdenerwowaną.Uniosła wzrok.
Patrzył na nią w ten szczególny sposób, gdy mężczyzna upatrzy sobie kobietę.
Zapewne  wziął  ją  za  łatwą  zdobycz,  samotną  wdówkę  lub  żonę zaniedbywaną przez zapracowanego męża. Może nawet za ladacznicę. Nie dziwiła  się  temu,  nie  raz  i  nie  dwa  mężczyźni  źle  odczytywali  jej zainteresowanie.  Taka  była  już  ich  natura,  nakazująca  im  wciąż  czynić podboje, łamać serca i płodzić bękarty.
Kątem oka dostrzegła, jak Cichoń zwalnia, przejeżdżając obok, po czym nie doczekawszy się reakcji z jej strony, odjeżdża za karocą wiozącą Teofilę w kierunku zamku.
– Zawstydza mnie pan – rzekła Mesire, udając speszoną. – Czy my się znamy?
– Nie sądzę, zapamiętałbym tak nadobną niewiastę. – Uśmiech wcale nie łagodził chłodu w jego oczach. – Zauważyłem, że przyglądała mi się pani w kościele… Mogę znać powód?
– Nie może pan. Nie wypada, aby kobieta tłumaczyła się z takich spraw. – Czy pozwoli pani zatem odprowadzić się pod dom? – zaproponował
niezrażony.
– Sąsiedzi źle by odebrali naszą przechadzkę. To małe miasto, a plotki mogą wyrządzić wiele zła.
Przysunął się bliżej.
– Skoro tak, moje mieszkanie gwarantuje dyskrecję.
Teraz należało się oburzyć lub przystać na niedwuznaczną propozycję. Podjęcie decyzji zajęło Charlotcie kilka uderzeń serca.
– Dziś nie mogę, mąż czeka na mnie w domu, ale jutro możemy się spotkać w kościele o tej samej porze, przed mszą – zaproponowała.– Przyjdę – zapewnił nieznajomy i chwycił koniuszkami palców jej dłoń. – Jak ma pani na imię?
Pozwoliła sobie na uśmiech.
– Proszę nazywać mnie Beatrycze.
Przybierając  imię  bohaterki  frywolnego  romansu  Szekspira,  chciała przykuć uwagę mężczyzny z blizną, zainteresować go sobą na tyle, by stawił się w kościele o umówionej porze.
Szare, zimne oczy rozbłysły.
– Jest pani miłośniczką komedii angielskiej. Doskonale, ja przybiorę imię Benedykt.
Rozejrzała się znacząco. Wiele osób, szczególnie podstarzałych matron, obserwowało ich rozmowę z nieżyczliwym zaciekawieniem.
–  Zatem  nie  czyńmy  w  tym  miejscu  wiele  hałasu  o  nic  –  rzekła i wysunęła dłoń z uścisku tajemniczego rozmówcy. – Czekam na pana jutro – dodała kusząco.
Odeszła, nie oglądając się za siebie. Czuła wzrok mężczyzny świdrujący ją między łopatkami i niżej, tam, gdzie kołysały się jej biodra. Zatrzymała się u  wylotu  najbliższej  uliczki,  przy  straganie  z  talerzami  malowanymi w łowickie wzory.
Była niemal pewna, że słyszała ten głos dwa lata wcześniej, na tarasie gabinetu kardynała de Bonziego, nim opuściła Paryż wraz z panią Sobieską.
Spojrzała dyskretnie za nieznajomym. Już się jej nie przyglądał. Zmierzał w stronę uliczki zamieszkanej przez kupców winnych. Mimo mrozu fałszywy Benedykt  nie  spieszył  się,  ale  też  nie  przystawał  przy  licznych  kramach rozstawionych w okolicy katedry. Minął gospodę i dwa stojące przy niej wozy z sianem.
Charlotta zaczęła go śledzić.Miejsce, do którego zmierzał człowiek z blizną, znajdowało się niedaleko rynku. Była to niezniszczona przez pożar kamienica z fasadą pomalowaną w  żółcie  i  zieleń,  w  niektórych  miejscach  mocno  obłażąca  z  farby. Mężczyzna ominął główne wejście i wszedł przez bramę przeznaczoną dla wozów.
Charlotta  przebiegła  na  ukos  przez  uliczkę,  tuż  przed  zaprzęgiem wiozącym drewno na opał, i zbliżyła się do bramy. Wyjrzała zza jej załomu na podwórze. Nieznajomy w czarnym ubraniu wymienił kilka słów z młódką karmiącą gęsi i kury, a potem zniknął za murkiem odgradzającym podwórze od sutereny.
– Czego waćpani szuka?
Słysząc głos przy swym uchu, omal nie podskoczyła.
Obróciła  się  twarzą  do  starszego  jegomościa  w  kożuchu  i  czapce z wiewiórczych skórek. Mężczyzna w zaciśniętej dłoni trzymał pęk kluczy.
– Dziś przyjechałam do miasta – skłamała gładko. – Szukam kwatery na kilka dni, może dłużej.
Klucznik zmarszczył krzaczaste brwi.
– Tu pani nic nie znajdzie, wszystko zajęte. Upłynęło dwa lata od pożaru, a wielu tutejszych ludzi wciąż nie ma gdzie mieszkać, gnieżdżą się niby łasice w norze. – Potrząsnął głową ze współczuciem. – Trudno będzie pani cokolwiek znaleźć. Jeśli się nie uda, to radzę iść do sióstr. – Wskazał na klasztor z pękatą wieżą. – Nie ma tam wygód, ale przynajmniej jest dach nad głową i ciepło.
Charlotta  podziękowała  za  radę.  Jegomość  oddalił  się,  pobrzękując kluczami, a ona wtopiła się w ciżbę ludzi robiących sprawunki w licznych sklepikach i na straganach.
Na zamek dotarła pieszo. Od razu, bez uprzedniej zapowiedzi, wpadła do komnat swej pani. Zastała tamże podskarbiego Morsztyna siedzącego wrazz Marią Kazimierą na sofie i czytającego jej swą nową fraszkę. Wnioskując po roześmianych obliczach obojga – udaną.
– Wybacz, panie – zwróciła się do podskarbiego, a potem przeniosła wzrok na Marysieńkę. – Stało się coś ważnego, musimy pomówić.
– To może już pójdę? – zaproponował Morsztyn, wstając.
Pani Sobieska powstrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Daj mi chwilkę, zaraz wracam.
Zostawiły  podskarbiego  w  komnacie  i  przeszły  do  alkowy.  Charlotta zamknęła za nimi drzwi.
– Być może znalazłam człowieka, któremu kardynał de Bonzi zlecił otruć Korybuta – oznajmiła podekscytowana. – Przebywa tutaj, w Łowiczu.
–  Ponoć  podsłuchiwałaś  ich  rozmowę  z  tarasu  i  nie  widziałaś  jego twarzy? – odezwała się sceptycznie Marysieńka.
– Owszem, twarzy nie zobaczyłam, ale pamiętam głos i przez moment widziałam  dłoń  z  blizną,  taką  samą,  jaką  nosi  człowiek,  którego  dziś spotkałam.
– Blizną? – głos pani Sobieskiej zadrżał.
– Po wewnętrznej stronie prawej dłoni – doprecyzowała Mesire.
Twarz Marysieńki zmieniła się, stając się blada niczym całun. Wydawało się, że omdleje. Charlotta podtrzymała swą panią za ramię.
– Źle się czujesz? – zaniepokoiła się.
– To on, to może być on – wyszeptała.
– Kto, na Boga?
– Truciciel, który sprzedał zatrutą księgę Janowi i zabił mi dziecko. Jan zapamiętał, że tamten miał bliznę u spodu prawej dłoni.
– Nie ma pewności, że to ten sam człowiek. Wielu ludzi ma blizny na rękach – zauważyła Charlotta trzeźwo.W ciemnych oczach Marii Kazimiery rozbłysły piekielne ogniki.
–  Przekonajmy  się  zatem.  Znajdź  go,  choćbyś  miała  w  tym  celu przetrząsnąć całe miasto.
– Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie mieszka.
– Doskonale. Weź żołnierzy i aresztuj go.
– Niedługo będzie zmierzchać, może lepiej poczekać z tym do jutra? – zaproponowała rozsądnie Charlotta.
– Nie, chcę przepytać go jeszcze dziś – wycedziła pani Sobieska. Nacisnęła klamkę i obie panie znalazły się ponownie w salonie. Morsztyn
przywitał je zaciekawionym spojrzeniem.
–  Poszukiwany  przez  ciebie  w  Dreźnie  truciciel  jest  być  może  tu, w Łowiczu – poinformowała go uszczypliwie Marysieńka.
Na obliczu podskarbiego odbiło się wzburzenie.
– Na Boga, czy to pewne!? – zawołał.
– Niedługo się przekonamy – odparła hetmanowa mściwie. – Charlotta wie, gdzie mieszka ten człowiek.
Morsztyn rzucił spłoszone spojrzenie Mesire.
–   Myślę,   że  należy   powiadomić  o   tej  sprawie  prymasa  –   rzekł pospiesznie.  –  Miasto  podlega  jego  jurysdykcji.  Zajmie  mi  to  najwyżej kilkanaście minut – zapewnił, podnosząc się z sofy.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Zgoda, byle szybko.
Gdy Morsztyn wyszedł, pani Sobieska zwróciła rozpalone spojrzenie na Charlottę.
– I pamiętaj – syknęła jak harpia. – Chcę go mieć żywego.
Johan  Herst  uważał  się  za  człowieka  spełnionego  zarówno  w  życiurodzinnym, jak i zawodowym. Świadomość powodzenia i łaski Bożej, której doświadczał na co dzień, napełniała go otuchą i głęboką wiarą we własne szczęście.
Uważał, że praca i rodzina to dwie szalki wagi, które każdy mężczyzna powinien starać się zrównoważyć. Pogląd ów zaszczepił mu ojciec Fryderyk Herst,  mistrz  stolarski  z  Rastenburga,  i  Johan  całe  swe  życie  starał  się sprostać  temu  zadaniu.  Choć  musiał  też  szczerze  przyznać  –  z  różnym powodzeniem i czasem ulegając pokusom ciała.
Żonę swą Krystin, córkę handlarza drewnem, widywał tak często, jak tylko pozwalały mu na to obowiązki. Zawsze czynił to z chęcią i z miłością, czego dowodem była szóstka pięknych dziatek, które wydało na świat jej łono.
Johan  Herst  po  upływie  trzynastu  lat  małżeństwa  doskonale  pamiętał dzień, gdy zawarli ślub. Krystin miała czternaście lat i była piękna jak anioł, jasnowłosa i modrooka. Pokochał ją od razu, a ona jego. Już po roku powiła ich pierworodnego syna. Dostał imię Fryderyk, po dziadku.
Herst,  siedząc  przy  stole,  spojrzał  na  własne  dłonie.  Zawsze  miał  je zgrabne  i  zręczne.  Ojciec  twierdził,  że  będzie  znakomitym  stolarzem. Czekało  go  zwykłe  życie,  wypełnione  prostymi  sprawami  i  troskami  – naszyjnik nudnych dni przetykanych drobnymi radościami.
Często wracał myślami do dnia, gdy powiedział ojcu, że nie będzie taki jak on. Fryderyk Herst nigdy nie wybaczył synowi wyjazdu z miasteczka, nigdy  nie  zrozumiał  pobudek  i  marzeń  nim  kierujących.  Nigdy  też  nie dowiedział  się,  jakiej  profesji  oddało  się  jego  najstarsze  dziecko.  Zmarł nieświadom  i  został  pochowany  pod  kamiennym  nagrobkiem  i  prostym kalwińskim krzyżem.
Imię i nazwisko to wszystko, co po nim zostało.
Johan zacisnął dłoń, tę z długą blizną – pamiątką po garocie, która kilkalat wcześniej omal nie przerwała jego jakże udanej kariery. Praca była istotą jego życia. Robiąc coś, rób to najlepiej, jak potrafisz, a rezultat z pewnością będzie miły Bogu. Tego nauczył go ojciec.
Johan Herst nie widział przy tym różnicy między wykonaniem stołu czy szafy   a   zamordowaniem   człowieka.   Liczyła   się   wyłącznie   staranność realizacji zlecenia i ufność, że niebiosa docenią poniesiony trud.
Przekonanie to dawało mu pociechę i wiarę w życie wieczne u boku Pana.
Właśnie  dzięki  ufności  w  łaskę  Stwórcy  Johan  Herst,  syn  stolarza z Rastenburga, zasypiał spokojnie mimo wszystkich grzechów obciążających mu  sumienie.  Jako  kalwin  przez  chrzest  i  z  własnego  wyboru  pokładał bowiem niezachwianą wiarę w predestynację jako najistotniejszy element zbawienia.
Skoro  Bóg  jest  wszechwiedzący,  to  los  każdego  człowieka  został ustalony z góry. Wszystko, co czynimy, postanowiono u zarania stworzenia bez naszego udziału. A zatem czyny, których dopuścimy się na ziemi, dobre lub złe, nie mają znaczenia, gdyż tylko Stwórca wie, kto dostąpi Jego łaski.
Zamyślony  sięgnął  po  dzban  i  napełnił  kubek  winem.  Trunek  miał cierpki,  ciężkawy  smak  latorośli  wyrastającej  na  kamienistych  zboczach Alzacji, przez co pasował do jego obecnego nastroju.
Herst zerknął za okno. Za szybą zmierzchało i prószył śnieg. Tęsknił za żoną, albo za kobietami w ogóle, jak większość mężczyzn zmuszonych przez pracę do długiego przebywania poza domem. Odkąd opuścił Francję, nie miał  okazji  obcować  z  niewiastą,  a  celibat  –  twierdzili  tak  zgodnie kaznodzieje  Kościoła  reformowanego  –  szkodzi  zdrowiu,  mąci  humor i umysł, i co gorsza, prowadzi do wynaturzeń.
Świadom   swych   słabości   Johan   Herst   chętnie   szukał   pociechy w  świątyni,  choćby  i  katolickiej,  gdyż  inszej  trudno  było  uświadczyćw prymasowskim Łowiczu.
Wprawdzie grzech to był wkraczać do jaskini papistów, jako twierdzili Kalwin i Luter, a i sami katolicy zapewne wygnaliby go z kościoła albo nawet zlinczowali za profanację ich Domu Bożego, gdyby tylko znali jego konfesję. Taka tu już była niezgoda między chrześcijanami, wyznającymi przecież  wiarę  w  tego  samego  Pana.  Niezgoda  kosztująca  lata  wojen religijnych,  spustoszone  krainy  i  spalone  miasta,  groby  usypane  masowo w całej chrześcijańskiej Europie.
Pociecha, której szukał Herst w katedrze, nie była związana z potrzebą ducha. Nie poszedł tam, by się modlić z papistami i odprawiać ich fałszywe obrządki. Lubił słuchać muzyki organów i śpiewu chóru, patrzeć na piękne posągi i rzeźby, podziwiać obrazy stworzone nieraz rękami prawdziwych mistrzów. Fascynował go przepych nieobecny w zborach kalwińskich, gdzie prostota i pustka przywodziły na myśl sklep Żyda tuż po wyprzedaży.
Największą zaletą kościołów w oczach Johana były przychodzące tam niewiasty. Herst po latach doświadczeń zdobytych w całej niemalże Europie wiedział, że nigdzie indziej z tak dużą gwarancją na sukces nie upatrzysz sobie kobiety do łoża. Wyznawał przy tym zasadę: żadnych młódek czy panien, te miały główki nabite romansami i marzeniem o wielkiej miłości, podczas gdy u mężatek i wdówek niemal zawsze mógł liczyć na pożądany rezultat czynionych starań, a przy tym – rzecz wielce istotna – na dyskrecję.
Czasem – tak jak dziś w przypadku ciemnookiej ślicznotki – starczało spojrzenie wymienione ukradkiem, kiedy indziej trzeba było paru dni teatru, w którym wiodły prym komplementy i czułe słówka.
Johan westchnął cierpiętniczo, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądać poznana dziś pięknooka w jego objęciach, naga jak biblijna Ewa. Niestety tej nocy bramy raju zostały przed nim zamknięte.
Za oknem ściemniało się, lecz było za wcześnie, by samemu kłaść sięspać. Najlepszym lekarstwem na chuć i zły nastrój bywa praca.
Herst  sięgnął  pod  łóżko  i  wyjął  spod  materaca  kuferek.  Drewniana skrzyneczka wykonana z dębiny i opatrzona solidnym zamkiem wylądowała na  blacie  stołu.  Wyciągnął  klucz  z  trzosa  i  przekręcił  go  w  zamku, uruchamiając sześć połączonych ze sobą zapadek, dzieło rąk zegarmistrza z Bredy.  Uniósł wieko  i z dumą objął wzrokiem kilkanaście przegródek z umieszczonymi w nich fiolkami i pojemniczkami. Żaden z flakoników nie został opisany,  lecz Johan  Herst rozpoznawał każdą z przechowywanych w nich trucizn.
Z samego brzegu stała pękata buteleczka z roztworem szaleju jadowitego, utożsamianego  powszechnie  z  cykutą,  która  posłużyła  w  starożytnych Atenach do wykonania egzekucji na Sokratesie. Herst powątpiewał w ten szczegół tyczący śmierci słynnego i niepokornego filozofa. Szalej bowiem zabijał  gwałtownie,  przysparzał  ofierze  cierpień  i  wywoływał  konwulsje, podczas gdy Sokrates odszedł we względnym spokoju, zachowując pełnię władz  umysłowych  i  rozmawiając  z  przyjaciółmi  w  czasie,  gdy  paraliż obejmował jego ciało.
Johan, opierając się na swym wieloletnim doświadczeniu w zawodzie, obstawiał, że filozofa uśmiercono raczej pietrasznikiem plamistym, którego dawkę  Herst  trzymał  w  sąsiedniej  przegródce.  W  tym  samym  rzędzie znajdował się jeszcze jad destylowany z pestek brzoskwiń – jego uzyskanie było niestety bardzo trudne i czasochłonne – oraz tojad. Ziele to, wywołujące drgawki  i  zatrzymanie  pracy  serca,  w  czasach  starożytnych  Rzymian nazywane było „trucizną teściowej”, co tylko dowodzi, że pewne sprawy nigdy się nie zmieniają.
W  kolejnych  flakonikach  znajdowały  się:  kwas  siarkowy,  zwykle dodawany  do  kąpieli  ofiary,  rtęć,  antymon  i  grynszpan,  wyciąg  z  maku, korzeń  mandragory,  ziarenka  życicy,  psianka  czarna,  bieluń,  orzeszkipiniowe, wilcza jagoda, wilczomlecz, powojnik pnący, naparstnica i jad ropuchy. Każdy z tych składników można było łączyć w morderczo skuteczne kompozycje.
W  osobnej  przegródce  leżały  grzyby,  w  tym  władca  tego  królestwa trucizn – muchomor sromotnikowy. Herst uważał go za środek najbardziej bezpieczny   dla   truciciela   pod   względem   możliwości   przyłapania   go i postawienia w stan oskarżenia. Grzyb z początku dawał objawy zatrucia, lecz  po  kilku  godzinach  te  ustępowały  i  ofiara  na  pół  dnia  wracała  do lepszego   samopoczucia.   Po   chwilowej   poprawie   dolegliwości   wracały i człowiek umierał w ciągu doby lub dwóch, a w tym czasie zabójca mógł się bezpiecznie oddalić z miejsca zbrodni.
Wzrok Johana spoczął pośrodku skrzynki, gdzie znajdowało się pudełko ze srebra, w którym przechowywał arszenik. Przebój w Paryżu ostatnich lat. Trucizna ta zabijała, co istotne, przy relatywnie małej dawce, którą należało podać  ofierze.  Możliwości  było  kilka:  kontakt  przez  skórę  lub  drogi oddechowe albo, w sposób najskuteczniejszy, przez usta i żołądek, czemu sprzyjała okoliczność, że arszenik dosypany do potraw czy dolany do trunku nie zmieniał ich smaku, jak czyniły to na przykład strychnina czy cykuta. Serwowany w małych dawkach miał tę zaletę, że uśmiercał powoli, imitując chorobę i dając ofierze przeświadczenie, że umiera z woli boskiej. Arszenik był  niemal  niewykrywalny  i  łatwy  do  wytworzenia.  Można  było  nim nasączyć koszulę, trzewiki, czapkę lub rękawiczki albo choćby karty księgi. W  kontakcie  ze  skórą  trucizna  powodowała  wrzody  i  krosty,  lecz  te występowały także przy syfilisie, chorobie powszechnie trapiącej wszystkie warstwy społeczne, łącznie z najpotężniejszymi rodami, jak Sobiescy.
Bez  wątpienia  Johan  Herst,  rodowity  Niemiec,  starał  się  wykonywać swoją pracę na najwyższym poziomie.
Rozległo się pukanie.Herst zatrzasnął wieko kuferka. Nie spodziewał się wizyty. Sięgnął po pałasz  leżący  obok  dzbana.  Zbliżył  się  do  okna  i  wyjrzał  zza  firany  na zewnątrz.
Nikogo tam nie było. Ostrożnie uchylił drzwi i zamarł na widok ułamanej podkowy  leżącej  przed  progiem.  Wessał  gwałtownie  zimne  powietrze i cofnął głowę. Zatrzasnął i zaryglował drzwi. Zaraz potem rzucił się do pakowania,   brał   tylko   najpotrzebniejsze   rzeczy:   torbę   z   pistoletami, pieniądze,  fałszywe  dokumenty,  krzesiwo  i  ciepły  strój.  Resztę  dobytku, łącznie z księgami i kufrem na trucizny, zostawił na miejscu. Nie wiedział, ile ma czasu, zanim po niego przyjdą.
Zarzucił  torbę  na  ramię,  przeszedł  do  sąsiedniej  izby,  otworzył  okno i przesadził parapet. Znalazł się pod murkiem biegnącym przez podwórze.
Wtedy ich usłyszał. Walili kolbami rusznic w drzwi, wzywając go, by otworzył. Herst poderwał się z kucek i zgięty wpół dopadł w kilku krokach płotu odgradzającego sąsiednią posesję. Już wcześniej postawił sobie w tym miejscu  odwróconą  skrzynkę,  dzięki  temu  bez  trudu  dosięgnął  szczytu ogrodzenia. Podciągnął się na ramionach i przeskoczył na drugą stronę. Miał nadzieję, że w szarówce nie dostrzegą go, ale jak to bywa z nadziejami, i ta spaliła na panewce.
Ktoś wrzasnął i huknęło z paru rusznic. Pociski obłupały krawędzie płotu, ale Johan pędził już ile sił w nogach w kierunku bramy.
Za ogrodzeniem rozległy się krzyki i przekleństwa, jakiś kobiecy głos wołał, by wstrzymać ogień i brać żywcem. Herst usłyszał tupot wojskowych buciorów łomoczących o ziemię. Wiedział, że zyskał dwie lub trzy minuty, nim tamci zdołają obiec budynki i dostać się do bocznej uliczki. Spojrzał za siebie i zobaczył, jak przez płot przełazi wielki mężczyzna w szlacheckim stroju. Obok niego pojawiła się głowa kobiety.
Nie tracił czasu na przypatrywanie się pogoni. Wpadł pod sklepiony łukbramy i wybiegł na ulicę, niemal pod rozpędzony powóz. Krzyknął i wbił się obcasami w zmrożony śnieg. Czarna, nieoznakowana karoca zwolniła i Herst wskoczył na jej tył, chwytając się metalowego uchwytu. Trzasnął bicz i zaprzęg pomknął opustoszałą ulicą. Johan Herst obejrzał się przez ramię. Z bramy wybiegło za nim dwoje ludzi – wysoki szlachcic z rusznicą i znana mu z katedry kobieta. Mężczyzna wycelował broń w stronę umykającego powozu. Huknął wystrzał.
Karocą szarpnęło, gdy konie wpadły w zakręt, na skutek czego Herst zachwiał się i omal nie spadł z wąskiego podestu. Gdy wyprostował się, poczuł  palenie  w  boku.  Wsunął  dłoń  pod  przedziurawiony  kulą  płaszcz i poczuł ciepłą wilgoć na palcach.
Nie  poddając  się  panice,  obejrzał  ścianę  kabiny  i  szybko  dostrzegł tkwiący w lakierowanym drewnie kawałek ołowiu. Odetchnął z ulgą. Gdyby nie nagłe szarpnięcie powozem, prawdopodobnie oberwałby w brzuch.
Zaprzęg gnał ciemnymi ulicami, nie bacząc na nielicznych, zapóźnionych przechodniów. Pościg, jeśli został podjęty, był daleko w tyle.
Herst nie zamierzał ryzykować pozostawania w Łowiczu. Gdy powóz zwolnił,  truciciel zeskoczył z podwózki.  Karoca odjechała w dal,  niknąc w mroku rozpościerającym się poza granicami miasta.
Johan,   krzywiąc   się   z   bólu,   podbiegł   do   parterowego   domostwa i załomotał pięścią w drzwi.
Po chwili oczekiwania został wpuszczony do środka. Wąsaty, siwiejący na skroniach mężczyzna, zarządca tutejszej stajni, nie pytał ani o powód nagłej wizyty, ani też o krew kapiącą spod płaszcza na klepisko. Przyjął zapłatę i od razu zaprowadził przybysza do wierzchowca.
Kwadrans później Johan Herst był już w siodle i gnał przez noc, z dala od traktów i spodziewanej pogoni.– Jak mógł wam zbiec!? – Twarz pani Sobieskiej była purpurowa ze złości. – Ufałam ci, a ty zawiodłaś! – rzuciła oskarżycielsko.
– Musiał mieć wspólników. Prawdopodobnie obserwowali ulice, a może i drogę z zamku – usprawiedliwiła się Charlotta. – Gdy go goniliśmy, znikąd nadjechał   powóz.   Mężczyzna   wskoczył   na   jego   tył   i   odjechał,   nim przyprowadzono nasze konie. Cichoń wciąż szuka zaprzęgu.
W  kącikach  ust  Marii  Kazimiery  zdenerwowanie  wyżłobiło  nieładne zmarszczki.
– Zgubiliście powóz – wysyczała. – A przecież, do cholery, to nie igła! – Zapadł zmierzch. Mówiłam, żeby poczekać z ujęciem tego człowieka
do jutra.
Charlotta miała dość tłumaczenia się z nie swoich błędów. Rozumiała jednakże   frustrację,   jaką   musiała   odczuwać   hetmanowa.   Ostatecznie wymknął się im morderca jej dziecka.
– Teraz zniknie i być może już nigdy go nie odnajdę! – Marysieńka wykrzyczała swój gniew prosto w twarz Mesire.
Złapała za karafkę z białym winem i napełniła puchar. Wypiła trunek duszkiem, lecz nawet alkohol nie uspokoił targających nią emocji.
– Dlaczego truciciel znalazł się w Łowiczu? – zapytała, skupiwszy wzrok na dnie pustego kielicha, jakby tam kryła się odpowiedź. – Z całą pewnością nie przez przypadek stało się to teraz, gdy Jan i ja gościmy na zamku. – Sobieska zagryzła dolną wargę. – Ktoś pragnął dokończyć to, co nie wyszło mu  pół  roku  temu  w  Warszawie  –  orzekła,  wznosząc  rozgorączkowane spojrzenie na Charlottę. – Zamierzali nas zamordować.
Charlotta również o tym pomyślała, jednak kolejne słowa wypowiedziane przez Marysieńkę wprawiły ją w osłupienie.
– To był ktoś z zamku. – Hetmanowa potoczyła wzrokiem po komnacie, jakby spodziewała się zobaczyć przyczajonych po kątach skrytobójców. –Otaczają mnie zdrajcy i fałszywcy – wyszeptała.
– Chyba nie sądzisz, że mordercę wynajął ktoś z naszej partii? – Mesire nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały podejrzenia Marysieńki. Sama bez  trudu  widziała  racjonalniejsze  wytłumaczenie  dla  obecności  zabójcy w  Łowiczu:  –  Truciciel  mógł  być  na  usługach  Paców,  Olszowskiego, królowej lub Korybuta.
– To był ktoś od nas. Ktoś, kogo nigdy bym nie podejrzewała – z uporem powtórzyła oskarżenie Maria Kazimiera. – Sama powiedziałaś, że truciciel został  ostrzeżony.  Zastanów  się,  kto  prócz  ciebie  i  Cichonia  wiedział o planowanym aresztowaniu.
Charlotta zmartwiała, pojmując, do czego zmierza Marysieńka.
– Chyba nie podejrzewasz Morsztyna i Prażmowskiego? Wybacz, ale to absurd. Żaden nie miał powodu, aby robić coś takiego – stwierdziła trzeźwo.
Pani Sobieska potrząsnęła gniewnie głową.
– Morsztyna nie podejrzewam, to szczery przyjaciel, ale Prażmowski, on gotów jest posunąć się do wszystkiego. – Znów napełniła puchar winem. – Od początku czułam, że to prymas stał za tamtym zamachem na Korybuta – rzekła.
–  Rozmawiałam  z  nim  i  wydał  się  zaskoczony  tym  podejrzeniem  – przypomniała Charlotta.
Marysieńka wykrzywiła usta w nieładnym grymasie.
– Ten sukinsyn jest lepszym aktorem niż księdzem.
– Ale czemu miałby chcieć zabić Jana czy ciebie? – Mesire próbowała postawić tamę temu szaleństwu.
–  Nie  wiem  i  nie  obchodzi  mnie  to  –  wycedziła  nienawistnie  pani Sobieska.
– Musi być inne wytłumaczenie.–  Wytłumaczenie? –  W oczach  Marysieńki błysnęła podejrzliwość.  – Bronisz go?
Charlotta wyprostowała się pod oskarżycielskim wzrokiem swej patronki. – Nie bronię, ale próbuję zrozumieć motywy, którymi miałby się
kierować. Byliście i jesteście najbliższymi sojusznikami. Jan zapewnia naszemu stronnictwu siłę wojska koronnego, zaś Prażmowski moc wynikającą z władzy prymasa i bogactw Kościoła. W twoim podejrzeniu nie ma sensu. Czemu miałby chcieć śmierci twego męża czy twojej?
–  Z  zawiści  –  sarknęła  Marysieńka.  –  Prażmowski  zazdrości  Janowi zwycięstw wojennych i nie może znieść, że z każdym sukcesem mojego męża  staje  się  mniej  ważny  od  niego.  Ten  człowiek  zawsze  musi  być pierwszy, ponad innymi.
Z tym, że Prażmowski jest pełen pychy, trudno było dyskutować, ale i tak Charlotta nie wierzyła, aby to ekscelencja zlecił otrucie hetmana i przyczynił się do choroby Marysieńki i utraty przez nią dziecka. To byłoby szkodliwe i głupie, a cokolwiek by mówić o księdzu prymasie, głupcem nie był. Jeszcze mniej chciało się jej wierzyć w winę kardynała de Bonziego, który wynajął człowieka z blizną. Jakąż korzyść miałaby Francja w usunięciu Sobieskiego? Odpowiedź była prosta. Żadnej.
A jednak milczała, wystarczyło bowiem spojrzeć w twarz Marysieńki, by zrozumieć, jak daleka była hetmanowa od rozsądnego pojmowania faktów. Złe emocje, żądza zemsty i skrywana przez lata niechęć do Prażmowskiego wylały się z ust Sobieskiej niczym lawa z krateru Wezuwiusza. Stanąć jej teraz na drodze znaczyło podzielić los starożytnych Pompei.
–  To  musiał  być  prymas  –  zaskrzeczała  Maria  Kazimiera.  –  Gdy  ja i Morsztyn poszukiwaliśmy mordercy w całej Rzeczypospolitej, on chował go u siebie w domu. Tam, gdzie nikt z nas nie myślał go znaleźć. – Zmrużyła oczy  złowrogo.  –  Szykował  się  dokończyć  to,  co  nie  udało  mu  siępoprzednim razem.
Charlotta przezornie milczała.
– Wspomniałaś, że zostawił w pokoju kuferek z truciznami – podjęła Marysieńka, marszcząc czoło z namysłem.
– Owszem, bardzo dobrze zaopatrzony, trzeba przyznać – potwierdziła Mesire.
– A zatem wąż zginie od własnego jadu – wycedziła pani Sobieska przez zęby. – Albowiem kto mieczem wojuje, od miecza musi zginąć.
Johan Herst mknął zaśnieżonym gościńcem. Zimny wicher smagał mu twarz, ziębił wnętrze nosa i podniebienie, wpadał pod płaszcz, dmuchał po rękawach  i  odmrażał  zaciśnięte  na  wodzach  dłonie.  Koń  pod  jeźdźcem chrapał i robił bokami, wyczerpany po wielogodzinnym galopie na mrozie.
Herst przemarznięty do szpiku kości obrócił się w siodle, wypatrując ciemnych sylwetek ludzi mogących podążać jego śladem. Na szczęście na pustych, okrytych bielą polach jedynym świadkiem jego ucieczki były kruki i wrony krążące ze skrzekiem nad ugorami.
Kraina, przez którą przejeżdżał w drodze do Prus Książęcych, była płaska jak stół i pozbawiona większych skupisk drzew. W sąsiedztwie ledwo co widocznego  spod  śniegu  traktu  przycupnęły  mniejsze  i  większe  wioski zamieszkałe przez Mazurów, ubogą a liczną szlachtę gospodarującą z uporem na tych słabych glebach.
Gościniec  –  jak  to  zimą,  gdy  nie  ma  roboty  w  polu  –  był  słabo uczęszczany. Johan od godziny spotkał tylko wóz wiozący słomę, powożony przez  szlachcica  noszącego  szablę  u  boku,  i  drugiego  szlachetkę,  takoż uzbrojonego, który gonił przed sobą dwie wychudłe krowiny.
Obaj   mężczyźni   wymienili   z   nim   tradycyjne   „Pochwalony”,   alejednocześnie  spoglądali  na  jego  wierzchowca  i  sakwy  niczym  wilcy  na przydybane w zagajniku jagnię.
Samotna podróż przez te ziemie zawsze wiązała się z ryzykiem. Lud tutejszy, choć szczycił się herbami, znany był z grasanctwa. Całe rodziny szaraków dorabiały na utrzymanie, okradając na drogach kupców, a nawet mordując podróżnych.
Od nagłego wyjazdu z Łowicza minęły dwa dni, podczas których Herst gnał ile sił w nogach wierzchowca, nie żałując ani siebie, ani tym bardziej zwierzęcia. Na skutek tej gonitwy koń dławił się chrapliwie i co rusz gubił rytm biegu.
Niemiec zdawał sobie sprawę, że jeśli nie chce zajechać konia na śmierć, musi dać mu odetchnąć i przenocować w ciepłym miejscu. On sam zresztą także  potrzebował  odpoczynku  pod  dachem.  Ostatnie  noce  spędził  przy ognisku  w  lesie,  kryjąc  się  przed  spodziewanym  pościgiem.  Od  godzin spędzonych w siodle bolały go plecy i wszystko, co niżej, zaś rozcięty bok dokuczał przy każdym końskim skoku.
Dobrze, że rana nie krwawiła. Herst już pierwszej nocy własnoręcznie ją zaszył,  używając  igły  i  nici  z  owczych  jelit,  które  trzymał  w  jukach  na wypadek odniesienia obrażeń. Opatrzył się z dużą wprawą, a mróz sprzyjał krzepnięciu krwi.
Gdy  droga  wychyliła  się  z  sosnowego  lasku,  zobaczył  zabudowania karczmy. Nad spadzistym dachem zajazdu snuł się jasny dym, szybko rwany na strzępy przez wicher dmuchający od otwartych pól.
Austeria stała w szczerym polu, oddalona od najbliższych gospodarstw ledwie  co  rysujących  się  w  szarówce  zmierzchu  szybko  opadającego  na ugory.
Johan Herst podjechał bliżej, przypatrując się gospodzie i towarzyszącym jej zabudowaniom: stajence, obórce i chlewikowi. Na podwórzu ze studniąnie było  ani ludzi,  ani zwierząt,  nie licząc kilku  sztuk  drobiu,  które nie wiedzieć czemu nie skryły się jeszcze w kurniku.
Gdy Herst wjechał na podwórze, okazało się, że jest też pies. Burek wylazł z dziury w obórce, by głośnym szczekaniem zawiadomić gospodarzy o zjawieniu się gościa, po czym ziewnął, wywalając jęzor, i schował się w ciepłym od gnojówki otworze.
Szczekanie wywabiło ze stajenki młodzika o jasnej czuprynie i twarzy pokrytej pryszczami.
Herst zsunął się z grzbietu konia i wykrzywił, gdy ból liznął mu zraniony bok.
Wyrostek podbiegł do niego i zgiął się w ukłonie.
– Macie wolne miejsce do spania? – zapytał przybysz.
– A jakże, mamy. Tera na takie mrozy mało kto po gościńcu jeździ – odrzekł chłopak, pocierając brudnym paluchem wyjątkowo dorodną krostę na perkatym nosie. – Spytajcie ojca, jaśnie panie.
– Gdzie go znajdę?
Chłopak zerknął na drzwi karczmy.
– A tamże w środku, gdzie by indziej. Tatulo, jak gości nie ma, wyleguje się na piecu.
Herst  zabrał  ze  sobą  dużą  skórzaną  torbę  i  przekazał  młodzikowi wierzchowca z poleceniem, by dobrze zadbał o wymęczone zwierzę.
Wewnątrz gospody znalazł izbę, dość obszerną i pustą, jeśli nie liczyć leżącego na piecu jegomościa. Oberżysta – tatulo pryszczatego młokosa – chrapał  w  najlepsze  i  nawet  trzaśnięcie  drzwi  go  nie  obudziło.  Za  to w prostokątnym otworze za ladą wychyliła się kobieca głowa, potem zaś w ślad za nią całkiem pokaźny biust i jeszcze większy zadek opakowany w burą kieckę.
– Jaśko, zbudź się, jaśnie pana w gościnie mamy! – zawołała w stronępieca.
Karczmarz ocknął się i łypnął na podróżnego. Oceniwszy, że szykuje się zarobek,  zlazł  z  pieca,  stękając  i  sapiąc.  Poprawił  portki  opadające  pod sporym brzuchem i zbliżył się do gościa.
– Czego waćpanu potrzeba? – zabuczał.
– Jadła i noclegu, najlepiej w osobnej izbie. Macie takową? – zapytał Johan z nikłą nadzieją.
– Tylko ta izba jest – objaśnił oberżysta, drapiąc się po gęstej, siwiejącej brodzie. – Można się położyć przy piecu, bo inszych gości chyba już nie będzie.
Herst skrzywił usta. Liczył na łóżko z siennikiem, ale i tak lepsze to niż odmrażanie sobie tyłka na dworze.
Wręczył właścicielowi monetę i spoczął za ławą blisko pieca, kładąc obok siebie pałasz i torbę podróżną.
Jaśko zerknął na srebro i zawołał:
– Jadźka! Przynieś no dzban piwa dla jaśnie pana, tylko tego lepszego. Nie padła żadna odpowiedź, ale i chyba się jej nie spodziewano. Za to
Herst, głodny jak wilk, miał własne żądania:
–   Podajcie,   gospodarzu,   golonkę   albo   kapłona,   co   tam   macie przyrządzone, byle szybko.
Oberżysta  zmierzył  go  wodnistymi  oczyma  z  mieszaniną  zdumienia i niechęci.
– Przecież post jest, panie, nie uchodzi mięsiwa spożywać – oznajmił. – Na  dodatek  dziś  piątek  i  człek  winien  przestrzegać  przykazań  boskich w dwójnasób.
„Nie boskich, jeno papieskich” – miał ochotę zripostować Herst. Sam jako kalwin z wyznania nie przestrzegał tego typu zakazów, a już szczególnietych zalecanych przez papę rzymskiego. Chrystus nigdzie nie nauczał, by post ograniczać do niejedzenia mięsiwa, a już na pewno nie kazał się głodzić kilka tygodni w roku, w środy i piątki.
Aliści Johan zrezygnował z prób oświecania karczmarza. Prostak i tak nic by  nie  pojął,  a  Mazurzy  mieli  się  sami  za  najzagorzalszych  obrońców katolickiej   wiary   i   słynęli,   nawet   jak   na   realia   Rzeczypospolitej, z obskurantyzmu i nietolerancji wobec innowierców. Parę lat temu właśnie na   tych   ziemiach   doszło   do   starcia   miejscowej   szlachty   z   księciem Bogusławem  Radziwiłłem,  namiestnikiem  w  Prusiech  elektorskich  –  też kalwinem  –  gdy  przejeżdżał  tędy  z  orszakiem.  I  poszło  również  o  post i nienawiść miejscowych do protestantów. Przeto kierując się rozsądkiem, Johan wolał zmilczeć.
–  Przynieście  chleb  i  gomółkę  sera.  Bo  chyba  ser  macie?  –  zapytał cierpko.
– Ser w post jeść też grzech – upomniał go gospodarz. – Przyniosę wam, panie, zsiadłego mleka.
Herst czuł się słabo, bolała go rana, plecy i zadek. Był przemarznięty i rozdrażniony. Nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać połajanek z ust jakiegoś kmiota.
– Co wy, klecha czy karczmarz? – warknął niezadowolony. – U nas w Prusiech ser jadać na post to zwykła rzecz, i nijakiego grzechu w tym nie ma. – Herst miał nadzieję, że takie wytłumaczenie wystarczy.
Wodniste oczy oberżysty się zmrużyły.
– A… znaczy się jaśnie wielmożny pan Niemiec. Skoro tak, to przyniosę sera, choć nasz ksiądz pleban by tego nie pochwalił.
Herst  chciał  już  rzec,  gdzie  ma  zdanie  plebana,  ale  zaburczało  mu w brzuchu i zrezygnował z przeciągania jałowego dyskursu.
Karczmarz  podreptał  na  zaplecze,  za  to  w  jego  miejsce  pojawiła  sięwołana wcześniej Jadźka z dzbanem piwa.
Podróżny mimowolnie rzucił spojrzeniem na biust wymykający się spod opiętego kaftanika, gdy karczmarka postawiła naczynie na ławie. Szybko jednak  skupił  wzrok  na  dzbanie,  mając  w  pamięci,  do  jakich  kłopotów doprowadziło go wodzenie oczyma za obcą niewiastą.
Wciąż   nie   potrafił   darować   sobie   wpadki   z   Łowicza   –   przez nieostrożność, głupotę, a najbardziej chuć został ranny i omal nie stracił życia. Najbardziej żal mu było ksiąg i fiolek, które zmuszony był zostawić, umykając  w  pośpiechu.  Pocieszał  się  jeno,  że  w  Prusiech  miał  dobrze zaopatrzoną pracownię z apteką, gdzie szybko wydestyluje nowe trucizny.
Piwo miało nieco cierpki smak, ale za to było gęste od drożdży, dzięki czemu Johan zaspokoił pierwszy głód, nim na stół wjechał drewniany talerz z dużą gomółką sera, chlebem, ogórkami kiszonymi i trzema jajami, jak okazało się po rozbiciu skorupki, ugotowanymi na twardo.
Zabrał  się  do  posiłku.  Odkrawał  własnym  nożem  kawałeczki  sera i chleba. Posilając się, rozmyślał nad dalszym postępowaniem. Nie wiedział, kto na niego zapolował. Z pewnością miało to jednak związek z wykonywaną przez niego profesją. Ostatecznie wykonał pomyślnie blisko setkę zleceń, co w oczywisty sposób musiało przekładać się na liczbę nieprzyjaznych mu ludzi.
Johan Herst uznał, że za pechowym incydentem w Łowiczu stał któryś z gości prymasa. To pozwalało zdecydowanie zawęzić krąg podejrzanych do państwa Sobieskich. Niefortunna sprawa z hetmanem i jego żoną ciążyła na reputacji i sumieniu Hersta. Stanowiła rysę na jego nieskazitelnej karierze truciciela i zawodowego zabójcy.
A także, cmoknął z niesmakiem, pozostawiła w nim drażniące poczucie niedokończonego dzieła, a nawet rodzaj poczucia winy.
Owszem,  zdarzało  się  mu  już  wcześniej  usuwać  –  sformułowanie  towydawało się Johanowi najodpowiedniejsze – niewiasty, jeśli tylko stanowiły przeszkodę w osiągnięciu celu lub same były przedmiotem zlecenia. Ale dzieci to coś innego. Sam miał trzech chłopczyków i trzy śliczne dziewczynki mieszkające z matką w Królewcu. Nigdy nie skrzywdziłby celowo dziecka.
To było wyłącznie fatalne zrządzenie losu.
Niestety    takie    błędy    zdarzają    się    każdemu,    nawet    najbardziej uzdolnionemu artyście – za takiego bowiem wirtuoza zbrodni miał się Johan Herst.
Przyjmował  to  potknięcie  z  pokorą,  albowiem  mylić  się  jest  rzeczą ludzką, a Boską wybaczać.
Z rozmyślań wyrwał go okrzyk dobiegający z dworu i błysk pochodni, który liznął świńską błonę rozpiętą w oknach w miejsce drogich szyb.
Herst  się  zaniepokoił.  Przysunął  bliżej  siebie  skórzaną  torbę,  gdzie trzymał  dwie  krócice,  mniejsze  i  poręczniejsze  od  zwykłych  pistoletów, wykonane  we  Frankfurcie  na  indywidualne  zamówienie.  Pałasz,  prostszy i krótszy od szabli, pozostał pod ręką, starczyło opuścić dłoń, by ta natrafiła na rękojeść.
Skrzypnęły otwierane drzwi. Herst zerknął znad talerza w stronę trzech szlachciców – z przytupem wdarli się do izby, wpuszczając zimne powietrze, które spłoszyło na chwilę płomyczki kaganków.
–  Pochwalony  –  zagaił  jeden  z  ichmościów,  najwyższy  i  najszerszy w ramionach, choć i pozostałym nic nie brakowało w posturze. Na grzbietach mieli  płaszcze  z  zajęczymi  kołnierzami,  a  na  głowach  futrzane  czapy  – wszystko   zbyt   dobre   jak   na   miejscowych.   Ich   buty   o   barwnych, marszczonych  cholewach  były  nieco  podniszczone,  ale  i  tak  żaden  byle hołysz nie mógłby sobie pozwolić na podobne.
– Pochwalony – odrzekł Herst przyjaźnie, choć oblicza nowo przybyłych gości wcale nie przypadły mu do gustu. Ich zacięte twarze i złość w oczachnijak  przystawały  do  ludzi,  którzy  wstąpili  do  karczmy,  aby  na  wieczór umoczyć wąsy w przednim piwie.
Szable u boku i pistolety uwieszone na hakach u pasa podpowiadały Herstowi, że całej tej trójcy daleko jest od trudzenia się w polu wzorem uczciwych pobratymców. I właśnie te pistolety wzmogły u niego czujność. Kto bowiem odwiedza oberżę, dźwigając u bioder żelastwo z lufą długą na łokieć i ważące siedem funtów, ryzykując, że w trakcie siadania wbije mu się w jajca albo i gorzej, wypali, czyniąc szkody nie do naprawienia?
Ichmościowie usiedli przy drzwiach, co jeszcze mniej mu się spodobało. Łypali przy tym spode łbów w jego stronę, coś do siebie szeptając.
Jaśko znał mężczyzn i zwracał się do nich familiarnie. Johan dosłyszał przeto, że szlachetkowie to sąsiedzi karczmy i stali w niej bywalcy, a nosili popularne na polskich ziemiach imiona: Rysiek, Zbycho i Mietek.
Panowie   bracia   zamówili   po   kuflu   piwa   na   głowę,   wymienili z  karczmarzem  kilka  zdań,  jak  to  ciężko  i  biednie,  po  czym  wrócili  do zerkania  na  samotnego  gościa,  niczym  wrony,  co  upatrzyły  sobie  tłusty kąsek.
Herst stracił apetyt, zgarbił się nad talerzem i czekał.
Dużo  czasu  nie  upłynęło,  nim  rozległ  się  szurgot  przesuwanej  ławy i  ichmościowie  się  podnieśli.  Podeszli  do  Hersta,  wspierając  dłonie  na rękojeściach szabel. Stanęli w trzech, ramię przy ramieniu, uniemożliwiając mu ucieczkę.
Johan uniósł wzrok, jakby zdziwiony pojawieniem się mężczyzn przy jego stole. Nóż trzymał oparty o brzeg talerza, drugą dłoń zsunął na krawędź blatu.
– Eeee, odradzam – powstrzymał go Mietek, szlachcic z garbatym nosem, tykając  sztychem  szabli  jego  ramienia.  –  Rzuć  nóż  i  trzymaj  rączki  na widoku.–  Inaczej  ktoś  ci  je  obetnie  –  dodał  ochoczo  Rysiek,  który  byłby najprzystojniejszy z kamratów, gdyby nie brak przednich zębów.
– Post jest, a ty ser żresz – wtrącił trzeci, Zbycho, szeroki w ramionach i brzuchaty niczym baba w ciąży. – Nieładnie tak. Grzech to okrutny, jak gada nasz pleban.
– Jestem Niemcem, tłumaczyłem gospodarzowi, że u nas ser na post dopuszczony.
Rysiek wykrzywił twarz i strzyknął śliną na klepisko.
– A u nas nie. Zatem musisz, panie Niemiec, pokutę odczynić. Znaczy się zadośćuczynienie wypłacić – doprecyzował szlachetka.
– Ile tego zadośćuczynienia?
– A ile masz? – parsknął Mietek. – Niech będzie wszystko, co jest w tej torbie i co nosisz na sobie.
– I kuń – wtrącił Zbycho. – O kuniu nie zapomnijcie.
– Nie zapomnimy – zapewnił kompana Mietek. – No więc, jak to będzie, panie Niemiec? – Szlachcic uśmiechnął się złośliwie pod wąsem i wychylił ku Herstowi. – Poddasz się pokucie?
W tym momencie nóż trzymany przez Johana wyciął mu pod brodą drugi, krwawy uśmiech. Na blat chlusnęła krew.
Nim  raniony  szlachciura  zwalił  się  łbem  na  blat,  Herst  się  poderwał i wywrócił stół, odgradzając od siebie zaskoczonych Mazurów. Chwycił za krócicę schowaną w torbie i wypalił z niej w rozdziawioną gębę brzuchacza. Ostatni ze zbójów, ten szczerbaty, skoczył na niego z obnażoną szablą, wyjąc wściekle. Herst chwycił pałasz, odbił cios i rozłupał napastnikowi twarz od czoła po usta. Tamten zwalił się na klepisko, podrygując nogami.
Po izbie rozniósł się odór gówna i moczu, towarzyszący śmierci.
Herst przeklął swój pech. Wieść o takiej jatce z pewnością szybko się rozniesie po okolicy, chyba że… usunie świadków. Karczmarza, jego żonęi syna. Nie chciał krzywdzić niewinnych, ale niestety nie miał wyboru.
– Gospodarzu, widzieliście sami, to nie ja zacząłem tę zwadę – zwrócił się do Jaśka kryjącego się za ladą.
W tym samym momencie zamarł na widok wymierzonego weń garłacza. –  Co  wy  czynicie?  –  tyle  zdołał  rzec,  nim  oberżysta  nacisnął  spust.
Siekana stal, metalowe opiłki i gwoździe trafiły Johana w pierś i brzuch, tnąc, rozrywając i dziurawiąc go na sito. Co dziwne, niemal nie poczuł bólu, nawet gdy uderzył z impetem plecami o klepisko.
To był koniec, niespodziewany i głupi. Niegodny kogoś takiego jak on. Mistrza w swojej profesji i prawdziwego artysty. Brakło mu oddechu, rzęził i czuł w gardle smak krwi. Umierał.
Wciąż jednak słyszał i widział.
Brodatą  gębę  karczmarza,  która  się  nad  nim  pochyliła.  Wodniste, pozbawione współczucia oczy. Takie same, jakie co ranek widywał w lustrze przy goleniu.
Szorstka dłoń wsunęła mu się pod płaszcz i zabrała trzos.
– Człowiek zawsze musi robić wszystko samemu, kurwa jego mać – głos Jaśka  brzęczał  rozdrażnieniem.  –  Synek,  zobacz  no,  czy  któryś  z  tych durniów  jeszcze  żyje  –  zwrócił  się  do  swej  pryszczatej  latorośli.  –  Jeśli dychają, weź siekierkę i dobij.
– Jak tatulo każe! – zawołał młodzik ochoczo. Po chwili rozległo się paskudne łupnięcie.
– Jadźka, wyłaź, już po wszystkim! – krzyknął oberżysta.
– Olaboga, znów to samo. Ile razy ci mówiłam, żebyś te sprawy załatwiał na zewnątrz? Tyle tu juchy jak przy szlachtowaniu świni! – rozdarła się niewiasta z pretensją.
– Posypie się klepisko słomą, jak zwykle – burknął karczmarz. – A teraz zawrzyj jadaczkę, kobieto, i przynieś ług i wodę. Dobrze zarobiliśmy i niemusimy się z nikim dzielić. Kupię ci sukienkę na odpuście.
Baba coś tam jeszcze gderała, ale Herst już nie dosłyszał. Szum w uszach zagłuszył wszystko inne poza biciem serca, które wciąż walczyło szaleńczo z upływem krwi.
Pociemniało mu w oczach i gdzieś w oddali pośród ciemności ujrzał światło. Ciepłe i zachęcające, aby podążył w jego stronę.
Nie  czuł  lęku,  był  spokojny.  Wierzył  bowiem,  że  Johan  Herst,  syn stolarza z Rastenburga, mistrz w swym fachu, już dawno temu, u zarania świata, został zapisany wśród tych, którzy dostąpią zbawienia.
Wystarczyło zrobić krok, aby się o tym przekonać.ROZDZIAŁ VI
Tajemnice
Luty A.D. 1673
Dzień był słoneczny i mroźny. W sam raz na kulig czy odwiedzenie ślizgawki. Staw w ogrodzie prymasowskim zamarzł jeszcze w grudniu i od czasu do czasu szacowni goście używali go, by pojeździć na łyżwach.
– Straciłaś ochotę na Sieniawskiego? – zapytała Marysieńka, kończąc ubierać się do wyjścia na dwór.
Charlotta oderwała oczy od bieli za szybą.
– Skarżył się?
– Coś wspominał. Ponoć stałaś się chłodna dla niego jak pogoda na zewnątrz. Do tej pory mu nie odmawiałaś. Co się stało?
– Może zmądrzałam – rzuciła Mesire, obserwując szykującą się Marię Kazimierę. W krótkim futerku z norek prezentowała się pięknie.
Hetmanowa wlepiła w nią baczne spojrzenie.
– Masz godzinę, nim wrócimy – poinformowała Charlottę, nakładając rękawiczki i czapkę. – I nie daj się przyłapać – rzuciła na odchodnym.Pięć minut potem pani Sobieska pojawiła się na tarasie w towarzystwie męża, Sieniawskiego, Morsztyna, Wielopolskiego i księdza prymasa. Drugą niewiastą w tym towarzystwie była Teofila, wyciągnięta przez wujenkę na siłę z alkowy.
Młoda kniahini, od kiedy dowiedziała się o śmierci ukochanego, niemal nie opuszczała swych komnat – wychodziła tylko, by udać się do kościoła w Łowiczu.
Rozweselona  gromada  ruszyła  w  kierunku  stawu,  na  którym  słudzy z miotłami kończyli usuwać śnieg, przy okazji sprawdzając, czy lód utrzyma ciężar bawiących się magnatów.
Charlotta   cofnęła   się   od   okna   i   opuściła   komnatę.   Przemknęła opustoszałym korytarzem pod drzwi samotni Teofili. Rozejrzała się na boki i wślizgnęła do środka. Zasłony w oknach były odsunięte, do alkowy wpadał zimny blask dnia. Mesire przemknęła wzrokiem od niezasłanego łoża po dogasający ogień w kominku. Zbliżyła się do stolika, wzięła stamtąd Biblię i  przekartkowała  ją.  Nic  nie  odkrywszy,  podeszła  do  sekretarzyka.  By otworzyć  mebel,  użyła  klucza  otrzymanego  od  Marysieńki.  Z  wprawą przetrząsnęła  szuflady,  przegródki  i  skrytki,  lecz  znów  nie  znalazła  nic interesującego. Potem zajrzała pod materac, sprawdziła poszewki, zerknęła pod     dywan     i     przetrząsnęła     kredens,     wszystko     to     z     równie niesatysfakcjonującym skutkiem.
Przeszukanie alkowy zajęło jej niemal pół godziny. Wyjrzała ostrożnie przez okno, lecz z komnaty kniahini nie było widać ślizgawki.
Uznała,  że  ma  dość  czasu,  aby  rozejrzeć  się  jeszcze  w  garderobie połączonej  z  umywalnią.  Sprawnie  przepatrzyła  szafę  i  kufry.  Teofila zdawała  się  nudną  i  przeciętną  panną,  pozbawioną  sekretów,  o  jakie podejrzewała ją pani Sobieska.
Charlotta  nabrała  przekonania,  że  nie  odkryje  już  nic  interesującego.Wyprostowała  obolały  krzyż  i  zagryzła  wargę.  Zamknęła  pudełko  na rękawiczki i wtedy usłyszała, że ktoś wszedł do alkowy.
Wyjrzała  przez  szparę  w  uchylonych  drzwiach  garderoby.  To  była pokojówka, która nucąc wesołą melodię, przystąpiła do słania łoża. Zegar tymczasem  bezlitośnie  odmierzał  czas  pozostały  do  powrotu  Teofili  ze ślizgawki.
Służąca zasłała łoże, a potem, co za pech, niespodziewanie skierowała się do garderoby.
Charlotta wymknęła się do umywalni, osobnego pomieszczenia z wanną i  oknem.  Ukryła  się  za  przenośnym  żelaznym  piecykiem  i  przywarła łopatkami do ścianki odgradzającej gotowalnię.
Służka,  nucąc  tę  samą  melodię,  zaczęła  przeglądać  stroje  Teofili. Przykładała je do siebie i patrząc w zwierciadło, marzyła zapewne, aby mieć choć jedną z tych kosztownych sukien.
W  tym  samym  czasie  Charlotta  pragnęła  tylko  wydostać  się  z  tego miejsca, nim wróci kniahini. W desperacji zaczęła rozważać wymknięcie się przez okienko umywalni. Trudność tego przedsięwzięcia polegała na braku balkonu  po  drugiej  stronie,  a  także  płytkim,  zlodowaciałym  gzymsie  – jedynej drodze prowadzącej na taras sąsiedniej komnaty.
Nim zdecydowała się poczynić ten desperacki krok, do alkowy wkroczyła kolejna osoba. Przez jedną straszną chwilę Mesire była przekonana, że to Teofila wróciła już z dworu.
Rozległ  się  męski  głos  kamerdynera.  Pokojówka  w  panice  odłożyła suknię i wybiegła z przebieralni.
Charlotta z ulgą słuchała, jak mężczyzna ruga służącą i każe jej iść ze sobą do kuchni.
Usłyszała trzaśnięcie drzwiami.
Otarła zroszone potem czoło i wydostała się zza piecyka, zawadzającprzy tym o jego uchylone drzwiczki. Zaklęła, gdy metalowa krawędź przejechała po jej łydce. Mesire roztarła bolesne zadrapanie. Schylona, bezwiednie zajrzała do wnętrza piecyka i zastygła na widok papieru wystającego z popiołów. Wyciągnęła zmiętą, na wpół spaloną kartkę. Otrzepała ją z sadzy i przeczytała kilkanaście urwanych przez ogień zdań.
Ukryła list w kieszonce i wróciła do alkowy. Ostrożnie wysunęła głowę na korytarz. Był pusty. Wymknęła się z komnat Teofili i udała się do samotni Marysieńki.
Pani Sobieska wróciła z dworu kwadrans później.
– Odkryłaś coś? – zapytała, ledwie przekroczywszy próg.
Charlotta wręczyła jej nadpalony list.
Maria  Kazimiera  przeczytała  zachowany  fragment  korespondencji,  po czym odłożyła kartę na blat stolika. Tego się w duchu obawiała. Witold żył i  co  gorsza,  zdołał  się  skontaktować  z  ukochaną.  Dlatego  wyczuwała u dziewczyny skrywaną wrogość i fałsz wymierzone w kochaną dotychczas wujenkę.
Dziewczyna zapewne dowiedziała się już, że była karmiona kłamstwami. Pani hetmanowa dłuższą chwilę milczała zasępiona.
– On żyje. Nie utonął na bagnach, jak wszyscy założyli. – Marysieńka potrząsnęła listem. – To może zniszczyć wszystkie nasze plany.
– Jesteś pewna, że napisał to teraz, a nie wiele miesięcy temu? – upewniła się Charlotta.
–  Jest  tu  mowa  o  kuligu,  który  planujemy  w  tę  sobotę  –  odparła hetmanowa. Opuściła ramiona, jakby przygniótł je niewidzialny ciężar. – To oczywiste, że Teofila planuje ucieczkę.
– Oszalała? – zdumiała się Mesire.
–  Między  wielką  miłością  a  szaleństwem  jest  tylko  cienka  granica  – stwierdziła  Marysieńka  refleksyjnie.  –  Młodość  bywa  ślepa,  ciężko  jejdostrzec konsekwencje kryjące się za dokonywanym wyborem.
– Dlatego jest też taka cudownie nieprzewidywalna.
– O tak. Kłopot w tym, że najpiękniejsze marzenia zwykle rozbijają się na rafach życia. Czyż nie?
Charlotta milczała. Obie znały odpowiedź.
– Czy Jan wie? – zapytała po chwili.
Maria Kazimiera pokiwała głową.
– Zapewniłam go, że wszystko mam pod kontrolą. Strach myśleć, co mógłby  uczynić  w  gniewie.  Pewnie  zamknąłby  Teofilę  pod  strażą  i  siłą dowiózł na ślub z kniaziem Dymitrem. To dopiero byłaby ponura uroczystość i wstyd na całą Rzeczpospolitą.
– A młodzieniec nie da się przekupić lub zastraszyć?
– Nic z tych rzeczy. Kocha ją szczerze i jest gotów na wszystko.
Zapadła cisza.
Charlotta wiedziała, że Maria Kazimiera zmaga się z trudnym wyborem. Czekała,  milcząc.  A  gdy  w  końcu  pani  Sobieska  podjęła  decyzję,  nie kwestionowała jej.
Po prostu skinęła głową.
Dzień był mroźny i jasny, na białym niebie próżno było szukać chmur. Promienie  słońca  iskrzyły  się  na  soplach  zwisających  z  drzew,  a  blask odbijający  się  od  zasp  oślepiał.  Las  był  cichy,  jedynie  konie  czasem potrząsały łbami i parskały, dając w ten sposób znać, że mają już dość tego wystawania na chłodzie.
Witold także przemarzł na kość mimo ciepłych butów, podbitej futrem delii i bobrowej czapy. Już od świtu czekał na skraju lasu na pojawienie się prymasowskiej kawalkady.Z trudem poruszył palcami w rękawicach, a potem w butach. Po kilku godzinach spędzonych na chłodzie prawie nie czuł dłoni i stóp. Ale i tak nie mógł narzekać.
Gdy zbiegł z aresztu w Nieświeżu, miał na sobie jeno koszulę, portki i buty. Szczęście, że wraz z koniem udało mu się zwinąć ze stajni dziurawą kapotę czeladnego wiszącą na kołku przy żłobie z owsem.
Potem uciekał, tropiony przez nagonkę z psami niczym zbiegły chłop czy jaki przestępca. Nie mając wyjścia, umknął na moczary, gdzie stracił konia i spędził na listopadowym chłodzie trzy dni o pustym żołądku.
Dwa razy omal nie wciągnęło go bagno, ale w końcu resztką sił wyszedł z mokradeł nad Niemnem, gdzie znalazł pomoc u flisów trudniących się spławem drewna i potażu przed nadciągającą zimą.
Ludzie ci, częstokroć sami na bakier z prawem, udzielili mu schronienia, nie pytając, skąd przybył ani dokąd zdąża. Fortuna musiała mu sprzyjać – akurat jeden z flisów złamał kulasa i brakło człowieka do załogi. Szyper przyjął  go  do  pracy,  jako  wynagrodzenie  oferując  kożuch  na  grzbiet i wyżywienie.
Trzy tygodnie później Witold wysiadł na brzeg za Kownem, kilkadziesiąt mil od Nieświeża i ścigających go sług księżnej Katarzyny.
Do majątku rodzinnego dotarł po dwóch dniach pieszej wędrówki. Szedł leśnymi duktami, z dala od głównego traktu, wiosek i karczm, gdzie mogli czyhać nań słudzy księżnej Radziwiłłowej, matki Teofili.
Brat z żoną przyjęli go chłodno, nieradzi dzielić się ojcowizną, jako że wedle woli ich rodziciela, zmarłego kilka lat wcześniej, Witold miał dostać pół wsi i kawał lasu nad Niemnem, gdy tylko zechce wrócić z pańskiej służby i zająć się gospodarką. A on ani nie chciał, ani nie mógł spełnić tych ojcowskich nadziei. Brat i bratowa nie ukrywali radości, gdy Witold, bez targowania  się  o  każdy  grosz,  zgodził  się  na  spłatę  swej  części  spadkuw gotowiźnie. Wkrótce wyposażony w ciepłe ubranie, wierzchowca i ciężką sakiewkę przekroczył puszczańską granicę dzielącą Litwę od Prus Książęcych.
Choć serce ciągnęło go do ukochanej, wpierw zajechał do Królewca, gdzie zdeponował w domu kupieckim należącą do matki biżuterię, która przypadła mu w ramach spłaty. Grosz w srebrze wziął ze sobą w dalszą podróż, jako że do Łowicza droga była daleka i żmudna, zwłaszcza gdy trzaskały mrozy i hulały zawieje.
Przez ziemie elektorskie przejechał sprawnie – z zimy jest ten pożytek, że gościńce w ten czas zamarzają na kamień, co czyni je łatwymi do przebycia. Zaznaczyć  też  należy,  że  miasteczka  pruskie  schludniejsze  bywają  niż litewskie. Na drogach porządek jest i prawo, a jak już jakiś zbój się trafi, to zwykle szybko kończy na szubienicy. Taki to już niemiecki ład. Podróżny zawsze znajdzie przy trakcie gościnną karczmę, a w niej ogień i sute jadło za przystępną cenę, byleby tylko nie łamał surowego elektorskiego prawa i nie namawiał ludzi pruskich do powrotu pod władzę Rzeczypospolitej.
Na politykę w głowie i sercu Witolda nie było miejsca, przeto szparko i bez przygód pokonał elektorskie włości i przekroczył polską granicę.
Przez Wisłę przeprawił się już po grubym lodzie i gnając zaśnieżonymi gościńcami, nie żałując siebie ani konia, dotarł do Łowicza.
Przez kilka dni czatował przy bramie zamku, obserwując, kto ze służby opuszcza  twierdzę  na  noc  i  wraca  do  miasta.  Upatrzył  sobie  niestarą niewiastę, która co wieczór dreptała do zrujnowanego domku w zachodniej części Łowicza. W przeciwieństwie do zamożnego centrum miasta poboczne kwartały ulic wciąż nie mogły się podnieść po pożarze. Wiele wypalonych placów  i  posesji  nadal  czekało  na  odbudowę.  Inne,  jak  domostwo  owej kobiety, wyremontowano w pośpiechu, klecąc drewno z gruzem, przez co budynki prezentowały się biednie i krzywo. Ludziom nie starczyło czasu,grosza, a czasem i zdrowia, aby stanąć na nogi po utracie w ogniu całego dorobku życia.
Jak się okazało, kobieta miała szóstkę małych dzieci i męża, który leżał obłożnie chory w łóżku. Brakowało im wszystkiego – butów, kapot, drewna na opał, nawet jedzenia, aby nakarmić wszystkich domowników.
Witold  ofiarował  jej  trochę  grosza  i  obiecał  znacznie  więcej,  jeśli przemyci do zamku list, który napisał do Teofili. Praczka wahała się, ale krótko – głód i troska o dziatwę przeważyły nad strachem.
Tym oto sposobem udało mu się nawiązać kontakt z ukochaną, a służąca, obdarowana  sowicie  przez  kniahinię,  stała  się  posłańcem,  przez  którego wymieniali liściki.
Ogier   chrapnął   i   strzygnął   uszami   ostrzegawczo.   Witold   zamarł, nasłuchując. Po chwili i jemu udało się dosłyszeć dzwonki i nawoływania kuligu. Serce skoczyło mu żwawiej w piersi, a krew uderzyła do czerwonej od mrozu twarzy.
Przywarł   za   rozłożystym   świerkiem   i   zaspą   śniegu,   wypatrując z utęsknieniem ukochanej, jej anielskiego lica i smukłej sylwetki.
Za  lasem  na  rozdrożu  stała  karczma  –  duża,  ze  spadzistym  dachem i   obszernym   dziedzińcem.   Obok   przycupnęły   okryte   czapami   śniegu ziemianki i szopy gospodarcze, stajnie, kurnik i obórka dla bydląt.
Z zaplecza karczmy na ogród i sad wychodziły dwa wyjścia, jedno od kuchni, drugie z głównej sali do wychodka przy gnojniku. Tam miał się spotkać z Teofilą.
Klacz parsknęła, gdy na nieodległych rozstajach czeladź towarzysząca kuligowi torowała państwu drogę na plac przez karczmą.
Witold odgarnął dłonią obsypane bielą gałązki świerka, obserwując, jak sanie   rozsypały   się   po   obszernym   podjeździe   przy   akompaniamencie nawoływań woźniców i strzelaniu z batów.Dostrzegł panią Sobieską całą w sobolach i hetmana obejmującego żonę. Teofila podróżowała w następnych saniach. Otulona futrem, w srebrzystym kołpaczku wydała się mu najcudowniejszą istotą na świecie. W przejażdżce towarzyszył jej jakiś mężczyzna, zszedł pierwszy i dość poufale chwycił Teofilę za kibić, aby pomóc jej stanąć na ubitym śniegu.
Witoldem zatrzęsło z zazdrości.
Zagryzł   usta,   zacisnął   pięści   w   rękawicach.   Czekał,   aż   paniątka i obskakujący ich dworzanie znikną pod dachem zajazdu. Służba została przy koniach i zaprzęgach, grzejąc się, jak kto mógł, to gorzałką, to miodem, lub zwyczajnie przeskakując z nogi na nogę.
Witold liczył, że wtopi się w tę gromadę. Powstał z kucek i wrócił do koni. Powiódł zwierzęta skrajem lasu między zaspami, w stronę zaplecza karczmy. Stajenni i czeladź prymasa nie zwrócili nań uwagi, a nawet jeśli i zwrócili, to nie interesowali się podróżnym. Co innego pies – wyniuchał obcego, ledwie ten zbliżył się do opłotków. Zaczął szczekać, ale bardziej z  obowiązku  niż  na  alarm,  a  potem  skrył  się  w  jamie  wykopanej  obok kurnika.
Witold wprowadził konie w sad, między pochyłe, oblepione plastrami bieli jabłonie, grusze i śliwy, zarzucił wodze na gałąź i czekał. Teraz już nie czuł szczypania mrozu. Miłość grzała go jak piec, serce biło gorączkowo i  niecierpliwie,  oczy  spragnione  widoku  ukochanej  strzelały  w  kierunku wąskich drzwiczek na tyłach karczmy.
Czekał, lecz im dłużej się nie pojawiała, tym bardziej Witold nabierał złych przeczuć. Wpadł na desperacki pomysł, by wejść do środka i zobaczyć, co też spowodowało zwłokę u panny. Gotów był już popełnić to szaleństwo, gdy drzwiczki się otwarły i wychyliła się z nich Teofila. Nie widział jej twarzy, ale srebrzyste futro i czapka, wzrost i szczupła kibić nie pozostawiały wątpliwości. To była ona, jego ukochana, z którą miał…Coś zatkało mu usta, szarpnęło i pociągnęło głowę w tył, unieruchamiając go  z  siłą  zaciskającego  się  imadła.  Dłoń.  Duża  i  silna,  wyrastająca z mocarnego ramienia, które oplotło go ze straszliwą mocą.
Witold próbował się wyszarpnąć, wywinąć niczym piskorz, ale przeszył go ból pod łopatką, tak okrutny, jakby pękło mu serce. Z zakneblowanych ust wypadło stłumione i krwawe rzężenie. Kolana ugięły się pod nim, a potem załamały jak dwa ścięte drzewka.
Upadłszy w zaspę, nie rozumiejąc, co się stało, Witold zwrócił gasnące oczy na zbliżającą się Teofilę. Drapiąc palcami zmarzlinę, spróbował wstać, ale nie potrafił. Z jakiegoś powodu wszędzie była krew, wsiąkała w śnieg, barwiła go i wypełniała.
Ukochana znalazła się tuż przy nim, uklękła i uniosła mu głowę. Mówiła coś, ale nie słyszał poszczególnych słów. Jej twarz niknęła we mgle.
Pragnął powiedzieć, jak bardzo ją kocha i jak jest mu przykro. Słowa cisnęły mu się na nieme usta, gdy uleciało z nich ostatnie tchnienie.
A wraz z nim imię ukochanej.
Mesire   wypuściła   z   rąk   bladą   twarz   młodzieńca,   zgarnęła   śnieg i oczyściła dłonie z krwi, by nie poplamić srebrzystego futra, pożyczonego bez  wiedzy  Teofili.  Prostując  się,  spojrzała  na  Cichonia,  zasępionego, cichego  niczym  śmierć,  co  przyszła  przedwcześnie  zabrać  w  zaświaty człowieczą duszę.
Wciąż   trzymał   nóż   w   spuszczonej   luźno   ręce,   czubkiem   ostrza skierowany do ziemi, kapiący krwią. Wlepiał wzrok w ciało, milczał i nie patrzył Charlotcie w oczy.
„Akurat to i lepiej”, pomyślała, bo i jej było wstyd i ciężko na sercu. Niemniej   czy   mieli   wyjście?   Polecenie   Sobieskich   było   wyraźne:młodzieniec musiał zniknąć z życia kniahini na zawsze.
Spojrzała znów na młodą twarz, w szkliste oczy zdumione tym nagłym atakiem, usta uchylone do wyszeptania ostatni raz imienia ukochanej, plamę czerwieni  rozlewającą  się  spod  ciała,  z  przebitego  ostrzem,  zakochanego i głupiego serca.
„Coś ty sobie myślał, biedaku? Tacy jak my zawsze muszą przegrać z takimi jak oni”.
Westchnęła, puszczając obłoczek pary z ust, a potem obejrzała się na drzwi karczmy.
Pani Sobieska zatrzymała Teofilę pod jakimś pretekstem, ale dziewczyna w każdej chwili mogła zechcieć uwolnić się od towarzystwa wujenki.
– Ukryj ciało w lesie – przykazała Cichoniowi Charlotta.
Wachmistrz milczał, wytarł nóż o strój Witolda, schował ostrze, a potem podniósł ciężkie zwłoki, wydając ciche stękanie. Nie bacząc na ściekającą krew, zarzucił ciało młodego porucznika na grzbiet wierzchowca. Zwierzę zarżało, wierzgnęło niespokojnie, wyczuwając śmierć, ale Cichoń obłaskawił je, szepcząc i głaszcząc po chrapach. Przymocował sprawnie linką zwłoki do kulbaki  i  chwilę  potem  zniknął  za  drzewami,  prowadząc  obciążonego ładunkiem ogiera i klacz.
Charlotta  uklękła  na  śniegu  i  oburącz  zasypała  nim  plamę  krwi,  aż w miejscu zbrodni utworzyła się czysta, nieskazitelna zaspa.
Wróciła do karczmy. Zanim zamknęła drzwi przed nawiewanym z dworu śniegiem, zerknęła za siebie.
Wszystko było takie jak zwykle, jakby nic się nie stało.Jako i my winowajcom naszym
Marzec A.D. 1673
Piękne to były piersi – pełne, ale nie za duże, jasne, ale nie blade, strome i   gładkie,   miękkie   w   dotyku,   acz   sprężyste,   zwieńczone   ciemnymi brodawkami niczym wisienki na lukrze świątecznego ciasta. Kniaź Dymitr przełknął  ślinę,  sycił  oczy  i  doceniał  urodę  biustu  wznoszącego  się  nad zwiniętą na brzuchu kołdrą.
Posiadaczka tychże zalet, golusieńka jak biblijna Ewa, budziła w kniaziu uczucia już bardziej mieszane, zabarwione chucią, podziwem, ale i lękiem.
I nie szło tu bynajmniej o szczegół, iż Klara Pac, leżąca obecnie w jego łóżku, jest kobietą zamężną – to akurat kniaziowi w niczym przeszkodą nie było, wręcz przeciwnie, odczuwał dreszczyk emocji, mogąc uszczknąć coś z tego, co należało do innego magnata.
Osobną sprawą było, czy kanclerz litewski miał coś przeciw tym nocnym odwiedzinom. Z pana Krzysztofa był zadeklarowany jebaka, co niejednego senatora Rzeczypospolitej zdążył pięknym porożem obdarzyć. Nie szukając daleko, nawet już podczas obecnego sejmu.
A i żonie pan Krzysztof pozwalał na wiele, nie wiedzieć, czy to przez wyrzuty  sumienia  spowodowane  własną  rozpustą,  czy  przez  znajomość charakteru i temperamentu Klary. Jaka była prawda, kniaź nie dociekał, bo też mało go to interesowało.
Dymitr przeczuwał za to, że słodka Klara dała mu to i owo, od przodu i od tyłu, na francuską i turecką modłę, nie bez dokładnie zaplanowanej intencji.
I o tę intencję właśnie zamartwiał się kniaź, świadom, że ładny biuścik
i tyłeczek równie łacno prowadzą mężczyznę ku niebu, jako i w przeciwnymkierunku.
Dymitr poprawił się w pościeli, podniósł wyżej pośladki i oparł plecy o poduszkę, czując pieczenie w miejscach, gdzie podrapały go ostre pazurki kanclerzyny.  Znali  się  od  wielu  lat,  lecz  ostatnimi  czasy  nieczęsto  miał okazję gościć ją u siebie w alkowie.
„Może  to  i  lepiej,  toć  skończyłbym  przy  niej  jak  Koniecpolski,  co wyzionął ducha, gdy dogadzał młodziutkiej żonie”.
Uniósł wzrok i spostrzegł, że Klara przypatruje mu się bacznie.
– Mniemam, że nie tylko amor przywiódł cię do mnie, pani.
Klara przekręciła się w pościeli i podparła głowę na zgiętej ręce. Duże i lśniące oczy kanclerzyny zmrużyły się po kociemu.
Położyła dłoń na ramieniu kniazia i przeciągnęła po nim opuszką palca. – Dawno cię nie odwiedzałam – rzekła w zadumie. – Uznałam, że może
nadto zaniedbaliśmy naszą przyjaźń.
Dymitr uniósł kpiąco kąciki ust.
– Dostałem, co chciałem, i jesteś w tym niezrównana, nie przeczę, ale oboje wiemy, że nie odwiedziłaś mnie bez konkretnego interesu – powiedział i splótł dłonie na wypukle rysującym się brzuszku.
Klara nie odpowiedziała od razu. Usiadła, podkurczyła kolana i objęła je rękami.
– Doszły mnie wieści tak nieprawdopodobne, że nie daję im wiary – zaczęła niby obojętnie, przewiercając Dymitra oczyma na wskroś. – Pogłoski o szykowanym ślubie twoim z Teofilą Zasławską.
Kniaź zamarł, myśli lotem błyskawicy przeskoczyły mu przez głowę. Ktoś  wypaplał,  z  głupoty  czy  nieostrożności  albo  gorzej,  celowo,  za judaszowy grosz.
„Przyszła tu, wiedząc o wszystkim, czy też chce się wywiedzieć?”Popatrzył koso na Pacową.
Niestety   ze   sprytnego   spojrzenia   kanclerzyny   nie   dało   się   nic wywnioskować.
– To prawda, zaoferowano mi jej rękę – odezwał się po długiej, pełnej napięcia ciszy. Nie było sensu zaprzeczać, skoro plotka już się rozeszła. – Nic nie jest jeszcze przesądzone – dodał zachowawczo.
Klara skinęła głową, co kniaź mógł zinterpretować dwojako: jako wyraz wiary w jego słowa lub wręcz przeciwnie.
– Czy król wie o twych planach?
– Nie mówiliśmy o tym jeszcze, ale to, z kim stanę przy ołtarzu, to wyłącznie moja rzecz – powiedział Dymitr z naciskiem. – Nikt nie będzie narzucał mi swego zdania.
– Och, jestem pewna, że nikomu nie przyjdzie to do głowy – rzekła Klara,  oboje  wiedzieli,  że  fałszywie.  –  Niemniej  znajdą  się  tacy,  co  nie zrozumieją  tego  nagłego  wybuchu  namiętności  do  siostrzenicy  hetmana Sobieskiego, a co gorsza, podejrzewać cię będą, kniaziu, żeś opuścił swego kuzyna  i  naszą  partię,  żeś  zdradził  przyjaciół  dla  młodego,  apetycznego ciałka.
– Nie takie już rzeczy o mnie mówili, jako i o tobie, pani – odparł Dymitr, lekceważąc ironiczny ton kochanki. – Wierz mi lub nie, rzekłem ci prawdę, nic nie jest przesądzone. To możesz przekazać mężowi i jego bratu – dopowiedział kąśliwie.
Kanclerzyna wydęła ustka, a w jej ciemnych oczach fiknęły diabełki.
–  Przekażę  mu  –  wymruczała  gardłowo.  –  Żebyś  wiedział,  kniaziu, opowiem wszystko i ze szczegółami.
Tyner wjechał do miasta od strony Nalewek, zatłoczonym gościńcem,w środku jasnego, mroźnego dnia. Wokół niego bieliły się domki mieszczan i dworki szlachty ukryte pośród ośnieżonych ogrodów i sadów. Przy murach i ogrodzeniach rezydencji kupiły się marne szopy i warsztaty na podobieństwo proszalnych dziadów chylących się do nóg możnego państwa.
Warszawa żyła sejmem i z sejmu się bogaciła, przez kilka tygodni obrad rozrastając się i wypełniając ludem do cna. Przedmieścia, zwykle dość senne, zwłaszcza zimą, tętniły życiem, a już najbardziej targowisko rozłożone przed samym  wjazdem  do  miasta,  w  miejscu,  gdzie  kupcy  nie  musieli  płacić podatków do kasy zachłannego magistratu. Wolny jarmark przyciągał, wabił gwarem jak w ulu i nadzieją na miodny zysk, łączył szlachtę, mieszczan i gołotę, zwabiał żebraków i kuglarzy, Żydów i ladacznice niemające glejtu na uprawianie rzemiosła w mieście. Pieniądz krążył z rąk do rąk, handlowano na potęgę i wszystkim. Sprzedawano i kupowano bydło, drób i dziczyznę, wory ze zbożem i korce kaszy, siano dla koni i drewno na opał, a potem ładowano wszelkie dobro na wozy i wywożono za mostek, za rzeczkę, tam gdzie wedle jurysdykcji zaczynała się Warszawa.
Niżej gościńca, wiodącego groblą przez skuty lodem staw, dzieci i panny z kawalerami swawoliły na ślizgawce.
Tyner przedarł się sprawnie – jak tylko pozwalał na to ścisk – przez targ i   mostek.   Przekroczył   wyrwę   w   wale   miejskim,   szeroką   i   zupełnie niestrzeżoną,  i dotarł pod  Arsenał.  Wielki gmach  cekhauzu  szczerzył się w kierunku miasta paszczami armat.
Porucznik  popędził  wierzchowca  ulicą  Długą,  słynną  z  kościołów i karczem, przez którą przewalała się ciżba jak na odpust. Przepuścił na rogu z Miodową wóz z sianem i drugi, załadowany drewnem, minął rozdzwoniony na  mszę  kościół  Pijarów,  wciąż  będący  w  rozbudowie,  i  obejrzał  sobie kilkanaście austerii, gospód, wyszynków i domów zajezdnych. Wszystkie te rozmaite  przybytki  jedno  łączyło  w  dni  sejmowe,  a  mianowicie  tłumykotłujące się wewnątrz i na dworze. Brać szlachecka zwaliła się na miasto licznie jako biblijna szarańcza, hałaśliwa, żarłoczna i spragniona gorzałki, miodów i grzańca.
Tysiące  butów,  kopyt  i  racic  zmieniło  ulice  w  topiel,  grząską  od błotnistego   śniegu,   gówna   i   odpadków   wyrzucanych   z   okolicznych budynków jak popadło.
Konie były wszędzie, wszelkiej maści i szlachetności. Te, co nie znalazły miejsca w stajniach, stały na dworze okryte derkami, żrąc owies z worków doczepionych   im   pod   smętnie   zwieszone   pyski.   Właściciele   zwierząt w tymże czasie wysypywali się z karczem albo dopiero tam zaglądali, głośni, zapalczywi i rozpolitykowani, choć trudno bywało po nieskładnym bełkocie wyznać się, jaką to partię wspiera dany orator.
Jeszcze trudniej przychodziło Tynerowi się rozeznać, czy ichmościowie dopiero zaczynali dzionek od kufelka, czy też właśnie kończyli szumną noc. Bogusław musiał trzymać wierzchowca krótko za wodze, gdyż co rusz jakiś przechodzień  fikał  orła  na  śliskim  gruncie  i  walił  dupskiem  o  glebę,  ku uciesze rżących wesoło kompanów.
Dopiero  przy  skręcie  na  zamek  udało  się  porucznikowi  wydostać  ze ścisku. Ponaglił konika i wjechał na Podwale, jak się okazało tylko po to, by utknąć na kolejnym targowisku.
Tam otoczył go zapach bijący z kuchni rozstawionych na dworze. Oczy Tynera  strzelały  w  kierunku  kotłów  z  bulgoczącą  grochówką,  kiełbas piekących  się  na  ruszcie,  półtusz  i  wędzonych  szynek  zwisających  suto z paliczków, golonek soczystych, kapusty z mięsem i pierożków oblanych smakowicie tłustymi skwarkami.
Zaburczało  mu  w  brzuchu,  a  ślinka  naciekła  do  ust.  Korciło  go,  by spróbować  tych  specjałów,  ale  się  wstrzymał.  Tam,  dokąd  zmierzał, serwowali nie takie delicje.Przebrnął szybko przez tłum i ruszył wzdłuż fosy skutej lodem i brudnej jak kloaka, mimo mrozu tak też woniejącej. Smród zdawał się nie czynić różnicy  dwóm  jegomościom,  którzy  spięci  ramionami  dla  podtrzymania równowagi ryczeli jako lwy teutońskie sprośną piosenkę. A droga wszerz i wzdłuż należała jeno do nich.
Tyner zdołał wyminąć zawalidrogów i zatrzymał się u furty wiodącej do Starego Miasta. Wprowadził wierzchowca pod łukowate sklepienie, schylając głowę, by oszczędzić sobie guza.
Przejściem  dostał  się  między  dwa  pasma  murów  chroniące  Starą Warszawę jeszcze za czasów, gdy była stolicą nie Rzeczypospolitej, lecz Księstwa   Mazowieckiego,   dzielnicy   ostatnich   Piastów.   Z   biegiem   lat i  rozwojem  sztuki  artyleryjskiej  kamienne  fortyfikacje  utraciły  funkcje obronne i jak każde miejsce w centrum miasta stały się pożądaną parcelą i okazją na zrobienie dobrego interesu. Jaki to był interes, łacno było poznać po  skąpo  odzianych  na  przekór  zimie  niewiastach.  Stały  wzdłuż  muru ustawione  jako  na  procesję,  prężąc  się  w  lubieżnych  pozach.  Korowód rozpustnic ciągnął się aż do baszty i dostawionego do niej budynku, gdzie pod opieką magistratu mieścił się bordel, lub zamtuz, jak kto woli.
Panowie rajcy, choć katolicy i ludzie pobożni, życie znali i wiedzieli, że walczyć z kurestwem i męską chucią nie ma co, bo to jakby toczyć boje z hydrą stugłową – jeden łeb odetniesz, a na jego miejsce pojawi się dziesięć, i to jeszcze zakażonych francą.
Wykoncypowali więc włodarze, że jak człek ma już grzeszyć – co takoż przydarzało  się  i  szanownym  członkom  magistratu  –  to  niechaj  z  tegoż grzeszenia przybędzie jakiś grosz i dochód dla miejskiego skarbczyka.
A że bordel jak każdy interes potrzebuje silnej ręki i porządku, opiekę nad   przybytkiem   służek   Wenery   oddano   warszawskiemu   katu,   który zajmował domek służbowy po sąsiedzku.Tyner musiał pochwalić mądrość panów rajców, gdyż przy zamtuzach jak Rzeczpospolita   długa   i   szeroka   zwykli   kręcić   się   najgorsze   łotry i złodziejstwo, a człek podpiwszy za wiele, mógł utracić nie tylko sakiewkę, ale i życie.
Tymczasem kat to kat i żartów z takim nie masz.
O tym, co się dzieje, gdy jaki rzezimieszek połasi się na nie swoje bądź dokona uszczerbku na czyim zdrowiu, świadczył dobitnie wisielec dyndający na szubienicy postawionej obok zamtuza, by każdy, kto odwiedzał przybytek, mógł  sobie  na  spokojnie  obejrzeć  i  przemyśleć,  dokąd  to  wiodą  ścieżki nieprawości.
Powiał wiatr, bujając i kręcąc truposzem, płosząc wielką szarą wronę siedzącą na ramieniu nieboszczyka. Ptak trzepnął skrzydłami i zaskrzeczał w kierunku nadjeżdżającego Tynera, ale ani myślał porzucić ucztowania.
Bogusław  podjechał  pod  samo  wejście  zamtuza,  zsunął  się  z  siodła i umocował wodze do koniowiązu. Niemal od razu zjawił się chłopaczek z owsem i derką. Porucznik nie poskąpił mu drobnej monety i przykazał dobrze zadbać o zwierzę.
Przy baszcie pięły się drewniane schody na szczyt muru i chodnik, gdzie dawniej trzymali straż kusznicy, niżej zaś pod stopniami i balustradą kryło się wejście.
Tyner wkroczył do ciemnej, nisko sklepionej sieni i omiótł wzrokiem zadymioną salę. Ludzi było tyle, że palca nie wetkniesz, zwłaszcza przy stołach i kontuarze, a właściwie wielkiej dębowej desce zamienionej na ladę.
Dłuższą  chwilę  wypatrywał  w  ciżbie  Lazara.  Italczyk  zwykł  spędzać w zamtuzie większość wolnego czasu, to grał w karty, to szachrował w kości, a jak trafił się grosz, to pociupciał w izdebkach ulokowanych na pięterku. Tyner  uniósł  wzrok  na  wiodące  tam  schody.  Na  stopniach,  podciągając wysoko spódnice, siedziało kilka znudzonych kobiet czekających na okazjędo zarobku. Bogusław zerknął na białe uda i głębiej, ale bardziej z ciekawości niźli potrzeby. Wciąż zbyt świeżo miał w pamięci pocałunki i pieszczoty Anny, by łasić się na płatną miłość z byle latawicą.
Jeden z gości chyżo wskoczył na schody i porwał na górę dziwkę, inny zszedł z pięterka dumny niby turecki basza, drapiąc się ostentacyjnie po kroczu, jakby sprawdzał, czy nie zostawił czego na górze. Żaden z mężczyzn nie był Lazarem.
Tyner, używając łokci, zaczął się przepychać do szynkarza. Przy okazji nasłuchał się opinii rodaków o politykach urzędujących na sejmie. A nie były to frazy przyjazne ani nawet grzeczne. Co rusz przy tym i owym nazwisku posła   padała   rzucona   w   złości   „kurwa”   lub   cała   grubsza   wiązanka obmalowująca nadmienionego reprezentanta narodu – że „kutafon, złodziej i malwersant”, a może nawet, albo i raczej na pewno, „sodomita”.
O ile Tyner pamiętał gęby panów posłów, lud niewiele się mylił w ocenie swych przedstawicieli. Choć akurat z tą sodomią to może była przesadna podejrzliwość, bo jeśli kogo już skłócone partie polityczne dymały, to z całą pewnością był to naród w jego wszystkich stanach.
A to nie podchodziło pod sodomię – miarkował sobie Tyner – ale pod zdradę ojczyzny.
W końcu przepchnął się przez rozpolitykowaną ciżbę i dobił do lady. Szynkarz zwijał się jak w ukropie: jedną ręką lał piwo do kufla, drugą
smarował pajdę chleba grubą warstwą smalcu. A czynił to z wielką wprawą. – Szukam kogoś. – Tyner pochylił się nad kontuarem, aby oberżysta
usłyszał słowa pośród gwaru. Smalec zapachniał mu przepysznie i znów zaburczało mu w kiszkach. – Wołają nań Lazar, Italczyk.
Szynkarz zmrużył podejrzliwie oczy. Odstawił na bok kufel i chleb.
– A kto pyta?
Bogusław się zawahał. Nie paliło się mu zdradzać, kim jest, karczmyznajdowały się pod czujnym okiem służb królewskich, i jedno nieopatrzne słowo fatalnym zrządzeniem losu mogło trafić do ucha królowej lub gorzej, do Klary Pac.
– Przyjaciel z wojska – odrzekł wymijająco i położył talara na ladzie. Mężczyzna zerknął na monetę i uśmiechając się kpiąco, odsunął od siebie
srebro.
– Nie wiem, gdzie jest, nie zaglądał tu od kilku dni – zełgał w żywe oczy, nie kryjąc się z tym specjalnie.
Tyner zdusił w sobie gniew, ten bowiem – jak wiadomo – prowadzi do złego. Zabrał pieniądz, obrócił się plecami od szynkarza i jego fałszywego uśmiechu, potoczył wzrokiem po sylwetkach i twarzach chylących się nad trunkami gości. Dotarło do niego, że nie widzi szulerów tnących w karty i kości. Zwykle gracze tłoczyli się przy stołach za przepierzeniem z plecionej trzciny. Teraz odgrodzenia nie było, zniknęły też stoły szulerskie. Przybyło za to wejście, prostokątny otwór bez drzwi osłonięty kotarą. Zaciekawiony ruszył tam i przedostawszy się przez ciżbę, odchylił płachtę umocowaną u framugi na gwoździach.
Salka była mniejsza, przez co wydała się jeszcze bardziej zatłoczona. Publika skupiała się wokół stołów i graczy, Tyner nie mógł więc dostrzec twarzy  szulerów.  Wszedł  do  środka,  a  gdy  opuszczał  za  sobą  kotarę, spostrzegł, że szynkarz spogląda w jego stronę. Nie spodobało mu się to zainteresowanie jego osobą.
Postanowił się rozejrzeć i wracać do konia czekającego przed zamtuzem. Niestety nie znalazł przy stole Lazara.
Miał już wyjść, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Porucznik napiął się  i  powoli  obrócił  do  brzuchatego,  wyłysiałego  mężczyzny.  Popatrzył tamtemu w oczy.
Coś musiało być w jego spojrzeniu złowieszczego, bo mężczyzna cofnąłrękę, jakby dotknął ognia.
– O co chodzi? – zapytał Tyner.
– Nic złego, jeno miejsce się zwolniło, waćpanie. Zaproponować partyjkę chciałem – odrzekł jegomość, odzyskując rezon.
Bogusław zerknął na dłonie rozmówcy. Białe i delikatne, o smukłych palcach,  niepasujące  do  fizis  typa,  nie  dawały  wiele  pola  do  domysłów. Szuler i naganiacz wziął go za frajera łatwego do oskubania.
Miał już posłać natręta do diabła, i to grubym słowem, ale rozmyślił się. – Szukam Lazara. Italczyk, niski, żylasty. – W ręku porucznika błysnął
talar. – Znasz?
Naganiacz oblizał wargę, spojrzał Tynerowi w oczy, potem na srebro i znów uniósł wzrok. Pochylił się do Bogusława.
–  Jest  na  pięterku  z  czarną  Jadźką,  siedzi  już  tam  ze  dwie  godziny. Pewnikiem niedługo zejdzie.
Moneta zmieniła właściciela i porucznik wrócił do głównej sali. Tym razem oberżysta zajęty  nalewaniem wina do  kufla nie raczył okazać mu zainteresowania.
Bogusław podejrzewał, iż Lazar został już ostrzeżony przez gospodarza, że  ktoś  go  szuka,  i  że  ten  ktoś  wygląda  na  takiego,  że  bez  żelaza  nie podchodź. Na miejscu Italczyka, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, Tyner poszukałby innego sposobu na opuszczenie zamtuza. Choćby wyjściem od zaplecza.
Wykorzystując  fakt,  że  oberżysta  obrócił  się  plecami  do  sali,  Tyner skoczył w przejście wiodące przez składzik obok kuchni na tyły budynku. Za krótką sienią znalazł drzwi, otworzył je i wypadł na niewielkie podwórze z uchyloną bramą.
Tam też znalazł Lazara. Italczyk gramolił się właśnie oknem na gzyms, dupą do obserwującego go z dołu porucznika.Lazar jeszcze go nie spostrzegł. Posłał całusa do izby niczym Romeo żegnający  Julię,  kucnął  na  gzymsie,  chwycił  się  go  dłońmi  i  opuścił  na wyciągniętych rękach jak długi. Następnie lekko zakołysał ciałem i skoczył bez  patrzenia  w  dół,  z  wprawą  człowieka,  dla  którego  wymykanie  się chyłkiem przez okno nie jest pierwszyzną.
Dopiero   wówczas   zorientował   się,   że   ma   kogoś   za   plecami. Błyskawicznie sięgnął po nóż i zamarł w pół ruchu, wgapiając się w Tynera, jakby ujrzał ducha.
– Na Boga, żyjesz! – Obłapił Bogusława i uścisnął. – Wszyscy myśleli, że zginąłeś. Król wielce był strapiony. Polecił cię odnaleźć, ale po wojnie nastała zawierucha i było to jak szukać igły w stogu siana.
– Król pytał?
– A jakże, pytał i bardzo się martwił. Tylu dobrych ludzi umarło lub poszło w pogańską niewolę.
Tyner poczuł nadzieję, że fortuna będzie mu łaskawa.
– Muszę pomówić z jego wysokością, ale tak, by nikt na zamku się nie dowiedział – rzekł z naciskiem. – Możliwe to?
Lazar zmarszczył brwi i patrzył na porucznika dłuższą chwilę.
– Znów wpakowałeś się w kłopoty?
– Można tak powiedzieć. Jak będzie, pomożesz?
Italczyk cmoknął z namysłem, a potem, ściszając głos, choć przecież byli sami na placu, rzekł:
–  Król  co  kilka  dni  opuszcza  ukradkiem  zamek  i  wtedy  można zorganizować spotkanie.
– Dokąd jeździ?
–  Jak  by  to  rzec,  by  nie  ubliżyć  naszemu  panu.  –  Lazar  powtórzył cmoknięcie. – Pamiętasz pokojowego Miłosza?Tyner pamiętał, i owszem. A reszty się domyślał.
– Został wydalony z zamku po śmierci księżnej Gryzeldy – wspomniał tylko.
– Zgadza się – potwierdził z uśmieszkiem Lazar. – Przez Habsburżankę. Kazała zamknąć go w klasztorze brzeskim. Jakiś czas temu król wydał mi polecenie, bym odnalazł młodzika i sprowadził do Warszawy, a także ukrył go, by nie kłuł królowej w oczy.
– Gdzie go schowałeś?
– Wynająłem dom w osadzie pod skarpą. Król udaje się do niego zwykle dwa razy na tydzień, spędza kilka godzin i wraca.
Tyner przygryzł wargę, pokiwał głową. To mogła być okazja, na którą czekał.
– Kiedy to będzie?
Lazar wzruszył ramionami.
–  Tego  nie  wiem,  król  nie  opowiada  mi  się.  Zwykle  dowiaduję  się o wypadzie kilka godzin wcześniej.
– Powiadom mnie tedy – podsumował Tyner.
– Muszę wiedzieć, gdzie się zatrzymasz.
– Jeszcze nie wiem, dopiero co przyjechałem.
–  To  masz  kłopot  –  stwierdził  Lazar.  –  Wszystkie  kwatery  zostały pozajmowane na czas sejmu. Obcy ludzie śpią w jednej izbie po trzech czy czterech.
– Mam pieniądze, coś znajdę.
– Nie w trakcie sejmu – zmartwił go Italczyk. – Ale czekaj… – Podrapał się kciukiem przy ustach. – Znam jedną dziewkę, co mieszka na Rybakach. Ochocza to dziołcha i wciąż do rzeczy. – Lazar mrugnął znacząco. – Czasem zaglądam do niej, gdy mąż jest poza domem. Zdaje się, że wczoraj wyjechałz towarem do Różan.
Tyner się zawahał.
Lazar  mógł  go  zdradzić,  przez  ambicje  bądź  dla  pieniędzy,  ale  czy porucznik miał wyjście? Odpowiedź była aż nadto oczywista.
– Przyjmie mnie?
– Jak poproszę, to przyjmie, choć troszkę się pewnikiem poboczy. – Lazar uśmiechnął się szelmowsko. – To i będzie okazja ją udobruchać.
Bogusław spojrzał w okno, przez które co dopiero wyskoczył Lazar.
– Mało ci jeszcze?
Italczyk podciągnął pasek na szczupłych biodrach.
– Przerwałeś mi przed eiaculatio – wyznał z cieniem pretensji i zaraz dodał z przekonaniem: – Mus pozbyć się tego ciężaru przed pójściem spać, bo  inkuby  czyhają  tylko,  aż  człek  zaśnie  z  pełnymi  workami.  Wtenczas dosiadają  go  i  mamią  grzesznymi  snami,  wyciągając  zeń  nasienie.  Mój spowiednik, człowiek wielce obeznany w temacie, twierdzi, że z tego to płodzą się diabły. Takoż z samogwałtu.
Lazar wykonał znak krzyża, a potem splunął przez ramię na odpędzenie uroku.
Tyner pomyślał, że w takim razie ma już za sobą cały zastęp czarciątek. I nie on jeden, co też każdy mąż młodszy czy starszy we własnym sercu przyznać może.
Westchnienie, jęk z dwóch gardeł, drżenie sklejonych ciał. Spełnienie bez poczucia winy i wstydu.
Wygięte siodło pleców, wzgórza pośladków, oczy zamglone rozkoszą i bólem, usta stworzone, by całować i pieścić.
Michał Korybut opadł na wilgotną, skotłowaną pościel, łapiąc oddechi  drżąc  na  całym  ciele.  To  było  coś  więcej  niż  rozkosz,  coś  więcej  niż miłowanie, czuł, jak przez tych kilka chwil stanowili jedność.
– Dobrze ci było, mój panie?
Korybut przechylił głowę i popatrzył w oczy Miłosza, głębokie i lśniące niczym gwiazdy.
– O tak, wspaniale – uniósł głowę i pocałował spoconą łopatkę kochanka. Miłosz uśmiechnął się szczęśliwy i przekręcił się z brzucha na bok.
Smukłą dłoń oparł na piersi Korybuta w miejscu, gdzie z bladego, miękkiego ciała wyrastały nieliczne włoski.
Król przymknął oczy. Marzył, by zasnąć w objęciach Miłosza, grzejąc się jego ciepłem i sycąc zapachem, marzył, by móc obudzić się przy jego boku.
Niestety nie było to możliwe. Jedyne, co mógł zrobić, to wykradać dla nich te kilka godzin parę razy w tygodniu, ukradkiem, w ciągłym lęku przed zdemaskowaniem.
Wiedział, jak bardzo ryzykuje, ale pragnienie było silniejsze od strachu. Po prostu kochał i chciał być kochanym.
Olszowski,  Eleonora,  Pacowie,  kuzyn  Dymitr,  jego  własna  nieżyjąca matka – wszyscy czegoś od niego wymagali, przeciągali go w swoją stronę, naciskali,  by  ulegał  ich  oczekiwaniom  bez  względu  na  to,  co  sam  czuł i myślał.
Miał  tego  dość,  marzył  o  spokoju  i  odpoczynku.  Z  rozrzewnieniem wspominał  czasy,  gdy  nie  musiał  podejmować  decyzji  i  zmagać  się z nienawistnymi i fałszywymi ludźmi.
– Coś trapi mego pana? – zapytał Miłosz.
Kochanek spoglądał na Korybuta z czułością i uwagą. Nie osądzał go za słabości, potrafił też słuchać.
– Będziesz musiał wyjechać z miasta – oznajmił król. – Na krótko, góra dwie  niedziele  –  zastrzegł  szybko,  gdy  twarz  młodzieńca  przyoblekłabladość.
– Znów trafię do klasztoru? – Oczy Miłosza zabłyszczały od łez.
– Na Boga, nie! – zakrzyknął Korybut, świadom, jak wiele młodzieniec wycierpiał w opactwie w Brzesku, gdzie z zemsty zesłała go Eleonora.
Za każdym razem, gdy przypominał sobie opowieści Miłosza o tym, jak mnisi traktowali go bez miłosierdzia, jak gnębili, głodzili i wykorzystywali do  nadludzkiej  pracy,  za  każdym  razem,  gdy  widział  w  oczach  Miłosza wspomnienie tamtego  czasu,  serce króla ściskał żal i trapiły  go  wyrzuty sumienia.
– Udasz się na wieś, do królewskiego majątku. Odnajdziesz tam wszelkie wygody i wkrótce się zobaczymy.
Pocałował wilgotną skórę na ramieniu chłopca.
– Jesteś mi bliski jak nigdy dotąd.
Mówił  szczerze.  Odkąd  Miłosz  znów  pojawił  się  w  jego  życiu,  dni Korybuta stały się jaśniejsze, a złe humory, wyniszczające wcześniej ciało i osłabiające zdrowie, minęły bez śladu. Bez przesady myślał o sobie jako o nowym, lepszym człowieku.
– Czemu muszę cię znów opuścić, mój panie?
– Chcę, żebyś był bezpieczny, gdy dojdzie do… – Korybut westchnął, świadom, że nie powinien poruszać spraw postanowionych na tajnej radzie. Ufał wszak Miłoszowi i był pewien, że kochanek nigdy by go nie zdradził. – Szykuje się coś groźnego w tę niedzielę, nie możesz być tego dnia w mieście.
– Jesteś w niebezpieczeństwie, mój panie!? – zawołał chłopak z lękiem. – Chronią mnie mury zamku i gwardia – odrzekł król i zacisnął pulchne
piąstki. – Niestety nie możesz być tam ze mną. Dlatego musisz wyjechać. Miłosz pochylił się i wtulił twarz w pierś starszego kochanka.
– Co zamierza wasza wysokość?–  To,  co  winienem  uczynić  dawno  temu.  Aresztujemy  malkontentów i wymierzymy im sprawiedliwość.
Miłosz poderwał głowę i popatrzył na swego pana z niedowierzaniem.
– Ale ludzie mówią, że hetman Sobieski ma wojsko pod miastem.
– Ja też mam armię, trzy tysiące Litwinów na Pradze i gwardię – odrzekł twardo król. – Reszta wojska litewskiego wyruszyła już ukradkiem spod Grodna i wkrótce się tutaj stawi.
– Boję się o ciebie, mój królu – szepnął Miłosz i pochylił twarz nad leżącym Michałem.
Korybut się wyprężył.
– A ja nie – wyszeptał.
Odkąd  sięgał  pamięcią,  towarzyszył  mu  lęk  przed  matką  i  ukrytymi pragnieniami  trawiącymi  jego  ciało  i  duszę.  Lękał  się  przyznania  przed samym sobą, kim jest, i trwało długo, za długo, nim zrozumiał, że nie musi się już więcej bać. Nie może czekać, aż jego życie zmieni się na lepsze, oczekiwać, że świat zaakceptuje go takim, jaki jest. Doznał objawienia, pojął, że aby być szczęśliwym, wystarczy zmienić się samemu.
Wystarczy tylko uwierzyć w siebie i szczerze kochać.
Na  dworze  było  już  ciemno,  gdy  Korybut  opuścił  miłosne  gniazdko. Mróz szczypał w nos i policzki i król jegomość od razu skrył się w czekającej nań karecie. Zaprzęg ruszył z kopyta, podskakując na nierównej, zbrylonej lodem drodze.
Wiśniowiecki przymknął oczy, zmęczony miłością i brakiem snu. A także troskami  związanymi  z  dopiero  co  rozpoczętym  sejmem.  Sejmem,  który w jego zamyśle miał skazać malkontentów na infamię, odebrać im urzędy i majątki. Uczynić z syna Jaremy prawdziwego monarchę.Szkopuł w tym, że Korybut nie wierzył, aby udało się to przeprowadzić bez użycia siły. Prażmowski, Sobieski, Morsztyn i inni zdrajcy prędzej utopią państwo  we  krwi  i  pożodze,  niźli  oddadzą  władzę  i  spokornieją  przed wybranym przez naród królem. Świadomość tego, co ma się wydarzyć, co wydawało się tak nieuchronne, ciążyła Korybutowi niczym jarzmo.
„Czy istnieje inne wyjście?”
Odpowiedzią na to pytanie stał się nagły krzyk na drodze i szarpnięcie hamującego powozu. Karoca zatrzymała się i król z niepokojem wyjrzał zza zasłonki. Dostrzegł tylko spadziste dachy domków oświetlone przez księżyc. Podczas tajnych eskapad towarzyszyli mu jedynie stangret i dwóch ludzi z  bronią.  Monarcha  wystraszył  się,  że  zdrajcy  odkryli  jego  tajemnicę i  zdecydowali  się  podnieść  rękę  na  majestat.  Zdenerwowany  sięgnął  do przegródki za siedzeniem, gdzie leżał nabity pistolet.
Ktoś zapukał. Król ponownie wyjrzał na zewnątrz. Rozpoznał Lazara, którego oblicze oświetlała od spodu lampa.
Wciąż trzymając w dłoni pistolet, otworzył drzwiczki.
– Wytłumacz się! Co to ma znaczyć? – zażądał i wtedy dostrzegł, że Italczyk  nie  jest  sam.  Z  mroku  wyłoniła  się  wysoka  i  barczysta  postać Tynera.
Korybut  nie  mógł  uwierzyć  własnym  oczom,  z  miejsca  zapomniał o gniewie.
– Na Boga, to ty, Bogusławie, nie twa mara! – zawołał przejęty.
– To ja, najjaśniejszy panie, żyw i zdrów – zapewnił oficer. – Wybacz, królu, śmiałość, ale mam do przekazania waszej miłości wieści wymagające wielkiej tajemnicy. Takie, przez które mogę stracić życie.
Wiśniowiecki odłożył pistolet i skinął na Bogusława.
– Siadaj przy mnie i mów.
Porucznik wskoczył do kabiny i zatrzasnął za sobą drzwiczki.Usłyszeli Lazara, gdy ten kazał woźnicy posunąć się na koźle i jechać na zamek  okrężną  trasą.  Koła  zaturkotały  na  zlodowaciałej  nawierzchni. Lampka podwieszona u sufitu kabiny kołysała się i migotała.
– Gadaj więc, co się stało? – zażądał król. – Czemu wyjechałeś bez mego zezwolenia?
–  Królowa  wydała  taki  rozkaz  w  imieniu  waszej  miłości.  Musiałem posłuchać.
Korybut się nachmurzył. Jego habsburska żona wszędzie wtykała swój niemiecki nos.
–  Jest  coś,  co  wasza  miłość  musi  wiedzieć  –  ciągnął  Tyner.  –  W najbliższym  otoczeniu  waszej  wysokości  są  ludzie,  którzy  tylko  udają gorliwych stronników. W rzeczywistości mieli zamiar obarczyć waszą matkę, księżnę  Gryzeldę,  odpowiedzialnością  za  straszliwą  zbrodnię,  a  ze  mnie uczynić kozła ofiarnego.
– Mówże jaśniej i wszystko, co ci wiadomo. – Głos króla był zimny jak nocne powietrze.
I Tyner mówił, długo, szczerze, to, co wiedział, i to, czego się tylko domyślał. Powóz krążył po uśpionym mieście, przemierzał wyludnione ulice, łamał szklący się pod kołami lód.
Korybut słuchał, mrużył oczy i milczał.
W komnacie zamkowej panowała ponura atmosfera. Działo się tak po części z przyczyny chmurnego i śnieżnego dnia, który gasł za oknem, szarząc wieże kościoła i klasztoru widocznego przez szybę, a po części za sprawą zafrasowanych twarzy milczących członków rady.
Pan Krzysztof Pac, siedzący tuż przy rogu podłużnego stołu, wydymał wargi i w zamyśleniu obracał w palcach ogniwa kanclerskiego łańcucha. Jegobrat Michał Kazimierz moczył wąsiska w pucharze z winem, co raz to rzucając czujne spojrzenia na drugą stronę blatu, gdzie usadowił się podkanclerzy Olszowski. Krzesło obok księdza biskupa przeznaczone dla Dymitra Wiśniowieckiego stało puste, jako że kuzyn króla wymówił się od przybycia na radę chorobą. Klarę, zasiadającą po prawicy męża, blisko królowej, nie dziwiła absencja kniazia, który od kilku dni nie pojawiał się również na obradach senatu.
Fotel  jego  wysokości,  rzeźbiony  i  wyściełany,  także  był  pusty.  Król zwlekał, dając swym doradcom asumpt do namysłu albo też okazując w ten sposób swe niezadowolenie z przebiegu obrad sejmowych.
„A może zwyczajnie gzi się ze swym kochasiem i zapomniał o całym bożym  świecie,  królestwie  i  obowiązkach”,  wyzłośliwiła  się  w  myślach Klara.
Strzeliła wzrokiem na jej wysokość, wyprostowaną, dumną i świadomą, że mąż wrócił do dawnych zwyczajów. A także, co zadziwiło kanclerzynę, zaskakująco obojętną wobec tej bądź co bądź uwłaczającej i niesmacznej recydywy.
Królowa  zerknęła  na  zegar,  zacisnęła  usta  w  grymasie  rozdrażnienia i odezwała się, przerywając przydługie milczenie.
– Jego wysokość chyba już się nie zjawi, zacznijmy zatem bez niego – zaproponowała,  co  zostało  przyjęte  przez  ichmościów  z  nieskrywanym zadowoleniem. – Jak przygotowania, mości hetmanie? – Eleonora zwróciła się do młodszego z Paców.
Michał Kazimierz wypiął pierś i wysunął bojowo szczękę.
– Na praskim brzegu czekają trzy tysiące Litwinów gotowych bronić waszych  wysokości i doprowadzić buntowników przed  sąd  –  oświadczył twardo. – Nie ma co zwlekać, bijmy ich, póki wszyscy są w jednym miejscu.
Krzysztof skrzywił się leciutko, dając znak, że nie podziela opinii bratai raczej nie dowierza jego wojennym talentom. Klara również nie miała najmniejszej wątpliwości, kto jest lepszym wodzem – Michał Pac czy Sobieski. Nie miała wątpliwości królowa, nie miał też ksiądz biskup. Jeden tylko hetman litewski zdawał się wierzyć we własne kompetencje dowódcze.
– Siły obu partii są równe, a wynik starcia niewiadomy – wskazał trzeźwo Krzysztof Pac. – Hetman Sobieski to wytrawny dowódca i ma przy sobie obyte w walkach chorągwie.
– Mamy przewagę w izbie poselskiej! – zawołał jego brat, ani myśląc ustąpić. – Możemy przeprowadzić przez sejm dowolną uchwałę, banicje, wyroki, pozbawienie urzędów i dóbr. Wszystko.
–  Z  pewnością  przy  tych  nastrojach  można  przegłosować,  co  tylko wyobraźnia podpowie. – Olszowski wydął usta, trochę wzgardliwie, troszkę pobłażliwie, nieco smutno. – Tylko kto te uchwały, mości hetmanie, wykona. Wy? – zakończył kąśliwie.
– Ja i moi pułkownicy – zasyczał Pac. Jego wąsiska podskoczyły, gdy obnażył  zęby  w  wilczym  grymasie.  –  Posiekamy  zdrajców,  wytoczymy z nich krew!
– Prędzej oni z was – rzekł krótko i sucho ksiądz Olszowski, prowokując Litwina do wybuchu.
Michał Pac napiął się i znieruchomiał. Zdało się, że skoczy przez blat i chwyci księdza biskupa za podgardle.
Eleonora uniosła dłoń, gasząc w zarodku protest hetmana, i przeniosła wzrok na starszego z Paców.
–  Trzeba  skończyć  raz  na  zawsze  z  buntownikami  –  oświadczyła bezwzględnie.  –  To  jest  wola  króla  i  moja.  I  nad  tym,  nie  nad  ugodą, przyszliśmy tu radzić, kanclerzu.
Pan Krzysztof się nachmurzył.
–  Skoro  wasze  wysokości  już  postanowiły,  nic  więcej  nie  mam  dopowiedzenia – odparł chłodno.
Eleonora posłała mu poirytowane spojrzenie, po czym znacznie łaskawiej popatrzyła na młodszego z Paców.
– Przedstaw nam, mości hetmanie, swój plan ataku.
Nim wezwany do zabrania głosu się odezwał, do komnaty niespodzianie wkroczył król, już na pierwszy rzut oka będący w złym nastroju.
Oględnie przywitał się z zebranymi,  nie zaszczycając nikogo,  łącznie z żoną, miłym słowem, i zasiadł za stołem. Zgarbiony, wsparł się łokciami o blat i przesunął wzrokiem po skierowanych w jego stronę obliczach. Oczy króla dłużej zatrzymały się tylko na Klarze, przez co kanclerzyna poczuła się nieswojo.
Cisza przedłużała się, członkowie rady zerkali po sobie.
Olszowski odchrząknął i jako pierwszy zwrócił się do jego wysokości.
–    Najjaśniejszy    panie,    właśnie    obradowaliśmy    nad    sposobem postępowania z opozycją. Mości hetman miał przedstawić nam swą opinię.
– Opowiadaj, waszmość – burknął Korybut w stronę Litwina.
– Musimy, królu, zadać ostateczny cios malkontenckiej hydrze, ściąć za jednym  zamachem  wszystkie  jej  najważniejsze  głowy  –  odezwał  się wojowniczo Pac. – Jeszcze tej nocy każę moim żołnierzom przejść po lodzie na  lewy  brzeg  Wisły.  Otoczymy  zamek  i  gdy  Sobieski,  Prażmowski, Morsztyn i reszta stawią się na obrady sejmu, aresztujemy ich i osadzimy w lochu.
–  Wtenczas  wojsko  koronne  stojące  teraz  pod  Ujazdowem  ruszy uwięzionym z odsieczą. A to tylko pół godziny jazdy koniem od zamku – zauważył Olszowski, wykorzystując milczenie Korybuta.
–  A  gdyby  nie  ruszyli?  –  wtrąciła  Eleonora,  przyciągając  spojrzenia wszystkich ku sobie.
– Skąd takie przepuszczenie u waszej wysokości? – zapytał ksiądz biskupczujnie.
–  Posiadam  informacje,  że  to  wojewoda  ruski  obejmie  komendę  nad wojskiem koronnym, gdy hetman i pozostali buntownicy przybędą na obrady.
Po słowach królowej przy stole zapanowała cisza.
–  Jabłonowski,  choć  cieszy  się  zaufaniem  Sobieskiego,  nie  jest  mu dozgonnie wdzięczny – zauważył po chwili podkanclerzy. – W przeszłości donosił nam na hetmana i jego francuskich popleczników. Zawsze przy tym kazał sobie za tę denuncjację płacić.
– To zapłacimy – stwierdziła królowa. – Damy mu starostwa czy jaki urząd odebrany malkontentom. Przy okazji pokażemy tym mniej znaczącym buntownikom, że zdając się na łaskę królewską, mogą zyskać. – Eleonora popatrzyła na męża wyczekująco. – Wydaj rozkaz. Lepszej okazji od losu nie dostaniemy.
–  Nie  będzie  aresztowań,  zemsty  ani  inszej  przemocy  wymierzonej w opozycję – odrzekł Korybut, tak spokojnie i zwyczajnie, jakby wspominał o  prószącym  za  oknem  śniegu.  –  Podejmiemy  rozmowy  i  z  wolą  Bożą pogodzimy się z nieprzyjaciółmi naszymi.
Po  słowach  króla  zapadła  cisza,  głucha  i  wypełniona  powszechnym niedowierzaniem.
– Słucham? – Eleonora otrząsnęła się pierwsza. – Co masz na myśli?
– To, co powiedziałem. – Monarcha zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. – Jeśli chcesz, pani, przetłumaczę ci to na siedem języków.
W szmaragdowych oczach Eleonory rozbłysły pioruny.
– Muszę pomówić z jego wysokością – zwróciła się do zgromadzonych przy stole magnatów. – Na osobności.
Wezwani podnieśli się z krzeseł, rzucając badawcze spojrzenia między sobą i na parę monarszą.
Klara i Michał Pac opuścili komnatę jako ostatni.– Cóż ci znowu przyszło do głowy? – wycedziła królowa, gdy tylko zostali sami. – Czemu nagle chcesz godzić się z tymi, którzy tobą gardzą, lżą cię publicznie i wyśmiewają? Na Boga, czy nigdy nie staniesz się choć trochę mężczyzną? Zawsze będziesz tchórzem i niedojdą?
Korybut słuchał, milczał, nie drgnęła mu powieka. Pulchna twarz syna Jaremy   stała   się   jakaś   inna,   złowieszcza   i   zacięta,   w   czym   zaczął przypominać swego ojca.
Eleonora    nie    mogła    znać    starego     kniazia    Wiśniowieckiego. Zacietrzewiona nie wyczuła przemiany męża.
A powinna.
– Powiedz coś! – wrzasnęła. – Czy do cna straciłeś rozum? Bo charakteru to nigdy nie miałeś!
– A mnie się zdaje, że odzyskałem jedno i drugie – odezwał się zimno Korybut. – Odkryłem też węże kryjące się w mym ogrodzie.
– Węże? W ogrodzie? – Eleonora uniosła brwi. – Mówże z sensem.
– Ty i kanclerzyna, czy nie zamyśliłyście popełnić zbrodni, a potem zrzucić winę na mą matkę? – Zadarł głowę, patrząc na nią bacznie, omal nie przeszywając wzrokiem. – Splamić krwią i hańbą Wiśniowieckich. Moje nazwisko i ród. A także i twoje, póki jesteś moją żoną.
Habsburżanka pociemniała na obliczu, lecz wpojona jej od najmłodszych lat dyscyplina wzięła górę nad zaskoczeniem.
– Nie wiem, o czym mówisz, mój panie – głos jej nie zadrżał, słowa zdumienia gładko przeszły przez krtań. – Ktoś naopowiadał ci kłamstw, by nas  poróżnić  i  osłabić.  Kim  jest  ten  człowiek,  ten  oszczerca?  Niechaj powtórzy  te  podłe  oskarżenia  w  mojej  obecności.  –  Uniosła  dumnie podbródek, kierując na męża wyzywające spojrzenie.
Korybut milczał długo, skrzywiwszy wargi.
–  Znasz  go.  To  Bogusław  Tyner  –  odezwał  się.  –  Odesłałaś  go  naUkrainę, gdy zaległem w rozpaczy po śmierci matki. Potem twoja wspólniczka usiłowała go zamordować, by wasze podłości na zawsze pozostały tajemnicą.
Eleonora poderwała się z krzesła.
– I ty mu wierzysz? – krzyknęła oburzona. – Jakiemuś szlachetce, który oskarża twą żonę i własną królową, rzuca potwarz na pierwszą damę na Litwie? Ten człowiek mąci ci w głowie dla własnych niejasnych celów. Być może został kupiony przez naszych nieprzyjaciół. Sobieski i Prażmowski wiedzą, że los ich wisi na włosku, stąd też próbują posiać między nami niezgodę.
Wyciągnęła rękę ku mężowi, ale Korybut odepchnął ją od siebie.
– Wierzę Tynerowi – odrzekł spokojnie. – Znam was obie i wiem, do czego jesteście zdolne. Przeczuwam, że to, co się wówczas zdarzyło, miało wpływ na śmierć mej matki. Przeczuwam to – powtórzył gardłowo – choć nie mam dowodów na waszą winę. Módl się, żono, bym nigdy ich nie zdobył.
Oczy królowej błysnęły złotozieloną błyskawicą.
–  Rzeknę  tylko,  że  krzywdzisz  mnie  tymi  posądzeniami.  Bóg  mi świadkiem, że jestem bez winy – zapewniła z urazą w głosie.
– Tym łatwiej będzie ci negocjować z malkontentami – rzekł zjadliwie Korybut.
– Ja? Czemu miałabym na to przystać?
– Bo tak ci każę jako twój mąż i król – odciął się. – W negocjacjach wspomogą cię biskup Olszowski, kniaź Dymitr i Krzysztof Pac. Ufam, że wspólnie ustalicie z opozycją porozumienie korzystne dla wszystkich stron. Wiedz też, że Tyner zostaje przy mnie na zamku jako kapitan gwardii. Jeśli przytrafi się mu wypadek, dajmy na to wpadnie pod rozpędzony powóz czy trafi go spadająca dachówka, będę winił o to ciebie i Klarę Pac. I wierz mi, potrafię się odpłacić.Eleonora zacisnęła usta w gniewie.
– Coś jeszcze, wasza wysokość? – zapytała ozięble.
– Owszem. Nie życzę sobie widzieć kanclerzyny w Warszawie. Niechaj wraca na Litwę knować z niedźwiedziami i wilkami.
–  Powtórzę  jej  wolę  waszej  miłości  –  wycedziła  królowa.  –  Czy  to wszystko?
– Wszystko. Przynajmniej na teraz – dodał Korybut złowieszczym tonem. Eleonora zafurczała suknią i opuściła komnatę. Stukając obcasikami
o posadzkę, skierowała się prosto do Klary Pac, źródła swych obecnych kłopotów.
Poranek był słoneczny i rześki. Mróz zelżał. Ciepłe podmuchy wiejące z południa topiły śnieg zalegający w przydrożnych zaspach, a na gościńcu rozlewały się ciemne kałuże brudnej wody. Wiatr nie tylko niósł ciepło tak upragnione    po    ciężkiej    zimie,    odsłaniał    też    przebiśniegi,    szumiał w  wierzbowych  baziach,  ale  nade  wszystko  czynił  widoki  na  koniec przednówka i zwyczajnego o tej porze roku głodu szczerzącego trupią gębę po chłopskich chatach.
Klara Pac jadąca karocą zaprzężoną w pół tuzina kasztanów głodu nigdy nie odczuwała, obca była jej niedola biedaków garbiących się nad kłonicą, w chlewie czy w polu, aliści tego słonecznego dnia ściskało ją w trzewiach równie okrutnie i mocno, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach.
Gniew, uraza i żądza zemsty wespół niczym potrójny węzeł zatykały jej przełyk,   dusiły   serce,   sznurowały   żołądek   i   jelita,   sprawiając   tym kanclerzynie niemal fizyczny ból. Odzierały ją ze wszelkiej pociechy, którą wychowanej na Południu Francuzce dawał koniec srogiej i nielubianej zimy.
Karoca po raz kolejny podskoczyła na niemożebnym wertepie, zakolebałasię, aż zajęczały skórzane pasy podtrzymujące kabinę osadzoną na podwoziu i resorach. Przez moment koła zabuksowały w błocisku. Woźnica zaklął i trzasnął batem – kasztany grzmociły trakt kopytami, parły przed siebie, aż wyciągnęły zaprzęg z nasiąkniętej roztopami ziemi.
Klara odetchnęła z ulgą. Nie uśmiechało się jej czekać w polu przez parę godzin, aż sługi na własnych plecach wydobędą karocę z błocka, jaki to wypadek  zdarzył  się  im  przed  Łukowem.  Zaprzęg  udało  się  wykopać z mazidła, lecz Klara zmuszona była spędzić noc w nędznej karczmie pełnej pcheł i cuchnącej jak obora. W takich warunkach niemal nie zmrużyła oka, nie tylko przez wzgląd na smród i pchły grasujące po wspólnej sali, ale też przez zatruwającą jej serce i umysł gorycz.
„Jak mogli mi to zrobić?” Po raz nie wiedzieć który szarpnęła nią złość, tym gorsza, że podszyta bezradnością.
„Zdradzili mnie, i to po tym wszystkim, co dla nich uczyniłam”.
Nie potrafiła tego pojąć, uzasadnić inaczej jak zdradą najbliższych jej ludzi.
Korybut, Eleonora, a nawet jej mąż Krzysztof odwrócili się od niej, choć wszystko, co uczyniła, miało na celu także ich wyniesienie. Wiśniowiecki, ta niewdzięczna  kreatura,  mógł  zostać  niekwestionowanym  przez  nikogo królem,  Eleonora  zyskałaby  prawdziwą  władzę  w  państwie,  a  Pacowie, w tym jej mąż, staliby się pierwszymi ministrami z potęgą i wpływami, o jakich od wieków marzyli potężni Radziwiłłowie i Sapiehowie.
Wszystkie jej ambicje i plany przepadły za sprawą jednego człowieka. Tyner,  zwykły  szlachetka,  żołdak  –  w  jej  kategoriach  zgoła  nikt  –
zniszczył ją i pognębił.
– Tyner. – Głos królowej drżał złością, gdy trzy dni wcześniej odwiedziła kanclerzynę, zaraz po rozmowie z Korybutem. – Nie posłuchałaś mych rad, postanowiłaś zamordować go wbrew mej woli, a co gorsza, twe zbiry pokpiłysprawę.
Klara milczała, choć przecież gniew rozpierał jej pierś. Wiedziała bez wypominań królowej, jakie popełniła błędy i że zabrakło jej szczęścia, bez którego żadne plany nie mogą się ziścić.
Wytrzymała karcące spojrzenie Habsburżanki, aliści dłużej zmilczeć nie potrafiła.
– Zginie za to, przysięgam – syknęła. – Rozedrę go na strzępy.
– Nic mu nie zrobisz – odrzekła twardo Eleonora. – Tyner będzie od teraz kapitanem gwardii zamkowej. Król przestrzegł mnie, by włos nie spadł mu z głowy. A ja przekazuję to ostrzeżenie tobie i nakazuję ci poniechać zemsty, przynajmniej na jakiś czas, póki wszystko nie przyschnie i się nie uspokoi.
Wściekłość zatkała Klarze Pac krtań.
– Ten gad awansuje, a mnie, żonę najpotężniejszego człowieka na Litwie, wygania się z dworu jak psa – wycedziła ze złością. – Krzysztof nie pozwoli na…
– Nic nie zrobi – przerwała jej królowa bezlitośnie. – Teraz, gdy ma negocjować  warunki  ugody  z  malkontentami,  nie  będzie  obruszał  się  na króla, który obdarza go takim zaufaniem i łaską. Nie z powodu swej żony, zwłaszcza że, jak myślę, wie wszystko o twych sprawkach, co w pewien sposób czyni go współwinnym. – Eleonora przeszyła kanclerzynę ostrym spojrzeniem. – Bo wie, prawda?
Klara zacisnęła usta w grymasie i skinęła głową.
– Na jak długo mam opuścić dwór? – zapytała naburmuszona.
Królowa westchnęła.
– Do odwołania, lecz wiedz, że co dzień będę naciskać na Michała, aby zmienił decyzję. To chwiejny człowiek, z pewnością wymogę na nim, co zechcę.
Klara nie podzielała pewności Eleonory. Korybut zmienił się od śmiercimatki, stał się twardszy i coraz częściej zaskakiwał tych, którzy mieli go za łatwo sterowalną kukiełkę. Cóż tu kryć, ona także popełniła ten błąd.
– Boże, co ja tam będę robić? – rzekła z rezygnacją. – Przecież tam jeno lasy i dziki zwierz, a największa rozrywka to napchać brzuch, nachlać się i jechać w niedzielę do kościoła.
–  Przeczekasz,  przecierpisz  –  pocieszyła  ją  Eleonora.  –  Wieś  wiosną i latem ma swoje uroki. Przyrzekam ci, na Boże Narodzenie znów będziemy razem. Potrzebuję cię, twych rad i silnego charakteru.
Coś   ugryzło   kanclerzynę   w   szyję,   rozpraszając   świeże   jeszcze wspomnienie rozmowy z królową. Wzdrygnęła się, czując skaczącego po niej insekta.
To była lokatorka lichej karczemki, pchła, której widać zebrało się na wojaże. Klara otarła dłoń i sięgnęła do kuferka po gąsiorek wina. Upiła kilka łyków bez szukania pucharka. Na wertepach prowadzących na Litwę, miejsce jej zesłania, i tak połowa wyśmienitego trunku splamiłaby jej futro z soboli.
Odstawiła gąsiorek na kolana i westchnęła, przymykając powieki. Przez upiorne warunki w gospodzie zasnęła dopiero nad ranem. Nic dziwnego, że kleiły się jej oczy.
Skrzypiały ośki i turkotały wielkie koła karocy, mieląc z mlaskaniem błoto.  Powóz,  choć  z  trudem,  mknął  przez  gościniec,  kołysząc  się  na wertepach. Na wschód za Bug, za Brześć, prosto na nudną, pozbawioną krztyny europejskości i przaśną Białą Ruś.
Gniewny  głos  księdza  prymasa  niósł  się  z  holu  niczym  złowieszczy pogłos nadciągającej nad Ujazdów burzy. Maria Kazimiera przygotowana na tę wizytę podniosła się z sofy i wygładziła dłońmi suknię w kolorze burgunda z niewielką ilością złoceń wszytych w gors i rękawy.
Podwójne  drzwi  rozwarły  się  na  oścież  i  do  komnaty  wparowałrozzłoszczony Prażmowski. Jego twarz była chmurna, oczy iskrzyły niczym armatnie lonty, usta wykrzywiał grymas.
–  Cóż  to  ma  znaczyć,  przyjaciółko?  –  wykrzyczał.  –  Cóż  słyszę!? Dogadaliście  się  za  mymi  plecami  z  Korybutem.   Zdradziliście  mnie i przyjaciół naszych. Prawda to? Odpowiedz!
– Uczyniliśmy tylko to, co konieczne dla naszego przetrwania – odrzekła pani Sobieska, nie tracąc rezonu. – Oferta Paryża okazała się iluzją, a złoto, nawet  jeśli  jakieś  i  było,  nigdy  nie  dotarło  do  rąk  naszych  –  rzuciła uszczypliwie.
Wzmianka o subsydiach obiecanych z Francji zmitygowała nieco księdza prymasa. Jak domyślała się Marysieńka, ekscelencja swoje pieniądze dostał, a może nawet zagarnął w tajemnicy to, co było przeznaczone na utrzymanie całego stronnictwa.
– Subsydia nadejdą. Trzeba być jeno cierpliwym – rzekł Prażmowski łagodniejszym  tonem.  –  Nie  możemy  tylko  dawać  królowi  Ludwikowi powodów  do  nieufności  wobec  naszej  partii.  Godząc  się  z  Korybutem, odcinamy się od Paryża i nic nie zyskujemy w zamian. Król i Habsburżanka wciąż   będą   mieli   nas   za   nieprzyjaciół   swoich,   a   stracimy   łaski najpotężniejszego pana w Europie.
– Równie potężnego, jak niestałego – dodała zjadliwie Maria Kazimiera. – Takie to już wilcze prawo wielkich ludzi, że dyktują swą wolę innym –
odparował prymas, mając bez wątpienia na myśli głównie siebie.
– To tylko tymczasowe rozwiązanie, ekscelencjo. Wybieg mający skłonić Króla Słońce, by zwrócił swe złote oblicze ku naszym sprawom… Może więcej będzie nas cenił, gdy poluzujemy pasek, na którym wodzi nas od dziesięciu już lat.
Prażmowski wlepił badawcze spojrzenie w panią Sobieską.
– Azali wierzyć mam, że układ z Korybutem to jeno wybieg, gra naprzeczekanie? – odezwał się nieufnie. – Czemu więc nie wtajemniczyliście mnie w swe zamiary? Czemu dowiaduję się wszystkiego od szpiegów, a nie od was, których miałem za oddanych mi przyjaciół?
– Nadal nimi jesteśmy – zapewniła hetmanowa życzliwie i zbliżyła się do stolika, na którym stały karafka z reńskim winem i smukła butelka likieru z wiśni. – Ale powiedz sam, księże prymasie – ciągnęła, napełniając puchary, jeden winem, drugi likierem – czy gdybyś się wcześniej dowiedział, nie oponowałbyś zajadle przeciw ugodzie, jak czynisz to teraz?
– Zatem umyśliliście postawić mnie przed faktem dokonanym – odparł naburmuszony Prażmowski.
– Wyłącznie dla dobra i korzyści nas wszystkich. – Marysieńka wręczyła ekscelencji wino. Ksiądz prymas przyjął poczęstunek, nie pytając o likier. Wiedziała, że nie cierpi smaku wiśni.
– Gdybyście zasięgnęli mej rady, rzekłbym wam, że nie tylko Ludwik XIV jest na świecie – powiedział Prażmowski, już łagodniej, choć nie bez nuty napomnienia w głosie. – Są insi królowie i książęta gotowi szukać w Rzeczypospolitej korony dla swych młodszych synów. Dzięki ich złotu nasza partia znów może urosnąć w siłę.
– Chętnie posłucham o nowych perspektywach – oznajmiła Marysieńka z ciepłym uśmiechem.
Upiła łyczek likieru, obserwując znad krawędzi pucharka, jak ekscelencja wychyla haustem zawartość swego kielicha.
Ksiądz prymas westchnął ciężko i czknął.
– Wybacz, pani, mój żołądek nie domaga ostatnimi czasy. Medyk zaleca mi spokój i podróż do leczniczych wód. – Znów czknął, wykrzywił się z bólu i przyłożył dłoń do piersi. – Powinienem go posłuchać, ale brak mi czasu. Wciąż jest coś do zrobienia.
Kolejną   godzinę   spędzili   na   snuciu   planów   i   miraży.   Prymasudobruchany ostatecznie śmiał się i żartował, a wychodząc z komnaty, zaprosił panią Sobieską do siebie, do Łowicza. Potem udał się na dziedziniec i wsiadł do karocy otoczonej eskortą nadwornych dragonów.
Gdy wsiadał do powozu, spojrzał na Marysieńkę stojącą w oknie salonu, a ta pomachała mu na pożegnanie.
Szczęknęła poruszona klamka i przez uchylone drzwi do czytelni weszła Charlotta. Zbliżyła się do okna i w milczeniu patrzyła wraz ze swą panią, jak orszak prymasa oddala się i niknie im z oczu.
Dopiero wtedy przerwała ciszę.
– Wypił? – zapytała.
Pani Sobieska zwróciła na przyjaciółkę zimne oczy.
– Do dna, na swą zgubę – odrzekła mściwie. – Za moją krzywdę i śmierć dziecka. Niech zgnije w piekle.
Karoca  tłukła  się  i  dygotała  na  wyboistej  drodze.  Parskały  konie w zaprzęgu, dudniły podkowami ogiery rajtarów z eskorty, nad zwierzętami i   ludźmi   kłębiły   się   chmary   gryzących   muszek,   które   wylęgały   się w ogromnej liczbie w rozlewiskach na łąkach.
Zbliżał się wieczór, a do Łowicza został kawał drogi. Nie było więc rady i orszak ekscelencji skierował się ku widocznej w oddali wsi, gdzie ksiądz prymas zamyślał przenocować w domu miejscowego plebana.
Prażmowski nie pierwszy to raz w drodze między Warszawą a Łowiczem miał spędzić noc w tej gościnie.
Nocleg taki taniej wychodził, niżby przyszło z całą banderią zatrzymać się  w  karczmie,  a  i  jadło  czy  trunki  podawano  u  plebana  lepsze  aniżeli u jakiego Niemca heretyka czy Żyda przybłędy, co to na arendach siedzieli niczym gzy na zadzie tłustego wołu. Także księża gosposia miło się zapisaław pamięci ekscelencji, gdy zimą podążał do stolicy na sejm. Gorąca była dziewka i chętna, tak jak lubił.
Tego wieczoru ksiądz prymas nie miał jednako ochoty na figle i grzeszki. Choć  wypił  po  drodze  cztery  głębokie  puchary  wina,  nie  zdołał  ugasić okropnego palenia w przełyku i trzewiach.
Wręcz  przeciwnie,  z  każdą  godziną  spędzoną  w  toczącym  się  po wertepach  powozie  nawet  najsłabszy  dygot  i  kolebanie  się  podwozia wyrywały  z  ust  księdza  prymasa  jęk  bólu  i  wyciskały  z  obolałego  ciała siódme poty.
W oddali, za wzbijanym przez orszak kurzem i pyłem podążał siwy koń. Temu, który na nim jechał, na imię było Śmierć, a piekło szło za nim.
Albo też, czego nie można wykluczyć, był to zwykły podróżny w drodze do Sieradza.ROZDZIAŁ VII
Le roi est mort, vive le roi
Łowicz, kwiecień A.D. 1673
Śmierć jest jedna dla każdego człowieka, dla bogacza i ubogiego, nie wynosi króla nad żebraka, nie czyni wyjątków i zabiera wedle swej woli. Niszczy  ludzkie  plany,  niweczy  marzenia,  depcze  ambicje,  a  także  sieje strach przed tym, co czeka po drugiej stronie.
Zwłaszcza u tych, co za nic mieli Słowo Pańskie i Jego przykazania. Mikołaj   Prażmowski   zakaszlał   chrapliwie,   dusząco   i   krwawo,   co
odzwierciedliło się na jedwabnej chustce, którą odjął od swych drżących ust. Jego oblicze, zwykle rumiane od dobrego humoru i trunków, przywodziło
teraz na myśl pośmiertny całun. Tylko oczy świecące w zapadniętych oczodołach pozostały jak zwykle czujne, przebiegłe i rozumne, jednako i tam w głębi źrenic słała się mgła, za którą czaiła się zapowiedź nieuniknionego i niechcianego końca.
– Spocznij, przyjacielu – głos księdza prymasa drżał tak jak dłoń, którą ekscelencja wzniósł na powitanie Morsztyna.Podskarbi usiadł na miękko wyściełanym zydlu ustawionym u wezgłowia łóżka chorego. Pochylił się i objął dłońmi zimną rękę księdza prymasa.
– Zdrowiejesz, widzę – skłamał pocieszycielsko, lecz Prażmowski nie uśmiechnął się.
– Umieram – wystękał. – Dusi mnie, pluję i sram krwią.
– Medycy znają przyczynę?
– Nie wiedzą, co mi jest, ale ja wiem – zachrypiał ekscelencja. – Otruli mnie.  Byłem  dla  nich  przeszkodą,  bali  się,  że  nie  dopuszczę  do  ugody z Korybutem.
– Obwiniasz kogoś z naszych? – Morsztyn zmrużył oczy wyczekująco. Właśnie po tę informację fatygował się przez błotniste gościńce do Łowicza. Gnał ile sił w końskim zaprzęgu, byle tylko zdążyć, nim ksiądz prymas zabierze swą wiedzę, tajemnice i podejrzenia przed Sąd Ostateczny.
– Sobiescy, to ich sprawka – wyjęczał Prażmowski, krzywiąc się z bólu. – To ich sprawka – powtórzył.
Morsztyn zamilkł na chwilę. Umysł ekscelencji okrywał już cień śmierci, który  mącił  trzeźwość  ocen  i  wypaczał  logikę.  Podskarbi  nie  dostrzegał racjonalnych  powodów,  dla  których  Sobiescy  mieliby  mordować  swego długoletniego  sojusznika,  nawet  jeśli  nie  popierał  on  ugody  z  partią królewską. Jeśli już była to trucizna, to prędzej widziałby w tym rękę kogoś z otoczenia Korybuta: Paców, Eleonory czy Olszowskiego, który niczym sęp czyhał, by włożyć na swą głowę infułę prymasowską.
– To poważne oskarżenie – przemówił w końcu zachowawczo. – Masz pewność?
– Ta francuska suka to uczyniła – wycharczał Prażmowski. – Podała mi wino tuż przed moim wyjazdem z Warszawy. – Palce ekscelencji zacisnęły się na dłoni Morsztyna. – Strzeż się jej, ta kurwa nie zna granic występku.
„Jak my wszyscy – pomyślał podskarbi. – Jak ty i ja”.Trupio zimna dłoń prymasa zacisnęła się mocniej na ręce Morsztyna. Prażmowski jęknął boleśnie i wyprężył się w łożu. Podskarbi miał już wołać medyka czekającego za drzwiami, lecz ból ustąpił, przynajmniej na tyle, by ekscelencja mógł składnie wypowiedzieć swe myśli.
– Pomścij mnie – wykrztusił z siebie. – Pomścij przez wzgląd na naszą przyjaźń i wspólne sprawy.
– Pomszczę, przyjacielu.
Morsztyn  odwrócił  wzrok  tylko  na  chwilę,  ale  to  wystarczyło,  by Prażmowski nie uwierzył.
– Pomścij mnie – powtórzył uparcie. – Nie dla przysięgi, albowiem ta jest jeno słowem ulotnym jako liść na wietrze, ale przez swój własny interes, o który zwykłeś dbać z wielką starannością… – Prymas westchnął ochryple. – Sobiescy to nienasycona hydra, jedna ich paszcza zbrojna jest w stal, druga jadowita niczym gęba żmij, nigdy nienażarta. Dlatego błagam! – Prażmowski poderwał  głowę  z  poduszki.  –  Błagam  cię,  przyjacielu,  nie  dopuść,  aby Sobiescy urośli jeszcze bardziej, bo gdy nie zdołasz wytrzebić ich do korzeni, oni  zniszczą  cię,  obedrą  z  urzędów  i  majętności,  a  gdy  to  nie  starczy, zamordują, jako uczynili ze mną.
Mięśnie szczęki księdza prymasa drgnęły konwulsyjnie. Ból zamglił mu oczy.
– Pomścij mnie – wystękał, a potem kolejny spazm targnął jego ciałem i wygiął je w łuk.
Prażmowski wykrztusił z ust gęstą, czarną jak smoła krew. Jakby diabły gotowały   już   piekielną   maź   w   jego   wnętrzu.   Naraz   prymas   zawył potępieńczo i zwiotczał, wydając z siebie głośne tchnienie.
Medyk, słysząc krzyk prymasa, wpadł do alkowy i odsunął Morsztyna od pacjenta. Przyłożył ucho do piersi ekscelencji, potem nachylił lusterko przy jego rozwartych ustach, na koniec zaś przymknął dłonią puste, szklące sięoczy.
– Odszedł – zwrócił się podskarbiego. – Niech Bóg będzie dlań łaskaw. Morsztyn oderwał wzrok od krwi na ustach starego przyjaciela.
– Amen – rzekł i w pośpiechu opuścił alkowę, nim kostucha zwróci swe oczy także w jego stronę.
Już w holu wytarł dłonie chusteczką, by pozbyć się wspomnienia po dotyku umierającego, zapomnieć o tym, że i jemu kiedyś przyjdzie stanąć przed obliczem Boga. Miał zbyt wiele spraw, ambicji i pragnień, aby teraz o tym myśleć.
Wyszedł na taras.
Dzionek  zapowiadał  się  cudny,  słońce  błyszczało  na  jasnym  niebie, a świat w dole zielenił się i rozkwitał na nowo po zimie.
Andrzej  Morsztyn  objął  wzrokiem  przepiękny  ogród.  Wkrótce  pałac, otaczająca   go   posiadłość   i   cały   Łowicz   przejdą   w   ręce   następcy Prażmowskiego.   To   samo   stanie   się   z   olbrzymimi   dobrami   diecezji gnieźnieńskiej,  obejmującymi  setki  wsi  i  dziesiątki  miasteczek,  dobrze prosperujące młyny i bogate folwarki.
Podskarbi  westchnął  z  zawiści.  Co  gorsza,  był  właściwie  pewny,  że nowym prymasem zostanie biskup Olszowski.
Ciepły wiosenny wiaterek owiał Morsztynowi twarz i osuszył zroszone potem czoło. Ostudził na chwilę trapiący go lęk.
–  Wciąż  żyję  –  szepnął  do  siebie.  Wciągnął  w  nozdrza  woń  ziemi, pierwszych kwietniowych roślin i wilgotnej, owianej mgiełką kory drzew. „Wszystko będzie dobrze”, uspokoił się w myślach.
A  jednak  na  przekór  własnym  zapewnieniom  w  sercu  podskarbiego pozostała drzazga – obawa przed tym, że Prażmowski nie mylił się co do sprawców swej śmierci.
„Co jeśli miał rację?”Ta myśl i wynikające z niej konsekwencje przeszyły go dreszczem. Kto następny może paść ofiarą Sobieskich, ich nienasyconej żądzy władzy? Czy aby nie on, Andrzej Morsztyn?
– Jak zdrowie ekscelencji? – czyjś głos wyrwał go z tyleż ponurych, co bezcelowych roztrząsań.
Podskarbi spojrzał na mężczyznę, który odnalazł go na tarasie. Niski, szczupły, odziany w czarny kaftan, skórzane spodnie i trzewiki, przywodził na  myśl  buchaltera  z  kantoru,  urzędniczynę  gnącego  kark  nad  pulpitem w prymasowskiej kancelarii.
Morsztyn  przypomniał  sobie  tę  twarz  i  szybko  odnalazł  w  pamięci właściwe  imię  i  nazwisko:  Ernst  Krofft,  zaufany  człowiek  rezydenta brandenburskiego Johanna von Hoverbecka.
– Ksiądz prymas właśnie oddał ducha – podzielił się z nim nowiną. Prusak  przyjął  wiadomość  spokojnie,  jakby  nie  spodziewał  się  innej
odpowiedzi.
– Boleję nad tą stratą – rzekł. Posługiwał się mową Polaków swobodnie, bez   śladu   szorstkiego   akcentu.   –   Był   to   wielki   człowiek,   rozumny i przewidujący, a przy tym stały w przyjaźniach i poglądach. Wyjątkowa to cecha, przyznasz waszmość, w dzisiejszych czasach.
– Zaiste, wiele miał przymiotów ducha i umysłu. Niemniej opuścił już ten ziemski  padół.  Mniemam  więc,  że  i  nam  niedługo  przyjdzie  wyjechać z Łowicza, nic nie załatwiwszy. – Podskarbi zawiesił głos, ciekaw, co też sprowadziło Kroffta do posiadłości prymasa.
– Rzeczywiście, jeszcze dziś wyjeżdżam – rzekł Prusak – i tak sobie miarkuję, że zlecona mi misja wcale nie jest stracona… Gdybyż tylko wasza wielmożność zechciał udzielić mi wsparcia.
– O jakimż to wsparciu mowa?
– Potrzebuję znaleźć miejsce na przechowanie depozytu. Miałem nadziejęprzekazać skrzynię pod opiekę księdza prymasa, lecz obecnie… – Krofft rozłożył dłonie w jednoznacznym geście, wlepiając jasne, bystre oczy w podskarbiego.
–  Skrzynię?  –  Morsztyn  odchrząknął.  –  Cóż  zawiera,  jeśli  to  nie tajemnica?
– Dowód przyjaźni, jaką pan mój, książę elektor, darzył ekscelencję – wyjawił   pruski   posłaniec.   –   Teraz,   gdy   zabrakło   prymasa,   państwo brandenbursko-pruskie rade byłoby znaleźć w Polsce nowego przyjaciela, który dołoży starań, aby między naszymi krajami panował trwały pokój.
Morsztyn zmrużył oczy. Wcale nie wierzył w dobre intencje Fryderyka Hohenzollerna, zwanego jeszcze za życia Wielkim Elektorem. Przez całe swe długie    panowanie    ten    chytry    lis    tuczył    się    na    nieszczęściach Rzeczypospolitej.  Gdy  tylko  widział  w  tym  własną  niemiecką  korzyść, zrywał   pakty   i   łamał   najświętsze   przysięgi.   Korzystając   z   najazdu szwedzkiego, zmusił Polaków do zrzeczenia się na jego korzyść lenna z Prus Książęcych, a obecnie patrzył chciwym okiem na Elbląg, a może nawet na Gdańsk.
Cóż  jednak  znaczy  interes  ojczyzny,  gdy  ma  się  na  głowie  własne problemy.    W    obliczu    załamania    się    stronnictwa    profrancuskiego w   Rzeczypospolitej   i   nikłych   nadziei   na   subsydia   z   Paryża   układ z Fryderykiem Wilhelmem mógł być korzystnym rozwiązaniem.
Morsztyn skalkulował więc szybko i po kupiecku. I wyszło mu jasno, że ze złotem i poparciem elektorskim mógłby zbudować własną partię i stać się postacią pierwszego planu jak Prażmowski, Sobieski czy Pacowie.
– Ksiądz prymas wspomniał mi niedawno o swych zamiarach nawiązania ściślejszej przyjaźni z elektorem –  rzekł podskarbi.  –  Bardzo  dobrze też wyrażał  się  o  męskiej  latorośli  domu  brandenburskiego  i  perspektywie osadzenia    któregoś    z    Hohenzollernów    na    tronie    Rzeczypospolitej.Popierałem te plany całym sercem i może pan przekazać Kurfürstenowi, żem gotów jest pilnować tutaj jego spraw i zastąpić w tym zadaniu księdza prymasa.
–   Książę   elektor   ucieszy   się   niepomiernie   z   pozyskania   waszej wielmożności  jako  przyjaciela  domu  brandenburskiego.  –  Ernst  Krofft uśmiechnął  się  i  wskazał  na  czarną  karocę  stojącą  u  wrót  wozowni.  – Przybyłem do Łowicza dziś rankiem i jeszcze nie rozładowałem bagażu – wyjaśnił. – Zechcesz, panie, zobaczyć depozyt, o którym wspomniałem?
Morsztyn chciał, nawet bardzo.
Obaj  udali  się  na  dziedziniec,  gdzie  Krofft  polecił  okrytym  w  czerń rajtarom  odemknąć  luk  na  kufry.  Jeden  z  żołnierzy  odwinął  płachtę, odsłaniając niedużą skrzynię z grubym wiekiem i solidnym zamkiem.
– Mogę zajrzeć do środka? – zapytał podskarbi. Jako człowiek interesu nie zwykł brać kota w worku.
–  Oczywiście.  –  W  dłoni  Prusaka  jak  za  dotknięciem  czarodziejskiej różdżki  pojawił  się  klucz.  –  Korzystaj,  waćpan,  z  depozytu  do  woli i spodziewaj się, że wkrótce otrzymasz od księcia elektora kolejne dary.
Krofft obrócił klucz w zamku i uniósł wieko kufra.
Zalśniły  równiutko  ułożone  guldeny.  Morsztyn  momentalnie  obliczył kwotę. Wyszło mu mniej, niż się spodziewał, ale przyjął, że to jeno zadatek na poczet dobrze rokującej współpracy i cięższych kwot w złocie.
–  Przekaż,  panie,  księciu  elektorowi,  że  ma  we  mnie  przyjaciela. Oczywiście przechowam skrzynię.
Prusak się uśmiechnął i rzucił kilka słów do rajtarów. Ci natychmiast przenieśli kufer do karocy podskarbiego.
Niedługo    później   Krofft   odjechał,    pozostawiając   Morsztyna   na dziedzińcu. Zamyślonego, w nieco melancholijnym nastroju.
Wzrok podskarbiego wzniósł się do okien alkowy, w której spoczywałydoczesne szczątki Prażmowskiego.
Ze wszystkich ludzi w polityce jego mógł uważać za przyjaciela, choć rzecz  jasna  była  to  przyjaźń  polityczna,  a  więc  warunkowa.  Niemniej Morsztyn  przyznawał  to  sam  przed  sobą,  z  prymasem  łączyło  go  wiele: trzeźwy stosunek do religii, żądza władzy i sympatia dla płci pięknej, a także nienasycona ambicja, bez której człowiek nie może dostąpić wielkości. Obaj też  uważali,  że  Polacy  winni  we  wszystkim  naśladować  Zachód,  z  jego rozwojem i nowoczesnością. Wspólnie widzieli siebie jako apostołów tych zmian w kraju. A także tych, którzy z owych zmian odniosą największe korzyści.
W oknie alkowy prymasa ktoś zawiesił czarne zasłony. Wkrótce pałac i cały Łowicz okryją się żałobą. Morsztyn spojrzał na wielkie drzewo rosnące nieopodal  stawu,  na  którym  kilka  tygodni  wcześniej  zabawiali  się  na ślizgawce.
Dąb był stary, o grubym pniu i rozłożystej, zaczynającej się zielenić koronie.  „Ale  i  on  kiedyś  upadnie”  –  dumał  podskarbi.  Każde  drzewo, choćby   najpotężniejsze,   musi   ulec   upływowi   czasu,   chorobom   czy niesprzyjającemu   losowi.   Wtenczas   w   miejsce   powalonego   olbrzyma wyrastają drzewka dotąd karlejące w cieniu dominanta. Chwytają wszelkim sposobem  dostęp  do  światła  i  deszczu,  toczą  bezwzględną  walkę  o  byt i własny rozwój, aż w końcu jedno z nich osiąga równie potężne rozmiary jak gnijący u ich korzeni poprzednik.
Taka jest natura życia. Drzewa, dzikiego zwierza i człowieka.
„Zatem – konstatował Morsztyn – trzeba piąć się w górę, okrywać swym cieniem inszych, tłamsić konkurentów i mocno zapuścić korzenie w glebie, aby nikt i nic nie zdołało wyrwać nas z niej przed wyznaczonym przez Boga czasem”.
A zatem.Umarł król, niech żyje król.
Król niemalowany Kwiecień A.D. 1673
– Szantaż to był, powiadam. Szantaż i hańba, inaczej tego nazwać nie sposób  –  grzmiał  Olszowski,  unosząc  się  w  sprawiedliwym  gniewie.  – Litwini  zagrozili  zerwaniem  obrad  i  odmówili  Polsce  swego  wsparcia w wojnie z Turcją, jeśli izba nie przystanie na ich ultimatum, by co trzeci sejm odbywał się w Grodnie. A wiedz też, wasza miłość, że całą intrygą Litwinów kierowali Pacowie. Kanclerz i hetman wielki litewski szli w tej sprawie ręka w rękę, co dowodzi, że ci dwaj pogodzili się i nie nastają jeden przeciw drugiemu.
Podkanclerzy koronny urwał, zerkając na króla, lecz Korybut siedział nieruchomo za stołem, oparty łokciami o blat, i najmniejszym grymasem nie dawał po sobie poznać, co myśli o przeniewierstwie swych najpotężniejszych sojuszników.
– Pacowie przez to wymuszenie na prawie wielkie zyskają na Litwie poważanie,  a  i  finansowo  się  wzmocnią  –  ciągnął  biskup.  –  Ekonomia grodzieńska należy bowiem do Krzysztofa Paca, a wiadomo, że każdy sejm to  zysk  dla  miasta,  w  którym  się  odbywa,  i  koło  zamachowe  tamtejszej gospodarki.
Olszowski kichnął w rękaw i podjął urwany temat.
– W zamian Litwini wprowadzą u siebie nowe cła, czopowe i podatek odkupców, wezmą pogłówne od Tatarów litewskich, Żydów i ludzi luźnych. Za te pieniądze zobowiązują się uchwalić zaciąg dwunastu tysięcy regularnego żołnierza, który wesprze Polaków w wojnie z mahometanami – przedstawił cięgiem podkanclerzy. – Ale i tak jest to przecież niewielka część tego, co wyłoży Polska na wyprawę. – Odkasłał i otarł usta. – Wybacz, wasza miłość, zawsze w porze pylenia topoli i wierzb łapią mnie duszności i trapi suchość w gardle.
–  A  zaradzimy,  zaradzimy  temu,  księże  biskupie  –  rzekł  Korybut, podniósł się z krzesła i wyciągnął z kredensu karafkę z nalewką. Napełnił pucharek i wręczył trunek Olszowskiemu.
Podkanclerzy  przyjął napitek  i podziękował.  Przepłukawszy  swędzące gardło, wrócił do relacji z postanowień komisji sejmowych.
– Wojsko koronne zwiększy się na czas kampanii do trzydziestu jeden tysięcy   stawek   żołdu.   Ustanowiono   też   specjalne   podatki   pogłówne i  podymne,  cła  i  akcyzę,  a  także  zezwolono  waszej  wysokości  zastawić u bankierów klejnoty koronne i arrasy wawelskie.
Król skinął głową.
– A co z Zamościem? – Wiśniowiecki przeszedł do prywatnych spraw.
– Pani Sobieska przystała na ugodę. Wieczyście zrzeknie się wszelkich pretensji  do  miasta  i  ordynacji,  choć  uszczknie  waszej  wysokości  kilka kluczy wsi z inszych majątków należących do Zamoyskich i jakąś gotowiznę, ale nic, co by kosztowało za wiele – dodał Olszowski, gdy czoło Korybuta przecięła zmarszczka niezadowolenia. – W zamian wasza wysokość cofnie wszelkie szykany wobec Sobieskiego i zrezygnuje z pomysłu odebrania mu władzy  nad  wojskiem  koronnym.  Odpuszczenie  win  obejmie  wszystkich malkontentów,   także   tych,   wobec   których   obywatele   domagali   się najsroższych kar.
– Należy zatem dziękować Bogu, że Prażmowski przestał być przeszkodąw zawarciu ugody, albowiem szlachta litewska diabelnie zawzięta była na prymasa – stwierdził Korybut. – Teraz niebiosa będą mu sędzią za popełnione przezeń niegodziwości.
Król    zamilkł,    dostrzegając    niewyraźną    minę    u    Olszowskiego. Odchrząknął zakłopotany, świadom, że temat schedy po Prażmowskim może być przykry dla księdza biskupa.
Podkanclerzy,  choć  z  dużymi  oporami,  zrezygnował  z  ubiegania  się o urząd po zmarłym Prażmowskim. Sobiescy i reszta malkontentów wręcz chorobliwie    obawiali    się    wyniesienia    Olszowskiego    do    godności zwierzchnika polskiego Kościoła. Zbyt wielka władza i za olbrzymi majątek niosła ze sobą ta zaszczytna funkcja, aby w dobie powszechnej nieufności między  skłóconymi  partiami  objęła  ją  postać  tak  bliska  królowi.  Dla ratowania ugody z opozycją ksiądz biskup z bólem zrezygnował z własnych pragnień i ambicji, skutkiem czego najważniejszy urząd kościelny w Polsce przypadł na podstawie konsensusu biskupowi Kazimierzowi Czartoryskiemu, który miał w Kościele opinię reformatora. Niektórzy uważali go wręcz za człowieka nadmiernie nowoczesnego. Opinia wzięła się stąd mianowicie, że jeszcze jako biskup kujawski zabronił pod karą klątwy poddawania torturom podejrzanych, jeśli podczas procesu oskarżyciel nie przedstawił dowodów winy. O zgrozo, potępił również surowo zwyczaj powtórnego brania na męki człowieka, który odwołał zeznania, gdy za pierwszym razem przypalono go żelazem albo rozciągnięto na desce. A nawet ku zgorszeniu prokuratorów i  sędziów  zakazał  im  podpowiadania  oskarżonym  nazwisk  rzekomych wspólników.
Taka    nowoczesność    szczypała    w    oczy    nawet    najświatlejszych przedstawicieli palestry i kurii, zaś pomysł biskupa Czartoryskiego, aby nie pławić  czarownic,  wywołał  istną  burzę  dyskusji  we  wszystkich  niemal diecezjach. W rezultacie okrzyknięto reskrypt księdza biskupa za zwiastunrozpasania obyczajów, utraty polskiej tożsamości i uleganie obcym wzorcom. Niektórzy bardziej dociekliwi publicyści widzieli w reskrypcie jawny dowód na spisek Żydów w Kościele, bo przecie wiadomo – Żydzi wszędzie się wcisną. Inni wieszczyli, że to tylko początek złego, za którym już zmierza do polskich zaścianków rozpusta i dzikie rozpasanie. Krzyczeli gromko, że chłop będzie babę udawał, a baba zapomni, po co Bóg ją stworzył, i do pracy pójdzie, spodnie włoży i – o zgrozo – chłopami rządzić będzie w robocie niczym jaki przeklęty król babiloński. Że zapomni niewiasta, po co jest i co ma chłopu dawać, do sądów będzie łazić i sprawiedliwości się domagać, gdy mąż skarci taką ręką czy kijkiem, jako zwyczaj i przyzwoitość nakazują czynić. A byli i tacy, nieliczni, trzeba przyznać, co proroczo twierdzili, że jeśli przestanie się pławić wiedźmy, stosować tortury i podtykać oskarżonym gotowe zeznania, to na końcu tego procesu za lat kilkaset jawni sodomici będą posłami na sejm i rajcami miejskimi, a mahometańskich meczetów w Europie będzie więcej niż kościołów.
Ale tych akurat proroków wyśmiano, zwyzywano od fantastów, lebiegów i kutafonów, bo też są jakieś granice ludzkiej wyobraźni. I jak nikt prócz pana   Twardowskiego   na   Księżycu   nigdy   nie   stanie,   tak   w   Paryżu, Sztokholmie czy Berlinie żadnych mahometan nie będzie, bo też my, Polacy, na   przedmurzu   chrześcijaństwa   naszą   piersią   mężną   tychże   pogan powstrzymamy.  A  zachodnie  narody,  Niemce,  Francuzy  i  insze  Angliki, błogosławić nas będą po wsze czasy i po piętach całować albo i nawet wyżej.
Wszystkie te kontrowersje, nowinki i wynikłe z nich implikacje błysnęły w głowie króla ulotnie i po paru sekundach Korybut ponownie skierował myśli ku wyrzeczeniom księdza Olszowskiego.
Ze strony podkanclerza był to bez wątpienia gest szlachetny, godzien najwyższych pochwał, choć przecież nie do końca wyzuty z kalkulacji. Nowy prymas  bowiem  był  człowiekiem  wielce  schorowanym,  jak  powiadano,z trudem poruszał się o własnych siłach, a czas żywota, jaki mu pozostał, liczono nie w latach, lecz w miesiącach.
Co,   nawiasem   mówiąc,   dało   niektórym   stronnictwom   asumpt   do wzajemnego obrzucania się gównem i snucia kolejnych teorii spiskowych.
– Przykro mi, że infuła prymasa ominie cię tym razem, księże biskupie – rzekł król ze szczerym ubolewaniem. – Wiedz, przyjacielu, że zrekompensuję ci tę stratę, jak tylko pozwolą mi na to posiadane środki, a da Bóg, w rychłej przyszłości znów będziesz mógł się starać o urząd – zapewnił.
Olszowski skinął skromnie głową i przeszedł do spraw tureckich.
– Mahometanie domagają się wypłat haraczu i okupu za odejście spod Lwowa zeszłej jesieni – oznajmił posępnym tonem. – Poseł sułtański wprost grozi   nam   uderzeniem   na   Lwów   i   Kraków.   Oczywiście   teraz,   gdy postanowiliśmy  wojnę  z  poganami,  sejm  nie  zgodzi  się  na  przekazanie sułtanowi złamanego grosza.
– Co więc radzisz?
– Pertraktować, zwodzić Turka nadzieją na haracz, a przy tym domagać się   stanowczo   uwolnienia   zakładników   ze   Lwowa,   zwrotu   szlachcie majątków na Podolu i oddania chrześcijanom zagarniętych kościołów.
–  A zatem dobrze.  –  Korybut przechylił głowę.  –  Poślemy  posła do wielkiego   wezyra.   Przy   okazji   pertraktacji   niechaj   wybada,   na   kogo mahometanie   uderzą   w   tym   sezonie   wojennym,   by   uczynić   swemi niewolnikami.
–  Trzeba  by  też,  wasza  miłość,  posłać  posła  do  chana  na  Krym  ze zwyczajowym  upominkiem  i  prośbą,  aby  prowadził  w  naszym  imieniu mediacje w Stambule – podpowiedział ksiądz biskup.
– Zgodzi się chan na takie coś?
– Dla własnej korzyści – odparł pewnie podkanclerzy. – Selim Girej zdaje  sobie  sprawę,  że  gdy  Turek  opanuje  Podole  i  całą  Ukrainę,  ordytatarskie zostaną pozbawione wszelkiej możliwości wyprawiania się po jasyr, chyba że za Kaukaz, na Persów. Ruina to byłaby i zguba dla gospodarki Krymu i wolności tatarskiej.
– Ile chcesz dać chanowi? – zapytał Korybut.
– Trzy tysiące czerwonych złotych.
Jego wysokość aż się wykrzywił.
– Ładny to grosz – rzekł bez entuzjazmu. – Mało to nas nagrabili ordyńcy zeszłego roku? Wiesz, księże biskupie, jaki rwetes podniesie się w sejmie, gdy posłowie usłyszą, ile ma nas kosztować mediacja chana?
– Pokrzyczą, pokrzyczą i przestaną, jako zwykle się to dzieje – odparł Olszowski  zgryźliwie.  –  Chan  zresztą  to  niejedyny  wydatek,  trzeba  nam wysłać gońca do Kałmuków i Kozaków dońskich, aby dołączyli do wiernych Chanence oddziałów na Siczy. Obiecać im gotowiznę i aprowizację.
– Moskalom nie spodoba się, że mieszamy w ich garnku. Toć car uważa wszystko nad Donem za swoje – wskazał Korybut z rezerwą.
–  Nie  spodoba  się,  a  jakże  –  zgodził  się  ksiądz  biskup  z  chytrym uśmieszkiem.  –  Wiem  jednako,  że  car  mami  nas  obietnicami  sojuszu, a  jednocześnie  negocjuje  z  Turkami,  prowadząc  podwójną  grę.  Moskal zdradliwy jest ze swej natury, honoru nie ma. Trzeba zatem przypomnieć tym, co na Kremlu siedzą, że i my, Polacy, potrafimy skutecznie naszym nieprzyjaciołom w szkodę wejść.
Korybut pogładził w zamyśleniu mięsisty podbródek.
– Przystaję na wysłanie poselstwa do Dońców i Kałmuków. Niechaj sobie Moskal nie myśli, żeśmy ślepi na jego fałszywe gierki. – Wychylił się ku Olszowskiemu.  –  A  jak  tam  Austria  i  nasze  negocjacje  z  mym  drogim szwagrem?
– Niesatysfakcjonujące, panie – odrzekł podkanclerzy, lecz nim zdołał wyjaśnić,  co  ma  na  myśli,  w  drzwiach  pojawił  się  lokaj  i  zaanonsowałprzybycie królowej.
Korybut wlepił wzrok w swą młodziutką żonę. Wyglądała przecudnie, trudno  było  zaprzeczyć.  Jasna  twarz  Eleonory  promieniała  uśmiechem, złociste  włosy  lśniły  w  słońcu  przenikającym  przez  wysokie  okna,  oczy błyszczały niby szmaragdy, w których zatopiono iskierki złota.
„Zaiste   czarodziejska   jest   różdżka   kapitana   Reinharda”,   pomyślał zawistnie.
Królowa ukłoniła się przed mężem i obdarzyła skinieniem Olszowskiego. – Obradujecie, widzę – powiedziała, rozsiadając się na krześle, zwrócona
twarzą do obu mężczyzn. – Rada bym wiedzieć, na jakie tematy, jeśli to nie tajemnica.
Podkanclerzy zerknął na króla i zmieszany opuścił lekko głowę.
– Żadne tam tajemnice – odparł Korybut bez krztyny zakłopotania, które jeszcze  rok  temu  zatkałoby  mu  gardło,  odebrało  zdolność  wypowiedzi i odwagę stawienia czoła żonie czy matce. – Ksiądz biskup zaczął właśnie relacjonować  stan  negocjacji  z  cesarzem.  –  W  głosie  króla  zabrzmiała urągliwa nuta.
Usta   Eleonory   zacisnęły   się,   przez   co   jej   oblicze   straciło   pozór zrelaksowanej łagodności. Iskierki w oczach zmieniły się w pioruny, a te rozbłysły i strzeliły w stronę Olszowskiego.
– Doprawdy? Z ochotą posłucham – zdecydowała.
–   Cóż…   –   Podkanclerzy   odchrząknął.   –   Cesarz   wstrzymuje   się z przysłaniem do Polski kontyngentu pięciu tysięcy piechoty, ociąga się też z dostarczeniem talarów.
– Brat mój pomaga nam w miarę możności i zasobów – obruszyła się Eleonora  gotowa  zawsze  i  wszędzie  bronić  swej  habsburskiej  rodziny.  – Cesarz wszelako musi strzec granic na Renie przed Francuzami i dokończyć pacyfikację  Górnych  Węgier.  Wszystko  to  pochłania  ogromne  środki,absorbuje siły dworu wiedeńskiego.
–  Tak  więc  Polacy  mają  toczyć  wojnę  z  mahometanami,  a  cesarz bezpieczny od ich ataku będzie rozgrywać własne interesy w Europie – rzekł zimno Korybut.
Eleonora    prześwidrowała    męża    wzrokiem.    Otworzyła    usta,    by odpowiedzieć, ale król powstrzymał ją stanowczym gestem dłoni. – Milcz i  nie  broń  go,  bo  też  tej  cynicznej  postawy  obronić  się  nie  da.  Miejmy nadzieję,  że  przyjdzie  czas,  gdy  Turek  podejdzie  pod  Wiedeń,  a  wtedy Polacy, da Bóg, będą mieli na tyle rozumu, aby stać u siebie z bronią u nogi i patrzeć, jak Austria ginie pod mahometańską nawałą.
– Jesteś niesprawiedliwy, mężu. Brat mój…
– A zatem któż nam pozostał w Europie, księże biskupie? – wszedł jej w słowo Korybut, całą uwagę skupiając na Olszowskim.
– Jak zawsze możemy liczyć na Rzym – odparł biskup, udając, że nie dostrzega rumieńca na policzkach królowej. – Ojciec Święty wspomoże nas złotem w wojnie z niewiernymi, ale to jedyna realna pomoc, na jaką możemy liczyć ze strony Europy. Królestwa Zachodu, Anglicy, Frankowie, Germanie czy Wenecjanie, mienią się sojusznikami Polaków i wiele obiecują, lecz gdy przychodzi  godzina  próby,  wystawiają  nas  do  wiatru.  Myślą  wyłącznie o własnych interesach. Za nic mając traktaty i honor, ochoczo dogadują się z nieprzyjaciółmi naszymi. Tak było w przeszłości, jest obecnie i obawiam się, miłościwy panie, że będzie za trzysta lat i więcej.
Na tym dość smutnym, lecz prawdziwym spostrzeżeniu księdza biskupa zakończyli  naradę.  Olszowski  pożegnał  się  z  ich  wysokościami.  Po  jego wyjściu długo panowała cisza.
–  Nie  musiałeś  mnie  poniżać  w  obecności  biskupa  –  odezwała  się w końcu Eleonora z wyrzutem.
– Rzeczywiście, nie powinienem – przyznał Korybut. – Jednako twójupór  w  bronieniu  Habsburgów  jest…  –  westchnął  –  łagodnie  ujmując, męczący.
– To moja rodzina.
– Teraz twoją rodziną jestem ja.
Pioruny w oczach królowej rozbłysły na nowo.
–  Czyżby?  Wnioskując,  z  kim  więcej  spędzasz  czasu,  można  by stwierdzić, że najbliższą rodziną nie jestem ci ja, twa żona przed ludźmi i Bogiem, lecz twój kochaś.
– Z tego, co wiem, kapitan Reinhard doskonale wyręcza mnie w twym łożu – odparował Korybut.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem niczym szermierze gotowi do ostatecznego starcia.
– Wybacz. – Pierwszy zreflektował się Korybut. – Nie powinienem cię osądzać, jesteś taka młoda i piękna… Ale ty też mnie nie osądzaj i już więcej nie pouczaj. Nie potrzebuję tego ani nie chcę. Zrozumiałaś?
Eleonora zacisnęła usta.
– Jak sobie życzysz, wasza wysokość – wycedziła.
Sakrament małżeński i lęk przed śmiesznością nie pozwalały jej porzucić męża,  pętały  skuteczniej  niźli  łańcuchy  nałożone  na  kark  najpodlejszego niewolnika z południowych krain.
Poza tym tutaj, w Rzeczypospolitej, mimo złamanego serca była królową. – Kto będzie dowodził armią, gdy ta wyruszy w pole? – zmieniła temat
rozmowy.
–  Myślę,  że  Sobieski,  oczywiście.  W  końcu  jest  hetmanem  wielkim i cokolwiek by mówić, dobrze zna się na swym rzemiośle.
– Jako król sprawujesz najwyższą władzę nad armiami Korony i Litwy – wytknęła mu.–  A  czy  ja  ci  wyglądam,  kobieto,  na  Hannibala?  –  Na  twarzy  króla pojawił się grymas. – Niech każdy robi, co do niego należy, a z pomocą Boga zachowamy w kraju odrobinę spokoju.
– Nie musisz podejmować decyzji taktycznych. Wystarczy, że będziesz przebywał w obozie. Sama obecność majestatu zwiąże ręce spiskowcom. – Eleonora wychyliła się lekko ku mężowi. – Chyba nie sądzisz, że buntownicy na stałe poniechali swych knowań?
– Rozważę to. – Korybut spojrzał na zegar. Za kilka godzin znajdzie się w ramionach Miłosza, wolny od ciążących na nim obowiązków i fałszu, który wypełniał mu dni. Westchnął. – Coś jeszcze?
– Prośba – odparła królowa, mrużąc szmaragdowe oczy. – Zezwól Klarze powrócić na zamek, jej towarzystwo wiele dla mnie znaczy.
Eleonora tym razem naprawdę starała się, by zabrzmiało to jak prośba. Korybut docenił tę zmianę u dumnej żony, ale akurat w tej sprawie nie zamierzał jej ustąpić, choćby padła mu do nóg.
– Nie chcę jej tu widzieć – odrzekł stanowczo. – Proszę cię po raz wtóry, nie wracajmy do tego tematu.
Królowa wyprostowała się w krześle, łatwo zrzucając z siebie uwierający ją pozór uległości.
– Swym uporem zrażasz sobie Paców – syknęła. – Kanclerza dotknęło to, w jaki sposób potraktowałeś jego małżonkę. Klara przez lata była na dworze jego oczyma i uszami.
„A także niewidzialną ręką”, dodał w myślach Korybut.
– Krzysztof Pac zasługuje na tę nagrodę – przekonywała jej wysokość. – Wynegocjował  dla  ciebie  ugodę  z  malkontentami,  wpłynął  na  hetmana litewskiego, aby podpisał się pod obligacją i zaprzysiągł kompromis przed świętym  obrazem.  Niemała  zasługa  Krzysztofa  i  w  tym,  że  Olszowski zrezygnował tymczasowo ze swych apetytów na infułę prymasa. – Królowaprzeszyła męża wzrokiem. – Tak więc kanclerza nie powinna ominąć nagroda – powtórzyła z naciskiem. – Lekceważąc jego zasługi, zrazisz go sobie.
–  Kanclerz  swoje  już  dostał  –  odpowiedział  oschle  król.  –  Sejm w Grodnie i sowity grosz, który regularnie będzie mu wpływał do kiesy. Zapewniam cię, pani, że więcej to warte dla Krzysztofa Paca niż trzymanie Klary na zamku. Odnoszę wrażenie, że nie ufa on żonie jako dawniej. – Uśmiechnął się drwiąco – Miarkuję sobie, że nie bez przyczyny.
Eleonorę zamurowało. Próbowała usilnie znaleźć inne argumenty, lecz nic mądrego nie przyszło jej na myśl. Pożegnała chłodno męża i opuściła komnatę. W holu chwyciły ją duszności. Postanowiła się udać do ogrodów nad Wisłę, przewietrzyć się i odetchnąć zapachami rozkwitającej przyrody.
Zmierzając w kierunku wyjścia na taras, myślała o kanclerzynie. O tym, jak biedaczka cierpi na prowincji, jak bolesne musi być dla niej wygnanie.
– Ach… Aaach! – Głęboki jęk wyleciał z krtani i ust Klary Pac niczym motyl i pomknął na niewidzialnych skrzydłach ku upstrzonej pajęczynami powale  stajni.  –  …  Uuch!  –  krzyknęła,  prężąc  się  pod  leżącym  na  niej mężczyzną, przywierając do jego lędźwi, oplatając łydkami nagie, mocne i silnie pracujące pośladki.
Kochanek także się wyprężył i wykrztusił przez zaciśnięte zęby imię Boże. Westchnął gardłowo, opuścił głowę jak znużony wędrowiec i musnął wargami usta Klary.
Kanclerzyna odchyliła głowę w bok, unikając pocałunku. Uprzejmie, lecz stanowczo zepchnęła z siebie postawnego miłośnika.
Podniosła się z siana i otrzepała ze źdźbeł uczepionych sukni. – Czy zrobiłem coś nie tak?Klara popatrzyła na mężczyznę siedzącego u jej stóp. Służył w majątku Paców jako koniuszy. Miał na imię… zresztą to nieistotne. Grunt, że był pod ręką, gdy naszła ją chęć.
Opuściła wzrok niżej, na przyrodzenie dyndające między udami sługi. Nawet teraz, lekko sflaczały, był to okaz o rozmiarze bliskim tych, jakie widywała u podopiecznych koniuszego trzymanych w tej stajni.
Skarb, który wyrósł dorodnie w litewskiej głuszy.
– Spisałeś się znakomicie. – Uśmiechnęła się ciepło. – Rada będę jutro odbyć przejażdżkę w twym towarzystwie.
Zostawiła  stajennego  tam,  gdzie  jego  miejsce,  i  wróciła  do  dworu. Właśnie  trwały  przygotowania  do  obiadu.  Służba  uwijała  się  szparko, dzwoniły srebrne półmiski i talerze, pobrzękiwały łyżki, noże i widelczyki, dźwięczała  kosztowna  porcelana,  chlupotały  barszcze  i  zupy,  tłuściło  się mięsiwo,  krzepły  sosy  uwarzone  z  zeszłorocznych  grzybów.  Pachniało dziczyzną pieczoną na rożnie, gęśmi i kapłonami smażącymi się na kuchni.
Wszystko to działo się pod surowym nadzorem ochmistrzyni, kobiety zażywnej,  tęgiej  w  biodrach  i  w  pasie,  z  biustem  tak  pokaźnym,  że dorównywał pośladkom Klary.
Kanclerzyna   wkroczyła   do   jadalni   i   odebrała   od   ochmistrzyni sprawozdanie, co też przygotowała kuchnia na przyjazd hetmana wielkiego litewskiego.
Michał  Kazimierz  wyjechał  z  Warszawy  kilkanaście  dni  po  niej, zostawiwszy na straży interesów rodzinnych brata Krzysztofa. Od razu po przybyciu na ziemie Wielkiego Księstwa udał się do wojska, aby rozpocząć przygotowania do wojny i przewodniczyć sejmikowi mającemu zatwierdzić uchwały podjęte w Warszawie.
Tym   większym   zaskoczeniem   dla   Klary   było   przybycie   posłańca z zapowiedzią wizyty Michała, który miał na dniach polować w okolicznychpuszczach z kompanią swych oficerów.
Klara umyła się i przyodziała złotokremową suknię z dużym dekoltem, chwilę  potem  od  strony  traktu  grodzieńskiego  nadciągnęła  kawalkada jeźdźców.
Na  czele  cwałował  Michał  Kazimierz.  U  boku  hetmana  na  ładnym gniadoszu  jechał  nieznany  kanclerzynie  mężczyzna  w  długim  skórzanym płaszczu. Jasne oczy, charakterystyczny bulwiasty nos i szopa słomianych włosów powiewająca na wietrzyku nie pozostawiały wątpliwości, z jakiej to nacji wywodzi się towarzysz młodszego z Paców.
„Moskal  jak  malowany”,  pomyślała  Klara,  przypatrując  się  ciekawie gościom.
Dragoni wstrzymali zgrzane wierzchowce na dziedzińcu przed dworem, a Michał Kazimierz, zeskoczywszy z siodła, ukłonił się bratowej witającej go przed drzwiami.
– Pięknie wyglądasz, Klaro, jak zwykle zresztą.
Kanclerzyna przeniosła wzrok na mężczyznę towarzyszącego hetmanowi. Ten bez zmieszania sycił oczy walorami atrakcyjnej Francuzki.
Klara nie gniewała się na taką śmiałość. Sama przecież wybrała suknię i widziała się w lustrze, nim wyszła do ludzi. Nie była jedną z tych głupich gąsek, co to niby nie wiedzą, że błyszcząc odsłoniętymi cyckami przyciągają wzrok mężczyzn, nie tylko tych pięknych i młodych, lecz wszystkich bez wyjątku,  starych,  brzydkich  i  grubych.  A  potem  stroją  grymasy  jakby zdziwione, że każden chłop obmacuje je oczyma.
Doprawdy Klara Pac nie cierpiała idiotek.
– Kim jest ten człowiek? – zapytała hetmana, zerkając na mężczyznę w płaszczu.
–   Goniec   carski,   poddajczy   Burcow   –   odparł   Michał   Kazimierz, potwierdzając  domysły  Klary  co  do  narodowości  swego  towarzysza.  –Przywiozłem   go   tu,   byśmy   spokojnie   omówili   nasze   perspektywy z Moskalami.
Klara obdarzyła Burcowa uprzejmym uśmiechem. Podała mu dłoń do pocałunku.
–    Opowieści    o    waszej    urodzie,    pani,    nie    są    ani    odrobinę przekoloryzowane – skomplementował ją Moskal, prostując kark.
– Któż mnie tak chwalił, panie Burcow?
–   Kniaź   Wołyński,   z   którym   rozmawiałaś,   pani,   zeszłego   roku w Janowcu.
– Cóż u niego słychać?
– Cieszy się zdrowiem i łaską cara Aleksego. U nas w Rosji bez jednego ani drugiego nie da się żyć. – Pozwolił sobie na ironię.
Klara roześmiała się i objęła ramieniem rękę posła.
–  Chętnie  posłucham  nowinek  z  Moskwy,  z  pewnością  znasz,  panie, jakieś pikantne szczegóły.
W  sali  jadalnej  wszystko  już  było  gotowe.  Przy  stole  biesiadnicy ograniczyli się do żartów i niezobowiązującej pogawędki, przez wzgląd na służbę, która uwijała się w pobliżu.
Gdy mężczyźni najedli się do syta, Klara zaproponowała, by na czas dalszej rozmowy przenieść się do gabinetu za jej alkową.
Burcow już w sieni zapytał o ustronne miejsce, takie, do którego nawet car chodzi piechotą.
Klara i Michał Pac zaczekali na poddajczego w gabinecie.
– Nie połączę się z Polakami ani w tym miesiącu, ani też w następnym – wyznał hetman, gdy zasiedli w fotelach. – Nie ufam malkontentom i mam przekonanie, że mimo zawartej pomiędzy partiami ugody chcą oni nadal króla i ojczyznę zgubić – urwał i łypnął na bratową. – Miarkuję sobie, że tytakże nie wierzysz w szczerość intencji Sobieskiego?
– Nie wierzę – przyznała Klara. – I myślę, że tym razem Krzysztof pomylił się w swych rachubach. Niestety, gdy wszyscy zapragnęli zostać gołębiami,  nam  nie  wypada  odgrywać  jastrzębi.  Poczekajmy  zatem,  co przyniesie  wojna.  Na  mój  rozum  ani  król,  ani  też  Sobieski  długo  nie wytrzymają w zgodzie.
Młodszy z Paców potarł koniuszki sumiastych wąsisk.
– No nie wiem, Klaro. Oby ta ugoda nie przerodziła się w co groźnego dla naszej rodziny.
– Co masz na myśli?
–  Korybut  ostatnimi  czasy  się  zmienił  –  powiedział  wolno  Michał Kazimierz.  –  Na  własnej  skórze  doświadczyłaś  tej  przemiany.  Nie  do pomyślenia było jeszcze rok temu, by zrugał królową, postawił na swoim i przegnał cię jak pierwszą lepszą dziewkę.
– Może gdybyście ty i Krzysztof mnie poparli, nie doszłoby do tego – odrzekła twardo, z wyrzutem.
– Sejm w Grodnie i rozwój ekonomii więcej przyniosą zysku naszej rodzinie niźli płocha duma i upieranie się przy z góry straconej sprawie – odparł hetman, nie okazując skruchy. – Jak wspomniałem, król nasz zmienił się, zmężniał i charakteru nabrał, gdy nie okrywa go cień nadopiekuńczej matki.
– A ty obawiasz się, że Eleonora nie jest w stanie kontrolować Korybuta, jak czyniła to kniahini Gryzelda – odgadła Klara.
– I mam ku temu dobre powody. Zastanawiam się, czy król nie planuje zbratać się z Sobieskim, a nas, Paców, nie odstawi od swych łask, nadań, starostw  i  arend.  Przez  ślub  Teofili  z  kniaziem  Dymitrem  będą  wkrótce rodziną.
– Daleką, a i w rodzinie bywa zazwyczaj więcej zawiści i swarów niźlimiędzy obcymi sobie ludźmi. – Kanclerzyna zlekceważyła temat.
– Prawda to – mruknął hetman, ale widać było, że bił się z myślami. Milczeli aż do nadejścia posła carskiego.
– Jak tam carewicz Fiodor? Zdrów? – zagaił Michał Pac.
– A dalibóg zdrów i w pełni sił witalnych – zapewnił Burcow. – Udały to młodzieniec, a przy tym rozumny ponad swój wiek. Byłby on doskonałym władcą dla każdego kraju.
–  Zatem  należy  żałować,  że  mamy  już  króla  –  oświadczyła  Klara zjadliwie.
Michał Pac obrzucił szwagierkę karcącym wzrokiem.
– Pan nasz to dobry człowiek – załagodził. – Tylko nazbyt ufny wobec przeciwników  swoich.  Miast  zgnieść  buntowników,  porozumienia  z  nimi szuka.
– Władca nie może mieć miękkiego serca – zgodził się Burcow. – Musi być jak ojciec, sprawiedliwy, ale gdy trzeba surowy. Potrafić męża nagrodzić, ale gdy zawinił, i na pal wbić.
Zestawienie Korybuta z wbijaniem na pal wzbudziło w Klarze szyderczą, choć skrzętnie maskowaną wesołość.
– Czy car Aleksy rozważa przymierze z Polakami, by wespół uderzyć na Turków i ich lenników? – zapytał Pac.
– Wciąż się ta sprawa waży – odparł poddajczy otwarcie. – Nie wiem, jaka będzie wola batiuszki. Na dworze carskim nie ufa się Polakom, wielu tam widzi w Lachach większego nieprzyjaciela niż w bisurmanach. A nie bez przyczyny tak Lachów widzą – dodał carski goniec. – Tatar złupi pogranicze do cna, lud uprowadzi w niewolę i odejdzie na stepy. Turek wprawdzie krainy  podbije,  muzułmanów  w  nich  osadzi,  ale  ziemi  na  Rusi  bezmiar, niewielka to strata. A Polak, o… – Burców uniósł palec ku sufitowi – Polak to  co  innego.  Bardziej  podstępny  jest  w  swych  działaniach,  a  przetogroźniejszy.
Poddajczy potoczył wzrokiem od hetmana do kanclerzyny.
– Lachy wolnością ruski lud mamią. Wkładają do bojarskich łbów, że i u nas możemy sobie cara obierać, pokazują, że bojar jako wasz szlachcic nie powinien być do lochu wtrącany bez udowodnienia mu winy przez sąd, że demokracja lepsza jest niż carska absolutna wola… Polak w końcu – ciągnął po krótkiej pauzie – na ruską wiarę nastaje. Ileż to kniaziów w Wielkim Księstwie i na Ukrainie porzuciło wiarę ojców i na katolicyzm przeszło. Daleko  nie  szukając  przykładu,  dziad  waszego  pana  Michała  Korybuta prawosławny był. Kniaź ruski z krwi i kości, a jego syn Jarema to już Polak, katolik. Ogniem i mieczem pustoszył ruską ziemię, tępił ukraiński lud za to, że zechciał połączyć się z Moskwą, z macierzą.
– Prawda to, Lachom nie można ufać – skwitował oględnie Pac.
– Święte słowa, mości hetmanie – podchwycił poseł. – Lachy gardzą Rusinami i Litwinami, za nie wiedzieć jakich Europejczyków się mają, gdy w rzeczywistości krzykacze to są i swawolnicy, żadnej władzy nieuznający, a przecież władza cara czy królewska od Boga jest dana.
Klara zerkała na szwagra, który słuchał i milczał, unosząc brew. Mogła się  tylko  domyślać,  co  też  Michał  Kazimierz  Pac,  jeden  z  największych pieniaczy i swawolników w Rzeczypospolitej, myślał o gadaniu Moskala i  gdzie  miał  uświęconą  przez  niebiosa  władzę  batiuszki  Romanowa. Cokolwiek jednak myślał, zachował to dla siebie.
– W razie knowań Polaków gotów jestem oddać Wielkie Księstwo pod protekcję Carstwa Rosyjskiego – oznajmił mości hetman litewski. – Toć to z braćmi Moskalami bliżej nam niźli z tymi zadufańcami. Choć nie wszyscy tak myślą. Wielu panów nie ufa w intencje cara Aleksego – skonstatował, kręcąc głową.
– Myślę, że car Wszechrusi z radością prześle podarki owym panomlitewskim, którzy żywią tę nieufność – zapewnił Burcow. – Złoto i sobole z pewnością pomogą waszej wielmożności przekonać niedowiarków.
– Z ust mi to wyjąłeś, waszmość – rzekł Pac, jaśniejąc na twarzy.
– Carewicz Fiodor niedługo w wiek dorosły wejdzie. – Zachęcał dalej carski dyplomata, czując, że ma w Pacach wdzięcznych słuchaczy. – Gdyby został kniaziem w Wielkim Księstwie, dużo pożytku przyniosłoby to naszym krajom. Unia z Polakami to tylko dla Litwy obciążenie, po cóż wam walczyć i krew przelewać na Ukrainie? Wasz i nasz interes jest w odebraniu Szwedom Inflant.  To  przecież  bliskie  sąsiedztwo  nasze.  Musimy  wspólnymi  siłami odzyskać Rygę, Tallin i Narwę, ku morzu nasze państwa szeroko wystawić. Wyjść w końcu z zaścianka, w który zepchnęli nas Polacy, na Europę, na świat cały! – zawołał entuzjastycznie Burcow.
Hetman przyłożył dłonie do warg, uprzejmie kiwnął głową, dając wyraz akceptacji dla słów poddajczego. Znać i jemu roiły się Inflanty oraz wojenna sława, którą mógłby dorównać Sobieskiemu.
– Lachy jednako nie dadzą nam zerwać unii bez walki – wskazał po chwili. – A siła ich! Gdy mają u siebie wewnętrzną zgodę, niemal nie sposób ich pokonać.
–  Car  Aleksy  zapewnia,  że  gdy  zajdzie  potrzeba,  przybędzie  wam z  bratnią  pomocą  –  potwierdził  Burcow  stanowczo,  po  czym  przez  dwa kwadranse rozpościerał przed rozmówcami kobierzec obietnic i wspaniałości, jaki  czeka  Wielkie  Księstwo  i  ród  Paców,  gdy  uznają  cara  za  swego opiekuna.
Gdy w końcu poddajczy opuścił gabinet, pewien, że wypełnił powierzoną mu misję, Klara wymownie popatrzyła na szwagra.
–  Ładna  opowieść  –  stwierdziła  kąśliwie.  –  Pomyśleć  by  można,  że z Moskwy samo dobro płynie.
– Szkoda, że nieprawdziwa – ocenił hetman, drapiąc się za uchem. –Fiodor może i nadałby się na kniazia, młodziutki jest i język polski sobie upodobał, ale cóż z tego…
– Car nigdy na to nie zezwoli – oceniła kanclerzyna.
Michał Pac przytaknął.
– Carewicz musiałby porzucić prawosławie i przejść na katolicyzm. A przecież to najstarszy z żyjących synów Aleksego. Tron na Kremlu jemu przypisany  z  urodzenia,  czapka  Monomacha  i  następstwo  po  cesarzach bizantyjskich, ów trzeci Rzym, z którym obnoszą się Moskale. – Michał Pac pokręcił głową. – Popi i bojarzy nigdy nie przystaną, aby na Kremlu zasiadł katolik, prędzej bunt wzniosą, lud i strzelców carskich podburzą, krwawą rewoltę rozpętają. Car Aleksy to wie. Nie po to przez lata potęgę Moskwy odnawiał,  wydarł  nam  Smoleńsk,  a  Lachom  wszystko,  co  za  Dnieprem, odebrał, aby teraz ryzykować dzieło swego żywota. I po co? Dla diademu samego jeno Wielkiego Księcia, o który by z Polakami musiał stoczyć ciężką walkę?
– Car ma jeszcze dwóch młodszych synów – zauważyła kanclerzyna.
– Ale maluśkich. Iwan liczy sobie siedem lat i jak mówi się w Moskwie, nietęgą ma głowę, do ksiąg nie ma rozumu, ledwo co mówi. Drugi Piotr ma rok jeno i nie wiedzieć, co z niego będzie. Może Piotr Wielki, a może nikt.
– Po co zatem przyjmujemy Burcowa?
– Dla złota i soboli, przecież słyszałaś – rzekł łagodnie hetman. – A także,  by  zabezpieczyć  się  na  przyszłość,  gdyby  Korybutowi  zmarło  się równie wcześnie jak jego ojcu. Nad tą rodziną ciąży jakieś fatum, powiadam ci. A wtedy carewicz Fiodor to kandydat na elekcję jak znalazł.
Klara zmarszczyła czoło.
– Przecież dopiero co wspomniałeś, że Fiodor nie może zmienić wiary, a to konieczny warunek, by mógł zostać wybrany przez szlachtę na króla.
– Być królem całej Rzeczypospolitej a kniaziem samej tylko Litwy tojakby przyrównać galeon do szalupy. Burcow trafił w sedno, mówiąc, że w głębi serca Polacy pogardzają ludami ze Wschodu, za gorszych od siebie ich mają, ale dzieje się tak nie bez przyczyny. – Pac zerknął na gęsty las widoczny za oknem dworu. – Rolnictwo u Lachów rozkwitło i rzemiosło, z jednego kłosa i tuzin ziaren się rodzi, a nie jak u nas połowa tego. A tam, gdzie między Lachami Niemcy, Szkoci czy Flamandowie osiedlili się za chlebem… ho, ho… kraj kwitnie.
Łypnął ponuro przez szybę sprowadzoną z Olkusza, potem zerknął na szafę wykonaną w Gdańsku i rozparł się wygodniej na krześle opatrzonym znakiem cechu stolarzy lubelskich.
Westchnął z niezadowoleniem.
– A u Moskala – podjął – jeszcze większa ciemnota i bieda niż u nas, na Litwie i Białej Rusi. Koniec świata, można powiedzieć i nie przesadzi się zbytnio. Azja bezkresna i dzika. Na Kremlu to wiedzą i dlatego Burcow tak się zapalił, gdy wspomniał o Inflantach i dostępie do morza. Dla nich to warunek  do  rozwoju  i  postępu,  inaczej  bez  łączności  z  Europą  na  stałe pozostaną tam, w Azji, ledwo co liznąwszy cywilizacji. Dlatego by zostać królem  całej  Rzeczypospolitej,  carewicz  Fiodor  może  i  religię  zmienić, Cerkiew  i  bojarów  nagiąć  do  swej  woli,  w  krwi  bunt  utopić  z  Lachów pomocą   –   mówił   Pac.   –   Tu   być   katolikiem,   a   tam,   w   Moskwie, prawosławnym. Albo też któregoś ze swych maleńkich braciszków carem na pokaz uczynić i w jego imieniu prawdziwą władzę na Kremlu sprawować. Choćby tego Iwana niemotę. A kto mu tam czego w Moskwie zabroni?
Klara nie odpowiedziała, uznawszy słusznie, że pytanie zaliczało się do tych retorycznych.
Na zegarze dochodziła czwarta po południu. O pełnej godzinie zagrały ślicznie kuranty. Nawiasem mówiąc, jak i cały zegar sprowadzone z Torunia.Zebrali się w sześcioro w sali beżowej dworu Sobieskich. Zebrali się, aby omówić    ważkie    sprawy,    ugodę    z    królem    jegomościem,    wojnę z mahometanami i śmierć prymasa Prażmowskiego, która sprawiła, że całe stronnictwo malkontentów znalazło się w trudnym położeniu.
Śmierć, należy dodać, niespodziewana dla wszystkich prócz Marysieńki, która sprokurowała ją własnymi rękami.
Prażmowski zasłużył na swój przedwczesny i marny koniec, zapłacił za śmierć  dziecka,  które  nosiła  pod  sercem.  Miast  przyjacielem  okazał  się tchórzliwym  mordercą,  a  przynajmniej  takim  widziała  go  pani  Sobieska, nieświadoma, że prawdziwy winowajca siedzi obok niej.
Podskarbi Morsztyn, bezkarny i zdrów, kończył opowiadać o ostatnich chwilach   żywota   księdza   prymasa,   wspominał   rozrzewniony,   jak   to Prażmowski   w   pożegnalnych   słowach   pozdrawiał   swych   przyjaciół, błogosławił im i życzył wszystkiego najlepszego. A już najwięcej Sobieskim.
–  Tak  to  było,  mości  hetmanie  –  zakończył  Morsztyn  wzruszonym głosem. – Można powiedzieć, że prymas odszedł na mych rękach.
Maria Kazimiera otarła z kącika oka fałszywą łezkę i zerknęła na męża. Jan opierał się łokciami o szczyt stołu, marszczył brwi i spoglądał na
podskarbiego jak stary wilk, który wyczuł w watasze młodszego konkurenta. Morsztyn już na początku rady bezceremonialnie zajął krzesło naprzeciw
gospodarza,  zwykle  zarezerwowane  dla  prymasa.  Zademonstrował  w  ten sposób, że teraz równy jest hetmanowi we władzy nad partią.
– Żal człowieka – rzekł Wielopolski siedzący tyłem do okna. – Niestary był przecież, mógł jeszcze pożyć.
Sieniawski  i  Jabłonowski,  zwróceni  twarzami  do  stolnika,  pokiwali głowami smętnie. Obaj nie przepadali za Prażmowskim, ale umieli docenić tak znaczącą postać.
Zapadła długa cisza.– Swoją drogą nie sądziłem, że Olszowski powstrzyma swój apetyt na infułę prymasowską – odezwał się wreszcie Wielopolski, przechodząc do trosk, jakie zostawił żyjącym nieboszczyk.
–   Niełatwo   odpuścił   –   parsknął   wojewoda   ruski.   Dopiero   gdy zagroziliśmy zerwaniem ugody.
–  Nie  ma  się  co  dziwić,  że  nie  chciał  zrezygnować  –  zauważył Sieniawski. – Od lat ostrzył sobie ząbki na prymasostwo. To właśnie było przyczyną nienawiści między nim a Prażmowskim.
– Były też inne rzeczy między nimi – wtrącił Sobieski. – Ale mniejsza z tym. Czartoryski długo nie pożyje, wtedy temat wróci i będziemy radzić. Dziś sprawy wojenne najpilniejsze: w którym miejscu na Turka uderzyć, jakich sojuszy szukać.
–  Jak  sojusz,  to  tylko  z Moskwą –  ocenił Wielopolski.  –  Wyłącznie z tamtej strony możemy spodziewać się pomocy.
– Kiedy słyszę, że Moskale chcą spieszyć nam z pomocą, to szabla sama mi w dłoń wskakuje – skwitował Sieniawski. – Na wszelki wypadek, gdyby potem wycofać się do siebie nie chcieli.
–  Korybut  przyjął  wczoraj  u  siebie  Siemiona  Protopopowa,  gońca carskiego   –   odezwał   się   Morsztyn,   jak   zawsze   mający   najświeższe informacje.  –  Moskal  wiele  obiecywał,  w  tym  współpracę  wojskową w pokonaniu Doroszenki.
–  Ha,  nie  mówiłem!?  –  krzyknął  Sieniawski.  –  Zajmą  Ukrainę  pod pozorem niesienia bratniej pomocy, a potem już nie ustąpią. Jak nic powołają marionetkową radę z miejscowych atamanów albo i lepiej, przyślą jakichś przebierańców z Moskwy, a ci będą błagać cara na kolanach, by otoczył ich swą ojcowską pieczą.
– Kreml rozgrywać będzie Kozaków, bo to jego sprawdzona metoda. – Hetman  potarł  kciukiem  wąsa.  –  A  na  Ukrainie  nie  kończy  się  apetytMoskali. Pewnikiem już teraz podjudzają Litwinów i ruskie książęta przeciw Koronie, szczują przeciwko Polakom, opowiadają, żeśmy tacy i owacy. Złote góry obiecują, ale gdy już wejdą na nasze wschodnie ziemie, jeno śmierć, biedę i niewolę przyniosą.
– Nienawidzą nas Moskale za wolności nasze – zaznaczył Jabłonowski i wyprostował się w krześle. – Przypominamy im swym istnieniem, że są carskimi rabami. Choćby i który bojarem się urodził czy wielki majątek zdobył, to na jeden rozkaz z Kremla w łańcuchy pójdzie i wszystko straci. – Wojewoda wykrzywił usta. – Co to za życie, psia mać.
– Prawda to – mruknął chorąży. – Dlatego trwałej zgody z Moskwą nigdy nie  będzie.  Kto  mniema  inaczej,  ten  tkwi  w  poważnym  błędzie.  Kto obściskuje się z Moskalem, ten kiep.
– Ale jakieś porozumienie z carem należy zawrzeć, choćby taktyczne – suponował  Wielopolski.  –  Mamy  wspólnego  wroga,  mahometan,  i  całą potęgę kalifa osmańskiego zwróconą przeciw naszym krajom.
– Dla mnie to jeden pies, Moskal czy Turek – odparował Sieniawski. – Jeden i drugi chce Europę na swą dziką, barbarzyńską modłę zmienić. A my, Polacy, jesteśmy przedmurzem, o które ta fala rozbić się musi, inaczej biada wszystkim krainom Zachodu.
Hetman skinął głową, jakby zgadzał się ze swym oficerem.
– Jednako teraz Turek groźniejszy – rzekł powoli. – To lewiatan, co chce pożreć chrześcijaństwo i na cały krąg świata rozszerzyć bisurmańską wiarę. Z Moskalami mamy konflikt o miedzę, jak to bywa z sąsiadami, raz jeden, raz drugi  zyskuje  przewagę,  ale  mahometanie…  –  Sobieski  pokręcił  głową z frasunkiem – Oni chcą zniszczyć wszystko, czym jesteśmy od wieków, wytrzebić tradycję i wiarę przodków, zniewolić nasze żony i córki.
Wszyscy zebrani milcząco zgodzili się ze zdaniem hetmana koronnego. Sieniawski wyciągnął mapy wojenne i wespół z Jabłonowskim rozpostarli jena stole.
Marysieńka,  korzystając  z  okazji,  wymknęła  się  do  sieni.  Domostwo dusiło się od nadmiaru sług i zbrojnych towarzyszących państwu Sobieskim. Z kuchni roznosiła się woń zup i mięsiw gotowanych na obiad, ktoś kichnął na  zewnątrz,  jakiś  oficer  rugał  w  grubych  słowach  podwładnego  przy wychodku za domem.
Hetmanowa westchnęła.
Czuła,  że  czas  najwyższy  poszukać  dla  rodziny  czegoś  większego, bardziej odpowiadającego ich pozycji. Marzyła się jej rezydencja w stylu francuskim, z dużym ogrodem, oddalona nieco od miasta, ale nie za bardzo. Nawet miała już ładny teren na oku, we wsi Wilanów, ale jak dotychczas kwestia budowy nowego dworu ustępowała pilniejszym przedsięwzięciom i kosztom.
Wracając  do  swej  alkowy,  Maria  Kazimiera  postanowiła  odwiedzić Charlottę. Mesire nie czuła się ostatnio zdrowa, chyba się czymś zatruła, a do tego znów odezwały się u niej dolegliwości przydatków. W końcu przyznała się, że od dwóch miesięcy nie miała krwawienia.
Marysieńka zaniepokojona problemami przyjaciółki posłała po doktora. O ile dotrzymał słowa, powinien był już przebadać Charlottę.
Bez pukania wkroczyła do alkowy zaufanej damy i od razu dostrzegła, że stało się coś poważnego.
Mesire  siedziała  zgarbiona  na  krześle  z  dłońmi  złożonymi  na  udach, widocznie oszołomiona.
Pani  Sobieska  pomyślała  o  najgorszej  diagnozie.  Zatrzasnęła  za  sobą drzwi i podeszła do dziewczyny.
– Co się stało? Doktor był? Charlotta skinęła sztywno głową. – Już poszedł – odrzekła.– Ale dlaczego tak prędko? – zdenerwowała się Marysieńka. – Na Boga, nie trzymaj mnie w niepewności, czy to coś poważnego?
– To nie choroba… – Głos Mesire się załamał. – Jestem brzemienna.
– Jak to się stało? – wydusiła z siebie niezbyt mądrze pani Sobieska. – To znaczy… Mówiłaś, że nie możesz mieć dzieci.
– Bo tak myślałam.
Pani Sobieska poczuła, że musi usiąść. Opadła na stojące obok krzesło. –   Kiedy   to   się   stało   i   z   kim?   –   zapytała,   wcześniej   głęboko
zaczerpnąwszy powietrza.
Charlotta splotła kurczowo palce dłoni.
– To był szlachcic, uratował mi życie. Jakoś samo tak wyszło.
– To zawsze jakoś samo wychodzi, a potem my zostajemy z rosnącym brzuchem.
Maria   Kazimiera   odchrząknęła,   orientując   się   poniewczasie,   że zachowała się obcesowo. Charlotta zawsze marzyła o dziecku.
– Wybacz, jestem niepomiernie zdziwiona. – Zdobyła się na przeprosiny. Pochyliła się ku  przyjaciółce i objęła dłońmi jej dłonie.  –  To  wspaniała nowina, nawet nie wiesz, jak się cieszę. Będziesz mamą, to cudowne uczucie.
Charlotta ledwo uniosła kąciki ust. Niemal nie słuchała tego, co mówi do niej  Marysieńka.  Myślała  o  Bogusławie  i  ostatniej  nocy,  którą  ze  sobą spędzili przed rozstaniem, o kamyku podarowanym jej przez Zlatę. O tym, jak wbrew rozsądkowi umieściła go w sobie po tym, jak się kochali.
Rano zapomniała o tej niedorzeczności. Wyrzuciła ją z pamięci, tak samo jak starała się nie pamiętać o Bogusławie. Teraz, gdy okazało się, że nosi jego dziecko, wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą.
Przymknęła powieki, ale i tak po twarzy spłynęły jej łzy.ROZDZIAŁ VIII
To, co naprawdę ważne
Lipiec A.D. 1673
Lato  uraczyło  Warszawę  niemożebnymi  upałami.  Kto  mógł,  szukał cienia, uciekał nad liczne stawy i rzeczułki toczące wody na terenie miasta. Nie mniej gorąca atmosfera panowała na zamku królewskim, gdzie od paru dni toczyły się obrady posłów i senatorów. I choć podczas tych sesji zapadały ważkie decyzje, to o państwie i wojnie najwięcej do powiedzenia miało kilka osób, które pod wieczór zebrały się w gabinecie króla.
– Niechaj wpierw pan hetman koronny zabierze głos, jako najbardziej spośród  nas  obeznany  w  tematach  wojennych  –  zaproponował  łaskawie Michał   Korybut,   przekierowując   temat   narady   ze   spraw   krajowych poruszanych wcześniej na meandry i mielizny spraw zagranicznych.
Jan  Sobieski  siedzący  wraz  z  biskupem  Olszowskim  naprzeciw  króla skłonił  się  ukontentowany  przed  człowiekiem,  którego  niedawno  jeszcze publicznie wyszydzał i zamierzał pozbawić władzy.
Podkanclerzy    Olszowski    pozostał    niewzruszony    wobec    kolejnejuprzejmości czynionej przez miłościwego pana swemu do niedawana zagorzałemu adwersarzowi. Równie beznamiętną minę zachowała królowa, obecna u boku męża, choć żaden ze zgromadzonych w komnacie mężczyzn nie miał cienia wątpliwości, że Habsburżankę uwiera ta ostentacyjnie podkreślana zgoda między rodami Wiśniowieckich i Sobieskich.
–   Nasz   wywiad   donosi,   że   mahometanie   przygotowują   się   do wzmocnienia załogi Kamieńca – zrelacjonował hetman. – Budują przeprawy na    Dniestrze    pod    Chocimiem    i    Raszkowem,    stawiają    magazyny prowiantowe,    co    zwiastuje    wielką    kampanię    wojenną    wymierzoną w Rzeczpospolitą tej jesieni lub przyszłej wiosny.
– Da Bóg, nie dojdzie do tego – odezwał się Olszowski. – Poseł Iwan Woźnicyn  zapewnił  nas,  że  armia  moskiewska  uderzy  przez  Perekop  na Krym.
–  Wedle  doniesień  już  tak  się  stało  –  potwierdził  Sobieski.  –  Aliści obawiam się, że ksiądz biskup nadto przecenia potęgę Rosjan. Prawda to, liczebną  mają  armię  i  dwieście  tysięcy  żołnierza  mogą  zgromadzić,  ale wojsko to liche i źle dowodzone przez carskich faworytów. Przedstawiam sobie, że szturm na Przesmyk Perekopski zakończy się dla Moskali gorzej niż miesiąc  wcześniej,  gdy  dostali  tęgie  baty  od  mołojców  Doroszenki  na Prawobrzeżu.
– Niewesołe to prognozy, mości hetmanie – rzekł z frasunkiem Korybut, po czym zwrócił się do podkanclerzego: – A jak z odpowiedziami na nasze monity do postronnych krajów?
– I ja nie mam do przekazania pomyślnych wieści. – Twarz księdza biskupa  wykrzywił  grymas.  –  Berlin,  Londyn  i  Sztokholm  jak  zwykle zostawiły nas samych wobec nieprzyjacielskiej nawały. Prędzej myślą, jak się  dogadać  ze  zwycięskim  bisurmanem,  niźli  wspomóc  nas  w  obronie chrześcijańskiej wiary. – Biskup westchnął zafrasowany. – Ślepe to działaniei głupota zachodnich krajów, która doprowadzi do tego, że w tamtejszych stolicach mahometanie w końcu obejmą rządy.
– A cesarz odpisał na mój kolejny już list? – Korybut wykrzesał z siebie resztkę nadziei.
Olszowski zerknął na królową.
– Z Wiednia nie nadeszła jeszcze odpowiedź – odparł.
– Mój brat zna swe zobowiązania – nie wytrzymała Eleonora, gromiąc księdza biskupa wzrokiem.
– Że zna, w to nikt nie powątpiewa, tylko czy zechce ich dotrzymać – zadrwił Korybut.
Eleonora posłała mu spojrzenie godne Gorgony, lecz król skupił już całą uwagę na Sobieskim.
– Jak zatem, mości hetmanie, bronić się mamy? – zapytał.
– Nie bronić się proponuję, wasza miłość, lecz atakować – zaskoczył wszystkich Sobieski. – W miarę sił i możliwości naszych przenieśmy wojnę za Dniestr, na mołdawską stronę granicy. W ten sposób odetniemy Turków w  Kamieńcu  od  zaopatrzenia  i  zmusimy  w  końcu  załogę  twierdzy  do kapitulacji.  Ciężar  tego  zadania  wezmę  na  siebie,  gdy  drugi  korpus przyblokuje Kamieniec, a kolejny pod komendą kniazia Dymitra uderzy na Ukrainę, na Kozaków Doroszenki i wspomagających ich Tatarów.
– Ryzykowna to taktyka, aby większą część naszych sił przeprawić na nieprzyjacielskie ziemie – zauważył król. – W razie porażki znajdziecie się w pułapce, niemal na pewno skazani na wygubienie.
–  Prawda  to,  najjaśniejszy  panie  –  zgodził  się  spokojnie  Sobieski.  – Jednako wojna ze swej natury kapryśna jest, hołubi tych, co grają z fortuną.
–  A  mnie  się  wydaje,  że  wojna  sprzyja  tym,  którzy  są  na  nią przygotowani – wtrąciła Eleonora z przekąsem. – Tym, co mają gotowe wojsko, muszkiety, armaty, kule i proch do nich. Ja tej gotowości, hetmanie,u was w wojsku koronnym nie dostrzegam. Raczej rozprężenie tam jest miast dyscypliny, samowola i zbytek oficerskiej fantazji.
Sobieski spojrzał królowej w oczy i uśmiechnął się pozornie nieczuły na osobisty przytyk.
– Właśnie przez słabość sił naszych, a zwłaszcza przez niedostatek dobrej piechoty nie winniśmy oblegać Kamieńca, lecz próbować zagłodzić Turka blokadą – wyjaśnił. – Oczywiście gdyby cesarz przysłał jednak obiecany korpus piechoty i armaty, i ja będę za bezpośrednim atakiem na twierdzę kamieniecką.
Królowa popatrzyła na hetmana wyniośle.
–  Zatem  radzę  się  wstrzymać  z  decyzją  do  uzyskania  potwierdzenia z Wiednia – oznajmiła.
– Przychylam się do rady najjaśniejszej pani – rzekł Olszowski.
Skinął głową król, choć z wahaniem, przystał na to i Sobieski, wiedząc, że armia nie jest gotowa do wyruszenia w pole.
Wszyscy   zgodzili  się,   że  trzeba  decyzję  odłożyć  na  potem,   gdy okoliczności  staną  się  dogodniejsze.  A  przecież  żaden  z  uczestniczących w naradzie mężów nie był naiwny i każdy w sercu wiedział, że Niemcy, gdy przychodzi  im  okazać  wobec  Polaków  solidarność,  obracają  się  do  nich plecami i wypinają zadek.
Co   też,   rzecz   dziwaczna   i   niezwykła,   podoba   się   niektórym w Rzeczypospolitej, bo też łatwiej im wtedy, na kolanach będąc, germańską nację w domyślną część ciała całować.
Powinnością  żołnierza  jest  wykonywać  rozkazy,  mądre  lub  głupie, czasem też zupełnie niezrozumiałe. Dlatego Tyner, teraz już dzięki łasce królewskiej kapitan gwardii, nie ośmielił się zapytać jego wysokości, czemuto ma przysłuchiwać się radzie wielkich panów.
Przez  odgradzającą  gabinet  od  czytelni  cienką  ściankę,  za  którą  stał Bogusław,    słychać    było    każde    słowo    wypowiadane    w    sąsiednim pomieszczeniu: zdecydowany ton głosu hetmana, cierpkie uwagi królowej czy wyważone osądy księdza biskupa, który starał się usilnie znaleźć złoty środek między nieprzyjaznymi sobie dyskutantami.
Korybut  odzywał  się  sporadycznie,  głównie  zadawał  pytania.  Nie ingerował  w  słowne  przepychanki,  nic  też  nie  postanowił  odnośnie  do planów wojennych, co jak wyczuł kapitan, spotkało się z milczącą aprobatą pozostałych członków rady.
Król podziękował za przybycie wielmożom i królowej, po czym cicho trzasnęły zamykane drzwi.
– Już poszli, możesz wejść – zawołał Wiśniowiecki.
Tyner wszedł do gabinetu i spojrzał na swego pana. Jego miłość trzymał w dłoni perukę i ocierał chusteczką krople potu na czole.
– Na Boga, jaki gorąc – wysapał i wychylił duszkiem pucharek wina podany mu przez lokaja. Oszczędnym ruchem ręki odprawił dworaka.
– Co sądzisz o propozycji hetmana? – zapytał Bogusława, gdy zostali sami.
– Ja? – bąknął Tyner zakłopotany. – Cóż ja mogę wiedzieć, panie. Korybut skrzywił się, zniecierpliwiony.
– Służyłeś w wojsku, swoje widziałeś, więc pytam przeto, co myślisz o koncepcji Sobieskiego.
–  Sporo  racji  jest  w  tym,  co  przedstawia  hetman  –  odrzekł  kapitan z  lekkim  ociąganiem.  –  I  na  moje  rozeznanie  Kamieńca  zdobyć  nie podołamy, nie bez pomocy korpusu austriackiego. Z jazdą, która stanowi większość sił naszych, nawet nie ma co myśleć o prawdziwym oblężeniu twierdzy.Korybut spojrzał na kotary powiewające w rozwartych na oścież oknach. Długo milczał.
– Tedy, jako się rzekło, poczekamy z decyzją do czasu powrotu posła z  Wiednia  –  rzekł  w  końcu.  –  A  przy  okazji  zobaczymy,  jak  pójdzie Rosjanom na Krymie.
Tyner zawahał się.
– Czy dziś będę jeszcze potrzebny waszej miłości?
– Nigdzie nie jadę, masz wolne.
Bogusław  ukłonił  się  i  opuścił  gabinet.  Gwardziści  strzegący  komnat monarchy wyprężyli się przed nowym kapitanem. Wrócił do swej kwatery: pojedynczego, lecz obszernego pokoju mieszczącego się na piętrze zamku.
Szczęściło mu się, bez dwóch zdań. Miał dobry żołd, zapewnione lokum i wyżywienie. Dostał nawet sługę, który mu prał i cerował strój.
Czasem też myślał o Francuzce, szczególnie gdy zasypiał i się budził, pojawiała mu się pod powiekami naga i ciepła, spleciona z jego ciałem. Zwykle po tym wspomnieniu nachodził go smutek i żałość, poczucie, że stracił coś dobrego.
Tak, od razu ją rozpoznał, tam, na trakcie, gdy uciekała przed nagonką. Zalękniona i słaba. Z początku zamierzał wziąć ją w areszt. Odwieźć do Warszawy, by przed sądem królewskim odpowiedziała za swe występki. A potem  zobaczył  jej  plecy  i  zrozumiał,  jak  została  potraktowana  przez Krzeczowskiego. Zrobiło mu się jej żal, więc dbał o nią i pielęgnował, kiedy gorączkowała. I wtedy coś się stało, zmieniło w jego sercu.
A może zwyczajnie miał już dość samotności i pragnął doznać kobiecego ciepła, a ona odczytała to pragnienie i odwdzięczyła mu się za ratunek. Lub po prostu uwiodła go, licząc, że w ten sposób ocali skórę.
Jeśli taki miała plan, powiódł się w pełni.
Westchnął. Wciąż, nawet za dnia, nie mógł się uwolnić od myśli o niej.Wtedy wmawiał sobie, że to, co ich spotkało zimą, było tylko przygodą, zrządzeniem losu, po którym zostaje jeno miłe wspomnienie. Zbyt wiele ich dzieliło, aby mogli zostać razem.
Postanowił  odwiedzić  gospodę  na  Podwalu.  Utopić  smutek  w  piwie trzymanym w zimnej piwniczce, zagrać w kości bądź karty, a może nawet, gdy   trunek   roznieci   ogień   w   żyłach,   pójść   na   pięterko   z   którąś z podopiecznych warszawskiego kata.
Wyjrzał  przez  okno  na  pozbawione  jednej  chmurki  niebo,  a  potem zmienił mundur na koszulę z kołnierzem i lekką pelerynę noszoną przez ramię.  Schodząc  na  dół,  skorzystał  ze  schodów  dla  służby  i  wyszedł  na zalany słońcem dziedziniec. Szybkim krokiem opuścił mury zamku i znalazł się na przedbramiu. Mieszkańcy Starej Warszawy chłodzili się nad Wisłą bądź szukali orzeźwienia w piwnicach wyszynków przy pienistym piwie. Kto nie musiał, nie szwendał się po mieście, chyba że miał jaką pilną potrzebę.
Tylko w cieniu Bramy Krakowskiej i wzdłuż muru miejskiego otwarto stragany i budy handlarzy. Pomimo skwaru na ladach leżały połcie mięsiwa, jajka,  sery,  kusiły  barwne  owoce  i  warzywa,  lśniły  kasze  kilkunastu rodzajów. Pachniało chlebem z pobliskiej piekarni i końskim łajnem gęsto suszącym się na bruku. Wesoło bzykały muchy, siadając po równo na mięsie i gównie.
Tyner poprawił pelerynę na ramieniu i ruszył raźnym krokiem w stronę ulicy   Świętego   Marcina,   gdzie   wysokie   na   kilka   pięter   kamienice staromiejskie  zapewniały  cień  spacerowiczom  i  zatrzymywały  cuchnący wiaterek zawiewający od fosy.
Minął szybko sklep ze świecami i słysząc, jak ktoś otwiera okno na piętrze domu, uskoczył z obawy, że z góry chluśnie na niego zawartość czyjegoś nocnika.
Zadarł głowę i zobaczył jejmościankę z dzieciątkiem na ramieniu. Obojewyglądali ślicznie. Po chwili dołączył do nich mężczyzna, zapewne mąż i ojciec. Bogusław zauroczony czyimś szczęściem omal nie przegapił znanej sobie twarzy.
Kobieta  opuściła  narożną  aptekę  po  schodkach  i  zwrócona  do  niego plecami  skierowała  się  do  wrót  kościoła.  Tyner  zamarł,  nie  dowierzając własnym  oczom.  Nie  był  pewny,  czy  nie  padł  ofiarą  omamów  i  swoich pragnień.  Nim  przekonał  samego  siebie,  że  to  nie  pomyłka,  niewiasta zniknęła we wnętrzu świątyni.
Kapitan,  otrząsnąwszy  się  z  zaskoczenia,  wpadł  za  nią  do  chłodnej kruchty, przeżegnał się zamaszyście i już spokojniej wkroczył między rzędy ławek. W niemal pustym kościele odszukał ją bez trudu. Usiadła z boku, twarzą  w  stronę  obrazu  Najświętszej  Panienki  z  dzieciątkiem.  Smutna i zamyślona. Piękna.
Dopiero teraz, gdy dotarło do niego, co zamierza uczynić, zawahał się. Zatrzymał się i przez krótką chwilę walczył z rozsądkiem, który nakazywał mu zawrócić i odejść.
Pogrążona  w  modlitwie,  dopiero  po  chwili  uniosła  wzrok  i  rozwarła szeroko oczy. Jej dłoń osunęła się na wypukły brzuch.
Tyner zamarł. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zaznaczającą się pod suknią wypukłość. Otworzył usta, chcąc zapytać, ale nie potrzebował słów, by dostrzec prawdę na jej twarzy.
Ugięły się pod nim kolana, chwycił się oparcia ławeczki i usiadł obok niej.
Długo milczeli.
– Nie wiedziałem – wydukał w końcu i znów zerknął na krągłość pod jej sercem. – Gdybym tylko…
– Niby skąd miałeś wiedzieć – przerwała mu. Czule pogładziła brzuch.– Kłamałam o cioteczce w klasztorze, o tym, kim jestem, nawet imię zmyśliłam…  –  Jej  oczy  błysnęły  niebezpiecznie.  –  Ale  przecież  ty  to wszystko wiedziałeś już wtedy, prawda?
Nie zaprzeczył, bo też nie było czemu zaprzeczać.
– Milczysz. – Przeszyła go spojrzeniem. – Więc po co za mną szedłeś? Teraz też możesz odejść. Nie obawiaj się, nie zatrzymam cię, nie będę robiła scen – zadrwiła.
Poczuł, jak krew uderza mu do twarzy.
A więc dostrzegła go przy aptece i zwabiła na spotkanie do kościoła. Chciała sprawdzić, czy mu zależy, zobaczyć, czy za nią pójdzie.
Znów zerknął na krągłość rysującą się pod suknią.
– Mogę dotknąć?
Skinęła leciuteńko głową.
Ostrożnie położył dłoń na jej brzuchu. Czuł ciepło skóry przenikające przez tkaninę i być może poruszenie się dziecka.
Spojrzał jej w oczy. Obserwowała go spod rzęs.
– Co teraz będzie? – zapytała.
– Zadbam o nie, oboje zadbamy.
Zacisnęła wargi.
– Tylko tyle? Chodzi tylko o dziecko?
W  jej  głosie  zabrzmiało  rozczarowanie.  Czuł,  że  oczekuje  od  niego czegoś więcej, czegoś… czego tak dawno już nikomu nie wyznał.
–  Miłuję  cię  –  wydusił  z  siebie  i  zrozumiał,  nagle  i  dobitnie,  że  to najświętsza prawda. – Chcę, byśmy je wychowali razem… Jeśli i ty tego chcesz…
Uśmiechnęła się. – Chcę.Bo  żeby  cokolwiek  zmienić  na  lepsze  w  sobie  i  w  otaczającym  nas świecie, trzeba zacząć od tego, co jest naprawdę ważne.
Kawalkada zbrojnych zajechała pod dwór z wieczora, tuż nim słońce skryło  się  za  wierzchołkami  drzew,  nim  cienie  zgęstniały  i  stopiły  się w  szarówkę.  Karoca  z  umieszczonym  na  boku  herbem  Paców,  wielka i   zaprzężona   w   osiem   jednakich   koni,   zatoczyła   krąg   na   podwórcu i zatrzymała się przed Klarą witającą męża.
Przybycie  Krzysztofa  ją  zaskoczyło.  Była  ubrana  w  zwykłą  letnią sukienkę, miała fryzurę w nieładzie i lekko zbrązowiałą od słońca skórę bez grama pudru.
Gdy ujrzała męża wychodzącego z powozu, odruchowo poprawiła włosy, mając świadomość, jak daleko jej do wyglądu damy.
Krzysztof wręcz przeciwnie, prezentował się godnie, jak przystało na magnata.  Miał  na  sobie  kaftan  i  spodnie  w  barwach  czerni  i  srebra  – w  których  to  kolorach  zawsze  było  mu  do  twarzy  –  oraz  wysokie  buty i niderlandzki kapelusz z sokolim piórem.
Widok  wspaniale  prezentującego  się  Krzysztofa  wywołał  w  Klarze zawiść, pogłębił dręczące ją codziennie poczucie, że gdy ona z przymusu wtapia się w prowincjonalne otoczenie, traci blask i świetność, mąż korzysta ze świata i jego uroków.
Powściągnęła zazdrość z nadzieją, że przyjechał z dobrymi nowinami, że uwolni ją od nudy wiejskiej egzystencji, zabierze do świata przyjęć, balów i szlachetnie urodzonych ludzi, z którymi jest o czym rozmawiać. Miała już dość  pogawędek  o  tym,  które  to  bydlę  się  ocieliło  i  ile  kur  utopiło  się w gnojówce.
– Witaj, mężu, akurat szykują wieczerzę – powiedziała z uśmiechem. – Pięknie wyglądasz, Klaro. – Powitał ją pocałunkiem w usta.Nawet jeśli naprawdę tak uważał, ona wcale nie czuła się atrakcyjna. Stłumiła to przykre przekonanie i zaprowadziła Krzysztofa do sali jadalnej.
Nie przygotowano tego dnia wielkich specjałów, bo też nikt we dworze nie  spodziewał  się  powrotu  gospodarza.  Pan  kanclerz  kilka  minionych tygodni bawił w Wilnie, gdzie cieszył się wdziękami młodziutkiej italskiej tancerki, która dawała pokazy w mieście, a kończyła je w jego alkowie.
Gdy służba uganiała się wokół stołu, dostawiając półmiski z dziczyzną, kiełbasy  w  chrzanie,  szynki  wieprzowe,  sandacza  i  węgorza  zatopionego w  ostrym  sosie,  Krzysztof  gasił  pragnienie  winem  dobytym  z  chłodnej piwniczki.
– Michał cię pozdrawia – rzekł do żony i umył dłonie w misce z wodą podstawioną   mu   przez   sługę.   –   Oddawszy   komendę   nad   wojskiem Radziwiłłowi, wciąż siedzi w Wilnie, pod pretekstem, że nie jest zdrów. – Wytarł ręce o atłasowy ręczniczek i sięgnął po udziec cielęcy przyprawiony szafranem  i  kminkiem.  –  Zresztą  nie  tylko  jemu  jakoś  niespieszno  do wojaczki. Z tego, com słyszał, król jegomość i hetman wielki koronny takoż przebywają w Warszawie, trawiąc czas na zabawach i godzeniu się.
Kanclerz wgryzł się w soczyste mięso i zamruczał ukontentowany.
– Przeto jadę do stolicy – ciągnął z pełnymi ustami – wywiedzieć się, czy jeszcze w tym roku armia wyruszy w pole.
– Jadę z tobą – powiedziała Klara stanowczo. – Pakuję kufry i jadę. Krzysztof uniósł wzrok znad talerza.
– Ciebie, duszko, zabrać ze sobą na zamek nie mogę. – Zagryzł wargę. – Ciągle jesteś w niełasce u króla, widzieć cię nie chce przy sobie.
– To po co przyjechałeś? – Kanclerzyna rozzłościła się nie na żarty.
– Jak to po co? – bąknął. – Dla ciebie.
– To znudziła ci się już twoja włoska latawica? Kosztowała za dużo sił
i pieniędzy? Za temperamentna była dla takiego starego? – wybuchła Klaraszyderstwem. – Więc przypomniałeś sobie o żonie, zamyśliłeś na jedną noc przyjechać, łaskawie mnie swymi lędźwiami zaszczycić?
Krzysztof odłożył udziec na talerz.
– Sama sobie na niełaskę Korybuta zasłużyłaś. – Całkowicie zlekceważył drwinę z ust żony. – Pogódź się z tym, odczekaj, aż królowi złość przejdzie. Pojedź gdzieś, skoro tu się nudzisz. Nad morze do Królewca czy do Rygi.
– Daj mi spokój z tym waszym Bałtykiem – zaburczała. – Ziąb tam nawet latem.
– To udaj się na południe. – W głosie Krzysztofa zagrała pierwsza nuta irytacji. – Wiedeń, może Italia, zostań tam na jesień i zimę, zobacz karnawał w Wenecji – zaproponował. – Pakuj kufry i jedź. O pieniądze się nie martw, niczego ci nie pożałuję.
Gdybyż     tylko     myślała     racjonalnie,     przyjęłaby     ofertę     męża z wdzięcznością. Próżno jednak oczekiwać trzeźwego myślenia u kobiety, która do głębi czuje się pokrzywdzona i niekochana.
– A ty w tym czasie będziesz sprowadzał sobie nowe miłośnice, może jeszcze płodził bękarty!? – zakrzyknęła, nie zwracając uwagi na służącą, która akurat wniosła wazę z barszczem.
Spojrzenie Krzysztofa zrobiło się lodowate.
– A czy ja ci czego zabraniam? – rzekł wolno. – Wypominam ci co?
– Może, do ciężkiej cholery, powinieneś! – Kanclerzyna walnęła dłonią w stół, aż zabrzęczała zastawa.
Nim  Pac  zdołał  cokolwiek  powiedzieć,  Klara  zerwała  się  z  miejsca i wybiegła z jadalni na sień, a potem prosto do alkowy.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Choć do oczu cisnęły się jej łzy, zamiast płakać, waliła pięściami w poduszki tak długo, aż rozbolały ją ramiona. W końcu przestała się szamotać w bezsilnej złości. Przekręciła się na plecy i wzięła głęboki wdech.Stopniowo odzyskała trzeźwy osąd. Dopiero wtedy podniosła się z łóżka i  wyprostowała  przed  zwierciadłem.  Poprawiła  niesfornie  rozwichrzone włosy  i  wygładziła  zmarszczkę  materiału  na  biodrach.  Wpatrywała  się w pokrytą rumieńcem twarz. Swoje odbicie.
Lustro  nie  kłamało.  Ile  zostało  jej  czasu,  nim  mężczyźni  przestaną zatrzymywać na niej wzrok? Co przetrwa, gdy przemijanie zmaże z jej rysów urodę i wdzięk? Bez dzieci, bez prawdziwej miłości męża kim będzie? Co zostanie z jej życia i marzeń?
Odrzuciła z gniewem ten lęk. Wciąż ma czas – na wszystko.
Nie pozwoli pogrzebać się żywcem w tej głuszy, nie da się odepchnąć od władzy, o którą zabiegała przez całe życie, nie odda też nikomu Krzysztofa, bo należy do niej. Zbyt wiele poświęciła dla tego związku i szczęścia ich obojga.
Zagryzła wargi, po czym wyszczerzyła swe białe zęby.
Będzie walczyć, odzyska splendor, będzie żyć pełnią życia. Nawet jeśli miałaby w tym celu sprzedać duszę diabłu.
Wraz  ze  świtem  zbudziło  ich  rozbrzmiewające  za  oknem,  szarpiące nerwy  beczenie  kozy,  która  z  upartością  godną  swej  natury  nie  dawała przyzwoitym ludziom wyspać się jak należy.
Po  kolejnym  irytującym  beku  Tyner  zmełł  przekleństwo  w  ustach, wygramolił się z pościeli i poczłapał do okna sprawdzić, czemuż to bydlę tak się  zawzięło  uprzykrzyć  mu  poranek.  Spojrzał  w  dół  i  już  wiedział.  Na uliczce łączącej się z ryneczkiem Nowego Miasta ruch był taki, jakby kto właśnie rozładował arkę Noego. W mig pojął, że dziś wypada targ zwierzęcy i ciszy już nie będzie.
Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po izdebce na poddaszu, szukając poszczególnych części swej garderoby. Znalazł spodnie i domyślał się, gdziewylądowała po ciemku koszula, ale nim schylił się za łóżko, usłyszał głos Charlotty.
–  Czemu  już  wstałeś?  –  Mrużąc  oczy,  przeciągnęła  się  w  pościeli, odsłaniając przy tym kształtny, rozrośnięty brzuch.
– Jest targ zwierzęcy, dziś nie pośpisz – odparł. Na potwierdzenie tych słów za oknem rozbrzmiało kolejne jazgotliwe i przeciągłe beknięcie.
Tyner spojrzał na muszkiet oparty o kufer.
– Zaraz ją ubiję – warknął.
Charlotta uśmiechnęła się do niego niczym bogini Diana.
– Zostaw ją i chodź do mnie.
Bogusława nie trzeba było prosić dwa razy. Zarzucił szukanie ubrania i  wrócił  do  łóżka.  Przyłożył  policzek  do  brzucha  ukochanej.  Po  chwili poczuł, jak dziecko się poruszyło.
Charlotta westchnęła i zmierzwiła mu dłonią włosy. Leżeli tak przytuleni do siebie, milcząc i ciesząc się swoją bliskością.
Izdebkę wynajął Tyner niedługo po tym, jak odnaleźli się w kościele Świętego Marcina. To było ich miłosne gniazdko, ich sekret, który skrzętnie skrywali przed światem i swymi mocodawcami.
Spotykali  się  tu  dwa,  trzy  razy  w  tygodniu,  gdy  tylko  kapitanowi pozwalały  na  to  obowiązki  dowódcy  gwardii.  Charlotta  była  w  lepszej sytuacji. Ze względu na swój błogosławiony stan miała wolne od wszelkich zadań zlecanych przez panią Sobieską.
Bogusław pocałował ją w brzuch, a potem w usta.
– Muszę iść na zamek – powiedział. – Dziś znów mamy musztrę. Król zarządził, że pułk ma uświetnić zaślubiny Teofili i Dymitra. To ma być uroczystość,  o  której  będzie  mówiła  cała  Rzeczpospolita.  Na  tę  okazję sprowadzili nawet cytrusy z Italii.– Ach tak, ślub… Jutro – rzekła Charlotta dziwnym głosem.
Tyner wyczuł w nim odrobinę smutku i coś, czego nie potrafił określić. Być może zawiść, że inna dostąpi szczęścia, które jej nie jest dane.
Odegnał  od  siebie  poczucie  winy.  Wspólnie  ustalili,  że  tymczasowo zachowają ich związek w tajemnicy.
Pochwycił jej wzrok i znów ugryzło go sumienie.
– Może powinniśmy skorzystać z okazji i wyjawić nasz sekret, skoro Sobiescy i Wiśniowieccy godzą się i łączą w rodzinę?
– Nie bądź niemądry – rzekła, odwracając głowę. – Ten ślub niewiele zmieni. Korybut i Sobieski, gdyby ich pozostawić samych sobie, może na stałe dogadaliby się po męsku, podzielili władzą. Król dobry jest w ekonomii i w dyplomacji całkiem nieźle się odnajduje, żaden jednak z niego wódz armii i doskonale o tym wie. Za to hetman to wybitny wojskowy i wedle mej oceny na tym jego przymioty się kończą…
– Byłby z nich dobry duet do rządzenia, gdyby tylko pozbyli się swych ambicji i pychy – przytaknął Tyner.
– Raczej żon – odparła kąśliwie Charlotta. – Marysieńka zawsze będzie ciągnąć męża w stronę Francji, to jest część jej natury, nie zmieni tego. To samo Eleonora, utrzyma króla przy Austrii wszelkim możliwym sposobem.
Znów posmutniała.
– A może… – przerwała milczenie – zostawmy to wszystko? Zostawmy ich własnym kłótniom i intrygom. Odłożyłam pieniądze, ty też coś masz w kufrze. Starczy nam i dziecku. Ucieknijmy, osiądźmy tam, gdzie nikt nas nie zna.
Bogusław oniemiał na chwilę.
„I  co  bym  robił,  kim  był  został?”,  pomyślał  z  niepokojem,  lecz  nie wypowiedział tego na głos, widząc spojrzenie Charlotty.
–  Nie  mogę  zostawić  Korybuta  –  rzekł,  tłumacząc  się  bezpieczniehonorem  i  obowiązkiem.  –  Przysięgłem  na  Pismo  Święte  przed  księżną Gryzeldą, że go nie opuszczę. Nie z własnej woli i dla korzyści.
Charlotta zagryzła wargę.
– Idź już, czekają na ciebie na zamku – odezwała się wreszcie. Pocałował ją w policzek. Włożył strój i przypasał szablę.
– Widzimy się jutro – powiedział na odchodnym.
Nie spojrzała na niego, jedynie leciusieńko skinęła głową.
Wyszedł z izdebki z przykrym uczuciem, że nie powiedział tego, co chciała usłyszeć. Że lepiej byłoby już dać jej nadzieję, choćby miał skłamać.
Ostatni  promień  zachodzącego  słońca  zagrał  odblaskiem  na  szybie, rozświetlił izdebkę i zniknął.
– To był piękny ślub, tylko panna młoda była jakaś smutna. – Tyner relacjonował wczorajszą uroczystość zaślubin Teofili i Dymitra. – Wciąż nie pojmuję, czemu nie chciałaś tam iść.
Charlotta spuściła wzrok, by nie dostrzegł w jej oczach poczucia winy i wstydu.
Zamilkli.
Czuła, jak korci go, by zapytać i dowiedzieć się, czemu jest w niej opór przed spojrzeniem w twarz Teofili. Myślał pewnie, że to kobieca zazdrość o suknię czy o welon.
„Niech tak myśli, niechaj uważa mnie za zawistną”.
Lepsze to, niżby miała mu powiedzieć prawdę. Wyznać, że z rozkazu pani Sobieskiej odebrała młodej kniahini prawdziwą miłość.
Nie  zapytał  jednak,  uszanował  jej  sekret,  a  może  czegoś  się  tam domyślał…
– Kocham cię – powiedziała drżącym głosem.– Ja ciebie też.
Westchnęła, trochę jakby z ulgą.
Noce i dnie
Wrzesień A.D. 1673
Król i królowa opuścili Warszawę drugiego września, kierując się na Górę Kalwarię i Janowiec, lecz dopiero po dziewięciu dniach, przez żółwie tempo   jazdy,   orszak   monarszy   przeprawił   się   przez   Wisłę   i   stanął w Kazimierzu. Choć wszyscy wojażujący z ich wysokościami spodziewali się,  że  teraz  podróż  nabierze  tempa,  to  Korybut  oświadczył  dworzanom i senatorom, że zostawia żonę w Kazimierzu, a sam udaje się do Lublina z  nieliczną  eskortą,  by  swym  królewskim  majestatem  zaszczycić  miasto i jego mieszkańców.
Pobożni mieszczanie lubelscy nie mogli wiedzieć, że głównym powodem łaskawej  wizyty  króla  był  pewien  młody  i  udały  panicz,  który  dzień wcześniej  przybył  ze  stolicy  i  zatrzymał  się  w  niewielkim  dworku  przy zamkowych stawach.
Młodzieniec ów nie przedstawił się ni z imienia, ni z rodu dwóm starym sługom strzegącym domostwa. Ci zresztą nie byli ciekawi, skąd królewski gość przybył i w jakim celu, uznawszy słusznie, że pańska to rzecz pytać, a sługi rozkaz wykonywać. Obu stróżom szło już na siódmy krzyżyk i co niebłahe dla ciemnookiego młodziana, noc spędzali w chatce za ogrodem, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy.Przybysz zmienił strój z podróżnego na wygodniejszy i udał się do sadu, by pozbierać owoce opadłe z przysadzistych grusz. Schylając się, wybierał jedynie te twarde – jako że tylko takie smakowały mężczyźnie, który wkrótce miał zawitać do tego sielskiego gniazdka.
Niebo   na   wschodzie   jaśniało,   wieszcząc   świt.   Korybut   zmierzwił czuprynę Miłosza, podpierającego się podbródkiem na wydatnym brzuchu starszego kochanka. Oczy młodzieńca uniosły się, ciemne, piękne i lśniące w blasku dogasających świec.
Król  spod  półprzymkniętych  powiek  obserwował  krągłość  pośladków chłopaka, smukły łuk pleców i kark, który tak lubił całować.
– O czym myślisz, mój panie?
– O tobie, mój aniele.
Miłosz uśmiechnął się smutno.
– Na pewno musisz już wracać do Kazimierza?
– Muszę, czekają tam na mnie. – Korybut westchnął spod serca, znów popatrzył w okno.
„Gdybym mógł zatrzymać czas”.
Trzy noce, które spędził w tym dworku, minęły jak jedna chwila. Ale czy nie jest tak ze wszystkim, co dobre w życiu?
– Muszę wracać – podjął. – Senatorowie z pewnością się niecierpliwią, intrygują, planują, jak wodzić mnie za nos. – Król dotknął wierzchem dłoni policzka Miłosza. – Tylko ty jeden jesteś mi wierny.
Młodzieniec musnął wargami głaszczące go palce.
– A mi cóż czynić? Wrócić do Warszawy, do tęsknoty za waszą miłością? – Myślałem o tym – uspokoił go Korybut. – Udasz się do Lwowa,
zapewnię ci tam złoto i kwaterę. Gdy stanę w mieście na czas kampaniiwojennej, będę mógł cię odwiedzać.
Miłosz uśmiechnął się i wyprężył jak wąż, owijając się wokół bioder kochanka.
Monarcha stęknął z rozkoszy, zapominając o perspektywie czekającego ich  rozstania  i  gorzkich  refleksjach  związanych  z  Eleonorą.  O  tym,  jak męcząca będzie dalsza podróż w jej towarzystwie.
Rozstał się z ukochanym przed świtem, przysięgając mu miłość i rychłe ponowne spotkanie. Tego samego dnia wyjechał z Lublina żegnany tłumnie, wywożąc z miasta nie tylko dobre wspomnienia, ale i kuferek ze złotem podarowany mu przez miejscowy kahał.
Przez całą drogę powrotną toczyły Wiśniowieckiego smutek i tęsknota, czyniąc go zgryźliwym i nieuprzejmym dla służby.
Jakby dopasowując się do nastroju króla, Kazimierz nad Wisłą powitał go pochmurnym niebem i mżawką nawiewaną od strony rzeki. Królowa przyjęła zaś męża pełnym urazy spojrzeniem i nużącymi wyrzutami.
– W końcu jesteś. – Głos Eleonory uderzał weń niczym kamienie ciskane przez tłum w jawnogrzesznicę. – Jesteś królem, najwyższym dowódcą wojsk unii! Masz dawać przykład, a ty co robisz? Uciekasz, by gzić się z tym młokosem,  marnotrawisz  czas  i  narażasz  się  na  wykrycie!  –  Z  furią zakończyła długą tyradę, którą go uraczyła, gdy nieopatrznie przekroczył drzwi jej alkowy.
Korybut przeszył ją złym wzrokiem.
– Znów mnie szpiegujesz? – zapytał szorstko. – Ostrzegałem cię przecież. – Ktoś musi dbać, byś nie narażał nas na śmieszność i ludzką wzgardę.
Czuwać, by nie rozniosły się plotki. Na Boga, gdyby tylko nasi wrogowie zdobyli dowód twojego ohydztwa…
Wiśniowiecki westchnął.
Nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, wysłuchiwać w kółko tychsamych wyrzutów i argumentów. Zresztą zawsze kończyło się tak samo. Każde z nich zostawało przy swym zdaniu.
–  Dobrze  wiesz,  że  nie  chciałem  wyruszać  z  Warszawy  –  rzekł zniechęcony.  –  Tylko  obiecane  przez  nuncjusza  papieskiego  pięćdziesiąt tysięcy dukatów skłoniło mnie do odgrywania tej farsy.
– Wstydem jest dla ciebie i dla mnie, że Ojciec Święty musiał pieniędzmi przekonywać cię, byś osobiście stanął na czele wyprawy. – Królowa cedziła słowa, jakby każde kosztowało ją złotą monetę.
– A czy papież lub twój brat cesarz stają na czele wojsk? – zbił jej argument. – Czy nie powierzają prowadzenia kampanii generałom?
– Obaj dzierżą władzę absolutną w swych państwach – odparła Eleonora zimno.  –  Twoje  panowanie  zaś  wciąż  podważane  jest  przez  człowieka, któremu tak ochoczo oddajesz ster nad armią.
– Może nie potrzebowałbym tak bardzo Sobieskiego, gdyby twój brat przysłał mi obiecaną piechotę i armaty – wypalił Korybut cierpko.
Królowa zbyła milczeniem trafny przytyk.
– Masz Paca i swego kuzyna, hetmana polnego – wskazała. – Aż rwą się do…
– Obaj nadają się co najwyżej na dowódców pułku, a nie całej armii – przerwał  jej  Michał.  –  Tylko  Sobieski  ma  dość  talentu,  doświadczenia i szczęścia, aby nie poprowadzić wszystkich naszych sił na zatracenie.
– A zatem poddasz się jak zwykle!? – Z oczu królowej posypały się iskry. – Ustąpisz władzy i sławy człowiekowi, który jeszcze niedawno naśmiewał się z ciebie i ze mnie? Jesteś tchórzem!
– A ty jesteś męcząca – westchnął Korybut ciężko. – Już nawet mnie nie złościsz, a gdy pomyślę, że jeszcze niedawno bałem się ciebie, ogarnia mnie śmiech. Dlatego dalej nie będziesz mi towarzyszyć w podróży – dodał po męsku. – Wracaj do Warszawy albo udaj się do Krakowa, weź ze sobąkapitana Reinharda. Jest mi to obojętne.
Eleonora poczerwieniała na twarzy. Była u kresu wytrzymałości, miała dość tej udręki bez względu na to, co powiedzą ludzie. Gdyby tylko Stwórca dał jej szansę wyrwać się z tego małżeństwa, chwyciłaby się jej bez wahania.
– Jesteś potworem i wybrykiem natury! – wybuchła od rozpierającej ją złości.  –  Nie  masz  prawa  mnie  tak  traktować,  nie  pozwolę  ci  na  to!  – Zagryzła wargi i szybko, by nie zobaczył łez w jej oczach, wybiegła z sali.
Trzasnęły pchnięte z furią drzwi.
Ledwo król został sam, chwycił go potworny skurcz serca. Opadł na krzesło  i  zgarbił  ramiona  pod  przygniatającym  bólem  w  piersi.  Te  ataki powtarzały cię coraz częściej, gdy się zdenerwował lub przemęczył. Upłynęła chwila,  nim  mógł  zaczerpnąć  swobodnie  oddechu.  Otarł  pot  z  czoła i podszedł do uchylonego okna.
W  powietrzu  czuło  się  nadciągającą  jesień.  Niektóre  liście  szumiące w koronach drzew zamieniły już soczystą zieleń na brąz i żółć. Wirowało babie lato, słońce grzało słabiej, zmęczone widać upalnym latem.
Przemijał  rok,  a  wraz  z  nim  powoli,  lecz  nieuchronnie  kończyła  się pewna opowieść.
Następnego  ranka  podczas  pożegnania  na  dziedzińcu  domostwa  król milczał,  czekając  z  kamiennym  wyrazem  twarzy,  aż  Eleonora  zasiądzie w  karocy.  Królowa,  nadąsana  i  chmurna,  ostentacyjnie  omijała  męża spojrzeniem, demonstrując wszem wobec, że spotkał ją afront.
Żadne nie odezwało się pierwsze, nie przemogło zapiekłej dumy i złości. Rozjechali się w gniewie i zwadzie, nie przeczuwając, że nigdy więcej się nie zobaczą.Trzy dni po opuszczeniu przez Michała Korybuta Lublina pożegnał się z  tym  miastem  także  jego  kochanek.  Wynagrodził  oboje  starych  sług, ofiarowując im po talarze, i wyszedł z dworku na podwórze, gdzie oczekiwał nań  powóz.  Zabierał  ze  sobą  jedynie  niewielki  kufer,  który  wcześniej przyjechał wraz z nim z Warszawy, i budzące miły dreszczyk wspomnienia.
Dzień był piękny i suchy, choć nie upalny. Doskonały na podróż. Młodzian   dostrzegł   na   mankiecie   rękawa   koszuli   rdzawą   plamkę,
wyglądającą na zakrzepłą krew. Potarł kciukiem zabrudzenie i zamyślony wsłuchał się w dzwony bijące na wzgórzu. A te, musiał przyznać, dzwoniły gromko jak na trwogę. Jakby wzywając mieszczan do czujności, przestrzegając dobrych ludzi, że nocą w ich sąsiedztwie objawił się diabeł.
Chłopak  nie  zwlekał  z  odjazdem.  Wsiadł  do  powozu,  a  ten  szparko, z  turkotem  kół  pomknął  groblą  ogrodzoną  przez  strzeliste  olchy,  minął suszące się na brzegu sieci i wyciągnięte łódki, pomknął przez mostek obok młyna, po czym wpadł na prowadzący na Lwów i Ruś Czerwoną trakt, jak zwykle tłoczny od wozów i jezdnych.
Gdy tylko kareta wtoczyła się na gościniec, zza olszyn na grobli wyłonił się  szlachcic  na  karym  ogierze.  Mężczyznę  wyróżniały  słuszny  wzrost i szerokie ramiona. Twarz miał ciemnawą, porośniętą zarostem, w którym lśniły  pasemka  rdzy.  Bystre,  czarne  jak  węgle  oczy  okolone  siateczką zmarszczek patrzyły za umykającym powozem.
Nim   zaprzęg   zniknął   w   kurzawie,   szlachcic   szturchnął   piętami wierzchowca i skierował go za oddalającym się młodzianem.ROZDZIAŁ IX
Diabelskie sprawki
Lublin, październik A.D. 1673
Drzwi zamknęły się za Mikołajem Raczkiem z głuchym, złowieszczym trzaskiem.  Zasłony  w  zakratowanych  oknach  wydęły  się  na  moment  od przeciągu  i  opadły  sflaczałe,  dotykając  bezgłośnie  posadzki.  Pierwszym wrażeniem, jakiego doświadczył sierżant, była cisza. Zdawała się wypełniać obszerną salę obrad lubelskiego magistratu, niemal ją rozsadzając.
Słabe   październikowe   słońce   prześwitywało   przez   wielkie   okna i rozrzucało blask po długiej i wysokiej ławie, za którą zwykle zasiadali miejscy rajcowie. Tego dnia większość wysokich krzeseł była wolna, prócz trzech   środkowych,   zajętych   przez   przypatrujących   się   sierżantowi patrycjuszy.
Było cicho. I chłodno.
A jednak Raczek pocił się jak diabli. Pocił się przez całą noc, nie mogąc zasnąć, i przez dzisiejszy ranek. Był mokry z lęku przed tym, co miał tu i teraz powiedzieć.Ruszył   spode   drzwi   w   kierunku   podwyższenia,   ze   spuszczonym wzrokiem, schyloną głową, człapiąc jak skazaniec prowadzony na szafot. Przystanął przy zydlu ustawionym naprzeciw ławy. Uniósł wzrok i jak się tego obawiał, napotkał czujne, nieprzyjazne spojrzenia.
–  Spocznijcie,  sierżancie  –  rzekł  sucho  burmistrz.  Minę  miał  ponurą i  bardzo  poważną.  –  Siadajcie  i  mówcie,  do  czego  doprowadziło  was śledztwo.
Raczek,  od  dziesięciu  lat  dowódca  straży  miejskiej,  okazyjnie  też  na posługach  Trybunału  Koronnego,  oblizał  suche  wargi.  Usiadł  na  karle i podkurczył długie nogi o guzowatych kolanach.
Wiercąc się, obiegł spojrzeniem członków rady.
Po  lewej  ręce  burmistrza  garbił  się  pan  Lewik,  człowiek  szanowany i   bogaty,   właściciel   kilku   kamienic,   apteki   i   farbiarni,   co   smrodem uprzykrzała ludziom życie i nijak nie szło przenieść jej za mury. Bo pan Lewik, jak tylko Raczek sięgał pamięcią, zasiadał w radzie i żadnej krzywdy zrobić sobie ani swym interesom nie pozwalał. A zresztą, jak sam mawiał, jemu wonienie z farbiarni nie przeszkadza. Pewnie dlatego że mieszkał na przeciwległym krańcu miasta, dodawali lublinianie. Zaraz obok kamienicy burmistrza,   nawiasem   mówiąc,   też   mającego   udziały   w   smrodzącej manufakturze.
Sierżant zerknął na prawo, na dostojną postać Jana Platera, kanonika od świętego   Jana   Chrzciciela.   Mężczyznę   niemłodego   już,   lecz   pełnego dostojeństwa,  o  jasnej  cerze  i  surowych  rysach.  Oczy  księdza,  lekko zmrużone i rozumne, wpatrywały się w strażnika z zaciekawieniem.
Czemu kanonik został dziś zaproszony, Raczek pytać nie musiał.
Bo po pierwsze zbrodnia tyczyła się osoby duchownej, przez swą posługę w domu dla sierot formalnie podległej zwierzchności kanonika. Po drugie zaś Jan  Plater  wielce  wpływowy  był  w  mieście  –  bez  jego  przychylnościi napomknienia na nabożeństwie nie sposób było, choćby i kto bardzo chciał, wybranym zostać do magistratu.
Burmistrz wypiął chudą pierś.
– Słuchamy, sierżancie, nie dajcie nam czekać – ponaglił nieprzyjaźnie. Raczek  odchrząknął.  Kolejna  kropla  potu  spłynęła  mu  po  karku  za
kołnierz kaftana.
– Winnych zbrodni na księdzu Grzybku wciąż nie ustalono – wychrypiał. – Choć udało mi się ustalić nowe poszlaki, które…
– Poszlaki! – Burmistrz prześwidrował sierżanta karcącym wzrokiem. – Upływa miesiąc od popełnienia w naszym dobrym mieście ohydnego mordu na  duchownym.  A  wy  przychodzicie  nam  tu  z  poszlakami  –  zabuczał z pretensją, pod którą ukrywała się groźba.
–   Śledztwo   jest   trudne   i   delikatnej   natury…   –   Raczek   oblizał spierzchnięte  wargi  i  przypomniał  zebranym  fakty:  –  Księdza  Grzybka znaleziono martwym, nagiego w łożu w pozycji na brzuchu, przywiązanego do poręczy skórzanymi paskami, a na jego pośladkach…
–  Wiemy,  co  tam  było  –  warknął  pan  Lewik.  –  Nie  ma  potrzeby, sierżancie, powtarzać tego ohydztwa przy księdzu Janie. – Nie trzeba nam tu retrospekcji, tylko wskazania winnego tego ohydnego gwałtu.
Sierżant Raczek, choć wiedział, że stąpa po kruchym lodzie, nie cofnął się na pewniejszy grunt.
–  Nie  bez  przyczyny  przypominam  waszym  wielmożnościom  fakty, o  których,  jak  widzę  i  słyszę,  raczylibyście  zapomnieć  –  odpowiedział, czując, jak wzbiera w nim gniew. – Przepytałem pacholęta z przytułku dla sierot prowadzonego przez ojca Grzybka i działy się tam sprawy, o jakich nie można mówić bez wstydu.
–  Dość! –  wycedził burmistrz.  –  Zeznania tych  młodzików to  ohyda
i potwarz rzucona na autorytet Kościoła, diabelski wymysł, za który rózgi imsię należą, dyby i pokuta.
–  Rózgi i wiązanie ksiądz Grzybek  przedkładał nad  insze zabawy.  – Raczek wykrzywił się, świadom boleśnie, że właśnie zaprzepaszcza sobie karierę. – Wszystkie pacholęta zgodnie potwierdziły to na przesłuchaniu.
Burmistrz  zbladł  i  zadygotał.  Spojrzał  błagalnie  w  stronę  Lewika, szukając u niego pomocy.
Farbiarz nie odezwał się, jeno pokręcił głową, jakby zdziwiony uporem sierżanta.
–  Ojciec  Grzybek  nakłaniał  ich  do  całowania  siebie  i  do  inszych przeciwnych naturze rzeczy – ciągnął nieugięty Raczek. – Który młodzik poddał się opresji, dostawał lepszą strawę i ubranie.
– Zatem uważacie, sierżancie, że to któryś z wychowanków popełnił zbrodnię, kierując się zemstą bądź zazdrością? – Głos kanonika, dźwięczny i ostry, przeciął gęstą ciszę, jak nóż tnie masło.
Raczek z wysiłkiem wytrzymał spojrzenie księdza.
– To nie mógł być nikt z sierocińca – oświadczył. – Tamtego wieczoru tylko jedna osoba opuściła przytułek i był nią ojciec Grzybek.
– Jesteś tego pewien, sierżancie? – Jan Plater wychylił się nad ławą.
–  Przepytałem  wszystkich  opiekunów  i  sieroty,  nikt  nie  opuszczał wspólnej sali przez całą noc.
Kanonik milczał przez chwilę. W tym czasie ani burmistrz, ani pan Lewik nie ośmielili się wtrącić słowa.
– Dokąd udał się ojciec Grzybek po opuszczeniu przytułku? – zapytał Plater. – Ustaliliście to, sierżancie, prawda?
– Wrócił do swej kamieniczki. Po drodze wstąpił do wyszynku i zakupił gąsior  kosztownego  wina,  który  znaleźliśmy  napoczęty  na  miejscu,  jako
i dwa pucharki.– Rozmawiał o czymś z oberżystą, gdy kupował trunek?
– O niczym ważnym, ale właściciel gospody twierdzi, że Grzybek wesół był, jak wychodził, nawet podśpiewywał pod nosem.
– Wesół był… – powtórzył kanonik z namysłem.
– Jak na jasełka. Wedle mej opinii spodziewał się gościa. I nie chciał, aby ktokolwiek o tej wizycie wiedział, dlatego na ten wieczór dał gospodyni wolne.
– Tedy nikt nie widział, aby kto odwiedzał ojca Grzybka? – upewnił się Jan Plater.
–  Tegom  nie  rzekł,  wielebny  ojcze  –  odparł  pospiesznie  sierżant.  – Żebrak  śpiący  pod  murem  opodal  kościoła  twierdzi,  że  po  zmroku  ktoś wszedł do kamienicy tylnym wejściem.
– Powiedział ów dobry człowiek coś więcej o tym wieczornym gościu? – Tyle, że był to mężczyzna, być może młody.
– To wszystko? – W głosie kanonika wyczuwało się rozczarowanie.
–  Nie  wszystko,  wasza  wielebność,  jeno  dalej  to  rojenia  jakoweś, niegodne  uszu  waszych  wielmożności.  Muszę  nadmienić,  że  świadek  to pijaczyna, taki, co dnia bez zaglądania do dzbana nie wytrzyma.
– Rojenia. – Kanonik uniósł brwi, dając wyraz zaciekawieniu. – Jakiego rodzaju?
Sierżant odchrząknął.
– Dziwne, wasza wielebność… Nadprzyrodzone.
– Nadprzyrodzone? – powtórzył Jan Plater, przypatrując się strażnikowi tak intensywnie, jakby w samą duszę chciał mu zajrzeć. – A dokładniej, sierżancie, jeśli można prosić? Dokładniej.
Raczek  zerknął na burmistrza,  który  zastygł z grymasem niechęci na ustach, i na pana Lewika obserwującego go z wyrazem twarzy sugerującym,że ma sierżanta za głupca, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty.
– Żebrak przysięgał, że nad ranem z kamienicy Grzybka wypełzł wąż – wydusił półgłosem Raczek.
– A białe myszy też widział? – zadrwił burmistrz, nie wytrzymawszy. – A szarańcze  i  pająki?  Mielibyśmy  wówczas  komplet  objawów  pijaczego delirium.
– Wspomniał tylko węża – odpowiedział sierżant. – Gad, bardzo dużych rozmiarów, jak twierdzi świadek, wypełzł oknem z sypialni księdza Grzybka, a potem rynną zsunął się na ziemię.
–  I  wszystko  to  widział  jakiś  moczygęba  w  ciemnym  zaułku?  – dopytywał  burmistrz,  lecz  napotkawszy  karcący  wzrok  kanonika,  zmełł dalsze drwiny w ustach i zwiesił głowę.
Jan Plater skupił wzrok na sierżancie.
– A ten wasz świadek to ktoś tutejszy?
– Tutejszy, lecz nie do końca swój – orzekł Raczek. – Żyd to, ale na naszą chrześcijańską wiarę jako dziecko został nawrócony. Zresztą wychował się w sierocińcu pod opieką ojca Grzybka, póki nie dorósł. Cieślą miał zostać i coś tam nawet dłubał w drewnie poza cechem, bo nikt takiego do siebie na ucznia przyjąć nie chciał. Ale potem rozpił się dokumentnie i skończył na żebractwie.  –  Sierżant  zmarszczył  czoło  w  zadumie.  –  Widać  żydowska dusza  w  nim  została  i  ścierpieć  nie  mogła,  że  na  prawdziwą  wiarę  go przechrzczono.
Kanonik  pokiwał  głową  dostojnie  i  poważnie,  zgadzając  się,  widać, z poglądem wyrażonym przez Raczka.
Długo milczeli.
– Niechybnie Żydzi dopuścili się tej zbrodni – przerwał ciszę pan Lewik, słusznie mniemając, że wielebny skończył przesłuchiwać sierżanta. – Dyć wszystko, co niegodziwe, to od Żydów. Pana naszego na śmierć wydali,skazując się na wieczne potępienie. Przed oblicze Kajfasza zawlekli i powzięli uchwałę, że trzeba go zabić. Sprawiedliwe więc będzie nałożenie Żydom opłaty na handel, a jak nie zapłacą, to młodzież podesłać, niechaj kilku mośków obiją, parę chałup splądrują – podsunął farbiarz, któremu, o czym wszyscy w mieście wiedzieli, mojżeszowi ze swą tandetą i wyrobami włókienniczymi w paradę wchodzili.
Jan Plater zmrużył oczy z namysłem.
– Nie na dziś ten pomysł, panie Lewik – odrzekł jakby z żalem. – Nie na dziś ani na jutro, jeśli o tym mowa. Będzie miesiąc ledwie, jak król gościł w mieście i Żydom opiekę obiecał, za co kahał pełny kuferek złota mu sprezentował. Nie należy ruchawek wzniecać, gdy król jegomość we Lwowie stanie na kilka tygodni, może dłużej. Zaraz by Żydy pognały tam ze skargą, kłopotu nam narobiły i jakich komisji. Po co nam to potrzebne? A co rok następny przyniesie, obaczymy. – Kanonik splótł palce dłoni. – I chwali się wam, panie Lewik, że pamiętacie z kazań, co napisano u Mateusza, jak lud żydowski przyjął na siebie winę za gehennę Pana naszego, jak wołał: „Krew jego na nas i na syny nasze”.
Wielebny zagryzł wargi, a oczy zalśniły mu jak ogniki.
– Chwali się wam – powtórzył – i zostanie zapamiętane tutaj, przez Kościół na ziemi, a potem w niebie. Wielu dobrych chrześcijan dziś nie chce o tym pamiętać i pojednania z Żydami szuka, a przecież Pisma i tego, co w  nim  jest,  podważać  ani  zmieniać  nie  można,  bo  przez  natchnionych Duchem Świętym jest spisane.
Zapadła cisza.
Każden z mężczyzn we własnym duchu ważył, co i jak tam rozegrało się przed Ponckim Piłatem.
– Tedy kto winien zbrodni? – dopytał z ciekawością burmistrz, wracając do  meritum  sprawy.  –  Toć  bez  winnego  ani  rusz,  musi  się  znaleźći przykładnie zostać osądzony.
–  Winny  zbrodni  jest  oczywisty  –  oświadczył  ksiądz  kanonik.  –  To diabeł. Owładnął umysłem i ciałem ojca Grzybka i przywiódł go do grzechu.
Słowa wielebnego wywołały zakłopotanie u panów rajców. Jan Plater udał, że tego nie dostrzega.
–  Tak  stanie  w  raporcie,  a  ja  potwierdzę  to  autorytetem  Kościoła  – powiedział i skupił wzrok na sierżancie. – Oczywiście szczegóły dochodzenia nigdy nie mogą wyjść na jaw, dla dobra miasta i wiary. Zeznania sierot należy spalić, czym zajmę się osobiście – dodał. – Wy zaś, Raczek, dobrze się spisaliście i rychłej nagrody za swą posługę wyglądajcie. Zgadza się, burmistrzu?
Zapytany łypnął niezbyt łaskawie na sierżanta, ale mus było przytaknąć, to przytaknął.
– To już wszystko, możecie odejść – wymamrotał burmistrz i ponurym spojrzeniem odprowadził sierżanta do drzwi.
Raczek wyszedł do holu, a potem schodami na parter i do drzwi, na słońce i wiatr, który osuszył mu mokre skronie i szyję.
Objął  wzrokiem  rynek.  Tenże  tętnił  gwarem  i  handlem,  ludzie  już zapomnieli o zbrodni i nie było do czego wracać. Kanonik nie mógł się mylić. Znał się przecież na rzeczy. Mówi, że diabła sprawka, znaczy się tak jest. I basta.
Sierżant poprawił wilgotny kołnierz ocierający mu boleśnie skórę.
A i sprawiedliwość, choć pokrętnie, zatryumfowała. Dręczyciel pacholąt poniósł  zasłużoną  karę,  a  Kościół  zachowa  nieskalaną  opinię.  Co  zaś ważniejsze, kanonik będzie miał u niego, Raczka, dług, a to wróży udaną karierę.
Strażnik uniósł rozmarzone spojrzenie na okna sali magistrackiej. Kto wie,  może  z  poparciem  Platera  i  on  zasiądzie  kiedy  przy  ławie  międzyrajcami?
A diabeł, jak to diabeł, już gdzie indziej szkodę czyni. Dyć taka to już czarcia natura.
Wąż i Ewa
Lwów, październik A.D. 1673
Czarna  karoca  ciągnięta  przez  kare  konie,  strzeżona  przez  ciemne postacie  dragonów  jadących  przed  zaprzęgiem  i  za  nim,  przetoczyła  się uliczkami  Lwowa  jak   fatum  mające  zawładnąć  miastem.   Turkot  kół i łomotanie podków o bruk urwały się dopiero w zniszczonej przez turecką artylerię uliczce, odgradzającej spalony konwent jezuitów od zgruzowanych przez kule armatnie kamieniczek. Większość wznoszących się tu dawniej budynków wciąż stała nieodbudowana, a te, co oparły się islamskiej nawale, chyliły  się  ku  ziemi,  krzywe  i  opuszczone,  łypiąc  dziurami  po  oknach i drzwiach, świszcząc złowróżbnie od hulającego w ich wnętrzach wiatru.
Miasto jakoś nie mogło dojść do siebie po oblężeniu, które pozostawiło w gruzie i popiele całe kwartały ulic. Olbrzymi okup zebrany dla mahometan i zamknięcie z powodu wojny szlaków handlowych z Mołdawią i Turcją nadwyrężyły kiesę mieszczan. A nowa wojna czająca się na horyzoncie nie dawała  wielkiej  nadziei  na  to,  że  sławna  Leopolis  –  perła  w  koronie Królestwa Polskiego – prędko powróci do dawnego bogactwa, znaczenia i blasku.
Woźnica   wstrzymał   chrapiące   konie,   te   zaś,   szarpiąc   powozem,wyhamowały przy murze, za którym wznosiły się wypalone kikuty drzew z klasztornego ogrójca.
Zapadła     cisza,     zakłócana     jedynie     prychaniem     wierzchowców i   przeciągłymi   smarknięciami   dragonów,   którzy   wydmuchiwali   kurz zatykający nozdrza. Poza tym zaułek zdawał się całkiem wymarły, nawet żebraków nie było widać ani nie przebiegł żaden bezdomny pies, choć akurat to może i nie winno budzić zadziwienia. Psów i kotów w ogóle jakby mniej wałęsało się po Lwowie od czasów oblężenia, gdy każdy gram mięsiwa był na wagę złota.
Z jednej z wypalonych, pochyło stojących kamieniczek wychynął wysoki szlachcic,  długim  krokiem  przemknął  do  drzwiczek  karocy,  otworzył  je i wsiadł do jej wnętrza.
Umościł się na kanapie. W środku pachniało jaśminem i piżmem, wonią kosztownych francuskich perfum. Zapach, miły zresztą i budzący dreszcz, roztaczał się od kobiety w woalce, zasiadającej przodem do woźnicy.
Mężczyzna wciągnął woń w nozdrza, jego ciemne oczy zalśniły, zagrały węzełki mięśni na okolonej zarostem krtani. W wyobraźni przemknął mu sprośny obraz tyczący jego i damy.
– Co masz dla mnie? – zapytała kobieta, nie odsłaniając oblicza.
– Młodzieniec, którego zlecono mi śledzić, jest we Lwowie od trzech tygodni – zaczął szlachcic. – To ciekawy przypadek, doprawdy ciekawy. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że przez całą mą karierę nie spotkałem się z czymś podobnym.
Dama w woalce pochyliła się ku rozmówcy.
–  Lepiej  niech  to  będzie  coś  wartego  mojej  podróży  –  przestrzegła z napięciem w głosie.
Mężczyzna uśmiechnął się leciuteńko, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły.–  Och,  z  pewnością  panią  zainteresuję.  Najlepiej  będzie,  gdy  zacznę relację od tamtego klasztoru w Brzesku, gdzie dzień po zabraniu młodzika do króla  zmarło  na  skutek  zatrucia  grzybami  dwunastu  mnichów  z  onego zgromadzenia. Zmarło, dodam, w męczarniach, jak przedstawił mi to jedyny ocalały  braciszek.  Mnich  ten  szczęściem  dla  siebie  odprawiał  tego  dnia pokutę o chlebie i wodzie z wyroku przeora za, przedstaw to sobie, waćpani, złamanie ślubów czystości z naszym piekielnym chłopaczkiem.
Łowca  mówił  dalej,  opowiadał,  co  wydarzyło  się  w  Lublinie.  Nie szczędził  damie  krwawych  i  okrutnych  szczegółów  przekazanych  mu  za kwotę dziesięciu talarów przez niejakiego Raczka, strażnika miejskiego.
Dama w woalce wysłuchała relacji w milczeniu, lecz mężczyzna, nawet nie widząc jej twarzy, nabył przekonania, że fakty, które podał, zmroziły słuchaczce krew w żyłach.
– Jeśli to prawda, co mówisz, waszmość… – Głos jej zadrżał. – Jeśli się nie mylisz…
– Nie mylę się, pani – zapewnił szlachcic. – Zajmuję się tą profesją od długiego czasu.
– Wiem, wiem. – Machnęła dłonią. – Jesteś najlepszy, dlatego też cię wynajęłam. Aczkolwiek niezwykle trudno mi uwierzyć w tę historię.
–   Dziwniejsze   rzeczy   widywałem.   –   Twarz   mężczyzny   nabrała mrocznego  wyrazu.  –  Choć  nie  przeczę,  w  tym  młodzieńcu  jest  coś przerażającego. Spotkałem niewielu ludzi o tak wypaczonej duszy.
– Wspomniałeś, że prócz tych dwóch przypadków z Brzeska i Lublina mogły być inne, wcześniej? – dopytywała kobieta.
– Podejrzewam, że musiał zacząć swój proceder znacznie wcześniej – odrzekł  spokojnie  łowca.  –  Zbyt  wielką  ma  wprawę  zarówno  w  samym zabijaniu, jak i w zacieraniu dowodów swej winy.
Długo milczeli. W końcu dama zapytała:– Kiedy będę mogła z nim pomówić?
–  Jutro,  tutaj,  o  tej  samej  porze  –  zdecydował  szlachcic.  –  Odkąd wiadoma osoba opuściła Lwów i udała się do obozu wojsk królewskich, młodzik  swawoli  po  karczmach,  szulerniach  i  zamtuzach.  Moi  ludzie obserwują go na okrągło. – Mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Co zapewne zadziwi waszmość panią, widywano go w towarzystwie niewiast.
Kobieta uniosła brwi pod woalką.
– Doprawdy kameleon z niego – mruknęła z lekką konsternacją. Szlachcic zmierzył swą rozmówczynię zdziwionym spojrzeniem.
– To takie zwierzę żyjące w zamorskich koloniach – objaśniła. – Podobne do małego smoka. Widziałam je w Paryżu u księcia… Nieważne jakiego. Grunt,  że  stworzenie  to  zmienia  barwę  swego  ciała  i  dostosowuje  ją  do otoczenia. Ma też bardzo długi język, którym chwyta owady jak nasza żaba, a  oczy…  te  najbardziej  zadziwiają.  Poruszają  się  osobno  we  wszystkich kierunkach. Dlatego bardzo trudno go schwytać – dodała z naciskiem.
– Rzeczywiście ciekawe musi być to stworzenie. I nawet jakoś pasuje do naszego chłopaka – odrzekł z namysłem szlachcic. – Tyle że choćby był on jako  ten  kameleon,  nic mu  to  nie pomoże.  Jutro  tu  go  dostarczę,  wedle zamówienia. A jego dalszy los będzie już w gestii waćpani.
Konie w zaprzęgu chrapały niespokojnie, tak samo jak poprzedniej nocy, zaułek był tak samo pusty i złowieszczo mroczny, nawet dragoni podobnie smarkali w rękawy. Wszystko zdawało się takie samo, ale przecie takie nie było. Świat się bowiem cały czas zmienia i nikt dwa razy nie wchodzi do tej samej rzeki.
Tym   razem   wysoki   szlachcic   wychynął   z   mroku   nie   sam,   lecz w towarzystwie dwóch drabów dorównujących mu wzrostem i szerokością ramion,   dźwigających   bagaż.   Pakunek   ów,   należy   dodać,   wierzgałi postękiwał, co nie robiło na mężczyznach najmniejszego wrażenia. Widać nie pierwszy to raz przychodziło im dostarczać podobny pakunek.
Szlachcic idący na przedzie zapukał w drzwiczki karocy, te rozwarły się szeroko i ukazała się w nich jasna kobieca dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu. Skinęła zapraszająco.
Para  drabów  sprawnie  umieściła  szamoczący  się  tobół  we  wnętrzu pojazdu.
– Jest związany – oświadczył szlachcic. – Zaskoczyliśmy go, ale i tak jeden z moich ludzi oberwał. Jak na takiego wymoczka chłopak dobrze radzi sobie z nożem.
– Twoja zapłata. – Dama wręczyła mu pękatą kaletę pobrzękującą złotem. Mężczyzna ukłonił się nisko i zamknął drzwiczki karocy.
Chłopak  przestał  się  miotać.  Wyprostował  swą  szczupłą  sylwetkę i położył skrępowane dłonie na kolanach. Kobieta powoli ściągnęła worek z głowy swego więźnia. Miłosz zakaszlał i głęboko odetchnął. Zamrugał i skupił wzrok na zakrytej woalką twarzy.
Milczeli, przypatrując się sobie w mdłym światełku lampki uwieszonej u sufitu.
– Czemu zawdzięczam to niepohamowane pragnienie rozmowy ze mną, mości kanclerzyno? – zapytał młokos z nutką drwiny. – Znacznie uprzejmiej byłoby poprosić.
Klara Pac na chwilę straciła pewność siebie.
– Skąd wiesz, kim jestem?
– Poznałem po głosie – wyjaśnił. – Kilka razy słyszałem waćpanią na zamku.
– To musiało być ponad rok temu? – Uniosła woalkę i odsłoniła twarz. Młodzieniec lekko się uśmiechnął i wciągnął powietrze w nozdrza.– I te perfumy, zmysłowe jak kobieta, która ich używa. Trudno pomylić waszmość panią z kimkolwiek innym.
Przygryzła wargi, wyczuwając, że staje się przedmiotem jego gierek.
– Właśnie w ten sposób wabisz do siebie mężczyzn? Swoje ofiary? Wychwyciła, jak drgnął. Odrobinę, niemal niedostrzegalnie.
–  Każdy  z  nich  szuka  ucieczki  przed  samym  sobą  i  kłamstwem,  do którego zmusza go świat. – Chłopak spochmurniał. – Ja tylko uwalniam ich od tego brzemienia.
Klara zerknęła na sztylet. Pięknie wykonany, o długim, wąskim ostrzu, leżący przy jej udzie. Na wszelki wypadek.
Pochwycił ją hipnotyzującym spojrzeniem głodnego węża.
Zadrżała.
Nagle twarz młodzika wydała się jej bardziej złowroga niż piękna, jakby naznaczona starym złem, które spoglądało na nią z głębi ciemnych oczu.
Odepchnęła  irracjonalny  niepokój,  diabeł  ma  z  pewnością  ważniejsze sprawy niż przebywanie z nią w powozie.
Chwilę milczeli.
–  Żadnego  zaprzeczania?  –  Kanclerzyna  przerwała  w  końcu  ciszę.  – Żadnych  błagań,  zapewnień  o  niewinności,  wmawiania  mi,  że  się  mylę? Poczytuję to niemal za lekceważenie, a do tego nie przywykłam – oznajmiła z groźbą.
– Prawda to trudna rzecz do zdefiniowania – odezwał się spokojnym głosem Miłosz. – Zwykle nie jest nią to, co się wydarzyło w rzeczywistości, lecz to, co przyjmuje za taką ogół. – Wydął usta w namyśle. – Czy w raju wąż skusił Ewę, czy może to ona przyszła do niego z gotową ofertą?
Klara uśmiechnęła się mimowolnie.
– Rzeczywiście trudno powiedzieć, jak było. A wracając na ziemię, jużw zeszłym roku kazałam sługom popytać o ciebie. Spadłeś jak meteor nie wiedzieć skąd i od razu trafiłeś do łoża Korybuta. Doszłam do wniosku, że ktoś cię wystawił królowi tam, na wielickim trakcie, jako przynętę. Wyszło mi, że tym kimś był niejaki Pieniążek, wtenczas starszy nad wozami, człek dotknięty nałogiem hazardu, mający wielkie długi. Które, nawiasem mówiąc, spłacił w tym czasie, gdy wskoczyłeś na kuśkę naszego monarchy. Niestety wkrótce potem Pieniążek został zamordowany w kościelnej krypcie. Niezwykły zbieg okoliczności, nie sądzisz?
Miłosz, nawet jeśli coś sądził, zachował to dla siebie.
–   Nic   nie   odpowiesz?   –   Uniosła   brew.   –   Nie   zdradzisz   swych mocodawców, czy to ze strachu przed nimi, czy też kierując się lojalnością… A  przecież,  miarkuj  to  sobie,  mogę  zmusić  cię  do  mówienia,  uwięzić i torturami wydrzeć z tych pięknych warg wszelkie tajemnice.
– Owszem, możesz to uczynić, pani, i sprowadzić na siebie gniew króla – oświadczył młodzieniec. – A przecież zawzięty on jest na ciebie za tamtą historię z Warszawy. Nie wspominając, że podejrzewa cię o udział w śmierci swej matki.
– Gdyby naprawdę mnie podejrzewał, już by się mścił.
– Jest w nim cała gama sprzeczności, jak choćby to, że kochał matkę, lecz jednocześnie  bał  się  jej  i  skrycie  ją  nienawidził.  –  Na  ustach  chłopaka zagościł wątły uśmiech. – Może w głębi serca czuje ulgę, że ktoś uwolnił go od tego ciężaru. Co nie znaczy, że kiedykolwiek przyzna się do tego uczucia. Ma wielką wprawę w oszukiwaniu samego siebie.
– To dość powszechna cecha – mruknęła Klara. – A ty czym tłumaczysz siebie za popełnione występki? Krzywdą doznaną w dzieciństwie od jakiegoś mężczyzny?  A  może  zabijanie  zwyczajnie  sprawia  ci  przyjemność?  – Przyszpiliła go wzrokiem. – Czujesz się wtedy lepszy, gdy obserwujesz, jak wypływa z nich krew i gasną? Przez chwilę należą wyłącznie do ciebie?Miłosz przestał się uśmiechać.
– Pięknie opisane – rzekł z czujną miną. – Choć nie pojmuję, jakie to zbrodnie niby popełniłem.
– Choćby tę w Lublinie kilka tygodni temu, a wcześniej otrucie mnichów w klasztorze. – Odświeżyła mu pamięć drwiącym tonem. – Wszędzie, gdzie się zjawisz, prędzej czy później ktoś ginie. To wystarczy, byś skończył na szubienicy albo na stosie.
Twarz młodziana zmieniła się nieznacznie.
– Jak myślisz – ciągnęła Klara, napawając się tą zmianą – jak postąpi Korybut? Weźmie cię w obronę czy raczej poświęci? Jesteś dla niego wart więcej niźli reputacja i korona?
– Król mnie nie skrzywdzi.
–  Korybut  może  i  nie  –  przyznała  z  wystudiowanym  uśmiechem kanclerzyna. – Ale królowa, by uchronić swój honor, z pewnością. Zdejmie z męża ciężar podjęcia decyzji. A on w skrytości ducha będzie zadowolony, że ktoś wyręczył go w trudnym wyborze. Sam wiesz najlepiej, jak słaby i chwiejny jest to człowiek.
Po niepokoju w oczach chłopaka poznała, że trafiła w czuły punkt.
– Powiesisz się w lochu, nim zdążysz złożyć zeznania. Tak to będzie wyglądać. – Musnęła opuszkami palców jego policzek. – Jesteś mój, piękny Adonisie. Od teraz będziesz mi służył i wykonasz…
– Dziesięć tysięcy talarów – przerwał jej.
Klara zamrugała zbita z pantałyku.
– Słucham? – burknęła.
– Tyle chcę za jego śmierć. Po to tu przecież przyjechałaś – powiedział kąśliwym tonem. – Oszczędźmy sobie czasu.
– Ta kwota jest wielka, nawet dla mnie – odrzekła niespiesznie. – Czemumam ci płacić, skoro mogę kazać?
– Jeśli mi rozkażesz bez zapłaty, to ja przysięgnę ci posłuszeństwo, lecz jeszcze dziś napiszę do króla list z ostrzeżeniem o zamachu. A potem – Miłosz przyłożył złączone palce do ust i w nie dmuchnął – … zniknę.
– Wysoko grasz – wycedziła kanclerzyna przez zęby.
– Tylko tak potrafię.
Klara   przełknęła   ślinę.   Długo   milczała.   Teraz,   gdy   przyszło   jej zdecydować, powiedzieć ostatnie słowo, przeszył ją lęk.
– Zgoda – szepnęła.
Miłosz popatrzył jej w oczy, jakby oferując szansę na cofnięcie decyzji. Nie skorzystała.
– Kiedy to ma się stać? – zapytał.
Drgnęła, słysząc, jak obojętnie to powiedział.
– Przed zimą – odrzekła. – Karnawał chcę spędzić w Warszawie. – A zatem nie marnujmy czasu. Ustalmy, jak i kiedy dostanę zapłatę.ROZDZIAŁ X
My, Polacy
Październik A.D. 1673
To,  że  zbliżali  się  do  wojsk  koronnych  pod  Skwarzawą,  czuć  było w powietrzu na staje przed pierwszymi latrynami wykopanymi na obrzeżach obozu. Niemal trzydzieści tysięcy żołnierzy i kilka razy tyle koni musiało zostawiać po sobie cuchnący ślad, nie było na to rady.
Korybut  zatrzasnął  okienko  karocy  i  odjął  od  nozdrzy  perfumowaną chusteczkę.   Jego   wzrok   spoczął   na   biskupie   Olszowskim   siedzącym naprzeciw. Ekscelencja towarzyszył mu od wyjazdu ze Lwowa do obozu armii,  gdzie  mieli  się  spotkać  z  oboma  hetmanami  wielkimi:  polskim i litewskim.
Wiśniowiecki  powrócił  myślami  do  krótkiego,  ledwie  kilkudniowego pobytu w stolicy województwa ruskiego, gdzie nocą udało mu się uciec na parę godzin w objęcia Miłosza. Chłopak przybył do Lwowa kilka dni przed swym panem i zadomowił się w kamieniczce przy furcie żydowskiej, mającej osobny podjazd na tyłach i dyskretne wejście.Z  warg  Korybuta  uleciało  ciepłe  westchnienie  tęsknoty,  zastąpione grymasem w chwili, gdy ponownie szarpnął nim ból trzewi.
– Znów wrzód? – zapytał z troską Olszowski.
– Niestety, psia mać – przyznał król, ocierając pot z czoła.
Rano, w południe i wieczorem musiał pić ohydną miksturę sporządzoną przez medyka i przestrzegać diety. Aliści wrzód na trzewiach miał za nic serwowane  mu  leczenie,  rwał  i  męczył  okrutnie.  Jedynym  lekarstwem dającym  ulgę  było  mocne  wino,  akurat  zabronione  mu  surowo  przez konowała.  Monarcha  po  cichu  radził  sobie  z  tym  zakazem,  lecz  teraz, w obecności Olszowskiego, nie odważył się sięgnąć po ukrytą w skrzyneczce butelkę. Wiedział, że biskup do cna obrzydziłby mu podróż wyrzutami.
Na szczęście udręka miała się ku końcowi i wkrótce – Korybut przełknął głośno ślinę – będzie mógł się wreszcie napić.
–  Zażyję  miksturę,  gdy  staniemy  w  obozie  –  obiecał,  dostrzegając strapienie malujące się na obliczu towarzysza.
Niedługo  później  przywitały  ich  wiwaty  żołnierzy  zgromadzonych wzdłuż trasy przejazdu królewskiego orszaku. Najgłośniej krzyczeli nowo zaciężni, najliczniejsi w obozie. Weterani z zeszłorocznej kampanii przeciw Tatarom byli mniej wylewni, mając w sercach więcej lojalności dla Jana Sobieskiego niźli królewskiego majestatu.
Namiot monarszy rozstawiono w centrum obozu, tuż obok kwater obu hetmanów. Co od razu rzucało się w oczy, Michał Pac przybył na naradę bez swej armii, ale za to z silną eskortą strzelców i husarzy. Reszta wojska Wielkiego  Księstwa  została  we  własnym  obozie,  kilka  mil  od  miejsca rozłożenia  się  koroniarzy.  Co  –  jak  suponował  Olszowski,  jeszcze  gdy siedzieli w karocy – nie wróżyło dobrze nadchodzącej kampanii.
Pac i Sobieski w gronie oficerów wyszli powitać swego pana. Korybut nie  szczędził  obu  hetmanom  uprzejmości,  serwując  je  po  równo  międzyzwaśnionych ze sobą a hardych magnatów.
Ustawiwszy   zebranie   rady   wojennej   na   późniejszą   godzinę,   król jegomość udał się do swego namiotu, by wypocząć po podróży.
Gdy tylko opadły za nim płachty przy wejściu, oddzielając majestat od oczu poddanych, władca napoczął butelkę wina. Osuszył dwa puchary jeden za drugim, lecząc trunkiem boleści w brzuchu, po czym spoczął wygodnie na przygotowanym zawczasu przez dworaków łożu.
Wino   zaszumiało   mu   w   głowie,   przywołując   ciepłe   wspomnienia o Miłoszu. A także rozterki znane wszystkim kochankom, bez względu na czas, miejsce i płeć.
„Co teraz robi, z kim rozmawia?”
„Czy tęskni za mną tak dojmująco, jak ja tęsknię za nim?”
„Z  pewnością  tak”,  odpowiedział  sam  sobie.  Byli  przecież  dla  siebie stworzeni. Młodość i doświadczenie, żarliwość i opanowanie, uczeń i mistrz – kilka skojarzeń, w których, rzecz oczywista, siebie widział jako mentora, Miłosza zaś w roli pięknego efeba.
Mocne  wino  sklejało  powieki,  tłumiło  odgłosy  krzątającej  się  służby i podsycało mrzonki. Aż w końcu Korybut zapadł w drzemkę.
Osobą,  która  odważyła  się  przerwać  odpoczynek  króla,  był  biskup Olszowski.
– Narada, wasza miłość – przypomniał stanowczym głosem. – Już czas. Wiśniowiecki zerknął na plik papierzysk trzymanych przez ekscelencję
i skinął głową.
– Na Boga, nie wiem, co zrobiłbym bez ciebie i twej pomocy, księże biskupie – powiedział szczerze i zwlekł się z łoża. – Daj mi chwilę, zaraz będę gotów.
Wspomniana    chwila    trwała    równo    godzinę,    nim    wystrojony
i  wypudrowany  Korybut,  w  pełnym  blasku  swej  królewskiej  godności,przyjął obu hetmanów, mając u swego boku podkanclerzego Olszowskiego. Debatowali w wąskim gronie, siedząc zwróceni ku sobie twarzami. Obaj
hetmani przyjęli poczęstunek winem, co uwolniło monarchę od uciążliwej wstrzemięźliwości. Ksiądz biskup jako jedyny odmówił trunku, nie ośmielił się też przy dowódcach przypominać jego wysokości o zaleceniach medyka. Ograniczył się do pełnych wyrzutów spojrzeń.
Korybut udawał, że nie widzi dezaprobaty w oczach podkanclerzego. Liczył, że dobry alkohol rozładuje iskrzącą atmosferę między hetmanami, ale jak szybko pojął, nawet beczka okowity nie pogodziłaby obydwu nadętych wodzów.
– Dziękuję waszmość panom za trud włożony w przygotowanie armii – zaczął rozważnie, patrząc to na Paca, to na Sobieskiego, nie wyróżniając żadnego  z  nich.  –  Jak  przedstawił  mi  ksiądz  biskup,  wojsko  nasze  jest porządne, konne i dobrze wyposażone. Trzeba radzić zatem, jak należycie wykorzystać tę siłę.
– Oręż koronny gotowy jest do wymarszu na nieprzyjaciela – zapewnił Sobieski. – Czekamy tylko, aż Litwini dotrą do obozu. – Przytyk w jego głosie zabrzmiał aż nadto czytelnie.
Pac skrzywił usta, jakby poczuł w nich coś zgniłego.
– Idziemy, jak nam armaty pozwalają – zełgał w żywe oczy. Bo choć Litwini ciągnęli ze sobą moździerz, cztery działka sześciofuntowe i sześć czterofuntówek,    kolubrynę    przydatną    przy    oblężeniach    i    armatki regimentowe,  to  ślimaczego  tempa marszu  nie sposób  było  wytłumaczyć inaczej jak niechęcią do łączenia się z koroniarzami.
Wiedzieli to Korybut i Sobieski, wiedział również ksiądz biskup, lecz żaden z nich nie zadał kłamu słowom Michała Kazimierza, by nie podsycać niechęci między obydwoma nacjami.
Olszowski odchrząknął, przerywając milczenie.–  Hospodar mołdawski doniósł mi listownie,  że pod  Chocimiem stoi korpus  Husajna  paszy  liczący  dwadzieścia  tysięcy  ludzi.  Bisurmanom towarzyszy osiem tysięcy Mołdawian i Wołochów gotowych przejść na naszą stronę, gdy nadarzy się po temu sposobność.
–  A  sułtan?  –  zapytał  Pac.  –  Osobiście  prowadzi  główne  siły  jako zeszłego roku?
–  Kalif  nie  weźmie  udziału  w  tegorocznym  najeździe,  zatrzyma  się w  Iskaczy  nad  Dunajem  –  odpowiedział  podkanclerzy.  –  Wysłał  jednak w stronę granic Polski cztery tysiące Syryjczyków pod komendą bejlerbeja Aleppo Kapłana paszy.
– Jakby było nam inszych wrogów mało – mruknął Sobieski. – Na razie jest ich kilka tysięcy, ale Bóg raczy wiedzieć, ile ich jeszcze przybędzie z trzewi Azji, by zalać nas i zniewolić swą olbrzymią liczbą.
–  Tego  nie  wiemy,  mości  hetmanie  –  zgodził  się  Olszowski.  – Tymczasem siły nasze i mahometan są wyrównane. Sądzę zatem, że bez dalszego zwlekania musimy przejść z wojskiem na mołdawską stronę granicy i uderzeniem zmiażdżyć nieprzyjaciela.
Obaj hetmani przytaknęli, choć Pac jakby mniej entuzjastycznie.
– Siły litewskie winny jak najszybciej połączyć się z Polakami – rzekł z naciskiem król. – Nawet jeśli armaty miałyby jechać nocą.
Pac  łypnął  na  Korybuta  buntowniczo,  ale  nie  ważył  się  sprzeciwić otwarcie.
–  Ufam  przeto,  wasza  miłość,  że  zostaniesz  w  obozie  i  obejmiesz komendę  nad  połączoną  armią?  –  zapytał  Litwin,  zawieszając  ciężkie spojrzenie na synu Jaremy.
– Pragnę z całego serca zostać z wojskiem, mości hetmanie, ale zdrowie mi nie pozwala – odrzekł król. – Wrzody, rozumiesz waszmość, krwawią
i ból sprawiają mi okrutny. Medyk przeto zakazał mi forsowania się i zaleciłjak najrychlejszy powrót do Lwowa.
Twarz Paca posiniała z gniewu. Następny do objęcia komendy nad armią był hetman wielki koronny i Pac nie potrafił tego ścierpieć. Korybut odniósł wrażenie, że Litwin niemal dławił się z zawiści.
– Jeśli taka twa wola, miłościwy panie… – Michał Kazimierz wydusił te słowa, jakby pozbywał się z gardła ości. – Przypomnę wobec tego, że armia litewska   wedle   zwyczaju   stanowi   osobne   skrzydło   i   musi   zachować konsystencję i własne dowództwo.
– Za przypomnienie dziękuję, waszmość – powiedział dość uprzejmie król. – Nikt z tu obecnych nie ma zamiaru łamać ani praw, ani zwyczajów Rzeczypospolitej, które są kręgosłupem wolności naszych. – Dodał, kierując wymowne spojrzenie na Sobieskiego.
Przez następną godzinę debatowali, kędy przeprawić się przez Dniestr i gdzie zaatakować Turków, nim ci zaleją Polskę swą nawałą. Ustaliwszy, co należy i co można, hetmani i biskup pozostawili Korybuta z poczuciem, że to nie koniec napięć między Pacem a Sobieskim.
Król wychylił kolejny puchar z winem i zaległ w pościeli. Ból nie dawał mu  jednak  zasnąć,  kręcił  się  więc  i  wpatrywał  w  płomyczki  migoczące w tyglu obozowego piecyka.
Po jakiejś godzinie zniechęcony tą szarpaniną z Morfeuszem podniósł się z łoża, narzucił na ramiona podbity futrem płaszcz i wyszedł przed namiot.
Gwardziści  strzegący  spokoju  majestatu  spojrzeli  na  króla,  oczekując rozkazów, lecz Korybut pokazał im gestem, aby zostali na miejscu. Chciał się po prostu przewietrzyć, ochłodzić rozgrzane czoło. Nie spodziewał się, że napotka Tynera, który akurat obchodził warty.
– Przejdźmy się – zaproponował kapitanowi.
Skierowali  się  alejką  wytyczoną  przez  okazałe  namioty  senatorów
i  wyższych  oficerów  do  miejsca,  gdzie  stały  wbite  w  ziemię  sztandary.Chłodny wiatr owiewał im twarze, gdy w milczeniu patrzyli w stronę stepu, słuchając łopoczących chorągwi Orła Białego i Pogoni.
– Wracam do Lwowa – odezwał się król. – Nic tu po mnie. Jestem chory i obaj wiemy, że żaden ze mnie dowódca.
Tyner zerknął na wymęczoną cierpieniem twarz Korybuta.
– Pac musiał źle przyjąć tę nowinę – odgadł.
– Owszem. – Kąciki ust monarchy uniosły się delikatnie. – Choć hetman usilnie starał się ukryć zawiść i niezadowolenie.
Znów  chwilę  milczeli.  Orzeł  i  Pogoń  wybrzuszały  się  i  zwijały,  nie mogąc ni razu zatrzepotać w zgodnym rytmie. Jak dwa państwa i nacje, które reprezentowały.
– Czy to rozsądne, wasza miłość, zrażać do siebie Paców?
– Pacowie zanadto obrośli w pychę, mości kapitanie. Wydaje się im, że wszystko  w  królestwie  zależy  od  nich  –  skomentował  chłodno  król.  – Właściwe jest wobec tego zrównoważenie szalek władzy.
–  Divide et impera.  –  Tyner  odgadł  intencję  kryjącą  się  za  słowami Wiśniowieckiego.
–  Dziel  i  rządź  –  powtórzył  po  polsku  Korybut  i  przechylił  głowę w stronę kapitana.
–   Ostatnio   zajmują   mnie   Żywoty  cezarów.   Miałeś   okazję   kiedyś przeczytać?
– Jeszcze nie, panie.
– To polecam, bardzo pouczająca lektura. – Król zamilkł, unosząc wzrok na zachmurzone niebo.
–  Juliusza  Cezara  zabił  jego  przyjaciel  Brutus  –  podjął  strapionym głosem. – Augusta zapewne otruła żona, by zapewnić tron swemu synowi Tyberiuszowi, a tenże z kolei został uduszony we śnie przez swego bratankaKaligulę… A potem – monarcha opuścił wzrok na łopoczące dumnie sztandary – Klaudiusz, Neron, Tytus i Domicjan, wszyscy, którzy zasiedli na tronie, zostali pozbawieni życia przez swych najbliższych sprzymierzeńców bądź krewnych.
Korybut wydął usta w zadumie.
–  Wiesz,  że  Pacowie  z  początku  nie  chcieli  wyboru  mojej  osoby  na elekcji? Najpierw popierali Kondeusza, licząc, że Ludwik XIV obsypie ich złotem. Później wraz ze swymi poplecznikami przerzucili się na carewicza Fiodora, potem zaś Karola Lotaryńczyka. Z takiego męża Eleonora byłaby z pewnością dumna – dodał ze smutną autoironią.
Tyner opuścił wzrok i milczał.
Domyślał się powodu, dla którego Korybut chce jak najszybciej stanąć we Lwowie. Domyślał się, że to nie wrzody są główną przyczyną jego planu odjazdu. Nie potrafił też, pomimo całej sympatii dla władcy, nie współczuć Habsburżance jej trudnego losu.
– Zdradzą i mnie Pacowie – przepowiedział król. – Gdy tylko znajdzie się ktoś, kto lepiej zapłaci im za służbę. Wolę już Sobieskiego, który trwa przy jednej i tej samej polityce, choć przez ostatnie lata nie przyniosło mu to ni korzyści, ni uznania wśród obywateli. Co nie znaczy, że jestem naiwny i mu ufam. – Wiśniowiecki popatrzył na oficera. – Dlatego będziesz towarzyszył hetmanom w wyprawie jako moje uszy i oczy.
Tyner  poczuł,  jak  ściska  go  w  żołądku.  Znów  nawiedził  go  obraz wiedźmy i jej ponura przepowiednia.
„Śmierć przyjdzie po ciebie, gdy znów pokochasz kobietę” – powiedziała mu lata temu, po śmierci Marii. Tak przynajmniej zapamiętał słowa staruchy.
– Jestem na twe rozkazy, panie – wychrypiał.
Było ciemno, więc Korybut nie spostrzegł bladości na twarzy kapitana.
– Chcę otrzymywać od ciebie regularne raporty o przebiegu kampaniii nastrojach w wojsku – ciągnął król. – Jeśli będziesz miał w jakiejś sprawie własną opinię, nie wzbraniaj się jej przedstawić.
– Kto mnie zastąpi przy osobie waszej miłości?
– Lazar, wielokroć dowiódł swej wartości.
Bogusławowi pozostawało tylko skinąć głową. Italczyk znał się na swej profesji.
Długo milczeli. Trzepotały chorągwie, dął wiatr od stepu, niosąc zapach ziemi i traw.
Gdzieś  w  oddali  rozległo  się  wycie  wilczego  stada.  Było  w  tym nawoływaniu watahy coś smutnego, jakaś żałość. Tyner zadrżał, biorąc to zdarzenie za zły omen.
Korybut, jeśli coś sobie pomyślał na ten temat, zostawił refleksję dla siebie. Poprawił kołnierz płaszcza.
– Położę się – oznajmił i klepnął oficera w ramię. – Ty też odpocznij. Odszedł przygarbiony w kierunku namiotu. Bogusław odprowadził go
wzrokiem, a potem zaczął rozmyślać o dziecku i Charlotcie. O tym, jakim będzie ojcem i mężem.
„O ile wrócę żyw”.
Znów dał się słyszeć żałobny wilczy zew, tym razem głośniej i bliżej.
Z  obozu  wyruszyli  parę  dni  po  wyjeździe  króla,  doczekawszy  się w końcu przybycia Litwinów. Z początku pogoda dopisywała, sprzyjając wyprawie.  Złota  polska  jesień  malowała  lasy  w  złoto,  czerwień  i  brązy, słońce grzało przyjemnie, a wiatr chłodził zroszoną wysiłkiem skórę. Nie dziwota, że przy takiej aurze wojsko poruszało się prędko. W czasie marszu rozsyłane   na   patrole   chorągwie   przechwyciły   konwój   z   żywnością podążający do Kamieńca pod eskortą Tatarów, inne odparły ataki Lipkówi odbiły kilka małych fortec z rąk nieprzyjaciela.
Ryczało bydło prowadzone na zarżnięcie, kwiczały wieprzki w klatkach, gęgało i gdakało ptactwo, chrapały konie, ciągnąc wozy wypchane spyżą, prochem i bronią. Pomiędzy okrytymi plandeką wozami toczyły się karoce panów  senatorów  i  wyższych  dowódców,  chowając  w  swych  wnętrzach markietanki, zawsze gotowe usłużyć dzielnym obrońcom ojczyzny. Kroczyli piechurzy, łykając kurz i wąchając smród bijący od jeźdźców i zwierząt.
Cały  ten  wąż  trząsł  się  i  chybotał  rozciągnięty  na  prawie  pół  mili. Poruszał się traktem przez Kurowice, Przemyślany, Brzeżany i Podhajce. I tak aż do Dniestru.
Nad rzeką zastali pułkownika Motowidłę z dwoma tysiącami semenów i dragonów, gromadzących promy na przeprawę.
Jeszcze tego samego dnia zwołano naradę wojenną, na której panowie hetmani po raz kolejny okrutnie skłócili się ze sobą i znów Polacy i Litwini rozdzieli się i obozowali osobno. Te wstydliwe niesnaski musiały jak nic rozgniewać niebiosa, bo pod wieczór zaczęło padać. Z początku tylko siąpiło, potem deszcz wzmógł się, aż na koniec chlusnęło ulewą jakby na powtórkę biblijnego potopu.
I  lało  tak  przez  równy  tydzień,  topiąc  armię  w  błocie,  aż  panowie hetmani, zrugani ostro przez swych spowiedników, przed gniewem Bożym skruchę okazali za pychę i publicznie zgodę sobie przyrzekli.
Wtenczas lać przestało jak ręką odjął, chmury się rozstąpiły i wyszło na nieboskłon piękne słońce, co powszechnie uznano za dobry znak i Boże błogosławieństwo.
Niestety na tym cuda się skończyły – Dniestr nie rozstąpił się przed wojskiem  jak  Morze  Czerwone  przed  narodem  wybranym,  a  w  obozie zaczęło brakować chleba i wina. Do tego znów opóźnił się żołd, a dziewki z taboru darmo dawać nie chciały.Przeto morale wojska smutno zwisało.
Ludzie sarkali i kichali na zmianę, coraz częściej oglądając się za siebie, tam  skąd  przyszli.  Tedy  zaraz  hetmani,  przeczuwając  kłopoty,  zarządzili przeprawę, choć gotów był tylko jeden most, a i to licho postawiony.
Że most był kiepski, okazało się, kiedy wjechały nań najcięższe wozy z działami. O złym wyważeniu konstrukcji zaświadczyły trzask, kwik koni i ciężkie przekleństwa woźniców, gdy wóz taszczący lufy armatnie przechylił się i z hukiem zwalił na burtę, tarasując przejazd.
Kilkaset metrów dalej, tam gdzie północny brzeg łagodnie opadał do rzeki, przeprawiały się z kolei wpław chorągwie jazdy. Jeźdźcy rozebrani do rosołu wjeżdżali w zimny, rwący i ciemny od mułu nurt, wiodąc za sobą luzaki. Przez ulewy Dniestr wezbrał niebezpiecznie, tworząc wiry i osuwiska na dnie. Co rusz któryś z jeźdźców znikał na moment przykryty wodą lub zostawał porwany przez silny prąd. Niektórych wyławiano na czas z pomocą długich tyczek, inni, martwi i sini, kończyli w mogiłach wykopanych opodal obozu, jeśli w ogóle znaleziono ich ciała.
Tyner obserwował przeprawę jazdy bezpiecznie, z grzbietu wierzchowca. Miał też niezgorszy widok na most pontonowy i wywrócony wóz. Kilkunastu żołnierzy  wciąż bezskutecznie usiłowało  postawić pojazd  na kołach,  inni ratowali lufy armat, które wydostały się spod plandeki i omal nie zniknęły w wodnych odmętach.
– Do rzyci z taką robotą – skomentował zajście Grot, zgarbiony w siodle tuż obok kapitana. – O, znów jakiegoś wyłowili.
Rzeczywiście   niedaleko   miejsca,   w   którym   stali,   paru   piechurów wyciągnęło  z  nurtu  człowieka.  Jak  szybko  ocenił  Bogusław,  nie  do odratowania.
Wachmistrz wychylił się w siodle i splunął w błoto.– Jak zwykle u nas prowizorka, porządku żadnego – mruknął rozeźlony. – Jakby,  kurwa,  dwóch  mostów  albo  jednego  szerokiego  nie  można  było postawić.
Tyner skinął głową. Jemu również to wszystko się nie podobało. Obejrzał się na długi korowód wozów, karet i lawet czekających na przejazd na drugi brzeg.
Ludzie   nudzili   się,   zwierzęta   srały,   wszyscy   cuchnęli,   co   bardzo odpowiadało chmarom owadów krążącym nad długą kolumną.
Na szczęście zjawił się jakiś oficer z regimentu piechoty zaciężnej imć pana Potockiego. W płaszczu i kaftanie, z muszkieterskim kapeluszem na głowie prowadził grupkę żołnierzy z drągami. Dotarłszy na miejsce, oficer zaczął rugać woźnicę po niemiecku, na koniec lejąc nieboraka w pysk, coby cham popamiętał na dłużej.
Potem drąc się na całe gardło i złorzecząc, poczynił względny porządek wśród żołnierzy i pokierował ustawieniem zaprzęgu na koła.
Dragoni załadowali armaty pod plandekę i wóz zaturkotał na balach. Zwierzęta i ludzie czekający na przejazd ożywili się. Woły zaczęły ryczeć, konie  chrapać,  woźnice  kląć.  Tabor  zadrgał,  zatrzeszczał  ośkami  kół, zaskrzypiał  spojeniami  dyszli  i  skórzaną  uprzężą.  Ospale  niby  nażarta gąsienica ruszył na przeciwległy brzeg.
Tyner jako oficer łącznikowy króla nie musiał się przeprawiać wpław. Jak wszyscy wyżsi oficerowie skorzystał z mostu. Grot, służący tak znacznej osobistości, też nie musiał moczyć tyłka w zimnej rzece.
Jeszcze przed zmrokiem obaj znaleźli się po drugiej stronie Dniestru.
Mołdawia tym różniła się od Polski, że więcej tam było błota, drzew i kłujących chaszczy, przez co trzeba było straszliwie uważać, udając się za potrzebą, by nie podrapać zadka.A w krzaki biegali wszyscy i na potęgę, łącznie z panami oficerami, gdyż żarcie serwowane przez kuchnię było fatalne, spleśniałe od wilgoci i co tu kryć, niejadalne, choć pan hetman Sobieski twierdził, że jest dobre i zdrowe. Pewnikiem dlatego, że wraz z innymi magnatami stołował się osobno.
U Tynera także kotłowało się w żołądku. Przemoczony i smętny siedział wraz  z  Grotem  pod  rozpiętym  na  palikach  płótnem,  z  którego  ściekała deszczówka.
–  Znów  dziś  trzech  powiesili  –  oznajmił  Grot.  –  Dwóch  zaciężnych i kogoś z lekkiej jazdy.
Bogusław zerknął niechętnie na stary dąb rosnący na skraju obozu. Na grubych konarach drzewa dyndały ciała wspomnianych przez wachmistrza dezerterów. Wiatr szarpał zwłokami i roznosił po obozie skrzek gotowych na ucztę wron.
Niżej, przy korzeniach drzewa wybrzuszało się z ziemi trzydzieści bądź więcej mogił, w których spoczęły ofiary hetmańskiej surowości.
– Powinni ich zdjąć ze sznura – stwierdził smętnie Grot. – Przecie to chrześcijanie, nie godzi się tak.
Tyner skinął głową, zerkając w niemal pusty kubek. I jemu nie podobały się  te  egzekucje,  niemniej  rozumiał,  że  bez  nich  nie  sposób  było  dłużej utrzymać dyscypliny.
– Odetną ich po zmroku, jak się ludzie napatrzą – powiedział i zadarł głowę, patrząc w niebo, rozpłakane niczym młoda wdowa.
Pogoda  znów  się  zepsuła  kilka  dni  po  tym,  jak  przebyli  Dniestr.  Z powodu panującej wilgoci żołnierze cały czas chodzili w przemoczonych ubraniach.  Wielu  dostało  kaszlu  i  gorączki.  Przez  wszechobecne  błoto żołnierzom parciały i pękały buty. Sienniki nasiąkały, gdy tylko kładziono się na nich do snu. Brakowało wszystkiego, począwszy od spyży czy trunków, a skończywszy na paszy dla zwierząt. Zrobiło się też zimno, co samo w sobienie dziwiło w pierwszych dniach listopada, ale świadomość praw natury nijak nie mogła umniejszyć odczuwanych przez wojsko trudów i niewygód.
Tyner marzł i cierpiał jak inni, kuląc się przy dymiącym ognisku i żując suszoną baraninę. Brudny, okutany w przemoknięty płaszcz, nie zwracał już nawet uwagi na wciskającą się wszędzie wilgoć. Jedyną pociechą w tym mizernym  położeniu  był  bukłaczek  wina  wygrany  przez  Grota  w  grze karcianej z pancernymi kniazia Wiśniowieckiego.
Wino było miejscowe, zdobyte przez podjazd wysłany przez hetmana pod Suczawę,  gdzie  schronił  się  przed  Turkami  hospodar  Petryczejko.  Choć Mołdawianie  mieli  być  sojusznikami  przeciw  bisurmanom,  to  Polacy i  Litwini  bez  pardonu  rabowali  chłopów,  bojarów  i  cerkwie,  byle  tylko zdobyć   furaż,   odzienie,   strawę   i   napitek.   Wojna   bowiem   starym i niezmiennym zwyczajem musi żywić się sama.
Hetman Sobieski politycznie przeciwny był tym łupiestwom, starał się egzekwować dyscyplinę i karać winnych przestępstw, lecz wojsko wrzało niezadowoleniem, zaczęły się dezercje i bijatyki o żywność, gdyż w obozie panowała okropna drożyzna.
Na tym polegał paradoks wojaczki: duże armie łatwo zdobywały teren i były dość potężne, by toczyć bitwy i zdobywać twierdze, lecz po kilku tygodniach marszu zaczynało brakować wszystkiego, pojawiały się choroby i rozruchy, co groziło wybuchem buntu. O ludność cywilną nikt nie dbał, ta była niczym jagnię wydane na pastwę wilków.
Grot obgryzł ułamany paznokieć i splunął.
– Tak sobie myślę, czy Litwini nie wystawią nas do wiatru, gdy przyjdzie do walki? Żołd, który mieli otrzymać, nie dotarł. Ludzie gadają, że wcale pieniędzy nie będzie, że starszyzna i senatorowie wszystko rozkradli.
Tyner znał te pogłoski pleniące się wśród żołnierzy, gdy dola stawała się zła, a nastroje paskudne. Było dlań oczywiste, że jeśli prędko nie zetrą sięz nieprzyjacielem, armię czeka rozpad.
Usłyszeli człapanie przez błocko kogoś zbliżającego się do namiotu. Był to posłaniec od hetmana koronnego. Sobieski zapraszał kapitana do swej kwatery.
Bogusław nie zdziwił się wezwaniu – odkąd został mianowany przez króla oficerem łącznikowym, regularnie uczestniczył w odprawach sztabu. Narzucił na głowę płaszcz i ruszył przez szarobury obóz. Minął dymiącą kuchnię,  w  której  serwowano  dziś  rzepę  i  podłą  kaszę,  przeszedł  obok skulonych, ciemnych od błota piechurów i jezdnych okutanych w ubrania i  szmaty  zrabowane  okolicznej  ludności,  zwolnił  kroku  przy  pieńku,  na którym  ubiegłego  dnia  położyło  głowy  dwóch  oficerów  osądzonych  za kradzież żywności.
Zameldował  się  u  straży  strzegących  hetmana  i  w  końcu  znalazł  się w ciepłym i suchym namiocie magnata.
Choć spodziewał się odprawy oficerów, Jan Sobieski przyjął go sam, stojąc pochylony nad mapą rozpostartą na stole. Kapitan zasalutował.
– Bywałeś dość często w Mołdawii – odezwał się dowódca. – Dobrze mówię?
Po błysku w oczach Sobieskiego Tyner poznał, że hetman doskonale pamięta  ich  spotkanie  sprzed  dwóch  lat,  gdy  wstawiennictwo  kniahini Gryzeldy  uchroniło  Bogusława  przed  egzekucją  za  dezercję  i  rozbój, nawiasem mówiąc, dokonany właśnie w Mołdawii.
– Dobrze, wasza wielmożność. Bywało się tu i tam.
– No to pozwól, waszmość, i spojrzyj na mapę. Którędy to ruszyłbyś na nieprzyjaciela?
Tyner zbliżył się do stołu i pochylił nad rozrysowaną dość szczegółowo krainą.  Mapa  obejmowała  teren  od  niebosiężnych  szczytów  Karpat  na granicy z Siedmiogrodem aż po Budziak i Dzikie Pola, gdzie Dniestr wpadałdo Morza Czarnego.
Kapitan podziwiał zręcznie naszkicowane obrazki miast, dużych osad czy sławnych  klasztorów,  zdatnych,  aby  zamienić  je  w  twierdze.  Patrzył  na malowane kunsztownie wzgórza i lasy, na przecinające je rzeki płynące ku Dunajowi, za którym mahometanie twardą ręką gnębili chrześcijańskie ludy.
W miejscach, gdzie zatrzymały się wojska bisurmanów, stały drewniane figurki,  podobne  do  szachowych.  Jak  wyliczył  sobie  prędko  Tyner,  obie armie dzieliło siedem, może osiem dni marszu przez trudny teren.
–  Tu  bym  przeszedł  Prut.  –  Wskazał  palcem  przeprawę  znaną  mu z  wcześniejszych  pobytów  w  Mołdawii.  –  W  dwa  dni  staniemy  pod Chocimiem  i  odetniemy  Turków  od  Syryjczyków  Kapłana  paszy,  który z pewnością ruszy na nas spod Cecory.
Sobieski   słuchał,   marszcząc   brwi,   nie   zdradzając   się,   co   myśli o propozycji kapitana gwardii królewskiej.
–  To  oznacza  bitwę  –  rzekł  po  długim  namyśle.  –  Postawienie wszystkiego na jedną kartę. Jeśli poniesiemy porażkę, będziemy zgubieni, jako i cała Rzeczpospolita.
– Innej rady nie mam, dowódco, przy tym stanie wojska. Natychmiastowa bitwa lub odwrót, inaczej wszystko się rozlezie.
Hetman koronny zawiesił baczne spojrzenie na oficerze.
–  Tak  to  przedstawiasz,  waszmość,  królowi  w  raportach?  –  zapytał cierpko.
Tyner wyprostował ramiona.
–  Przekazuję  to,  co  widzę  i  słyszę.  Taki  dostałem  rozkaz  –  odparł, zachowując spokój. – Nie ma też w tym żadnej tajemnicy.
Sobieski potarł wąsa.
– Nie podejrzewam cię o złą wolę – załagodził. – Przynajmniej stale trzymasz się jednej strony, nie przeskakujesz z partii do partii niczym wszyspod spódnicy ladacznicy. – Hetman zamilkł i popatrzył na mapę.
–    Obejmiesz,    waszmość,    komendę    nad    regimentem    dragonów królewskich  –  oznajmił,  unosząc  wzrok  na  Tynera.  –  Szkoda,  by  tak obeznany z wojaczką oficer marnował się w sztabie.
Bogusław podziękował, robiąc dobrą minę do złej gry, ale opuścił namiot magnata w podłym nastroju.
Myślał o Charlotcie i dziecku.
Teraz, gdy miał dla kogo żyć, nie uśmiechało mu się zgrywać bohatera i ryzykować życia.
Problem w tym, że gdy wybucha wojna, mężczyzna nie ma wielkiego wyboru.
Wyruszyli o świcie, wpierw jazda, potem tabory i piechota. Podążali pośród krzyków czeladzi i rżenia koni przez bukowińskie lasy porastające wzgórza i doliny, przez jary, cieśniny i wykroty. Drogi, jeśli takie były, zostały zalane przez występujące z koryt strumienie. Tam, gdzie błoto było najgorsze, kładziono faszynę i ścięte pnie drzew.
Jazda w tych warunkach jak zwykle radziła sobie lepiej, gdy piesi i tabór grzęźli w szlamie, a wozy zapadały się pod własnym ciężarem. A jednak wbrew pogodzie i trudnemu terenowi wysłane przez hetmanów podjazdy już rankiem następnego dnia ujrzały z zalesionych wzniesień Chocim.
Tyner  postanowił  obejrzeć  mahometańskie  umocnienia  i  w  tym  celu wspiął  się  wraz  z  Grotem  na  jedno  ze  wzgórz.  Poganie  rozłożyli  się warownie na rozległym płaskowyżu, od północy i południa chronieni przez jary i wąwozy, a także przez zamek połączony mostem z nieprzyjacielskim obozem.
Stojąc pod rozłożystym bukiem, kapitan obserwował przez lunetę paszczearmat ustawionych na zygzakowatym wale, wzmocnionym fosą i palisadą. Podziwiał wielkie stada koni, mułów i wielbłądów pasące się nad Dniestrem, opodal mostu, który łączył obóz turecki z północnym brzegiem i rozłożoną tam wsią. Za fortyfikacjami tłoczno było od namiotów, wozów i pobudowanych przez bisurmanów stajni i warsztatów.
Widział     janczarów     w     charakterystycznych     nakryciach     głowy, obsadzających bramy wiodące do wnętrza obozu, formującą się kawalerię spahisów,   niewolników   z   koszami   wypełnionymi   ziemią,   którzy   pod nadzorem majstrów umacniali wały podmyte przez ulewy.
– Dobrze się przygotowali, psie syny – mruknął kwaśno Grot, opierając się ramieniem o buk. – Jedyny sposób to przebić się przez bramy.
Kapitan  skinął  głową.  Obaj  wiedzieli,  że  taki  atak,  nawet  jeśli  się powiedzie, będzie oznaczał duże straty.
Obejrzawszy  sobie,  co  trzeba,  wrócili  do  obozu,  gdzie  do  zmierzchu nadciągnęły także regimenty piechoty, wozy i armaty.
Wojska polsko-litewskie stanęły dość blisko twierdzy, lecz pan hetman koronny nie kazał żołnierzom brać łopat i kilofów, by sypać wały. Tyner domyślił  się,  że  następnego  dnia  czeka  ich  szturm.  Potwierdziło  się  to podczas odprawy dla oficerów zarządzonej w namiocie dowódcy. Sobieski wraz z Pacem wyznaczyli poszczególnym pułkom i regimentom cele ataku i przykazali, by wojsko rankiem zajęło wyznaczone pozycje.
Wracając od hetmana, Bogusław przeszedł się między ogniskami swych podkomendnych, sprawdzając broń i ilość amunicji. Okazało się, że Grot dopilnował wszystkiego w regimencie pod jego nieobecność i kapitan mógł być kontent.
Wrócił  pod  namiot,  który  dzielił  z  wachmistrzem.  Tomasz  siedział zgarbiony nad ogniem i wyjadał z kociołka resztkę kaszy jaglanej. Na widok Tynera   podniósł   wyżej   naczynie,   wykazując   godną   pochwały   chęćpodzielenia się strawą.
Ten  pokręcił  przecząco  głową,  obawiając  się,  że  kolejna  porcja  tego paskudztwa zwyczajnie nie przejdzie mu przez gardło.
Zwalił się ze stęknięciem obok wachmistrza, ściągnął buty i odwinął przemoczone onuce. Przez dłuższą chwilę wygrzewał stopy w cieple ogniska.
– Co postanowił hetman? – Grot nie powstrzymał ciekawości. – Będzie szturm?
– Będzie, a my idziemy w pierwszej linii.
Na twarz wachmistrza wypłynął nieładny grymas. Tyner nie dziwił mu się. Atakujący na przedzie zawsze giną częściej niż ich towarzysze broni kroczący z tyłu. Niestety rozkaz był jednoznaczny – mieli wraz z większą częścią piechoty i dragonii przypuścić atak na Bramę Jaską.
Położyli się do snu. Grot wkrótce chrapał w najlepsze, ale Bogusław przez długie godziny kręcił się z boku na bok. Rozmyślał o Charlotcie i o tym,  co  się stanie,  gdy  nie wróci do  niej i do  dziecka.  Być może jutro polegnie, zastrzelony bądź zadźgany. Od tego myślenia ściskało go w piersi i żołądku, a strach podgryzał go niczym wygłodzone pluskwy.
W końcu zmogło go zmęczenie.ROZDZIAŁ XI
Ulotne chwile
Znów  był  szczęśliwy,  że  choć  przez  chwilę  może  być  w  ramionach Miłosza, spędzić z ukochanym trochę czasu, cieszyć się jego obecnością, rozmową i młodym ciałem.
Korybut westchnął spocony i zdyszany, mając świadomość, że idylla nie będzie trwać w nieskończoność. Zbyt często widywano go wchodzącego do tej kamieniczki po zmroku, by nie wywoływało to plotek.
– Czym martwi się mój pan? – Kochanek wydostał się spomiędzy ud Michała Wiśniowieckiego i wyciągnął się u jego boku, podparłszy głowę na zgiętej ręce.
– Wojną – skłamał król. – Wieści z Mołdawii nie brzmią optymistycznie. – Czy coś nam grozi?
Korybut uśmiechnął się, uspokajając chłopaka. Miłosz był taki bezbronny i wrażliwy, potrzebował opieki kogoś silnego i starszego. Tak go postrzegał król,  albowiem  miłość  i  władza  sprawiają,  że  człowiek  odrywa  się  od rzeczywistości.
– We Lwowie jesteśmy bezpieczni, kochany. Nawet jeśli nasza armiaponiesie klęskę, będzie czas na podjęcie rozmów pokojowych z sułtanem i wycofanie się do Warszawy.
Monarcha brał pod uwagę, że śmiały plan Sobieskiego nie powiedzie się i spotka go ten sam los, co jego pradziada Stanisława Żółkiewskiego, też hetmana  wielkiego  koronnego,  który  poległ  pięćdziesiąt  lat  wcześniej  na polach Mołdawii w wojnie przeciw mahometanom.
„Znaków było wiele, jako i przyszłych korzyści, gdyby tylko hetman Sobieski, a może i Pac zginęli od tureckiego oręża”, pomyślał rozmarzony. Klęska militarna mogła się zmienić w polityczne zwycięstwo. Ileż starostw i urzędów zostałoby zwolnionych. Rozdając je lojalnym magnatom, Michał Korybut mógłby utworzyć od nowa zwarte stronnictwo królewskie i tym razem to on stanąłby realnie na czele partii.
„Jestem młody. Mam czas, by pozostawić po sobie coś wielkiego, zadbać o porządek i zgodę w ojczyźnie”.
Z marzeń wydarło go szarpnięcie bólu w żołądku. Skrzywił się, co nie umknęło uwadze Miłosza.
– Znów wrzody? – zapytał chłopak z troską.
– Tak, lekarstwa nie pomagają.
– Przyniosę wino – zaproponował młodzieniec i zsunął się z łóżka. Korybut  zawiesił  wzrok  na  linii  kręgosłupa  zagłębiającej  się  między
pośladki ukochanego. Miłosz obrócił się, czując na sobie wzrok starszego kochanka, i spuścił zawstydzony wzrok.
Wręczył królowi puchar.
– Mocne i korzenne. Ormianin, od którego je nabyłem, twierdzi, że leczy wszelkie dolegliwości.
Korybut powąchał trunek – pachniał wyśmienicie. Wypił od razu cały puchar.
– Dziwny smak. – Oblizał wargi i oddał naczynie chłopakowi.– Wkrótce cały ból ustąpi, mój panie. – W oczach Miłosza był jakiś smutek. – Nic nie będzie cię trapiło.
Wiśniowiecki pogładził go z wdzięcznością po policzku.
– Tylko ty o mnie prawdziwie dbasz.
Zakręciło mu się w głowie. Ułożył się na poduszce.
Szczęśliwy choć przez chwilę.
W imię Boże
11 listopada A.D. 1673
Chatka była niska i spadziście zadaszona, porosła mchem i koloniami jasnych grzybów.
Tyner wlepił wzrok w siedzibę wiedźmy i potarł dłonią szramę na szyi pozostawioną przez sznur, gdy bez powodzenia wieszał się po śmierci żony.
Zgarbiwszy ramiona, podreptał do drzwi. Te uchyliły się, jeszcze nim zapukał, i zobaczył nad sobą brodatą, nieco tępawą twarz wielkoluda, który mieszkał z czarownicą.
– Wpuść waszmość pana – rozległ się głos z wnętrza.
Brodacz odsunął się, robiąc gościowi przejście. Tyner schylił głowę, aby nie walnąć o powałę, i wkroczył do ciemnej izdebki.
Starucha siedziała na zydlu przy palenisku, grzejąc dłonie. Nawet nie spojrzała na przybysza.
Bogusław omiótł wzrokiem wypchane zwierzęta stojące na kufrach. Były tam lisy, borsuk, ryś, a nawet wilk. Z ptaków – sokoły, pustułki, wszelkie rodzaje sów i puchacze. Jeden z futrzaków okazał się żyw: wielki czarny kotzamrugał zielonymi oczyma i zeskoczył na klepisko.
Zbliżył się do Tynera i zaczął ocierać mu się o nogi.
– Poznał swego – odezwała się stara.
Co to miało niby znaczyć, nie wyjaśniła. Zwróciła pomarszczoną twarz ku gościowi i chwyciła laskę opartą o kolano. Wspomagając się nią, wstała z zydla i podeszła do cebrzyka z wodą.
– Podejdź no tutaj i daj rękę – powiedziała.
Bogusław zawahał się, ale postąpił w przód.
Znalazłszy się nad cebrzykiem, ujrzał swoje odbicie – młodą i wąsatą twarz o zapadniętych policzkach i przekrwionych od wódki oczach.
W ręku starej błysnął kozik. Ostrze nacięło skórę na palcu Tynera i do tafli jasnej wody skapnęło kilka kropel.
–  Przesuń  się.  –  Szturchnęła  go  końcówką  laski  i  pochyliła  się  nad cebrzykiem.
Wymamrotała  coś,  czego  Bogusław  nie  rozumiał.  Woda  w  naczyniu zmarszczyła  się  i  rozlała  w  kręgi,  lecz  poza  tym  nie  wydarzyło  się  nic nadprzyrodzonego.
Wiedźma skończyła szeptać i uniosła wzrok na twarz przybysza. Przez chwilę wpatrywała się w nią z uwagą, jak na ciekawy okaz do swej kolekcji wypchanych stworzeń.
– Nie próbuj drugi raz targać się na swe życie – zabuczała. – Kostucha cię nie chce, poszła sobie gdzie indziej.
Spojrzała ponad ramię Tynera, jakby spodziewała się coś tam zobaczyć. – Ale cień śmierci wisi nad tobą – podjęła. – Mroczny i silny, obarczać
będzie każdego, kto znajdzie się przy tobie. Zostaniesz sam, gdyż nikt nie będzie chciał przystawać z przeklętnikiem.
Bogusław skrzywił się, słysząc złą przepowiednię. Uleciała zeń nadziejana lepsze życie.
– Nie zginiesz jeszcze długo, kochanku śmierci – powtórzyła stara. – Minie wiele lat, nim kostucha znów pochyli się nad tobą i cię zabierze.
Tyner przełknął gulę zatykającą mu gardło.
– Kiedy to się wydarzy?
–  Kiedy  przyjdzie  na  ciebie  czas.  Gdy  twe  serce  się  zagoi  i  znów pokochasz kobietę.
– Kochałem i zawsze będę kochał Marię – wychrypiał.
Wydęła usta w pobłażliwym grymasie.
–  Żadna  miłość  nie  jest  ostateczna,  w  przeciwieństwie  do  śmierci  – rzekła. – Idź w pokoju i nie próbuj się zabić. Skończ z rozpaczą i piciem, bo twój los nie leży na dnie butelki.
Przez chwilę czekał, aby coś dodała, ale wiedźma tylko pokazała mu laską wyjście.
Tyner wręczył jej monetę i opuścił chatę.
Na  dworze  słońce  czerwieniło  się  nisko  nad  horyzontem,  po  niebie krążyły stada ptaków. Wiatr przywiał od stepu zapach trawy i kwiecia.
Bogusław otrząsnął się i zrobił pierwszy krok ku nowemu życiu.
Zlata  patrzyła  przez  okienko  na  oddalającego  się  mężczyznę,  jego zgarbione ramiona i szerokie plecy.
– Opróżnij cebrzyk – zwróciła się do Iwajły.
Olbrzym wyniósł naczynie na dwór i chlusnął wodą na trawę.
Stara przez chwilę obserwowała ziemię, po czym schyliła się i podniosła kamyk. Z nikłym uśmiechem wróciła do izby i wrzuciła skalistą grudkę do dzbana. Na później.
Patrząc w cebrzyk, widziała, że kamyk przyda się jeszcze w dalekiejprzyszłości, gdy odwiedzi ją młoda kobieta uciekająca przed samą sobą.
Przyśniła mu się starucha i to, jak przepowiedziała mu życie i śmierć. Bogusław ocknął się z tłukącym sercem i głową wypełnioną wspomnieniami.
Pamiętał, że gdy kilka lat później odwiedził wiedźmę, w miejscu jej chaty zastał pogorzelisko. Dowiedział się w mieście, że księża dopięli swego i na kobietę został nałożony areszt.
Ostrzeżona przez diabła czy wdzięcznych jej ludzi zbiegła, nim nadeszły straże. Umknęła w nieznane wraz ze swym brodatym pomocnikiem.
Gdzieś w gąszczu drzew zahuczał puchacz, zwiastując bielący się świt. Wokół Tynera budzili się zziębnięci ludzie,  zewsząd  dochodziły  odgłosy smarkania i kaszlu. Bogusław pocieszał się jedynie, że mahometanie nawykli do mocnego słońca cierpią na zimnie o wiele bardziej.
Popatrzył  na  wschód.  Jaśniało  już  i  wkrótce  należało  się  spodziewać pierwszych rozkazów tyczących formowania szyków.
Kapitan  otrząsnął  się  z  ponurych  przeczuć  i  skupił  na  dopilnowaniu podległych  mu  żołnierzy.  Wydatnie  wspomógł  go  w  tym  Grot,  rzucając przekleństwa  na  maruderów.  Jeszcze  nim  zagrały  obozowe  trąbki,  jego regiment był już na nogach, ludzie jedli chleb i solone mięso, po raz kolejny sprawdzali  broń.  W  większości  milczeli  niczym  żałobnicy  skupieni  nad grobem kogoś bliskiego.
Tyner wiedział, że czują strach, on także się bał. A na strach najlepiej pomaga wiara w Boga i modlitwa. Pociechę duchową zapewnił żołnierzom kapelan  towarzyszący  wyprawie.  W  krótkim  kazaniu  nie  było  słowa o miłosierdziu ani przebaczaniu win nieprzyjaciołom naszym, nie było słowa zachęty,  by  przyjmować  ich  pod  strzechy  i  do  stołu.  Było  za  to  wiele o  zabijaniu  w  imię  Boże  i  obietnica,  że  ten,  kto  polegnie  w  obronie chrześcijańskiej wiary i Kościoła, dostąpi zbawienia.Ludzie  słuchali  w  milczeniu,  poważni  i  skupieni,  garbiąc  się  pod ciężarem niewidocznej, lecz bliskiej i wyczuwanej przez każdego śmierci.
Od obozu Turków wiatr niósł śpiew muezina i głosy mułłów, którzy recytowali z pamięci sury Koranu wzywające do męczeńskiej śmierci w imię islamu.  Modlitwy  obu  wyznań  spotkały  się  pośrodku  pustego  przedpola szańców, na którym wkrótce miała rozegrać się rzeź.
Gdy słońce wzeszło nad czubki drzewek, modły urwały się, zastąpione przez rżenie koni, parskanie wielbłądów, zgrzytnięcia osiek kół ciągniętych na lawetach armat, szczęk niesionej broni i skrzypienie skórzanych pasków do ładownic na kule i proch.
Ludzie   przekrzykiwali   się   i   klęli   po   arabsku,   turecku,   asyryjsku, zwoływali się po bośniacku i po albańsku, bejowie i dowódcy mniejszych oddziałów  nie  żałowali  żołnierzom  szturchańców  i  batów,  by  zapędzić wieloetniczny tłum na wały, pod które podeszły Lachy.
Kasim, syn Musy, szedł w tym gęstym tłumie, dźwigając ciężki muszkiet i bułat, drżąc z zimna i wystawiając smagłą twarz ku blademu słońcu. Tak jak inni mężczyźni z jego oddziału urodził się nad brzegami Tygrysu, w wiosce odległej o dzień drogi od Mosulu, i nie nawykł do takiego chłodu.
Jego  ojciec  był  garncarzem  jak  wszyscy  w  rodzinie  od  pokoleń. Dzierżawił też spłachetek ziemi obejmujący wzgórze nad rzeką, odpowiedni do wypasu kóz i owiec.
Musa był dobrym, choć surowym człowiekiem. Krótko trzymał swych dziewięciu synów i osiem córek, nie rozpieszczał swych trzech żon i gdy trzeba było, nie żałował im rózg. Potrafił też zapewnić byt licznej rodzinie. Kasim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek cierpieli głód.
W domu rodzinnym Kasim spędził szczęśliwe dzieciństwo i młodość. Wszystko, co potrzebował wiedzieć o świecie, wpoili mu ojciec i wioskowymułła. Zapewne zostałby garncarzem, przez całe życie wybierał glinę z rzeki, by formować z niej naczynia i sprzedawać je w Mosulu przy targu niewolników, gdyby nie pożar spowodowany przez świeżo poślubioną, czwartą żonę ojca.
Jasmin miała dwanaście lat, była radosna i niefrasobliwa. Którejś nocy zbiła  lampkę  z  olejem  skalnym  tryskającym  ze  szczelin  w  ziemi  na pobliskich wzgórzach. W kilka chwil żarłoczne płomienie rozprzestrzeniły się i pochłonęły dom i warsztat, pozbawiając rodzinę dobytku i części stada. Ojciec opłakiwał tę stratę bardziej niż młodziutką żonę, sprawczynię ich nieszczęścia, która zginęła w pożarze.
Zostali z niczym, zdani na łaskę mieszkańców wioski i pomoc dalszej rodziny. Każdy syn musiał zacząć szukać zajęcia dla siebie. Kasim zdołał się zatrudnić jako poganiacz wielbłądów. Praca była ciężka, choć w młodości parał się nią nawet prorok Mahomet, a zapłata starczała tylko na to, aby raz dziennie kupić sobie jęczmienny placek i garść daktyli. Nauczył się też, że wielbłądy to wredne stworzenia, plują i gryzą znienacka, gdy tylko człowiek na moment utraci czujność.
Los na powrót uśmiechnął się do chłopaka w mieście Sivas, gdy na jego drodze   stanęli   werbownicy   wysłani   przez   wielmożnego   Jahaya-beja, wojskowego  zarządcę  prowincji.  Byli  to  weterani  wielu  bitew,  ubrani dostatnio  i  obuci.  Kasim  z  otwartymi  ustami  wysłuchiwał  ich  opowieści o   rozległych   krainach   podległych   kalifowi   panującemu   w   Stambule, o zwycięstwach armii islamu i wielkich łupach, jakie przypadały każdemu żołnierzowi.  Chłonął  opisy  jasnowłosych  niewolnic,  domów  i  stad  bydła czekających tylko, by odebrać je słabym, sytym i miękkim chrześcijanom.
Obietnice   werbowników   rozpłomieniły   wyobraźnię   Kasima.   Pełen nadziei na lepsze życie opuścił karawanę i wredne wielbłądy, by zaciągnąć się do armii.Szybko   też   się   przekonał,   że   nie   należy   wierzyć   opowieściom. Werbownicy  nie  wspomnieli  słowem  o  czekającej  go  wędrówce  przez Anatolię   i   Bałkany,   nie   ostrzegli   przed   biciem   i   gwałtami,   których dopuszczali się na rekrutach oficerowie. Zapomnieli też nadmienić o głodzie towarzyszącym źle zaopatrzonym żołnierzom, jaki musieli znieść, póki po trzydziestu dniach marszu nie dotarli do Stambułu.
Wielkie miasto mógł podziwiać wyłącznie z daleka, rekrutów trzymano bowiem pod strażą, aby zapobiec dezercjom. Nocą Stambuł lśnił z daleka dziesiątkami tysięcy światełek i Kasim przysiągł sobie, że kiedyś powróci tu jako bogacz, prowadząc ze sobą niewolników i łupy.
Do Europy dostali się łodziami, po czym zgrupowano ich w wielkim obozie wraz z przybyszami z Rumelii, Macedonii, Bośni czy Albanii. Kasim nigdy  nie  widział  tylu  młodych  mężczyzn  w  jednym  miejscu,  nigdy wcześniej też nie czuł się tak zagubiony. Często zastanawiał się, czy dobrze zrobił, porzucając dawne biedne, lecz spokojne życie.
Zagrały  trąbki  i  werble  osmańskiej  orkiestry,  wyrywając  chłopaka  ze wspomnień. Smagli mężczyźni zaczęli się wdrapywać na wały, za którymi czekali niewierni.
Gdy Kasim dotarł na szczyt fortyfikacji, z przerażeniem wlepił wzrok w paszcze armat przytoczonych nocą przez Lachów w pobliże obozu, objął spanikowanym spojrzeniem szeregi piechoty i czekającej za jej plecami jazdy lśniącej metalem pancerzy i ostrzy lanc. Nie wyglądali mu na tchórzliwych i sytych, skłonnych oddać bez walki swój dobytek, żony i córki. Wręcz przeciwnie,  zdawali  się  zdyscyplinowani,  twardzi  i  zaprawieni  w  walce i mordowaniu.
Zaparło mu dech w piersi na myśl o tym, że za moment wszyscy ci ludzie ruszą w ich kierunku, by siec, kłuć i zabijać. Zacisnął kurczowo dłonie na muszkiecie.   Wstydził   się   swojego   strachu,   ale   nie   potrafił   nad   nimzapanować.
Zagrzmiały   armaty,   szary   dym   okrył   całunem   wąską   przestrzeń oddzielającą od siebie nieprzyjacielskie armie.
Zaczęło się.
Kasim przestał strzelać, gdy kula trafiła w głowę klęczącego przy nim chłopaka – zdaje się, że miał na imię Achmet i pochodził z Tikritu. Teraz jego mózg i krew ochlapały twarz i szyję Kasima, który rozpłaszczył się na ziemi, szukając osłony przed ostrzałem z armat przeciwnika.
Wróg zbliżał się do fortyfikacji na całej ich długości, szczególnie silnie szturmując Bramę Jaską i jej okolice bronione przez janczarów i oddziały z Sivasu. Zamarły z lęku Kasim obserwował, jak pociski armatnie druzgoczą zapory   postawione   przez   wojskowych   specjalistów,   wyrywają   dziury w szeregach janczarów, wyrzucając w górę ich oderwane nogi, ręce i głowy.
Elitarne    oddziały    sułtańskich    wojowników    zachwiały    się    pod zmasowanym  ogniem,  lecz  utrzymały  szyk,  strzelając  z  janczarek  do nadbiegających Polaków. W redutach po obu stronach bramy, obsadzonych przez rekrutów z Kapadocji i Asyrii, opór był znacznie słabszy. Wyczuwając to, rozproszone grupki nieprzyjaciół kierowały się na ich pozycje.
Kasim przełknął ślinę i oparł muszkiet o usypaną podpórkę pod lufę. Lachy przedarły się przez ostrzał z dział i przekraczały fosę. Widział już wyraźnie poszczególne wąsate twarze,  blade i zacięte,  mroczne i zajadłe w grymasie nienawiści.
Wszyscy wokół niego strzelali w kierunku zbliżających się nieprzyjaciół. Zdenerwowany szarpnął za spust i kolba boleśnie uderzyła go w bark. Nie wiedział, czy kogokolwiek trafił, nie obchodziło go to. Allah z pewnością zadba o to, by kula dosięgła niewiernego.
Kasim natychmiast zabrał się do ładowania muszkietu, lecz trzęsącymisię dłońmi trudno jest nabić lufę. Szczękał zębami, próbując opanować drganie rąk, ale głowę wypełniał mu huk wystrzałów, wrzask ginących towarzyszy broni, skomlenie rannych wzywających pomocy.
W końcu udało mu się umieścić pocisk w lufie i dopchać go wyciorem. Rozpaczliwie podmuchał w ledwo tlący się lont i przełamując sztywnienie mięśni i stawów, ukląkł, aby oddać strzał.
Wtedy  usłyszał  ten  dźwięk  –  złowrogi  świst  nadlatującego  pocisku z armaty – na sekundę przed tym, jak ogromna siła wyrwała mu podłoże spod stóp i cisnęła o nasyp. Rozległ się potworny huk eksplozji, osypującej się ziemi i drobnych kamieni.
Kasim, choć zamroczony, odruchowo zasłonił rękami głowę, by ochronić się przed odłamkami gruzu.
Cisza,  która  nastąpiła  po  wybuchu,  niemal  dźwięczała  w  uszach. Wszędzie unosił się gęsty, drażniący gardło pył. Chłopakowi łzawiły oczy. Zakaszlał  i  ostrożnie  rozejrzał  się  wokół.  Wszędzie  leżeli  zabici  i  ranni, niektórzy  nie  mieli  rąk  czy  nóg.  Oficer,  który  wcześniej  wykrzykiwał rozkazy, leżał z rozprutym brzuchem i wywalonymi na wierzch jelitami. Co gorsza, wciąż żył – miał otwarte oczy i poruszał ustami.
Przerażony  Kasim  zaczął  się  obmacywać  dłońmi,  szukając  krwi,  na szczęście nie odniósł większych obrażeń. Cała ulga wyparowała z niego, gdy zobaczył naprzeciw siebie wąsatą twarz. Olbrzymi Lach przesadził szczyt wałów i ciął toporem stojącego mu na drodze ciemnolicego mężczyznę.
Tuż za nim pojawił się następny równie wielki giaur, z szablą i pistoletem w dłoniach. Któryś z obrońców zaatakował go bułatem, lecz Lach wypalił mu w pierś, a potem jeszcze rozpłatał szablą twarz. Za plecami tych dwóch chrześcijańskich diabłów wyrastali z dymu na całej długości wałów następni, rąbiąc,  tnąc  i  siekąc  obrońców  twierdzy  z  wprawą  rolników  ścinających sierpami zboże nad Tygrysem. Krok po kroku spychali prawowiernych nawewnętrzną krawędź nasypu.
Kasim wytrzeszczył oczy, gdy wielkolud z toporem rozpłatał młodzieńca, z którym chłopak zaciągnął się w Sivasie, i zaraz potem obalił innego, łamiąc mu kolana i potężnym ciosem rozłupując głowę.
Kasim wydał z siebie skomlący jęk. Nie myślał już o walce ani nabitym muszkiecie leżącym na ziemi, nie marzył o jasnookich dziewicach, domu z chrześcijańskimi niewolnikami czy stadach bydła. Chciał tylko uciec przed idącym na niego diabłem i jego wielkim toporem.
Na czworakach dopadł do wewnętrznej krawędzi wału i skoczył w dół. Sturlał się po wewnętrznej stronie nasypu, tłukąc sobie boleśnie ramiona, biodra i nogi, i zatrzymał się na zwłokach swych towarzyszy z oddziału. Inni – ci, którzy także zdołali ujść z życiem – zbiegali teraz z wałów, tratując rannych leżących na dole. Kasim chciał się podnieść, ale ktoś kopnął go w bok, ktoś inny przydeptał mu dłoń, oberwał też kolanem w usta i krew zalała mu brodę.
Jakoś udało mu się wstać. Zaczął biec przed siebie, na oślep, trącając, wywracając i depcząc innych uciekających, myśląc tylko o tym, by nie upaść, nie zostać w błocie. Jedyne, czego chciał, to żyć, miał przecież tyle planów i marzeń. Zaprzątnięty ucieczką i własnym strachem nie dostrzegł na czas jeźdźca, który przed nim wyrósł.
Spahis dosiadał wspaniałego arabskiego ogiera. Spojrzał na puste dłonie Kasima, wykrzywił usta w wyrazie pogardy i machnął szablą, dziurawiąc szyję młodzieńca.
Chłopak   padł,   dławiąc   się   krwią.   Umierał   w   błocie,   w   zimnie i samotności, mając przed oczyma wspomnienie błękitnej wstęgi Tygrysu toczącego swe wody wśród rodzinnych wzgórz.
Tyner,  waląc  kolbą  pistoletu  jak  młotkiem,  trafił  i  zmiażdżył  śniadątwarz, wbił w kogoś szablę i wyszarpując ostrze z upadającego wroga, omal sam się nie wywrócił. Zatrzymał się i wlepiając wzrok w ścielący się dym, próbował ocenić sytuację.
Ten odcinek wału należał już do nich, choć nie obeszło się bez strat własnych. Poległo kilkunastu ludzi, drugie tyle zostało ciężej rannych, ale reszta  żołnierzy  wyglądała  niczym  stado  wilków  gotowych  zakosztować więcej  krwi.  Gdzie  okiem  sięgnąć,  żołnierze  dobijali  rannych  obrońców twierdzy i przeszukiwali zwłoki.
Poszukał  spojrzeniem  Grota.  Wachmistrz,  stojąc  na  krawędzi  nasypu, rozłupywał berdyszem głowę czołgającego się mahometanina.
W dole po wewnętrznej stronie fortyfikacji kłębili się uciekający poganie, gubiąc broń i tratując się nawzajem. Było jednak za wcześnie, by świętować zwycięstwo, z głębi obozu janczarzy i spahisi rozpoczęli uciążliwy ostrzał, zdobytych przez Polaków pozycji.
Tyner wydał rozkazy i dragoni chwycili za kilofy i łopaty w pośpiechu dostarczone  im  z  taboru.  Wszystkie  plutony  łącznie  z  oficerami  zaczęły przekopywać wały, zasypywać fosę i kłaść drewniane pomosty na przeprawę jazdy.
Wytężona praca trwała dwie godziny, w końcu jeźdźcy mogli przecisnąć się  na  drugą  stronę.  Zaraz  potem  Tyner  zobaczył  hetmana  Sobieskiego w  zbroi  jadącego  na  czele  husarii.  Żołnierze  zaczęli  wiwatować,  widok wodza podniósł ich morale.
–  Na  jego  miejscu  nie  wychylałbym  się  zza  ostatniego  szeregu  – skomentował Grot, garbiąc się nad kilofem, jak zwykle praktyczny, gdy szło dbać o własną skórę.
Nad  ich  głowami  złowróżbnie  świsnęły  pociski  wystrzelone  przez janczarów.  Obaj  pochylili  się,  przerywając  kopanie  rowu  i  obserwując w milczeniu, jak po osuwisku stoczyło się ciało kolejnego trafionego kuląpiechura. Dwóch dragonów rzuciło mu się z pomocą, ale mężczyzna już nie żył.
Tyner zadrżał, pomyślał o swojej nowej rodzinie. O tym, że powinien być teraz z nimi.
– Husarze nacierają – rzekł Grot.
Tyner  popatrzył  na  przedpole  mahometańskiego  obozu,  gdzie  osiem chorągwi pod sztandarem wojewody ruskiego wdarło się w Bramę Jaską, tnąc, rąbiąc i tratując broniących przejścia janczarów. Tureccy wojownicy zachwiali się pod naporem pancernej jazdy i cofnęli o kilkanaście kroków, po czym wsparci przez strzelców ustawionych wysoko na bastionach, zatrzymali nacierającą w wąskiej kolumnie husarię.
Opancerzeni Polacy i ich konie znaleźli się pod morderczym ostrzałem. Grad pocisków dokonywał wyrw w zwartym szyku przeciskającym się przez przejście bramy. Nie mogąc rozwinąć szarży na bardzo ciasnej przestrzeni, skrzydlaci jeźdźcy utknęli w tłumie obrońców. Janczarzy walczyli jak czarty, ginęli tam, gdzie stali, nie cofając się, nie prosząc o pardon. Wyszczerzając zęby, kłuli nogi wierzchowców i doskakiwali z kindżałami do husarzy, pod którymi padły zwierzęta.
Husaria cięła i rąbała w ciżbie, lecz wielokroć liczniejszy nieprzyjaciel osaczał jeźdźców stalą i salwami z janczarek.
Mężczyźni ścierali się ze sobą, huk wystrzałów, szczęk oręża i chrzęst pancerzy  niósł  się  równie  głośno  jak  odgłos  tureckich  bębnów,  trąbek i piszczałek. Ziemię pokrywały ciała zabitych i rannych, konie ślizgały się na krwawym błocie, deptały odrąbane ramiona i dłonie, kopały głowy odcięte od korpusów, chrapały z wysiłku i kwiczały ranione przez kule, piki i szable.
Husarze cofali się, walcząc już nie o zwycięstwo, lecz o przetrwanie pod naporem bisurmanów. Wraz z odparciem Lachów przez szeregi mahometan przebiegł wrzask tryumfu. Zza pasm dymu wyłoniły się hurmy spahisówpowiewające czarnymi chorągwiami.
Armia islamu ruszyła do rozstrzygającego ataku.
Mehmed pasza, dowodzący oddziałem spahisów z Rumelii, nienawidził tchórzy, takich jak ten smagłolicy młodzik, którego zabił przed momentem.
Pasza był pewien, że musiał być to Irakijczyk albo najpewniej Kurd, bo żaden czystej krwi Turek z rodu sławnych Osmanów nie uciekłby z pola walki, porzucając broń. Tacy jak ten chłopak byli zakałą islamu, obrazą dla kogoś takiego jak on, potomka zwycięzców spod Mohacza i Warny.
Kilka pocisków świsnęło tuż nad głową paszy, lecz ten nawet nie drgnął. Wierzył  bowiem  w  Allaha,  a  Bóg  obdarzał  łaską  tych,  którzy  pokładają w  nim  nadzieję  i  nie  lękają  się  śmierci.  Żaden  człowiek  nie  zna  swego początku ani końca.
Mehmed wstrzymał silną ręką ogiera arabskiej krwi. Wspaniałe zwierzę, lecz choć szkolono je do walki, wykazywało zdenerwowanie z powodu huku wystrzałów i skomlenia umierających.  Lachy  walczyły  dzielnie,  Mehmed musiał im to przyznać, nie tak jak zeszłego roku, gdy wraz z armią sułtana jego spahisi zdobyli Kamieniec i podeszli pod Lwów. Dziś chrześcijanie bili się jak mężczyźni, choć pasza nie miał wątpliwości, która armia zwycięży w bitwie i po czyjej stronie jest wola Boża.
Piechota Polaków skupiona na wałach znów zaczęła ostrzał. Żołnierz stojący  tuż  obok  paszy  runął  na  ziemię  z  przestrzeloną  szyją.  Mehmed wciągnął w nozdrza zapach krwi męczennika i zadrżał z euforii.
Wzniósł  szablę,  pokazując  kierunek  natarcia  wprost  na  skrzydlatych jeźdźców wycofujących się pod gradem ostrzału z janczarek. Przyszedł czas, by zmiażdżyć te niewierne psy w imię prawdziwego Boga.
– Niech Allah nas prowadzi! – wykrzyknął na cały głos, tak by usłyszały go niebiosa.Arabski ogier szarpnął głową i zachrapał, ruszył z miejsca, dając sygnał do  ataku  czterem  tysiącom  wojowników  stojących  karnie  za  plecami bejlerbeja Rumelii.
Uderzenie prawowiernych zmieszało do reszty szyki husarzy i wyparło ich z bramy. Ciżba kotłujących się w walce koni i ludzi przeniosła się na przedpole wałów.
Żołnierze wymieszali się ze sobą, ścierając się w kłębach dymu i pyłu. Mehmed natarł na skrzydlatego rycerza, tnąc szablą tuż nad naramiennikiem Lacha. Pancerz osłaniający husarza wygiął się od ciosu, lecz wytrzymał. Giaur  zachwiał  się  i  zasłonił  opancerzonym  ramieniem,  wtedy  pasza wyprowadził  drugi,  silny  cios,  trafiając  jasnookiego  mężczyznę  w  dłoń i  odrąbując  mu  palce  u  lewej  ręki.  Trysnęła  krew  i  Polak  wychylił  się w siodle.
Nim Mehmed zadał decydujące uderzenie, ktoś z ogromną siłą zdzielił go w bok, omal nie zrzucając pod kopyta ogiera. Ocaliła go okrągła tarcza z metalowym umbem, jednak cios był tak potężny, że na chwilkę zdrętwiało mu  ramię.  Skręcając  tułów  w  biodrach,  zamaszyście  odwinął  się  szablą i  trafił  w  hełm  atakującego  go  z  boku  husarza.  Zakrzywione  ostrze  ze zgrzytem ześlizgnęło się po gładkim metalu i trafiło w szyję chrześcijanina. Wyrwane łuski kolczugi wytrysnęły w górę razem z krwią. Lach wrzasnął, zachwiał się i spadł z grzbietu konia.
Mehmed  obrócił  się,  szukając  wzrokiem  mężczyzny,  któremu  obciął palce, ale raniony husarz został wraz z wierzchowcem przepchnięty przez kotłującą się plątaninę ramion, ostrzy, włóczni i koni. Pasza wyszczerzył zęby w grymasie frustracji i rozejrzał się, szukając nieprzyjaciela.
W  smugach  ciemnego  dymu  ujrzał  powiewający  sztandar  z  kobietą w aureoli. Znał ten wizerunek, to była matka proroka Jezusa, którą częśćchrześcijan czciła więcej niż samego Boga. Jego żona Laszka, gdy kupił ją na targu w Stambule od krymskiego kupca, nosiła na szyi medalion z takim samym wizerunkiem i co dzień modliła się do tej pani, nim otrzymała oświecenie, zmieniła imię i przeszła na islam. To była wspaniała kobieta, kochanka i matka, która dała mu sześciu synów, najwięcej ze wszystkich czterech żon i sześciu nałożnic. Mehmed bardzo żałował, że umarła na zarazę zeszłego roku. Żywił nadzieję, że podczas nowej wyprawy sprowadzi do swego pałacu kilka nowych Laszek, które osłodzą mu tę stratę.
Pasza skierował ogiera przez snujący się dym wprost na powiewający sztandar   z   Madonną.   Prorok   Mahomet   surowo   zabronił   tworzenia wizerunków ludzi i oddawania im pokłonów, a już czczenie obrazu kobiety było podwójnym bałwochwalstwem.
Grzechem, który należy wyplenić w imię Allaha.
Z wrzaskiem pognał w stronę chorągwi, ciągnąc za sobą kilkudziesięciu spahisów z przybocznej straży.
Gnając w stronę świętego dla Lachów sztandaru, ugodził w pierś jakiegoś niewiernego, innemu rozpłatał twarz. Upojony walką uderzył w chorążego i ciął ramię dzierżące bałwochwalczą chorągiew. Polak zasłonił się przed ciosem drzewcem sztandaru, lecz stal Mehmeda była twardsza niż drewno. Drąg  złamał  się,  zostawiając  w  ręku  rycerza  jedynie  upstrzony  białymi drzazgami trzon. Drugie uderzenie Turka trafiło chorążego w krawędź hełmu i ześlizgnęło się po napleczniku.
Płótno z obrazem Matki Boskiej wpadło pod kopyta arabskiego ogiera. Pasza pochylił się w siodle, chwycił sztandar i wzniósł go z tryumfem. Ze
wszystkich stron wybił się ku niebu ryk mahometan będących świadkiem upadku bogini czczonej przez Lachów.
Wrzask z ust Mehmeda urwał się i zmienił w charkot, gdy husarz wbił mu w szyję złamane, krótsze drzewce chorągwi.Pasza wybałuszył oczy na wykrzywioną nienawiścią wąsatą twarz Lacha, wrzeszczącego coś, czego nie rozumiał. Niemal w tym samym momencie ujrzał szeroko rozwarte bramy raju, złoty pałac i siedemdziesiąt dwie hurysy czekające na niego w cienistych, szemrzących fontannami komnatach. Tam, w niebie.
Tu,  na  ziemi,  spadł  z  konia,  dławiąc  się  krwią,  prosto  w  zimne, stratowane przez kopyta błoto.
– Matko Boża, prowadź nas do zwycięstwa! – Krzyk z tysięcy gardeł przebił się ponad dym ścielący się na przedpolu wałów i przetoczył się wraz z szarżą husarii, która zmiażdżyła spahisów, mieszając ich oddziały i łamiąc szyki.
Tyner  obserwował  z  wałów  rozgrywającą  się  tam  walkę.  Nie  miał wątpliwości, że kontrnatarcie mahometan załamało się na całej linii.
Pierwsze zaczęły umykać grupki jeźdźców, pociągając za sobą oddziały złożone ze smagłych piechurów. W należytym porządku wytrwali jedynie janczarzy. Trzymając szyk, cofali się krok za krokiem w stronę dopiero co odbitej przez siebie bramy, pomimo że Polacy bili ich ze wszystkich stron, kłując, siekąc i tratując masą wierzchowców.
Stłoczeni  w  Bramie  Jaskiej  Turcy  musieli  pęknąć,  tak  jak  gliniane naczynie rozpada się pod uderzeniem młota.
Klin husarzy przebił się przez janczarów i tysiące żołnierzy zaczęło się wlewać do wnętrza obozu jak niepowstrzymana fala.
Mordercza  walka  wręcz  przeniosła  się  między  plątaninę  namiotów, wozów  i  drewnianych  zabudowań.  Zaczęły  się  pożary,  płomienie  biły w niebo i rozprzestrzeniały się, trawiąc wszystko na swojej drodze, paląc żywcem zwierzęta i ludzi.
Dym zrobił się tak gęsty, że dało się cokolwiek wiedzieć tylko na kilkakroków.
Tyner  uznał,  że  czas  opuścić  wały.  Padły  rozkazy  i  dragoni  zaczęli schodzić po wewnętrznej stronie nasypu, depcząc leżących u jego podstawy martwych pogan.
Żołnierze kapitana zagłębili się w szeroką, zasłaną dymem uliczkę. Na jej końcu płonęło parę wozów z sianem, konie, muły i wielbłądy biegały na oślep, umykając przed żarem.
Jeden z dwugarbnych zawadził w panice o palący się namiot i jego gęsta sierść  pokryła  się  płomieniami  –  zwierzę  ryknęło  z  bólu  i  kierowane instynktem, rzuciło się pędem w kierunku rzeki. Bogusław popatrzył w tamtą stronę i to gapiostwo omal nie kosztowało go życia.
Śniady mężczyzna, który nagle wyłonił się z wąskiego prześwitu między budą  a  jasnozielonym  namiotem,  zamierzył  się  na  niego  piką.  Tyner poderwał szablę, wiedząc, że nie zdoła już odeprzeć szpiczastego grotu. Na szczęście, nim ten ugodził go w pierś, głowa bisurmana rozpadła się od ciosu berdysza trzymanego przez Grota.
Ciepła krew ochlapała twarz kapitana, lecz nie miał czasu się wytrzeć. Z dymu wyłonili się kolejni uzbrojeni nieprzyjaciele.
Tyner chlasnął szablą krzyczące coś po arabsku usta, wyrzucając w górę połamane zęby i strugę krwi. Złapał osuwające się ciało wroga za kaftan i pchnął na biegnącego z tyłu mężczyznę z bułatem. Poganin potknął się o padające zwłoki i nim zdołał odzyskać równowagę, został dźgnięty ostrzem pod pachę.
Dragoni rzucili się bić kolejnych nadciągających mahometan, walczący ze sobą ludzie wpadali na siebie, uderzali rękami i bronią, kopali się w krocza i po nogach, deptali się i gryźli.
Tuż  przed  Grotem  wyrósł  olbrzymi,  brzuchaty  mężczyzna  o  jasnych włosach i niebieskich oczach. Rycząc jak wół, zamachnął się na wachmistrzatoporkiem o podwójnym ostrzu. Tomasz zasłonił się berdyszem, lecz tak niefartownie, że jedno z pary ostrzy przeciwnika zjechało po jego drzewcu, omal nie ucinając wachmistrzowi palców. Zdążył wypuścić z ręki broń i wpadł na drewnianą budę. Wielkolud sapnął wściekle i niczym dobry rzeźnik wziął rozmach, traktując Grota jak baranią tuszę. Zanim toporek opadł, wachmistrz bez namysłu kopnął mężczyznę w kolano, po czym złapał grube, powolne ramię i sięgnął po nóż przy pasie. Krzyknął chrapliwie i dźgając raz za razem, podziurawił ostrzem brzuszysko mężczyzny, aż u stóp tamtego zebrała się kałuża krwi.
Mahometanin skurczył się i grzmotnął o ziemię. Grot podniósł berdysz i rozejrzał się, szukając wroga, lecz starcie dobiegło końca. Żołnierze zbierali łupy, dwóch czy trzech musiało zostać na miejscu z powodu ran, nikt nie zginął.
Tyner dał im chwilę na schowanie zdobyczy, po czym dysząc z wysiłku, ruszyli w stronę rzeki, skąd z gęstego dymu wylewały się odgłosy walki i  wielojęzyczne  krzyki  ginących  ludzi.  Dopiero  blisko  wody,  gdy  wiatr rozwiał gryzący oczy pył, ujrzeli tłum pogan usiłujących desperacko dostać się na zapchany i przeciążony most.
Polacy  i  Litwini  rąbali  plecy  uciekających,  mało  kto  z  nieprzyjaciół Chrystusa stawiał jeszcze jakiś zorganizowany opór. Przed wejściem na most piętrzyła się olbrzymia sterta ciał spahisów i janczarów, zepchniętych do rzeki przez oddziały Paca i Michała Radziwiłła. Hetman litewski osobiście parł  na  czele  husarzy  Wielkiego  Księstwa,  tnących  nieprzyjaciela  niby dojrzałe zboże. Ci mahometanie, którzy nie mogli się dostać na przeprawę, porzucali  broń  i  skakali  do  Dniestru,  gdzie  licznie  tonęli  w  wezbranym, rwącym nurcie.
Głośny zgrzyt i huk łamiącego się mostu przytłumił na dłuższą chwilę inne odgłosy towarzyszące rzezi. Obciążone ponad miarę przęsła zachwiałysię i drewniana konstrukcja zwaliła się z łoskotem do rzeki, pociągając za sobą olbrzymią ciżbę uciekinierów z pola bitwy.
Ludzie  i  konie  szamotali  się  w  okrutnym  ścisku,  miażdżeni  przez opadające belki i podpory, burząc i pieniąc nurt, w panice wciągając jeden drugiego pod wodę, i w rezultacie idąc na dno setkami i tysiącami.
Część pogan zaczęła porzucać oręż i błagać o łaskę. Nie wszystkim udało się ją uzyskać ze strony zachłyśniętych krwią i zwycięstwem żołnierzy unii.
Tyner nie miał ochoty ani zamiaru prowadzić w tę jatkę swych ludzi. Wziął głęboki wdech.
„Pomyliła się wiedźma, nie dojrzała przyszłości”.
Wciąż żył, stwierdzał to z ulgą i z zaskoczeniem.
Widać Stwórca i tym razem uznał, że ma coś jeszcze do zrobienia w tej opowieści.
Uśmiechnął się na myśl, że niedługo zobaczy Charlottę i ich dziecko ssące jej jasną pierś. Spodziewał się, że będzie to dla niego najcudowniejszy widok na świecie.
– Trzeba zadbać o swoje, póki wszyscy nie rozlezą się po obozie. – Z marzeń wydobył go szorstki, trzeźwy głos Grota.
Tyner rozejrzał się – wiele namiotów i bud wciąż stało nietkniętych przez ogień. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby pojąć, jak bogate kryją się tam łupy. Musieli kilka z nich zabezpieczyć, nim uprzedzą ich w tym husarze i jazda, nim o swoją dolę upomną się magnaci, wyżsi dowódcy i hetmani.
Czas  było  zadbać  o  swoje,  jak  powiedział  Grot.  Wkrótce  Bogusław zamierzał rzucić to wszystko w diabły i nie oglądając się na zdanie Korybuta ani Sobieskich, poprosić Charlottę o rękę.ROZDZIAŁ XII
Dziecię, młodzian i śmierć
Listopad A.D. 1673
Król umarł wieczorem po trwającym kilka godzin ataku krwawiących wrzodów, choć właściwą przyczyną śmierci mogło być też jego słabe serce, które nie wytrzymało okropnego bólu.
Ksiądz Olszowski zdążył jeszcze udzielić miłościwemu panu ostatniego namaszczenia. A także odpuścić grzechy, wszystkie bez wyjątku, aby król miał przed sobą prostą drogę do lepszego świata. Śmierć Michała Korybuta Wiśniowieckiego  była  dla  niego  ciosem.  Monarcha  był  młody  i  choć ostatnimi miesiącami słabował na zdrowiu, nic nie wskazywało, że tak rychło pozostawi swych poddanych w żałobie.
Podkanclerzy przechylił butelkę z winem i stukając szyjką o krawędź pucharu, napełnił go trunkiem. To był już trzeci czy nawet czwarty raz, gdy sięgał w tym ciężkim dniu po alkohol. Wino pomagało mu opanować żal i niepokój wywołany śmiercią władcy.
Znów  wspomniał  swą  przyjaciółkę,  kniahinię  Gryzeldę,  matkę  króla.Przyrzekł jej, że będzie miał w opiece jej syna. Niestety wyroki boskie nie dały Korybutowi długiego i szczęśliwego życia. Zaznał raczej trudów i ludzkiej niewdzięczności. W czym ksiądz biskup upatrywał również własnej winy, gdyż to nikt inny, tylko on, Olszowski, był akuszerem i sprawcą tego nieudanego panowania.
„Starałem się, Bóg mi świadkiem, czyniłem, co mogłem”, usprawiedliwił się w myślach, choć raczej z mizernym skutkiem.
Martwił się też o siebie, o swe plany i ambicje. Tak nagłe odejście króla mogło  zamknąć  mu  drogę  do  upragnionej  infuły  prymasowskiej.  Niemal pewny  awans  po  bardzo  chorym  Czartoryskim  oddalał  się  i  rozpływał w niepewnej przyszłości.
Do tego dochodziły troski o ojczyznę, której mimo własnych ambicji był szczerze oddany. Obawiał się, że śmierć władcy i możliwa przecież klęska armii   w   Mołdawii   mogą   oznaczać   gwóźdź   do   trumny   osłabionej Rzeczypospolitej. Car, elektor brandenburski i Szwedzi tylko wyczekiwali na okazję, by dokończyć rozbiór kraju, który nie udał im się w latach potopu i wojen z Moskwą dwadzieścia kilka lat wcześniej. Olszowski nie zamierzał do tego dopuścić.
Musiał uprzedzić innych polityków i tak jak podczas elekcji Korybuta przedstawić  obywatelom  szlachcicom  kandydata  do  tronu,  który  zyska powszechną akceptację i da Polsce nadzieję na dobrą zmianę.
Carewicz Fiodor, książę lotaryński, książę neuburski Filip Wilhelm albo de Condé – każdy z nich cieszył się poparciem ościennych państw i mógł z   sukcesem   pretendować   do   tronu.   „Każdy   z   nich   jest   też   wielką niewiadomą”, pomyślał strapiony podkanclerzy.
Snucie planów i siorbanie wina przerwało ekscelencji pukanie do drzwi. Natrętem okazał się Lazar, godzinę wcześniej wysłany przez Olszowskiego z ważną misją.– Pochwyciłeś go? – zapytał z napięciem w głosie ksiądz biskup.
– Młodzik zniknął – oznajmił Italczyk. – Udało mi się ustalić, że opuścił Lwów    przez    Bramę    Krakowską    wczesnym    rankiem    w    czarnej, nieoznakowanej karecie. Posłałem jezdnych traktem w pościg, ale moi ludzie wrócili z niczym. Chłopak jakby zapadł się pod ziemię.
Olszowski zacisnął usta zawiedziony.
Chwilę milczeli.
– Znalazłeś w kamienicy listy, które mogłyby skompromitować pamięć o królu?
– Nie. Jeśli nawet coś tam było, młodzik zabrał je ze sobą.
– Szukaj go więc i znajdź – zarządził rozdrażniony podkanclerzy. – Nie żałuj środków ani ludzi. Wszystko, co wiąże się z tym chłystkiem, musi zostać w tajemnicy na zawsze.
– A jeśli go odnajdę, czy mam dostarczyć do waszej ekscelencji? Czy też…
– Pozbądź się go – uciął ostro biskup.
Lazar  oszczędnie  skinął  głową.  I  wyszedł,  zostawiając  Olszowskiego z jego rozterkami.
„Carewicz  Fiodor,  książę  lotaryński,  Neuburczyk  czy  Burbon?  Który z nich będzie lepszym królem i gotów zapłacić najwięcej za koronę? Który z nich doceni najbardziej moje starania i obdarzy infułą prymasa?”
Ważył  argumenty  za  i  przeciw,  roztrząsał  i  spekulował.  Snuł  plany i  politykował  na  korzyść  własną,  Kościoła  i  ojczyzny,  bo  też  w  oczach i mniemaniu biskupa wszystko to łączyło się w jedną, nierozerwalną całość.
Bóle zaczęły się u Charlotty o czwartej nad ranem. Wezwana przez panią Sobieską akuszerka orzekła, że dziecko dopiero układa się ku wyjściu przezłono. To był początek bardzo trudnego dnia.
Charlotta spędziła dwanaście godzin przy framudze drzwi. Tylko w takiej pozycji,  stojąc  z  szeroko  rozwartymi  nogami,  mogła  wytrzymać  coraz silniejsze rwanie w podbrzuszu.
– Pierwszy raz zawsze jest najgorszy – pocieszała ją położna.
Starsza  kobieta  co  jakiś  czas  podwijała  długą  koszulę  dziewczyny i sprawdzała, czy pojawiło się rozwarcie.
Za każdym razem Mesire patrzyła na nią z nadzieją, ale położna tylko kręciła przecząco głową.
Ból był większy, niż Charlotta się spodziewała. Do tego dochodził strach przed powikłaniami. Zerknęła z lękiem na okropne przyrządy spoczywające na stoliku. Woskowaną nić do obwiązywania pępowiny, szczypce służące do obracania źle ułożonego płodu i drugie kleszcze, używane, gdy niemowlę obumrze wewnątrz i trzeba je usunąć, aby ocalić matkę.
Kobiety niezmiernie często umierały przy narodzinach dziecka. Poród był wydarzeniem niebezpiecznym, nawet gdy miało się do pomocy najlepszą akuszerkę w mieście.
Skończył się dzień i za oknem zapadł zmierzch, gdy położna wsadziła palce między uda Charlotty i pokiwała głową z zadowoleniem.
– Zaczęło się – oznajmiła, trąc kciukiem perkaty nos. – Rozwarcie jest na dwa palce. Teraz, pani, musisz usiąść i pójdzie raz-dwa.
Mesire puściła framugę i trzymając się za brzuch, dokuśtykała do krzesła położniczego pozbawionego siedziska. Stękając, usiadła w dziurze, tak by można było od spodu odebrać wychodzące na świat maleństwo.
Zacisnęła dłonie na drewnianej ramie.
Akuszerka zażądała misy z ciepłą wodą mającą służyć do obmywania z krwi i nieczystości.
Gdy ją wnoszono, Charlotta dostrzegła księdza czekającego w korytarzu,na wypadek gdyby przyszło udzielić umierającemu dziecku chrztu lub ofiarować ostatnie namaszczenie matce. Warunek niezbędny, aby dusze trafiły do nieba.
Kobieta wręczyła Charlotcie puchar z winem. Smakowało okropnie, tyle było w nim ziół. Wypiła trunek duszkiem, licząc, że choć troszkę złagodzi jej cierpienie.
Strofowana przez położną, zaczęła przeć z całej mocy.
Czuła, jak cal po calu główka dziecka rozpycha ją i rozrywa. Ból stawał się nie do zniesienia. Zjawiła się Marysieńka, aby trzymać ją za rękę. Cały świat  Mesire  zastygł  w  cierpieniu,  które  zwykle  towarzyszy  narodzinom i śmierci. Chyba omdlała.
Otrzeźwił  ją  płacz,  dźwięczny  i  mocny.  Położna  wyprostowała  się i podała jej dziecko, cudownie ciepłe i śliskie.
Charlotta przytuliła je do siebie, dziękując Matce Bożej za swoją małą, piękną córeczkę.
Igraszki z diabłem
Zmierzchało,  gdy  czarny  powóz  zjechał  z  pustego  gościńca  w  leśną ścieżynę przecinającą jesionowy las. Ukrywszy się pośród strzelistych drzew, woźnica  zwolnił,  dając  odpocząć  szóstce  karych  koni.  Zwierzęta  dawały z siebie wszystko przez wiele mil, od samego opuszczenia Lwowa, co miało miejsce o świcie, zaraz po otwarciu bram.
Zaprzęg wtoczył się na cienistą polanę i zrównał z czekającą tam jużkarocą.
Z dopiero co przybyłego pojazdu wysiadł młodzieniec, smukły i piękny, odziany w długi, czarny skórzany płaszcz. Nie zwracając uwagi na żołnierzy stojących  mu  na  drodze,  ruszył  w  stronę  Klary  Pac,  która  wyłoniła  się z sąsiedniego powozu.
Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.
– Stało się – przerwał ciszę Miłosz.
Kanclerzyna skinęła głową, przed godziną rozmawiała z jezdnym, który przygnał ze Lwowa. W całym mieście biły żałobne dzwony.
– Spisałeś się – przyznała. – Zatem nie może cię ominąć nagroda. – Spojrzała na stojącego  obok  niej oficera.  Na jego  znak  dwóch  żołnierzy chwyciło chłopaka za ramiona. Dowódca wyciągnął ostrze.
Klara   spojrzała   na   młodzika.   Ten,   co   dziwne,   nie   wydawał   się wystraszony.
– Nie jesteś ciekawa, pani, jak zabezpieczyłem się przed twą zdradą? – zapytał, zachowując spokój.
Pacowa powstrzymała gestem oficera, nim ten zrobi użytek ze sztyletu. – Oświeć mnie, masz niewiele czasu – rzekła, siląc się na obojętność.
–   Za   otrzymaną   od   waszmość   pani   zaliczkę   opłaciłem   depozyt w  szanowanym  domu  bankierskim.  Umieściłem  tam  kilka  kopii  listu, w którym opisałem z detalami nasze niecne sprawki. Zamieściłem również wykaz nazwisk ludzi, którzy mogą świadczyć przeciw tobie. – Miłosz się uśmiechnął. – Jeżeli za dwa tygodnie nie stawię się w Gdańsku, listy zostaną dostarczone senatorom i biskupom.
Kanclerzyna ściągnęła brwi i podeszła bliżej młodzika.
– Ty mały gadzie! – syknęła. – Myślisz, że to cię uratuje?
–  Być  może  nie,  ale  tobie,  pani,  z  pewnością  niezwykle  zaszkodzi.Wrogowie Paców wykorzystają to przeciw wam. Nawet jeśli niczego ci nie udowodnią, zostaniesz okryta niesławą i spotka cię ostracyzm.
Klara zastygła w gniewie. Starczyło jedno jej spojrzenie, aby chłopak jeszcze tej nocy stał się pokarmem dla lisów i borsuków.
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
Wyglądało na to, że była zmuszona zmienić plany.
– Opuścisz Rzeczpospolitą i nigdy tu nie wrócisz – rzekła stanowczo. – Udasz  się  gdzieś  daleko…  czy  ja  wiem,  może  do  kolonii  zamorskich. Uzgodnioną   zapłatę   otrzymasz   w   Gdańsku,   gdy   udowodnisz   memu faktorowi,  że  dostałeś  miejsce  na  okręcie  płynącym  do  Amsterdamu. Poinformujesz  go,  w  którym  domu  bankowym  złożyłeś  listy,  i  dasz  mu plenipotencję do ich zniszczenia.
Klara podeszła tak blisko, że niemal stykali się twarzami.
– Nigdy więcej cię nie zobaczę ani o tobie nie usłyszę – oświadczyła zimno.
Młodzieniec pochylił się i pocałował ją w usta.
Nie odsunęła się, a nawet rozchyliła leciutko wargi, czując przeszywający ją dreszcz.
– Jesteś diablątkiem – szepnęła, gdy odchylił głowę, patrząc jej w oczy. Miłosz lekko się uśmiechnął. Obrócił się na pięcie i minąwszy obojętnie
żołnierzy, wsiadł do czarnej karocy.
Zmrok zarzucił swój płaszcz na polanę i otaczające ją jesiony.
Klara Pac otuliła się szczelniej szalem, obserwując oddalający się duktem zaprzęg wiozący młodzika. Odjeżdżał żyw, choć nie brała tego wcześniej pod uwagę.
Wspomniała smak jego warg i zadrżała.Nigdy nie była specjalnie religijna, lekko traktowała opowieści o niebie i piekle. I nagle ta trzeźwość osądu opuściła ją pod wpływem spotkania z tym młodzieńcem.
Czyż największą sztuczką diabła nie jest to, że przekonał nas, iż nie istnieje?
Czarny powóz zaprzężony w kare konie rozpłynął się w mroku. Zniknął, jakby nigdy nie istniał.
Demokracja po polsku Warszawa, maj A.D. 1674
Królowa ciągle nosiła żałobę, choć od śmierci męża upłynęło niemal pół roku. Taka postawa wciąż aktualnej monarchini zjednywała Eleonorze serca i przychylność obywateli, którzy tłumnie zjechali na podwarszawską Wolę, by wybrać sobie nowego władcę.
Habsburżanka, świadoma nastrojów Polaków, publicznie okazywała swój żal,   jak   przystało   wdowie,   która   straciła   ukochanego,   wspaniałego mężczyznę. Cała ta maskarada kończyła się za drzwiami jej alkowy. Grube ściany sypialni, a także straże i dwórki sprowadzone z Wiednia, skutecznie chroniły Eleonorę przed senatorami, posłami i panami szlachtą.
Dopiero   wśród   swych   rodaków   królowa   mogła   się   uwolnić   od okazywania fałszywego smutku, zrzucała nienawistną czerń i śmiała się tak, jak powinna to czynić młoda i piękna kobieta. Los uwolnił ją od okrutnego brzemienia i ofiarował nową szansę na miłość i normalne życie.Eleonora   skończyła   czytać   list   od   księcia   Karola   Lotaryńskiego, przyłożyła papier do nosa i wciągnęła zapach perfum, którymi jej ukochany skropił korespondencję.
Karol, jej jedyna miłość i pan serca, wciąż ją kochał, pamiętał o swej złotowłosej księżniczce i tęsknił za nią. Odłożyła dwukrotnie przeczytany list na łoże, wiedząc, że wróci do niego wieczorem, i udała się do salonu, gdzie oczekiwał na nią Peter Ignaz von Stom.
Hrabia dopiero co przybył z Austrii, przywożąc instrukcje dla królowej od  jej  brata  cesarza  dotyczące  rozpoczynającej  się  pod  miastem  elekcji. Ambasador podniósł się z krzesła, ale Eleonora pokazała mu gestem, by się nie fatygował. Usiadła na sofie, tak by mogli swobodnie pomówić.
– Jestem gotowa uczynić wszystko to, czego życzy sobie mój brat – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Byleby Karol został tu królem i mym mężem.
–  Musimy,  najjaśniejsza  pani,  zacząć  działać  od  razu,  nim  pozostali kandydaci  opłacą  swoje  koterie  –  oznajmił  Peter  von  Stom.  –  Trzeba podliczyć przychylnych nam senatorów wraz z ich klientelą, wybrać posłów, którzy  w  naszym  imieniu  rozdadzą  łapówki  elektorom  z  poszczególnych województw,  zadbać  o  poparcie  kleru,  bez  którego  tu,  w  Polsce,  żadne zwycięstwo polityczne nie jest możliwe – wyliczał ambasador, dla którego nie była to pierwsza elekcja w trakcie wieloletniej służby dyplomatycznej. – Wszystko to będzie kosztować dziesiątki tysięcy talarów, i to w sytuacji, gdy wielkie kwoty potrzebne są na wojnę z Francuzami. Ten wydatek musi się opłacić – zakończył stanowczo.
– A zatem zróbmy rachubę, na kogo możemy liczyć – zaproponowała królowa. – Którzy senatorowie i biskupi są nam przychylni, a którzy liczą na zapłatę.
Hrabia von Stom wydął usta.–   Proponuję   zacząć   od   najpewniejszych   stronników,   dla   których przegrana księcia Karola oznaczać może utratę wpływów w kraju – rzekł z   namysłem.   –   Są   to:   prymas   Czartoryski,   biskup   Trzebicki,   część Lubomirskich i Lanckorońscy, a przede wszystkim podkanclerzy Olszowski i Pacowie. – Austriak pozwolił sobie na uśmiech. – A skoro Pacowie przy nas, to i cała Litwa.
– … Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jako zdrowie…
– Nie! Nie! – Krzysztof Pac obcesowo przerwał sekretarzowi czytanie odezwy, którą tenże przygotował do szlachty przybyłej z Litwy i Rusi Białej na wolną elekcję. – Takie coś się nie przyjmie – orzekł stanowczo. – Nasi wyborcy nie chcą wierszy ani wzniosłych słów, ale konkretów życiowych, mięsiwa,  kiełbasy,  piwa  i  kaszanki  prosto  z  ogniska.  Żadnego  tam  „nie rzucim  ziemi,  skąd  nasz  ród”.  –  Pac  wymyślił  wers  na  poczekaniu.  – Powtarzam:  kaszanka  i  piwo,  a  do  tego  obietnica  większych  swobód i niższych podatków. I że drogi będą lepsze, to koniecznie, a i o mostach należy  wspomnieć,  no,  że  w  ogóle  jakieś  będą  –  uzupełnił  kanclerz, mitygując się w wyborczej licytacji.
Wychylił się w fotelu i pokiwał po ojcowsku palcem na sekretarza.
–  Widzisz,  młodzieńcze,  obietnice  to  klucz  do  serc  mości  panów głosujących, a nie gadka o ojczyźnie i jak to drzewiej bywało, mymlenie o złotym wieku. Było, minęło i nie wróci.
Młodzian, mający widać zadatki na poetę, spłonił się i opuścił głowę.
– Poprawię, wasza wielmożność – obiecał.
–  Byle  szybko,  bo  szlachta  wali  na  elekcję  tłumnie  jak  do  karczmy w sobotni wieczór. I pamiętaj, kaszanka, piwo i niższe podatki dla każdego – poinstruował z naciskiem wycofującego się z gabinetu kancelistę.
Klara  rozparta  na  sofie  z  pucharem  wina  w  dłoni  przysłuchiwała  sięrozmowie z rozbawieniem. Co też nie uszło uwadze męża.
– A ty co taka wesoła? – burknął. – Pomogłabyś, doradziła coś, niechaj będzie  jaki  pożytek  z  tego  twojego  czytania,  skoro  co  dzień  widuję  cię z książką w ręku.
Kanclerzyna dopiła wino chlupoczące na dnie kielicha.
– Dodałabym coś o mahometanach, o przedmurzu chrześcijaństwa i że zatrzymamy w naszych granicach najazd islamu, uratujemy Europę przed bisurmańskim zalewem. Polacy lubią, gdy połechta się ich dumę, gdy mogą poczuć się wyjątkowi.
– A kto nie lubi – mruknął Krzysztof. – Ale sam koncept dobry, muszę przyznać. – Cmoknął z namysłem. – Mahometanie… Na tym można ugrać sporo głosów.
– Z drugiej strony, może lepiej o nich nie wspominać – podjął po chwili namysłu. – Udawać, że nie ma tematu, że Osmanie uderzą gdzie indziej, na ościenne  kraje,  że  inszym  nacjom  będą  domy  zajmować  i  z  garnków wyjadać.  Sobieski  przecież  najtwardsze  zdanie  prezentuje  w  tej  kwestii i trudno będzie go przelicytować jako zwycięzcę spod Chocimia. Może być, że to on zyska nowe głosy na tej sprawie, a my stracimy.
Krzysztof się zamyślił.
– Michał Kazimierz również odznaczył się w bitwie – przypomniała mu Klara.  –  Wszyscy,  którzy  tam  byli,  widzieli,  jak  twój  brat  osobiście poprowadził szarżę husarzy i walnie przyczynił się do zwycięstwa.
–  A  potem  zrejterował  do  domu  wraz  z  niemal  całym  wojskiem litewskim, zostawiając Polaków samych, przez co zaprzepaszczono wszelkie zdobycze w Mołdawii – rzekł z przytykiem kanclerz. – Brat mój prędzej czasem coś zrobi, niż pomyśli.
– Ja uważam, że Michał postąpił właściwie i z rozsądkiem. Nie należało narażać   sił   naszych,   gdy   elekcję   może   rozstrzygnąć   zbrojne   starciez Polakami.
–  Da  Bóg,  do  tego  nie  dojdzie  i  wybierzemy  sobie  nowego  króla w pokoju.
– Wiesz już, na kogo postawisz?
– Tak. Car Aleksy nie godzi się przysłać syna i sam proponuje się na króla. Nie zamierza jednak sypnąć złotem ani przejść na katolicyzm, więc ta kandydatura nie wchodzi w rachubę. Pozostaje nam przeto książę lotaryński i syn elektora brandenburskiego.
–  Lotaryńczyk  miły  jest  sercu  królowej.  Jeśli  się  za  nim  opowiesz, zyskasz jej wdzięczność.
– I ja tak myślę – przyznał kanclerz. – Księcia Karola wspiera cesarz, a ten zapłaci nam najwięcej za koronę, jeśli tylko go dobrze dociśniemy.
Klara odstawiła puchar na stolik.
– A co z klerem? Na kogo możemy liczyć?
– Biskup krakowski jest naszym zwolennikiem, jak i prymas Czartoryski, o ile dożyje do wyborów, bo ledwie dycha.
– A Olszowski?
Krzysztof wydął wargi.
– Wiesz, jak serdecznie nienawidzi naszej rodziny. Ma nam za złe, że odsunęliśmy   go   od   Eleonory   i   Korybuta,   ale   wątpię,   by   porzucił Habsburgów. Jeśli kryguje się i waha, to przez wzgląd na zbyt niską cenę, za jaką chcą go kupić. – Pac wykrzywił usta. – Wkrótce więcej wyjaśni nam ambasador von Stom, który ma się z nim spotkać. Do tego czasu ksiądz biskup pozostanie dla mnie zagadką.
–  Nie  wiem,  jak  postąpi  Sobieski  –  przyznał  Andrzej  Olszowski, zwracając  się  do  hrabiego  von  Stoma  zasiadającego  w  fotelu  naprzeciwekscelencji. Dłonie księdza biskupa, ozdobione drogocennymi pierścieniami, spoczywały miękko na wydatnym brzuszku rysującym się pod sutanną.
– Oficjalnie popiera kandydaturę księcia de Condé – wskazał Austriak. – Ale  obaj  wiemy,  że  Francuz  nie  ma  szans  być  wybranym  na  polu elekcyjnym, nawet gdyby przypłynął tu Wisłą na galeonie pełnym złota.
–  Dlatego  ambasador  Francji  zrezygnował  z  wystawienia  własnego kandydata i wspiera księcia neuburskiego.
Peter von Stom wykonał lekceważący gest.
–  Neuburczyk  tylko  dlatego  zdobywa  głosy,  że  jest  względnie  słaby i nieszkodliwy dla wszystkich zainteresowanych. Jego księstwo w Rzeszy nie większe jest od włości Paców, Radziwiłłów czy Sobieskich. Ten wybór nie przyniesie Rzeczypospolitej ani pieniędzy, ani trwałych sojuszy.
– Z powodu słabości kandydata nie będzie też zagrożeniem dla naszych wolności  –  odrzekł  Olszowski  z  przekąsem.  –  Dla  wielu  magnatów i elektorów to dostateczny argument. U nas, panie ambasadorze, zwykle nie głosuje się za czymś, lecz przeciw czemuś – westchnął ksiądz biskup.
– Dlatego tak ważne jest, by ludzie światli i wpływowi wskazali masom obywateli drogę, którą należy podążać – rzekł von Stom, przypatrując się znacząco  rozmówcy.  –  Królowa  Eleonora  wyraziła  swe  poparcie  dla wyniesienia księcia lotaryńskiego na tron i rada jest zostać jego żoną, co na lata   ustabilizuje   politykę   Rzeczypospolitej   i   zakotwiczy   was   u   boku potężnego zachodniego sąsiada.
Rzecz oczywista wiedeński dyplomata nie napomknął, że to Habsburgom będzie  przysługiwać  pierwszeństwo  w  tym  sojuszu.  Cesarz,  dziedziczny książę  Austrii,  Styrii,  Karyntii  i  Tyrolu,  przez  wybór  elektorów  Rzeszy władca Niemiec nie mógł traktować równorzędnie jakiegoś tam wybranego przez Polaków króla, a już na pewno nie takiego jak Lotaryńczyk, jego lennik
i generał.Biskup Olszowski także to wiedział i zachował nieprzenikniony wyraz oblicza. Ambasador uznał więc, że należy uderzyć w bardziej osobistą nutę.
– Królowa poleciła mi przekazać ekscelencji, że poprze twą kandydaturę do infuły prymasa – oznajmił. – Jestem pewien, że po zwycięstwie księcia Karola nominacja waszej dostojności nie napotka żadnych przeszkód.
Olszowski przybrał zbolałą minę. Już wczoraj po stolicy rozniosły się wieści, że prymas Czartoryski wyzionął ducha, nie doczekawszy wyboru nowego króla.
– Trzeba szybko pomyśleć o osobie, która na czas elekcji przyjmie na siebie  obowiązki  interreksa  –  rzekł  oględnie  ksiądz  biskup,  świadom,  że lepsza fałszywa skromność niż żadna.
– Osoba ekscelencji jest w tej sytuacji jedynym i najodpowiedniejszym wyborem  –  przypochlebił  się  von  Stom.  –  Cesarz  polecił  mi  również wspomóc  cię,   księże  biskupie,   funduszami  potrzebnymi  do   opłacenia elektorów.
Podkanclerzy skwitował tę deklarację łaskawym uśmiechem.
– Jakie rady masz dla mnie, hrabio?
–   Pierwszym   zadaniem,   jakie   winien   ekscelencja   wykonać,   jest zablokowanie prawne wyboru Polaka na tron, co na dobre pogrzebie nadzieje Sobieskiego  i  zmusi  go  do  otwartego  poparcia  księcia  lotaryńskiego  lub Neuburczyka.
– A jeśli Sobieski postawi swój głos przeciw Lotaryńczykowi i królowej? – spytał trzeźwo Olszowski.
– Gdyby miał zamiar poprzeć Neuburczyka, już by to zrobił, miast tego publicznie nazywa go chłystkiem. Zresztą książę Karol ma dużą przewagę w  głosach  województw,  niewiele  brakuje  nam  do  osiągnięcia  większości wśród elektorów. I tu widzę dużą rolę do odegrania przez waszą ekscelencję.
Olszowski uniósł brew.– Jakaż to rola?
–   Ułożenia   się   z   Sobieskim   w   naszym   imieniu   –   oświadczył zdecydowanie    ambasador.    –    Proszę    ekscelencję    o    pośrednictwo w negocjacjach, jako że twe relacje z hetmanem nie są nacechowane osobistą wrogością.  Jeśli  przekonamy  Sobieskiego,  jego  słowo  przeważy  szalę i wyniesie księcia lotaryńskiego do korony.
Biskup skinął powoli głową.
– Różnimy się politycznie z hetmanem, ale zdarzało nam się wspólnie działać dla dobra ojczyzny – potwierdził. – Mogę się z nim spotkać i postarać się nakłonić go, by puścił w niepamięć zaszłości i dołączył do naszej partii. Ostatecznie nie takie wolty zdarzały się w sejmie.
Peter von Stom uśmiechnął się szeroko.
– Rad wielce przekażę te wieści królowej – oznajmił zadowolony ze spotkania.
Jako wieloletni dyplomata hrabia święcie wierzył w moc słowa, w to, że jest ono równie potężnym narzędziem władzy jak miecz. Mowa odpowiednio użyta bywa najskuteczniejszym ze środków perswazji.
– Nigdy nie zgodzę się na coś takiego! – Wzburzony głos pani Sobieskiej niósł się daleko poza alkowę, w której zamknęła się z mężem. – Słyszysz!? Nigdy się nie zgodzę! – Dla podkreślenia swojego oporu tupnęła nóżką.
Jan nie odpowiedział od razu, obserwował żonę spod ściągniętych brwi. –  Przecież  obiecałem  Olszowskiemu  tylko  to,  że  przemyślę  ofertę
z  Wiednia,  wiele  hojniejszą,  niźli  oferują  nam  obecnie  książę  neuburski i Francuzi, którzy go popierają.
– Austriakom nie można ufać – ofuknęła go Maria Kazimiera. – Raz proponują  dotacje,  ale  gdy  coś  idzie  nie  po  ich  myśli,  zaraz  grożą  ichodebraniem.  Zresztą  po  cóż  nam  ich  pieniądze,  skoro  możemy  mieć prawdziwą władzę tu, w kraju, i oboje dostąpić najwyższej godności?
Hetman koronny wahał się. Uciekł wzrokiem na bok, jak zwykle gdy Marysieńka przymuszała go do realizacji swych wybujałych ambicji. Można by pomyśleć, że wystraszył się ciężaru, który chciała mu nałożyć na barki.
Sobieska wiedziała, jak przełamać niezdecydowanie męża, jak sprawić, by w jej dłoniach stał się podatną na formowanie gliną.
Zbliżyła się i uklękła między jego rozchylonymi nogami, unosząc twarz i patrząc mu w oczy.
–  Będziesz  królem,  a  ja  twoją  królową  –  powiedziała  stanowczo.  – Musimy tylko dobrze to rozegrać.
Przełknął ślinę, myśląc mniej o polityce niż o rozchylonych ustach Marii. – Co proponujesz? – zamruczał gardłowo.
– Pozwól mi pomówić z posłem francuskim, przekonać go, że tylko my przyniesiemy korzyść Paryżowi tu, w Rzeczypospolitej.
– Jak chcesz tego dokonać? – zapytał nieufnie.
Uniosła kąciki ust.
– Mam swoje sposoby. Wiem, jak myślą Francuzi, ostatecznie jestem jedną z nich.
Poczuł ukłucie zazdrości. Tyle słyszało się plotek na temat Marysieńki, z pewnością fałszywych. Czasem Jan miewał wrażenie, że coś w ich związku dzieje się poza nim.
Nim zdołał uformować to podejrzenie w konkretną myśl, Marysieńka pochyliła ku niemu swe usta.
Wszelkie niepokoje Jana pierzchły niczym stado szpaków spłoszonych klaśnięciem. Jęknął przeciągle, poddając się miłej perswazji.Matematyka,   jak   mawiają,   jest   królową   nauk.   Andrzej   Morsztyn, skromny wyznawca wspomnianej tezy, od kilku dni przeliczał i kalkulował na wszelkie sposoby szanse kandydatów na zwycięstwo w elekcji.
Z tychże obliczeń wychodziło mu jasno, że książę neuburski przepadał, a   Lotaryńczyk   rósł   w   siłę.   Sprawę   austriacką   poparło   już   dziewięć województw, pozostałe zaś były bliskie pójścia za silniejszym kandydatem. Co to znaczyło dla niego, Morsztyna, wolał nie myśleć.
Był pewien, że Eleonora nie daruje mu dawnych zniewag, czekają go szykany i odsunięcie od nadań, zapewne też spróbują odebrać mu urząd podskarbiego.
Od niespokojnych rozmyślań oderwała go wizyta Toussainta de Forbin Jansona,  posła  jego  królewskiej  wysokości  Ludwika  XIV.  Francuz  był postawnym mężczyzną o ciemnych włosach i bladej cerze. Był uprzejmy, wymowny   i   inteligentny,   choć   największe   zalety   markiza   kryły   się w przepastnych kufrach przywiezionych przez niego z Paryża.
Kufrach, z których, nadmienić należy, poseł korzystał jak do tej pory bardzo oszczędnie.
–  Jeśli  nic  nie  zrobimy,  to  jutro,  najpóźniej  pojutrze  Lotaryńczyk zdobędzie przewagę wśród niezdecydowanych elektorów – przestrzegł go Morsztyn. – Hrabia von Stom nie skąpi bowiem obietnic ni pieniędzy. – W głosie   podskarbiego   wybrzmiał   wyrzut   skierowany   w   stronę   skąpego Francuza.
– Król Ludwik nałożył na mnie limity wydatków i muszę się ich trzymać – usprawiedliwił się ambasador. – Wybór księcia neuburskiego nie jest dla nas tak ważny, bym szastał złotem na prawo i lewo.
– Zatem przegramy elekcję, a Rzeczpospolita na długie lata wpadnie w orbitę wpływów cesarza – zauważył cierpko Morsztyn. – Czy tego chce Francja?– Francja ma wiele interesów w Europie i na świecie – odrzekł spokojnie markiz.  –  Rzeczpospolita  nie  jest  dla  nas  głównym  teatrem  działań,  nie w czasie, gdy od Pirenejów przez Niderlandy po całą linię Renu zagrażają nam armie wrogich państw. Wolimy wydać pieniądze na Szwedów, którzy mają siłę i mogą udzielić nam wsparcia, atakując Brandenburczyków od tyłu.
Morsztyn zacisnął usta poirytowany, nie mógł jednak odmówić posłowi rozsądku. Co tym bardziej wpędzało podskarbiego koronnego we frustrację.
– De Condé i Neuburczyk to nie są postacie, które mogą porwać za sobą tłumy na polu elekcyjnym – podjął de Forbin Janson. – Jeśli mam wydać fundusze mego pana, muszę mieć pewność, że wspierany przez nas człowiek przeważa nad księciem Karolem sławą wojenną i uznaniem wśród obywateli.
Morsztyn się zachmurzył.
– Masz na myśli Sobieskiego?
– Owszem – przyznał dość swobodnie Francuz. – Rozmawiałem nawet już w tej sprawie z markizą d’Arquien. – Użył panieńskiego nazwiska Marii Kazimiery. – Jej argumenty mnie przekonały.
– Domyślam się, że wiele mówiła o swej wierności wobec Francji i jej króla. – Podskarbi nie krył zjadliwej ironii. – Zapewniała, jak to będzie przydatna i posłuszna zaleceniom Paryża jako władczyni Rzeczypospolitej?
–  Jakbyś  był  przy  naszej  rozmowie,  panie  –  przyznał  z  nikłym uśmiechem poseł. – Można śmiało przyjąć, że wielka część z tych obietnic zostanie spełniona. Hetman Sobieski jak żaden inny kandydat biorący udział w elekcji będzie w razie zwycięstwa zależny od naszych pieniędzy i poparcia.
Morsztyn  w  pierwszym  odruchu  się  najeżył.  Jako  przywódca  części malkontentów   popierających   Neuburczyka   mógł   zablokować   pomysł Sobieskiej  i  de  Forbin  Jansona,  tu  i  teraz  pogrzebać  nadzieje  i  ambicje hetmana.  Powinien  tak  uczynić,  pomny  przestróg  udzielonych  mu  przez umierającego Prażmowskiego.Mógł to zrobić i miał na to wielką chęć, ale widmo Karola i Eleonory na tronie  okazało  się  silniejsze  niż  niechęć  wobec  wyniesienia  Sobieskich, mocniejsze niż zawiść tląca się w sercu podskarbiego.
Im  dłużej  o  tym  myślał,  tym  rozsądniejsza  wydawała  się  mu  oferta ambasadora.
„Wybór mniejszego zła. Przekleństwo polskiej demokracji”.
Westchnął zrezygnowany.
– Poprę Sobieskich i do tego samego namówię przyjaciół – rzekł. – Będę też miał baczenie na hetmana, gdy wybrany zostanie na króla, czy dochowuje on wierności swym przedwyborczym obietnicom złożonym Ludwikowi.
– Co też zostanie właściwie odebrane i docenione przez mego pana – zapewnił poseł. Z każdym jego słowem podskarbi słyszał coraz głośniejszy brzęk monet z burbońskiego kufra.
Ściągnął brwi. Raz podjąwszy decyzję, zaczął kalkulować dostępne mu ruchy    na    politycznej    szachownicy.    Nie    potrzebował    też    wielkiej przenikliwości, aby dostrzec słabe strony planów markiza.
– Olszowski, jeśli zostanie wybrany na prymasa, może zablokować przez formalne  kruczki  możliwość  wyboru  Polaka  –  wskazał  trzeźwo.  –  Z pewnością hrabia von Stom i królowa wywrą na niego stosowny nacisk.
–  Należy  więc  pokładać  ufność  w  charakterze  i  uczciwości  księdza biskupa. – Toussaint de Forbin Janson uśmiechnął się tajemniczo. – I w to, że rozumie on, gdzie leży interes jego samego i Rzeczypospolitej.
– Interes ojczyzny wymaga, aby obywatele sami mogli zdecydować, czy chcą za króla Polaka, czy obcego księcia – powiedział donośnie i twardo biskup Olszowski, rozpętując wrzawę między zgromadzonymi w sali senatu magnatami.Ogłosiwszy  swą  decyzję,  podkanclerzy  zszedł  z  podwyższenia  i  nie zwracając  uwagi  na  oklaski  jednych,  a  głosy  protestu  drugich,  ruszył przejściem wiodącym między rzędami krzeseł w stronę drzwi do holu.
Drogę   zastąpił   mu   jakiś   Litwin   wykrzykujący   obelgi.   Olszowski bezceremonialnie   odepchnął   natręta.   Zakotłowało   się   i   wokół   osoby ekscelencji  doszło  do  szarpaniny  wrogich  sobie  oponentów.  Wnet  też pojawili  się  posłowie  wojskowi  spod  znaku  wojewody  Jabłonowskiego i chroniąc księdza biskupa przed gwałtem, odprowadzili go do wyjścia.
Już  przy  drzwiach  Andrzej  Olszowski  zwolnił  kroku,  obejrzał  się  na Paców i uśmiechnął mściwie.
Widok ich niewesołych min był niczym balsam dla jego duszy.
Krzysztof  Pac  jako  pierwszy  otrząsnął  się  z  przykrego  zaskoczenia. Napotkał zdumiony wzrok von Stoma i na moment zawiesił spojrzenie na zaszokowanej twarzy królowej Eleonory.
– To skurwysyn – warknął Michał Pac, przeciskając się przez tłumek wzburzonych Litwinów otaczających kanclerza. – Musimy to zablokować, nim Sobieski wystawi oficjalnie swą kandydaturę.
Krzysztof niemal nie zwrócił uwagi na brata.
Obserwował, kto przyjął z aplauzem słowa Olszowskiego, a kto podąża do  wyjścia  jego  śladem.  Wśród  popierających  biskupa  byli:  Morsztyn, wojewodowie   Potocki   i   Lubomirski,   Dymitr   Wiśniowiecki   i   kniaź Ostrogocki,  dając  przykład  bardzo  wielu  innym  panom  z  Korony.  Z Litwinów  poparli  podkanclerzego  Sapiehowie  i  Michał  Radziwiłł,  choć większość elektorów Wielkiego Księstwa pozostała przy Pacach. Zbyt mało jednak, aby zapobiec nadciągającej katastrofie.
Kanclerz zagryzł wargę i popatrzył na lożę, w której zasiadał Toussaint de Forbin Janson. Francuz sprawiał wrażenie impresaria teatru, który oglądadobrze napisaną i opłaconą przez siebie komedię. Ambasador wychwycił spojrzenie Paca i ukłonił się mu z szyderczym uśmieszkiem.
Kanclerz  litewski  odkłonił  się  Francuzowi,  zastanawiając  się,  ile  go kosztowało wystawienie takiej sztuki.
– Czterysta tysięcy liwrów. – Głos hrabiego von Stoma drżał z podziwu i niedowierzania. – Na Boga, nie spodziewałem się, że Paryż jest gotów tyle wydać.
Krzysztof  Pac  nie  winił  ambasadora  za  brak  przenikliwości.  Nikt z obecnych w komnacie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Na pewno nie Klara siedząca z ponurą miną na sofie, z pewnością nie Michał stojący przy kominku z pucharem wina.
–  Do  kufra  de  Forbin  Jansona  ustawiła  się  kolejka  elektorów  ze wszystkich województw – oświadczył gorzko kanclerz litewski. – W kilka godzin utraciliśmy połowę głosów. Jeśli nie przelicytujemy Francuzów, do rana będzie po wszystkim.
Ignaz  von  Stom,  słysząc  wyrzut  w  głosie  Litwina,  uciekł  wzrokiem w bok.
– Nie jestem w stanie przebić burbońskiej oferty – wyznał przygnębiony. –  Nie  gdy  Sobieski  cieszy  się  tak  dużą  popularnością.  Trzeba  by  mieć i milion talarów.
– Skoro nie złoto ich powstrzyma, uczynię to szablą – wysyczał Michał Pac. – Nie pozwolę, kurwa, na wybór Sobieskiego, prędzej zbiorę oddziały i uderzę na koroniarzy!
– Nie bądź głupcem – zrugał go ostro Krzysztof. – Mamy za mało sił na orężne rozstrzygnięcie tych wyborów. Sobieski i Jabłonowski przyprowadzili własne chorągwie, Morsztyn ma regiment piechoty, Potocki, Lubomirski, Wiśniowiecki i reszta też mają po  kilkuset zbrojnych.  Nie wspomnę jużo tysiącach szlachty, głównie Mazurów, którym Francuz opłaca właśnie darmowe picie i wyżerkę. Roznieśliby nas w pył i być może wyrżnęli z błogosławieństwem naszych wrogów.
Hetman  litewski  łypnął  gniewnie  na  starszego  brata.  Przez  chwilę zdawało się, że coś odburknie, ale tylko umoczył wąsiska w winie.
–  Co  zatem  mamy  czynić?  –  wtrąciła  się  Klara.  –  Uznać  się  za pokonanych? Przystać na to poniżenie?
Mąż i żona zmierzyli się wzrokiem.
–  Tego  nie  powiedziałem  –  odrzekł  Krzysztof  spokojnie.  –  Uznamy wyniki  wyborów,  co  nie  znaczy,  że  nie  będziemy  w  przyszłości  ich podważać.  Władzę  Sobieskiego  należy  ograniczyć  jak  to  tylko  możliwe w pacta conventa, trzeba też zabezpieczyć utrzymanie dla królowej, która wciąż pozostaje naszą panią. Czynić małe kroki i przygotowania do obalenia szkodliwego narowu demokracji.
– I zablokować Marii Kazimierze prawo do korony – dorzuciła Klara mściwie. – To zaboli tę sukę najbardziej.
Kanclerz skinął głową, pokazując, że przychyla się do poglądu żony, i skierował wzrok na von Stoma.
– Nim zdecydujemy się na zbrojny opór i podważenie wyników elekcji, muszę  wiedzieć,  hrabio,  czy  i  jaką  pomoc  zaoferuje  nam  cesarz  narodu niemieckiego.
– Jeszcze dziś ruszam do Wiednia, najkrótszą drogą przez Śląsk i Czechy – odparł ambasador. – Przedstawię swą opinię przed radą nadworną, lecz powiem  to  szczerze…  nie  sądzę,  aby  cesarz  wysłał  szybko  wojsko  do Rzeczypospolitej.  Na  razie  trwa  wojna  na  zachodzie.  Dla  Habsburgów konflikt na dwa fronty może skończyć się klęską.
Wygłosiwszy tę proroczą wizję, ambasador wyszedł z komnaty. Zostawił Paców samych sobie, w ciszy, złości i co tu kryć – w żałobnym nastroju.Te Deum laudamus i salwy działowe rozgrzmiały nad polem elekcyjnym niczym letnia burza, jednym zwiastując obfite plony, a drugim zapowiadając niszczycielskie gromy i nawałnice.
Wygrani skupili się na podium przy nowo wybranym monarsze. Wokół nich  falowało  tysiące  obnażonych  szabel  trzymanych  przez  obywateli wiwatujących na cześć króla. Dodać należy, głośnych i podchmielonych za przyczyną   beczek   z   trunkami   opłaconych   przez   de   Forbin   Jansona i dostarczonych wozami na miejsce elekcji.
– To najszczęśliwszy dzień w mym życiu – szepnęła Maria Kazimiera do Jana, a on objął ją i pocałował w usta. Zerknęła ponad ramieniem męża na francuskiego   ambasadora.   Wysłannik   Króla   Słońce   przypatrywał   się Sobieskim   z   zamyślonym   wyrazem   twarzy,   niczym   kupiec,   który dokonawszy   kosztownego   zakupu,   rozważa,   czy   aby   nie   przepłacił. Wychwyciwszy spojrzenie pani Sobieskiej, markiz uśmiechnął się sztucznie i zagadnął stojącego obok biskupa Olszowskiego.
Ekscelencja, za niedługi czas prymas Polski i arcybiskup gnieźnieński, jaśniał  zrozumiałym  zadowoleniem.  Zmieniając  partię,  zrobił  podwójnie dobry interes, prócz infuły zyskując dostęp do zasobnych i głębokich skrzyń ze złotem będących w posiadaniu de Forbin Jansona.
Dalej stał Jabłonowski, trzymając w dłoni buławę hetmana wielkiego, którą  Jan  oddał  mu  do  potrzymania,  chcąc  pozdrowić  zebranych  wokół podium wyborców. Sposób, w jaki wojewoda ruski ściskał buławę, jasno wskazywał, że najchętniej nie wypuściłby już z rąk symbolu władzy nad wojskiem koronnym. Kniaź Dymitr także spozierał na nią zachłannie, jako hetman polny miał przecież do niej pierwszeństwo po zwolnieniu urzędu przez nowo  obranego  króla.  Towarzysząca mężowi Teofila,  ostentacyjnie odziana w czerń, nie przywitała się z wujenką, zachowując chłodny dystans, za którym łatwo było wyczuć złość i podejrzliwość.Marysieńka  czuła,  że  kniahini  obarcza  ją  winą  za  nagłe  zniknięcie Witolda.  Nie  mając  dowodów,  dziewczyna  mogła  co  najwyżej  dąsać  się i ciskać w jej stronę – swej dawnej przyjaciółki – zimne spojrzenia.
Maria Kazimiera zbyt jednak była szczęśliwa i przepełniona euforią, by przejmować się nastrojami siostrzenicy męża. Liczyło się, że dopięła celu i Dymitr Wiśniowiecki dołączył do ich stronnictwa, przyczyniając się walnie do wyboru Jana na tron.
Dalej  tłoczyli  się  senatorowie  i  posłowie:  Morsztyn  i  Wielopolski, trzymając się blisko siebie, Potoccy, Lubomirscy, Leszczyńscy. Z Litwinów obecni byli Sapiehowie i Radziwiłłowie. Każdy z magnatów łasy wzbogacić się na łasce majestatu. Każdy dumny i hardy, przekonany o wielkości swej osoby  i  słuszności  wygłaszanych  poglądów.  Pewny  należącej  się  mu nagrody, a innym furdy.
Marysieńka nie miała złudzeń, już wkrótce zaczną się kąsać i żreć, judzić i spiskować także przeciw swemu władcy, kwestionować wyniki wyborów i zwyczajnie po polsku kipieć z zawiści, gdy komu innemu się powiedzie.
Wiedziała, że od jutra czeka ją nowa gra, lecz z tymi samymi figurami. Kończy się bowiem gambit hetmański, a zaczyna królewski.
Kto raz wzniósł się na szczyty Olimpu, nigdy nie odnajdzie się między śmiertelnikami.  Klara  Pac,  kołysząc  się  w  podskakującej  na  wybojach karocy, widziała się we własnej imaginacji jako strącona z wyżyn bogini. A te, gdy działo się nie po ich myśli, stawały się okrutne i mściwe.
Tymczasem jednak wracała na Litwę. Wolała już to, niż znosić widok Sobieskich pyszniących się własnym wyniesieniem.
Krzysztof  i  Michał  pozostali  na  sejmie  elekcyjnym,  by  czuwać  nad interesem  rodziny,  lecz  ona  nie  musiała  brać  udziału  w  tej  farsie.  W pierwszym odruchu buntu myślała nawet o wyjeździe do Wiednia czy Italii,co jeszcze niedawno zalecał jej mąż. Rzucić się w wir balów i ramiona gorącokrwistych kochanków.
Zrezygnowała z tych planów, oznaczałyby bowiem ucieczkę i przyznanie się do poniesionej porażki.
Władza jest jak narkotyk, upaja i uzależnia, wprowadza w podniecenie, unosi ponad tłum zwykłych ludzi.
Kanclerzyna  przysięgła  sobie,  że  to  jeszcze  nie  koniec  rozgrywki. Ostatecznie na szachownicy zmienił się tylko król, a jak wiadomo, ten ma ograniczoną możliwość ruchu. Po stronie Paców wciąż pozostawali królowa, dama i hetman – figury, które odpowiednio użyte mogą osaczyć władcę i doprowadzić go do klęski.
Wielka gra toczyła się dalej.EPILOG
Uderzenie młotkiem w palec wyrwało okrzyk z ust Tynera, gdy zbijając stół, miast trafić w gwóźdź, walnął się we własną dłoń.
–  Niech  to  cholera  –  mruknął,  pocierając  bolące  miejsce.  Chwilę zastanawiał się, czy zejdzie mu paznokieć.
Zza ściany dobiegł go płacz ich ukochanej córeczki. Uśmiechnął się, myśląc o swej małej księżniczce. Marysia rosła zdrowo, czyniąc rodziców szczęśliwymi.
Odłożył młotek i wyszedł na podwórze. Lipcowy dzień był słoneczny i piękny, choć za sprawą wiaterku kołyszącego listkami w koronach drzew nie upalny.
W oddali przy rzeczce, między olszynami i pochyłymi wierzbami, kilku czeladnych prowadziło konie do wodopoju. Od strony nowo stawianej stajni i  ogrodzenia  na  wybieg  dla  źrebiąt  dobiegał  stukot  młotków  i  odgłos piłowanego drewna. W powietrzu unosił się miły zapach strużyn ze świeżo heblowanych desek i ciosanego drewna. Wszędzie, gdzie spojrzał, ziszczało się jego marzenie o własnej stadninie.Pochylił się nad cebrzykiem, obmył dłonie i twarz wodą nagrzaną przez słońce.
Ochłodziwszy się, wrócił do domu. Dworek nie imponował wielkością, ale był solidnie postawiony i akuratny dla niezbyt jeszcze licznej rodziny.
Przez   chłodną   sień   wkroczył   do   alkowy.   Charlotta,   kołysząc   się w bujanym fotelu, karmiła córeczkę. Marysia ssała pierś z błogą minką. Widok dwóch cudownych kobiet roztopił serce Bogusława.
Mesire przywitała go uśmiechem, choć widać było, że jest zmęczona po nocy, gdyż dziewczynkę bolał brzuszek i zasnęła dopiero nad ranem. Choć namawiał ją na najęcie niańki, żona nie skorzystała z tego pomysłu wzorem możnych  pań.  Jak  twierdziła,  zbyt  długo  czekała  na  dziecko,  aby  teraz odmawiać mu matczynej czułości.
Z  rozanielenia  wydobył  Tynera  tętent  kopyt  i  okrzyki  z  dziedzińca, świadczące, że ktoś przyjechał.
Wyjrzał przez okno i zamarł na widok nieznanego mu mężczyzny, który siedząc w siodle, zapytał czeladnych o panią domu.
Uzyskawszy odpowiedź, przybysz noszący torbę kurierską przewieszoną przez tułów i ramię zsunął się z gniadosza i skierował ku wejściu do dworu.
– Kto nas odwiedził? Sąsiad? – zapytała Charlotta.
– Nie znam człowieka – odparł Bogusław oględnie. – Zobaczę, czego chce.
Wyszedł do sieni i tam przywitał mężczyznę. Umyślny skłonił się przed nim z szacunkiem i wyciągnął z torby list.
Kapitan dostrzegł lak z odciśniętą pieczęcią pani Sobieskiej, a także imię i panieńskie nazwisko swojej żony.
–  Mam oddać do  rąk  własnych  waszmość pani –  oznajmił posłaniec stanowczym tonem, czym zirytował Tynera.
Bogusław  miał  już  zrugać  typa,  gdy  w  otwartych  drzwiach  alkowystanęła Charlotta z maleństwem na rękach.
– Proszę oddać list mężowi – zdecydowała.
Kurier spełnił to życzenie bez wahania.
– Przykazano mi poczekać na odpowiedź – dodał.
–  Zatem  zapraszamy  w  gościnę  –  odrzekła  Charlotta  i  skinęła  na kucharkę, która ciekawa gościa podsłuchiwała za komórką na miody. – Daj człowiekowi  obiad  i  coś  do  picia  –  poleciła  siwej  kobiecinie,  po  czym wróciła do alkowy.
Tyner zerknął smętnie na lak i poczłapał za żoną.
Z tego, co opowiedziała mu Charlotta, ona i Sobieska nie rozstały się w  zgodzie.  Pani  hetmanowa  nie  szczędziła  jej  wyrzutów  za  pomysł porzucenia służby ani uszczypliwości na temat wybranka i ojca dziecka. W złości posunęła się nawet do oskarżenia Charlotty o zdradę i współpracę z ich wrogami.
Krótko mówiąc, dawna przyjaźń się rozpadła i sczezła, jak to bywa często u kobiet, zwłaszcza gdy jedna ma się za lepszą od drugiej.
Charlotta ułożyła śpiącą córeczkę w kołysce i odebrała list z rąk męża. Przełamała pieczęć i zaczęła czytać w skupieniu, a gdy skończyła, wręczyła kartę Bogusławowi.
Tyner czując niepokój w brzuchu, rzucił się zachłannie na słowa, lecz list napisany był po francusku.
– Wiesz, że słabo znam twój język – rzekł poirytowany. – Czego ona od nas chce?
Charlotta zagryzła usta z namysłem i podeszła bliżej męża, wtuliła się w jego szeroką pierś i objęła go ramionami w tali.
–  Chce,  bym  wróciła  na  zamek  jako  dama  dworu.  Nie  będzie  już niebezpiecznych misji ani ryzykowania życia, mam po prostu służyć jej radą
i towarzystwem, a nasza córka będzie wychowywać się wśród najlepszychpanien w kraju.
Bogusław poczuł, jak gula staje mu w krtani.
– A ja, co ze mną? – wyburczał.
– Ty dostaniesz swój patent kapitański i żołd jak za Korybuta. Z czasem, jak  się  zasłużysz,  otworzy  się  przed  tobą  szansa  na  karierę  wojskową i polityczną.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
– Musimy zdecydować. Jak ją znam, drugi raz nie otrzymamy takiej oferty.
Tyner zerknął na córeczkę w kołysce i westchnął z zasępioną miną.
– A ty czego chcesz? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
–  Nie  wiem,  muszę  pomyśleć  –  odparła  szczerze.  –  Niech  posłaniec zostanie do jutra, zyskamy cały dzień i noc na zastanowienie się.
– Chodźmy na dwór, jest pięknie, szkoda dnia – zaproponował.
Objęci  wyszli  na  ganek.  Stali  i  patrzyli  w  milczeniu  na  odległy  las i kołyszące się złote łany, na konie pławiące się w rzeczce. Wsłuchiwali się w   szum   wiatru   buszującego   w   koronach   lipy,   ćwierkot   szpaków rozrabiających przy czereśni, w stukot młotków i szurgot hebli formujących drewno na budowę ich nowego domu.
Znów  za  sprawą  losu  znaleźli  się  na  rozstajach,  lecz  Charlotta  była pewna, że cokolwiek postanowią, zrobią to razem, jako mąż i żona.

#3 Książka po polsku » Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 2 » 2024-08-31 23:28:02

ghost
Odpowiedzi: 0

...
Złe wieści

Przez cały dzień płynęli w górę rzeki, mijając doliny i pagórki pokryte łanami dojrzewających zbóż.
Charlotta Mesire odpoczywała w cieniu postawionego żagla, obserwując, jak szyper nadzoruje dwóch marynarzy badających dno rzeki za pomocą długich żerdzi. San toczył swe wody ospałym nurtem, pełnym mielizn i łach piachu świecących w letnim słońcu.
Uniosła  głowę  i  spojrzała  na  brzeg.  W  oddali  dostrzegła  jeźdźców towarzyszących szkucie. Byli to żołnierze z chorągwi eskortującej hetmana wielkiego koronnego. Zdarzało się, że konni znikali im z oczu w podgórskiejokolicy, zawsze jednak dołączali do załogi stateczku, gdy ten cumował przy brzegu przed zmierzchem.
Jarosław, będący celem żeglugi, ujrzeli późnym popołudniem. Miasto z daleka wyglądało na duże, otaczały je fortyfikacje ziemne z kamiennymi basztami. Zamek strzegący grodu od strony rzeki wciąż leżał w ruinie od czasu powstania Chmielnickiego i szwedzkiego potopu.
W porcie rzecznym zastali multum statków i barek towarowych, przez co szkuta  wioząca  hetmana  miała  trudności  z  zacumowaniem  w  dogodnym miejscu. Jak poinformował Charlottę szyper, trafili w sam środek dorocznego jarmarku.
Na  nabrzeżu,  gdzie  wznosiły  się  spichrze  i  magazyny,  kłębił  się wielojęzyczny  tłum,  tarasując  przejazd  orszakowi  hetmana.  Na  szczęście miejscowy  starosta  przysłał  straż,  która  utorowała  im  drogę  do  samego rynku.   Jan   Sobieski   postanowił   zatrzymać   się   w   kamienicy   będącej własnością jego żony. Maria Kazimiera odziedziczyła po swym pierwszym mężu Janie Zamoyskim większą część bogatych dóbr jarosławskich i kwartał samego miasta. Przynajmniej tak stało na papierze.
W   rzeczywistości   musiała   toczyć   od   lat   żmudną   batalię   sądową z pozostałymi spadkobiercami – Koniecpolskimi i Leszczyńskimi – o każdy folwark, wieś, młyn czy kamienicę.
Na szczęście dla miasta wszystkie te procesy jak do tej pory przebiegły bez gwałtu, strzelanin czy oblężeń, co zdarzało się nader często, gdy magnaci rozstrzygali między sobą sprawy spadkowe.
Charlotta,  jadąc  na  wozie,  z  ciekawością  rozglądała  się  po  uliczkach i placach Jarosławia. Choć miasto odbudowano już z wojennych zniszczeń, wciąż  nosiło  ślady  pożarów  i  grabieży.  Nawet  na  głównych  ulicach w miejscu porządnych domostw stały drewniane przybudówki, a niektóre parcele były porośnięte krzakami i chaszczami.Bogactwo jarmarku przyćmiewało jednak wszelkie niedostatki. W każdej z   uliczek   tłoczyli   się   ludzie,   sprzedając   czy   kupując   woły   i   konie sprowadzone w tysiącach sztuk. Handlowano zbożem, drewnem, potażem i  winem.  Charlotta  widziała  w  ciżbie  Żydów  odróżniających  się  od chrześcijan strojem i długimi brodami. Zaskoczyło ją, jak wielu ich było. Resztę bywalców jarmarku stanowili Polacy, Rusini bądź Niemcy, dostrzegła też stragany z tkaninami wschodnimi i korzeniami należące do Ormian.
Przy   rynku   i   w   jego   okolicy   wznosiły   się   wielkie   kamienice z podcieniami, w których wystawiali towary najzamożniejsi kupcy. Jedna z nich należała do Sobieskich. Charlotcie przydzielono komnatę na piętrze, z oknem wyglądającym na wewnętrzny dziedziniec, gdzie rozbiła namioty czeladź towarzysząca hetmanowi.
W  pierwszej  kolejności  Mesire  postanowiła  wziąć  kąpiel.  Na  statku rzecznym panował ścisk i właściwie nikt, nawet kobieta, nie mógł liczyć na minimum intymności i wygód. Nakazała służącej, by ta przygotowała wodę w  łaźni.  Potem  zrzuciła  z  siebie  brudny  strój  i  włożyła  zwiewną  suknię w kolorze jasnej zieleni. Oczekując na kąpiel, posiliła się pasztetem z gęsi i rosołem.
Kończyła wybierać zupę z dna cynowego talerza, gdy usłyszała tętent kopyt na bruku i krzyki. Podeszła do okna. Ujrzała posłańca, który wstrzymał konia przed stajniami i zeskoczył z siodła, ściskając w dłoniach torbę kuriera. Po   krótkiej   wymianie   zdań   z   oficerem   dowodzącym   wartą   został przepuszczony do wnętrza gmachu.
Rozległo się pukanie i do komnaty weszła służąca.
– Kąpiel gotowa, proszę pani.
– Tak szybko? – zdziwiła się Mesire.
– Kamienica podłączona jest do wodociągu, który prowadzi ze wzgórz – wyjaśniła dziewka. – A woda jest stale podgrzewana przez piec w kuchni.Używając  tylnych  schodów,  zeszły  do  podziemi.  Charlotta  wkroczyła w  szeroki  korytarz  oświetlony  pochodnią,  od  którego  odchodziło  kilka mniejszych  przejść  prowadzących  do  piwnic  i  magazynów.  Nie  musiała zagłębiać się w podziemny labirynt, który sięgał daleko poza fundamenty budynku. Łaźnia znajdowała się blisko schodów. Na środku pomieszczenia stała drewniana balia, w której swobodnie mogły się pomieścić dwie osoby. Na wyposażenie składały się jeszcze ława ustawiona pod ceglaną ścianą oraz dwa drążki do wieszania szat i ręczników.
Charlotta  wskazała  na  drewnianą  ścianę  z  wmontowanymi  w  niej drzwiczkami.
– Co tam jest?
– Część dla mężczyzn – wyjaśniła służąca. – Proszę się nie obawiać, nikt tam nie przebywa. Zepsuła się rura i czekamy na nową.
Charlotta  ściągnęła  suknię  i  zanurzyła  się  w  ciepłej  wodzie.  Obmyła twarz i wyciągnęła się w balii na całą długość ciała.
Służąca  przewiesiła  szatę  przez  drążek  i  zapaliła  świecę  w  lichtarzu, a potem ustawiła go na ławie.
– Coś jeszcze, proszę pani?
Charlotta uniosła głowę i spojrzała w jasne oczy dziewki.
– Możesz iść – zdecydowała.
Gdy zatrzasnęły się drzwi, przymknęła powieki i pozwoliła uwieść się ciszy i odprężeniu. Otuliła ją błoga ciemność. Zapadła w drzemkę.
Obudził  ją  jakiś  dźwięk.  Otworzyła  oczy  i  rozejrzała  się  po  pustym kamiennym holu. Otaczały ją surowe szare ściany, w ich załomach zbierały się maszkarowate cienie. Gdzieś w mroku trzasnęły niedomknięte okiennice i zaświstał wiatr. Chwilę potem Charlotta usłyszała coś jakby łkanie dziecka,które zagłuszył szyderczy chichot.
Było  w  nim  coś  okrutnego  i  przerażającego.  Poczuła,  że  cała  drży. Spojrzała  na  swe  bose  stopy,  wokół  których  zbierała  się  kałuża  wody ściekającej z jej nagich ud i łydek.
Znów ktoś załkał w mroku i Charlotta odniosła wrażenie, że powinna rozpoznać ten głos. Była już blisko odkrycia prawdy, gdy kolejne trzaśnięcie okiennic zburzyło jej skupienie. Ruszyła holem przed siebie, depcząc bosymi stopami kamienną posadzkę. Nagle coś się zmieniło, ściany holu zbliżyły się do  siebie,  tworząc  wąski  korytarz.  Charlotta  dostrzegła  portrety  kobiet i mężczyzn wiszące po obu jego stronach, choć była przekonana, że wcześniej ich  tam  nie  było.  Mijała  blade,  wykrzywione  oblicza  o  rozdziawionych w krzyku ustach, dusze uwięzione w otchłani piekieł. Spuściła wzrok, z całych sił starając się nie patrzeć w ich oczy, drapieżne i nienawistne, śledzące ją żarłocznie.
Ponownie  usłyszała  łkanie  i  szyderczy  śmiech,  dobiegające  gdzieś z mroku na końcu korytarza. Zrobiła kolejny krok, wiedząc, że znajdzie tam schody prowadzące na górę. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd to wie, ale się nie myliła.
Były tam kręte i krzywe schody o pokrytych rdzawą czerwienią stopniach i  poręczach  wyrzeźbionych  w  kształt  wężowych  cielsk.  Wszystko  w  niej krzyczało, by się cofnęła i nie szła na górę, lecz Charlotta nie potrafiła się powstrzymać.
Znów załoskotało niedomknięte okno.
Weszła  na  stopień  i  dotknęła  poręczy,  która  była  śliska  i  zimna, a jednocześnie jakby żywa. Z obrzydzeniem cofnęła rękę.
Przyspieszyła kroku i po chwili znalazła się przed drzwiami. Wbiła wzrok w stare, popękane drewno z klamką w kształcie węża oplatającego gałąź jabłoni. Miniaturowa paszcza gada rozwierała się, odsłaniając kły jadowe.Po drugiej stronie rozległ się płacz dziecka.
Opuściła dłoń na klamkę i nacisnęła ją z całej siły. Poczuła ukłucie. Spojrzała w dół i zobaczyła węża wbijającego kły w jej ciało.
Charlotta  otworzyła  oczy  i  wciągnęła  łapczywie  powietrze,  połykając przy tym wodę. Krztusząc się, złapała za krawędzie balii i wynurzyła się na powierzchnię.
„To sen, zwykły koszmar, nic więcej”.
Wbrew rozpierającej ją uldze wyczuła pulsowanie dłoni. Spanikowana popatrzyła na drzazgę, która utkwiła w serdecznym palcu. Przyłożyła zadrę do ust i wyszarpnęła ją zębami.
Zorientowała się, że zmarzła. Sądząc po wychłodzonej wodzie, zasnęła na dłużej. Wydostała się z balii i stanęła na kamiennej podłodze. Chłód pod stopami  przypomniał  jej  o  koszmarze.  Szczękając  zębami,  sięgnęła  po ręcznik zostawiony na drążku przez służącą.
Powstrzymało ją skrzypnięcie zawiasów i szuranie podeszew o posadzkę. Odgłosy dochodziły zza przepierzenia dzielącego łaźnie. Charlotta nadstawiła uszu.
–  Tu  nikt nam nie przeszkodzi –  rozległ się męski głos  z szorstkim akcentem. – Masz to dla mnie?
– Nie udało mi się zrobić odpisu – odezwał się drugi mężczyzna. – Kancelaria jest zamykana na klucz.
– Postaraj się zatem lepiej. Tłumaczenia nie interesują Reinharda. Wiesz, co się wydarzy, jeśli zawiedziesz?
– Przysięgam, że dostarczę tę listę, tylko nic jej nie róbcie. Błagam.
– Masz na to czas do jutra – rzekł ten drugi bezlitośnie. – Przynieś dokument do kolegiaty przed wieczorną mszą.To był koniec rozmowy. Mesire usłyszała ciche skrzypnięcie zawiasów, a potem trzaśnięcie drzwiami.
Nie  zwracając  uwagi  na  to,  że  wciąż  ocieka  wodą,  chwyciła  suknię i naciągnęła ją w pośpiechu. Uchyliła drzwi łaźni i wyjrzała na piwniczny korytarz, licząc, że zobaczy mężczyzn wracających na górę. Niestety nikt nie pojawił się w zasięgu jej wzroku. Doszła do wniosku, że gdzieś w tym labiryncie musi się znajdować inne wyjście. Wypadła z łaźni i popędziła przez   krzyżujące   się   korytarze,   z   nadzieją,   że   uda   jej   się   dogonić spiskowców.
Dopisało jej szczęście – ujrzała plecy mężczyzn wspinających się po stopniach. Ruszyła za nimi, lecz nim dobiegła na miejsce, zdołali zniknąć w  jasnym  prostokącie  u  szczytu  schodów.  Przeskakując  po  parę  stopni, dopadła  wyjścia  i  znalazła  się  w  podcieniach  wychodzących  na  rynek. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Charlotta przemknęła spojrzeniem po tłumie i zacisnęła zęby. Straciła ich z oczu.
Uświadomiła  sobie,  że  otaczający  ją  mężczyźni  zaprzestali  transakcji kupieckich i wpatrują się w nią z błyskiem w oczach. Opuściła wzrok na swój   biust   –   suknia   przylgnęła   do   niewysuszonej   po   kąpieli   skóry, uwidaczniając każdy detal kobiecej sylwetki. Odrobinę speszona przysłoniła ręką sutki przebijające przez cienki materiał stroju i szybko wycofała się do holu, a stamtąd do swej komnaty.
Pod drzwiami czekał na nią adiutant z wezwaniem od Sobieskiego. On również nie omieszkał ostentacyjnie gapić się na jej piersi.
Charlotta  przyjęła  to  już  bez  emocji.  Mężczyźni  zawsze  i  wszędzie pozostaną   mężczyznami.   Jedyne,   co   można   z   tym   zrobić,   to   umieć wykorzystać naturę do osiągnięcia swoich celów. O ile, rzecz jasna, kobieta ma odrobinę poczucia własnej wartości, rozumu i charakteru. A te cechy, jak przekonała się Charlotta w swym burzliwym życiu, nie były szczególnieczęsto spotykane wśród potomkiń Ewy.
Przeprosiła na moment oficera i zamknęła się w komnacie, gdzie szybko zmieniła suknię na mniej kuszącą. Niedługo potem znalazła się w gabinecie hetmana.  Już  pierwszy  rzut  oka  na  Jana  podpowiedział  Charlotcie,  że wydarzyło się coś bardzo złego. Sobieski tkwił w fotelu, a jego potężna sylwetka jakby skurczyła się i zapadła w sobie. Oblicze miał blade niczym całun, zroszone potem i wymięte.
Popatrzył na nią tak, że zadrżała.
– Przyszły jakieś wieści z Warszawy? – upewniła się w przeczuciu.
–  Poród  źle  przebiegł.  Dziecko  urodziło  się  martwe.  –  Twarz  Jana wykrzywiła  się,  jakby  z  każdym  słowem  wylatywał  zeń  strzęp  rozdartej duszy.
– Co z Marią!? – zawołała zalękniona. Poród zabijał kobiety równie często, jak z mężczyznami czyniła to wojna.
–  Żyje  na  szczęście.  Medyk  napisał  w  liście,  że  nic  nie  zagraża  jej zdrowiu,  lęka  się  natomiast  o  umysł  zamroczony  po  stracie  dziecka.  Na Boga, gdyby nie wojna, skoczyłbym na koń i popędził do niej!
– Wasza żona jest silna, dojdzie do siebie – rzekła Charlotta z pełnym przekonaniem. – Będziecie mieć jeszcze wiele dzieci.
Sobieski zwiesił głowę, milcząc.
Żadne słowa nie mogły przynieść pociechy w obliczu podobnej tragedii. Jedynie czas i miłość były lekarstwami, które zabliźnią rany.
Charlotta, świadoma rozpaczy targającej hetmanem, nie zdecydowała się zaprzątać go rozmową usłyszaną w łaźni.
„Zajmę się tym sama”, pomyślała.
Zamykając  za  sobą  drzwi,  zerknęła  na  oblicze  Jana  Sobieskiego.  Po policzkach ciekły mu łzy.Warszawa przywitała Teofilę rzęsistym deszczem.
Ospała i wymęczona wielodniową podróżą odsunęła firany i wyjrzała przez ociekające wodą okienko powozu. Na ulicach niemal nie widziało się przechodniów   –   kto   mógł,   skrył   się   przed   ulewą,   która   zamieniła niebrukowane drogi w kipiące rozlewiska.
Pomyślała  o  Witoldzie  dowodzącym  eskortą,  który  mókł  na  koniu. Wbrew jej naiwnym nadziejom nie mieli czasu dla siebie podczas podróży. Zbyt wiele par oczu i uszu było wokół nich, aby mogli sobie pozwolić na choćby chwilkę nieostrożności.
Teofila spojrzała na korpulentną kobietę drzemiącą naprzeciw niej na kanapie. Pani Ziębska – jej przyzwoitka i osobista służąca wyznaczona przez księżną – z pewnością należała do grona tych szpiegów.
Karocą szarpnęło i pojazd zatrzymał się za bramą pałacu.
Jeden z towarzyszących młodej szlachciance dworzan usłużnie otworzył przed  nią  drzwiczki  karocy,  a  następnie  rozłożył  schodki  ukryte  pod podwoziem. Teofila, przytrzymując się ramienia sługi, wydostała się z kabiny i  zeszła  na  zalany  wodą  bruk.  Inny  sługa  czekał  już  w  gotowości z rozpostartym płaszczem, którym miał ochronić damę przed ulewą.
Teofila wyprostowała z ulgą obolałe plecy i rozejrzała się po dziwnie pustym  i  smutnym  dziedzińcu.  Nikt  jej  nie  witał,  choć  przecież  list zapowiedni  wysłany  został  na  kilka  dni  przed  jej  wyjazdem  do  stolicy. Poirytowana  tym  chłodnym  przyjęciem  ruszyła  ku  wejściu  do  pałacu, rozpryskując obcasami kałuże.
W  holu  zastała  żołnierzy  nadwornych  oddających  się  grze  w  karty. Mężczyźni chwycili broń i poderwali się jak oparzeni, widząc, że zjawił się ktoś znaczny.
– Co to za nieporządki? Gdzie są domownicy? – zapytała wzburzona. – Natychmiast prowadźcie do pani Sobieskiej.Dowodzący wartą sierżant wyprostował się sztywno i zastąpił Teofili przejście do schodów.
– Jest rozkaz, aby nie dopuszczać nikogo do pani hetmanowej – wyjaśnił. Teofila czuła, że traci cierpliwość.
– Wiesz, kim jestem? – zapytała groźnym tonem.
Sierżant zerknął z niepewną miną na władczą pannę.
– Wiem, kniahini.
– No więc, jeśli zaraz nie ustąpisz mi z drogi, każę z ciebie pasy żywcem zedrzeć.
Wojak zacisnął usta w nieustępliwym grymasie i ani drgnął.
– Kto wydał ci polecenie? – zapytała zniechęcona.
– Medyk, który opiekuje się panią.
Teofila  uniosła  głowę  i  jeszcze  raz  przemknęła  wzrokiem  po  holu. Dopiero teraz dostrzegła, że na posągach i obrazach wiszą czarne płachty.
„Na Boga, czyżby stało się najgorsze…?”
– Zawołaj lekarza. Chcę z nim pomówić – zażądała.
Jeden   z   żołnierzy   pognał   na   piętro   i   niedługo   potem   wrócił w towarzystwie wysokiego, bardzo chudego mężczyzny. Teofila spojrzała w smutne, podkrążone oczy doktora i przełknęła ślinę.
– Wybacz pani, że nie powitano cię należycie… – zaczął medyk.
– Po co te żałobne całuny? – przerwała mu Teofila zdławionym głosem. – Dziecko urodziło się martwe. Nic nie można było poradzić.
– A wujenka żywa?
– W sensie fizycznym tak, problem tkwi jednak w umyśle i duszy.
– Jak to? – Poczuła ucisk w żołądku. – Mówże, człowieku, jaśniej! Doktor spojrzał na nią z namysłem.
–   Lepiej   będzie,   jak   waćpanna   przekona   się   na   własne   oczy   –zdecydował.
Zabrzmiało to bardzo złowróżbnie i Teofila na chwilę straciła pewność siebie.
– Chodźmy zatem – oznajmiła, starannie ukrywając niepokój.
Weszli po schodach na piętro i przemierzyli kolejny korytarz. Tu również na posągach i obrazach zawisły żałobne zasłony. Zdziwiło Teofilę, że po drodze napotkali tylko kilku dworzan.
– Gdzie podziała się służba? – zapytała.
–  Nim  zaczęły  się  skurcze,  u  pani  Sobieskiej  pojawiły  się  wymioty, krwawienie i gorączka. Ten nagły atak choroby przyspieszył poród i jak przypuszczam,    spowodował    śmierć    dziecka    –    wyjaśnił    medyk.    – Spodziewałem  się,  że  to  może  być  początkowy  etap  zarazy.  Na  wszelki wypadek w pałacu zostali wyłącznie niezbędni służący.
Teofila rzuciła doktorowi paniczne spojrzenie. Mór zabijał wszystkich bez względu na urodzenie i bogactwa. Szlachtę, mieszczan i chłopów. Nikt nie był bezpieczny przed czymś, czego nie można zobaczyć. Nagle decyzja udania się z doktorem do położnicy wydała się Teofili nadmiernym aktem odwagi.
– Zaraza!? – syknęła wstrząśnięta.
– Proszę się nie obawiać, nikt z domowników nie zachorował od tego czasu – rzekł doktor uspokajająco. – Zatem co innego musiało wywołać chorobę.
Doktor otworzył przed Teofilą wysokie drzwi i znaleźli się w saloniku przylegającym do alkowy. Zastali tam ochmistrzynię pani Sobieskiej. Starsza kobieta drzemała w fotelu z głową odchyloną na podgłówek i otwartymi ustami.
Medyk  delikatnie  trącił  ochmistrzynię  w  ramię.  Otworzyła  zmęczone oczy i spojrzała na Teofilę. Przez chwilę wydawało się, że nie poznała młodejkniahini, lecz zaraz poderwała się na równe nogi i poprawiła czarną jak noc suknię.
– Wybacz, pani, od kilku dni nie dosypiam… Nie wiem, co mam robić. – Spojrzała  z  rozpaczą  na  drzwi  alkowy,  po  czym  szlochając,  rzuciła  się kniahini do nóg.
– Wejdę z panią – zaproponował doktor. – To nie jest odpowiedni widok dla młodej kobiety.
Protekcjonalny ton medyka poirytował Teofilę, miała już dość ciągłego wysłuchiwania, co ma robić, a czego nie.
– Nie trzeba. Proszę tu zaczekać – odrzekła i otworzyła drzwi sypialni hetmanowej.
W  przestronnym  pomieszczeniu  panował  półmrok.  Teofila  spojrzała w stronę pozasłanianych okien i zbliżyła się do łoża z baldachimem.
Maria Kazimiera leżała skulona w wymiętej pościeli i obejmowała ciasno ramionami jakiś tobołek. Teofila z przerażeniem objęła wzrokiem tę scenę. Drżącą dłonią uniosła kapturek zawiniątka. Było puste.
Westchnęła z ulgą. Cała drżąc, cofnęła rękę i bezwiednie otarła dłoń o suknię.
Marysieńka  wyczuła  jej  obecność.  Ospale  uniosła  głowę  z  poduszki i wlepiła w Teofilę nieprzytomne spojrzenie. Długie strąki włosów oblepiały jej wychudłą, naznaczoną szaleństwem twarz. Przymknęła powieki, tak że dziewczyna nie była pewna, czy wujenka ją poznała.
Teofila się wzdrygnęła. Było gorzej, niż się spodziewała. Powoli usiadła na skraju łóżka i ostrożnie położyła dłoń na ramieniu Marii Kazimiery. Ciało pod jej dłonią było zimne i obce. Przypomniało młodej kniahini topielca, jakiego widziała w dzieciństwie – jednego z jej z dworzan, który utonął w jeziorze, próbując uratować jej ulubionego pieska.
Poczuła obrzydzenie i lęk, lecz złe odczucia pierzchły zastąpione przezszczere współczucie i żal z powodu straty, której doświadczyli Sobiescy. Spojrzała na becik i pospiesznie odwróciła wzrok.
– Musisz mi to oddać – powiedziała łagodnie i wskazała na zawiniątko. – Pogódź się z wolą Bożą.
Wujenka  ani  drgnęła.  Wydawało  się,  że  słowa  nie  dotarły  do  jej zasnutego rozpaczą umysłu.
–  To  moja  wina  –  wyszeptała,  ledwie  otwierając  usta.  –  Popełniłam grzech i teraz za to płacę. Nie powinnam była ulegać kardynałowi. Ale tak bardzo potrzebowaliśmy jego złota i poparcia. – Przeszyła Teofilę szalonym spojrzeniem.  –  Są  tam  i  obserwują  mnie  –  odezwała  się  znów  i  z przerażeniem  rozejrzała  po  komnacie.  –  W  ciemności  widzę  ich  twarze, słyszę ich szepty. Słyszysz ich, prawda?
Teofila przełknęła ślinę zatykającą jej przełyk.
„Popadła w obłęd? Czy to chciał mi powiedzieć doktor?”
– Nikogo tu nie ma.
Po zapadniętych policzkach Marysieńki spłynęły łzy.
– Chcą mi je odebrać, ale nie pozwolę na to. Nigdy! Pochyliła twarz nad becikiem. – Wybacz mi, tak bardzo cię przepraszam – załkała, kołysząc niewidzialne dziecko w ramionach.
Teofila  patrzyła  na  to  wstrząśnięta.  Nie  wiedziała,  co  należy  robić w obliczu takiej tragedii. Tylko jedno przyszło jej na myśl.
– Musisz mi to oddać – powtórzyła i przełamując się, chwyciła tobołek. Wujenka, mamrocząc, przycisnęła węzełek z całych sił do siebie. Teofila
szarpnęła  w  swoją  stronę.  Trzasnął  rozpruwany  materiał  i  zawiniątko rozpadło się, odsłaniając brak dziecka.
Marysieńka  wrzasnęła  niczym  zranione  zwierzę  i  złapała  Teofilę  za ramię.– Zabrałaś mi je, zabrałaś! – Był to syk rozwścieczonej harpii. – Oddawaj je!
Dziewczyna  próbowała  się  wyrwać  z  uścisku,  ale  długie  paznokcie wujenki wbijały się w jej ciało jak szpony. Na szczęście krzyk przywabił medyka, ochmistrzynię i służącą, którzy w mgnieniu oka wpadli do alkowy. Doktor zdecydowanym gestem odsunął Teofilę od łoża.
Maria  Kazimiera,  wyjąc  opętańczo  i  rozkopując  pościel,  uczepiła  się kurczowo  kolumienki  podtrzymującej  baldachim.  Kobiety  chwyciły  swą panią za rozłożone ręce i przydusiły ją do łoża, medyk zaś wepchnął w jej usta lejek i wlał w gardło miksturę, po której szybko zwiotczała.
– Co jej podałeś? – zapytała Teofila.
–  To  laudanum,  silna  dawka  –  wyjaśnił  doktor.  –  Powinna  spać kilkanaście   godzin.   Potem   znów   spuszczę   jej   krew   dla   wyrównania humorów.
Dziewczyna patrzyła wstrząśnięta, jak ochmistrzyni wkłada w ramiona hetmanowej nowy becik.
– Gdy się obudzi, lepiej, żeby miała go przy sobie – wyjaśnił doktor. – Czy ona… oszalała?
–  Trudno  dziś  cokolwiek  zawyrokować.  Rozdartej  duszy  nie  uleczą medykamenty, potrzeba modlitwy i czasu, aby zagoić takie rany. Zostawmy ją, niech wypoczywa.
Opuścili   razem   sypialnię   i   Teofila   udała   się   do   komnaty,   którą przysposobiła dla niej służba. W pomieszczeniu było duszno i gorąco. Za oknem  przestało  lać.  Teofila,  nie  mogąc  złapać  tchu,  wyszła  na  balkon i oparła dłonie o mokrą barierkę. Na dziedzińcu zobaczyła Witolda, który rozmawiał z jakimś żołnierzem. Musiał wyczuć, że Teofila na niego patrzy, bo uniósł głowę i uśmiechnął się czule.
Miała  chęć  mu  pomachać,  przesłać  pocałunek.  Zrobić  cokolwiek,  cozrobiłaby na jej miejscu normalna, zakochana po uszy dziewczyna.
Zamiast  tego  zacisnęła  dłonie  na  balustradzie.  Witold  opuścił  głowę i odszedł w stronę stajni. Młoda kniahini poczuła, że jest u kresu sił. Podróż, po której tak wiele sobie obiecywała, zmieniła się w koszmar. Wróciła do komnat. Rzuciła się na łóżko i rozpłakała w poduszkę.
Szlochała z powodu wujenki i własnej nieszczęśliwej miłości. Tak długo, aż zabrakło jej łez.ROZDZIAŁ II
Żyć lub umrzeć
Na parapecie okna komnaty usiadła synogarlica. Jej jasne, wchodzące w szarości i biel piórka połyskiwały w zmierzającym ku zachodowi słońcu.
Ptaszek zagruchał i spojrzał ciemnymi guziczkami oczu na przebierającą się właśnie Charlottę.
Mesire   powoli   zbliżyła   się   do   stolika,   wyskubała   nieco   chleba pozostałego po wczesnej kolacji i rzuciła okruszki w rozwarte na oścież okno. Przez moment obserwowała dziobiącego ptaszka, po czym wróciła przed zwierciadło i popatrzyła krytycznie na swe odbicie. Miała na sobie szarą suknię z niewyszukanej tkaniny i jasny czepek. W tym stroju mogła uchodzić za żonę rzemieślnika lub niezbyt zamożnego kupca. Wiele takich kobiet kręciło się w tych dniach po Jarosławiu. Przyjechały z sąsiednich mieścin wraz z mężami, ojcami czy braćmi, zwabione bogactwem towarów oferowanych na jarmarku.
Charlotta podniosła sztylet leżący na komodzie i umieściła wąskie, ostre jak brzytwa ostrze w sprytnie ukrytej w rozcięciu sukni pochewce.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro i opuściła komnatę. Cichoń czekał nanią przy bramie kamienicy. Wysoką, barczystą postać wachmistrza okrywała długa, luźna peleryna. Bez słowa wyszli na zewnątrz. Mimo wieczornej pory targ na rynku wciąż przyciągał tłumy, choć jak zauważyła Charlotta, mniej już handlowano, a więcej raczono się jadłem i trunkami, korzystając z długiego dnia i pięknej pogody.
Wachmistrz  szedł  przodem,  nie  żałując  groźnych  spojrzeń,  a  nawet kuksańców  wymierzanych  tym,  którzy  zanadto  opieszale  ustępowali  mu z drogi. Charlotta podążała za nim jak szalupa za galeonem i wkrótce stanęli u wejścia do kolegiaty. W kościele zastali sporo ludzi, choć wciąż wiele miejsc w ławkach było pustych.
Rozdzielili  się  –  Mesire  zatrzymała  się  za  kolumną  nawy  bocznej, a  wachmistrz  stanął  przy  konfesjonale,  do  którego  ustawiła  się  kolejka wiernych.
Charlotta metodycznie przeczesała wzrokiem tłumek zebrany na modły. Niestety  nie  zaobserwowała  niczego,  co  mogło  naprowadzić  ją  na  trop spiskowców. Wiernych przybywało i wkrótce w świątyni zrobiło się dość tłoczno.  Zrezygnowana  spojrzała  na  Cichonia,  lecz  ten  tylko  wzruszył ramionami, pokazując bezradność.
Zaczęła się przepychać na drugą stronę nawy głównej, gdzie wciąż było nieco wolnej przestrzeni, gdy raptem zderzyła się z wysokim, szczupłym mężczyzną w czarnym bezrękawniku. Jegomość miał pociągłą twarz i zimne oczy. Obrzucił Charlottę badawczym spojrzeniem.
– Pani wybaczy, taki tu dziś tłum – powiedział z szorstkim akcentem. Nim zdołała się odezwać, oddalił się. Patrzyła za nim, a serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi. Poznała ten głos – należał do jednego z mężczyzn podsłuchanych w łaźni. Tego groźniejszego.
Nieznajomy zatrzymał się w pobliżu ambony wspartej na jednej z kolumn dzielących wnętrze świątyni na nawy. Nie spuszczając zeń wzroku, Charlottaprzecisnęła się przez ciżbę do Cichonia.
– Widziałeś człowieka, z którym zderzyłam się przed momentem? Wachmistrz potwierdził skinieniem głowy.
– To jego szukamy, zatrzymał się przy ambonie.
Cichoń spojrzał we wskazanym kierunku.
– Widzę go, co robimy?
– Czekamy.
Na  galerii  zagrały  organy  i  chwilę  potem  rozległy  się  dzwoneczki niesione  przez  kleryków.  Z  chóru  na  piętrze  popłynął  słowiczy  śpiew młodych chłopców.
Zaczęła się msza. W pewnym momencie Charlotta zorientowała się, że mężczyzna  w  bezrękawniku  patrzy  na  kogoś  w  nawie  bocznej.  Niestety z   miejsca,   w   którym   stała,   nie   sposób   było   stwierdzić   nic   więcej. Obserwowany przez nią człowiek zaczął się przepychać przez tłum i szybko straciła go z oczu.
Nie było na co czekać. Mesire skierowała się w jego stronę, nie zważając na karcące spojrzenia rzucane jej przez trącanych łokciami ludzi. Cichoń kroczył tuż za nią.
Przemieszczając się w ścisku, nie mogli dostrzec zakapturzonego mnicha, który stojąc na galeryjce chóru, obserwował przybyłych na mszę wiernych.
Człowiek  ten  natychmiast  wychwycił  ruch  dwóch  osób  pośród  setek wsłuchanych w liturgię postaci. Podwinął habit, odsłaniając wysokie cholewy butów, i w pośpiechu zszedł po schodach na parter, gdzie w przejściu do wikariatu czekało nań dwóch ponurych jegomościów. Obaj mieli na sobie ciemne peleryny, skórzane spodnie i rajtarskie buty. Mnich ściągnął z głowy kaptur. Miał długie, jasne włosy okalające przystojną twarz.
– Mamy ogon – oznajmił po niemiecku i bardzo sprawnie pozbył się habitu.  Wtedy  jeden  z  kamratów  wręczył  mu  płaszcz,  rapier  i  pistoleto krótkiej lufie.
Cała trójka, stukając obcasami o posadzkę, opuściła świątynię wyjściem od   strony   przyklasztornego   ogrodu.   Mnich   furtian,   widząc   mężczyzn nadchodzących  alejką  wytyczoną  między  krzewami  jaśminu,  bez  słowa otworzył przed nimi ciężkie, wzmacniane żelazem wrota.
Wypatrzyła ich obu, na moment przed tym, jak opuścili kościół bocznym wyjściem. Mężczyzna w bezrękawniku ruszył na zachód, gdy ten drugi – Charlotta wciąż nie widziała jego twarzy – zniknął w tłumie na kolejnym placyku zamienionym w targowisko.
Mesire nie wahała się z podjęciem decyzji.
– Rozdzielimy się – powiedziała do Cichonia.
Wachmistrz zerknął na nią niepewnie.
– Powinienem być z panią – zaprotestował.
– Rób, co mówię!
Ruszyła  za  mężczyzną  w  bezrękawniku.  Ten  nie  spieszył  się,  szedł spacerkiem główną ulicą, raz nawet zatrzymał się przy straganie z owocami i kupił jabłko. Od razu zaczął je jeść.
Potem skierował się wzdłuż szpaleru drewnianych domków i magazynów kupieckich. Zbliżał się zmierzch i w tej części miasta na brudnych, krętych uliczkach widać było nielicznych przechodniów. Większość znajdujących się tam warsztatów zamknięto przed nocą i tylko przy składzie drzewnym kilku tragarzy ładowało deski na wóz. Śledzony przez Charlottę człowiek skręcił w stronę najbliższego placu i na moment straciła go z oczu.
Podbiegła za nim i ujrzała, jak wszedł po schodach do jednego z domów. Minęła grupkę kobiet dyskutujących przy studni, nieco dalej bawiła się
gromada  dzieci.  Udając,  że  poprawia  czepek,  rozejrzała  się  po  placykui łączących się z nim uliczkach. Postanowiła obejść posesję i poszukać innego wejścia na jej teren. Wybrała zaułek z kilkoma zaniedbanymi szopami o spadzistych dachach. Przy jednym z tych drewniaków znalazła schodki, którymi od zewnątrz można było się dostać na zasnute pajęczynami poddasze. Strych zasłany był rupieciami i cuchnął kocim moczem. Charlotta wypatrzyła tam dymnik prowadzący na dach. Kiedyś miał klapę, lecz ta leżała oderwana w stercie śmierdzących szmat, wyglądających niczym legowisko żebraka.
Z obawy przed zarażeniem się tyfusem Mesire w pośpiechu ominęła to miejsce i chwytając dłońmi framugę dymnika, wydostała się na zadaszenie szopy. Tam mogła odetchnąć świeżym powietrzem. Chwila ulgi nie trwała długo. Podniosła się z kolan i ruszyła w stronę murku, za którym znajdował się kolejny dach. Deski i luźne klepki stukotały pod jej stopami i bała się, że w końcu któraś zapadnie się pod jej ciężarem. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Znalazła się na czymś w rodzaju tarasu, na którym leżała porzucona drabina.
Używając dłoni i kolan, Charlotta wspięła się na kolejny pochyły dach i  dotarła  do  przybudówki  połączonej  z  zapleczem  piętrowego  domu, w którym zniknął mężczyzna w bezrękawniku. Starając się nie hałasować, zsunęła  się  pod  ceglany  murek  i  wyjrzała  zań  na  malutkie  podwórko z wąskimi schodkami prowadzącymi do tylnych drzwi posesji.
Powyżej wejścia do domostwa znajdowało się kuchenne okno. Za szybą ujrzała śledzonego przez siebie mężczyznę. Siedział przy stole kuchennym i  jadł  strawę  z  głębokiej  miski.  Obok  leżała  zgięta  wpół  karta  papieru. Charlotta  domyśliła  się,  że  może  być  to  wspomniana  podczas  rozmowy spiskowców tajemnicza lista.
Przez moment rozważała, czy się nie wycofać, a potem wrócić tu ze strażą,    lecz    szybko    zrezygnowała    z    tego    pomysłu    –    mężczyznaw bezrękawniku mógł na kogoś czekać, mógł też zniknąć na zawsze.
Wtedy dostrzegła uchylone okno na poddaszu domu, gdzie przebywał spiskowiec. Właściwie był to duży świetlik, przez który nie przecisnąłby się mężczyzna.
„Za to szczupła kobieta jak najbardziej”.
Mężczyzna kończył posiłek, otarł skórką od chleba dno miski i połknął ostatni kęs. Potem wstał od stołu.
Charlotta nie wahała się. Poderwała się zza murku i wróciła do miejsca, gdzie wcześniej widziała drabinę.
Narzędzie obejrzane z bliska wywarło na niej jak najgorsze wrażenie. Dwie pionowe belki i łączące je szczeble wyglądały, jakby miały się złamać pod najmniejszym naciskiem. Mimo to nie zrezygnowała z raz powziętego postanowienia. Przeniosła drabinę na krawędź dachu i przerzuciła jej drugi kraniec na sąsiedni dach, tworząc namiastkę kładki.
Opadła na kolana i dłonie i bardzo powoli weszła na drabinę. Starała się ignorować złowrogie trzeszczenie drewna i patrzeć przed siebie, ale gdzieś w   połowie   odległości   dzielącej   oba   dachy   zerknęła   między   szczeble i zadrżała.
– Merde! – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Przesuwała dłonie i kolana na kolejne szczeble, aż w końcu dotarła na drugą stronę. Na wszelki wypadek wciągnęła drabinę za sobą.
Pobiegła  do  kolejnego  podwyższonego  zadaszenia  i  znalazła  się  na najwyższej części dachu. Na moment przytrzymała się komina, łapiąc oddech przed dalszym wysiłkiem. Przed nią rozciągała się pusta przestrzeń, od której dzieliły ją skrawek dachu i ołowiana rynna. Dalej piętrzyły się jeden nad drugim dachy domów, magazynów i przybudówek połączonych częściami mieszkalnymi, a jeszcze niżej znajdowały się bramy i przejścia pomiędzy miniaturowymi podwórzami oraz wąskimi zaułkami.Chwytając się dachówek, Mesire zsunęła się nad rynnę i uderzyła w nią kilka razy stopą, aby się upewnić, że nie oderwie się od muru. Gdy nic takiego nie nastąpiło, opuściła nogi w pustą przestrzeń za załamaniem dachu. Zacisnęła palce na krawędzi rynny i kawałeczek po kawałeczku zaczęła się opuszczać w dół, aż jej stopy znalazły oparcie na gzymsie.
Teraz czekało ją najtrudniejsze zadanie. Musiała puścić rynnę i nie tracąc równowagi,  chwycić  się  muru,  wykorzystując  szczeliny  między  cegłami. Policzyła do trzech i rozwarła palce, jednocześnie przywierając całą sobą do nagrzanej ściany. Udało się!
Przez chwilę zastygła, cała drżąc ze strachu i napięcia.
Kroczek po kroczku zaczęła przesuwać się w stronę okienka. Ramiona i nogi drżały jej ze zmęczenia. Za każdym razem, gdy przemieszczała stopy o kolejny cal, miała wrażenie, że odkleja się od ściany i leci w dół. Jedyną zaletą  takiego  rozwoju  wypadków  byłaby  nieuchronna  śmierć  i  to,  że Charlotta  nie  zostałaby  bezużyteczną  kaleką.  Nie  było  to  jednak  coś,  co mogło dodać jej otuchy.
Gdy dobrnęła do okienka, chwyciła się framugi niczym pijak ostatniej butelki wina. Wsunęła się przez otwór w ciemną przestrzeń poddasza i z ulgą opadła na podłogę z desek. Chwilę leżała, dysząc ciężko i czując, jak krew mocno pulsuje jej w skroniach.
„Robię się na to stanowczo za stara”.
Kilka razy zacisnęła i wyprostowała zesztywniałe palce, po czym wstała z podłogi i zbliżyła się do niskich drzwi. Były tylko przymknięte. Uchyliła je i wydostała się na schody.
Ostrożnie  stąpając  po  skrzypiących  stopniach,  zeszła  na  półpiętro i wyjrzała przez okno na plac ze studnią.
Niewiasty wciąż plotkowały przy postawionych wiadrach, a nieopodal bawiły   się   dzieci.   W   bocznej   uliczce   rozmawiało   dwóch   mężczyznw pelerynach, wyższy z nich miał długie lniane włosy. Potem się rozdzielili. Charlotta nie przyjrzała się im baczniej, jej myśli całkowicie zajmował człowiek w bezrękawniku.
Zamierzała się dostać niepostrzeżenie na parter i odebrać mu tajemniczą listę. A także go przesłuchać – choć to ostatnie mogło się okazać trudne do wykonania.
Sięgnęła po sztylet ukryty w rozcięciu sukni i ruszyła schodami w dół. Wewnątrz  domu  panowała  całkowita  cisza,  każde  skrzypnięcie  stopni wydawało się zbyt głośnie. Charlotta zatrzymała się na najniższym schodku i nadstawiła uszu.
Cisza nie zwiastowała nic dobrego. Ostrożnie wyjrzała zza załomu ściany na sień, dość długą, lecz wąską, zakończoną drzwiami prowadzącymi na dwór. Na korytarz wychodziło sześcioro drzwi. Te pośrodku z prawej strony były  uchylone.  O  ile  się  nie  myliła  w  ocenie  rozkładu  pomieszczeń,  to właśnie tam znajdowała się kuchnia.
Przez szparę między drzwiami a ościeżnicą wylewała się na sień smuga dziennego  światła.  Charlotta  wlepiła  wzrok  w  ten  wąski  pasek  jasności, w  nadziei,  że  jeśli  za  drzwiami  czai  się  uzbrojony  człowiek,  jego  cień ostrzeże ją na czas.
Zaczęła się skradać korytarzem. Napięta do granic możliwości, dotarła pod izbę i ponownie nadstawiła uszu. Jeśli czekał tam na nią, to potrafił zachować całkowitą ciszę.
Niestety był tylko jeden sposób, aby się przekonać.
Pchnęła drzwi i błyskawicznie wparowała za próg, mierząc sztyletem w miejsce przy ścianie, gdzie powinien się czaić przeciwnik. Ostrze trafiło w próżnię. W pomieszczeniu nie było żywej duszy.
Charlotta wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i rozejrzała się po kuchni. O tym, że nie uległa przywidzeniu, świadczyły miska i dzban stojącena stole. Krzesło było lekko przesunięte w bok, jakby siedzący na nim człowiek gwałtownie się podniósł. Niestety wraz z nim zniknęła tajemnicza lista.
„Czyżby mnie usłyszał? A jeśli tak, to gdzie, do cholery, się podział?” Spojrzała podejrzliwie na okno wychodzące na podwórze.
Zacisnęła  palce  na  rękojeści  sztyletu  i  zbliżyła  się  do  parapetu.  Nie dostrzegła na nim grudek ziemi, które powinny pozostawić podeszwy butów. Skonsternowana  wróciła  do  stołu.  Zajrzała  do  dzbana.  Był  do  połowy napełniony winem. W misce nie zostało nic, co mogło wskazywać na jej zawartość, jednak na krawędzi glinianego naczynia zauważyła roztartą łupinę fasoli.
Coś trzasnęło na podwórzu. Mesire wzdrygnęła się i dopadła okna. Kuląc się przy parapecie, zobaczyła, jak poszukiwany przez nią spiskowiec gramoli się  z  wychodka  i  podciąga  spodnie.  Jak  większość  tajemnic,  ta  również okazała się trywialnie prosta.
Charlotta wycofała się pod drzwi wychodzące na korytarz i przymknęła je. Zastygła przy ścianie, wsłuchując się w narastający odgłos kroków.
Nagle ktoś załomotał do zewnętrznych drzwi. Mężczyzna minął wejście do kuchni i poszedł otworzyć.
Mesire usłyszała zgrzyt odsuwanego rygla, a potem wymianę zdań po niemiecku.
– Reinhard?
– Miałeś ogon – oznajmił przybysz z tyrolskim akcentem. – Śledzili was od kościoła, mężczyzna i kobieta. Ona poszła za tobą.
– Scheisse. Gdzie Gaspar i Johan?
– Wysłałem ich za kancelistą. Jak się uda, załatwią też szpicla. – A kobieta?– Doszła za tobą aż tutaj – powiedział Reinhard. – Niestety zgubiłem ją w zaułku. Przeszukałem całą okolicę, ale zniknęła jak kamfora. Musimy się zbierać, nim sprowadzi straże.
– Tylko zabiorę rzeczy ze skrytki w piwniczce.
– Jestem spragniony, masz coś do picia?
– W kuchni jest dzban z winem.
Charlotta przygotowała sztylet do zadania ciosu. Teraz, gdy było ich dwóch,  musiała  działać  zdecydowanie  i  bezwzględnie.  W  przeciwnym wypadku sama szybko stanie się ofiarą.
W sieni skrzypnęła obluzowana deska,  drzwi uchyliły  się powoli jak wieko grobowca. A jednak Tyrolczyk wciąż tkwił na korytarzu. Charlotta usłyszała  trudny  do  pomylenia  z  czymkolwiek  odgłos  stali  wyciąganej z pochwy.
„Coś jest nie tak”.
Cichoń zaklął siarczyście, gdy wdepnął z mlaśnięciem w krowi placek, jeden z wielu, które w dniach jarmarku zanieczyszczały ulice Jarosławia. Nie miał jednak czasu otrzeć podeszwy z cuchnącej mazi, gdyż chwilę wcześniej stracił z oczu śledzonego mężczyznę.
Wydarzyło się to na skrzyżowaniu, w momencie gdy drogę zagrodził mu wóz, na którym piętrzyła się sterta skór wołowych i baranich powiązanych rzemieniami.
Wachmistrz zaczął biec, przepychając się przez zatłoczoną uliczkę, nie zważając na okrzyki i zwrócone ku niemu nieprzyjazne twarze roztrącanych na boki przechodniów. Minął kuźnię, gdzie przy ogniu dwóch półnagich, osmalonych kowali pracowało młotami i szczypcami nad pługiem, i wóz,
z  którego  dwóch  szlachetków  w  podniszczonych  deliach  i  wysłużonychbutach sprzedawało płody rolne.
W końcu znów namierzył wzrokiem poszukiwanego człowieka. Tamten zatrzymał się przy bocznym zaułku i rozmawiał z kimś, kto chował się za rogiem  budynku.  Cichoń  przeszedł  na  drugą  stronę  ulicy  i  stanął  przy straganie z garnkami. Udając, że przygląda się pękatym naczyniom, zerkał jednocześnie w stronę mężczyzn. Teraz widział ich obu. Człowiek, który ukrywał się za węgłem, był wyższy nawet od niego i niemal tak samo szeroki w  ramionach.  Wachmistrzowi  starczył  jeden  rzut  oka  na  toporną  twarz z szerokim nosem i szczęką jak kowadło, aby wiedzieć, że ma do czynienia z  żołnierzem  lub  bandytą,  co  w  tych  nieprawych  czasach  nierzadko wychodziło  na  jedno.  Potwierdzały  to  podniszczony  kaftan  i  peleryna okrywająca    masywną    sylwetkę    nieznajomego.    Przy    biodrze    nosił przytroczony rapier i chyba pistolet zaczepiony na haku pod okryciem.
Potem  obaj  zniknęli  w  zaułku.  Wachmistrz  skierował  się  szybkim krokiem do wylotu uliczki. Był to właściwie prześwit między budynkami, kręty  i  tak  wąski,  że  Cichoń  po  rozłożeniu  ramion  mógłby  dotknąć przeciwległych ścian. Wsunął się w ten łącznik i dobył spod płaszcza nóż. Ostrze było długie, szerokie i ciężkie, w sam raz, by wypatroszyć każdego, kto zechce zastąpić mu drogę w niecnym celu.
Ruszył przed siebie, wypatrując czegokolwiek, co mogło wskazywać na zagrożenie. Po przejściu jakichś czterdziestu kroków dostrzegł wyciągnięte nogi  wystające  zza  załomu  muru.  Z  tłukącym  sercem  zbliżył  się  do zakrzywienia uliczki i ujrzał mężczyznę siedzącego pod ścianą. Jego głowa zwisała bezwładnie na pierś.
Cichoń   rozpoznał   człowieka,   którego   śledził   od   kościoła.   Pełen najgorszych przeczuć chwycił mężczyznę za włosy i odchylił mu głowę do tyłu. Zobaczył martwe, zamglone oczy.
Wachmistrz  zerknął  niżej  i  dostrzegł  krew  wyciekającą  spod  ubranianieszczęśnika. Dwoma palcami odchylił połę kosztownego kaftana i ujrzał dziurę pozostawioną przez ostrze sztyletu.
Zaklął pod nosem. Wyglądało na to, że zawalił robotę.
Spojrzał w głąb zaułka. Przez chwilę zastanawiał się, czy samemu nie szukać zabójcy. Może kiedyś, gdy był młodszy, tak właśnie by postąpił. Teraz jednak miał więcej rozumu. Zdecydował, że najlepiej uczyni, jeśli powiadomi kogoś w kwaterze hetmana.
Zostawił ciało i wycofał się z prześwitu.
Zmierzając w stronę rynku, zmagał się z lękiem o Charlottę.
„Nie powinienem był pozwolić jej iść tam samej”.
Ludzie, z którymi zadarli, byli zdolni do najgorszego i kto wie, być może w tym momencie osamotniona Mesire zmuszona była stawić im czoła.
Nie miała czasu na zastanawianie się, w jaki sposób Tyrolczyk wyczuł zasadzkę. Nie teraz, gdy krawędź drzwi pchniętych gwałtownie od strony korytarza grzmotnęła ją i odrzuciła na ścianę.
Mężczyzna wparował do kuchni z obnażonym rapierem i wykonał zwrot w jej stronę, zakreślając w powietrzu łuk długą klingą. Już ten pierwszy cios omal nie pozbawił jej życia. O włos umknęła przed ostrzem, które rozsypało tynk w miejscu, gdzie przed sekundą znajdowała się jej twarz.
Zerknęła na swój sztylet, który w porównaniu z długą klingą zwróconą w  jej  stronę  wyglądał  bardzo  nieprzekonująco.  Reinhard  zrobił  wypad, godząc  sztychem  w  jej  pierś.  Charlotta  cudem  sparowała  cios,  lecz  siła uderzenia rapiera sparaliżowała jej ramię.
Skoczyła w stronę stołu. Dopadła doń w kilku susach i prześlizgnęła się po blacie, strącając miskę i dzban z winem, który roztrzaskał się na posadzce. Blat skończył się prędzej, niż się spodziewała. Runęła w dół na stojący tamtaboret, wywracając go i tłukąc się boleśnie. Ręka, w której trzymała sztylet, wygięła się niebezpiecznie, w łokciu aż chrupnęło. Wypuściła nóż, ten zaś potoczył się z brzdękiem w stronę pieca.
Tyrolczyk ruszył na Charlottę, unosząc rapier do ciosu.
Mesire podniosła się na kolana, chwyciła taboret i z całej mocy cisnęła nim w blondyna. Tyrolczyk uchylił się, ale nie dość szybko, i noga zydla trafiła go w twarz. Krzyknął z bólu i zachwiał się, wpadając obcasem buta w kałużę wina. Straciwszy równowagę na śliskiej posadzce, padł jak ścięty między ostre skorupy dzbana. Charlotta bez namysłu złapała za krawędź stołu i wywróciła kanciasty mebel, który przygniótł jej wroga.
Wykorzystując okazję, pognała do drzwi, gdzie omal nie zderzyła się z  mężczyzną  w  bezrękawniku.   Ten   trzymał  w  dłoni  ciężki  pistolet. Wytrzeszczył oczy na pędzącą wprost na niego kobietę i uniósł broń.
Nim zdążył wystrzelić, Mesire chwyciła krawędź drzwi i z całej siły uderzyła nimi w stojącego w progu zawalidrogę.
Po  drugiej  stronie  rozległo  się  głuche  uderzenie  i  krzyk.  Charlotta szarpnęła za drzwi, otworzyła je i wypadła na korytarz, wprost na leżącego mężczyznę.  Trzymał  się  za  zakrwawioną  twarz  i  klął  po  niemiecku. Przeskoczyła nad nim i pognała w stronę wyjścia na ulicę. Dopadła drzwi, szarpnęła za rygiel, raz i drugi, aż przesunął się ze zgrzytem. Była wolna.
Wybiegła  na  schodki,  lecz  nagle  źle  postawiła  stopę,  która  zjechała schodek  niżej  i  wykrzywiła  się.  Charlotta  syknęła  i  kulejąc,  zaczęła  się przemieszczać w stronę najbliższej uliczki wychodzącej na plac studzienny. Gdy tam dotarła, ból nieco zelżał i mogła przyspieszyć kroku.
Gdzieś   z   tyłu   trzasnęły   drzwi,   ktoś   wykrzyknął   przekleństwo   po niemiecku.   Charlotta   obejrzała   się   przez   ramię.   Zobaczyła   blondyna stojącego na schodkach, który się rozglądał. Nim zdążyła uskoczyć za róg domu, dostrzegł ją.Skręciła w najbliższą poprzeczną uliczkę i minęła dwie starsze kobiety taszczące kosz z praniem.  Nie oglądając się za siebie,  wbiegła w niskie przejście  wybite  w  starym  murze  przeciwpożarowym  i  znalazła  się  na zapadniętym dziedzińcu oddzielającym dwie posesje i starą rozpadającą się szopę. Budynki od strony podwórza nie miały okien, a wysokie na dwa piętra ściany łuszczyły się od zacieków i zielonoszarych plam pleśni.
Za  stertą  rozwalających  się  koryt  dla  świń  Mesire  dostrzegła  dziurę w parkanie. Po drugiej stronie znajdował się placyk zamieniony w ruchliwe targowisko. Pod gołym niebem bądź pod rozpiętymi na tyczkach płachtami wystawiano ryby, zboża, miód, a także ołów i spiż. Przecisnęła się obok straganu z kobiercami prowadzonego przez rudowłosego Żyda i zanurzyła się w zapewniającej anonimowość ciżbie.
Kierując się widokiem ratuszowej wieży, ruszyła przed siebie. Dostrzegła, że przechodnie wpatrują się w nią z przyganą i ciekawością.
Zatrzymała się przy warsztacie jubilera i przejrzała w szybie. Musiała uczciwie przyznać, że zdarzało się jej wyglądać lepiej. Otarła zakrwawione usta rękawem i wtedy w odbiciu szkła dojrzała mężczyznę w bezrękawniku. Wybiegł z prześwitu między budynkami jakieś trzydzieści kroków od niej. Jego pierś pracowała jak miech. Rozglądał się, kręcąc głową na wszystkie strony.
Wypatrzył Charlottę i ruszył w jej stronę, trzymając dłoń pod okryciem. Domyśliła się, że chowa tam broń, być może pistolet.
Zdjęta  lękiem,  wpadła  w  uliczkę  graniczącą  z  warsztatem  złotnika. Dopiero  wtedy  dotarło  do  niej,  że  to  ślepy  zaułek  –  przejście  zamykał klasztorny mur z czerwonej cegły.
Rozejrzała  się  w  panice  i  wlepiła  wzrok  w  ciemny  prostokąt  drzwi prowadzących do budynku. Natychmiast pobiegła w tamtym kierunku. W sieni  były  schody  prowadzące  na  górę.  Przeskakując  po  dwa  stopnie,Charlotta dostała się na piętro z obskurnym korytarzem zakończonym drzwiami. Otworzyła je i wypadła na otwartą galeryjkę łączącą budynki. Nie było tam innych drzwi, tylko kręte schody na górę. Wychyliła się przez drewnianą barierkę i spojrzała w dół. Przez moment zastanawiała się, czy nie zeskoczyć na podwórze, ale nim podjęła decyzję, z bramy wbiegł mężczyzna w bezrękawniku. Uniósł głowę i natychmiast wycelował w Charlottę pistolet. Huknął strzał. Mesire w ostatniej chwili skuliła się za ścianą, z której posypał się tynk. Poderwała się i wbiegła na poddasze.
W półmroku dostrzegła zardzewiałą klapę zamykającą otwór w suficie. Pchnęła ją w górę i wydostała się na stromy dach. Zatrzasnęła klapę za sobą i zaczęła się wdrapywać na połać, zrzucając na dół obluzowane dachówki. Po drugiej  stronie  zadaszenia  trafiła  na  zewnętrzne  schody  magazynu.  Na półpiętrze leżało kilka pokruszonych cegieł, niżej biegł wąski zaułek, nad którym górował murowany łuk. Stojąca na balkonie kobieta rozwieszała tam mokre prześcieradła. Zdumiona spojrzała na Charlottę.
Mesire odruchowo poprawiła sobie zwichrowany i ubrudzony strój. Miała już  dosyć,  bolała  ją  kostka  i  paliły  zmęczone  mięśnie,  marzyła,  aby  się znaleźć w bezpiecznym miejscu.
Obejrzała się, wypatrując napastnika. Wyglądało na to, że zrezygnował i nie wszedł za nią na dach.
Wtedy zmroził ją odgłos kroków na schodach. Wychyliła się zza poręczy i ujrzała jasnowłosego Tyrolczyka, który wspinał się po stopniach. Dostrzegł ją, wyciągnął pałkę spod peleryny i przyspieszył.
Charlotta zerknęła na swe puste dłonie. Bez wahania zbiegła na półpiętro i chwyciła za cegłę. Cofnęła się i ukucnęła za załomem ściany, przy zakręcie schodów.
Słyszała,  jak  Tyrolczyk  przeskakuje  po  kilka  stopni  naraz,  wpada  na półpiętro,  a  potem  wbiega  wyżej.  W  momencie  gdy  mijał  ją  ukrytą  zamurkiem, poderwała się z kucek i uderzyła go cegłą w tył głowy. Trafiła, lecz niezbyt czysto, mężczyzna zdołał się odchylić i krawędź cegły tylko otarła się mu o skroń. Zachwiał się i cofnął o krok. Charlotta kopnęła go w brzuch, lecz Reinhard zdołał sparować cios i błyskawicznie zaatakował ją pałką. Uchyliła się raz i drugi, lecz w końcu dosięgnął jej ramienia, wywołując ostry, paraliżujący ból od barku po łokieć.
Stęknęła,   wyrzucając   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby,   i   rąbnęła z impetem o murek. Pałka w ręku Tyrolczyka zatoczyła łuk i bezlitośnie zdzieliła ją w nogę. Ścięta bólem Charlotta padła na kolano.
Napastnik zamachnął się, by wymierzyć cios w jej głowę. Mesire nie czekała na uderzenie, chwyciła przeciwnika pod kolana i mocno szarpnęła do siebie.
Ten  krzyknął,  wyrzucając  ramiona  na  boki,  i  grzmotnął  plecami  na schody,   aż   zadudniło.   Dysząc,   Charlotta   obserwowała,   jak   blondyn koziołkuje  po  stopniach  w  plątaninie  własnych  kończyn.  Zatrzymał  się dopiero na półpiętrze i znieruchomiał. Był nieprzytomny lub martwy.
Powstała z kolan, krzywiąc się z bólu, i kuśtykając, zeszła do niego. Pochyliła się i chwyciła go za włosy. Otworzył zamglone oczy i jęknął.
Powinna go zabić, miała na to cholernie wielką ochotę. Zabrała mu nóż i przystawiła ostrze do gardła. Wtedy usłyszała trzask pękającej dachówki i  łoskot,  gdy  z  dachu  zeskoczył  ktoś  ciężki.  Momentalnie  zapomniała o zemście.
Spojrzała  w  górę  i  zobaczyła  lufę  pistoletu,  a  potem  mężczyznę w bezrękawniku. On również ją dostrzegł.
Uniósł broń, lecz Charlotta schowała się za zakrzywieniem schodów. Mężczyzna zaklął po niemiecku i wychylił się przez barierkę. Wymierzył w nią, długo celując.
Niemal  zapomniała  o  bólu  w  kostce.  Zbiegała,  szorując  ramieniemo ścianę, byle trzymać się jak najdalej od barierki. Huknął wystrzał i pocisk odłupał kawałek drewna z poręczy tuż przed Charlottą.
Wpadła w uliczkę i pognała co sił w nogach do skrzyżowania. Tam obejrzała się za siebie. Nikt za nią nie biegł.
Zagapiła się jednak i zderzyła z grupką Żydów, którzy awanturowali się głośno o jakiś dług, nie szczędząc sobie wyzwisk i kuksańców. Najmocniej potrącony Żyd rozdarł się po swojemu, łypiąc wściekle oczyma, lecz widok noża wycelowanego mu w gębę wystarczył, by cofnął się o parę kroków od Charlotty.
Kilku przechodniów spojrzało w jej stronę, lecz żaden nie zareagował na incydent. Mesire obejrzała się przez ramię i zdębiała na widok człowieka w   bezrękawniku,   który   w   tym   momencie   wybiegł   na   skrzyżowanie z wąskiego przejścia łączącego uliczkę z podwórzem kamienicy. Domyśliła się, że znalazł inne zejście z dachu.
Jęknęła cicho i kuśtykając, wpadła w kolejną krętą uliczkę. Nie była pewna, czy jej prześladowca zdążył ją dostrzec, ale nie miała najmniejszej chęci czekać, by się o tym przekonać. Słońce zaszło już za dachy i zaułek okazał się o wiele ciemniejszy, niżby sobie życzyła. Sapiąc i krzywiąc się przy każdym postawieniu stłuczonej stopy na ziemi, minęła dwa lub trzy zamknięte  na  głucho  warsztaty  i  pochyłą  ruderę  o  powybijanych  oknach i wyłamanych drzwiach.
Obejrzała się za siebie i stwierdziła, że nikt nie wbiegł za nią w uliczkę. Ulga nie trwała jednak długo – gdy Charlotta znów popatrzyła na wprost, a od krańca zaułka dzieliło ją jakieś trzydzieści kroków, zobaczyła dwóch paskudnych typów. Wynurzyli się z równoległego prześwitu, zasłoniętego przez winkiel rudery. Ta zresztą okazała się nie całkiem opuszczona. Mesire spróbowała się cofnąć i wtedy przez wyłamane drzwi wychylił się trzeci żebrak. Prawdziwy wielkolud, większy nawet od Cichonia. Nie miał jednejręki, za to w drugiej ściskał groźnie wyglądającą pałkę. Tuż za nim szła dziewczynka w podartej sukience, może trzynastoletnia, wychudzona i rozczochrana. Charlotta stanęła bokiem, skupiając uwagę na dwóch zbliżających się osobnikach.
W zaułku było jeszcze dość światła, by Mesire pojęła, że to włóczędzy, brudni, cuchnący i niebezpieczni, zwłaszcza gdy wyczują słabszą ofiarę.
Samotna kobieta w ciemnej uliczce, cóż mogło ich spotkać lepszego? Nie zamierzała na razie wyprowadzać ich z błędnego przekonania.
Szybko ukryła ostrze w rękawie i zgarbiła się trwożliwie, nauczono ją bowiem, że mężczyźni rzadko kiedy spodziewają się, że kobieta stawi im opór.
Jeden z włóczęgów kulał na prawą nogę, drugi miał narośle na twarzy i bliznę w miejscu obciętego ucha.
– To nasza uliczka – odezwał się bezuchy, sepleniąc z braku przednich zębów.
– Za przejście trzeba zapłacić – mruknął drugi, podchodząc bliżej. – Jeśli nie masz czym, znajdziemy sposób – dodał z obleśnym uśmiechem.
Charlotta zacisnęła zęby, musnęła opuszkami palców rękojeść noża, lecz kulawy zatrzymał się poza zasięgiem jej ramienia, a ze stłuczoną kostką nie chciała ryzykować ataku.
– Mam pieniądze w sakiewce – powiedziała. – Oddam je wam, tylko mnie przepuście.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– Pieniądze chętnie przyjmiemy – odparł bezuchy. – Ale liczymy na coś jeszcze.
Kulawy  roześmiał  się  chrapliwie  i  wskazał  wzrokiem  na  ciemny, pozbawiony drzwi prostokąt prowadzący do środka rudery.
– Pójdziesz sama czy mamy ci pomóc?– Chcę dostać jej suknię – odezwała się dziewczynka. – Chcę ją mieć! Charlotta  zacisnęła  zęby,  wsłuchując  się  w  szuranie  stóp  wielkoluda.
Jednoręki był blisko, bliżej niż tamci, czuła jego cuchnący czosnkiem oddech. To była wskazówka, na którą czekała. Uderzyła na oślep, tam gdzie nie mógł się zasłonić krótkim kikutem. Włożyła w ten cios całą siłę ramienia, pomagając sobie jeszcze ruchem biodra, licząc, że i tym razem nie zawiedzie jej wyczucie i szczęście. Ostrze trafiło w coś twardego, chrupnęła przebijana kość. Rozległ się gwałtowny krzyk i bulgotanie. Mesire wyszarpnęła stal i zwróciła ją w stronę zaskoczonych włóczęgów. Za jej plecami bezwładne ciało grzmotnęło o ziemię. Obaj mężczyźni szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Niemal jednocześnie sięgnęli po noże, a bezuchy spróbował zajść ją z boku. Charlotta skierowała zakrwawione ostrze w jego pierś. Zatrzymał się i wlepił w nią niepewny wzrok.
– Chcecie dołączyć do niego? – Poruszyła nieznacznie głową w tył, nie patrząc za siebie. – Macie wybór. Weźcie pieniądze i przepuście mnie – zaproponowała.
Włóczędzy wymienili szybkie spojrzenia. Bezuchy skrzywił usta.
–  Wypatroszę  cię,  kurwo  –  wysyczał  z  nienawiścią,  nie  spieszył  się jednak z atakiem, może z powodu kompana. Kulawy wyraźnie stracił zapał do bijatyki, trzęsła mu się ręka, w której trzymał nóż, a jego wzrok podążał niczym wahadło od Charlotty do martwego kamrata.
Mesire wyczuła, że to on jest słabym ogniwem.
– Teraz wyjmę pieniądze – zwróciła się do kulawego. – Nikt nie musi więcej zginąć.
Była  tak  skupiona  na  włóczęgach,  że  zapomniała  o  dziewczynce. Zrozumiała swój błąd, gdy bezuchy spojrzał za jej ramię i skinął głową, jakby dawał komuś znak.
Charlotta  szarpnęła  ramieniem,  by  osłonić  się  przed  spodziewanymciosem, nie dość jednak szybko, aby skutecznie ochronić głowę. Twarde drewno pałki boleśnie obiło się o jej rękę i trafiło w czaszkę. Mesire upadła na ziemię.
Ostatnią  rzeczą,  którą  zapamiętała,  była  rozmazana  ciemność  zaułka i chude, brudne stopy przy jej twarzy. A także smak krwi w ustach.
Kto zbawi ojczyznę
Warszawa, lipiec A.D. 1672
„Wina i kobiet powinno się używać z rozsądkiem, szczególnie gdy jest się już w pewnym wieku”.
Ta dość racjonalna myśl pojawiła się w rozbitym niczym butelka umyśle kniazia Dymitra zaraz po tym, jak otworzył sklejone, napuchnięte powieki. Krzywiąc twarz od bólu rozsadzającego mu czaszkę, uniósł leciutko głowę z piernata i popatrzył na młodą kobietę leżącą z nim w pościeli. Jej twarz niknęła   w   długich,   jasnych   włosach   rozsypanych   na   jego   brzuchu i lędźwiach.
Kniaź  poczuł  drgnięcie  w  kroczu,  ale  wszelka  myśl  o  francuskiej rozpuście pierzchła pod wpływem bezlitosnego kaca.
Miała na imię… Dymitr przygryzł górną wargę, szukając w pamięci tej informacji,  lecz  kolejne  łupnięcie  pod  czaszką  zniweczyło  podjęty  przez kniazia wysiłek. Drżącą ręką sięgnął po puchar stojący na stoliku tuż przy wezgłowiu  szerokiego  łoża  z  baldachimem.  Rozczarowany  stwierdził,  że naczynie jest puste.Parsknął  z  irytacją  jak  wielbłąd,  którego  kiedyś  ofiarował  mu  wraz z okupem bej Oczkowski. Zwierzę było ozdobą zwierzyńca w Wiśniczu, niestety zdechło po kilku latach. Dymitr Wiśniowiecki miał wrażenie, że zaraz podzieli los egzotycznego bydlęcia.
W tym momencie kurtyzana się obudziła. Usiadła, poprawiając włosy i ziewając. Kniaź skorzystał z okazji, by szybko przesunąć pośladki na skraj łoża. Pochylił się i sięgnął po nocnik. Nie zawracając sobie głowy pójściem za parawan, ulżył potrzebie.
Ochmistrz,  który  jak  zwykle  w  takich  sytuacjach  nasłuchiwał  pod uchylonymi  drzwiami  do  alkowy,  pojawił  się  bezgłośnie  niczym  duch. Odebrał  od  kniazia  kłopotliwy  ciężar  i  wręczył  swemu  panu  puchar z węgrzynem.
Dymitr wychylił zawartość naczynia i poczuwszy się znacznie lepiej, westchnął z ulgą. Przejechał wzrokiem po nagim ciele kochanki, zatrzymując się ciutkę dłużej na jej ciężkich piersiach z brodawkami barwy dojrzałej wiśni.
– Ksiądz biskup przybędzie za godzinę – przypomniał mu ochmistrz, który dostrzegł oznaki pobudzenia u swego pana.
– Ach tak… – mruknął Dymitr.
– Co z nią zrobić? – zapytał sługa przytomnie.
Kniaź zmarszczył czoło.
– Zapłać jej, ale niech nie opuszcza pałacu – zdecydował.
Potem udał się do gotowalni, gdzie czekali nań golibroda i garderobiany. Gdy twarz kniazia stała się należycie gładka, tenże z pomocą sługi wdział białą  koszulę  o  koronkowych  mankietach  i  karmazynową  delię.  Do  tego dobrał  spodnie  i  wygodne  buty  bez  cholew.  Ukontentowany  ocenił  swe odbicie w zwierciadle i w otoczeniu wianuszka sług skierował się do jadalni.
Na  stole  czekały  na  niego  półmiski  z  wędzoną  sarniną,  polędwicaw szafranie i trzy rodzaje zupy rybnej. W czasie posiłku kniaź zapoznał się z korespondencją przyniesioną mu przez nadwornego poczmistrza. Były to głównie alarmujące raporty od ekonomów z majątków ukraińskich. Oczekiwana wojna z Turcją źle wróżyła zbiorom zbóż, które właśnie dojrzewały na polach, i nie było wiadomo, czy ktokolwiek zdoła je zebrać, nim nadciągną Tatarzy. Większość zarządców prosiła kniazia, by pozwolił im ewakuować się wraz z rodzinami na zachód, gdzie będą bezpieczni od pobuntowanych Kozaków Doroszenki i ordy. Jeden list przyszedł od imć pana Wyżyckiego, porucznika trzech chorągwi, które kniaź jako hetman polny zostawił przy wojsku koronnym dla obrony Rzeczypospolitej. Oficer prosił o przysłanie pieniędzy na żołd i zaopatrzenie, ostrzegał też przed rychłym najazdem Tatarów na majątki kniazia leżące nad Bohem.
Biskup  Olszowski  zjawił  się  punktualnie.  Kniaź  ucałował  pierścień ekscelencji i obaj wielmoże zasiedli naprzeciw siebie w fotelach.
– Jak jego wysokość znosi żałobę? – zapytał Dymitr.
– Źle – odparł Olszowski zgodnie z prawdą. Wobec kniazia nie musiał niczego  zatajać.  –  Nie  opuszcza  swych  komnat,  popadł  też  w  głęboką melancholię.
–  Śmierć  księżnej  Gryzeldy  była  ciosem  dla  nas  wszystkich,  lecz konieczne jest, aby kuzyn mój otrząsnął się z tego stanu.
– Byliśmy z księżną przyjaciółmi i oddanymi sojusznikami – odrzekł biskup. – Wielka to strata również dla mego serca.
Zamilkli.    Pierwszy    z    ponurej    nostalgii    otrząsnął    się    Dymitr Wiśniowiecki.
– Domyślam się, księże biskupie, żeś odwiedził mnie nie bez powodu – zagaił.
– Prawda to. Powinniśmy obaj wypracować wspólne stanowisko na radę królewską,  przygotować  grunt  pod  konfederację,  gdy  król  przybędzie  namiejsce zbiórki pospolitego ruszenia.
–  Nie zamierzasz więc,  księże biskupie,  rezygnować z planów,  które obmyśliliśmy z księżną Gryzeldą?
– Jestem jej to winien. Jak i wy, kniaziu.
Dymitr zmarszczył czoło.
–  Wybacz  szczerość,  ekscelencjo,  ale  obaj  doskonale  wiemy,  że  mój kuzyn niespecjalnie nadaje się na króla. Póki żyła wujenka, można było mieć nadzieję, że pokieruje Michałem, tak jak czyniła to od jego chłopięcych lat, i wszyscy na tym zyskamy. Ekscelencja zostanie prymasem, a ja hetmanem wielkim.
–  Wciąż  jesteśmy  pierwszymi  kandydatami  do  tych  urzędów,  nic  się w tym względzie nie zmieniło.
–  Doprawdy,  księże  biskupie?  –  kniaź  nie  krył  swych  rozterek.  – Chcieliśmy zgnieść opozycję, aby rządzić w imieniu króla. Czy teraz, gdy zabrakło księżnej Gryzeldy, niszcząc malkontentów, nie działamy na korzyść Habsburgów i Paców?
– Myślę, kniaziu, że nie doceniasz swego kuzyna. Bywa czasem tak, że w obliczu okoliczności człowiek dorasta do powierzonego mu urzędu.
– Oby… – Kniaź zadumał się na chwilkę. – Co proponujesz, ekscelencjo? – Musimy tak pokierować szlachtą, żeby zwołała sejm konny
i   przegłosowała   ustawy   wymierzone   w   Sobieskiego   i   pozostałych malkontentów.
– To nie powinno być trudne. Szlachta w większości chce bronić króla, którego sama wybrała. Problem leży w Pacach i innych magnatach, którzy jak ognia boją się powrotu dawnych republikańskich zwyczajów.
–  I  ja  tego  nie  pragnę  –  zapewnił  Olszowski.  –  Państwem  powinny rządzić światłe elity, zaś szlachta ma jeno głosować tak, jak tego chcemy. Nasze obecne poczynania to działanie doraźne, wymuszone okolicznościami.Gdy podburzymy kilkadziesiąt tysięcy szabel, Pacowie i reszta będą musieli popłynąć z nurtem wydarzeń, w przeciwnym razie narażą się na utratę popularności oraz podejrzenia o współpracę ze spiskowcami i Francją.
– A co z nadciągającą wojną? Czy wybuch histerycznego patriotyzmu nie zniweczy tych planów? – spytał Dymitr z rezerwą.
– Dlatego ważne jest, żeby pospolite ruszenie nie związało się walką z armią turecką.
Kniaź uniósł brew.
– Zamierzasz, księże biskupie, bojkotować działania hetmana?
–  Wszędzie,  gdzie  to  możliwe.  Przez  zaufanych  ludzi  rozpuścimy pogłoski, że sułtan nie przekroczył jeszcze granicy.
– Tych kłamstw nie da się długo utrzymać.
–  Wystarczy  nam  o  kilka  tygodni  opóźnić  mobilizację  i  zostawić Sobieskiego  sam  na  sam  z  całym  bałaganem  –  zauważył  Olszowski cynicznie.  –  Ważne  jest  też,  byśmy  na  sejmikach  z  całą  siłą  zohydzili szlachcie  głównych  malkontentów.  Rozpuścimy  plotkę,  jakoby  prymas Prażmowski wysłał swego brata na Górne Węgry, aby ten zachęcał sułtana do najazdu na Rzeczpospolitą.
Kniaź aż się skrzywił.
– Kto w to uwierzy?
Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem.
– Ludzie z reguły wierzą w to, co im się mówi, zwłaszcza gdy jest to dla nich wygodne. A im większe kłamstwo, tym chętniej dajemy mu posłuch. Szlachta  tak  nienawidzi  Prażmowskiego,  że  gotowa  jest  przyjąć  każdy wymysł na jego temat za prawdę. Konieczne jest również, aby zablokować przed sejmikami wszelkie wieści o postępach armii sułtana, a już szczególnie gdyby  doszło  do  oblężenia  Kamieńca.  Wiadomości  o  najeździe  mogłyby skłonić obywateli do szybszego zbierania się na miejscu popisu i co gorsza,zmienić nastroje na korzyść Sobieskiego.
– Czy nie zarzucą nam działania na szkodę Rzeczypospolitej, gdy prawda wyjdzie na jaw? – zaniepokoił się kniaź Dymitr.
– Wówczas ogłosimy, że hetman Sobieski nie przestrzegł króla na czas o nadciągającej inwazji i blokował działania jego wysokości mające na celu przyjść z odsieczą załodze Kamieńca.
Kniaź Dymitr nie wydawał się przekonany.
– Toć to kłamstwo tak grubymi nićmi szyte, że jeno ślepy by tego nie spostrzegł.
– Im grubsze kłamstwo, tym Polacy łatwiej w nie wierzą, taka już nasza natura – rzekł z przekąsem biskup. – Malkontenci będą mieli swoje dowody, a my swoje. Zresztą pal licho dowody, tu nie o rozum chodzi, lecz o serca panów braci, te zaś skłaniają się obecnie ku królowi.
– To może się zmienić…
– Czas gra na naszą korzyść, to Sobieski nie ma dobrego wyjścia. Jeśli zostanie na Podolu, poniesie klęskę, jeśli wycofa się na zachód, zostanie oskarżony o nieudolność i zdradę.
–  To  wielce  ryzykowna  taktyka.  Jeżeli  nawała  turecka  ruszy  w  głąb Polski,  w  niebezpieczeństwie  będą  Lwów,  Zamość,  a  nawet  Kraków. Większość mych majątków znajduje się na zagrożonych terenach.
– Jestem pewien, że do tego czasu król zbierze przy sobie siły zdolne powstrzymać pogan i zawrzeć z nimi pokój – uspokoił kniazia Olszowski. – Możemy liczyć na kilkadziesiąt tysięcy szabel pospolitego ruszenia, posiłki brandenburskie i armię litewską przyprowadzoną przez Paców.
– A co jeśli Sobieski zwycięży? To przecież znakomity wódz – przyznał z zawiścią kniaź Dymitr.
– To niemożliwe. Dysponuje ledwie kilkoma tysiącami żołnierzy, więc musi   się   wycofać   na   zachód,   w   innym   wypadku   jego   siły   zostanąunicestwione przez potęgę turecką. Bez swych żołnierzy będzie tylko buntownikiem i doskonale o tym wie. Jakikolwiek ruch wykona, my na tym skorzystamy.
–  My  skorzystamy,  a  ojczyzna  straci  –  skonstatował  cierpko  kniaź Wiśniowiecki.
– Czasem trzeba wybrać mniejsze zło, aby na końcu osiągnąć szczytny cel. A naszym jest naprawa porządków w kraju i przywrócenie mu dawnej potęgi  –  odparł  niezrażony  biskup.  –  Pozbędziemy  się  wąskiej  grupki zdrajców i zreformujemy państwo, wtedy odbierzemy poganom, co nasze.
– Obyś miał rację, wasza ekscelencjo – zafrasował się kniaź. – Wycofam zatem moje trzy chorągwie, które służą pod komendą Sobieskiego.
– Z tym akurat bym się wstrzymał – poradził Olszowski.
– Jakże to?
– Jeśli zabierzesz teraz, kniaziu, swe oddziały z armii koronnej, pozostali żołnierze  mogą  uznać  to  za  zdradę,  co  utrudni  ci  objęcie  władzy  nad wojskiem po usunięciu Sobieskiego. Lepiej będzie, jeśli zostawisz chorągwie na miejscu, aby potem z ich udziałem objąć komendę jako hetman wielki.
– Mądra to rada, księże biskupie. Tęga głowa u waszej ekscelencji, godna infuły prymasowskiej.
Olszowski się zarumienił.
–   Wszystko   to   czynię   nie   dla   siebie,   lecz   dla   pomyślności Rzeczypospolitej.
Kniaź nie miał powodu wątpić w szczerość zapewnień biskupa. Znał bardzo wielu ludzi z najwyższych kręgów władzy, którzy utożsamiali dobro ojczyzny z własnym.
– Czy nadeszły wieści z Rzymu? – zapytał Olszowskiego.
–  Ojciec  Święty  potępił  w  brewe  Prażmowskiego,  wytykając  mu publicznie   niegodziwe   życie   i   wszeteczeństwo,   lecz   nie   nałożył   nańekskomuniki ani nie podjął decyzji o złożeniu go z urzędu prymasa – odparł ksiądz biskup z żalem w głosie. – Wyczuwam w tym rękę agentów francuskich działających w otoczeniu papieża. Jak zapewnił mnie listownie kardynał Orsini, sprawa Prażmowskiego nie jest zamknięta. Młyny sprawiedliwości Watykanu mielą powoli, ale skutecznie. Prażmowski niechybnie trafi między ich miażdżące żarna.
– Daj Bóg, by tak się stało.
–  Upadek  naszych  wrogów  jest  nieuchronny,  sami  przywiedli  się  do zguby pychą i zachłannością. Obaj musimy być gotowi zająć miejsca po Sobieskim i Prażmowskim, nim uprzedzą nas w tym inni, związani z Pacami. – Olszowski nie ukrywał swej nienawiści do Litwinów. – Działając wspólnie, pomożemy królowi uzdrowić ojczyznę.
Kniaź Dymitr skinął głową, wyrażając aprobatę dla zamiarów biskupa. Władza zazwyczaj rodzi się z występku, a ten pociąga za sobą dalsze podłe czyny. Na miejsce upadłych wrogów pojawiają się następni i najczęściej są nimi byli sojusznicy.
Wzniosłe słowa księdza biskupa nie mogły ukryć przed kniaziem prostej prawdy, że i tym razem uzdrowienie ojczyzny sprowadzi się głównie do kolejnego upuszczania krwi politycznym wrogom. W tym wypadku Pacom.
Zatrute ziarno
Spotkali się poza pałacem, z dala od wścibskich służących i szpiegów na usługach  pani  matki.  Za  pretekst  posłużyła  im  piękna  letnia  pogoda sprzyjająca przejażdżkom konnym.Zatrzymali się przy urokliwym zagajniku rosnącym nad rzeczką. W oddali stał  młyn.  Teofila  słyszała  niesione  nurtem  turkotanie  wielkiego  koła z czerpakami, które nabierały, unosiły i przelewały wodę, napędzając żarna.
Byli sami i nikt nie mógł im przeszkodzić.
Teofila zeskoczyła z siodła i od razu wpadła w ciasne objęcia Witolda. Przylgnęli do siebie ustami i Teofila otworzyła się na głęboki, namiętny
pocałunek. Dłonie Witolda oparły się na jej talii i biodrach. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła, jak bardzo jej pragnie. Tym razem nie opierała się, gdy podwinął rąbek sukni i wsunął dłoń pod materiał. Miał cudowne dłonie i wiedział, jak ich używać. Zadrżała, gdy wsunął rękę między jej nogi i dotarł do złączenia ud. Po raz pierwszy pozwoliła mu na tak wiele.
Westchnęła i zagryzła wargi, gdy musnął opuszkami palców dziewiczy kwiat. To było… cudownie miłe i ciepłe. Czuła, jak miękną jej kolana, jak rozpływa się pod dotykiem ukochanego mężczyzny.
Zamruczała  cicho,  wczepiając  się  palcami  w  poszewkę.  Wyobrażając sobie, że zrywa koszulę z Witolda, pochyla się i całuje jego pierś i brzuch.
Targnęła nią rozkosz, wypełniła ją, a potem rozlała się po udach, brzuchu i piersiach. Zatkała gardło, aby po chwili wypaść przez usta westchnieniem stłumionym przez poduszkę.
Drżąc i poruszając jeszcze odrobinę biodrami, Teofila opadła ciężko na materac. Serce trzepotało jej w piersi niczym schwytany ptak. Wyciągnęła rękę spod koszuli i przewróciła się na plecy.
Wciąż  miała  zamknięte  powieki,  nie  chcąc  utracić  ostatnich  chwil rozkoszy.  Niestety  marzenia  senne  wyciekały  z  jej  ciała  i  umysłu,  a  w miejsce  uniesienia  pojawiło  się  doskonale  znane  poczucie  winy.  Przez moment leżała bez ruchu wpatrzona w baldachim. Zastanawiała się, co powie podczas najbliższej spowiedzi. Czy zatai swój grzeszny sekret, tak jak czyniłato dotychczas?
Czy wstyd znów okaże się silniejszy niż lęk przed gniewem Bożym?
Nie chciała więcej o tym rozmyślać.
Wstała z łóżka i uchyliła okno, wpuszczając do alkowy poranne słońce. Ciepły powiew wiatru poruszył zasłoną. Pocałował jej wilgotną skórę.
Wyjrzała na rojną ulicę, po której turkotały zaprzęgi.
Rozległ  się  płacz  dziecka  i  Teofila  wychyliła  się  za  parapet.  Przy składziku na siano stała kobieta z niemowlęciem złożonym w wiklinowym koszu. Maleństwo darło się wniebogłosy, jakby chciało oznajmić całemu światu swe istnienie.
Płacz noworodka przypomniał Teofili ponurą scenę z dnia, gdy przybyła do pałacu. Od tego czasu minęły blisko dwa tygodnie i wujenka powoli dochodziła do zdrowia. Koszmary i zwidy nie powtarzały się już co noc. Medyk zaczął sukcesywnie ograniczać dawki opium dodawane do wina. Co najważniejsze,  wujenka  pozwoliła  odebrać  sobie  pusty  becik,  umyła  się i zaczęła jeść.
Teofila  nie  potrafiła  sobie  wyobrazić  bólu  odczuwanego  po  stracie dziecka  noszonego  pod  sercem  przez  tyle  miesięcy.  Podobne  tragedie zdarzały się nagminnie nawet w najzamożniejszych rodzinach. Życie dziecka było kruche i narażone na mnóstwo niebezpieczeństw. Większość malców umierała przy porodzie albo po kilku latach, zabrana przez choroby.
Taki  był  już  kobiecy  los.  Coś,  czego  nie  można  zmienić,  chyba  że wyrzekając się miłości do mężczyzny i rozkoszy, którą otrzymuje żona od męża.
Teofila porzuciła szybko te rozważania, tak niestosowne, gdy bliską jej osobę spotkało nieszczęście.
Zadzwoniła po pokojówki i ubrała się z ich pomocą. Hetmanowa nie opuszczała jeszcze alkowy i młoda kniahini co dzień ją odwiedzała. Wizytynie  były  długie,  dziewczyna  czuła  jednak,  że  sprawia  Marii  Kazimierze radość.
Na  korytarzach  wciąż  panował  smutek,  w  oknach  wisiały  żałobne draperie. Teofila nie sądziła, by szybko je zdjęto, a w domu Sobieskich znów zawitały radość i uroki życia.
Maria Kazimiera przyjęła siostrzenicę, siedząc na sofie, ubrana w żałobną suknię  bez  trenu.  Jej  oblicze,  zwykle  piękne  i  jaśniejące,  przygasło. Wyglądała teraz na swoje trzydzieści jeden lat. W kategoriach Teofili była to niemal starość.
Przypadła do nóg pani Sobieskiej i ucałowała jej dłoń.
– Raduję się, widząc, jak wujenka zdrowieje.
Marysieńka uśmiechnęła się słabo.
– Usiądź przy mnie, moja droga – poprosiła.
Teofila zajęła miejsce na sofie. Zapadła niezręczna cisza. Jak większość ludzi, którym przyszło się stykać z nieszczęściem innych, nie wiedziała, jak ma się zachować. Nie była pewna, ile wujenka pamięta z dręczących ją omamów i tego, o czym mówiła w malignie. Wspominała o jakimś grzechu. Sądziła,   że   śmierć   dziecka   była   karą   za   coś,   czego   dopuściła   się w przeszłości.
Teofila posmutniała, myśląc o własnej przewinie. O sobie i Witoldzie. – Coś cię trapi, dziecko? – odezwała się Maria Kazimiera.
Teofila spojrzała w twarz Marysieńki i szybko spuściła wzrok.
– Wszystko dobrze, wujenko – zapewniła.
– Czyżby? Nie wygląda na to. – Sobieska chwyciła dłonie Teofili. – Wiesz,  że  jestem  twą  przyjaciółką,  zawsze  możesz  pomówić  ze  mną szczerze. Pamiętasz, jak sobie to obiecałyśmy zeszłego lata?
Pamiętała,  lecz  wtedy  wydało  się  jej  to  czczą  zabawą  ze  starsząi intrygującą krewną.
Teofila się zawahała. Od tygodni rozpaczliwie potrzebowała pomówić z kimś otwarcie o uczuciu, które łączyło ją z Witoldem. O pragnieniach wypełniających umysł i ciało. Z kimś, kto udzieli rady i zrozumie. Nie będzie oceniał.
Pani hetmanowa przeszła przez piekło ukrywanej miłości i poznała na własnej skórze, co znaczy niezrozumienie i pogarda ze strony ludzi. Komu innemu jak nie jej mogła się zwierzyć z tajemnicy skrywanej w sercu?
– Kocham kogoś – wyznała w końcu zawstydzona.
Maria Kazimiera zawiesiła na niej długie, uważne spojrzenie.
– Kim jest ten szczęśliwiec?
Teofila zacisnęła usta. To była ostatnia chwila, aby się wycofać. Marysieńka wyczuła jej obawy.
– Nie musisz mówić, jeśli mi nie ufasz – powiedziała ciepło.
– Ależ ufam wujence… – zapewniła Teofila pospiesznie. – Tylko że on jest zwykłym oficerem.
– Ach… To znaczy nie jest bogaty?
– Niestety. To szlachcic służący w wojsku nadwornym mego brata. Ma na imię Witold.
Marysieńka ściągnęła brwi.
–  Czy  nie  takie  imię  nosi  ten  przystojny  oficer,  który  towarzyszy  ci w codziennych przejażdżkach?
Teofila zarumieniła się po koniuszki uszu.
– Tak, to on – rzekła speszona.
– Czy ty i on zbliżyliście się do siebie? Czy przekroczył granicę? Teofila poderwała się zaszokowana podejrzeniem wujenki.
– Ależ nie. Przysięgam!Maria Kazimiera uścisnęła mocniej jej dłoń.
– Już dobrze dziecko, to nic złego, jeśli kocha się szczerze – powiedziała miękko.
– Ale oddać się mężczyźnie bez ślubu to grzech.
Przez usta Marysieńki przemknął pobłażliwy uśmiech.
–   Tak   mówią   prowincjonalni   księża.   Osobiście   znam   kardynałów i biskupów, którzy nie wyrażają się tak rygorystycznie w tych kwestiach.
Teofila wlepiła w nią zdumione spojrzenie.
– Naprawdę?
– Kobiety z naszą pozycją mają swe obowiązki, nie da się przed tym uciec,   ale   mamy   też   przywileje,   z   których   możemy   korzystać,   jeśli zachowamy ostrożność. Rozumiesz, o czym mówię?
–  Ostrożność?  –  powtórzyła  Teofila  zdezorientowana.  –  Z  jakiego powodu?
– Boże, jakaś ty niewinna – rzuciła z westchnieniem Sobieska i chyba nie był to komplement. – Czy matka nie rozmawia z tobą na te tematy?
– Nigdy. Uważa, że kobieta dowiaduje się wszystkiego po ślubie. Wujenka wykrzywiła ironicznie usta.
– Doprawdy!? Tak ci powiedziała? O ile dobrze pamiętam, w czasach, gdy nie było cię jeszcze na świecie, nie miała tak ortodoksyjnych poglądów na te sprawy. Wielu kawalerów przewijało się wówczas przez jej alkowę, także młodych oficerów służących u dworu w nadziei na zrobienie kariery.
Przez głowę Teofili przetoczył się istny wir myśli. Nigdy nie wyobrażała sobie matki w ten sposób.
Poruszyła się niespokojnie, jakby coś uwierało ją pod suknią.
–   Czy   wujenka   sugeruje,   że   powinnam…   –   urwała,   szukając odpowiednich słów mogących wyrazić kłębiące się w niej uczucia. Żadnez tych, które przychodziły jej na myśl, nie powinny przejść przez usta młodej, niewinnej dziewczyny.
– Powinnaś mu się oddać? – Sprecyzowała wujenka z nutką rozbawienia w głosie. – Oczywiście, jeśli naprawdę tego pragniesz.
– Pragnę całą sobą… – wyszeptała Teofila, czując, jak palą ją policzki. – Ułatwię wam to i zadbam, aby nie stało się nic nieprzewidzianego.
Wystarczy pić napar z ziół i przestrzegać kilku zasad, wtedy kobieta nie pocznie niechcianego dziecka.
– Dziecka!? – Teofila wystraszona uniosła wzrok.
Maria Kazimiera wywróciła oczyma.
– A jak myślisz, że skąd się one biorą? Z kapusty? Nie obawiaj się, we wszystko cię wprowadzę.
– Nie wiem, czy powinnam.
– Wierz mi, nie będziesz żałować – zapewniła Marysieńka. – Łącząc się z ukochanym mężczyzną, poczujesz się wolna i uszczęśliwiona. Doznasz uniesień nieporównywalnych z niczym innym.
– Czy wujenka ma tak ze swym mężem?
Maria Kazimiera uśmiechnęła się, co na chwilkę zmazało smutek z jej oczu.
–  O  tak,  Jan  jest  wyjątkowym  mężczyzną  pod  każdym  względem. Kocham  go  –  powiedziała  to  w  dziwny  sposób,  jakby  dopiero  teraz uświadomiła sobie prawdziwą moc uczucia łączącego ją z mężem.
– Jestem całym sercem wdzięczna wujence.
Teofila poczuła się szczęśliwsza, gdy zrzuciła z siebie ciężar tajemnicy. Pani Sobieska uścisnęła młodą krewną.
– Muszę odpocząć – powiedziała. – A ty przemyśl moje słowa. – Tak zrobię. Dziękuję.Teofila ucałowała dłoń Marysieńki i opuściła jej sypialnię. W drzwiach minęła się z medykiem, który spieszył odwiedzić swoją pacjentkę. W jego obliczu dostrzegła niepokój.
–  Wujenka  czuje  się  lepiej.  Kuracja  działa  nadzwyczaj  dobrze  – zaszczebiotała.
Doktor tylko skinął głową i zamknął za sobą drzwi. Teofila ściągnęła brwi, urażona jego grubiańskim zachowaniem. Potem jednak usprawiedliwiła go  w  duchu.  Wszak  przez  ostatnie  tygodnie  zmagał  się  z  chorobą  pani Sobieskiej  i  odebrał  z  jej  łona  martwe  dziecko.  Takie  przeżycia  muszą odcisnąć piętno nawet na najbardziej odpornym człowieku.
Teofila wyjrzała przez okno na korytarzu. Dzień był piękny, słoneczny, lecz nie przesadnie. W sam raz na odbycie konnej przejażdżki.
Pomyślała  o  Witoldzie  i  uśmiechnęła  się.  Postanowiła  go  odszukać. Zbiegła schodami na dziedziniec. Wypatrzyła ukochanego przy stajniach, gdzie wraz z koniuszym pani hetmanowej oglądał nogę karego ogiera.
Podeszła bliżej. Witold spostrzegł ją, odrobinę się speszył, jak zawsze, gdy przebywali razem w obecności innych osób.
–  Poruczniku,  czy  mogę  na  słowo?  –  oderwała  go  od  rozmowy z koniuszym.
– Oczywiście, pani.
Zachowując oficjalny dystans, odeszli na bok, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
–  Mam  chęć  udać  się  na  przejażdżkę  –  szepnęła.  –  Tylko  w  twoim towarzystwie.
Zarumienił się i przełknął ślinę. – Kiedy?
– Zaraz po śniadaniu.– Dokąd pojedziemy?
Pomyślała o ustronnym lasku nieopodal młyna, gdzie zatrzymali się na piknik kilka dni temu. Miejsce było urokliwe, ciche i odludne. Idealne dla zakochanych.
– To niespodzianka – odparła, śmiało patrząc mu w oczy.
– Niespodzianka?
Powstrzymała się z trudem przed dotknięciem jego twarzy.
– Wkrótce się przekonasz – szepnęła uwodzicielskim tonem, a potem się oddaliła, zostawiając go zdezorientowanego.
Dopiero  gdy  dotarła  do  swej  komnaty,  ogarnął  ją  lek  przed  tym,  co zamierzała uczynić.
„Czy naprawdę jestem na to gotowa?”
Zacisnęła piąstki i powiedziała sobie, że podjęła decyzję. Wujenka jej w tym pomogła, ale przecież od tygodni w skrytości serca i w snach pragnęła takiej bliskości z ukochanym.
Gdyby  nie  rozmowa  z  Marią  Kazimierą,  wciąż  dusiłaby  w  sobie rozpierającą ją namiętność. Pragnienie bycia z Witoldem było silniejsze niż rozsądek i strach przed nieznanym.
Powziąwszy ostateczne postanowienie, poczuła się wolna i spokojna. Tak jak opisywała to kochana wujenka.
Maria Kazimiera uniosła głowę i obserwowała, jak doktor zamyka za sobą drzwi alkowy.
–  Czuję  się  dobrze  –  rzekła  zdziwiona  niezapowiedzianą  wizytą. Oczywiście była wdzięczna medykowi za wszystko, co zrobił, ale teraz, gdy zwidy ustąpiły, jego obecność przyprawiała ją o dyskomfort.
Zmrużyła oczy, zastanawiając się po raz wtóry, ile tajemnic mimowolniezdradziła w gorączce temu człowiekowi. Tajemnic, które nigdy nie powinny dotrzeć do niepowołanych uszu.
Wprawdzie  doktor  od  lat  cieszył  się  zaufaniem  Jana,  lecz  to  tylko pogarszało sprawę. Trudno było przewidzieć, jak zareagowałby mąż, gdyby na jaw wyszła jej zdrada w Paryżu.
„Przez cały ten czas wierzył, że to jego dziecko”.
Poczuła  nagłe  uderzenie  gorąca  i  zawrót  głowy.  Przymknęła  powieki i zrobiła głęboki wdech.
Doktor  chwycił  ją  za  dłoń,  lecz  pani  hetmanowa  oswobodziła  się stanowczym gestem.
– Już mi lepiej.
Medyk przestąpił z nogi na nogę. Dopiero teraz spostrzegła, jak bardzo jest spięty.
– Proszę spocząć, doktorze – wskazała na sofę. – Czemu zawdzięczam tę wizytę?
–   Od   wielu   dni   zastanawiam   się,   co   mogło   wywołać   u   pani dolegliwości… – urwał i oblizał wargę koniuszkiem języka. – Myślę, że padła pani ofiarą trucizny.
Marysieńka zastygła.
– Jest pan tego pewien!?
–  Wiele  na  to  wskazuje.  Żółte  przebarwienia  na  palcach  i  języku, napuchnięty  przełyk,  gorączka  i  krwotok.  Wreszcie  zwidy.  –  Doktor wypuścił powietrze przez nos. – Z początku wziąłem to za objawy zarazy, ale nikt poza panią nie zachorował w pałacu. Im częściej o tym myślę, tym bardziej  utwierdzam  się  w  przekonaniu,  że  niemoc  waszmości  nie  była dziełem przypadku.
Marysieńka położyła dłoń na brzuchu.„Czy to możliwe? Co za potwór byłby zdolny do czegoś takiego?” Uniosła wzrok na spocone oblicze medyka.
– Gdzie była trucizna?
Doktor potrząsnął głową.
– Każdy posiłek jest próbowany w kuchni przed podaniem na stół. Sługa, który się tym zajmuje, jest zdrów… Chyba że był w zmowie.
– Gdyby był winien, już by zbiegł. To nie on – odparła Sobieska.
Czuła, że jest bliska odgadnięcia prawdy, ociera się o nią. To było trochę tak, jakby dostrzegła cień kącikiem oka, a potem – gdy popatrzyła w to miejsce – przekonała się, że nic tam nie ma.
– W takim razie nie wiem – przyznał doktor. – Ślady na palcach i języku sugerują, że trucizna dostała się do organizmu wraz ze śliną.
Na te słowa Marysieńka aż otworzyła usta. Odpowiedź spadła na nią niczym grom z jasnego nieba. Zerwała się z sofy i podbiegła do biurka. Otworzyła szufladę, z której wyciągnęła grubą księgę w skórzanej oprawie. W drżących rękach przyniosła ją doktorowi i złożyła mu na kolanach.
Potem usiadła.
– To może być przyczyną – wydusiła przez zaciśnięte gardło. – Proszę zabrać to i zbadać.
Medyk  spojrzał  na  wolumin,  jakby  dostrzegł  kryjącego  się  w  nim skorpiona. Ostrożnie chwycił palcami za skórzaną okładkę.
– Zajmę się tym niezwłocznie – obiecał.
Wyszedł i zostawił Sobieską wciąż oniemiałą ze zgrozy.
Trucizna. Tyle razy używała jej, aby osiągnąć swój cel, i w końcu sama padła jej ofiarą, a także dziecko, które nosiła pod sercem. Czy była w tym jakaś przewrotna sprawiedliwość?
Chęć zemsty to jedna z największych motywacji w życiu człowieka. Jesttrwalsza niż miłość i potężniejsza niż zawiść. Pozwala wypełnić pustkę w rozdartej duszy i zalepić krwawiące serce. Nadaje na nowo sens życiu, leczy duszę, ale także ją zatruwa. Wystawia cenę każdemu, kto przyjmie jej skażone ziarno.
Marysieńka była gotowa na tę próbę. Złożyła sobie przysięgę.
Będzie pamiętać i nie spocznie, póki nie odnajdzie winnych śmierci jej dziecka.ROZDZIAŁ III
Synowie Marsa
Lipiec A.D. 1672
Opuścili Bar o świcie, zaraz po otwarciu bram przez straże podstarosty. Skierowali się granicą moczarów chroniących miasto, a potem przez puste pagórki i doliny na wschód.
Słońce stało już wysoko, gdy napotkali zniszczoną wieś. Między ruinami domostw i zagród znajdowały się zdziczałe ogrody i sad.
Tyner  obrzucił  badawczym  wzrokiem  pogorzelisko.  Dawniej  musiało mieszkać  w  tym  miejscu  kilkanaście  rodzin.  Mężczyźni  pracowali  na żyznych polach, kobiety prały w pobliskim strumieniu, a dzieciarnia ganiała za psami bądź bawiła się w wojnę. Póki ta prawdziwa nie przyszła i nie zmieniła osady w cmentarzysko.
– Zatrzymamy się tutaj na popas – zdecydował porucznik.
Grot  zaprowadził  konie  nad  strumień,  a  Bogusław  z  bronią  w  ręku obszedł osadę. Na jej skraju natknął się na zbiorowisko mogił, choć tylko niektóre z kopczyków miały powbijane w ziemię krzyże. Tyner przeżegnałsię, aby odczynić urok, wiadome było bowiem, że zmarli śmiercią gwałtowną często zmieniają się w upiory i polują na żywych, łaknąc ich ciała i krwi. Choć za dnia podróżni nie mieli się czego obawiać.
Tyner zostawił groby i przeszedł do sadu w nadziei, że znajdzie tam coś do jedzenia. Po krótkich poszukiwaniach udało się mu natrafić na dojrzałe wiśnie i czereśnie. Gdy je zrywał, dołączył do niego Grot. Klapnęli w cieniu drzewa wiśniowego  i pochłonęli tyle owoców,  ile można było  zjeść bez narażania się na późniejsze dolegliwości żołądka. Resztę napchali do sakw na podróż.
– Tak wiele dobra się marnuje – mruknął Grot, wskazując na puste pola. – Ziemia tu tłusta, dobra. Patyk wsadzisz, a ten pędy wypuści. A tak przez wojny wszystko idzie na zatracenie.
Tyner rozejrzał się po otaczających ich ruinach i wypluł kilka pestek wiśni.
– Nigdy nie miałem serca do gospodarki – przyznał szczerze. – Ojciec chciał,  bym  został  po  nim  zarządcą  u  Zamoyskich,  a  potem  w  służbie księżnej Gryzeldy, ale mnie ciągnęło do przygód i wojaczki. – Zamilkł. – A ty jak trafiłeś do wojska? – spytał Grota.
Wachmistrz rzucił mu dziwne spojrzenie, a potem wlepił wzrok w swoje dłonie.
– Gdy człowiek zacznie zabijać, trudno mu z tym skończyć – mruknął. To wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie.
Tyner  nie  dopytywał.  Widać  Grot  nie  nosił  w  sobie  najlepszych wspomnień.  Co  zresztą  tyczyło  się  również  Bogusława.  Ostatecznie,  czy rozpamiętywanie  przeszłości  może  coś  naprawić?  Czy  zwróci  mu  żonę zamordowaną przez Tatarów, czy cofnie ból i rozpacz? Zmyje z rąk przelaną w zemście krew?
– Do pewnych spraw lepiej nie wracać – powiedział do Tomasza i cisnąłrobaczywy owoc w kępę chwastów. – Zostawić ziemi to, co zostało w niej złożone.
Wachmistrz pokiwał głową. Bez słowa podniósł się i doczłapał do koni pasących się w ogrodzie.
Tyner dołączył do niego i niedługo potem znaleźli się w siodłach. Przez resztę  dnia  nie  robili  już  dłuższych  postojów,  gnali  wierzchowce  przez pagórki  i  doliny  porośnięte  krzakami  i  wysoką  trawą.  Brak  gościńca i konieczność poruszania się po wertepach bardzo ich spowalniały, mimo to udało się im przebyć milę do zapadnięcia zmroku. Na noc zatrzymali się w  lesie,  nad  jeziorem,  gdzie  Grot  za  pomocą  żyłki  z  końskiego  włosia i haczyka złowił sporego okonia.
Wachmistrz oporządził rybę, przyprawił ją czosnkiem i solą, a potem podpiekł  na  rozgrzanych  kamieniach.  Po  kilku  minutach  wypełnionych czekaniem i przełykaniem ślinki zbierającej się w ustach Grot sprawdził płaty mięsa, unosząc je nożem, i uśmiechnął się zadowolony.
– Gotowe – rzekł i nadział swój kawałek na ostrze.
Tyner  sięgnął  po  rybę  dłonią,  syknął,  gdy  tłuszcz  oparzył  mu  palce, i umieścił kęs w ustach. Zamruczał, kiedy pachnące dymem mięso rozpłynęło mu się na języku i podniebieniu.
– Dobre – pochwalił wachmistrza.
Grot uśmiechnął się i odkorkował bukłaczek z węgrzynem.
–   Z   tym   będzie   jeszcze   lepsze   –   powiedział,   wręczając   trunek porucznikowi.
Tyner przepłukał gardło i oddał wino towarzyszowi.
Jedli   w   milczeniu,   każdy   zajęty   własnymi   myślami,   pluli   ośćmi i ostrożnie przeżuwali sczerstwiały chleb.
Bogusław zerknął na wachmistrza, który nie potrafił ukryć, że coś go trapi.– Martwi cię coś? – zapytał.
Grot zmarszczył czoło. W migających cieniach rzucanych przez ogień jego oblicze wyglądało złowrogo i ponuro.
– Nie mam dobrych przeczuć – mruknął.
Tyner uniósł brwi.
– To znaczy?
– Chwilami zdaje mi się, że ktoś za nami jedzie.
Tyner nigdy nie lekceważył przeczuć – wiele razy ratowały mu życie. Odruchowo spojrzał na zachód. Oczywiście jedynym, co mógł tam teraz zobaczyć, był mrok wypełniający pobliski las.
Po wieczerzy ustalili, że będą pełnić straż na zmianę. Bogusław położył się pierwszy. Zamknął oczy, licząc na dobry sen, lecz spotkało go kolejne rozczarowanie.
Ocknął się w jakimś jarze, pośród plątaniny korzeni. Wstał i rozejrzał się, poszukując  Grota  i  ogniska,  ale  był  sam.  Wokół  niego  rozpościerały  się ciemności,   lecz   o   dziwo   widział   każdy   szczegół   otaczającego   go pajęczynowego lasu.
Zadrżał, szarpany podskórnym niepokojem. Przeczuciem czegoś złego, co kryło  się  w  ciemności  poza  zasięgiem  jego  wzroku.  Zaczerpnął  oddechu i uświadomił sobie, że powietrze jest przesycone słodką wonią rozkładu.
W  panice  rozejrzał  się  raz  jeszcze.  Zimny  powiew  strachu  zjeżył  mu włoski na karku.
To  był  grób.  Wszędzie  między  poskręcanymi  korzeniami  leżały  ciała, młode i stare. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Niektóre z upiorów miały oczy, inne patrzyły na niego pustymi oczodołami wypełnionymi przez czerwie. Wszyscy za to otwierali głodne nienawiścią do żywych usta.Tyner cofnął się o krok i jęknął skrzekliwie.
Jego stopa utkwiła w jakimś dołku i odruchowo zgiął kolano… Tracąc równowagę, zamachał rękoma, ale było już za późno na utrzymanie się na nogach. Poczuł, że leci w tył, i grzmotnął plecami o wilgotną ziemię.
Postękując i dysząc, oparł się na łokciach. Ktoś nadchodził – Bogusław słyszał,   jak   depcze   suche   liście   i   pancerze   żuków   przemierzających cmentarzysko.    Gdy    ujrzał    jasny    kształt,    niemal    zacisnął    powieki z przerażenia. Wiedział jednak, że to na nic się nie zda. Był w koszmarze, jednym z tych, które nawiedzały go od lat.
Nagle zrobiło się bardzo chłodno.
Z ciemności wyszła Maria. Miała rozpuszczone jasne włosy i szeroko otwarte oczy. Szła ku niemu ubrana w koszulę, tę samą, której pozbyła się, gdy kochali się w noc przed jego odjazdem na wojnę. Obiecał jej, że wróci, że będą razem bezpieczni.
Nie mógł wiedzieć, że całuje, dotyka i czuje ją po raz ostatni.
Szła prosto na niego otoczona wirującą mgłą, nie zwracając uwagi na otaczających ich potępieńców. Z daleka wydała się taka piękna. Serce niemal pękało mu z żalu.
Zatrzymała  się  w  pół  kroku  od  jego  wyciągniętych  stóp.  W  panice podkurczył kolana. Patrzył na bladą twarz żony, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
Kucnęła i przekrzywiła głowę niczym ptak obserwujący robaka. Tyner zadrżał, z jego ust wydobyła się gęsta para. Nie potrafiąc się ruszyć, zacisnął dłonie na wilgotnej ziemi.
W spojrzeniu Marii coś się zmieniło, stało się głębsze i cieplejsze, znów wypełnione duszą. Uśmiechnęła się jak dawniej, gdy byli razem. Marzyli o długim szczęśliwym życiu, domu z mocnymi ścianami i solidnym dachem, o palenisku, przy którym zimą będą się bawić ich dzieci. O tym wszystkim, conigdy się nie ziściło.
Uśmiech żony zgasł jak zdmuchnięty płomień świecy.
– Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników – rzekła niewiele głośniej niż wiatr szepczący w liściach drzew.
Tyner  niemal  jej  nie  słuchał.  Przełamując  sztywność  mięśni,  powoli wyciągnął ku żonie drżącą dłoń. Jego palce zbliżyły się do bladego oblicza i zanurzyły w zimny obłok mgły, który pierzchnął pod dotykiem ciepłego ciała.
Znów został sam.
Nagle wyczuł, że ma kogoś za plecami.
Krzyknął, gdy chwyciła go czyjaś twarda dłoń. Otworzył oczy i zamrugał powiekami. Ujrzał nad sobą zaniepokojoną twarz Grota. Uświadomił sobie, że jest zlany potem i dygocze. Znów jest w świecie żywych.
– Miałeś koszmar – powiedział Grot z zabobonnym lękiem. – Z kim rozmawiałeś?
Tyner odchrząknął z zakłopotaniem i otarł wilgoć z czoła.
– To nic, to zwykły sen.
Grot zmrużył oczy, ale o nic więcej nie wypytywał.
Porucznik podniósł się z posłania i poszedł nad jezioro, gdzie obmył się w zimnej wodzie. To pomogło mu zapomnieć o sennych zwidach.
Wrócił do obozowiska i usiadł przy ogniu, unikając wzroku wachmistrza. Grot  owinął  się  derką  i  złożył  głowę  na  siodle.  Bogusław  dostrzegł,  że kompan ściska w dłoni srebrny krzyżyk, który zwykle nosił na rzemieniu na szyi.
Tyner sam nie wiedział, co ma sądzić o tym, co go spotkało. Liznął nieco edukacji w Akademii Zamojskiej, ale jak każdy święcie wierzył w działaniediabła, czarownice i omeny. Zgarbił się nad ogniem, zastanawiając się, co chciała przekazać mu Maria.
„Olbrzym,  strażnicy  –  cóż  to,  u  licha,  miało  znaczyć?”  Niestety uporczywe wpatrywanie się w płomienie nie przyniosło odpowiedzi.
Godzina  mijała  za  godziną.  Otępienie  i  senność,  dwaj  nieodłączni towarzysze  wartowników,  snuły  się  wokół  Tynera  jak  bezpańskie  psy, gotowe ułożyć się u jego stóp przy najdrobniejszym geście aprobaty.
Bogusław czuł jednak, że tej nocy już nie zamknie oczu. Zbyt obawiał się tego, co może czekać na niego po drugiej stronie.
Z nawyku zaczął czyścić broń. Wpierw pistolety i rusznicę, potem szablę i nóż. Odkąd porzucił spokojne życie, tych kilka morderczych narzędzi stało się jego najlepszymi przyjaciółmi. Niczego od niego nie chcieli, byli cisi i wierni. Niezliczoną ilość razy ratowali mu życie.
Problem w tym, że były to tylko przedmioty, a żaden człowiek nie może na  stałe  obejść  się  bez  towarzystwa  innych  ludzi.  Niestety  w  przypadku Tynera zwykle kończyło się to krwawą katastrofą.
Choć nie zawsze tak było.
Cofnął się pamięcią wiele lat wstecz, do dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Marię.
Był środek lata i mieszkańcy Zamościa tłumnie wychodzili na ulice, by nie gnieździć się w dusznych, smrodliwych izdebkach. On także postanowił tego dnia zakończyć wcześniej pracę w kancelarii. Mógł to zrobić, gdyż ojciec   –   zaufany   zarządca   Wiśniowieckich   –   wyjechał   poza   miasto dopilnować   kupna   stadniny   zarządzonego   przez   kniahinię.   Bogusław zamknął  skryptorium  na  klucz  i  wymknął  się  z  pałacu  na  zatłoczone, rozgrzane uliczki.
Miasto wciąż było pełne ruder i zgliszczy, pamiątek po wojnie i pożodze, ale dla Bogusława liczyły się tylko słońce i niebo tak piękne i lazurowoczyste, że mógłby patrzeć w nie bez końca. Patrzeć i marzyć.
Bo  choć  teraz  trudno  przychodziło  mu  w  to  uwierzyć,  był  niegdyś marzycielem.
Zobaczył ją na targu. Przechadzała się między straganami w towarzystwie kuzynki. Obie były ładne, młodziutkie i roześmiane, lecz to Maria od razu zawładnęła  jego  sercem.  Z  powodu  upału  czy  też  przekory  nie  założyła chusty na głowę. Jej złote włosy splecione w warkocz opadały prosto na plecy. Szczupła i gibka, o niezbyt dużych piersiach i zgrabnych biodrach przykuła  uwagę  Bogusława.  Wgapiony  w  dziewczynę  wpadł  na  jakąś matronę,   za   co   też   spotkała   go   krzykliwa   reprymenda   ze   strony poszkodowanej.
Ten  wypadek  zwrócił  na  niego  uwagę  dziewcząt.  Speszony  spojrzał w stronę Marii przyglądającej się mu zza straganu. Uśmiechnęła się, a on zatonął  w  jej  oczach.  Potem  odeszła  wraz  z  kuzynką,  śmiejąc  się  po dziewczęcemu.      Zostawiła      Bogusława      z      łomoczącym      sercem i przeświadczeniem, że właśnie się zakochał.
Ze wspomnień wyrwał Tynera trzask łamanej gałązki. Poderwał głowę i wybałuszył oczy w mrok. Nasłuchiwał. Dźwięk nie powtórzył się, i to było najbardziej niepokojące. Kto mógł nadepnąć na patyk, a potem zastygnąć w bezruchu?
Jakiś nocny drapieżnik, a może… człowiek.
Tyner poczuł, jak strach ściska go w żołądku. Tkwił w blasku ognia, wystawiony  na  strzał.  Bez  wahania  złapał  za  szablę  i  pistolet.  Skoczył w zarośla.
Przełknął nerwowo ślinę i wytężył wzrok w ciemności wypełniającej las. Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, ale wiedział, że i tak to zrobi. Jeśli
czaiło się tam coś groźnego, musiał temu zaradzić, nim to coś przyjdzie po niego. Tak to już działo się w życiu, które wybrał mu los.„A  może  sam  zawsze  tego  chciałem?”  Prawda  zwykle  okazuje  się bardziej gorzka niż kłamstwo.
Tyner  ostrożnie  rozgarnął  szablą  chaszcze  i  wsunął  się  w  pachnący żywicą i mchem mrok. Skradał się, stawiając ostrożnie kroki, wypatrując czegokolwiek innego niż smolista czerń. Czuł, że nie jest sam, ale nie potrafił uchwycić słuchem, węchem ani wzrokiem nic namacalnego.
Gdzieś blisko w gęstwinie zahukała sowa.
Serce tłukło mu się jak młotek. Oparł się o pień drzewa i spojrzał za siebie. Oddalił się za daleko od ogniska, niemal nie widział już łuny bijącej od płomieni.
„Powinienem wracać”.
Usłyszał, jak coś dużego przedziera się przez chaszcze w jego stronę. Serce skoczyło mu do gardła. Wycelował pistolet w kierunku źródła hałasu i  wtedy  między  drzewami  błysnęła  jaśniejsza  plama,  kształt,  który  mógł należeć  równie  dobrze  do  człowieka,  jak  do  zwierzęcia.  Zanim  zdążył wypalić, coś – lub ktoś – zniknęło w mroku.
– Kurwa… – sapnął.
Jak tylko mógł najciszej, wycofał się w stronę obozowiska. Nim tam dotarł, z krzewów przy polance wyłoniła się lufa rusznicy, a tuż za nią blada, zacięta twarz Grota.
Popatrzyli na siebie z ulgą i opuścili broń.
– Co się stało? – zapytał wachmistrz.
– Widziałem coś w lesie, człowieka lub zwierzę. Nie mam pewności. Grot zmarszczył brwi i popatrzył w mrok.
– Trzeba się stąd zabierać.
Tyner potarł szczękę i stwierdził, że jest wilgotna od potu. – Tak, zmywajmy się.Zasypali piaskiem tlące się ognisko i osiodłali wierzchowce. Do świtu oddalili się na niecałą milę od obozowiska i dopiero wtedy Tyner uznał, że nikt ich nie ściga. Tak jak poprzedniego dnia przemierzali puste pola i mijali wymarłe osady, przy których gęsto było od mogił. Raz tylko w oddali ujrzeli kilka zamieszkanych  chat stojących  nad  jeziorkiem.  Wieśniacy  na widok jeźdźców zbiegli z pól i skryli się w dębowych zaroślach porastających stok wzgórza górującego nad zbiornikiem wodnym.
Tyner i Grot ominęli osadę szerokim łukiem, aby nie narażać się na ostrzał z samopałów, które na tych niespokojnych ziemiach były u chłopstwa w powszechnym użyciu.
Im bardziej zbliżali się do Bohu, tym więcej widzieli chutorów i wsi. Na polach dojrzewało zboże i widać było chłopów szykujących się do żniw. W południe ujrzeli opuszczone miasteczko – leżało w żyznej dolinie, lecz po najeździe Tatarów nie został w nim żaden cały budynek prócz zdewastowanej cerkwi.
Znów   wjechali   na   zniszczone   ziemie,   czasem   tylko   napotykając nieufnych, uzbrojonych w samopały i siekiery wieśniaków. Na godzinę przed zachodem słońca dotarli do pierwszego zamieszkanego miasta.
Nomen omen,  nazywało  się Pieczara i choć nie było  duże,  posiadało wyborne fortyfikacje, na zewnątrz których rozłożył się duży obóz wojskowy.
Tyner obawiał się, że to Kozacy Doroszenki i Tatarzy oblegli gród. Obaj z  wachmistrzem  zsiedli  z  koni  i  ukryli  się  w  chaszczach  porastających pagórki wznoszące się między stepem a Bohem, który płynął pod miastem.
Porucznik rozłożył lunetę i spojrzał przez nią na obozowisko.
– To nasi – oznajmił.
Dosiedli wierzchowców i pognali ścieżką do głównego obozu.
Ten przywitał ich mieszaniną dymu z ognisk, woni gotowanej w kotłach strawy i smrodu wykopanych na obrzeżach obozowiska latryn. Od strażyustawionych na czatach Bogusław dowiedział się, że w mieście zatrzymał się kasztelan podlaski. Choć brama w wałach była już zamknięta na noc, pieczęć odciśnięta na liście z kancelarii królewskiej otworzyła im skutecznie drogę do kwatery regimentarza znajdującej się przy niewielkim ryneczku z kościołem. Wokół karczmy rozłożyły się roty dragonii i piechoty. Dowodzący strażą oficer bez zwłoki zaprowadził Bogusława na piętro.
Tyner    nie    musiał    się    przedstawiać    regimentarzowi.    Znali    się z wcześniejszych kampanii, gdy obaj brali udział w pacyfikacji miasteczek wokół Bracławia, a potem w bitwie pod Kalnikiem, gdzie mnóstwo Tatarów potonęło w trakcie ucieczki przez jezioro.
Wręczył pismo kasztelanowi i zaczekał, aż ten odczyta zalecenia jego wysokości.  Podczas  lektury  listu  Łużecki  marszczył  czoło  i  zagryzał końcówkę siwiejącego wąsa.
W  końcu  odłożył  papier  na  stół  i  wlepił  w  Bogusława  spojrzenie przekrwionych oczu.
– Nie mam teraz przydziału dla waszmości, oficerów więcej u mnie niż żołnierzy – rzekł z przesadą regimentarz. – Ale idziemy na bitwę, więc jeśli Bóg da, wkrótce obejmiesz jakąś komendę.
– Gdzie znajduje się wróg?
– Na południe od nas nureddinsołtan oblega pułk Herhorego Perebijnosa, który musiał się wycofać spod Humania, gdy podeszli pod miasto Tatarzy.
– Ilu mołojców ma ze sobą Perebijnos? – zapytał Tyner.
– Półtora tysiąca, może nieco więcej.
– A ilu jest nieprzyjaciół?
Kasztelan się skrzywił.
–  Chanenko  twierdzi,  że  ponad  dwadzieścia  pięć  tysięcy  Tatarów, Kozaków i Turków, ale pewnikiem wyolbrzymia i tamtych jest nie więcej niż szesnaście tysięcy.– A my ile mamy?
– Ponad siedem tysięcy, z tego cztery i pół tysiąca to mołojcy Chanenki – przyznał nierad kasztelan.
Tyner się zasępił. Nawet przy najkorzystniejszym przeliczeniu wróg miał ponaddwukrotną przewagę w ludziach.
–   Nie   powinniśmy,   mości   kasztelanie,   poczekać   na   wsparcie?   – zasugerował.
–  Niby  od  kogo?  Wszystkie  siły  mają  być  przeznaczone  do  obrony Kamieńca  –  wyjawił  imć  Łużecki.  –  Zresztą  to  nie  pierwszyzna,  gdy przyjdzie nam się potykać z liczniejszym nieprzyjacielem.
Pewny siebie ton regimentarza niepokoił Tynera, ale musiał wykonywać rozkazy, nawet jeśli się z nimi nie zgadzał.
Pożegnał się z kasztelanem i opuścił jego kwaterę. Na zewnątrz czekał na niego Tomasz Grot z podejrzanie zadowoloną miną.
–  Jest  tu  imć  pan  Stanisław  Wyżycki  z  pułkiem  kniazia  Dymitra Wiśniowieckiego.  Wielce  się  uradował  na  wieść  o  twym  przyjeździe. Zaprasza nas do siebie w gościnę.
Tyner również ucieszył się na spotkanie ze starym znajomym. Imć pan Stanisław to była nie lada persona – chorąży kijowski i były regimentarz nad wojskiem królewskim, zaufany oficer kniazia Dymitra, w którego imieniu dowodził pułkiem jazdy wystawionym przez hetmana polnego. Jak przystało na kogoś znacznego, imć Wyżycki zajął na kwaterę chatę, gdy reszta pułku musiała się zadowolić spaniem pod gołym niebem. Chałupina nie odbiegała od inszych widywanych na Ukrainie, niska niczym kurnik, z opadającym stromo słomianym dachem. Wnętrze dzieliło się na trzy części: sień, obórkę i izbę mieszkalną. Pod ścianą w rogu paliło się ognisko, a dym wydostawał się przez dziurę w ścianie, służącą również za okno.
Całe wyposażenie stanowiły jedynie ława do spania, zydel i stół, ale i takbyły to luksusy, o jakich większość żołnierzy mogła tylko pomarzyć.
Imć pan Stanisław powitał Tynera, chwytając go w niedźwiedzi uścisk i poklepując po plecach.
– A przepowiedziałem waszmości, że jeszcze się spotkamy, jak obrzydnie ci służba u dworu! – zakrzyknął i wskazał na miejsce przy stole. – Siadaj, poruczniku, i częstuj się. Wachmistrz twój mówił, żeście gnali z Warszawy, nie oszczędzając koni.
– Tak było – odparł Bogusław i usadowił się na zydlu. Na blacie stały garniec z winem i miska z kiszonymi ogórkami, przy których leżały pajdy chleba pociągnięte grubo smalcem.
– Skromna to gościna, ale chłopy zdążyły pochować przed nami bydlęta i drób, a i baby tylko stare i szczerbate zostały w osadzie – usprawiedliwił się pan Stanisław.
Rozlał    wino    do    glinianych    kubków,    a    Tyner    skinął    głową z  wdzięcznością.  Chwycił  pajdę  chleba  ze  smalcem  i  wyszarpał  z  niej potężny kęs.
–   Po   drodze   do   waszmości   zauważyłem,   że   chorągwie   hetmana Sobieskiego i Prażmowskich, braci naszego prymasa, trzymają się osobno od stronników króla jegomościa – rzekł z pełnymi ustami.
Wyżycki pokręcił smutno głową.
– Jedności między nami nie masz. Zbyt wiele nazbierało się w narodzie nieufności podsycanych całe lata przez wrogie sobie partie, aby teraz ludzie zapomnieli o urazach. – Siorbnął wino i skrzywił się. – Wybacz, waszmość, że cię takim sikaczem goszczę. Żyd, co mi całą baryłkę trunku wcisnął, zapewniał, że to najprzedniejsza małmazja. Jak jeszcze raz zobaczę łachmytę, to powieszę go na pierwszej napotkanej gałęzi – zapowiedział imć Stanisław i nie wydawało się, by rzucał słowa na wiatr.
Tyner upił łyczek trunku. Wino nie było wcale takie złe, a przynajmniejnie aż tak złe, aby od razu Żyda wieszać. Jednakowoż Bogusław nie miał zwyczaju mieszać się w czyjąś fantazję, to i milczał.
–  Kasztelan  wielce  się  pali  do  bitki  z  nieprzyjacielem  –  oznajmił, przeżuwając. – Nie wiem, czy nie wpakuje nas przez to w nieszczęście.
–  To  Chanenko  nalega,  aby  stawić  czoła  ordyńcom  –  wyjawił  pan Stanisław.
– Odkąd to Kozacy narzucają swą wolę wojsku koronnemu? – rzucił zgryźliwie Tyner. – Gdy byliście regimentarzem, to się nie zdarzało.
Wyżycki splunął w ogień, jakby samo wspomnienie niedawnych przecież czasów zapiekło go kwasem w gardle.
– Chanenko nalega i wie, co mówi – przyznał niechętnie. – Jeśli teraz nie odblokujemy pułku Perebijnosa, wszystkie załogi kozackie wierne jeszcze Rzeczypospolitej  zobaczą,  żeśmy  bez  siły,  i  przejdą  na  stronę  wroga. Nureddinsołtan,  niech  go  pies  jebie,  już ogłosił uniwersał do  wszystkich Kozaków.   Każdy,   kto   przystąpi   do   Doroszenki,   wasala   sułtańskiego, zachowa majątek i wraz z całą rodziną będzie bezpieczny od Tatarów. Tych, co nie posłuchają wezwania tego świńskiego łba, czekać ma śmierć, a ich rodziny zostaną niewolnikami na Krymie.
–   Nie   obawiacie   się,   że   Chanenko   się   wystraszy   i   dołączy   do nureddinsołtana?
Wyżycki pokręcił przecząco głową.
– Król nadał mu buławę hetmańską nad Kozakami, a Doroszenko dostał swoją  od  sułtana.  Nie  może  być  dwóch  kogutów  na  jednej  kupie  łajna. Chanenko   nie   kocha   Lachów,   ale   w   Doroszence   widzi   większego i osobistego wroga. I to jest najlepsza gwarancja jego lojalności.
– Setnicy i mołojcy mogą mieć inne zdanie niż ich hetman – przypomniał Tyner.  –  Nieraz  już  się  zdarzało,  że  starszyzna  dążyła  do  porozumienia z Rzecząpospolitą, ale wojsko zaporoskie i czerń nie chciały o tym słyszeć.–  Czasy  się  zmieniają,  panie  Bogusławie.  Od  ponad  dwudziestu  lat wydzieramy sobie Ukrainę i taki z tego pożytek, że najurodzajniejsza kraina na  ziemi  stała  się  pustkowiem  zasłanym  mogiłami.  Wielu  z  mołojców idących za Chanenką straciło kogoś bliskiego, kto trafił w niewolę tatarską. Trudno będzie im z tą świadomością żyć pod sułtańskim knutem, nawet jeśli Doroszenko obiecuje złote góry. Ten, kto raz zaznał smaku wolności, nie jest już skłonny zginać karku.
–  My  również  chcemy  im  tę  wolność  zabrać  –  wskazał  trzeźwo Bogusław. – Szlachta zamyśla wrócić do utraconych majątków, a magnaci objąć znów miasteczka i wsie.
–  Chcieć  to  sobie  można,  panie  Bogusławie  –  rzekł  kwaśno  imć Stanisław.   –   Trzeba   jeszcze   mieć   siłę,   aby   tego   dokonać.   Teraz Rzeczpospolita nie ma mocy na przywrócenie dawnych porządków. Ja sam mam  tu  na  Bracławszczyźnie  wioski,  o  które  mogę  wytoczyć  procesa  – przyznał. – Tylko po co? Tam nawet jednej chałupy nie zostało. Gdzie nie ma polskich załóg, Kozacy rządzą się sami i nie zapowiada się, aby król, hetman czy sam ksiądz prymas byli w stanie coś w tym względzie zmienić. Czas się pogodzić, że utraciliśmy naszych niewolników, i zadbać, byśmy sami nie trafili pod sułtańskie jarzmo.
Rozmowa   i   wspominki   przeciągnęły   się   do   później   nocy.   Tyner skorzystał z propozycji Wyżyckiego i ułożył się do snu na klepisku przy ogniu.
Ocknął  się  z  bólem  głowy,  co  zresztą  nie  było  dla  niego  zbytnim zaskoczeniem. Pan chorąży chrapał jeszcze w najlepsze, rozparty na ławie. Tyner zerknął przez dziurę w ścianie. Na dworze było wciąż ciemno, ale intuicja nabyta przez lata obozowego życia podpowiedziała mu, że zaraz zacznie świtać.
Wyszedł przed chałupę i opróżnił pęcherz. Potem poczłapał do studni.Wylał na siebie wiadro zimnej wody, otrząsnął się niczym pies i sapnął z ulgą, gdy łupanie pod czaszką zmniejszyło się do rozsądnych rozmiarów.
Gdy wrócił do izby, Wyżycki był już na nogach.
– Dziękuję za gościnę waszmości – powiedział Bogusław. – Czas mi zgłosić się do pułku królewskiego.
– Bywaj zdrów i uważaj na skórę – rzekł pan Stanisław i chwycił go po przyjacielsku za ramiona.
Po opuszczeniu chałupy Tyner rozejrzał się za swym wachmistrzem. W obozie  zaczął  się  już  ruch,  żołnierze  spieszyli  do  swoich  obowiązków, oporządzali konie i przygotowywali broń.
Porucznik wypytał o wachmistrza kilka napotkanych osób i odnalazł go w zdewastowanej stodole. Grot chrapał w najlepsze w objęciach młodej, tłuściutkiej  dziewki.  Przy  jej  brudnych  stopach  walał  się  pusty  garniec. Bogusław uniósł naczynie i powąchał. Ze środka zalatywało gorzałką.
Odrzucił   naczynie   na   słomę.   Zerknął   na   białą   nogę   wieśniaczki przerzuconą  przez  biodro  wachmistrza  i  olbrzymi  zad  wystający  spod podwiniętej spódnicy. Tyner podrapał się po czuprynie, zastanawiając się, czy wachmistrz będzie miał siłę podnieść się na nogi.
Ale, jak mówią, służba nie drużba.
Porucznik pochylił się i bezceremonialnie potrząsnął ramieniem Grota. Wachmistrz  wymamrotał  przekleństwo  i  niechętnie  otworzył  powieki,  po czym natychmiast je zamknął.
– Maryjo Panno, jak mnie łeb napierdala – stęknął i łypnął na Tynera jednym okiem. – Świta już? – rzucił takim tonem, jakby miał pretensje do słońca, że wstało przed nim.
– Teraz widzę, czemu ktoś zrobił cię wachmistrzem. Masz w sobie rzadką mieszankę rozumu i pracowitości – rzekł Tyner zjadliwie i szturchnął Grota czubkiem  buta.  –  Zbieraj  dupsko,  musimy  się  zgłosić  do  naszej  nowejchorągwi.
Grot znów stęknął, spojrzał na rumiane lico dziewki i uśmiechnął się od ucha do ucha, wyraźnie zadowolony z tego, co wydarzyło się nocą.
–  Skąd  ty  w  ogóle  ją  wytrzasnąłeś?  –  zaciekawił  się  Bogusław.  – Wyżycki  pół  wieczoru  użalał  się  nad  kielichem,  że  wszystkie  chłopki pochowały się w lesie i musi sam leżeć na ławie przy piecu.
Grot zepchnął z siebie nogę kobitki i się podniósł.
– Dragoni Czarnieckiego znaleźli ją i dwie jej siostry ukryte w jamie pod klepiskiem – wyjaśnił, otrzepując delię i spodnie ze źdźbeł słomy.
Tyner napiął się niespokojny.
– Nikogo nie ukatrupiłeś, aby z nią pochędożyć?
– Nie… gdzie tam. – Wachmistrz wydłubał z portek wesz i zgniótł ją między brudnymi paznokciami. – Uczciwie wygrałem dziewkę w kości, jako i  ten  garniec  gorzałki.  –  Rozejrzał  się  wokół  siebie,  szukając  naczynia. Wypatrzył dzban, zajrzał do jego wnętrza i westchnął żałośnie.
Tyner dał mu chwilę na ogarnięcie się, a potem razem poszli zameldować się  u  porucznika.  W  pułku  królewskim  przyjęto  ich  bez  żadnych  mecyi, regimentarz Łużecki powiadomił już kogo trzeba o przybyciu królewskiego wysłannika.
Nim słońce zaczęło mocniej przygrzewać, cała armia ruszyła traktem na wschód. W południe ujrzeli Bracław. Miasto składało się z dwóch części, dolnej – położonej na równinie – obwarowanej lichymi wałami, i górnej z zamkiem, który stał na szczycie podłużnego wzgórza. W zeszłym roku stacjonowała tam polska załoga, lecz teraz miasto znalazło się w rękach Kozaków Chanenki.
Łużecki zarządził postój nad rzeką, aby dać odpocząć koniom. Przez resztę dnia podróżowali przez urodzajną równinę, na której uchowały się obwarowane wsie obsadzone przez Kozaków wiernych Rzeczypospolitej.Pod wieczór usłyszeli, a potem ujrzeli tabor Perebijnosa otoczony przez Tatarów i Kozaków sułtańskich. Nad wozami obrońców uniosły się obłoczki dymu z dział i samopałów bijących we wroga.
Imć pan Łużecki wysłał tam chorągiew jazdy i kompanię dragonii, które po krótkiej potyczce spędziły nieprzyjaciela z pola i zagnały aż za bród na Bohu.
Tyner  wraz  z  pułkiem  królewskim  nie  brał  udziału  w  tych  harcach, obserwując  ich  przebieg  ze  szczytu  pagórka.  Chanenko  razem  ze  swym taborem połączył się z mołojcami Perebijnosa, a wojsko koronne rozstawiło się obozem wokół kręgu kozackich wozów.
Noc spędzili pod gołym niebem. Bogusław owinął się płaszczem i zaległ na ziemi z siodłem w miejsce poduszki. Zbudził się tylko raz, gdy Tatarzy podeszli  pod  bród,  badając  czujność  wystawionych  przez  regimentarza posterunków, ale zatrzymały ich chorągwie pancerne chroniące przeprawę.
Ranek  następnego  dnia  upłynął  bez  potyczek  wręcz.  Obie  strony, utrzymując pozycje po przeciwnych brzegach Bohu, ostrzeliwały się za to z armat i muszkietów.
Dopiero po południu wojsko koronne stanęło w szyku, gotując się do bitwy. Na prawym skrzydle zajęły pozycje pułki jazdy Potockich i kniazia Wiśniowieckiego,    na    lewym    –    oddziały    Sobieskiego,    Aleksandra Ostrogskiego  i  Czarnieckiego.  W  centrum  szyku  stanął  tabor  hetmana Chanenki, strasząc wroga paszczami dział ustawionych na wozach bojowych i tysiącami samopałów trzymanych przez mołojców.
Tyner i Grot znaleźli się pod komendą imć pana Jana Pruszkowskiego, porucznika jazdy pancernej w pułku Jego Królewskiej Mości.
– Gotują się na przejście brodu, psie syny – mruknął wachmistrz. Porucznik zerknął spokojnie na drugi brzeg i uniósł podbródek, aby Grot
mógł  poczynić  ostatnie  poprawki  przy  jego  misiurce.  Potem  spojrzałw jasnobłękitne niebo i pomyślał, że wkrótce będzie mu w tym całym żelastwie gorąco jak diabli. Na pewne rzeczy nie ma rady, lepiej ściekać potem niż krwią. Wachmistrz zajął się sprawdzaniem pistoletów, które następnie wylądowały w olstrach z przodu siodeł.
Chorąży uniósł sztandar i zagrały obozowe trąbki. Cały pułk w równym szyku zaczął się przemieszczać stępa po lekko pochyłym terenie w kierunku rzeki.
Na przeciwległym brzegu wróg skończył formować szyk. W centrum maszerowali Turcy  i piechota kozacka.  W promieniach  słońca doskonale było  widać  białe,  wysokie  nakrycia  głów  noszone  przez  janczarów.  Na szczęście był tylko jeden oddział tych wybornych wojowników, liczący nie więcej niż sześciuset żołnierzy. Tynera pocieszyło to spostrzeżenie. Znaczyło to, że główne siły Turków, prowadzone przez samego padyszacha, wciąż nie przekroczyły  granic  Rzeczypospolitej.  Kozacy  sułtańscy  ciągnęli  ze  sobą działa i wozy taboru, zaś Tatarzy zgromadzili się wielką kupą na skrzydłach, wznosząc nieludzki rwetes słyszalny nawet z daleka jak szum wielkiego roju rozwścieczonych szerszeni. To właśnie ordyńcy pierwsi zaczęli przekraczać bród. Promienie słońca odbijały się od kolczug, hełmów i tarcz szlachty ordyńskiej prowadzącej za sobą niezliczoną masę czerni.
Brodu  broniły  dwie  chorągwie  pancerne,  które  po  oddaniu  salwy z   pistoletów   w   stronę   wroga   wycofały   się   przed   nadciągającym nieprzyjacielem. Gdy Tatarzy znaleźli się po polskiej stronie rzeki, ruszyło ku nim   prawe   skrzydło   armii   koronnej.   Tyner,   kołysząc   się   w   siodle, obserwował, jak polskie chorągwie opadają na wroga niczym orły, zderzają się z nim i odskakują, aby znów uderzyć na cofającego się przeciwnika.
Tatarzy nie ustąpili łatwo pola. Liczniejsi i dobrze uzbrojeni, próbowali okrążyć Polaków na skrzydłach. Wtedy zagrzmiały działa z taboru Chanenki
i kilka pocisków wbiło się w ordyńskie szyki, masakrując konie i ludzi.Tatarzy natychmiast podzielili się na mniejsze grupy i cofnęli za bród. Dotarłszy do przeprawy, Polacy uformowali szyk. Tyner czuł, jak strach
wypełnia mu żołądek. Miał wrażenie, że zaraz zleje się w gacie. Zawsze tak było przed bitwą.
Popatrzył z obawą na przeciwległy brzeg, lecz widok zasłoniły mu głowy podążających przed nim jeźdźców. Zerknął na wachmistrza, który podgonił swego konia i zrównał się z porucznikiem. Obaj wjechali w spieniony przez kopyta nurt rzeki.
Zaczęły strzelać tureckie armaty i wokół żołnierzy eksplodowała ziemia, wzbijając fontanny wody. Tyner zacisnął dłonie na wodzach, co pomogło trochę uspokoić dygotanie rąk. Minęli końskiego trupa, z którego brzucha wypływały białe flaki, i chwilę potem znaleźli się na wschodnim brzegu.
Chorągiew  poderwała  się  do  kłusa.  Kotłowanina  ludzi  i  rumaków poniosła Tynera niczym morska fala. Dobył szabli i opuścił ją nisko – ciężar stali w ręku dodał mu odwagi. Wciąż nie widział wroga zasłoniętego przez plecy towarzyszy i podskakujące zady wierzchowców, ale jedno było pewne: błyskawicznie nabierali pędu, zbliżając się do linii nieprzyjaciela, wprost na wycelowane w nich groty pik i lufy muszkietów.
Bogusław niemal przywarł do grzywy rumaka, wiedząc, że za chwilę rozpęta się piekło.
W zgiełku nie usłyszał wrogiej palby, za to natychmiast zobaczył jej skutek, gdy gnający przed nim koń zwalił się na ziemię jak ścięty, pociągając za  sobą  dosiadającego  go  żołnierza.  Tyner  szarpnął  wodze,  unikając zderzenia z koziołkującym zwierzęciem i rozpaczliwie starając się utrzymać kontrolę nad własnym przerażonym wierzchowcem.
– Trzymać szyk! – krzyczał pan Pruszkowski, który nie wiedzieć czemu znalazł się na równi z Tynerem. Wtedy dotarło do porucznika, że to nie dowódca  zmitrężył,  lecz  on  sam  wysforował  się  do  pierwszego  szeregu.Poderwał głowę znad końskiego łba i zobaczył przed sobą wroga. Nadchodził  z  naprzeciwka  szeroką  ławą,  zasnuty  chmurami  dymu,
najeżony pikami i lufami samopałów. Tyner mógł rozróżnić poszczególne twarze nieprzyjaciół, zacięte i brudne od pyłu wzbijanego przez maszerujące sotnie.
Zerknął przez ramię, szukając Grota, lecz ten przepadł w zbitej masie koni  i  ludzi.  Cała  chorągiew  gnała  niczym  burza,  drąc  się  wniebogłosy i gotując szable do krwawej roboty.
Huknęła chaotyczna salwa z samopałów i na moment szeregi Kozaków okrył siwy dym. Bogusław odruchowo pochylił głowę do końskiej grzywy. Zaświstały złowrogo pociski. Na szczęście żaden z rozpędzonych obok niego rumaków nie zwalił się na ziemię, co dla szarżujących z tyłu mogło się zakończyć połamaniem gnatów.
Tyner wdarł się w kłębowisko dymu, jego koń odrzucił jakiegoś Kozaka na ziemię i cisnął go pod kopyta wierzchowców. Kolejny przeciwnik wyłonił się  z  szarości,  próbując  podciąć  szablą  przednie  nogi  konia  dosiadanego przez  Bogusława.  Zwierzę  wierzgnęło  dziko  i  jedno  z  kopyt  trafiło mężczyznę w pierś, miażdżąc mu żebra.
Porucznik  poczuł,  że  ktoś  usiłuje  staranować  go  z  boku.  Odruchowo wygiął się w siodle, o włos unikając śmiertelnego pchnięcia grotem dzidy. Wyprostował tułów i chwycił za drzewce, a następnie pociągnął do siebie Tatara.  Szarpnięcie  wychyliło  ordyńca  z  siodła.  Bogusław  rozpłatał  mu szablą żuchwę.
Trysnęła gorąca krew i chrząstki. Tyner pociągnął za wodze i obrócił wierzchowca,   szukając   kolejnego   wroga   do   zabicia.   Znalazł   go   na wyciągnięcie szabli.
Pochłonęła go dzika, chaotyczna rąbanina. Siekł, kłuł i tratował, lecz sił nieprzyjaciela nie ubywało. W miejsce jednej zakrwawionej wrogiej twarzypojawiała się kolejna.
Ramiona mdlały mu z wysiłku. Pot zalewał Bogusławowi oczy i szyję. Serce waliło niczym młot, oddech z trudem przeciskał się przez wysuszoną krtań. Szabla, z początku lekka jak piórko, zmieniła się teraz w ogromny ciężar,  a  każdy  kolejny  cios  wydawał  się  porucznikowi  ponad  jego  siły. Wsysając   powietrze,   sparował   cios   tatarskiego   ostrza   i   wyprowadził kontratak. Tym razem przeciwnik był szybszy, a może zwyczajnie Tyner nie miał już sił. Tatar odrzucił cios z niepokojącą łatwością i zasypał porucznika gradem cięć, z których każde mogło się zakończyć celnym trafieniem.
Bogusław wbił obcasy w boki konia i zderzył się z bachmatem ordyńca. Stepowy  konik  nie  wytrzymał  gwałtownego  zderzenia.  Wierzgnął  dziko i zaparł się na zadnich nogach. Tyner wykorzystał to i wyprowadził cięcie szablą w jego szyję. Klinga wgryzła się w ciało zwierzęcia, wyszarpując mięso  i  krew.  Bachmat  kwiknął  i  poleciał  na  bok,  wyrzucając  kopyta w powietrze. Jeździec zdążył zeskoczyć w ostatnim momencie, przetoczył się po ziemi i zaczął się podnosić, lekko rozdziawiając usta z wściekłości… I wtedy czyjeś ostrze niemal odrąbało mu głowę od szyi.
Tatar zgiął kolana i walnął o ziemię. Bogusław uniósł wzrok i zobaczył Grota trzymającego zakrwawioną szablę.
Opary  prochu  na  moment  się  rozwiały  i  kilkanaście  kroków  dalej porucznik  ujrzał  chorążego  ze  sztandarem,  wokół  którego  gromadzili  się poobijani żołnierze.
– Do mnie, kurwa…! Zewrzeć szeregi, do kurwy… Zewrzeć szeregi! – darł się na całe gardło oficer.
Tyner  usłyszał  hałas  w  powietrzu,  a  potem  wybuch,  coś  twardego i wilgotnego uderzyło go w nogę. Wytrzeszczył oczy, widząc ludzką głowę toczącą  się  po  ziemi.  W  miejscu,  gdzie  przed  momentem  łopotał  polski sztandar,   leżała   zmasakrowana   sterta   ludzkich   i   końskich   szczątkówrozerwanych kulą armatnią.
W panice obrócił wierzchowca wokół własnej osi i omiótł wzrokiem pole bitwy. Jak okiem sięgnąć Kozacy i ordyńcy rąbali i dźgali topniejące niczym śnieg   wiosną   szeregi   wojska   koronnego.   Ludzie   i   zwierzęta   konali w konwulsjach, nikt nie zbierał rannych. Część jeźdźców potraciła konie i  pieszo  umykała  w  stronę  brodu,  którego  strzegły  chorągwie  kniazia Wiśniowieckiego.   Na   skrzydle   jazda   tatarska   przypuściła   szarżę   na uciekających Polaków, tnąc i tratując ich aż do samej rzeki.
Tyner  widział  już  dość  bitew,  by  wiedzieć,  że  to  ostatnia  okazja  na ocalenie skóry.
– Uciekamy! – wrzasnął do Grota.
Wachmistrz spojrzał na niego oszołomiony eksplozją i pokręcił głową, pokazując, że nie słyszy. Tyner wskazał szablą w stronę rzeki i obaj popędzili ile sił w końskich nogach w kierunku Bohu.
Gdzieś  w  połowie  odległości  od  brzegu  zaczęła  ich  ścigać  grupka ordyńców, szyjąc do nich z łuków i wznosząc chrapliwe okrzyki. Gdy kilka strzał przemknęło tuż nad głową Tynera, ten odruchowo przywarł do grzywy wierzchowca.
Wjechali z impetem na płyciznę, rozpryskując wodę. Bogusław zeskoczył z siodła i chwycił za uzdę. Brodząc w nurcie, pociągnął za sobą ogiera na głębinę. Po kilku krokach woda sięgała mu piersi, a potem nagle grunt pod nogami się skończył i Tyner uchwycił się siodła. Grot pozbył się tarczy i płynął obok, parskając wodą.
Wokół nich zaczęły świstać strzały ordyńców. Porucznik zaryzykował spojrzenie w tył. Tatarzy zatrzymali się na płyciźnie, celując z łuków do uciekinierów.   Zanurzył   się   głębiej,   wystawił   tylko   nos   i   usta   nad powierzchnię  nurtu,  gdy  kolejne  pierzaste  pociski  omal  nie  raniły  jego rumaka.  Tyner  martwił  się,  że  ordyńcy  przepłyną  za  nimi  rzekę,  jednakdowodzący  nimi  możny  w  perskim  szyszaku  wzniósł  buławę  i  zawrócił oddziałek w stronę brodu, gdzie toczyły się najcięższe walki.
Płynąc, Tyner i Grot musieli uważać na ciała Polaków niesione nurtem, naszpikowane strzałami, pocięte i podziurawione.
Bogusław,  gdy  tylko  poczuł  grunt  pod  stopami,  spojrzał  w  kierunku brodu. Był szeroki, ale i tak nie mógł pomieścić wszystkich uciekających. Ranne  wierzchowce  konały  w  drgawkach  na  płyciźnie,  a  ci  z  jeźdźców, którzy  przeżyli,  próbowali  się  wyrwać  z  potyczki  i  uratować  życie. Nieprzyjaciel miał zbyt wielką przewagę, aby udało się powstrzymać go przed przekroczeniem rzeki. Tyner obawiał się, że i polski obóz jest już stracony.
Dysząc i ociekając wodą, wyciągnął konia na brzeg.
Grot także wygramolił się z nurtu, jednak jego wierzchowiec pozostał na mieliźnie. Dzielne zwierzę krwawiło z głębokiej rany w boku. Koń patrzył na nich z bólem w oczach i rozpaczliwie parskając, próbował się podnieść na drżące nogi.
Wachmistrz sięgnął po nadziak przytroczony do siodła. Pochylił się nad wierzchowcem,  wyszeptał  uspokajające  słowa,  po  czym  jednym  bardzo silnym uderzeniem przebił zwierzęciu czaszkę, kończąc jego męki.
Tyner wspiął się na siodło.
Patrząc z wysoka, natychmiast dostrzegł grozę sytuacji. Wróg przełamał obronę  na  brodzie  i  zwartymi  kolumnami  maszerował  po  zwałach  ciał poległych  obrońców  i  ich  koni.  Co  gorsza,  Tatarzy  ruszyli  wpław  na zachodni brzeg z zamiarem okrążenia broniących się rozpaczliwie Polaków.
„Gdzie jest Chanenko?”
Tyner spojrzał w stronę taboru – wozy hetmana zniknęły ze wzgórz. Zachowując szyk, oddalały się od miejsca potyczki pośród pyłu wzbijanego przez koła i kopyta koni.– Chanenko się wycofał! – krzyknął do Grota. – Ukryjmy się w lesie! Chwycił wachmistrza za rękę i wciągnął go na grzbiet swojego konia.
Obciążone ponad miarę zwierzę ruszyło stępa w kierunku drzew. Gdy dotarli między pnie i bujne chaszcze, puścili konia wolno – w gęstym lesie byłby tylko zawadą.
Tyner obejrzał się ostatni raz. Bitwa została już całkowicie przegrana. Polacy rozproszyli się i zaczęli biec w stronę lasu. Tatarzy nie mieli żadnych problemów  z  dogonieniem  i  osaczeniem  uciekinierów.  W  wielu  takich kotłach trwała zażarta, beznadziejna dla niedobitków walka.
– Uciekajmy! – ponaglił Grot i pociągnął porucznika za rękaw kolczugi. Tyner wbiegł między drzewa i niemal od razu zawadził czubkiem buta
o jakiś korzeń. Machając rękoma jak wiatrakami, wpadł na pień i boleśnie uderzył się w twarz.
– Ahrrr!
Nie zważając na chłoszczące go gałęzie i kolce krzaków, popędził przed siebie, przeskakując przez wykroty i przewrócone pnie. Grot gnał tuż obok, sadził długie susy i omijał rosnące gęsto drzewa z wprawą kogoś, kto nie pierwszy raz musiał powierzyć nogom ocalenie życia.
Tyner nie potrafił określić, ile czasu tak biegli. Dość, że jego oddech stawał  się  coraz  krótszy  i  każdy  krok  skutkował  przeszywającym  bólem w boku. W końcu dotarli do niewielkiej polany i padli na mech, dysząc ciężko i rzężąc niby dwa stare psy myśliwskie, które przeceniły swe siły.
– Co teraz? – wykaszlał Grot.
Tyner  nie  odpowiedział  od  razu.  Ściągnął  z  głowy  misiurkę,  otarł spoconą twarz i rozejrzał się po koronach drzew, usiłując się rozeznać, gdzie jest słońce. Do zmierzchu pozostało kilka godzin. Wciąż byli zbyt blisko pola bitwy i nie mogli pozostać w tym miejscu.
– Idziemy w stronę Kamieńca – oznajmił i wstał z mchu mimo omdlałychmięśni.
Wachmistrz skinął głową. Podniósł się, stękając.
Nagle gdzieś  w gęstwinie rozległ się trzask  łamanych  gałązek.  Serce Tynera zabiło jak oszalałe, rzucił Grotowi naglące spojrzenie i obaj skryli się w chaszczach. Leżąc płasko na ziemi, nasłuchiwali odgłosów zbliżającego się konia. Łeb bachmata wyłonił się kilkadziesiąt kroków od ich kryjówki, a tuż za nim krępa sylwetka dosiadającego go ordyńca. Jeździec mimo upału nosił kożuch z baraniej skóry. Pogańskim łbem z płaską jak talerz twarzą kręcił na wszystkie strony, wypatrując zdobyczy. Jedną ręką kierował wierzchowcem, w drugiej ściskał buławę – obuch osadzony na długim trzonku.
Tyner  zastygł  z  nożem  w  dłoni  i  wlepił  wzrok  w  zbliżającego  się bachmata.  Krew  pulsowała  mu  w  żyłach,  a  ściekający  po  karku  pot powodował okropne swędzenie skóry. Czuł, że jeszcze chwila i zleje się w spodnie ze strachu.
Tatar zatrzymał konia na polanie. Pochylił się, wpatrując się w ziemię. Znajdował się kilka kroków od miejsca, gdzie przed momentem leżeli Tyner i Grot. Wystarczyło, że dostrzeże zgniecioną ściółkę, a wówczas znajdą się w nielichych opałach.
Bogusław zerknął na wykrzywioną napięciem twarz Grota, który ściskał w  dłoniach  nabitą  rusznicę.  Wymienili  spojrzenia,  Tyner  pokręcił  lekko głową i wskazał na nóż. Spodziewał się, że Tatar nie jest sam. Ordyńcy zwykle poruszali się grupkami liczącymi pięć głów. Jakby na potwierdzenie jego domysłów blisko parsknął jeszcze jeden koń i rozległ się gardłowy głos wydający rozkazy. Odpowiedziały mu inne szczeknięcia w bisurmańskiej mowie. Tatar wyprostował się i obrócił w siodle. Rzucił kilka zduszonych słów. Tyner zrozumiał go bez trudu.
„Nikogo tu nie ma”.
Kopyta  bachmata  znów  zaczęły  deptać  trawę  i  chwilę  potem  jedynąoznaką po przejeździe ordyńca były kołyszące się, poruszone przez zwierzę paprocie.
Leżeli  bez  ruchu  ponad  kwadrans,  nasłuchując  odgłosów  lasu.  Gdy upewnili  się,  że  ordyńcy  nie  zawrócą,  możliwie  jak  najciszej  ruszyli  na zachód. Wraz z postępującym zmierzchem promienie słońca przenikające przez korony drzew zaczęły blednąć, wszystko wokół nich zszarzało, a spod drzew,  krzaków  i  paproci  wypełzły  głębokie  cienie.  Wkrótce  potem  noc zarzuciła swój płaszcz i okryła uciekinierów miłosiernym, nieprzeniknionym mrokiem.
Przynajmniej do rana byli bezpieczni. Nie znaczyło to jednak, że mogli pozwolić sobie na wytchnienie. Wręcz przeciwnie, zamierzali maszerować aż do świtu. Nocna wędrówka jest zawsze ryzykowna. Gdy człowiek nie widzi, co ma pod stopami, łatwo może się potknąć, skręcić kostkę czy złamać palec. Wystarczy  zagłębienie  w  ziemi  podmytej  przez  deszcz,  nora  łasicy  bądź wystający spod ściółki czy mchu korzeń.
Ich wędrówka okazała się wyjątkowo trudna i uciążliwa. Już po paru godzinach grunt pod stopami Tynera i Grota zaczął łagodnie opadać, a potem stał się bagnisty, miejscami wypełniony płytką wodą. Było oczywiste, że zbliżyli się do granic jakichś mokradeł, których nie brakowało w tej części Ukrainy.
Przez  następne  parę  godzin  ich  buty  zapadały  się  w  nasiąkłej  ziemi. Tylko raz zatrzymali się na dłuższy postój, aby dać wytchnienie obolałym nogom i osuszyć nieco stopy.
– Ziemia jest coraz bardziej grząska – zauważył Grot, siadając obok Tynera  na  przewróconym  pniu.  Zarysy  ich  zgarbionych  sylwetek  ledwie odcinały się od tła otaczającego ich lasu.
W tej sytuacji kontynuowanie marszu było zbyt ryzykowne. W każdej chwili mogli zbłądzić w ciemnościach na prawdziwe moczary. Mając jednakwybór  między  wpadnięciem  w  łapska  Tatarów  a  ryzykiem  utonięcia, porucznik bez wahania wybrał to drugie.
–   Będziemy   uważać,   zatrzymamy   się,   gdy   trafimy   na   bagna   – zdecydował.
Bogusław nie widział twarzy wachmistrza, ale przysiągłby, że usłyszał zgrzytanie zębów. A może tylko się mu zdawało?
Niedługo potem znów wlekli się przez las, depcząc rozmiękłą ziemię. Tyner  szybko  zaczął  żałować,  że  nie  zostali  na  suchym  pniu.  Strach
i  wycieńczenie  mocno  dały  się  mu  we  znaki,  każdy  krok  wymagał potwornego wysiłku. Jego nogi zmieniły się w dwa kloce drewna, które jakimś cudem niosły go wciąż przed siebie. Dyszał ciężko i zataczał się, szorował rękawami o pnie drzew, ocierał się o kolczaste krzaki i paprocie, potykał  na  nierównym,  nasiąkłym  wodą  mchu  i  splątanych  korzeniach. Powieki ciążyły mu, jakby odlano je z ołowiu, a głowa sama opadała na pierś. Od wilgoci miał dreszcze i chyba zaczątki gorączki. Upadał i wstawał, liczył się tylko kolejny krok i wilgotne mlaskanie towarzyszące wyciąganiu stóp z błota. Mlask, mlask… Cały jego umysł skupił się na tym dźwięku.
Blask jutrzenki przywitał ich z dala od pola bitwy. Tyner nie wiedział dokładnie, na jaką odległość udało się im oddalić, ale chyba mogli poczuć się bezpieczniej.
Ulgą  nie  napełnisz  jednak  żołądka,  nie  wymasujesz  twardych  jak kamienie  mięśni  nóg.  Przebłysk  euforii  szybko  został  tylko  mglistym wspomnieniem,  a  w  jej  miejscu  pojawiły  się  głód  i  obezwładniające zmęczenie.
Gdzieś  w  koronach  drzew  zaskrzeczał  ptak.  Wachmistrz  sięgnął  po pistolet i uniósł głowę, próbując wypatrzyć krzykacza. Niestety gęste listowie uniemożliwiło upolowanie śniadania.
–  Musimy  zdobyć  coś  do  żarcia  –  odezwał  się  Grot  zniechęconyi zawiesił broń na haku u pasa.
Tyner  skinął  głową,  zbyt  zmęczony,  aby  odpowiedzieć.  Rozeszli  się w   przeciwnych   kierunkach,   mlaskając   stopami   w   grząskim   gruncie. Bogusław,  mrużąc  oczy,  rozglądał  się  po  zielono-brunatnej  plątaninie leśnego  poszycia.  Szukał  czegokolwiek,  czym  mógł  napełnić  burczący brzuch.  Odbicie  jego  wymęczonej  twarzy  błyskało  w  lusterkach  kałuż. Zarośnięty szczeciną i oblepiony błotem niemal się nie poznawał.
Obejrzał się, szukając Grota, i dostrzegł jego przygarbioną sylwetkę przy jakimś krzaku. Może coś tam znalazł.
Na myśl o jedzeniu ślinka napłynęła mu do ust i znów skupił wzrok na ziemi. Kilka kroków dalej wypatrzył długie na trzy łokcie, smoliście czarne wijące się cielsko. Żmija miała sercowaty łeb i skośne źrenice osadzone w  ciemnoczerwonych  tęczówkach.  Tyner  nie  zamierzał  przepuścić  takiej okazji, podbiegł do umykającego węża. Gad wystraszony hałasem zwinął się w spiralę, uniósł głowę, sycząc i wysuwając rozwidlony język. Bogusław wyciągnął  w  stronę  gada  ostrze  szabli,  prowokując  atak.  Gdy  żmija wystrzeliła jak bicz, był gotów. Jednym zamachem klingi odciął jej łeb.
Podniósł wijącą się jeszcze zdobycz i zawołał Grota.
Wachmistrz nazbierał jedynie korzonków i leśnych owoców. Bogusław poczuł irracjonalną dumę, jakby udało mu się upolować co najmniej dzika.
– Mamy śniadanie – rzekł i pokazał towarzyszowi mięsisty odwłok.
Grot spojrzał nieufnie na gada.
– Chyba nie będziemy tego jeść na surowo?
– Można, ale przydałoby się upiec – przyznał Bogusław.
– Tylko gdzie? – Wachmistrz rozejrzał się bezradnie po otaczających ich mokradłach.
– W pobliżu musi być wyżej położona polana – stwierdził Tyner. – Żmije lubią się wygrzewać na słońcu.Powlekli się przed siebie, rozchlapując mętną wodę i rozpatrując się na wszystkie strony.
Jakieś sto kroków dalej wypatrzyli przesiekę wypełnioną blaskiem dnia. Ruszyli w stronę światłości.
Tyner rozgarnął dłońmi krzaki i zobaczył wzgórze wyłaniające się wśród moczarów  i  lasu.  Ze  szczytu  wzniesienia  wyrastał  postawiony  na  sztorc pochyły głaz.
– Alleluja – mruknął Grot, wychylając głowę obok ramienia porucznika. – Nareszcie wysuszę dupsko.
Po raz pierwszy od wielu godzin na jego ustach pojawił się uśmiech. Tyner zmarszczył brwi.
– Rozejrzyjmy się – zaproponował.
Wachmistrz prychnął.
– Na Boga, jesteśmy na pieprzonych moczarach, jedyne, co może nas tu zaskoczyć, to jeszcze więcej żmij.
Wygramolił  się  z  zarośli  i  człapiąc,  z  mozołem  podążył  na  szczyt wzniesienia.
– Zaraza – syknął Tyner.
Miał złe przeczucia, ale kiedy ostatnio ich nie miał? Gdyby dobrze się zastanowić,  to  wciąż  przytrafiały  się  mu  niefortunne  zdarzenia,  czy  tego chciał, czy nie.
Zagryzł wargę i wynurzył się zza pasma zarośli. Wspinaczka szła mu z trudem, ledwo powłóczył nogami, do tego trawa na zboczu sięgała kolan i wyżej. Wszędzie walało się mnóstwo kamieni i głazów spłukanych przez deszcz. Tyner pomyślał o żmijach i zaczął mocniej deptać łodygi traw, by przepłoszyć czające się pod stopami gady.
Gdy  dowlókł  się  na  szczyt,  Grot  leżał  już  na  rozgrzanej  ziemi  obokobelisku. Głaz był naprawdę wielki, porysowany przez czas i naturę, ciemny i omszały. Przerastał Tynera o dwie głowy i nawet wespół z Grotem nie byliby w stanie go objąć.
Bogusław  miał  nieodpartą  chęć  rzucić  się  na  ziemię.  Każdy  mięsień i każde udręczone ścięgno błagały go o odpoczynek.
Zamiast tego rozejrzał się po okolicy. Od wschodu, skąd przyszli, jak okiem sięgnąć rozciągały się las i moczary, to samo od północy i zachodu. Na południu teren się wznosił. W dole, w odległości godziny marszu od szczytu, na który się wspięli, płynęła rzeczka, migocząc wśród drzew i pól.
Od tej strony na zboczu kopca walało się jeszcze więcej głazów. Niektóre z kamieni sięgały mu do kolan, inne były znacznie większe. Tyner zmrużył oczy. To, co wspinając się, wziął za rozrzucone bezładnie odłamki skał, było w rzeczywistości kręgami otaczającymi kopiec ze wszystkich stron.
Dotarło do niego, że to musi być kurhan. Na Ukrainie było wiele takich wzniesień, a ludzie gadali, że to mogiły olbrzymów.
U podstawy kopca wznosiło się pięć głazów tylko nieco mniejszych niż główny obelisk na szczycie grobowca.
Tyner wybałuszył oczy na niemych wartowników.
„Strzeż się olbrzyma, strzeż się jego strażników” – głos Marii przenikał jego  głowę  złowieszczym  szeptem,  jeżąc  włoski  na  karku  i  wypełniając lodem żyły.
– Wstawaj! – rzucił do wylegującego się wachmistrza.
W głosie Tynera musiało być coś, co sprawiło, że Grot poderwał się bez słowa sprzeciwu i chwycił za broń.
– Co się stało?
– Musimy stąd odejść!
Grot popatrzył nań jak na szaleńca.– To doskonałe miejsce, można tu odpocząć i zjeść – zaprotestował. Tyner nie miał zamiaru tłumaczyć się mu ze swych przeczuć. Zmierzył
Tomasza srogim wzrokiem.
– To rozkaz, wachmistrzu – warknął.
Grot odruchowo stanął na baczność. Nie ruszył się jednak z miejsca. Wpatrywał się tylko w dowódcę, zaciskając zęby.
Tyner położył dłoń na szabli… Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
„Czy tak ma się to skończyć?”
Opuścił ramiona i zdjął dłoń z rękojeści.
– Jak sobie, kurwa, chcesz – rzucił wściekle i obrócił się tyłem do Grota. Nie zamierzał spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej. Podniósł swoją torbę i kołysząc się na nogach uginających się ze zmęczenia, zszedł południowym zboczem, omijając jak najszerszym łukiem niemych strażników grobowca.
Dotarłszy   do   podstawy   kopca,   obrócił   się   i   popatrzył   na   Grota. Wachmistrz stał bez ruchu w cieniu obelisku i najwyraźniej nie zamierzał zmienić zdania. Tyner poczuł rozczarowanie, zdążył przez te kilka miesięcy przywyknąć do towarzystwa tego bezczelnego i leniwego drania.
Zaklął siarczyście w myślach, rozzłoszczony własną słabością. Od lat nie miał przyjaciół, ani nawet towarzyszy, których można by od biedy za takich uznać.  W  zasadzie  każdy,  z  kim  dłużej  przebywał,  prędzej  czy  później umierał.   Z   czasem   Bogusław   stwierdził,   że   po   prostu   nie   ma   co przyzwyczajać się do ludzi. Trzymając się sam, unikasz kopania grobów i żalu, który niczego nie odmieni.
Ostatecznie każdy człowiek rodzi się sam i sam umiera. Reszta jest tylko wędrówką między początkiem a końcem.
Tyner odwrócił głowę i wykonał kolejny wypełniony zmęczeniem krok.Cudownie błękitne i jasne
Żmija, gdy upiec ją na ogniu, wcale nie jest taka zła, szczególnie na pusty żołądek. Z tą myślą Tomasz Grot skończył przeżuwać ostatni kęs i wypluł łuskę, która wcisnęła się mu między zęby.
Siedząc po turecku, wytarł dłonie o trawę i przez chwilę wpatrywał się w  płomienie  pełgające  u  jego  stóp.  Ognisko  było  malutkie  i  niemal  nie dymiło. Człowiek, podróżując samotnie przez głuszę, powinien być ostrożny.
Myśl ta wywołała nieprzyjemny ucisk w żołądku wachmistrza.
„To tylko przypalone mięso”, powiedział sobie.
Zwykle  oszukiwanie  samego  siebie  nie  sprawiało  mu  trudności,  tym razem  jednak   uczucie,   które  ciążyło   mu   w  trzewiach,   nie  wynikało z  niestrawności.  Szczerze  przyznawszy,  czuł  się  paskudnie  po  tym,  jak pozwolił Tynerowi odejść.
Przesunął koniuszkiem języka po spierzchniętych wargach. Po raz wtóry zaczął się zastanawiać, czemu porucznik nie chciał zostać na kurhanie.
Nawet nie zabrał swojej połowy żmii. Wachmistrz spojrzał z poczuciem winy na podpieczony kawałek gada, który zostawił w popiele na wypadek, gdyby Tyner wrócił.
Wyciągnął szyję, jakby spodziewając się, że jego kompan wyjdzie nagle zza drzew. Rzecz jasna nic takiego się nie wydarzyło. Tyner był jednym z tych upartych sukinsynów, którzy niemal nigdy nie zmieniają raz podjętej decyzji. Nie był też tchórzem.
Jeśli nie został na kurhanie, to z pewnością miał po temu dobry powód. Im  dłużej  Grot  myślał  o  dziwnym  zachowaniu  towarzysza,  tym  większy ogarniał go niepokój. Był prostym człowiekiem, nauczył się czytać i pisać,ale w głębi duszy lękał się złych mocy, jak każdy.
Rozejrzał się czujnie, lecz nie dostrzegł nic złowrogiego. Żadnej strzygi, czarownicy z miotłą czy licha czającego się za głazem.
„A może chodziło o koszmar, który nawiedził Tynera poprzedniej nocy?” Grot podrapał się po czuprynie.
Snów nie powinno się lekceważyć, choć nigdy nie należy też brać ich dosłownie. Ostatecznie to tylko sny. Budzisz się i znów jesteś tym samym człowiekiem, którym byłeś, nim zamknąłeś oczy.
On  także  miewał  niegdyś  koszmary,  zwykle  ten  sam  każdej  nocy, w którym uderzeniem siekiery rozłupywał głowę swemu panu.
Uciekł  przed  karą,  lecz  jeszcze  długo  potem  duszę  wypełniały  mu wyrzuty sumienia i lęk przed schwytaniem. To było wiele lat temu, z czasem te straszne sny wyblakły, a dłonie splamiła nowa krew. Mijały lata i kolejne następujące po sobie wojny. Niepostrzeżenie zbiegły chłop przeistoczył się w żołnierza i szlachcica. Teraz, gdy Grot patrzył na swe dłonie, nie widział tej pierwszej przelanej krwi, a wydarzenia z przeszłości stały się mglistym, nic nieznaczącym wspomnieniem.
Opuścił ręce i popatrzył na las rosnący u podnóża kopca. Gdyby wyruszył natychmiast  i  trochę  się  postarał,  miałby  szansę  doścignąć  Tynera  przed zmrokiem.
–  Szlag  to  –  mruknął.  Schował  niezjedzony  kawałek  żmii  do  torby i zasypał piaskiem niewielkie ognisko. Potem podniósł broń i skierował się w dół zbocza, uważając, by nie ugrząźć stopą w którymś z licznych wgłębień pozostałych po kamieniach wymytych przez deszcze. Minął głazy i wdarł się w las, szukając śladów pozostawionych przez Bogusława.
Porucznik był wyczerpany i nie trudził się zacieraniem śladów. Czasem były to odciski butów w miękkim podłożu, innym razem zdeptana trawa czy mech, ułamana gałązka lub oberwany liść. Wystarczyło mieć wprawne okoi nieco praktyki, by uchwycić trop.
Grot  posiadał  obie  te  cechy.  Po  ucieczce  z  folwarku  dzięki  łutowi szczęścia przystał do zbójeckiej bandy grasującej po ziemiach przemyskiej i  samborskiej  pod  wodzą  Bazylego  Jaworskiego  i  jego  dwóch  synów. Skończył już wtenczas szesnaście lat, był wysoki i silny, łatwo więc odnalazł się wśród zbójców. Wataha przez większość czasu kryła się w górach i lasach przy  węgierskiej  granicy,  gdzie  Grot  wyuczył  się  myślistwa  i  władania bronią.
Jaworscy napadali głównie na kupców węgierskich, ale gdy nadarzyła się okazja, nie stronili od najazdów na dwory szlacheckie, uprowadzali bydło, a  nawet  porywali  jeńców  dla  okupu.  Potem  przyszły  wielka  wojna  ze Szwedami i najazd księcia Rakoczego, któremu zamarzyła się korona polska. Jaworscy, jak wielu innych, dołączyli do Siedmiogrodzian grabiących bez litości ziemie nad Sanem, co nie przeszkodziło im potem, gdy Rakoczy został pobity   przez   armię   koronną,   ścigać,   bić   i   mordować   niedawnych sojuszników.
Grot dobrze wspominał tamte czasy, miał zawsze pełny żołądek i kożuch na  grzbiecie.  Nauczył  się  wybornie  strzelać  zarówno  z  pistoletów,  jak i muszkietu, niezgorzej też władał szablą. Wprawdzie wciąż był tylko sługą, ale wtedy mu to jeszcze nie przeszkadzało. Nie znał przecież innego życia. Uzbierał trochę dobra z łupów, które stary Bazyli rozdzielał między swych zbrojnych. Te kilka talarów, pierścionek z oczkiem i złoty wisiorek to było więcej, niż kiedykolwiek mógł zarobić wieśniak garbiący plecy na pańskim polu.
Z  pewnością  zostałby  w  służbie  u  Jaworskich  jako  półwolny  chłop i zbójnik, zawsze gotów na wezwanie szlacheckich opryszków, gdyby nie Marucha, żona Bazylego. Choć już niemłoda, wciąż przyciągała spojrzenia mężczyzn.  Gdy  szła  w  jaskrawoczerwonej  sukience  między  ogniskami,poruszając sporym, acz kształtnym tyłkiem, nie było takiego, co choć na moment nie zawiesił wzroku na tym i owym. A i ona, gdy tylko mąż i synowie oddalali się z domostwa, nie stroniła od rzucania zalotnych spojrzeń i frywolnych żartów.
W  tamtych  latach  myśli  Grota  nieustannie  zajmowały  wieśniaczki z osady. Często zakradał się nad strumień i zza krzaków podglądał piorące ubrania  kobiety.  Czasem,  gdy  miał  szczęście,  któraś  z  niewiast  ściągała koszulę czy spódnicę i myła się w potoku.
W  ten  sposób  zobaczył  Maruchę.  Pluskała  się  o  świcie  w  źródlanej wodzie, naga i spowita promieniami słońca błyskającymi na jej skórze, po której spływały strużki wody. Zachwyciła go i zaczarowała jak leśna nimfa sprowadzająca młodzieńców na manowce.
Od tamtej chwili nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o niej, nagiej i wilgotnej. Mało jadł i spał. Zamykał oczy i budził się, mając pod powiekami  obraz  jej  ciężkich  piersi,  szerokich  bioder  i  ud  złączonych gęstym, jasnym runem. Płonął i kochał się w myślach z Maruchą, aż do momentu gdy wytrysk nasienia zraszał mu dłoń.
Tak minął rok, wypełniony męczarnią, którą może zrozumieć tylko młode serce.
Wiosną ostatniego roku wojny ze Szwedami został trafiony kulą w udo. Stało się to podczas zasadzki na orszak szlachcica podróżującego do Lwowa. Rana nie zagrażała życiu Tomasza, lecz przez kilka tygodni nie mógł chadzać na  zbójecką  robotę.  Przez  większość  czasu  zbijał  bąki  i  wyczekiwał  na przyjście Maruchy, która jako znachorka doglądała rannych i przyjmowała porody.
Gdy zjawiała się przy jego posłaniu, był szczęśliwy jak szczeniak, który dostał pierwszą kość. Leżał niemal nagi pod przykryciem, toteż nie potrafił ukryć, jak bardzo Marucha mu się podoba. Gdy nakładała maść na jego ranę,cały napinał się i czerwienił, nie śmiąc patrzeć jej w oczy.
Lekarstwo z niedźwiedziego sadła i zioła dobrze goiły postarzał i wkrótce Grot odzyskał siły. Najbardziej bał się, że Marucha przestanie go odwiedzać, gdy wydobrzeje. W desperacji rozważał nawet rozdrapanie rany, aby tylko dłużej móc przebywać z ukochaną.
Dojrzał  owies  na  polach  i  Bazyli  poprowadził  zbójecką  watahę  na wyprawę, tym razem na węgierską stronę. Miało go nie być przez kilka tygodni.
Grot został w osadzie,  by  zdrowieć i strzec zwierząt wypasanych  na łąkach. Dni upływały mu na wylegiwaniu się na trawie, z rusznicą leżącą pod ręką, na wypadek gdyby pojawiły się wilki.
Snuł też fantazje na temat Maruchy. O tym, jak ich nagie ciała splatają się ze sobą.
Okazało się, że ona myśli o tym samym.
Odwiedziła go trzeciej nocy po wyjeździe męża. Przebywał w chacie sam,   pozostali   jej   mieszkańcy   wyruszyli   z   Bazylim.   Nie   myślał o  konsekwencjach,  a  nawet  jeśli  coś  przyszło  mu  do  głowy,  to  wszelka przezorność pierzchła, gdy Marucha zrzuciła koszulę i spódnicę.
Kochali  się  po  ciemku  i  jedyne,  co  zapamiętał,  to  ciepło,  miękkość i zapach jej skóry.
Gdy zbudził się o świcie, wciąż leżała u jego boku. Zamyślona i piękna. Dotknął jej piersi i uniósł głowę. Ich spojrzenia się spotkały. Miała cudowne oczy, wesołe, a jednocześnie pełne namysłu.
Potem się ubrała i wymknęła z chaty.
Spotkali się następnej nocy i kolejnej. Za trzecim razem stało się coś niezwykłego,  czego  wówczas  nie  rozumiał.  Marucha,  siedząc  na  nim okrakiem,  westchnęła  gardłowo  i  zadrżała  na  całym  ciele.  Przylgnęła  do niego i wpiła usta w jego usta, łącząc się z nim w długim pocałunku.Idylla trwała do powrotu Bazylego z bandą. Łup z rozboju okazał się godny wysiłku, a herszt publicznie podarował żonie piękne suknie i wielki złoty pierścień.
Tej nocy Grot uciekł w las, by samotnie płakać z tęsknoty i rozpaczy za kochanką.
Rankiem zaczepił Maruchę nad strumieniem, w naiwności zaproponował jej ucieczkę od męża, lecz ona go skarciła i nazwała głupcem. Była zamężna, i  to  z  człowiekiem,  który  mógł  skrzywdzić  ich  oboje.  Wymusiła  też  na Tomaszu  przysięgę,  że  będzie  milczał  i  pogodzi  się  z  końcem  letniej przygody. Obiecał jej, o co prosiła, ale nie potrafił dotrzymać danego słowa.
Miłość młodego serca bywa potężniejsza niż strach czy rozsądek. Wytrwał  kilka  dni,  skręcając  się  w  męczarniach,  a  potem  zaczął
nachodzić Maruchę, błagając i grożąc jej na przemian, byleby tylko znów mógł poczuć jej nagie ciało przy swym ciele. To było silniejsze od niego.
Uległa mu. Z lęku, pożądania, a może z miłości? Zapewne z powodu wszystkich tych uczuć naraz.
Zaczęli się spotykać w lesie i na górskich łąkach, wykradali dla siebie skrawki  dnia,  aby  potem  znów  wracać  do  osady  i  czekać  na  kolejne spotkanie.
Minęło  lato  i  liście  drzew  zabarwiły  się  złotem  i  czerwienią.  Oczy Maruchy  już  nie  były  wesołe,  zagościł  w  nich  smutek  i  lęk.  Zapewne wiedziała, że tajemnice kochanków zawsze w końcu wychodzą na jaw. To nieuniknione jak świt i zmrok, po którym nastają ciemność, groza i gniew.
Janusz, syn Maruchy, zjawił się po niego wraz z pierwszym śniegiem. Z pomocą dwóch sług wyciągnął go z posłania i zawlókł do lasu. Grot, brnąc przez głęboki śnieg, myślał, że już po nim, lecz zamiast pętli ze sznura, noża wbitego w serce czy kuli z pistoletu otrzymał ostrzeżenie.
Janusz kazał mu natychmiast opuścić osadę i nigdy nie wracać. Wyjawiłteż, że zabiłby go jak psa, gdyby nie matka, która wybłagała jego ocalenie. Odszedł, cóż innego miał uczynić?
Nigdy więcej nie spotkał Maruchy ani też nie słyszał nic o jej losie. Z początku rozmyślał o niej co dzień, lecz z czasem wspomnienia przyblakły, a on rozpoczął nowe życie.
Zaciągnął się do wojska, podając się za ubogiego szlachcica. Walczył pod komendą hetmana Czarnieckiego z Moskwą i Kozakami, bił się w wojnie domowej po stronie króla przeciw buntownikom, choć nie miał pojęcia, o co też wielcy panowie kłócą się ze sobą. Było mu to zresztą obojętne, byle napić się, najeść do syta i pochędożyć. Do tych trzech spraw sprowadzały się wówczas wszystkie jego plany i ambicje.
Gdy brakło innych zajęć, walczył w wojnach spadkowych magnatów. Raz   po   stronie   Jana   Sobieskiego,   wtenczas   jeszcze   będącego   tylko pułkownikiem, który siłą zajął starostwo stryjskie i wyrugował z zamku, miasta i dóbr wdowę po zmarłym wojewodzie Koniecpolskim. Służył też czas jakiś u Lanckorońskich, gdy ci z całym wojskiem i armatami odbili z rąk Ossolińskich starostwo na Podolu.
Na  koniec  przystał  do  Wiśniowieckich,  kiedy  księżna  Gryzelda  po śmierci brata Jana Zamoyskiego wypędziła z Zamościa jego żonę, przyszłą panią Sobieską, i siłą zagarnęła wszystkie dobra po zmarłym, za nic mając wyroki sądowe i wznoszone do trybunałów protestacje.
Kniahini była bardziej waleczna niż jej królewski syn i połowa mężczyzn, których Grot spotkał na swej drodze. To należało jej przyznać. A i dobrze płaciła za służbę i robienie szablą.
Cóż z tego, skoro pieniądz się go nie trzymał. Trunki, dziewki i gra w kości oznaczają ruinę dla każdego mężczyzny. Spłukany do cna Grot znów musiał  szukać  żołnierskiego  chleba  w  armii  koronnej.  Zresztą,  tak  po prawdzie rzekłszy, czy potrafił robić cokolwiek innego?Człowiek jest tym, kim jest, i nie warto się oszukiwać, że stanie się kimś innym. Na pewne rzeczy trzeba patrzeć trzeźwo.
Z  tą  niewesołą  myślą  tłukącą  się  mu  pod  czaszką  Grot  poczłapał w kierunku nieodległej rzeczki.
Przedzierając się przez kolejne zarośla, usłyszał rozmawiających ze sobą mężczyzn.
Zacisnął zęby, rozważając, jak ma postąpić. Spotkać ludzi w takiej głuszy to nic dobrego. W najlepszym razie okażą się myśliwymi lub, co bardziej prawdopodobne, zbójcami kryjącymi się przed prawem.
Wycofał się chyłkiem w gęste chaszcze i przypadł do ziemi. Chwilę potem zza drzew wynurzyło się dwóch ludzi uzbrojonych w szable i rusznice. Nosili  się  jak  szlachta,  choć  to  akurat  o  niczym  nie  świadczyło.  Grot postanowił się nie ujawniać. Patrząc z boku, widział ich masywne sylwetki, ale nie twarze.
Wyglądało na to, że ominą go w odległości dziesięciu kroków i pójdą w swoją stronę. Nagle jednak jeden z nieznajomych się zatrzymał.
– Poczekaj – rzucił do kompana i ruszył w stronę kryjówki wachmistrza. Grot  stężał  z  szablą  w  dłoni,  gotów  użyć  ostrza,  gdy  okaże  się  to
konieczne.
Mężczyzna zatrzymał się przy krzakach, kilka kroków od leżącego na ziemi wachmistrza, i poluzował pas podtrzymujący spodnie.
„No pięknie”.
Długi strumień moczu zapluskał o leśną ściółkę, gałązki i gęste listowie. Rozległo się pełne ulgi westchnienie.
Grot opuścił głowę, czekając, aż tamten sobie ulży. Trwało to i trwało, aż w końcu plusk się urwał.
Wzrok  Tomasza  padł  na  buty  mężczyzny.  Były  najwyższej  jakości, uszyte  z  ciemnej  skóry,  z  wybitą  na  cholewie  pieczęcią  cechu  szewcówwarszawskich.
Zmrużył oczy i poczuł lodowate tchnienie na plecach. Nie mogło być mowy o pomyłce. Zbyt wiele razy oddawał je służącym do polerowania, gdy mieszkał na zamku. Buty oficera gwardii królewskiej musiały się świecić jak psu jajca na wiosnę.
Grot  nie  wiedział,  kim  są  ci  ludzie  ani  dokąd  zmierzają.  Jednego natomiast był pewien – buty, które nosił jeden z nich, należały do Tynera.
Zazgrzytał zębami, czując, jak przygniata go poczucie winy.
Porucznik nie był człowiekiem, który dałby sobie dobrowolnie odebrać cokolwiek.   Prawdopodobnie   był   już   martwy,   leżał   w   jakiejś   jamie z poderżniętym gardłem czy rozłupaną czaszką, z krwią wypływającą mu z ust.
Grot musiał coś zrobić. Tylko jedno przyszło mu do głowy. Podniósł się i ruszył chyłkiem za oddalającymi się mężczyznami. Przemieszczali się na zachód w kierunku rzeki. Starał się nie tracić ich z oczu, przynajmniej do momentu,  gdy  wyszli  z  lasu  na  polanę.  Tam  zostali  przywitani  przez kamratów.
Grot przycupnął za pasmem krzaków nieruchomy i bezgłośny. Słyszał, jak napotkani w lesie mężczyźni zdają komuś raport. Rozchylił ostrożnie gałązki  i  zmrużył  oczy  oślepiony  blaskiem  słońca  zalewającego  polankę z rosnącym na niej dębem. Drzewo było stare, o potężnym pniu i rozłożystej koronie.  Wokół  zielonego  olbrzyma  wznosiło  się  kilka  głazów  równie dużych jak te, które Grot widział przy kopcu. Omszałe i pochylone do ziemi łudząco   przypominały   zmęczonych   wartowników,   którzy   zasnęli   na przydługiej służbie.
Jeden z obelisków zasłaniał mu widok i uniemożliwiał zliczenie wrogów. Grot cofnął się i cichaczem przesunął trzy kroki w lewo. Wychylił głowę
nad chaszcze i w tym momencie serce skoczyło mu do gardła.Było ich na polanie pięciu. Zgromadzili się wokół Tynera, który zwisał z  liny  przerzuconej  przez  konar  dębu  z  rękami  wyrzuconymi  w  górę. Sylwetka porucznika była napięta niczym sznur, który oplatał mu nadgarstki, a bose stopy wisiały tuż nad ziemią, co musiało być okrutną torturą dla ramion i stawów. Nagie plecy Tynera były poprzecinane śladami po chłoście, a z ran ściekała krew. Głowa opadła mu na pierś jak u człowieka, który stracił przytomność.
Grot ucieszył się mimo wszystko. Bogusław żył, w innym przypadku już by go nie męczyli.
Rozpoznawał tylko jednego z piątki oprawców, wysokiego i barczystego Żmudzina o garbatym nosie. To on trzymał w ręku nahajkę. Nazywał się Dowgerd i był zaufanym siepaczem Klary Pac. Wachmistrz miał już go raz na ostrzu noża, ale tamten zdołał mu uciec.
– Cholerny niefart – mruknął pod nosem.
Pięciu    uzbrojonych    przeciwników    oznaczało    tyle    razy    większe prawdopodobieństwo,  że  zostanie  się  zabitym.  Wszyscy  mieli  przy  sobie szable. Na szczęście niemal cała broń palna – rusznice i pistolety – została przy koniach, prócz flinty trzymanej przy nodze przez wysokiego chudzielca.
Grot był dobrym strzelcem i całkiem niezgorszym rębajłą, ale nigdy nie stawał w pojedynkę przeciw tylu ludziom naraz. Obawiał się, że nie zdoła ocalić Tynera i co gorsza, sam zginie. Z całą pewnością będzie to paskudna, bolesna i nikomu niepotrzebna śmierć.
„Której łatwo uniknąć”, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Wystarczy, że odejdzie i zostawi sprawy własnemu biegowi. To jedyne rozsądne wyjście. Z doświadczenia wiedział, że poczucie winy jest jak katar – przechodzi samo po pewnym czasie.
Rudzielec  stojący  blisko  Tynera  chwycił  go  za  czuprynę  i  uniósł bezwładną głowę.– Trzeba go ocucić – orzekł.
Dowgerd  wsadził  nahajkę  za  pas  i  zbliżył  się  do  małego  ogniska rozpalonego w cieniu dębu. Pochylił się i sięgnął po żagiew. Przez chwilę przyglądał się płomyczkom pełgającym po drewnie.
– To powinno pomóc – rzekł z krzywym uśmiechem, po czym zbliżył się do wiszącego na linie Tynera.
Przyłożył mu żagiew do nagiego boku. Zaskwierczała przypalana skóra i Bogusław, ocknąwszy się, krzyknął straszliwie.
– O, i znów jesteś z nami – przywitał go Żmudzin. – Nie pozwolę, byś opuścił nas zbyt prędko! – Ponownie przyłożył ogień do ciała Tynera.
Porucznik szarpnął się na naprężonej linie. Zaskowyczał gardłowo. Dowgerd  odjął  drewno  i  popatrzył  z  niezadowoleniem  na  gasnący
płomień.
–  Nigdzie  nie  odchodź,  zaraz  dokończymy  –  rzucił  złośliwie,  co wywołało wesołość u jego kompanów.
Grot uniósł rusznicę i wymierzył w Dowgerda, gdy ten ukucnął przy ognisku i zaczął rozniecać gałęzią płomienie. Miał wielką ochotę zabić go pierwszego,  ale  ostatecznie  przesunął  lufę  odrobinę  w  bok  i  wycelował w chudzielca z flintą. Wstrzymał oddech i delikatnie nacisnął spust. Iskra z krzesiwa trafiła w panewkę niczym miniaturowy piorun i zapaliła proch. Buchnęły dym i ogień.
Pocisk trafił mężczyznę w pierś.
Grot  wyprostował  się,  chwytając  za  pistolet  i  szablę.  Wyskoczył  zza zarośli. Wycelował i wypalił w stojącego mu na drodze człowieka, wprost w jego rozdziawione zdumieniem usta. Trysnęła krew i mężczyzna zwalił się z nóg.
Zostało trzech. Wachmistrz musiał im przyznać, że szybko otrząsnęli się z szoku. Dobyli szable i zaczęli się rozchodzić na boki. Grot nie czekał, aż gookrążą. Cisnął pistoletem w rudzielca i gdy ten odruchowo odbił go klingą, wachmistrz podciął przeciwnika szablą od dołu. Tamten zdołał sparować uderzenie, ale tylko częściowo. Końcówka ostrza skubnęła go w udo. Krzyknął z bólu i się zachwiał.
Grot   miał   wolną   drogę,   nie   zatrzymał   się   ani   nie   obejrzał.   Od wierzchowców  dzieliło  go  już  tylko  kilka  kroków.  Sadząc  susy,  dopadł gniadosza, przerzucił szablę w lewą dłoń i złapał za nadziak wiszący u siodła. Obracając   się,   cisnął   ciężki   kawał   bojowej   stali   w   nadbiegającego mężczyznę. Tego, który odlewał się w lesie. Nadziak zawirował w powietrzu i  wbił  się  kolcem  w  pierś  szarżującego  przeciwnika,  zatrzymując  go w miejscu i wyrywając mu ziemię spod stóp.
Zostało dwóch. Dowgerd i rudy. Ten drugi ku rozczarowaniu Grota wciąż stał na nogach, choć trzymał się za zranione udo.
Litwini   przystanęli,   obserwując   wachmistrza.   Bez   wątpienia   ich zaskoczył. Było jednak o wiele za wcześnie na świętowanie. Wciąż mieli przewagę. Wiedział, że nie powinien o tym myśleć. To nie był odpowiedni moment na przeliczanie szans.
Tamci wymienili spojrzenia i spróbowali obejść go z dwóch stron. Od razu przejrzał ich zamiary: zaatakują równocześnie i gdy będzie zmuszony zasłonić się przed jednym ostrzem, drugie wybije mu dziurę w ciele.
Nie spuszczając wzroku z przeciwników, zaczął się przesuwać po okręgu. Podążali  za  nim  jak  cienie,  cierpliwi  i  skupieni,  z  nisko  opuszczonymi szablami. Gotowi wykorzystać każde jego potknięcie.
Grot oblizał wargi i mocnej zacisnął dłoń na rękojeści ostrza. Z każdym postawionym krokiem zbliżał się do Tynera wiszącego na linie.
Był już blisko celu, gdy Dowgerd przejrzał jego plan. Zmrużył jasne oczy i  spojrzał  na  porucznika,  a  potem  bez  ostrzeżenia  złożył  się  do  zadania śmiercionośnego   ciosu.   Grot   krzyknął   przenikliwie,   wyciągnął   ramię,zataczając szablą szeroki łuk, i odbił klingę Żmudzina. Stal zadźwięczała o stal. Wygięty nadmiernie łokieć wachmistrza przeszył przejmujący ból.
Rudy zrobił wypad, chcąc wykorzystać odsłonięcie się Grota, ale rana w nodze go spowolniła. Wachmistrz wywinął się spod klingi, robiąc obrót, i zamaszystym cięciem szablą rozpłatał linę trzymającą Tynera. Porucznik zwalił się na ziemię z bezwładnym łoskotem, lecz wachmistrz nie mógł mu teraz pomóc.
Wycofując się,  zahaczył o  dąb.  Otarł się o  pień,  szorując ramieniem grubą, suchą korę, i zaczepił czubkiem buta o korzeń ukryty w trawie. Ugięło się pod nim kolano i zachwiał się, na szczęście Dowgerd wciąż znajdował się w pewnej odległości od drzewa.
Grot odzyskał równowagę i zrobił kolejny krok w tył.
Upadając, Tyner poczuł, jak ból obezwładnia całe jego ciało, wgryza się w kości, mięśnie i ścięgna. Wyciska z oczu łzy i wykrztusza z ust ślinę. Parsknął, chwytając oddech, i zacisnął zęby, gdy podnosił się z trawy na kolana. Jeden rzut oka na walczących podpowiedział mu, że Grot znalazł się w   poważnej   opresji.   Litwini   obchodzili   wachmistrza   z   dwóch   stron, spychając go za pień drzewa i dalej w stronę głazu chylącego się ku ziemi na skraju polanki.
Tyner omiótł spojrzeniem pozostałe obeliski i dąb.
„Strażnicy i olbrzym”.
Tak jak przepowiedziała mu we śnie Maria. Uciekając przed koszmarem, wpadł prosto w jego objęcia. Na tym polega największy problem z wróżbami – nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę znaczą. Kierując się nimi, człowiek sam kształtuje rozwój wydarzeń i zwykle wpędza się przez to w kłopoty.
Stękając,   Bogusław   wstał   z   kolan   i   zachwiał   się,   gdy   próbował wyprostować tułów. Cały był bólem. Zdrętwiałe ramiona ciążyły mu niczymkloce drewna, plecy lepiły się od krwi, a bok palił żywym ogniem.
Zerknął na spętane nadgarstki i ucięty sznur, który opadał luźno u jego bosych stóp.
Z przecięciem więzów musiał zaczekać. Grot wyraźnie słabł. Przyparty do  głazu  z  trudem  opierał  się  atakom  Dowgerda,  tymczasem  rudzielec, kuśtykając i krwawiąc z uda, zachodził go z boku. Tyner wiedział, że gdy wachmistrz polegnie, on sam nie da rady uciec Litwinom.
„Chyba że…”
Popatrzył  na  konie.  Stały  zbite  w  gromadę  tuzin  kroków  od  niego, parskając i obserwując morderczy taniec dwunożnych bestii.
To była ostatnia okazja, by się ratować. W tym stanie i tak nie mógł pomóc  Grotowi.  Gdy  człowiek  jest  zmuszony  wybierać  między  życiem a śmiercią, wybór jest jeden. Tylko głupiec zachowałby się inaczej.
Bogusław wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wierzchowców.
Dowgerd rzucił się znienacka do przodu. Ostrze w jego ręku o cal minęło ucho wachmistrza i lekko zawadziło o jego ramię.
Tomasz prawie nie poczuł ukąszenia stali, lecz ciepła wilgoć spływająca po lewej dłoni nie pozostawiała wątpliwości. Oberwał. Wprawdzie niezbyt mocno i nadal mógł walczyć, ale drobne rany zabijają równie skutecznie jak te duże, tyle że nieco wolniej.
Żmudzin napierał na niego, co jakiś czas tnąc i dźgając szablą. Grot cofał się  dopóty,  dopóki  nie  poczuł  za  plecami  twardej  powierzchni  głazu. Wyglądało na to, że już nigdzie dalej nie ucieknie.
Zerknął za plecy Litwinów w nadziei, że ujrzy Tynera spieszącego mu z pomocą. Na próżno. Porucznik gdzieś zniknął.Ilekolwiek   razy   człowiek   doznawałby   rozczarowań,   zawsze   bolą i zaskakują tak samo.
Dowgerd przesunął się bardziej w bok i zatrzymał poza zasięgiem szabli Grota. Wachmistrz musiał zmienić pozycję, co narażało go na atak rudego. Ten na szczęście miał ranną nogę i nie nadążał.
– Znów się spotykamy, co? – zagaił Dowgerd, czekając na kamrata, który dokuśtykał z prawej strony.
Tomasz zacisnął kurczowo palce na rękojeści ostrza.
– Żałuję, że cię wtedy nie zabiłem – warknął.
Żmudzin skinął głową ze zrozumieniem.
– Tak to już jest z niedokończonymi sprawami – zauważył. – Zawsze prędzej czy później wrócą do ciebie pod postacią kłopotów.
Grot  zmierzył  wzrokiem  rudzielca.  Krwawił  z  rany  w  nodze,  dyszał zgarbiony  i  trzymał  klingę  ostrzem  skierowanym  do  ziemi.  Tomasz  był pewien, że wystarczą mu dwa, trzy ciosy, aby powalić go na ziemię. Problem w tym, że Dowgerd tylko na to czekał. W ten sposób bez ryzyka będzie mógł wbić mu sztych w plecy.
Grot zrozumiał, iż musi zaatakować Żmudzina jako pierwszego i liczyć na to, że rudzielec nie zdąży przyjść mu z odsieczą. Na to jednak były małe szanse. Dowgerd dorównywał mu w szermierce, może nawet był odrobinę lepszy.
Tomasz przywarł plecami do głazu. Starał się utrzymać szablę wysoko, lecz ostrze ciążyło ku ziemi, jakby przyciągała je tam niespożyta moc. Zebrał ostatek sił, wyrównał oddech i zatoczył końcem stali półokrąg, markując niepewność, w którą stronę wyprowadzić atak. Zaskoczenie było jego jedyną szansą.
Wydał z siebie potężny ryk i rzucił się w lewo, wkładając w cios całą siłę ramienia i ciężar szabli. Zaskoczony Dowgerd cofnął się gwałtownie. Klingispotkały  się  z  ogłuszającym  brzękiem  i  ostrze  Litwina  odbiło  w  bok, odsłaniając przed Grotem możliwość czystego trafienia.
Poderwał  stal  i  dźgnął  sztychem  w  twarz  Żmudzina.  Mrużąc  oczy, obserwował w zwolnionym tempie, jak końcówka ostrza zmierza w stronę wytrzeszczonych oczu przeciwnika, mierzy w jego szeroko otwarte usta.
„Udław się, skurwysynu!”
Miał  wrażenie,  że  wrzeszczy,  ale  to  był  tylko  odgłos  wściekłości szalejącej mu w głowie.
Ostrze  przecięło  skórę,  trysnęła  krew…  a  potem  wbiło  się  w  pustą przestrzeń za głową Dowgerda, gdy ten jakimś cudem wywinął się spod szabli.
Znów stał przed Grotem, trzymając gotową do walki broń. Zaskoczony i mniej pewny siebie, ale z całą pewnością żywy.
Wachmistrz  nie  mógł  oderwać  wzroku  od  wąskiej  strużki  czerwieni, która spłynęła po policzku Litwina. Zastanawiał się, kiedy sam poczuje ból, jak rudzielec wbije mu ostrze między łopatki. Usłyszał stęknięcie i odgłos kroków za plecami.
„A więc już czas”.
Świadom,  że  nie  zdąży  się  już  obrócić,  nim  padnie  śmiertelny  cios, popatrzył w niebo. Było cudownie błękitne i jasne, choć gdzieś ze wschodu nadciągała burza.
Huknęło.
Nic nie poczuł, jakby kula przeszyła go na wylot i nie wyrządziła mu krzywdy.  Zdumiony  opuścił  wzrok  na  Dowgerda.  Z  głowy  Żmudzina chlusnęły krew i kawałeczki kości. Zakołysał się i padł, wypuszczając z dłoni szablę.
Grot się obejrzał. Tyner stał kilka kroków od niego, chwiał się na nogach
i trzymał dymiący pistolet. Wachmistrz opuścił wzrok pod nogi porucznika,gdzie leżał martwy rudzielec z czekanem w plecach.
Bogusław  uśmiechnął  się  półprzytomnie.  Chciał  coś  powiedzieć,  ale z jego ust wydobyło się tylko ciche charczenie. Opuścił rękę trzymającą broń, zrobił niepewny krok w stronę wachmistrza i padł bezwładnie na ziemię.
Przerażony Grot doskoczył do niego i obrócił go twarzą do nieba. Było cudownie błękitne i jasne.ROZDZIAŁ IV
Polskie drogi
Lipiec A.D. 1672
Znów miała ten sam koszmar. Płacz dziecka, zimny i ciemny hol. Dusze uwięzione w portretach i ona, samotna i naga zmierzająca w stronę schodów na piętro, pod drzwi strzeżone przez węża.
Jak zwykle obudziła się z krzykiem i szeroko otwartymi oczami, ułamek chwili potem dotarło do niej, że koszmar się skończył.
„Czy na pewno?”
Przypomniała sobie zaułek, włóczęgów i ból po tym, jak dziewczyna zdzieliła ją pałką w tył głowy. Smak własnej krwi, smród błota i bose stopy.
Przerażona uniosła głowę i jęknęła, gdy przeszyło ją ukłucie pod czaszką. Spodziewała się widoku okrutnych twarzy, więzów, bicia, tortur i gwałtu,
tego, że ocknie się w cuchnącej norze zdana na łaskę pozbawionych sumienia włóczęgów. Wszystkiego, tylko nie tego, że obudzi się we własnej komnacie. Uszczypnęła się mocno w udo przez materiał nocnej koszuli. Zabolało jak diabli. Nie, z pewnością nie był to sen.Rozejrzała  się,  szukając  kogoś,  kto  mógłby  udzielić  jej  odpowiedzi. Niestety była sama.
Zacisnęła   zęby   i   podniosła   się   z   posłania.   Łupanie   pod   czaszką złagodniało i po chwili mogła się zsunąć z łóżka. Opuściła bose stopy na dywan i spróbowała wstać. W tym momencie dobiegł ją odgłos naciskanej klamki. Drzwi się uchyliły i Charlotta ujrzała Cichonia, który uśmiechnął się szeroko na jej widok.
– Wiedziałem, że nie wyleży pani długo w łożu! – wykrzyknął. Zbliżył się do Charlotty i serdecznie ją wyściskał.
Ona również objęła go mocno ramionami i wtuliła się w mocną pierś wachmistrza.   Zastygli   tak   na   chwilkę,   jak   ojciec   z   córką,   a   potem zawstydzeni cofnęli się o krok.
– Ymrmm… – wymamrotał Cichoń i opuścił wzrok, gdy Charlotta otarła ukradkiem łzę z policzka. – Jak pani noga? – zapytał.
– Zaskakująco dobrze. Nie czuję bólu w kostce.
– Medyk od razu obłożył ją maścią – wyjaśnił Cichoń. – Zawołam go. – Czuję się dobrze, powiedz lepiej, jak się tu znalazłam.
–  Gdy  rozdzieliliśmy  się  pod  kościołem,  śledziłem  tego  człowieka. Spotkał się z kimś, lecz nim cokolwiek mogłem zrobić, zamordowano go w  zaułku.  –  Wachmistrz  skrzywił  się  na  samo  wspomnienie.  –  Wtedy pojąłem,  że  i  pani  grozi  śmiertelne  niebezpieczeństwo.  Przybiegłem  do hetmana  i  opowiedziałem  o  wszystkim.  Zebrałem  żołnierzy  i  czeladź, każdego, kto wiedział, jak pani wygląda, i zaczęliśmy przeszukiwać miasto. Ściemniało się i zacząłem tracić nadzieję, lecz wtedy jeden ze stajennych zauważył, jak uderzyła pani Żyda. Przywołał patrol. Gdy żołnierze dotarli na miejsce, włóczędzy zdążyli zawlec panią do rudery.
Charlotta poczuła mdłości na myśl o tym, że mogła zostać wykorzystana i zarażona jakąś chorobą.– Czy… oni zdążyli coś mi zrobić? – zapytała drżącym głosem.
– Lekarz twierdzi, że do niczego nie doszło – uspokoił ją Cichoń. Odetchnęła z ulgą.
– Co się stało z włóczęgami?
– Gdy tam dotarłem, już nie żyli.
Charlotta zmarszczyła czoło.
– Dziewczynka także?
Cichoń odwrócił wzrok.
–  Trzymała  pani  sukienkę  i  nie  chciała  jej  oddać.  Zraniła  nożem żołnierza, gdy ten odbierał jej ubranie. Rozbito jej głowę kolbą rusznicy.
Mesire zacisnęła usta. Żałowała dziewczyny, choć ta ogłuszyła ją, okradła i  naraziła  na  gwałt.  Sama  była  kiedyś  w  jej  sytuacji  –  bosa,  głodna i straszliwie samotna wobec wielkiego, okrutnego świata. Zmuszana przez dorosłych do robienia okropnych rzeczy, których nie chciała robić.
Po prostu miała więcej szczęścia.
– Hetman chce panią widzieć – głos Cichonia wydobył ją z ponurych wspomnień.
Nie spodziewała się niczego dobrego po tej rozmowie.
– Tylko się ubiorę – rzekła smętnie.
Cichoń uśmiechnął się na pocieszenie.
–  Kim  był  człowiek,  którego  śledziłeś?  –  zapytała,  gdy  stał  już w drzwiach. – Ten zabity.
– Jednym ze skrybów pracujących w kancelarii hetmańskiej.
– Wiadomo coś na temat listy, którą miał przekazać?
Wachmistrz pokręcił głową.
– Nie, trwa kwerenda w kancelarii, ale wszystko jest na swoim miejscu. Musiał zrobić odpis.Charlotta zagryzła wargę. Czuła się, jakby tkwiła po szyję w gównie. – Czemu to zrobił? Dla pieniędzy? – zapytała.
– Porwali mu córkę, jedenastoletnią – odparł Cichoń.
Poczuła skurcz w sercu.
– Dziewczynka się odnalazła?
– Martwa w zaroślach nad rzeką. Udusili ją.
Zostawił Charlottę z poczuciem winy i świadomością, że popełniła błędy, przez które zginęli ludzie. W jej fachu takie rzeczy się zdarzały, ale nigdy nie nauczyła się przechodzić nad nimi do porządku dziennego.
Ściągnęła koszulę i zbliżyła się do lustra. Obejrzała się dokładnie. Znów miała  szczęście  –  skończyło  się  na  paru  siniakach  i  nacięciu  na  ręce pozostawionym przez skalpel medyka.
Znów zaczęła się zastanawiać nad zmianami. Dom z ogrodem, mąż albo chociaż  stały  kochanek,  spanie  do  południa  i  dużo  książek  do  czytania. Żadnych zmartwień i ryzyka. Nuda. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Jej odbicie w zwierciadle milczało, nie udzielając odpowiedzi. Charlotta oblizała spierzchnięte wargi. Mogła marzyć, lecz wszystkie te mrzonki nie miały szans się ziścić. Ludzie, którym służyła, nie pozwolą jej tak po prostu odejść. I nie myślała tu o Marysieńce, lecz o jej potężnych mocodawcach w Paryżu.
Włożyła prostą ciemną suknię, a potem wtarła róż w policzki. Pokoje zajmowane przez Jana Sobieskiego mieściły się na pierwszym piętrze. Prócz sypialni, salonu i gabinetu miał do dyspozycji osobną łazienkę i niewielką bibliotekę. W tym ostatnim pomieszczeniu urzędował sekretarz hetmana. Na widok  Charlotty  zmrużył  krótkowzroczne  oczy  i  wskazał  na  krzesło ustawione pod ścianą.
– Proszę spocząć. Hetman przyjmuje właśnie burmistrza – wyjaśnił. Charlotta usiadła i złożyła dłonie na kolanach, by ukryć drżenie rąk.Wciąż  czuła  się  osłabiona  po  uderzeniu  w  głowę  i  zaaplikowanej  przez medyka kuracji.
Poza tym, musiała przyznać to sama przed sobą, obawiała się spotkania z Sobieskim. Dobroduszny, kochający żonę, lojalny wobec przyjaciół, był jednocześnie wymagającym panem dla sług i podkomendnych. Bywał też okrutny, szczególnie gdy miewał złe samopoczucie lub był chory. Charlotta raz  czy  dwa  miała  okazję  być  świadkiem,  jak  hetman  kazał  obić  do nieprzytomności sługę za uchybienie obowiązkom. Nie stronił też od kar cielesnych, a nawet gardłowych wobec podległych mu żołnierzy i oficerów, gdy kto złamał regulaminy wojskowe, choćby był nawet szlacheckiego stanu.
Jednakże nie sądziła, aby posunął się wobec niej tak daleko w surowości – była wszak zaufaną powierniczką Marysieńki, a ta z całą pewnością nie wybaczyłaby łatwo czegoś takiego mężowi.
Jednostajny odgłos tykającego zegara zagłuszyło szczęknięcie poruszonej klamki. Charlotta i sekretarz poderwali głowy i spojrzeli w uchylone drzwi do gabinetu hetmana.
Usłyszała głos Sobieskiego.
– I nalegam, burmistrzu. Wzmóżcie baczenie na miasto, Turcy mogli przysłać  handlarzy  na  przeszpiegi,  wykorzystując  jarmark.  Wzmocnijcie warty strzegące prochowni i zbrojowni, uważajcie na każdego, kto wypytuje się o stan obronny grodu.
–  Chyba  nie  sądzisz,  wasza  miłość,  że  bisurmanie  dotrą  aż  tutaj?  – w głosie urzędnika wybrzmiały niedowierzanie i trwoga.
– Tego nikt nie wie. Nawet jeśli Turcy czy Tatarzy nie ruszą w głąb kraju, to pamiętaj, że niedaleko wam do Siedmiogrodu, a to wasal sułtana.
– Będzie, jak radzisz, wasza miłość.
Burmistrz opuścił gabinet ze zmartwionym wyrazem twarzy. Sekretarz wprowadził Charlottę przed oblicze hetmana – to, jak się spodziewała, byłonachmurzone i nieprzyjazne.
– A więc doszłaś do zdrowia – stwierdził bez krztyny sympatii.
Skinęła głową, uznając, że najbezpieczniej będzie nie otwierać ust.
–  Milczysz!?  –  mruknął,  gromiąc  ją  wzrokiem.  Oparł  dłoń  o  biurko i wychylił się ku Charlotcie.
– Nie mam wiele na swe usprawiedliwienie – wymamrotała.
– I słusznie! Co ci przyszło do głowy, dziewczyno, by działać na własną rękę!? – głos Sobieskiego brzmiał jak pomruk rozwścieczonego tygrysa. – Przez  twą  pochopność  zginął  kancelista,  a  pozostali  spiskowcy  zbiegli. Nawet  nie  wiemy,  co  za  listę  zdołał  im  przekazać.  Bo  przekazał  im  ją. Prawda!?
Gdy walnął dłonią o blat, Charlotta omal nie podskoczyła w miejscu.
– Miałaś wyjechać i odebrać Jakuba. Czy, do jasnej cholery, tak trudno jest ci wykonać proste polecenie!? Zawiodłem się na tobie.
Charlotta zacisnęła zęby, zła na siebie i na hetmana. Co miała mu odrzec – że nie chciała obciążać go dodatkowo w godzinie żałoby?
„I  co  mi  z  tego  przyszło?”  Jak  zwykle  dobre  zamiary  zwróciły  się przeciwko niej.
Hetman chyba jednak domyślał się jej intencji. Westchnął ciężko i otarł wąsy, jakby strząsając z nich gniew, a potem przylgnął plecami do oparcia krzesła.
–  Trudno,  mleko  się  rozlało  –  rzekł  łagodniejszym  tonem.  –  Jesteś w stanie podjąć podróż?
– Tak, panie.
– Zatem wyruszysz jutro – oświadczył Sobieski i wręczył Charlotcie list opatrzony domową pieczęcią. – To rozkaz do komendanta w Stryju, aby przydzielił  wam  eskortę  w  drodze  powrotnej.  Nie  sądzę,  aby  Tatarzyw najbliższych dniach weszli tak głęboko w kraj, ale nie mitręż czasu. A teraz zejdź mi z oczu.
Charlotta  ukłoniła  się  i  opuściła  gabinet  hetmana.  Przez  resztę  dnia odpoczywała   i   szykowała   się   do   podróży.   Cichoń   wybrał   dla   nich wierzchowce ze stajni i zadbał o broń oraz prowiant.
Minęła noc.
Opuścili miasto niedługo po otwarciu bram, zostawiając za sobą gwar jarmarku i niezadowolenie hetmana. Siedząc w siodle, ubrana w męski strój Charlotta    nie    kryła    rozpierającej    ją    radości.    Mogła    nie    myśleć o  niepowodzeniach  i  znów  być  panią  samej  siebie.  Ciesząc  się  słońcem i ciepłym wiatrem we włosach, pokłusowała traktem wytyczonym między łanami dojrzewających zbóż.
Gdzieś  koło  południa  Cichoń  wypatrzył  karczmę.  Parterowy  budynek z  poddaszem  stał  przy  zakolu  rzeczki.  Ospały  nurt  opływał  drewniany pomost  należący  do  austerii,  na  którym  dwóch  półnagich  wyrostków wyciągało z wody kosze służące do łapania raków.
– Zatrzymajmy się tu, jestem głodna – oznajmiła Charlotta i zjechała z gościńca.
Na placu przed karczmą przywitały ich szczekaniem dwa parchate psy przywiązane   łańcuchem   do   wielkiej   kłody   drewna.   Mesire   i   Cichoń zatrzymali wierzchowce i zsunęli się z siodeł, czekając, aż ujadanie burków wywoła kogoś z budynku. I rzeczywiście, w rozwartych na oścież drzwiach karczmy pojawił się mężczyzna w poplamionym fartuchu. Zmarszczył czoło na widok uzbrojonej w szablę waszmościanki, a potem zgiął się przed nią w pas.
– Wino macie? – zapytał Cichoń, gdyż pani nie uchodziło gadać z byle kim.
– A jakże, mam wino, prosto z Węgier, najlepsze – zapewnił oberżysta.– Obaczymy – mruknął wachmistrz i wprowadził Charlottę do sieni, która otwierała się na dość dużą salę.
Większość  ław  była  wolna,  gdyż  letnią  porą  zajęci  na  polach  chłopi zaglądali  do  karczmy  tylko  na  wieczór.  Za  to  na  podwyższeniu,  przy rozwartym  oknie  wyglądającym  na  sad,   zasiadało   czterech   mężczyzn w szlacheckich ubiorach.
Nosili podniszczone stroje i buty i nie zbywało im jedynie na broni. Charlotta  spojrzała  dyskretnie  w  ich  stronę,  a  potem  omiotła  wzrokiem szable, kindżały, pistolet i dwa nadziaki odłożone przez nieznajomych dla wygody na sąsiednią ławę. Obie rusznice stały oparte o parapet w zasięgu ręki biesiadujących.
Mesire  rozejrzała  się  po  sali  i  ponownie  zerknęła  ukradkiem  na szlachciców. Zgarbieni nad kuflami obserwowali nowo przybyłych gości. Nie spodobały się jej te twarze, wąsate, ogorzałe i wychudłe. Widywała już takie podczas wojen, gdy w człeku budzą się najgorsze cechy charakteru i żądze.
Wymieniła z Cichoniem spojrzenia i zasiedli w drugim końcu sali, przy oknie z widokiem na rzeczkę i pomost. Wachmistrz odczepił od pasa pistolet umocowany na haku i położył ciężką broń obok siebie na ławeczce. Charlotta ułożyła sobie szablę na kolanach i wyjrzała przez okno. Chłopcy łowiący raki na pomoście skończyli wyciągać kosze.
Karczmarz podszedł do nowych gości. Spojrzał na broń, potem zerknął nerwowo na szlachciców przypatrujących się im z drugiego końca sali.
– Co macie dziś na kuchni, gospodarzu? – zagaił Cichoń.
– Kaszę jaglaną ze skwarkami i zupę z kapusty.
Charlotta aż się skrzywiła.
– A drób? – zapytała i położyła na blacie tynfa. – To będzie za strawę i wino, byle nie było skwaśniałe.Karczmarz łypnął chciwie na srebro, przestąpił z nogi na nogę i zerknął w stronę szlachciców, jakby bał się, że ci zabiorą mu monetę.
– Gąska się znajdzie, ino trzeba będzie zaczekać.
– Długo? – dopytał Cichoń. – Nie możemy tu zmitrężyć za dużo czasu. – Tyle, co trzeba, aby ją oporządzić i upiec na ruszcie.
– Poczekamy – zdecydowała Charlotta.
Gdy oberżysta się oddalił, wyciągnęła z sakwy pudełko z przyprawami. W   drewnianych   przegródkach   mieściły   się   pojemniczki   z   imbirem, szafranem, pieprzem i gałką muszkatołową. Korzenne substancje nie tylko służyły   poprawie   smaku   potraw,   lecz   także   wspomagały   trawienie i zapobiegały zatruciu.
Cichoń  zadowolił  się  kwartą  gorzałki,  którą  doniosła  im  służebna dziewka.  Gdy  chciał  napełnić  kubek  Charlotty,  ta  potrząsnęła  przecząco głową.  Martwili  ją  biesiadnicy  siedzący  po  przeciwległej  stronie  sali. Przygarbieni,  nie  spuszczając  wzroku  ze  szlachcianki  i  jej  towarzysza, szeptali coś między sobą.
Wachmistrz też musiał się trapić, choć nie pokazywał tego po sobie. Nim gąska i chleb trafiły na ich stół, upił jeno parę łyków trunku, jakby nie był pewien, czy nie będą mu potrzebne pewna ręka i wprawne oko.
Charlotta jako pierwsza skosztowała pieczystego. Mięso było całkiem niezłe, choć mogłoby się jeszcze troszkę pokręcić na ruszcie. Cichoniowi także  wydawało  się  smakować.  Szybko  pochłonął  swoją  część  gąski,  po czym zaczął oblizywać i rozgryzać kostki, cmokając i mlaskając przy tym okropnie.
Mesire z lekkim obrzydzeniem obserwowała, jak kolejny gnat trzaska pod naciskiem mocnych, żółtawych zębów jej towarzysza. Tracąc apetyt, spojrzała na swój półmisek z kawałkiem piersi i przesunęła go w stronę Cichonia.– Najadłam się już, to dla ciebie – powiedziała.
Uniósł brwi.
– Na pewno?
– Jedz.
Cichoń rzucił się na mięso, a ona znów ukradkiem zerknęła na grupkę szlachciców.  Coś  tam  się  działo.  Padło  siarczyste  przekleństwo,  szurnęła odsuwana ława.
Za stołu panów braci podniósł się szczupły, niski mężczyzna. Miał chude oblicze  i  mocną  szczękę  okoloną  przez  wąsiki,  które  mogły  wpędzić w kompleksy nawet suma.
Charlotta zauważyła, że człowiek ów jest znacznie lepiej odziany niż jego kompani  –  nosił  delię  uszytą  z  miękkiego  sukna  i  buty  o  wysokich cholewach, a na pochwie jego szabli połyskiwały srebrne guzy.
Siwowłosy kamrat spróbował go powstrzymać, ale wąsacz zepchnął dłoń ze swego ramienia. Ruszył w kierunku stołu zajmowanego przez Cichonia i  Charlottę.  Usiadł  naprzeciw  kobiety,  wpatrując  się  w  nią  z  pijacką bezczelnością, którą w Polsce często mylono z sarmacką fantazją.
Mesire  wymieniła  szybkie  spojrzenie  z  wachmistrzem  i  popatrzyła w kaprawe oczka szlachetki.
–  Zatańczysz,  waćpani?  Czeladny  mój  wybornie  gra  na  czekaniku  – wyseplenił typ z oślizgłym uśmieszkiem.
Wyciągnął  rękę  ku  Charlotcie,  szorując  rękawem  delii  po  blacie. Powstrzymała się, aby nie cofnąć twarzy przed brudnym łapskiem. Zerknęła na kamratów jegomościa – dwaj z nich podnosili się z miejsc, wyczuwając wiszącą w powietrzu awanturę.
Uśmiechnęła się zimno.
– A na fujarce też gra? – zapytała.– A jakże, gra. – Skinął wysoko podgoloną czupryną.
– To mu waszmość podstaw tę, co ją nosisz w portkach.
Szlachcic szarpnął się w tył, pojmując, co się święci, lecz było dla niego za późno. Błysnęła stal i ostrze sztyletu trzymanego przez Mesire przybiło dłoń mężczyzny do stołu.
Wrzasnął  na  całe  gardło  i  wybałuszył  oczy,  gdy  plama  krwi  szybko rozlewała się po blacie.
W końcu sali rozległ się rumor i cała banda chwyciła za broń. Cichoń błyskawicznym  ruchem  sięgnął  po  pistolet  i  wycelował  lufę  w  głowę szlachetki.
– Rzućcie broń, waszmość panowie, inaczej kamrat wasz dostanie kulę w łeb! – zakrzyknął.
Mężczyźni   się   zawahali.   Zerknęli   po   sobie,   po   czym   siwowłosy powiedział kilka słów do kompanów. Ci niechętnie odrzucili żelazo na ławę.
– Odstąpcie tam. – Cichoń wskazał ścianę naprzeciw okna. Następnie zwrócił  się  do  oberżysty,  który  gapił  się  z  rozdziawioną  gębą  na  krew ściekającą ze stołu na klepisko. – Potrzebuję komórki, gospodarzu, i kłódkę.
– Jest składzik na zapleczu – odparł wystraszony arendarz.
–   Może   być   –   rzuciła   Charlotta.   Przeniosła   wzrok   na   pobladłą, roztrzęsioną twarz wąsatego mężczyzny. – Teraz zaboli – ostrzegła mściwie i wyszarpnęła nóż z przebitej na wylot dłoni.
Mężczyzna zaskomlał cicho i spróbował zatamować krwotok.
– Dajcie mu czystą tkaninę, gospodarzu! – zawołała. – Nie chcesz chyba, aby tu się wykrwawił?
Karczmarz pobladł jeszcze bardziej. Migiem przyniósł rannemu kawałek płótna.
Gdy szlachcic skończył obwiązywać sobie dłoń, Cichoń szturchnął gow plecy lufą pistoletu.
– Wstawaj.
Mężczyzna łypnął nań z nienawiścią.
– Zapłacisz mi za to – warknął.
– Na pewniaka. – Wachmistrz nie przejął się zbytnio groźbą.
–  Prowadź  do  składziku  –  rzekła  Mesire  do  karczmarza,  a  potem skierowała  ostrze  szabli  w  stronę  pozostałych  jeńców.  –  Nie  próbujcie niczego głupiego, a nikt więcej nie ucierpi.
Stało   się   wedle   jej   życzenia.   Gromadka   mężczyzn   posłusznie powędrowała do komórki, Cichoń zatrzasnął za nimi drzwi i przekręcił klucz w kłódce. Dopiero wówczas spojrzał z przyganą na Charlottę.
– Musiała pani to zrobić?
Powiedział to tonem ojca, który strofuje niegrzeczną córkę. Niemal się zarumieniła.
– I tak by zaczął awanturę, po prostu wykorzystałam okazję i uprzedziłam go.
Cichoń   zmarszczył   brwi,   chyba   nie   do   końca   przekonany   taką argumentacją. Uniósł powoli dłoń i stuknął palcem w drzwi składziku.
– To nie powstrzyma ich na długo – stwierdził. – Z pewnością, gdy tylko odjedziemy,  oberżysta  ze  strachu  rozbije  zamek.  Wtedy  ruszą  za  nami w pościg.
– Racja – mruknęła. – Ale jest i na to sposób.
– Tak? – Zerknął na nią z niepewną miną.
– Ukryjemy im broń.
Wrócili  do  sali.  Cichoń  zgarnął  oręż  porzucony  przez  szlachciców. Zarzucił sobie rusznicę na lewe ramię i umieścił kilka szabel pod pachą. Charlotta także chwyciła za broń. Wspólnymi siłami zataszczyli żelastwo nadrzeczkę. Dla pewności oddalili się spory kawałek od karczmy, aż Cichoń wypatrzył odpowiednie miejsce. Znajdowało się z dala od wirów i silniejszych prądów, lecz jednocześnie było tam dość głęboko i muliście.
–  Nie  stracą  broni,  ale  to  powinno  zatrzymać  ich  na  dłuższy  czas  – stwierdził wachmistrz i cisnął ostrza i rusznice w toń.
Charlotta dorzuciła w to samo miejsce szablę i czekan, po czym wrócili do austerii.
– To za kłopot. – Wcisnęła oberżyście monetę.
Zerknął   na   srebro   i   trochę   pojaśniał   na   obliczu.   Przysunął   się konfidencjonalnie do Mesire.
– Musicie odjechać – rzekł. – Odniosłem wrażenie, że czekają tu na kogoś.
Charlotta omiotła wzrokiem trakt i zwróciła się do wachmistrza.
– Zbierajmy się stąd.
– Radzę nie jechać gościńcem – przestrzegł karczmarz. – Szlachcic, co go waćpani     poharatała,     to     Janusz,     młodszy     brat     pana     Zygmunta Krzeczowskiego.
– To ktoś znaczny tutaj? – zainteresował się Cichoń.
– Posiada dwie wsie niedaleko stąd. Dostrzeżecie je z traktu, jest tam kościół z wysoką wieżą – wyjaśnił oberżysta. – A i reszta tej familii licznie rozsiadła  się  na  okolicznych  ziemiach  aż  po  Drohobycz.  Jak  się  zbiorą wszyscy kupą, to ze sługami liczą kilkaset szabel. Nawet imć wojewoda Lubomirski, tutejszy starosta, zabiega o ich względy.
– Chcesz powiedzieć, że będą nas ścigać? – spytała Charlotta.
– Jak amen w pacierzu. Pan Krzeczowski znany jest z tego, że jeszcze nikomu nie przepuścił zniewagi wyrządzonej jego rodzinie.
Charlotta zagryzła usta. Zatarg mógł być poważniejszym problemem, niżsądziła.
– Jest jakaś inna droga?
– Ćwierć mili stąd na wschód jest zjazd do wioski zniszczonej przez Tatarów.  Podążajcie  wzdłuż  strugi  na  północ,  a  dotrzecie  do  rzeczki. Znajdziecie   tam   przeprawę   i   jadąc   pod   osłoną   lasów,   dotrzecie   do Lubaczowa. W miasteczku są karczmy, polecam tę przy rozstajach. Jest tam czysto i dobrze karmią.
Charlotta  spojrzała  pytająco  na  Cichonia,  ale  ten  milczał,  póki  nie odprawił oberżysty.
– Stracimy cały dzień na objazd – przestrzegł.
– Wiem, ale jest dużo racji w tym, co mówi. Uważam, że bezpieczniej będzie nadłożyć drogi.
–  Pytanie  tylko,  czy  można  mu  zawierzyć…  –  Cichoń  spojrzał  na karczmarza bez krztyny ufności. – Zbierajmy się stąd.
Pognali   traktem   na   wschód,   zostawiając   za   sobą   tumany   kurzu i niefortunną przygodę.
Zgodnie  ze  słowami  oberżysty  niedługo  potem  natrafili  na  zjazd z gościńca. Skręcili w niego i wkrótce dotarli do spalonej wsi. Skierowali konie   wzdłuż   strumienia.   Przez   następnych   kilka   godzin   napotykali wyłącznie   chłopów   w   jasnych   siermięgach   schodzących   z   pola   lub przeganiających  czarno  nakrapiane  bydło.  Słońce  prażyło  niemiłosiernie, więc Charlotta lepiła się od potu i dusiła pyłem wzbijanym przez kopyta wierzchowców.
Ucieszyła się na widok rzeczki przecinającej ugory. Wydeptana ziemia na obu brzegach wskazała im miejsce przeprawy.
–  Odetchnijmy  tu  troszkę  –  zaproponowała  i  wskazała  na  zagajnik rosnący nad samą wodą.
Zatrzymali się tam. Charlotta zaraz po zejściu z siodła poszła nad rzekę.Nie zważając na to, że zmoczy strój, ochlapała się, zmywając pył z twarzy i szyi.
Ociekając  wodą,  spojrzała  na  zalesione  wzgórza  na  przeciwległym brzegu. Z tej perspektywy gościniec, którym przybyli, był ledwie widoczną kreską wijącą się między pagórkami.
Z początku dostrzegła tylko jakiś ruch pośród bujnej zieleni krzaków i brązowo-zielonych ugorów. Zmrużyła oczy, myśląc, że to omam wywołany rozgrzanym powietrzem. Nadzieja ta prysła w jednej chwili, gdy zza linii lasu wyłoniła się sylwetka jeźdźca.
Charlotta poczuła, jak przeszywa ją lodowaty dreszcz.
– Jeździec na wschodzie – ostrzegła Cichonia, który kilkanaście kroków od niej poił w rzece wierzchowce.
Wachmistrz  spojrzał  we  wskazanym  kierunku,  po  czym  wyprowadził zwierzęta z płycizny i sięgnął po rusznicę przytroczoną do kulbaki.
Charlotta również wycofała się z wody i ukryła w cieniu drzew.
– Myślisz, że nas zauważył? – zapytała.
– Skoro my go dojrzeliśmy, to raczej tak.
Dostrzegli  więcej  przemykających  między  drzewami  sylwetek  koni i  psów.  Znajdowali  się  jakąś  staję  od  nich.  Jeźdźców  było  dziewięciu i kierowali się na ukos przez ugory w stronę rzeki.
– Polują – stwierdziła Charlotta.
–  Tylko  na  kogo?  –  w  ustach  wachmistrza  zabrzmiało  to  bardzo złowróżbnie – Jedźmy stąd.
Skoczyli w siodła i pognali w stronę lasu. Nim zniknęli za osłoną drzew, Charlotta  spojrzała  przez  ramię.  Grupa  jeźdźców  wciąż  przebywała  na przeciwległym brzegu rzeczki.
Przez następne parę godzin Mesire i Cichoń nie żałowali koni. Podążaliścieżynkami przecinającymi dębowe i brzozowe lasy. Pod wieczór trafili na moczary. Gnając gościńcem wytyczonym na obrzeżach bagnisk, dotarli do zrujnowanego zamku i karczmy na rozstajach.
– Przezorniej będzie się zatrzymać w miasteczku – zaproponował Cichoń. – Zgoda – odparła Charlotta po krótkim namyśle.
Minęli  oberżę  i  pojechali  dalej  poszukać  noclegu.  Niedaleko  placu targowego, który pełnił tu funkcję rynku, znaleźli kolejną karczmę. Piętrowy budynek ze stajnią i wozownią od razu wzbudził zaufanie Charlotty.
Gdy tylko zsiedli z koni, pojawił się młody Żydek.
– Znajdzie się izba dla dwojga? – zapytał go Cichoń.
– A jakże, panie, znajdzie się. Teraz na gościńcach mały ruch, wszystkie kupce  udali  się  na  jarmark  do  Jarosławia  –  odrzekł  chłopak  i  chwycił wierzchowce za uzdy. – Zadbam o nie – obiecał.
Cichoń wcisnął mu w garść monetę.
– Spraw się dobrze, a dostaniesz taką drugą.
Żydek   rozpromienił   się   z   wrażenia   i   do   samych   drzwi   słuchali podziękowań.
W   obszernej   sali   rzeczywiście   nie   zastali   wielu   gości.   Charlotta zorientowała się, że była tam jedyną niewiastą.
Większość mężczyzn skupiła się wokół paleniska. Nad ogniem wisiał na haku pękaty kocioł, w którym bulgotała zupa. Mesire zmarszczyła nos, gdy uderzył  w  nią  odór  onuc,  brudnych  ciał  i  ubrań  zmieszany  z  gęstym aromatem bulionu. Usiadła przy oknie zwrócona twarzą do wejścia.
Wysoki Żyd ubrany w długą suknię łypał na nich podejrzliwie zza lady zbitej z desek i postawionej na krzyżakach. Cichoń poszedł pogadać z nim o noclegu. Rozmawiali kilka chwil, po czym wachmistrz położył na ladzie pieniądz, a oberżysta przykrył monetę dłonią.Cichoń wrócił do Charlotty i stękając, usiadł naprzeciw niej.
– Jest wolna izba na piętrze – oznajmił. – Zamówiłem też królika, chleb i kiszone ogórki.
Nie były to może frykasy, ale w takich miejscach człowiek nie powinien zbytnio wybrzydzać.
– Kazałem zanieść wieczerzę do izby – dodał Cichoń. – Lepiej, byśmy jak najmniej rzucali się w oczy.
Przełamując   zmęczenie,   Charlotta   ruszyła   w   stronę   schodów.   W pomieszczeniu niemal nie było mebli, jedynie łóżko, zydel i kufer z zepsutym wiekiem. Sakwy i broń złożyli na skrzyni, nie otwierając jej.
Charlotta  wyjrzała  przez  okno,  pod  którym  znajdował  się  spadzisty daszek.  Na  dworze  zapadł  już  zmierzch.  Okoliczne  domostwa  spowijała ciemność i tylko gdzieniegdzie błyskały ogniki pochodni niesionych przez pieszych.
Cofnęła  się  od  okna  i  przyjrzała  krytycznie  pościeli.  Wyglądała  na nieświeżą,  co  nie  było  niczym  niezwykłym  w  przydrożnych  zajazdach. Skinęła na karczmarza, który stoicko przypatrywał się, jak wielmożna pani deliberuje nad posłaniem.
– Pościel jest brudna – zauważyła cierpko. – Zmieńcie ją.
Żyd łypnął na nią z urazą.
– Jaka ona brudna, mości pani! – obruszył się. – Poza tym teraz nie mam innej.
Charlotta westchnęła ciężko.
– Przynieście zatem ciepłą wodę do mycia.
Oberżysta  obrzucił  ją  zdumionym  wzrokiem,  ale  zmilczał  kolejną fanaberię szlachcianki.
Dwa kwadranse później rozległo się pukanie. Cichoń otworzył i odebrałwieczerzę oraz wiadro z wodą.
Królik  był  nieco  przegotowany,  ale  Mesire  i  tak  zjadła  całą  porcję, popijając strawę piwem z drożdżami. Nasyciwszy się, umyła twarz, dłonie i nogi. Cichoń skorzystał z tej samej wody, po czym wylał brudy przez okno.
Położyli się na łóżku plecami do siebie i Charlotta zdmuchnęła chwiejny płomyk.
Szybko zasnęła mocnym snem.
Obudziło  ją  szarpnięcie  za  ramię.  Odruchowo  chwyciła  za  sztylet schowany pod poduszką.
– To ja – usłyszała głos Cichonia.
– Coś się stało?
– Jakieś zamieszanie w miasteczku – wyjaśnił.
Charlotta   nadstawiła   uszu.   Rzeczywiście,   na   zewnątrz   rozległ   się wystrzał, ktoś krzyknął z bólu.
Wachmistrz wyjrzał na korytarz. Dostrzegła, że trzyma w dłoniach szablę i pistolet.
– Rozejrzę się – powiedział i wymknął się z izby.
Mesire zaczęła szukać po omacku butów. Po chwili natrafiła dłonią na obie sztuki obuwia i w pośpiechu naciągnęła długie cholewy na łydki.
Cichoń pojawił się kilka minut później.
– W miasteczku są ludzie Krzeczowskiego, szukają kobiety i mężczyzny podróżujących razem – wyjaśnił. – Zaczęli od karczmy na rozstajach, a teraz przetrząsają inne oberże.
– Cholera jasna – syknęła Charlotta. – Skąd wiedzieli? – Nie mam pojęcia, chłopak nie powiedział.
Uniosła głowę.– Jaki chłopak?
– Stajenny, ojciec przysłał go z ostrzeżeniem. Kazałem mu wyprowadzić konie ze stajni i zaczekać na nas w ustronnym miejscu.
Charlotta  opuściła  izbę  pierwsza,  Cichoń  szedł  parę  kroków  za  nią, taszcząc sakwy.
W  momencie  gdy  dotarła  do  schodów,  drzwi  karczmy  otworzyły  się z  hukiem  i  do  sieni  wparowało  kilku  zbrojnych  z  pochodniami.  Mesire natychmiast wycofała się do korytarza.
Wachmistrz  dobył  pistolet,  ale  powstrzymała  go,  potrząsając  głową. Ostrożnie wyjrzała na parter i zobaczyła, jak tamci wywlekają śpiących gości spod okryć i oświetlają im twarze pochodniami.
Jeden z napastników, wysoki i barczysty, podszedł do lady i gwałtownym ruchem ręki zrzucił na podłogę gliniany dzban.
– Dawać mi tu Żyda! – zakrzyknął.
Charlotta nie miała wątpliwości, że karczmarz od razu skieruje ich na piętro, by uratować swoją skórę.
– Wydostaniemy się oknem – szepnęła do Cichonia.
Wrócili do izby. Charlotta otworzyła okiennice na oścież, a wachmistrz chwycił z dwóch stron ciężki kufer i stękając, zaniósł go pod drzwi.
– To powinno ich na moment powstrzymać – stwierdził.
Po kolei wygramolili się na daszek. Rozkopując obcasami słomę i raniąc sobie dłonie o ostre źdźbła, zsunęli się na krawędź zadaszenia i zeskoczyli na ziemię.
Charlottę znów przeszył ból w dopiero co zaleczonej kostce. Nie miała jednak czasu roztkliwiać się nad sobą. Z piętra gospody dobiegły ich okrzyki i rumor towarzyszący odsuwaniu skrzyni, która blokowała drzwi izby.
Cichoń chwycił Mesire za ramię i wciągnął pod zadaszenie. Przez oknowyjrzał mężczyzna z pochodnią. Usłyszeli siarczyste przekleństwo i wąsata twarz cofnęła się w głąb izby.
– Uciekajmy – szepnął wachmistrz.
Biegnąc  zaułkiem,  mijali  domy  o  ciemnych  oknach  i  zamkniętych drzwiach, za którymi próżno było szukać bezpiecznego schronienia.
Za ich plecami rozległy się chrapliwe zawołania. Charlotta obejrzała się i zobaczyła postacie ścigających ją mężczyzn. Jeden z nich zatrzymał się i   uniósł   ręce,   jakby   celując.   Rozbłysło   i   huknął   wystrzał.   Charlotta odruchowo  się  skuliła,  ale  pocisk  i  tak  przemknął  dość  wysoko  nad  ich głowami.
Usłyszała,   jak   ktoś   krzyknął   rozczarowany.   Razem   z   Cichoniem wskoczyli w przecznicę i omal nie wpadli na dwóch ludzi nadbiegających z ciemności przez wąski prześwit po lewej.
Dostrzegła błysk metalu i chwyciła za sztylet.
– Stać, bo ubijemy! – zawołanie mężczyzny urwało się wrzaskiem, gdy Cichoń wypalił mu z pistoletu w pierś.
Mesire zanurkowała pod ramieniem drugiego z przeciwników i chlasnęła mu ostrzem po nodze. Mężczyzna krzyknął i zwalił się na ziemię.
Znów   huknął   strzał.   Cichoń   pociągnął   Mesire   w   kolejny   zaułek. Przemknęli przez cuchnące podwórko i łączące się ze sobą kręte uliczki. Charlotta miała tylko nadzieję, że wachmistrz wie, dokąd ich prowadzi.
Jej  złe  przeczucia  się  wzmogły,  gdy  wpadli  na  pusty  plac.  Cichoń zatrzymał się i zaklął paskudnie. Domyśliła się, że tu miał czekać na nich stajenny  z  końmi.  Rozejrzała  się,  poszukując  w  ciemnościach  sylwetek zwierząt.
Cichoń bezlitośnie rozwiał jej nadzieje.
– Wystawił nas chłystek – warknął wściekły, kręcąc głową na wszystkie strony.Zadrżała.    Odgłosy    towarzyszące    pościgowi    zbliżały    się.    Jedną z sąsiednich uliczek oświetlił blask pochodni. Charlotta przylgnęła do ściany, wsłuchując się w głosy zbliżających się prześladowców.
„Kurwa, zginąć w tak głupi sposób…”
Wtedy usłyszała syknięcie. W uchylonych drzwiach szopy ukazała się jasna plama twarzy należącej do młodego Żyda.
– Tutaj, szybko! – przywołał ich.
Dopadli  schronienia,  a  Żydek  zatrzasnął  za  nimi  wrota.  Zastygli, nasłuchując tupania i nawoływań mężczyzn przebiegających przez placyk. Paru z nich zawróciło po chwili i zatrzymało się kilka kroków od szopy. Blask pochodni migotał w odstępach między deskami, z których niezbyt porządnie wzniesiono szopę. Charlotta zagryzała usta i przyłożyła oko do szpary.
Mężczyzn  było  trzech,  uzbrojeni  w  szable  i  broń  palną  rozprawiali głośno, gdzie mają szukać ściganych.
Mesire rozpoznała starszego jegomościa z karczmy, tego, który próbował powstrzymać wąsatego kamrata przed jej zaczepianiem. Żałowała, że nie okazał się bardziej przekonujący.
Nagle w ciemności za jej plecami rozległ się trzask, jakby ktoś nadepnął na glinianą skorupę.
Obejrzała się z paniką – to Żydek wpadł na coś w ciemności. Cichoń złapał młodzika za szyję i przycisnął do siebie, kneblując mu dłonią usta.
Charlotta ponownie zerknęła przez szparę.
Tamci musieli usłyszeć hałas. Zamilkli i podeszli pod szopę. Siwowłosy zbliżył się do wrót i przyłożył do nich ucho, nasłuchując.
Charlotta powoli przytknęła lufę pistoletu do miejsca, gdzie znajdowała się głowa szlachcica. Opuszka jej palca oparła się o metalowy spust.
Omal nie wystrzeliła, gdy rozległo się rżenie konia. Szlachcic po drugiejstronie  ściany  zmarszczył  czoło,  a  potem  spróbował  otworzyć  drzwi zaryglowane od środka, co dodatkowo zaniepokoiło wierzchowce.
– To tylko konie – odezwał się z ulgą ktoś stojący za nim. – Wystraszyły się hałasu.
Stary milczał, być może rozważał, czy nie wyważyć drzwi. Nim podjął tę fatalną decyzję, z ciemnej uliczki wychodzącej na placyk wyłoniły się inne postacie.  Na  czele  grupki  uzbrojonych  mężczyzn  kroczył  bardzo  wysoki szlachcic. W dłoni trzymał lampę, której blask oświetlał kościstą, ponurą twarz, z długą blizną na lewym policzku. Krok za nim podążał kolejny znany Charlotcie szlachetka. Prawą dłoń miał owiniętą bandażem i łypał oczyma jak wściekły pies gotów rzucić się każdemu do gardła.
–  Macie  coś,  Stanisławie?  –  zwrócił  się  do  siwowłosego  wysoki szlachcic.
– Wymknęli się nam, Zygmuncie.
„A więc to jest osławiony imć Krzeczowski”, pomyślała Charlotta. Przywódca bandy spochmurniał.
– To źle, bardzo źle – mruknął groźnie i rozejrzał się po otaczających go twarzach. Mężczyźni jeden po drugim spuszczali głowy, nie chcąc stawić czoła temu spojrzeniu.
– Dawać go tu! – szczęknął Krzeczowski.
Z ciemności dobiegł odgłos szamotaniny i głuche uderzenie, któremu towarzyszyło  stęknięcie.  Potem  w  krąg  światła  pochodni  wleciał  jakiś człowiek, potknął się i padł na kolana przed imć Krzeczowskim.
Gdy uniósł głowę, Charlotta wstrzymała oddech. To był karczmarz znad rzeczki, który skierował ich do tego miasteczka. Najwyraźniej nie potrafił utrzymać języka za zębami.
Cóż,  nie  mogła  go  za  to  winić.  Na  tym  świecie  każdy  dba  przede wszystkim  o  siebie.  Albo  chociaż  próbuje,  bo  wnioskując  po  położeniu,w jakim znalazł się oberżysta, nie wyszło mu to najlepiej.
–  Mówiłeś,  że  są  w  karczmie  na  rozstajach  –  rzekł  Krzeczowski, wpatrując się w skulonego u jego stóp mężczyznę.
– Tam ich posłałem, przysięgam…
–  W  takim  razie  chyba  ci  nie  uwierzyli…  –  Szlachcic  pochylił  się i splunął. – Cóż… Przyjechałem tu kogoś powiesić i jak to mówią, człowiek powinien się trzymać swoich postanowień.
Karczmarz zaskomlał.
– Litości, panie… – Rzucił się, by objąć watażkę za nogi, ale ten zrobił krok w tył.
– Na sznur z nim – rozkazał Krzeczowski beznamiętnie, jakby chodziło o utopienie kociaka.
Oberżysta  zawył  i  próbował  się  bronić,  lecz  nie  miał  najmniejszych szans. Silne, bezlitosne dłonie chwyciły mężczyznę i powlekły pod krokiew wystającą spod dachu. Lina była już przygotowana. Ktoś przerzucił ją przez belkę i założył pętlę na szyję nieszczęśnika.
– Pomocy! – zaskomlał karczmarz, lecz nikt nie kwapił się zapobiec zbrodni.
Charlotta  zagryzła  usta,  gdy  powróz  napiął  się  i  dwóch  mężczyzn przytrzymało skazańca kilka cali nad ziemią. Oberżysta wierzgał nogami z początku energicznie, potem coraz słabiej, aż skończyło się na ostatnich podrygach i moczu spływającym z gołych stóp.
„Śmierć Judasza”.
Po przecięciu sznura ciało zwaliło się z łoskotem na ziemię. Miękkie i bezwładne jak połeć mięsa. Oto, co zostaje z człowieka, gdy wydrze się z niego duszę.
Dopiero  wtedy  na  wychudłej,  oszpeconej  blizną  twarzy  Zygmunta Krzeczowskiego pojawiło się coś, co można by wziąć za uśmiech.– Nie mogli się zapaść pod ziemię – warknął. – Znajdziemy ich, choćbym miał przetrząsnąć to miasteczko do spodu. Nikt nie podniesie bezkarnie ręki na mego brata.
Rozległ się chór popierających głosów, nietrudno było wyczuć w nich wszechobecną ulgę.
– Do roboty! – warknął Krzeczowski. – I chcę ich żywych.
Tym razem pomruk aprobaty był znacznie cichszy.
Deptanie ziemi, chrząkanie i splunięcia, wszystko to stopniowo cichło. – Co teraz? – Charlotta zapytała Cichonia szeptem.
– Musimy znikać. Póki szukają nas gdzie indziej.
– Wyprowadź konie, otworzę wrota.
– Nie trzeba, z tyłu jest drugie wyjście – wtrącił niespodziewanie Żydek. – Na łączkę i strumień płynący przy garbarni, stamtąd już blisko do lasku.
Cichoń udał się na drugą stronę szopy. Okazało się, że chłopak mówi prawdę. Wachmistrz zdjął belkę ryglującą wrota. Gdy je pchnął, otworzyły się z cichym skrzypieniem pordzewiałych zawiasów. Ciemności na zewnątrz wabiły możliwością bezpiecznej ucieczki.
Żydek ruszył za nimi, lecz Charlotta chwyciła go za ramię i zatrzymała. – Skąd wiedziałeś o tym miejscu? – zapytała nieufnie.
–  Ojciec  trzyma  tu  czasem  konie  i  towary  na  sprzedaż  –  wyjaśnił młodzik.
– Zostań tu do rana. – Wcisnęła mu w dłoń złotą monetę.
Chłopak wybałuszył oczy i rozwarł usta. Z pewnością po raz pierwszy w życiu dotykał dukata.
– Dobrze to wydaj i nie pokazuj obcym. Ludzie potrafią zabić za mniej – przestrzegła Żydka i wyszła za Cichoniem na dwór.
Z początku prowadzili konie za wodze, nasłuchując i wypatrując oznakzagrożenia. Minęli kilka pochylonych ruder oraz cuchnące uryną zabudowania garbarni i dopiero za strumieniem wskoczyli w siodła. Gdzieś w miasteczku rozległy się wystrzały, znak, że banda Krzeczowskiego pilnie wypełnia rozkazy herszta.
Mesire poczuła lekkie ukłucie w piersi. Zapewne karczmarz nie będzie jedynym człowiekiem, który umrze tej nocy.
Bez trudu zgasiła w sobie tę iskierkę poczucia winy. W życiu każdy odpowiada za siebie i radzi sobie sam. Charlotta z pewnością nie była osobą, która mogła to zmienić. Wystarczyło, że potrafiła się przystosować.
Pognała za Cichoniem wprost w otwierającą się przed nimi przyszłość.
Dobre rady
Lipiec A.D. 1672
Rozpacz i wyrzuty sumienia to straszna klątwa – wypalają duszę, pętają ciało, mącą umysł i odbierają wszelką radość życia. Skłaniają człowieka do roztrząsania w koło spraw, których nie można już cofnąć.
Michał Korybut powoli rozwarł powieki i spojrzał na służącego, który klęcząc, wiązał mu troczki u spodni. Klapnął ociężale na krzesło. Odkąd Eleonora przymusiła go, aby opuścił łoże, nieustannie miał odczucie, że brnie w niewidzialnej mazi. Każdy ruch, gest czy nawet składna myśl wymagały od niego olbrzymiego wysiłku. Najchętniej poddałby się temu ogromnemu ciężarowi  i  został  w  alkowie,  zwinięty  w  kłębek,  z  twarzą  wtuloną w poduszkę.Niestety był królem i nic nie mogło tego zmienić.
Popatrzył na pokojowego. Młodzieniec w milczeniu trzymał przed sobą śnieżnobiałą koszulę. Korybut westchnął cicho i uniósł ręce, aby sługa mógł nasunąć  na  nie  wykrochmalone,  ozdobione  koronką  rękawy.  Następnie służący ukląkł przed nogami swego króla i chwycił w dłonie jasną, niemal pozbawioną owłosienia łydkę. Zaczął nawijać na królewską nogę pończochę. Korybut obserwował jego zgięty kark przechodzący w szczupłe ramiona.
Zamknął  powieki,  usiłując  skupić  myśli  na  czekającym  go  spotkaniu z radą królewską.
Z ulgą powitał moment, gdy pokojowy założył mu na stopy trzewiki. Korybut wyprostował się i spojrzał w zwierciadło. Skinął głową na znak aprobaty.  Teraz  wystarczyło  tylko  założyć  perukę  i  zakryć  bladość  na policzkach pudrem i różem.
Tym zajął się już fryzjer zatrudniony przez królową, czekający na swą kolej za drzwiami sypialni. Jegomość był dość stary i pomarszczony, nie mógł wzbudzić w Korybucie jakiejkolwiek grzesznej tęsknoty.
Zabiegi upiększające trwały jedynie pół godziny, lecz Michał Korybut, patrząc  w  lustro,  musiał  przyznać,  że  przyniosły  zaskakująco  pomyślne rezultaty. Tylko oczy wciąż pozostały takie same, pozbawione blasku i do głębi smutne. Na to nie mogły pomóc żadne pomady ani pudry.
Król opuścił alkowę i w otoczeniu dworaków udał się na spotkanie w sali rady.
Na  miejscu  zastał  już  wszystkich  jej  członków.  Eleonora  zasiadała u szczytu prostokątnego stołu, w miejscu zarezerwowanym dla marszałka i  hetmana  koronnego.  Oba  te  najważniejsze  po  królu  urzędy  pełnił  Jan Sobieski, najgroźniejszy wróg wpływów habsburskich w Rzeczypospolitej, z oczywistych powodów nieobecny na naradzie. Pozostałe krzesła zajmowali biskup  Olszowski,  kniaź  Dymitr  Wiśniowiecki,  Krzysztof  Pac  i  jegoprzyrodni brat Michał Kazimierz, hetman wielki nad wojskiem litewskim. Olszowski  w  skupieniu  czytał  jakiś  dokument,  Litwini  konwersowali
z   królową,   Dymitr   zaś   raczył   się   winem   pomimo   wczesnej   pory. Przekraczając próg komnaty, król zerknął na te wyrachowane oblicza.
„Gniazdo  żmij,  z  których  każda  jest  gotowa  pokąsać  drugą.  A  to najjadowitsza  z  nich”.  Przeniósł  wzrok  na  królową,  która  powstała,  aby ucałować męża w policzek. Reszta senatorów ograniczyła się do złożenia ukłonów, oszczędzając sobie klękania przed majestatem, co w tak bliskim i zaufanym gronie nie było potrzebne.
Korybut zasiadł naprzeciw królowej i zerknął z zazdrością na puchar spoczywający w dłoniach kuzyna Dymitra. Opanował pokusę poproszenia o trunek. Przez ostatnie dni opium i alkohol przynosiły mu ukojenie, ale teraz potrzebował jasnego umysłu. Skupił myśli na celu narady.
– Jakie wieści z Ukrainy, kuzynie? – zapytał kniazia.
Dymitr wymienił szybkie spojrzenie z Olszowskim.
–  Fatalne,  wasza  wysokość  –  rzekł  hetman  otwarcie.  –  Regimentarz Łużecki i Chanenko ponieśli druzgocącą porażkę w starciu nad Bohem.
Korybut poczuł, jak dławi go w krtani.
– Jak bardzo jest źle? – zachrypiał.
Dymitr wykrzywił się, jakby zabolał go ząb.
– Nie mamy jeszcze pełnych wieści. Na pewno wiadomo, że rozbity został pułk królewski… Straty są naprawdę wielkie. Uszczerbek poniósł też autorament zagraniczny, piechota i dragoni. – Kniaź urwał i pokrzepił się winem.
Korybut domyślił się, że to nie koniec złych wieści.
– W mym pułku utracono chorągiew i poległo wielu oficerów – przyznał Dymitr  ponurym  tonem.  –  To  samo  tyczy  się  pozostałych  oddziałów. Czarniecki i Koniecpolski potracili ponoć całe regimenty piechoty i dragonii,ale to nie jest pewna wiadomość. Wciąż czekam na szczegółowe raporty. Tymczasem rozmiar strat możemy ocenić jedynie z relacji porucznika Pruszkowskiego, który sprawuje komendę nad chorągwią pancerną waszej wysokości.
Kniaź przerwał relację i spojrzał na biskupa Olszowskiego. Na ten znak ekscelencja wręczył królowi trzymany w dłoniach list. Korybut przebiegł wzrokiem kilkanaście linijek napisanych pochyłym pismem i popatrzył na panów senatorów.
– Pisze, że w jego chorągwi ocalało jeno pięciu towarzyszy, wszyscy ranni – rzekł wstrząśnięty. – Jak mogło do tego dojść?
– Nie do końca to wiadomo, jak zwykle w takich okolicznościach jeden zwala winę na drugiego – przyznał kniaź Dymitr. – Pruszkowski nie był z przodu, więc nie wie, co się stało. Słyszał tylko pogłoski. Jedni mówią, że wina   leży   po   stronie   regimentarza,   który   po   rozbiciu   nieprzyjaciela w pierwszym ataku lekkomyślnie przeprawił się z wojskiem na drugi brzeg Bohu, gdzie multum ordy i Kozaków stało. Inni twierdzą, że zawinił hetman Chanenko, który nie przyszedł w sukurs walczącym oddziałom. Grunt, że nasi Kozacy z taborem wycofali się do Ładyżyna, odpędzając nieprzyjaciela samopałami  i  bijąc  z  armat,  a  za  Chanenką  podążył  kasztelan  Łużecki z resztą ocalałych. Tam zostali oblężeni przez chana i Doroszenkę.
–  Jeśli  zostaną  zgnieceni,  utracimy  większość  sprawnego  wojska  na Ukrainie.  Trzeba  posłać  im  odsiecz,  i  to  bez  zwłoki  –  zaproponował Krzysztof Pac.
– A niby skąd mamy ją wytrzasnąć? – zapytał Olszowski cierpko. – Gdyby Litwini szybciej się zbierali, nie byłoby tego problemu. – Ksiądz biskup popatrzył wyzywająco na młodszego z Paców.
Michał Kazimierz obruszył się na te słowa, lecz nim doszło do kłótni, wtrącił się Krzysztof.– Trzeba poprosić Sobieskiego i Sieniawskiego, aby ruszyli z pomocą regimentarzowi – oznajmił trzeźwo. – O ile mnie pamięć nie myli, na Podolu przebywa ponad dwadzieścia chorągwi jazdy, w tym dziesięć husarskich. Daje to ponad tysiąc pięćset zaprawionych w bojach szabel.
– Tylko czy Sobieski zachce cokolwiek uczynić? – wyraził wątpliwość Michał  Pac.  –  Łużecki  i  Chanenko  opowiadają  się  raczej  za  królem  niż stronnictwem francuskim. Jeśli ich oddziały się wykrwawią, my stracimy, a Sobieski zyska.
– Wierzę głęboko, że hetman koronny ma w sercu dobro ojczyzny i zrobi to, co leży w jej interesie – oznajmił na przekór bratu Krzysztof Pac.
Tak   przychylne   słowa   tyczące   Sobieskiego   wywołały   zaskoczenie u wszystkich obecnych.
„Czyżby kłótnie w rodzinie? Tylko czy aby szczere?”, zastanowił się Korybut. Obserwując oblicza Eleonory, Olszowskiego i Dymitra, zrozumiał, że i oni mają wątpliwości co do prawdziwych intencji Paców.
Pierwszy otrząsnął się ksiądz biskup.
– Jeszcze dziś napiszę list do Sobieskiego – zadeklarował, co zostało natychmiast zaakceptowane przez członków rady.
– Czy są wieści z Moskwy, księże biskupie? – zapytał Korybut, kończąc definitywnie poprzedni temat.
–  Poselstwo  od  cara  przekroczyło  już  granicę  z  Litwą  –  odrzekł Olszowski. – Podróżując w tym tempie, zawitają do Warszawy za dwie, trzy niedziele.
–  Niespieszno  wywiązać  się  Moskalom  z  traktatu  w  Andruszowie  – burknął Krzysztof Pac zniesmaczony.
– Car przestrzega umowy tylko wówczas, gdy jest mu to wygodne – stwierdził kniaź Dymitr. – Powinniśmy się uczyć od niego cynizmu i dbania o własne interesy.To akurat nie wzbudziło u nikogo wątpliwości, za to problem zrodził się gdzie indziej.
– Myślę, że wasza wysokość powinien zaczekać w stolicy na przybycie poselstwa  –  oznajmiła  Eleonora,  co  wywołało  kolejną  wymianę  spojrzeń między Olszowskim a Dymitrem.
– Ośmielę się mieć inne zdanie na ten temat, wasza miłość – odparował ksiądz biskup. – Szlachta bardzo opieszale zbiera się w województwach na pospolite    ruszenie.    Król    powinien    osobistym    przykładem    wskazać poddanym, aby spieszyli bronić ojczyzny.
– Wyjazd króla urazi posłów moskiewskich – zauważyła Eleonora.
–  A  jeśli  nawet,  to  i  lepiej  –  zripostował  Olszowski  buńczucznie.  – Moskal  szanuje  jeno  siłę  i  butę,  a  gardzi  słabością.  Dyplomacja  to  gra pozorów, pokażmy im, że nie jesteśmy tak słabi, jak to jest w rzeczywistości.
– Przychylam się do opinii ekscelencji – wtrącił Krzysztof Pac, czym znów ściągnął na siebie zdumione spojrzenia członków rady.
Korybut   próbował   przypomnieć   sobie,   kiedy   to   ostatnio   któryś z Litwinów zgadzał się w czymkolwiek istotnym z Olszowskim. Postanowił wykorzystać tę zaskakującą jednomyślność, aby zagrać na nosie królowej.
– Nie będę oczekiwał na posłów cara w Warszawie – oznajmił. – Znajdą do mnie drogę.
Eleonora    skwitowała    tę    decyzję    skrzywieniem    warg,    lecz    nie zdecydowała się podważać publicznie decyzji męża.
Po przedyskutowaniu kilku spraw mniejszej wagi zakończyli radę. Michał Korybut od razu wrócił do swej samotni. Niestety nie dane było
mu cieszyć się tak upragnionym spokojem i odpoczynkiem.
Ledwo zdołał się pozbyć niewygodnych królewskich szat i peruki, do alkowy  wparowała  małżonka.  Poznał,  że  była  rozzłoszczona,  a  ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, były wyrzuty i połajanki.– Jestem zmęczony, czy nie omówiliśmy już wszystkiego na radzie? Eleonora zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– Nie zajmę ci wiele czasu. Chcę tylko wiedzieć, czemu zlekceważyłeś mą wolę!?
Korybut poczuł ukłucie w sercu, jak zawsze gotów wycofać się ze swego zdania,  gdy  napotykał  opór  żony.  Wcześniej  taki  wpływ  miała  na  niego matka.
Wspomnienie kniahini wywołało w nim kolejny przypływ poczucia winy. A także coś jeszcze, złość, a może nawet więcej – gniew.
– Twą wolę!? Jestem królem i twym mężem! – Te w zamierzeniu twarde słowa wypowiedział dość słabo i piskliwie, ale nie zważał na to.
Eleonora zaśmiała się szyderczo.
– W jednym i drugim jesteś do niczego! – wrzasnęła. – Tylko małżeństwo ze  mną  i  poparcie  cesarza  utrzymuje  cię  na  tronie.  Nie  jesteś  nawet mężczyzną – cisnęła weń od dawna tłumioną pogardą. – Ile czasu minie, nim wrócisz do swych zboczonych praktyk?
Liczyła  z  pewnością,  że  zawstydzi  go  i  stłamsi.  Był  dla  niej  tylko marionetką. Tym większym szokiem okazało się plaśnięcie w policzek, które jej wymierzył. Oboje zastygli zdumieni tym, co się stało.
Eleonora wybałuszyła oczy, Korybut zaś wpatrywał się w nią z gniewem i zaciskał pulchne dłonie, gotów dać jej w twarz raz jeszcze, jeśli tylko znów spróbuje odrzeć go z godności.
Musiała  wyczytać  to  z  jego  twarzy.  Zacisnęła  zęby,  obróciła  się  bez słowa i furkocząc suknią, opuściła alkowę. Gdy zatrzasnęły się za nią drzwi, Michał Korybut poruszył się niespokojnie. Nikogo wcześniej nie uderzył. Nawet  sługi.  Dawno  temu,  w  młodości,  marzył,  by  przeciwstawić  się zaborczości matki, ale ta złamała go i ulepiła stosownie do swej woli.
Teraz, gdy umarła, wszystko stało się inne. Pozostała pustka, którą musiałczymś zapełnić. Nienawiść i gniew były lepsze niż żal i wieczne poczucie winy za to, kim się jest. Dawały siłę potrzebną do przetrwania. Nadzieję potrzebną, by nie załamać się pod naporem własnych słabości.
Cisza przed burzą
Miasto Stryj powitało Charlottę i Cichonia biciem kościelnych dzwonów. Ich głęboki metaliczny odgłos towarzyszył dwójce podróżnych aż do bram zamku, gdzie stłumiły go grube mury twierdzy Sobieskich.
Charlotta zeskoczyła z siodła i uśmiechnęła się do wachmistrza. W końcu byli bezpieczni.
Niestety nie czuła się najlepiej, od rana kłuło ją w podbrzuszu. Ignorując dolegliwości,  od  razu  odszukała  Jakuba.  Wydawało  się,  że  chłopiec  jest w dobrej kondycji.
Poleciła bonom opiekującym się paniczem, aby przyszykowały się do rychłego  opuszczenia  miasta.  Następnie  udała  się  na  posiłek,  po  którym odbyła rozmowę z Cichoniem.
Wachmistrz stawił się przed nią w czystym stroju i gładko ogolony, co odjęło mu jakieś dziesięć lat.
– Wyjeżdżamy jak najszybciej się da – poinformowała go Charlotta. – Zadbaj, proszę, o konie i karocę, nie chcę po drodze żadnych niespodzianek.
Poczuła gwałtowny ból w podbrzuszu i musiała usiąść na krześle. – Choruje pani? – zapytał wachmistrz z niepokojem.
Machnęła ręką.– Nic to. Zwykłe kobiece dolegliwości, przejdą, gdy wypocznę. Wręczyła Cichoniowi sakiewkę.
– Porozmawiasz z frochtarzami o wynajmie szkuty, tylko nie daj zedrzeć z siebie zbyt wiele grosza – przestrzegła.
Cichoń zważył mieszek w dłoni i skinął głową.
Gdy  zostawił  ją  samą,  Charlotta  udała  się  do  biblioteki  zamkowej i wybrała z półki frywolną komedyjkę napisaną po francusku. Przez resztę dnia odpoczywała. Do kolacji wypiła puchar wina i zasnęła przy palącej się na stoliku świecy.
Ocknęła się rano z silnym bólem w podbrzuszu i uczuciem wilgoci na udach. Odgarnęła kołdrę i zobaczyła dużo krwi. Zaniepokoiła się, to nie był jeszcze czas na miesięczne krwawienie. Wsunęła dłoń między uda, a potem obejrzała zaczerwienione palce. Tak jak się obawiała, we krwi były zakrzepy.
Nie  potrzebowała  medyka,  aby  wiedzieć,  co  jej  dolega.  Zapalenie przydatków   dopadało   ją   co   jakiś   czas.   Lekarze   twierdzili,   że   jako dziewczynka  musiała  przebyć  nieleczone  zapalenie  dróg  rodnych.  Od tamtego czasu dolegliwości wracały przy osłabieniu organizmu. W tym też upatrywano przyczyn jej bezpłodności.
Starła ręcznikiem krew z nóg i zabezpieczyła się, używając bawełnianych szmatek. Potem włożyła strój z czarnego sukna, na którym nie widać plam, i udała się na śniadanie. Zmierzając na posiłek, zleciła służbie przygotować kolasę na wyjazd do miasteczka.
Jadła bez apetytu, wypiła za to dwa puchary wina. Alkohol poprawił jej nastrój, nie stanowił jednak trwałego remedium na trapiące ją dolegliwości.
Gdy  zegar  w  jadalni  wybił  dziewiątą,  uznała,  że  nie  będzie  dłużej zwlekać. Zeszła na dziedziniec. Z pomocą woźnicy wsiadła do powozu.
Zaprzęg  poruszał  się  powoli.  Na  wąskich  i  zatłoczonych  uliczkach panował  ścisk,  szczególnie  tam,  gdzie  handlarze  rozstawili  stragany.  Naławach stały półmiarki pszenicy, żyta i owsa, kosze z jajami oraz kadzie z miodem. Niżej szwendały się kury uwiązane za nogi do palików, gdacząc i wydziobując Bóg wie co z ziemi. Wszędzie widziała mnóstwo Żydów wyróżniających się spośród chrześcijan mową i strojem. W każdym miasteczku należącym do Sobieskich działo się tak samo: Polaków, Rusinów, Ormian czy Niemców ubywało przez zarazy i wojny, a w ich miejsce przybywali prędzej czy później potomkowie Abrahama. Domy żydowskie wyrastały jeden przy drugim i w końcu uliczka stawała się miniaturowym sztetlem.
W jeden z takich zaułków poleciła skręcić woźnicy.
Wznosiło się tam kilkanaście domów, w tym oberża. W powietrzu czuło się mdły zapach sfermentowanej pszenicy z pobliskiej wytwórni gorzałki. Przy magazynku trzech barczystych młodzieńców z pejsami rozładowywało wózek  z  beczek.  Nieco  dalej  kolejny  Żyd  sprzedawał  okowitę  na  ulicy ludziom,  którzy  nie  mieli  czasu  czy  ochoty  przesiadywać  w  dusznej gospodzie. Klientów nie było wielu o tak wczesnej porze dnia.
Naprzeciw karczmy mieściła się apteka.
Charlotta kazała woźnicy się zatrzymać. Zeszła z kolasy, a sługa otworzył przed nią ciężkie drzwi.
Wewnątrz  było  przyjemnie  chłodno,  a  w  powietrzu  unosiła  się  woń suszonych  ziół.  Aptekarz  rozpoznał  ją  od  progu  –  nie  raz  i  nie  dwa odwiedzała Stryj, towarzysząc pani Sobieskiej. Odłożył szmatkę, którą akurat czyścił wagę, wybiegł ku szlachciance i rzucił się do całowania jej dłoni.
– Czego trzeba wielmożnej pani?
–  Tasznika  pospolitego,  rdestu,  nagietka,  jemioły,  skrzypu  polnego, pokrzywy i melisy – wyliczyła Charlotta. – Potrzebuję też omanu wielkiego, kurzego ziela i waleriany.
Aptekarz skinął głową i po kolei odmierzył na wadze porcje suszonychziół, od razu pakując wszystko w parcianą torebkę.
– Zalecam pić wywar trzy razy dziennie przed posiłkiem – powiedział. – Wiem, ale to nie wszystko – odrzekła Mesire. – Odezwał mi się jeszcze
Adnexitis. – Użyła łacińskiej nazwy wstydliwego schorzenia.
Aptekarz skubnął wargę.
– Ach tak, przygotuję coś odpowiedniego.
Charlotta  obserwowała,  jak  sięga  po  słoje  z  rozmarynem,  mącznicą lekarską i jasnotą białą, waży zioła i miesza je z tarniną, pokrzywą, stokrotką i rdestem ptasim, dodaje drapacz lekarski, mniszek i dziką różę, aż utworzył się z tego spory pakunek.
Odebrała paczkę i położyła na blacie zapłatę. Aptekarz wyjął spod lady przyrząd w kształcie gruszki zakończony miedzianą rurką.
– Przyda się do irygacji… – Wręczył go Charlotcie – Trzeba umieścić… – Już to robiłam… – przerwała mu, gdyż targnął nią silny spazm. Wyszła z apteki i wsiadła do powozu.
– Ruszaj na zamek, tylko szybko! – warknęła na woźnicę.
Trzasnął bat i pognali z turkotem kół.
Po dotarciu na miejsce od razu udała się do kuchni.
Wręczyła kucharce zioła na krwawienie i poleciła dostarczyć sobie jak najszybciej wywar i talerz z tłustym rosołem. Jeśli chodzi o drugą sprawę, zajęła się nią osobiście. Napełniła kwartę wodą i wsypała do niej trzy łyżki ziół. Gotowała wywar przez pięć minut, a potem odstawiła pod przykryciem na  pół  godziny  i  przecedziła.  Z  gotowym  odwarem  udała  się  do  swej komnaty.   Kucając   nad   miednicą,   użyła   gruszki   z   miedzianą   rurką i przepłukała obolałe miejsce.
Wytarła się ręcznikiem i położyła w łóżku.
Rozmyślała. Upłynie kilka dni, nim będzie w stanie poruszać się bezzaciskania zębów, choć do pełnego wyzdrowienia trzeba tygodnia, może nawet dwóch, aby choroba nie nawróciła. Uznała, że nic się nie stanie, jeśli odłoży podróż do przyszłej niedzieli.
Rozległo się pukanie i weszła służąca, niosąc rosół i kubek z naparem. Charlotta zmusiła się do przełknięcia naparu i strawy, a potem spróbowała zasnąć i zapomnieć o słabości ciała.
Nie było to proste, zioła nie działają od razu i przez pierwsze godziny kręciła  się  w  łóżku,  a  gdy  w  końcu  przysnęła,  budziły  ją  co  jakiś  czas szarpnięcia bólu.
Z  przerwami  przespała  resztę  dnia  i  pół  nocy.  Nie  mogąc  dłużej wytrzymać w łóżku, wstała i otworzyła okno.
Chłodne   powietrze   pocałowało   jej   wilgotną,   rozpaloną   skórę.   Na dziedzińcu dostrzegła wartownika opartego o mur, gdzieś daleko szczekał pies. Potem umilkł, być może skarcony przez pana.
Przymknęła powieki, napawając się tą chwilą.
Ciszę rozdarł kobiecy krzyk. Było w nim coś przerażającego.
Charlotta otworzyła oczy, niepewna, czy aby nie pada ofiarą złudzenia. Wychyliła  się  przez  okno  i  spojrzała  na  skrzydło  zamku.  Wrzask  się powtórzył. Dochodził z komnat Jakuba.
Serce skoczyło jej do gardła. Chwyciła świecznik i wypadła na korytarz. Nie zważała na ból w podbrzuszu ani to, że jest boso, w samej tylko koszuli.
Zobaczyła   bonę.   Wyglądała   na   roztrzęsioną.   Jej   posiwiałe   włosy znajdowały się w całkowitym nieładzie.
– Co się stało?
Kobieta wlepiła w nią spanikowany wzrok.
– Panicz dostał krost i gorączki – wypaliła i nerwowo zaczęła wycierać dłonie o koszulę. – W zamku jest zaraza!Charlotta cofnęła się o krok, jakby chcąc uciec przed żywym ogniem. Krzyk przerażenia uwiązł jej w krtani.
– Sprowadź medyka, natychmiast – wydusiła z siebie, czując, jak cała się trzęsie.
Bona skinęła głową i odeszła chwiejnie.
Charlotta  zbliżyła  się  do  drzwi  komnaty,  zza  których  dobiegał  płacz Jakuba.  Serce  biło  jej  jak  oszalałe.  Zaraza!  Śmierć,  która  nie  oszczędza nikogo.  Bogacza  ani  biedaka,  niewolnika  ani  księcia.  Nie  ma  na  nią lekarstwa,  nie  ma  przed  nią  ratunku.  Można  tylko  czekać  i  bać  się,  że przyjdzie po ciebie.
Jeszcze krok dzielił ją od sypialni chłopca. Wiedziała, że powinna tam wejść, ale zatrzymała się i zacisnęła dłoń na framudze drzwi.
Usłyszała kroki za plecami.
To był Cichoń. Obróciła się do wachmistrza, czując ulgę, że nie musi wchodzić do komnaty Jakuba.
– Panicz zachorował, to prawdopodobnie zaraza – wyjaśniła.
Nawet w słabym blasku świecy dostrzegła, jak Cichoń blednie.
– Co mam robić?
– Weź żołnierzy i sprawdź, kto jeszcze zachorował. Odizoluj zdrowych od chorych. Jeśli trzeba będzie, użyj siły… – Zawahała się, wiedząc, że to, co powie, może przesądzić o ich życiu i śmierci… – I zamknij bramy. Nikt nie może opuścić zamku.ROZDZIAŁ V
Złe wróżby
Sierpień A.D. 1672
Tyner ocknął się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pamięć wracała powoli, odsłaniając obrazy, o których wolałby zapomnieć.
Bitwa, ucieczka przez mokradła, kurhan i spotkanie ze sługusami Klary Pac. Wzdrygnął się na wspomnienie ognia palącego mu skórę. Wsunął dłoń pod koszulę i napotkał opatrunek.
Uniósł głowę z poduszki i rozejrzał się po izbie. Prócz łóżka, w którym leżał, komody, stołu i krzesła nie było tu innych mebli. Na blacie stał dzban zostawiony przez Grota.
Bogusław pamiętał bardzo mgliście wszystko, co nastąpiło po uratowaniu go  przez  wachmistrza.  Gorączka  zatruła  mu  krew  i  przez  kilka  dni balansował na krawędzi rzeczywistości i maligny.
Przesunął  językiem  po  wnętrzu  wyschniętych  ust.  Musiał  się  napić. Powoli wstał z łóżka i podszedł do stolika. Podniósł dzban i gdy przysunął go do twarzy, wyczuł cierpki aromat wina. Domyślił się, że to sprawka Grota.Medyk przez cały czas poił go jakimiś ziołami, od których Tyner dostawał potów i biegunki. Pobłogosławił w myślach wachmistrza i przytknął krawędź cynowego naczynia do ust. Pił łapczywie, nie zważając, że z kącików warg ściekają mu kropelki trunku. Skończył dopiero wtedy, gdy ujrzał dno. Odstawił naczynie i otarł dłonią usta i wilgotny zarost wokół nich.
Popatrzył na mokrą koszulę. Ściągnął ją z siebie, uniósł ramię i odgiął opatrunek  od  ciała.  Obejrzał  poparzone  miejsce,  delikatnie  naciskając palcami wokół świeżo zabliźnionej skóry. Ślad, jak to po oparzeniu, wyglądał paskudnie, ale rana – jak wszystkie wcześniejsze – goiła się znakomicie. Także pręgi po chłoście zastrupiały się ładnie i Bogusław spodziewał się, że wkrótce pozostaną po nich jedynie blizny.
Wtedy  usłyszał  kobiece  krzyki  i  żołnierskie  przekleństwa.  Odgłosy dochodziły z dworu. Tyner zbliżył się do otwartego na oścież okna i wyjrzał na  dziedziniec  zamku.  Pośrodku  placu  wznosił  się  szafot  z  katowskim pieńkiem.  Wokół  podestu  zebrało  się  kilkuset  gapiów,  głównie  żołnierze i  czeladź,  choć  dostrzegł  też  sporą  grupkę  rozpaczających  głośno  kobiet z  dziećmi.  Nieco  z  boku,  przy  schodkach  na  szafot,  stało  kilkunastu mężczyzn skutych łańcuchami. Większość z nich miała tatarskie rysy.
Ksiądz nie był obecny przy egzekucji, a o obecność imama nikt się nie zatroszczył. Dwóch żołnierzy chwyciło pierwszego ze skazanych i zawlekło go na podest, gdzie czekał już kat.
Tatar opierał się i coś krzyczał. Jeden z żołnierzy zdzielił go pałką w tył głowy, a drugi przytrzymał nieszczęśnika przy pieńku.
Oprawca wzniósł topór…
Szczęknęła naciśnięta od zewnątrz klamka. Tyner obrócił się i zobaczył Grota, który trzymał w dłoniach miskę z parującą zupą.
Jak przez mgłę pamiętał twarz wachmistrza, gdy ten pochylał się nad nim i wpychał mu łyżkę z jedzeniem w usta.– Postaw na stole – poprosił Tyner i znów popatrzył na szafot. – Co tam się dzieje?
Grot stanął za porucznikiem.
–  To  Lipkowie,  niemal  wszystkie  ich  chorągwie  w  armii  koronnej zdradziły i przeszły na stronę Turków – wyjaśnił. – Za tym przykładem poszły  tatarskie  oddziały  nadworne.  Uciekając  do  nieprzyjaciela,  grabią i palą, biorą zakładników. Poznajesz tego bogacza w karmazynie? – Grot wskazał    na    szlachcica    przypatrującego    się    egzekucji    z    balkonu komendantury.
– Znam twarz, ale nie pomnę, kto zacz.
–   To   Hieronim   Lanckoroński,   podkomorzy   podolski,   dwie   jego chorągwie Lipków przeszły na stronę sułtana, a sam Lanckoroński omal nie dostał się w ich jasyr. Teraz mści się na każdym Lipku, który wpadnie mu w ręce.
Tyner z zaciętą miną patrzył, jak spada z karku kolejna głowa.
– Nie pomoże to w niczym, tylko narobi szkody – mruknął.
Na twarzy Grota odmalowało się zaskoczenie.
– Jesteś ostatnią osobą, od której spodziewałem się coś takiego usłyszeć. Bogusław  milczał.  Nie  kochał  Tatarów,  Bóg  wie,  ilu  zabił,  sam  nie
potrafił ich zliczyć. Nawlekał ich na pal i czynił inne okrutne rzeczy, gdy szukał w krwawej zemście ukojenia po śmierci Marii. Teraz jednak ogień buzujący mu w piersi przygasł, zostały po nim tylko popioły. Obserwując kaźń, nie odczuwał satysfakcji, widział tylko rozpaczające kobiety i dzieci zmuszone patrzeć na śmierć swych ojców.
Zamknął okiennice, nie chcąc dłużej słyszeć lamentów dobiegających z dziedzińca.
– Gdzie jesteśmy? – Był pewien, że pytał o to wcześniej, ale otumaniony gorączką, nie zapamiętał odpowiedzi.W Barze. Na trakcie znalazł nas podjazd wysłany w stronę Bohu.
– Kto tu dowodzi? Lanckoroński?
– Nie, on tu jest tylko przejazdem w drodze do Kamieńca. Komendę sprawuje Mikołaj Sieniawski. Przyszedł nawet zobaczyć, co u ciebie.
Tyner aż się skrzywił. Ostatnim razem, gdy rozmawiali w cztery oczy, chorąży  wielki  koronny  wysłał  go  przed  sąd  hetmański  z  oskarżeniem o dezercję i pojedynek.
– Mówił coś?
– Jak tylko wstaniesz z łoża, masz się przed nim stawić.
Tyner spojrzał na dziedziniec, gdzie potoczyła się następna głowa. Z pewnymi rzeczami nie ma co zwlekać, lepiej stawić im czoła, niż gryźć się w niepewności.
– Gdzie mój strój? – zapytał. – Pójdę rozmówić się z Sieniawskim.
– Dałem do cerowania i prania, leży w komodzie jak nowy – odparł wachmistrz.  –  Ale  nie  ma  co  iść  na  głodnego.  Krupnik  stygnie,  a  jest naprawdę dobry.
Tyner  pochylił  się  nad  zupą,  poczuł  intensywną,  apetyczną  woń. Zaburczało mu w brzuchu.
Usiadł do stołu i chwycił za łyżkę. Krupnik był wyśmienity, gęsty od kaszy   i   kawałków   mięsa.   Siorbiąc   strawę,   przyglądał   się,   jak   Grot przygotowuje mu ubiór. Bogusław uprzytomnił sobie, że wciąż nie pomówił z wachmistrzem o tym, co się stało. Wetknął łyżkę w zupę i popatrzył na przyjaciela.
– Dziękuję, że po mnie wróciłeś.
Grot zastygł, a potem na krótko zerknął na Tynera.
–  Na  wojnie  ludzie  muszą  liczyć  na  siebie  nawzajem  –  burknął zawstydzony i wrócił do szykowania stroju.Bogusław skończył jeść i się ubrał. Od miesięcy nie nosił czegoś równie świeżego.
Udał  się  do  kwatery  Sieniawskiego.  Sekretarz,  który  niczym  cerber strzegł drzwi gabinetu, upewnił się, że dowódca oczekuje oficera, po czym wprowadził go przed oblicze magnata.
Tyner wyprężył się i zasalutował, co kosztowało go ukłucie bólu w boku. Mikołaj Sieniawski wlepił wzrok w porucznika i uśmiechnął się ciepło. – Spocznij waszmość. – Łaskawie wskazał krzesło stojące na ukos do
biurka. – Widzę, że dochodzisz szybko do zdrowia. To dobrze, bardzo dobrze… Potrzeba teraz każdego dobrego oficera po nieszczęściu, które spotkało nas pod Czetwertynówką.
– Jak duże ponieśliśmy straty? – zapytał Tyner.
Sieniawski wykrzywił gniewnie usta.
–  Wiem  o  tuzinie  zaginionych  poruczników,  blisko  setce  towarzyszy i  dwakroć  tylu  pocztowych,  a  to  przecież  tylko  jazda.  Najwięcej  strat poniosła piechota i dragoni, niektóre regimenty zostały całkiem zniesione, zginęły setki dobrych ludzi. – Sieniawski zacisnął pięści, a jego przystojna twarz nabrała złowieszczego wyrazu. – Ostrzegałem, że Łużecki nie nadaje się  na  regimentarza  –  rzekł  porywczo.  –  Ale  król  jegomość  promuje miernych, lecz wiernych mu oficerów.
Tynera  drażniło  to  całe  gadanie  i  hipokryzja  magnata.  Nie  dalej  jak miesiąc  wcześniej  Sieniawski  wraz  z  Sobieskim,  Prażmowskim  i  resztą malkontentów  najechał  z  wojskiem  Warszawę.  Zamierzali  obalić  króla i  osadzić  na  tronie  francuskiego  księcia.  Przyjmowali  z  Paryża  ogromne łapówki w złocie, robili wszystko, by zasiać anarchię i niezgodę w wojsku.
„A teraz to pierdolenie”.
Bogusław zacisnął zęby, nie dając się sprowokować.
– Nadeszły wieści od regimentarza Łużeckiego? – zmienił temat.– Skrył się w Ładyżynie z podkulonym ogonem – odparł Sieniawski szyderczo. – Chanenko był z nim parę dni, ale musieli się pożreć o to, kto bardziej jest winny klęski. Kozacy porzucili obóz i skierowali się na zachód.
– Dołączą do waszych sił?
Sieniawski zawiesił na Tynerze baczne spojrzenie.
– W tej sprawie cię wezwałem, mości poruczniku. Udasz się do Chanenki z propozycją,  aby  udzielił nam zbrojnej pomocy.  Po  tym,  jak  odesłałem regiment piechoty biskupa krakowskiego do obrony Kamieńca, zostało mi dwa  tysiące  samej  jazdy.  Z  tymi  siłami  bez  piechoty  nie  powstrzymam nieprzyjaciela.
Tyner nie czuł się na siłach wsiadać na koń.
– Niech jedzie kto inny, czemu ja?
Chorąży zmierzył go gniewnym wzrokiem.
– Nie udawaj waszmość nierozgarniętego. Wasz ojciec służył Jaremie, a ty obstajesz wiernie przy jego synu. Chanenko to stronnik króla, to z jego namaszczenia został wyniesiony na hetmana Kozaków. Jest szansa, że cię wysłucha.
Tyner zmrużył oczy, wpatrując się w magnata.
– Czemu mam wam zatem pomagać?
– Dla dobra ojczyzny. Wczoraj wróciły czaty znad mołdawskiej granicy. Sułtan  z  armią  stanął  po  drugiej  stronie  Dniestru,  niemal  naprzeciw Kamieńca. Budują most, zwiadowcy widzieli, jak stawiają przęsła. Za kilka dni  zostanie  ukończony.  Przemów  Chanence  do  rozsądku,  niech  zbierze załogi z twierdz i z całą siłą dołączy do mnie. Mając za plecami twierdzę kamieniecką, może dotrzymamy wspólnie do nadejścia odsieczy.
Tyner nie mógł zaprzeczyć, że w argumentacji Sieniawskiego było sporo racji.
– Pojadę – zdecydował.Bar  opuścił  o  świcie  następnego  dnia  w  towarzystwie  Grota  i  kilku żołnierzy   eskorty.   Podążali   przez   leżące   odłogiem   ziemie,   niemal pozbawione osad i ludzi. Wysoka trawa i ukryte w niej jary wymuszały ostrożną jazdę. Nie brakowało też lasów i mokradeł, gdzie na nieostrożnych podróżnych mogli się zasadzić bandyci.
Słońce stało już wysoko, gdy zatrzymali się na postój w opuszczonej wiosce. Co wygnało mieszkańców z tej urodzajnej ziemi, Tyner nie wiedział. Możliwości było aż nadto: Tatarzy, Kozacy, polskie wojsko bądź zwykli łupieżcy, których nie brakowało w tych niespokojnych czasach. Przyroda szybko odzyskiwała wydarty jej pracą ludzkich rąk teren. Miejsce ogrodów zajęły chwasty i krzaki, pola zarosły łopianem i ostrą stepową trawą, a ściany domów oplótł bluszcz.
Żołnierze zaprowadzili konie nad strumień, a Grot poszedł rozejrzeć się po tym, co zostało z wioski. Gdy wrócił, trzymał kilka karczochów.
– Znalazłem je w ogrodzie przy cerkwi. Smaczne – zapewnił i podał korzeń porucznikowi.
– Nie chcę – burknął Tyner. Wciąż nie czuł się zdrowo, a jazda w siodle była większym wysiłkiem, niż się spodziewał. Miał też inne zmartwienia związane z powierzoną mu misją.
Wachmistrz usiadł obok porucznika i zaczął chrupać warzywo. Tyner popatrzył na niego rozdrażniony.
– Masz tyle miejsca wokół, a będziesz mi tu tak ciapać.
Grot wzruszył ramionami. Ani myślał przenieść się gdzie indziej.
– Co cię gnębi, poruczniku?
–  Niech  pomyślę  –  rzekł  cierpko  Tyner.  –  Najpotężniejsze  kobiety w  Rzeczypospolitej  chcą  mnie  widzieć  martwym.  Omal  nie  zginąłem w męczarniach, a po śmierci Gryzeldy zostałem bez protektora… Jakby było mało, teraz tłukę dupsko w siodle, wykonując misję zleconą przez człowieka,który jeszcze miesiąc temu chciał obalić króla. Pochrzanione to wszystko. –  Ale  przynajmniej  żyjemy,  nie?  –  Grot  chrupnął  karczocha.  –  A
Chanenko, jak myślisz, co zrobi?
– Bóg raczy wiedzieć. To chytry człowiek, nie jakiś prosty chłop. Mówią, że wywodzi się z tatarskiego rodu książęcego, jego ojciec ożenił się z polską szlachcianką wykupioną z niewoli. Od śmierci Chmielnickiego Chanenko stale dąży do pogodzenia Kozaków z Rzecząpospolitą. Ani myślał jak inni pułkownicy  podporządkować  się  Moskwie  czy  sułtanowi.  Za  postawę  tę został nobilitowany jeszcze za poprzedniego króla.
– Co nie znaczy, że będzie chodził na pasku takich ludzi jak Sieniawski – zauważył  Grot  nadspodziewanie  trafnie.  –  Pamiętam,  jak  zeszłego  roku odbiliśmy  z  Kozakami  Chanenki  kilka  warowni  za  Bohem…  –  Skubnął zębami  brudny  paznokieć.  –  Potem  Kozacy  zajmowali  je  jak  swoje, wypierając  polskie  załogi.  Sam  widziałem,  jak  obili  kijami  plenipotenta przysłanego  przez  szlachcica,  który  rościł  sobie  prawo  do  miasteczka i poddanych.
Żołnierze  wrócili  z  końmi  znad  strumienia  i  wszyscy  razem  ruszyli w dalszą drogę. Za wsią teren wyrównał się i tylko w oddali widać było skupiska  kurhanów,  w  których,  jak  twierdzili  Kozacy,  leżeli  starożytni bohaterowie.
Jeszcze przed zmierzchem ujrzeli Braiłów. Z daleka miasto wyglądało jak oblężone przez nieprzyjaciela. Przed fosą i palisadą stały setki wozów taboru, działa i namioty. Kozaków przybyło blisko pięć tysięcy, niemal czterykroć więcej, niż liczyła ludność miasteczka ciężko doświadczonego przez wojny. Większość mołojców usadowiła się na zniszczonych przedmieściach, gdzie ocalały niektóre domy, inni spali na ulicach, korzystając z letniej pogody. Tylko starszyzna mogła liczyć na kwaterę na zameczku.
Hetman Kozaków przyjął Tynera w jednej z tamtejszych komnat. Siedzączgarbiony nad stołem i obłożony papierami, wyglądał niczym skryba.
– Czołem biję waszmości – przywitał się Bogusław z ukłonem. Chanenko zmarszczył krzaczaste brwi.
– Nie spodziewałem się, mości poruczniku, że to ty przywieziesz pismo od malkontentów.
– Poproszono mnie o to, nie wypadało odmówić. – Bogusław sięgnął za pazuchę po list i wręczył go Chanence.
Ten złamał pieczęć i rozłożył zgięty na trzy części papier. Dłuższą chwilę wodził wzrokiem, zapoznając się z treścią. Gdy skończył czytać, popatrzył na Tynera znad krawędzi karty.
– Chce, bym do niego dołączył. Mamy wspólnie bronić Kamieńca.
– Tak słyszałem – przyznał porucznik.
Chanenko odłożył list na stertę innych papierów i pogładził siwe wąsy. –  A  ty  co  myślisz,  waszmość?  Co  powie  król,  gdy  połączę  siły
z buntownikami?
– Doszło do zgody. Król przebaczył malkontentom, by wspólnie stawić czoła nieprzyjacielowi – zauważył Tyner, lecz nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to bardzo naiwnie.
– Doszło do zgody, powiadasz… Przebaczył… – Hetman sięgnął w stertę papierzysk i wyciągnął zeń kartę opatrzoną pieczęcią biskupią. – A ja mam tu list od podkanclerzego Olszowskiego. Ksiądz biskup nakazuje mi stanowczo unikać wspomagania oddziałów popierających Sobieskiego. Kogo więc mam słuchać?
– Najlepiej rozsądku – podpowiedział Tyner. – Biskup prowadzi swoją politykę, nie zależy mu na Kozakach.
– A komu zależy? Sobieskiemu? Królowi…? Dlatego sam muszę dbać o mych ludzi.– Walcząc osobno, nie stawicie czoła nieprzyjacielowi.
– Razem też niewiele zdziałamy. Mam ja szpiegów w obozie Doroszenki i sułtana. Wielka potęga na nas zmierza, dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi, setka dział.  Trzeba  by  wszystkich  sił  Rzeczypospolitej,  aby  powstrzymać  tę nawałę. A co jest? Kilka tysięcy moich mołojców i resztki armii koronnej. Przy pierwszym starciu zostaną po nas białe kości w stepie.
– Co więc uczynisz, mości hetmanie?
– Wycofam się, jak radzi biskup Olszowski, na północ, w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Tam przeczekamy największe natarcie. Sułtan idzie na Kamieniec,  a  więc  jego  psy,  Doroszenko  i  chan,  też  muszą  tam  się przemieścić. Zostawią za sobą niezdobyte Humań i Bracław, gdzie siedzą wierne mi pułki. Poczekam do jesieni, zobaczę, co będzie.
–  Gdy  Kamieniec  padnie,  i  tak  utracisz  kontrolę  na  Prawobrzeżu i będziesz musiał szukać schronienia w Polsce.
Chanenko zmrużył chytrze oczy.
– To potężna twierdza, czy upadnie, to się okaże. Bóg może jeszcze wiele zmienić, daje i odbiera wedle własnej woli.
Tyner wiedział już, że niczego nie wskóra. Westchnął cicho.
– Co mam rzec Sieniawskiemu?
– Powiedz mu, by się chędożył, on i Sobieski.
Na tym zakończyli rozmowę.
Tyner  spędził  noc  na  dworze,  z  wachmistrzem  i  żołnierzami.  Miasto opuścili wraz z jutrzenką i po całym dniu jazdy wrócili do Baru. Bogusław od  razu  udał  się  do  Sieniawskiego.  Zatrzymali  go  wartownicy  pilnujący dostępu do komnat magnata.
– Trzeba poczekać – oznajmił strażnik. – Pan chorąży ma gościa.
Co to za gość, nie trzeba było się nawet domyślać. Jęki rozanielonejdziewki niosły się po całym piętrze.
Tyner  westchnął.  Zmęczony  dniem  spędzonym  w  siodle,  oparł  się plecami o ścianę. W sumie dobrze się złożyło – liczył, że Sieniawski, gdy pochędoży, będzie w lepszym humorze na wysłuchanie złych wieści.
Czas  płynął,  minął  kwadrans,  potem  drugi.  Porucznikowi  burczało w brzuchu i kleiły się mu powieki, z pewnością nie bawił się tak dobrze jak chorąży.  Zamiast  słabnąć,  stękania  i  pojękiwania  stawały  się  dłuższe i głośniejsze, co wywoływało znaczące uśmieszki na twarzach wartowników.
Tyner czuł mieszankę zawiści, podziwu i rozdrażnienia. Od śmierci Marii rzadko  bywał  z  kobietami,  tyle,  co  musi  mężczyzna,  aby  nie  oszaleć z  samotności.  Zwykle  płacił  po  wszystkim,  co  ułatwiało  sprawę  i  nie zmuszało go do angażowania uczuć. Teraz jednak, wsłuchując się w odgłosy towarzyszące aktowi miłosnemu innych ludzi, poczuł się strasznie samotny i przegrany. Jakby przez te wszystkie lata ominęło go coś dobrego. Coś, co nigdy już nie wróci.
– Co on jej, do licha, robi? – zapytał cierpko sierżanta, by nie myśleć już o sobie.
Wąsaty wiarus uśmiechnął się o jeden ząb szerzej.
–  Cokolwiek  by  robił,  każdej  nocy  jest  tak  samo.  Tylko  baby  się zmieniają. Chłopki, Żydówki, Ormianki czy szlachcianki, naszemu dowódcy wszystko jedno, byle chętne były. A jak nie są z początku, to po czymś takim same się mu pchają do łoża, tak iż trudno jedną z drugą odpędzić.
Jakby na potwierdzenie tych słów jęki stały się jeszcze dłuższe, głębsze i intensywniejsze.
Tyner poczuł, że dostaje rumieńców. Zacisnął zęby i milczał.
Wreszcie nagle zapadła cisza. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i   wyszła   przez   nie   nadobna   szlachcianka.   Jeszcze   w   progu   posłała kochankowi całusa z dłoni, a potem narzuciła na głowę kaptur peleryny.Sieniawski wyszedł na korytarz, kończąc dopinać pas u spodni.
–  Odprowadźcie  waszmościankę  do  domu  –  przykazał  wartownikom i spojrzał na Tynera. – A ty, mości poruczniku, pozwól ze mną.
Tyner wszedł za magnatem do komnaty i zamknął drzwi.
– Jaka jest odpowiedź Chanenki?
–  Hetman  przesyła  pozdrowienia  i  wyrazy  szacunku,  lecz  z  żalem odmawia połączenia sił.
– Pies go jebał – warknął Sieniawski i wychylił kielich wina. Otarł usta dłonią i sapnął. Zmierzył Tynera badawczym wzrokiem. – Zdradził ci, co zamierza?
Bogusław nie widział powodu, by kłamać.
– Zamyśla wycofać się na północ w stronę Białej Cerkwi i Kijowa. Chorąży zmrużył oczy, jakby olśniła go ważka myśl.
– A więc to tak – mruknął bardziej do siebie niż do Tynera. – Zapewne utrzymuje kontakty z atamanami ze wschodniej Ukrainy. Chodzą słuchy, że Kozacy  podlegli  Rosjanom  szykują  bunt  po  tym,  jak  car  kazał  uwięzić i wywieźć na Sybir hetmana Mnohohrisznego. Ciąży im opieka Moskwy.
Tyner zrozumiał, skąd brał się zagadkowy stoicyzm u Chanenki.
– Myślisz, panie, że marzy się mu władza nad całą Ukrainą?
– Każdy z hetmanów po Chmielnickim do tego dążył, choć żadnemu się nie udało. Rzeczpospolita z Moskwą podzieliły między siebie Ukrainę, bo żadna z osobna nie potrafiła poskromić Kozaków. Teraz wmieszali się Turcy i Doroszenko w nich widzi protektora, który pomoże mu zjednoczyć kraj. Chanenko czeka, aż los podsunie mu dobre karty. Oby się przeliczył, chuj jeden – syknął Sieniawski.
– Co postanowisz?
Sieniawski zagryzł wargę i krótko się namyślił.– Ruszam z chorągwiami i taborem na zachód, niech Kamieniec radzi sobie sam – postanowił. – Wielu tam się zebrało dzielnych mężów. Da Bóg, wytrzymają.
– A co ze mną?
– Rób waszmość, co uważasz. Nie sprawuję nad tobą komendy. Wiedz jednak, że rad będę mieć przy sobie tak doświadczonego oficera, gdy tylu dobrych ludzi poległo nad Bohem.
Tyner  wstrzymał  oddech.  Mógł  odjechać,  był  wolnym  człowiekiem. Tylko dokąd? I po co? Nie miał nikogo w życiu, za kim tęsknił, i niczego, by chcieć  do  tego  wrócić.  Jedyne,  co  znał,  to  walka  i  uczucie  euforii,  gdy człowiek staje twarzą zwrócony ku śmierci.
„Czy zabijanie jest wszystkim, co trzyma mnie przy życiu?”
– Zostanę z wami, dowódco, póki nie otrzymam innych rozkazów od jego wysokości – rzekł.
Pokłonił się i wyszedł z komnaty. Zamykając za sobą drzwi, zobaczył, jak Sieniawski gapi się z ponurą miną na płonące świece. Jakby z ich blasku chciał wyczytać przyszłość.
Tyner  nie  potrzebował  wróżby,  by  wiedzieć,  że  ta  zapowiada  się wyjątkowo groźnie zarówno dla ojczyzny, jak i jej nielicznych obrońców.
Czarne chmury
Sierpień A.D. 1672
Od  wschodu  zbierały  się  nad  Lwowem  burzowe  chmury.  Powiałgwałtownie   wiatr,   szarpiąc   płachtami   straganów,   trzepocząc   sukniami przechodniów i wzbijając spod nóg suchy jak pieprz letni pył.
Jan  Sobieski  przypatrywał  się  z  tarasu  zamku,  jak  olbrzymi  cień nadciągającej  nawałnicy  okrywa  przedmieścia,  przelewa  się  przez  mury i bastiony, wpełza w uliczki i na place, połyka kwartał za kwartałem, aż w końcu gasi blask słońca na pozłacanych wieżach kościołów.
„Nadciąga mrok”.
Przez  ramiona  hetmana  przeszedł  dreszcz.  Splótł  je  poniżej  potężnej piersi i jeszcze chwilę obserwował, jak przechodnie kryją się gdzie bądź przed zbliżającą się deszczową nawałą.
Gdy pierwsza kropla rozprysła się mu na nasadzie nosa, wzdrygnął się i wycofał z tarasu do gabinetu. Przymknął oszklone drzwi i zasiadł za stołem, na którym leżała rozpostarta mapa Rusi i Podola. Spod zmarszczonych brwi wpatrywał się w wyrysowane linie rzek i gór, między którymi znajdowały się punkciki  oznaczające  miasta  i  zamki.  Każdy  z  nich  zamieszkiwali  żywi ludzie, pozbawieni ochrony i nadziei na ocalenie, gdy nadciągnie orda.
Sobieski wiedział, co się stanie, i dręczyło go to widmo przyszłości. Dla tych ludzi nie było ratunku. Ci, którzy nie zginą od razu, zostaną pognani na Krym i sprzedani na targach niewolników. Mężczyźni trafią na galery i do kopalń,  kobiety  i  dziewczynki  zostaną  sprzedane  na  służące  i  nałożnice. Najstraszniejszy los spotka chłopców – będą gwałceni, bici lub zamienieni w eunuchów, na których zawsze jest popyt w wielkim imperium islamu. Nieliczni, najsilniejsi, zostaną odesłani do Stambułu, gdzie przyjmą nową wiarę i zostaną janczarami.
Myśli  hetmana  zwróciły  się  ku  Jakubowi,  który  wciąż  przebywał w Stryju. Maria Kazimiera nalegała w listach, aby udał się do syna, lecz czy jego obecność przy chorym dziecku mogła cokolwiek zmienić?
Wysłał za to do Stryja swego osobistego medyka. Doktor Frankowiczcieszył się znakomitą opinią i nieraz wyciągał go z ciężkich przypadłości. Jak zwykle w takich przypadkach pozostawało modlić się i mieć ufność
w Bogu.
Jan Sobieski zacisnął silne dłonie. Zwykle wiedział, co robić, jakie środki przedsięwziąć, aby wróg nie osiągnął zwycięstwa. Problem w tym, że same wiedza i talent, gdy nie poprze się ich armatami, prochem i żołnierzami, są niewiele warte.
Armii   koronnej   brakowało   zaś   wszystkiego.   Król,   sejm,   magnaci i  szlachta  zapomnieli  o  swych  obrońcach  w  godzinie  największej  próby, przed jaką miała stanąć Rzeczpospolita od czasu potopu.
Rozległo  się  pukanie  i  do  gabinetu  wszedł  Stanisław  Jabłonowski. Wojewoda ruski miał na sobie delię w lilie i złocony pas, którym opinał szczupłą talię. Jan uściskał przyjaciela i rozlał wino do kielichów. Zasiedli przy stole.
Jabłonowski  wyglądał  na  umęczonego.  Ostatnie  dni  mijały  mu  na nieustannym użeraniu się z mieszczanami i szlachtą.
– Jak ci idzie? – zapytał hetman.
Wojewoda wykrzywił się, jakby chwycił go skurcz.
– Wszyscy krzyczą, aby bronić ich przed Turkiem, ale gdy przychodzi wyłożyć grosz na wojsko i naprawę fortyfikacji, nagle brakuje chętnych.
Sobieski  skinął  głową  ze  zrozumieniem  dla  trosk  wojewody.  Miał podobne strapienia, tylko w większej skali, gdy przychodziło mu opłacić i   zaopatrzyć   wojsko   koronne.   Żołnierz,   który   przecież   bronił   granic i  bezpieczeństwa  kraju,  od  miesięcy  nie  otrzymał  zapłaty  za  służbę, a żywność i sukno zdobywał rekwizycjami.
– Jakie są wieści ze wschodu? – zainteresował się wojewoda.
– Fatalne – mruknął Sobieski. – Chan wkroczył z ordą na Ukrainę. Sułtan wciąż oblega Kamieniec. Tymczasem rozesłał oddziały po całym Podolu, bygrabiły miasta i wsie. – Westchnął z troską. – Trzeba spojrzeć na sprawę trzeźwo: przegrywamy na całego.
– W głębi kraju też nie jest dobrze – przyznał Jabłonowski. – Szlachta zbiera się opieszale. Już trzecie wici rozesłałem, a tylko ziemia lwowska i przemyska stawiły się licznie. Szlachta z ziemi sandomierskiej i owszem, zebrała się, ale widząc, że inne województwa zwlekają, rozjechała się do domów. Absurd jakowyś. To państwo istnieje tylko teoretycznie – wyżalił się imć wojewoda.
– A miasta?
Jabłonowski pokręcił głową.
–  Nie  wywiązują  się  ze  swych  powinności,  nie  dostarczyły  mi  ni pieniędzy, ni armat. Co gorsza, sam król jegomość zamiast żołnierzy i dział przekazuje mi listy z pustymi obietnicami. Nawet proch do dział, dar od elektora  brandenburskiego,  który  wysłałem  do  Lwowa,  jego  wysokość zawrócił i polecił przewieźć do Zamościa.
– No to wiesz już, mości wojewodo, jak mam z Korybutem na co dzień – rzekł Sobieski posępnie.
Jabłonowski nie uśmiechnął się. Widać było, że przygniata go troska o województwo ruskie, które powierzono jego pieczy, nie dając przy tym sił ani środków do obrony pogranicza.
Na korytarzu rozległy się okrzyki żołnierzy, a po chwili pukanie. Do komnaty wkroczył jeden z adiutantów, wysoki i śniady jak Turek.
– Przybył posłaniec z Kamieńca – powiedział.
Hetman poderwał się na tę wieść.
– Dawać go tu natychmiast! – zawołał.
Posłaniec miał na sobie przemoczoną delię i dziurawe buty, na mokrej od deszczu twarzy malowało się skrajne zmęczenie. Rozejrzał się niepewnie po wpatrujących się weń wielmożach i ściągnął czapkę z głowy.– Jak wydostałeś się z oblężenia!? – zawołał Jabłonowski.
– Nie wydostałem się, panie. – Posłaniec zakrztusił się od gwałtownego ataku kaszlu.
– Dajże mu wina, do diaska, niech przepłucze gardło – zniecierpliwił się Sobieski.
Jabłonowski chwycił za dzban i napełnił własny puchar, który wręczył żołnierzowi.  Mężczyzna  jednym  haustem  osuszył  naczynie  i  odetchnął z ulgą.
– Wybaczcie, wasze miłości, alem gnał bez ustanku.
– Mów, co się stało – ponaglił hetman.
– Kamieniec padł. Dwudziestego szóstego sierpnia wywiesiliśmy białą flagę nad górnym zamkiem.
Sobieski wstrzymał oddech, choć przecież właśnie tego się spodziewał. Tyle że nie tak szybko.
– Jakże to, kto wydał rozkaz?
–  Biskup  Lanckoroński  przeforsował  kapitulację,  a  generał  Potocki sprzyjał temu stanowisku – wyjaśnił posłaniec. – Utraciliśmy cały dolny zamek i utrzymywaliśmy się w górnej twierdzy, ale dłużej oporu tam stawiać nie  mogliśmy,  gdyż  Turcy  podłożyli  miny  pod  mury.  Brakowało  nam jedzenia i wody, na domiar złego miasto zostało całkiem odcięte od zamku i mieszczanie musieli radzić sobie sami.
–  Jakie  warunki  przyjęli  Lanckoroński  i  Potocki?  –  zapytał  Sobieski trzeźwo.
– Znośne. Szlachta i wojsko mogli opuścić twierdzę z własną bronią.
– A co z mieszkańcami Kamieńca?
–  Mieszczanie,  którzy  zechcą  pozostać  w  mieście,  mają  zachować wolność  i  mienie.  Katolikom,  prawosławnym  i  Ormianom  zezwolono  naodprawianie nabożeństw i zostawiono część kościołów.
– Warunki rzeczywiście znośne – mruknął Jabłonowski. – Żołnierze, broń i proch przydadzą się przy obronie Lwowa, sułtan niechybnie wyruszy teraz na to miasto.
Posłaniec przestąpił z nogi na nogę.
– To nie wszystkie złe wieści, wasze miłości – rzekł skonfundowany. Sobieski drgnął.
– Mówże zatem.
–  Podczas  wyprowadzania  wojska  z  zamku  wielka  stała  się  tragedia. Przez nieostrożność jeden z żołnierzy zapalił proch w wieży, gdzie dwieście beczek    stało.    Wybuch    setki    ludzi    wygubił,    w    tym    imć    pana Wołodyjowskiego, do którego wystrzeliły pod wpływem eksplozji ustawione na murach kartacze. Rozerwało na miejscu nieboraka wraz z koniem, którego wtenczas dosiadał. Odłamki i gruz zasypały regiment biskupa krakowskiego i pana Krasińskiego. Wielu z tych, co przeżyło, ma zgruchotane kości i przez miesiące nie będzie zdolnych do walki.
–   Na   Boga,   tylu   dobrych   ludzi   naraz!   –   zawołał   Jabłonowski wstrząśnięty. – I to teraz, gdy każdy żołnierz jest na wagę złota.
Hetman przywołał adiutanta.
– Dajcie mu jeść i miejsce do spania – rzekł, panując nad emocjami. Dopiero gdy został sam na sam z imć wojewodą, zaklął siarczyście.
– Sułtan pójdzie teraz na Lwów – powtórzył Jabłonowski. – Pewne to jak amen  w  pacierzu.  Gdy  tylko  ludzie  się  zwiedzą,  w  mieście  wybuchnie panika. Kto bogatszy, będzie chciał się wymknąć, zanim nadciągnie Turek.
Sobieskiego olśniło.
– Wiem, jak zdobyć pieniądze na obronę miasta. Wojewoda zerknął znad kielicha.– Tak? Co radzisz?
–  Tysiące  cywilów  w  razie  oblężenia  to  tylko  dodatkowe  gęby  do wyżywienia, a z kobiet i dzieci nie ma żadnego pożytku. Większość kupców, rzemieślników  czy  księży  i  tak  wymknie  się  ze  Lwowa,  choćby  mieli przekupić straże przy bramach. Czemu by tego nie wykorzystać i nie pobrać od każdego, kto chce wyjechać, opłaty na rzecz obrony miasta? Chętnych do ucieczki  będzie  mnóstwo,  zapewniam  cię  –  dodał  Sobieski  cierpko.  – Uzyskasz niemałe kwoty, opłacisz żołnierzy i kupisz zaopatrzenie.
– Przednia to myśl, Janie – ucieszył się Jabłonowski. – Jeszcze dziś każę postawić  warty  i  skarbników  przy  bramach.  Jak  sądzisz,  kiedy  sułtan podejdzie pod miasto?
Dotarcie spod Kamieńca zajmie mu miesiąc – orzekł Sobieski. – Jak wiesz,  Turek  zawsze  umacnia  się  wpierw  na  zdobytym  terenie.  Obsadza załogą najsilniejszą twierdzę w krainie, a potem wokół niej zajmuje mniejsze zamki i ufortyfikowane miasteczka. W ten sposób tworzy mocny pierścień obronny w zdobytej prowincji. Chytra to i skuteczna taktyka, potrzeba bardzo wiele sił i środków, aby potem odbić takie ziemie spod władzy islamu.
– Lwów potrzebuje komendanta – zauważył Jabłonowski. – Król zwleka ze wskazaniem dowódcy, trzeba posłać do niego list z ponagleniem.
Sobieski zmarszczył czoło.
–   Nie.   Sam   wyznaczę   komendanta.   Korybut   miał   swoją   szansę w Kamieńcu i co z tego wynikło? Jeno niesnaski między dowódcami i klęska. Bóg raczy wiedzieć, za ile lat odzyskamy twierdzę.
– Oskarżą cię o samowolę.
Hetman zbył tę uwagę machnięciem ręki.
– Nie pierwszy to raz i nie ostatni, jak sądzę. We Lwowie trzeba silnego człowieka, takiego, co złapie wszystkich za pysk i nie podda miasta za łatwo.
– Masz kogoś na oku?– Eliasza Łąckiego, znasz go.
Wojewoda przytaknął.
– To dobry oficer, doświadczony w sztuce oblężniczej, a takich nie mamy wielu. Tylko czy zechce przyjąć to zadanie?
– Zmierza już ze swym regimentem do Lwowa – zdradził Sobieski. – Zobaczymy go na dniach.
Jabłonowski zawiesił spojrzenie na hetmanie.
– Kiedy go wyznaczyłeś?
–  Jakieś  dwie  niedziele  temu.  O  tym,  że  Kamieniec  padnie,  byłem przekonany, liczyłem natomiast, że załoga wytrzyma dłużej.
Wojewoda się zasępił.
– Jak sądzisz, jest szansa, że Lwów się utrzyma?
– Szczerze mówiąc, nie wiem – przyznał Jan. – Bóg da, wytrwają do czasu, gdy spadną ulewne deszcze, a jego kurewska mość wyruszy w pole z pospolitym ruszeniem i nowym zaciągiem.
– A jeśli Korybut nie wyjdzie z obozu?
Hetman  milczał,  nie  odnajdując  pocieszającej  odpowiedzi.  Zamoczył wąsy w winie i dłuższą chwilę wpatrywał się w strużki wody ściekające po szybie drzwi prowadzących na taras.
–  A  co  z  naszymi  przyjaciółmi?  –  zapytał  Jabłonowski.  –  Przyślą żołnierzy i pieniądze?
Sobieski wydął policzki i odstawił pusty kielich.
–  Nie  sądzę,  raczą  mnie  ładnymi  słowami.  Prażmowski  ukrywa  się w Łowiczu, Morsztyn siedzi w Warszawie, a Lubomirski łasi się do dworu. Oddał swój zamek w Janowcu na kwaterę dla Korybuta, a sam odpłynął z żoną do Gdańska, zabierając ze sobą klejnoty i gotowiznę.
– Ja również wyślę żonę na północ – wyjawił wojewoda. – I tobie radzęuczynić to samo. Nie wiadomo, gdzie zatrzyma się zwycięski Turek.
Na takiej to złej wróżbie skończyli rozmowę.
Jan wpatrywał się w ociekającą deszczem szybę i myślał o ukochanej Marysieńce.
Usiadł przy sekretarzyku, by napisać list. Jako żołnierz i wódz nie mógł zrobić więcej, aby powstrzymać czarne chmury gromadzące się nad rodziną. Wszystkie okoliczności zdały się sprzysiąc przeciw niemu, a złośliwa fortuna śmiała  się  mu  szyderczo  w  twarz.  Pozostawały  dyplomacja  i  szukanie porozumienia z Korybutem i królową, choć nie wiedział, czy ta droga jest jeszcze otwarta.
Jeśli  ktokolwiek  mógł  dokonać  tej  sztuki,  tym  kimś  była  Maria Kazimiera.  I  to  teraz  w  jej  drobnych  dłoniach  spoczywała  przyszłość Sobieskich.
Podwójna gra
Maria Kazimiera skończyła czytać list i zgniotła w dłoni kartkę, dając upust targającym nią emocjom. Pomimo jej nalegań Jakub wciąż nie opuścił Stryja.
Pierwszy list od Charlotty przyszedł na początku sierpnia, ale wówczas dopiero co wstawała z łóżka i wciąż dręczyły ją omamy i złe sny. Medyk z Teofilą zdecydowali, że lepiej będzie nie przekazywać jej złych wieści, póki nie wydobrzeje.
Gdy się o tym dowiedziała, wpadła we wściekłość, wyrzuciła doktora za drzwi  i  zrobiła  dziką  awanturę  Teofili.  Kazała  też  pakować  się  służbie,gotowa choćby tego samego dnia wyruszyć na ratunek synkowi. Wybuch emocji przy jej osłabionym zdrowiu skończył się fatalnie – zemdlała i spadła ze schodów. Przez następne dni nie opuszczała jej wysoka gorączka i nie mogła wstać z łoża. Wróciły też omamy. Znów musiała przyjmować wino z opium i puszczano jej krew.
Cisnęła zgnieciony papier w kąt i usiadła za biurkiem.
Miała dość tych tłumaczeń, chciała, by syn znalazł się bezpiecznie przy niej. Przyrządy do pisania: gęsie pióro, kałamarz i piasek do posypywania atramentu stały na wyciągnięcie ręki. Zaczęła pisać po francusku, stawiając szybko  pochyłe,  kreślone  irracjonalną  złością  litery.  Wiedziała,  że  jest niesprawiedliwa, ponaglając Charlottę, oskarżając ją o opieszałość i przewiny losu, ale lęk o syna przeważał nad rozsądkiem. Nie mogła stracić Jakuba, pogrzebać w ziemi kolejnego dziecka.
Trąciła łokciem kałamarz,  a ten  przewrócił się na pękaty  bok.  Gęsty atrament wylał się na biurko, zaplamił list i rękaw sukni. Hetmanowa zaklęła pod  nosem,  próbując  uratować  kartę,  nim  ta  nasiąknie  ciemną  cieczą. Niestety list nadawał się do przepisania.
Popatrzyła na dłonie i wytrzeszczyła oczy, widząc je całe we krwi, gęstej i lepkiej. Wrzasnęła z przerażenia i poderwała się z miejsca, wywracając krzesło.
Drzwi otworzyły się i wpadł przez nie zaniepokojony hałasem sekretarz. – Stało się coś, jaśnie pani?
Maria  Kazimiera  spojrzała  na  niego  wstrząśnięta.  Opuściła  wzrok  na dłonie. Zamrugała. To były tylko plamy atramentu, nic więcej.
„Więc czemu zachowuję się jak lady Makbet?”
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
– Wszystko w porządku – odrzekła do sekretarza. – Przywołaj służącą, muszę się umyć i przebrać.Godzinę  później,  czysta  i  w  świeżej  sukni,  obserwowała  przez  okno karetę, która wtoczyła się na dziedziniec. Na drzwiach powozu widniał herb Morsztynów.
Podskarbi wysiadł z kabiny i wyprostował szczupłą sylwetkę odzianą w  szustokor  i  pończochy.  Nawet  upał  nie  przeszkodził  mu  we  włożeniu kunsztownej   jasnej   peruki.   Morsztyn   był   niepoprawnym   frankofilem i uwielbiał wszystko, co związane z dworem Ludwika XIV. A najbardziej pożądał złota hojnie dostarczanego mu przez Króla Słońce.
Obserwując magnata zza firanki, Maria Kazimiera zastanawiała się, czy postąpi właściwie, dopuszczając go do swych kłopotów i tajemnic.
Morsztyn   należał   do   najwierniejszych   stronników   Ludwika   XIV w Rzeczypospolitej, powinna więc mu ufać i mieć go za przyjaciela.
Tak byłoby w idealnym świecie z romansów. W realnym życiu dzisiejsi przyjaciele   –   a   także   ci,   za   których   ich   mamy   –   często   stają   się najzagorzalszymi wrogami. A także najgroźniejszymi, gdyż ze względu na uprzednią bliskość wiedzą o nas najwięcej.
Niestety Jan wyjechał toczyć wojnę, a Charlotta utkwiła na Rusi, co zmuszało Marysieńkę do szukania pomocy tam, gdzie było to relatywnie bezpieczne.
Zerknęła  w  zwierciadło,  upewniając  się,  że  róż  i  pomady  skutecznie ukryły bladość i zmęczenie, które odcisnęły się na jej obliczu przez ostatnie tygodnie. Ze smutkiem musiała stwierdzić, że mimo podjętych wysiłków nie promieniała dawną urodą. Trzeba było czasu, by jej cera odzyskała świeżość, a oczy głęboki blask.
Morsztyn   wkroczył   do   komnaty   i   ucałował   ją   po   przyjacielsku w policzek. Darował sobie przy tym komplementy. Paradoksalnie była mu za to wdzięczna.
– Jak się czujesz, moja droga?– Lepiej, o wiele lepiej – odparła i wskazała zapraszającym gestem, by usiadł. Sama zajęła drugi fotel, ustawiony naprzeciw, tak aby rozmówcy mogli swobodnie dyskutować.
Położyła dłonie na kolanach, by ukryć ich drżenie. Wątpiła jednak, czy czujne oczy podskarbiego przeoczyły ten szczegół.
– Jak nasze sprawy? – zapytała.
Morsztyn westchnął.
– Cóż, groźba inwazji tureckiej i śmierć księcia de Longueville’a zmusiły nas i dwór do zawarcia zgody, ale to przejściowy stan. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wymuszony okolicznościami rozejm nie utrzyma się długo.
– Domyślasz się, co zamierza przedsięwziąć Korybut?
– Zwołał w Koronie pospolite ruszenie, to samo Pacowie robią na Litwie. Prymas, Wielopolski i ja… robimy, co w naszej mocy, by obalić uchwały sejmików zwołujące szlachtę pod broń, ale co najwyżej możemy opóźnić sprawę. Szlachta w swej olbrzymiej masie popiera Korybuta, wybrała go na króla i nadal go kocha.
Marysieńka wzgardliwie machnęła ręką. Nigdy nie rozumiała tej całej polskiej  równości  ani  demokracji.  Gardziła  nimi  i  święcie  wierzyła,  że rządzić powinni nieliczni, tacy jak ona i Jan.
– Szlachta to motłoch, pójdzie za tym, kto głośniej krzyczy i sypnie więcej grosza przed wyborami do sejmików – odparła.
Bruzdy na policzkach Morsztyna pogłębiły się.
– Biskup Olszowski, Pacowie i inni, owszem, podrzucają drewienek do ognia, ale… powiedzmy sobie to szczerze, nie trzeba wiele, by skierować opinię publiczną przeciw nam. Wszędzie prócz Rusi mają nas za zdrajców i buntowników, lecz i tam nastroje się zmienią, jeśli mąż wasz nie zatrzyma tureckiej nawały.  Związana z nami szlachta głosuje,  mając na względzie swoje sprawy, jak wszędzie. Jeśli straci domy i poddanych przez tę wojnę,my stracimy jej głosy na sejmikach oraz szable.
Poczuła narastający lęk. O siebie i Jana, o to, co się z nimi stanie, gdy przegrają. Wzięła się w garść, nie powinna uzewnętrzniać swych obaw.
– Jan poradzi sobie z poganami, jak zawsze – powiedziała spokojnym tonem.
–  Lepiej,  aby  tak  właśnie  było.  Inaczej  nasze  stronnictwo  może  nie wytrzymać kolejnego ciosu. Wielu już teraz się waha, czy nie odstąpić od popierania  Francuzów  i  nie  przejść  na  stronę  króla,  póki  jeszcze  mogą wytargować  dla  siebie  zachowanie  majątków  i  urzędów.  Nikt  nie  chce ryzykować  przegranej  wojny  domowej.  Te  ze  swej  natury  są  zwykle najkrwawsze i najbardziej bezlitosne.
–  A  Prażmowski?  –  Nie  miała  wieści  od  prymasa,  odkąd  opuścił w pośpiechu Warszawę, nie godząc się na przymusową ugodę z Korybutem. – On nie może liczyć na przebaczenie ze strony króla i Habsburżanki.
–  Zaszył  się  w  Łowiczu,  tam  czuje  się  bezpieczny,  chroniony  przez potężne fortyfikacje i oddziały nadworne. Wie też, że osłania go sukienka duchowna i infuła prymasowska. Jedynie Ojciec Święty może mu odebrać prawo pełnienia posługi i odciąć go od nieprzebranych zysków z majątków Kościoła. Wiem, że Austriacy za podszeptem biskupa Olszowskiego czynią takie starania w Rzymie, ale na razie nie odnieśli sukcesu. Prażmowski jest zbyt cenny dla Francuzów. Kardynał de Bonzi użyje wszelkich wpływów, jakie ma w otoczeniu Ojca Świętego, by ochronić prymasa. A wpływy ma wielkie.
Wzmianka o kardynale de Bonzim wywołała skurcz w brzuchu Marii Kazimiery.
– Czy otrzymałeś instrukcje z Paryża? – Zadając to pytanie, zdradzała się przed Morsztynem. Sama od tygodni nie dostała żadnego listu od kardynała. Jej  protektor,  przyjaciel,  a  także  były  kochanek  milczał  jak  zaklęty  odtragicznej śmierci księcia de Longueville’a, namaszczonego przez Ludwika XIV na nowego króla Rzeczypospolitej.
– Kilka dni temu – przyznał Morsztyn. Nie wyczuła w jego głosie cienia wyniosłości. – List przyszedł przez tajną pocztę. Kardynał zalecał w nim ostrożność i unikanie konfliktów z Korybutem i Habsburgami.
Poderwała głowę.
– A co z nowym kandydatem do tronu?
– Król Ludwik odwleka podjęcie decyzji – odrzekł Morsztyn sucho. – Jak sądzę,  jest  zbyt  zajęty  toczeniem  wojny  z  połową  Europy.  To  musi  być pracochłonne zajęcie.
– Zostawi nas bez wsparcia? – zapytała hetmanowa, nie kryjąc niepokoju. – Po tym, co dla niego zrobiliśmy?
– Polityka nie zna pojęcia wdzięczności. Sama powinnaś to wiedzieć najlepiej. Wszystko, co robiliśmy, Mario, złego i dobrego, czyniliśmy dla własnych ambicji i korzyści. – W chłodnym tonie magnata pobrzmiewała nutka pobłażliwości. – Kim byłby książę francuski na miejscu Korybuta, jak nie naszym narzędziem? Zresztą jak Ludwik miałby przybyć tu z wojskiem? Niemcy są ogarnięte wojną, a cieśniny duńskie blokuje flota holenderska.
– A co ze złotem?
– Wciąż będzie napływać. Wkrótce przybędzie wysłannik z Paryża, ma przywieźć kilka kufrów. To pozwoli nam przetrwać jakiś czas.
– Dobre i to – mruknęła Marysieńka. Bez francuskich subsydiów ich stronnictwo  rozpadłoby  się  niczym  domek  z  kart,  a  wtedy…  Jaki  los czekałby  ją  i  Jana?  Czy  Korybut  wybaczy  im  bunt?  Co  się  stanie,  jeśli wszystko stracą…?
Przeszył ją lęk o przyszłość rodziny. Najgorsze zaś było to, że nie mogła nic z tym zrobić. Toczenie wojen to zajęcie dla mężczyzn.
Zorientowała się, że zaciska pięści. Z ogromnym wysiłkiem opanowałasię i podniosła oczy na Morsztyna.
– Próbowano mnie otruć – wyjawiła zduszonym głosem. – To dlatego straciłam dziecko i sama omal nie umarłam.
W ciemnych oczach podskarbiego odbiło się przerażenie.
– Jesteś pewna?
Marysieńka  podniosła  się  z  fotela  i  otworzyła  sekretarzyk.  Wyjęła pakunek w skórzanej oprawie i położyła go na blacie. Rozpięła dwie klamry spinające  pokrowiec  i  odsłoniła  grubą  księgę.  Na  oprawie  wytłoczono w złocie tytuł i nazwisko autora dzieła: Honoré d’Urfé, a pod spodem tytuł – L’Astrée. Otworzyła wolumin i wskazała na poklejone rogi kartek.
– Papier zlepiono trucizną. Czytając, trzeba ślinić palce, aby łatwiej móc przewracać stronice – wyjaśniła. – To stara księga, biały kruk. Jej stan nie wzbudzał żadnych podejrzeń.
–  Domyślasz  się,  kto  za  tym  stoi?  –  zapytał  Morsztyn  z  napięciem w głosie.
–  Zapewne ktoś  z zamku.  Korybut,  królowa albo  Pacowie.  To  może wyjawić nam tylko człowiek, który sprzedał księgę mężowi.
– Wiesz, kim on jest?
– Przedstawił się jako księgarz z Drezna. Jan dość słabo zapamiętał jego oblicze, ale jest pewien, że mężczyzna ów miał długą bliznę u spodu prawej dłoni. Wysłałam sługi, aby go odszukali, lecz przepadł jak kamień w wodę.
– Z całą pewnością to profesjonalny zabójca – stwierdził podskarbi. – Takiego człowieka nie znajduje się tak po prostu. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać i do kogo się zwrócić.
Popatrzyła na niego z nadzieją.
– Pomożesz mi. Znajdź go i przyprowadź do mnie. Musi zapłacić za śmierć mego dziecka – wycedziła zimno. – Ale wcześniej wyjawi, kto go wynajął. Przysięgam na swoją duszę, zapłacą mi za to. W przeciwnym razienie zaznam spokoju.
Morsztyn pochylił się ku Marii i przykrył dłonią jej dłoń.
–  Uczynię,  co  w  mej  mocy,  abyś  znalazła  sprawiedliwość  –  obiecał solennie.
Uścisnęła go  mocno  i uśmiechnęła się z wdzięcznością.  Był dla niej prawdziwym przyjacielem.
Omówili jeszcze kilka drobniejszych spraw i podskarbi się pożegnał. Gdy wyszedł, zamknęła klamry na skórzanym pokrowcu księgi i ukryła ją
w sekretarzyku. Kusiło ją, aby pozbyć się woluminu, rzucić go w ogień, ale oparła się złości. Postanowiła wstrzymać się z tym, póki Morsztyn nie odszuka jej truciciela. Jeśli ktokolwiek w Rzeczypospolitej potrafił tego dokonać, to był nim podskarbi. Z racji pełnionego urzędu Morsztyn miał zaufanych ludzi w każdym mieście, komorze mytnej i porcie rzecznym.
Przed   obiadem   zjawił   się   kolejny   oczekiwany   gość.   Przyjechał nieoznakowanym powozem, w eskorcie uzbrojonych sług. Gdy kamerdyner otworzył drzwi przed ambasadorem cesarza, Marysieńka przywołała na usta czarujący uśmiech.
– Witaj, hrabio.
Peter Ignaz von Stom ucałował jej dłoń.
– Jak zwykle wyglądasz olśniewająco, jaśnie pani.
Marysieńka miała poczucie, że nie jest szczery.
– Dziękuję za miłe słowa, panie ambasadorze, jednak śmierć córki jest dla mnie ciężkim brzemieniem.
–  Rozumiem  to  doskonale,  pani  hetmanowo.  My  z  żoną  mieliśmy sześcioro dzieci i tylko troje osiągnęło wiek dorosły. Jesteś jeszcze młoda, z pewnością Bóg obdaruje cię wieloma synami i córkami.
Marysieńka wskazała hrabiemu fotel zajmowany nie tak dawno przezMorsztyna. Gdy von Stom usiadł, zajęła miejsce naprzeciw niego.
–  Zaprosiłam  cię,  hrabio,  gdyż  uważam,  że  nadszedł  czas  poszukać porozumienia między mym mężem a królem.
Ambasador spojrzał jej prosto w oczy.
– Czemu więc zwracasz się z tym do mnie, miłościwa pani?
–  Bez  żartów,  hrabio.  Tylko  opieka  cesarza  sprawia,  że  Korybut utrzymuje się jeszcze na tronie.
– A także wola szlachty, która wybrała go na króla w wolnej elekcji – dopowiedział von Stom.
Marysieńka zbyła tę uwagę pobłażliwym uśmieszkiem.
– Szlachta to motłoch, a ten zawsze można przekupić bądź zastraszyć – rzekła  lekceważąco.  –  W  ostatecznym  rachunku  liczy  się  tylko  zdanie kilkunastu ludzi, w tym mego męża.
– Przemawiasz zatem w imieniu hetmana?
–  Mam  upoważnienie,  by  ustalić  cenę,  za  jaką  mąż  mój  gotów  jest porzucić stronnictwo francuskie.
Hrabia von  Stom zawiesił na Marii Kazimierze badawcze spojrzenie. Nawet jeśli zaskoczyły go jej słowa, nie dał tego po sobie poznać.
– Czego oczekujecie w zamian za porzucenie Ludwika?
–  Tytułu  hrabiowskiego  dla  naszego  syna  Jakuba  wraz  z  dobrami ziemskimi, a także dwustu tysięcy talarów rekompensaty za subsydia, które niechybnie utracimy po odwróceniu się od Francji.
– To poważne żądania, muszę się skontaktować z Wiedniem – zastrzegł von Stom.
– Oczywiście, hrabio, proszę przedstawić mą ofertę cesarzowi.
– Tak uczynię… Nie mogę jednakże pominąć w negocjacjach królowej Eleonory.Uwaga ambasadora zmartwiła Sobieską. Habsburżanka nie należała do kobiet, które łatwo puszczają zniewagi w niepamięć.
– To zrozumiałe, hrabio, choć oboje wiemy, że jej wysokość nie jest przychylna mojej rodzinie.
– Nie bez przyczyny – przypomniał von Stom.
–  W  polityce  nie  ma  miejsca  na  chowanie  uraz,  ambasadorze  – zripostowała Maria. – Przystąpienie Jana do partii królewskiej niezwykle wzmocni pozycję Habsburgów w Rzeczypospolitej, a jednocześnie bardzo ograniczy szansę powołania na tron francuskiego księcia.
–  W  pełni  to  rozumiem.  Będę  doradzał  królowej  przyjęcie  ugody z hetmanem.
Marysieńka uśmiechnęła się pięknie.
– O nic więcej nie proszę, hrabio.
Ambasador się pożegnał. Stojąc w oknie, Maria obserwowała, jak powóz wiozący dyplomatę niknie w korowodzie zaprzęgów przemierzających ulicę.
„Czy musi do tego dojść? Czy muszę wyrzec się Francji?”
Wiedziała,  że  taki  ruch  będzie  dla  niej  bardzo  bolesny,  nie  tylko w  wymiarze  emocjonalnym,  gdyż  była  z  krwi  Francuzką,  ale  również materialnym. Jej rodzina, ojciec i bracia byli poddanymi Króla Słońce. Póki dobrze sprawiała się w Polsce, ich kariery i majętności były niezagrożone. Czy jeśli Maria zawiedzie, na jej rodzinę nie spadnie gniew wszechpotężnego Ludwika?
Wizja ta wywoływała w niej trwogę. Ale czy miała wyjście, gdy ona i jej mąż znaleźli się na skraju przepaści?
Ze  strony  Jana  nie  spodziewała  się  większego  oporu.  Tak  naprawdę popierał  elekcję  Francuza,  bo  ona  tego  pragnęła.  Równie  dobrze  mógł wybrać stronę Brandenburczyka, carewicza Fiodora czy nawet tego niedołęgi Wiśniowieckiego. Prostytucja polityczna w sejmie nie była niczym rzadkim.Maria znała posłów i senatorów, którzy przeszli przez kilka stronnictw politycznych, często zupełnie sobie przeciwstawnych. Jan wytrwał przy stronnictwie profrancuskim ponad dziesięć lat, zyskał wiele, ale i wiele poświecił. Może przyszedł czas, by rozpocząć nowy etap?
Marysieńka  zacisnęła  palce  na  parapecie,  aż  pobielały  jej  kłykcie. Rodzina we Francji czy mąż? Czy była gotowa na taki wybór?
W głębi serca czuła, że tak. Była to winna Janowi za wszystkie krętactwa i ukrywane romanse. W ostatecznym rozrachunku mieli tylko siebie i łączące ich uczucie. Jak wiele małżeństw może powiedzieć o sobie, że posiada taki skarb? Miłość, która połączyła ich na dobre i złe.
Bez względu na wszystko.ROZDZIAŁ VI
Ciężar korony
Janowiec, wrzesień A.D. 1672
Zegar wskazywał jedenastą, godzinę, na którą miał przybyć ambasador. Eleonora  poleciła  wprowadzić  hrabiego  do  książnicy,  gdzie  mogli
pomówić na osobności, bez obaw, że zostaną podsłuchani.
Peter von Stom był zarumieniony od upału panującego na zewnątrz, lecz poza  tym  drobnym  uchybieniem  nie  można  było  odmówić  mu  elegancji światowca.  Nosił  kosztowną  perukę,  ciemnobordowy  kaftan  z  jedwabiu, pludry do kolan i śnieżnobiałe pończochy niknące w kremowych trzewikach. Tak właśnie, w opinii Eleonory, powinien się prezentować cywilizowany mężczyzna.  Królowa  wciąż  miała  w  pamięci  szok,  jaki  przeżyła  po przyjeździe do Polski. W tym kraju wszystko było inne niż w Austrii czy księstwach  Rzeszy.  Jedzenie,  obyczaje  i  stroje.  Mężczyźni  nosili  długie suknie i sumiaste wąsiska, peruki traktowali z szyderstwem, po barbarzyńsku goląc głowy tak wysoko, że tylko na czubku pozostawała kępka włosów.
Ambasador cesarstwa ukłonił się szarmancko i złożył pocałunek na dłoniHabsburżanki.
– Jak przebiegła podróż z Warszawy? – zapytała królowa uprzejmie.
–  Nie  bez  trudności,  najjaśniejsza  pani.  Wertepy  okrutne  i  dziurawe gościńce,  że  szkoda  nawet  wspominać.  Pod  Warką  musiałem  wymienić okulawionego konia.
Królowa uśmiechnęła się ze współczuciem. Doskonale rozumiała, o czym mówi ambasador jej brata. Sama również nie znosiła tutejszych dróg, czy raczej tego, co nazywano drogami w tym kraju.
– Spocznij, proszę, hrabio. Lemoniady?
– Chętnie. Upały tu gorsze niż w Austrii – poskarżył się von Stom, ocierając czoło koronkową chusteczką.
Eleonora posłała pokojowej znaczące spojrzenie i po chwili na stoliku przed ambasadorem stanął puchar z orzeźwiającym napitkiem.
– Nie będę cię potrzebowała – zwróciła się do służącej królowa. Ta ukłoniła  się  i  opuściła  książnicę,  zamykając  za  sobą  podwójne,  wysokie drzwi.
Stom upił kilka łyków lemoniady i westchnął z ulgą.
– Otrzymałem korespondencję z Wiednia – rzekł, odstawiwszy puchar na stolik.
– Czy masz dla mnie list od księcia Karola? – spytała z ledwie tłumioną ekscytacją.
– Nie. Z tego, co mi wiadomo, jego regiment wymaszerował nad Ren walczyć z Francuzami.
Eleonora z najwyższym trudem ukryła rozczarowanie, jakim napełnił ją brak  wiadomości  od  ukochanego.  Od  miesięcy  nie  otrzymała  do  Karola żadnego listu.
Sama to na nim wymogła, tamtej nocy, gdy spotkali się pod Krakowem.W swej naiwności myślała, że jeśli zerwą kontakty, jej serce i ciało zapomną o ogniu miłości, które je trawił. Żałowała tej pochopnej decyzji i liczyła, że Karol uchyli się od narzuconych mu ustaleń.
–  Cesarz  zapewnia  cię,  jaśnie  pani,  o  swej  niezmiennej  braterskiej miłości. – Stom wytrącił ją z rozmyślań o ukochanym.
– Czy przyśle armię z odsieczą albo uderzy na Turków od strony Węgier? – zapytała Eleonora bez ogródek.
– Austria nie jest gotowa udzielić wsparcia Polakom. – Ambasador nawet nie udawał, że jest mu przykro z powodu podjętej w Wiedniu decyzji.
Eleonora w głębi ducha była przygotowana na taki rozwój wypadków. Dwór Habsburgów od dawna się obawiał, że sułtan w ostatniej chwili ulegnie naleganiom  francuskiego  poselstwa  i  miast  na  Rzeczpospolitą  powiedzie wielką armię na cesarstwo.
– Zatem Polacy przegrają tę wojnę – rzekła bez cienia niepewności. – Zastanówmy się przeto, jakie ta klęska przyniesie następstwa w Koronie i na Litwie. I jak możemy wykorzystać tę sytuację dla wzmocnienia władzy mego męża. Sobieski ma pod komendą pięć tysięcy regularnego żołnierza, wydaje się to niewiele, lecz stronnictwo królewskie, póki nie poczyni się nowych zaciągów,  nie  posiada  nawet  tego  –  wyznała  szczerze  Eleonora.  –  Poza nieliczną  gwardią  królewską  zdani  jesteśmy  na  posiłki  brandenburskie i armię litewską.  A książę elektor i Pacowie każą słono  sobie płacić za pomoc.
Jej wysokość sięgnęła po złożoną kartkę leżącą na stoliku.
–  To  list  od  Paców  do  mego  brata  cesarza  –  oznajmiła,  wręczając korespondencję ambasadorowi.
Stom zerknął na lak pieczęci.
– Czy wiadomo ci, najjaśniejsza pani, co jest w liście?
–  Oczywiście.  Krzysztof  Pac  konsultował  się  ze  mną  w  tej  sprawie.Armia litewska wymaga wsparcia finansowego, póki szlachta na sejmikach litewskich nie uchwali podatków na utrzymanie wojska. Tu zaś przewidujemy trudności, jako że zwolennicy Francuzów wielce bojkotują obrady.
– Ile potrzeba Pacom?
– Dwadzieścia tysięcy talarów, co pozwoli na kilka miesięcy utrzymać sześć tysięcy wojska.
Ambasador zmrużył oczy, kalkulując.
–  To  wciąż  niewiele,  zwłaszcza  że  Litwini  odstają  zwykle  wartością bojową od wojska koronnego – zauważył trzeźwo.
– Biskup Olszowski jest pewien, że Sobieski utraci większą część swych zwolenników w najbliższych tygodniach. Nie chcąc narażać i tak szczupłych sił na nieuchronną klęskę, wycofa się za Wisłę, a tym samym wyda Ruś na spustoszenie przez Tatarów. Szlachta i żołnierze z tamtych ziem są jego najgorliwszymi stronnikami. Czy wytrwają przy hetmanie, gdy ten wykaże się asekuranctwem? – zapytała królowa z satysfakcją.
Stom potarł podbródek.
– Czy tego samego nie zarzucą królowi? – zapytał.
–  Olszowski  to  przewidział.  Poradził  Michałowi  wyznaczyć  zbiórkę pospolitego  ruszenia  na  tyle  blisko  Rusi,  by  sprawić  wrażenie,  że  król wybiera się na wyprawę wojenną, a jednocześnie na tyle daleko od teatru wojny, by zastępy sułtana nie zagroziły nowo zbieranej armii.
– Koncept zaiste przedni – przyznał hrabia. Zawiesił na królowej długie spojrzenie. – Odbyłem w Warszawie bardzo interesującą rozmowę z panią Sobieską.  Zapewniła  mnie,  że  hetman  gotów  jest  porzucić  definitywnie sprawę francuską i stać się wiernym poddanym waszych wysokości.
– Poniewczasie – rzuciła Eleonora srogim tonem. – Dwa miesiące temu najechał Warszawę z wojskiem i chciał strącić nas z tronu, a teraz nagledomaga się być naszym obrońcą? Uchowaj Boże przed takimi przyjaciółmi. – W polityce niestałość bywa zaletą. Ileż to razy widziałem większe
wolty – odrzekł von Stom. – Cesarz przyklasnąłby tej zgodzie, jestem co do tego przekonany. Austria potrzebuje spokoju na polskiej granicy, gdy toczymy wojnę z Francją, a na Górnych Węgrzech trwa powstanie.
– Nie! – Eleonora uderzyła otwartą dłonią o udo. – Nie i jeszcze raz nie! – zakrzyknęła wzburzona. – Wiele zniosłam i uczyniłam dla rodziny, ale brat musi zrozumieć, że moja cierpliwość się wyczerpała. Sobiescy są skończeni i  ta  suka  Maria  Kazimiera  doskonale  o  tym  wie  –  wycedziła  gniewnie królowa.  –  Chcę  ich  widzieć  przegranych,  bez  majątku  i  skazanych  na banicję!
Ambasador przyjął jej decyzję bez dalszych nalegań. Jak cała szlachta cesarstwa znał swoje miejsce i w przeciwieństwie do zwyczajów panujących w Polsce szanował wolę majestatu.
Gdy hrabia się oddalił, Eleonora została w książnicy. Lubiła to miejsce, panującą  tu  atmosferę  skupienia  i  wiedzy.  Omiotła  wzrokiem  komnatę. Dzieła napisane po francusku, włosku i niemiecku stały w równych rzędach na półkach sięgających sufitu, który wymalowano scenami z życia Akademii Krakowskiej. Kandelabr zwisający z sufitu ozdobiony był figurką Ateny – greckiej bogini mądrości, zaś podłogę między regałami przykrywały grube kobierce mające za zadanie tłumić kroki.
A jednak żadne książki nie mogą zastąpić emocji, jakich dostarcza samo życie. Ani dotyku męskich dłoni i rozkochanego pocałunku.
Eleonora  znów  poczuła  ukłucie  wywołane  napięciem  w  podbrzuszu i piersiach. Upłynęły miesiące, odkąd Klara zorganizowała dla niej schadzkę z Karolem. To był ostatni raz, gdy poczuła się w pełni kobietą.
Oczywiście Korybut odwiedzał ją od tego czasu w alkowie, ale czynił to wyłącznie  pod  presją  księżnej  matki.  Sam  akt  miłosny  z  mężem  budziłw Eleonorze wstyd i obrzydzenie, nie potrafiła znieść dotyku jego ciała, zapachu i sztuczności, gdy brał ją od tyłu. Była pewna, że w tej pozycji mógł wyobrażać sobie, że obcuje nie z żoną, lecz z innym mężczyzną. To było okrutne i żadna kobieta nie powinna być skazana na coś takiego.
„Czy mam jakiś wybór?”
Co innego mogła zrobić, niż znosić to upokorzenie? Uciec i wywołać skandal?  Wystawić  siebie  i  rodzinę  cesarską  na  kpiny  całej  europejskiej szlachty? Prędzej wolałaby umrzeć.
A jednak wciąż o tym rozmyślała. Wyobrażała sobie, jak to jest być wolną, nieskrępowaną obowiązkiem i kajdanami urodzenia. Gdy widziała się ostatni raz z Karolem, zaproponował jej ucieczkę. Odmówiła. Dokąd mieli się udać? Z czego żyć na odpowiednim poziomie? Cena za tę miłość była zbyt wielka.
Szczęknęła  poruszona  klamka  i  w  uchylonych  drzwiach  pojawił  się szambelan.
– Wybacz, miłościwa pani, wrócił kapitan Reinhard – oznajmił.
Serce zabiło szybciej w jej piersi.
– Wprowadź go i niech nikt nam nie przeszkadza.
Szambelan  skłonił  się  i  wycofał,  a  do  książnicy  wszedł  wysoki, jasnowłosy oficer.
Jego strój i buty były zakurzone, a oblicze ogorzałe od słońca i wiatru. Już  wcześniej  Eleonora  przyrównywała  go  w  myślach  do  Karola.  Mieli podobną budowę ciała i wzrost, choć rysy kapitana były bardziej surowe i drapieżne. Jednak oczy ich obu, głębokie i jasne, były takie same.
Wyciągnęła rękę, a oficer uklęknął przed nią i pocałował w dłoń.
Owiał ją zapach potu mężczyzny, który wiele godzin spędził w siodle. Poczuła łaskotanie w dole brzucha i musiała uspokoić oddech.
– Wstań, proszę, kapitanie, i usiądź. Z pewnością jesteś zmęczony.Reinhard podniósł się z klęczek i zerknął niepewnie na krzesło.
–  Śmiało,  nie  jesteśmy  w  Austrii  –  powiedziała  z  nutką  przekory.  – Możemy sobie pozwolić na naruszenie etykiety.
Znów popatrzył jej w twarz, odrobinę dłużej, niż wypadało czynić to poddanemu. W jego oczach było coś, o czym nie śmiała myśleć. Nigdy wcześniej nie pragnęła się podobać innemu mężczyźnie prócz Karola. Książę Lotaryngii   był   jej   pierwszą   i   jedyną   miłością.   Ale   też   przyczyną zgorzknienia.
– Zdobyłeś to? – zapytała.
Kapitan wsunął dłoń pod kaftan i wyciągnął złożoną kartę papieru. Eleonora odebrała przesyłkę.
– Nie ma pieczęci? – zauważyła.
– To odpis.
Królowa rozłożyła papier, na którym zapisano kilka nazwisk i adresów w całej Polsce.
– Jesteś pewien, że są autentyczne?
– Całkowicie. Sprawdziłem te miejsca. Moi ludzie obserwują każdego człowieka z tej listy. Jesteśmy gotowi, by uderzyć.
Królowa ponownie zerknęła na nazwiska, a potem uniosła wzrok znad karty. Popatrzyli sobie z natężeniem w oczy. Przeszył ją dreszcz.
Decyzja  przyszła  jej  łatwiej,  niż  sądziła.  Zapewne  tak  już  jest,  gdy człowiek dojrzewa do pewnych spraw.
Jeśli nie mogła mieć Karola, postanowiła zadowolić się jego namiastką. Nie było to właściwe ani mądre, ale nie dbała o to. Wiedziała tylko, że nie chce dłużej być samotna i zgorzkniała. Tracić dzień za dniem w oczekiwaniu na coś, co nie może się ziścić.
– Kapitanie, pragnę zrobić sobie wycieczkę po okolicy – powiedziała,starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Ponoć mają tu przepiękne krajobrazy i zaciszne ostoje. Pojedziesz ze mną w karocy.
Reinhard zawiesił spojrzenie na królowej.
– Jak sobie życzysz, miłościwa pani.
Kapitan ukłonił się i zostawił ją samą.
Eleonora   zastanawiała   się,   czy   zrozumiał   jej   intencje.   Nie   miała doświadczenia w takich grach. W całym życiu kochała się tylko z dwoma mężczyznami, Karolem i swoim mężem, o ile tego drugiego mogła nazwać mężczyzną.
Kusiło ją, by zasięgnąć rady u Klary Pac. Po namyśle uznała, że zostawi tę tajemnicę dla siebie. Przyjaźń między kobietami zbyt często przeradza się w niechęć i zawiść. Wówczas każdy zdradzony przyjaciółce sekret może się stać ostrzem wymierzonym w szczere serce.
Musiała   poradzić   sobie   z   tym   sama.   Cóż   mogło   być   trudnego w romansie? Kapitan z pewnością będzie wiedział, co robić, i miała pewność, że uczyni wszystko, aby zadowolić swą panią.
Ostatecznie  chodziło  jej  tylko  o  drobną  odmianę.  Poznanie  czegoś nowego, co pozwoli zapomnieć na chwilę o smutnej codzienności. I choć nie czuła się z tym komfortowo, nie chciała dłużej płacić za nie swoje winy i wybory.
Ból w piersi króla nasilał się z każdym przebytym przezeń schodkiem, aż zmusił  go  do  zatrzymania  się  na  półpiętrze.  Michał  Korybut  oparł  się o  kamienną  ścianę.  Pomyślał,  że  nie  powinien  był  wylewać  za  okno lekarstwa, które co dzień serwował mu medyk przysłany z Wiednia przez cesarza. Eleonora nalegała, by przyjął doktora na służbę i stosował się do jego zaleceń. Przystał na prośbę królowej dla świętego spokoju, a także po to, by myślała, że znów jest potulny jak niegdyś.Doktor pochodził z Neapolu i twierdził, że bóle serca to wina nadmiernie tłustego jadła i folgowania sobie przez króla w trunkach. Korybut puścił tę diagnozę mimo uszu. Choroba sercowa była w jego rodzinie powszechna. Ojciec,  kniaź  Jarema,  umarł  na  atak  serca  w  wieku  ledwie  trzydziestu dziewięciu lat, a rodzony brat matki – Jan Sobiepan Zamoyski – nie dożył nawet tego wieku. Również sama kniahini odeszła, gdy pękło jej serce, po tym jak odkryła sekret ukochanego syna.
Na myśl o matce i tym, co się wydarzyło, w piersi Korybuta rozpalił się na nowo piekielny ogień. Postarał się uspokoić oddech. Ucisk pod mostkiem powoli ustąpił i król mógł pokonać ostatnie kilkanaście stopni dzielących go od szczytu wieży.
Na tarasie owiał go rześki wiaterek, chłodząc rozpaloną skórę. Korybut wyciągnął z kieszonki kaftana chustkę, otarł czoło i łysinę. Gdy był sam, nie zakładał peruki, którą podczas oficjalnych spotkań przykrywał niedostatki w naturalnej fryzurze. Nieforemne ciało o krótkich kończynach i łysina od zawsze wpędzały go w kompleksy.
Wspinał się na szczyt tej wieży co dzień, odkąd przybyli z dworem do Janowca. Tylko tu mógł być sam, nie musząc znosić towarzystwa dworaków i wysłuchiwać przemądrzałych senatorów, którzy co do jednego mieli się za mądrzejszych  niż  ich  król.  Unikał  w  ten  sposób  także  żony,  z  którą  tu, w gościnie u Lubomirskich, dzielił alkowę. Odkąd opuścili Warszawę, ich życie    zmieniło    się    w    uciążliwy    spektakl    obliczony    na    użytek rozplotkowanego dworu, magnatów i posłów szlacheckich, wobec których musieli udawać wzorowe, kochające się małżeństwo.
Korybut zbliżył się do blanek i oparł dłonie o szorstki mur. Widok był piękny. Patrząc na zachód, dostrzegał wielkie spichlerze Kazimierza Dolnego wznoszące się na brzegu Wisły. Rzeką sunęły pod żaglami lub napędzane przez wiosła barki i pękate szkuty, zwożąc towary od Przemyśla i Krakowapo Gdańsk, skąd wypływały na galeonach do zachodnich królestw.
W  młodości  Michał  marzył  o  podróżach,  skończyło  się  na  studiach w Pradze i pobycie w Dreźnie. Matka nalegała, by wracał do kraju, zajął się karierą w wojsku czy polityce.
„Z takim nazwiskiem możesz zostać nawet królem”, mawiała żartobliwie. Przedwczesna śmierć Jaremy, pogłoski o truciźnie, która miała zabić
nazbyt popularnego wśród szlachty kniazia, wreszcie utrata niemal wszystkich dóbr na Ukrainie musiały być ciosem dla matki. Przypuszczał, że on sam w jej oczach na zawsze pozostał słodkim, nieco zagubionym dzieckiem, które trzeba chronić przed światem i złymi ludźmi. Kniahini nigdy nie pogodziła się z tym, że chłopiec wyrósł na mężczyznę. Gdy myślał o zawiłych relacjach łączących go z matką, czuł złość i tęsknotę… a także gdzieś w głębi duszy ulgę, że nie musi już ciągle starać się sprostać jej oczekiwaniom. Wreszcie czuł się wolny, choć ceną za to była samotność.
Oderwał  wzrok  od  rzeki  i  rozejrzał  się  po  zamku.  Dopiero  patrząc z wysoka, można było ocenić jego imponujące rozmiary. Twierdza wznosiła się  na  szczycie  wysokiej  skarpy,  chroniona  z  trzech  stron  przez  strome wąwozy. Wewnątrz fortyfikacji mieściły się dwa dziedzińce, koszary, stajnie i kaplice. Zamek liczył też niemal sto komnat, w tym siedem wielkich. W jednej z nich znajdowało się łoże, które był zmuszony dzielić z Eleonorą.
Na swój sposób żywił do niej czułość, a z pewnością darzył szacunkiem za  to,  z  jakim  poświęceniem  znosiła  trudną  do  zaakceptowania  rolę niekochanej żony. Nie potrafił wyobrazić sobie, co musiała czuć, wiedząc, że jego myśli, serce i żądze skierowane są ku innym mężczyznom. To musiał być  koszmar  i  tylko  tresura,  jaką  w  Wiedniu  fundowano  habsburskim księżniczkom, mogła tłumaczyć, czemu wciąż jest u jego boku.
Obowiązek  wobec  rodziny  i  religii  bywa  przekleństwem,  które  pęta kobietę czy mężczyznę mocnej niż niewolnicze kajdany. Są niewidoczne,lecz przez to wcale nie mniej ciężkie niż te materialne. Z czasem zaciskają się na człowieku, dusząc go, odbierając mu wszelką radość życia.
Korybut wiedział wszystko na ten temat.
Z rozważań wyrwał go odgłos kroków na schodach. Ktoś wszedł na taras. Zerknął  przez  ramię.  To  był  Lazar,  zaufany  sługa  Wiśniowieckich.  Gdy Michała  obwołano  królem,  matka  wysłała  z  nim  do  Warszawy  kilku przybocznych, od lat służących rodzinie. Ojciec Lazara był Włochem, który za czasów wojny trzydziestoletniej zawędrował aż na Ukrainę. Tam wstąpił na służbę do kniazia Jaremy i ożenił się z polską służką.
Niepozorny, niski i żylasty, nie sprawiał wrażenia człowieka od czarnej roboty.  Matka  Korybuta  zwykła  mówić,  że  nie  należy  oceniać  ludzi  po pozorach. Lazar był tego najlepszym przykładem.
– Czego się dowiedziałeś o Tynerze? – zapytał król.
– Opuścił Warszawę zaraz po rozmowie z królową – powiedział Lazar. – Musiał się czegoś obawiać, gdyż posłał Tomasza Grota, swego wachmistrza, na Wolę, gdzie ten kupił wierzchowce i czekał gotowy do wyjazdu.
Jego wysokość zmarszczył czoło.
Eleonora  twierdziła,  że  Bogusław  sam  poprosił  ją  o  przeniesienie  na Ukrainę. Czemu miałby to uczynić? Wszak przysiągł kniahini, że będzie strzegł jej syna. Korybut nie wierzył, aby porucznik złamał dane słowo bez istotnego  powodu.  Szczególnie  teraz,  gdy  po  śmierci  matki  król  został narażony na ataki wrogów.
Wiśniowiecki uniósł wzrok na Lazara.
– Dotarł do Łużeckiego przed bitwą?
– Obawiam się, że tak, miłościwy panie. Ocalałe z pogromu oddziały cofają się na zachód przed Tatarami i nie sposób powiedzieć, czy porucznik przeżył walkę.
Korybut  przygryzł  górną  wargę.  Nad  Bohem  poległo  bardzo  wieluoficerów. Tyner mógł być wśród nich. Król podejrzewał, że właśnie o taki rozwój wydarzeń chodziło osobie, która pozbyła się Bogusława z Warszawy.
– A co z drugą sprawą? – zapytał Lazara.
– Królowa spotkała się z ambasadorem von Stomem. Po tej rozmowie hrabia  wysłał  umyślnego  do  Wiednia.  Niestety  nie  mamy  możliwości przechwycenia poczty cesarskiej.
Korybut  machnął  dłonią.  To,  że  jego  żona  tańczyła,  jak  jej  zagrają w Wiedniu, nie było żadną tajemnicą.
– Coś jeszcze?
– Wrócił kapitan Reinhard. Królowa przyjęła go od razu po przyjeździe i długo rozmawiała z nim na osobności.
Wiśniowiecki   uniósł   brew.   Ta   wiadomość   była   o   wiele   bardziej interesująca. Kapitan należał do zaufanych sług żony. Przez ostatnich kilka tygodni nie było go na dworze monarszym. Być może wypełniał dla królowej tajną misję.
Eleonora od samego przyjazdu do Polski zaczęła przyjmować do gwardii królewskiej przybyszów z cesarstwa. Doszło do tego, że jej komnat strzegli sami Austriacy. Czasem Korybut zastanawiał się, komu tak naprawdę wierni są  gwardziści:  królowi  czy  Habsburgom.  To  była  kolejna  rzecz,  którą zamierzał się zająć.
Ale, jak to mówią, najlepiej jest wsadzać po jednym jabłku do kosza.
– Obserwujcie go – zdecydował Korybut. – Chcę wiedzieć, kiedy i w jakich porach spotyka się z królową.
– Jak każesz, wasza miłość.
Lazar ukłonił się i zostawił króla samego.  Korybut spędził na wieży jeszcze kilka minut, oddając się rozmyślaniom. Gdy wrócił do swej komnaty, pod   drzwiami   czekał   na   niego   podkanclerzy   Olszowski   z   naręczem dokumentów do podpisania.Jego wysokość zasiadł za biurkiem i chwycił za pióro, biskup zaś, stojąc obok,  podsuwał  mu  kolejne  pisma  do  zatwierdzenia.  Potem  wszystkie dokumenty wróciły do podkanclerza, który miał rozporządzać nimi dalej.
– Posłowie cara znajdują się tydzień drogi od Janowca – poinformował Olszowski. – Koniecznie trzeba przygotować dla nich odpowiednie komnaty i urządzić wystawną ucztę. Może też przywitać ich gwardia królewska. Taki drobny pokaz siły nigdy nie zaszkodzi w negocjacjach z Moskalami.
– Zajmij się tym, proszę, księże biskupie – rzekł Korybut, wciąż myśląc o sprawach poruszonych w rozmowie z Lazarem. – Coś jeszcze?
Olszowski skinął głową.
– Chodzi o Kamieniec. Oblężenie trwa już dwa tygodnie, czas najwyższy, aby wasza wysokość ogłosił uniwersał do poddanych, w którym oficjalnie potwierdzi najazd sułtana na Rzeczpospolitą.
Korybut popatrzył na podkanclerza z grymasem zdziwienia.
–  Radziłeś,  księże  biskupie,  zataić  przed  szlachtą,  że  Turek  obległ twierdzę.
–  Cóż…  Sytuacja  się  zmieniła.  Musimy  wziąć  pod  rozwagę  różne warianty rozwoju wydarzeń.
Król drgnął niespokojnie.
– Co to znaczy?
– Obawiam się, wasza miłość, że Kamieniec nie utrzyma się długo, może nawet już teraz obrońcy pertraktują z sułtanem o poddaniu twierdzy i miasta. Ogłaszając  uniwersał,  unikniemy  posądzenia  o  zaniechanie.  Nim  odezwa dotrze do kościołów w całym kraju, miną tygodnie, nikt więc nie wychwyci opóźnienia.
Korybut zawiesił czujne spojrzenie na biskupie.
– Skąd masz wieści o upadku twierdzy? Jeśli komu udało się przedrzeć z Kamieńca, czemu nic mi o tym nie wiadomo?Olszowski chrząknął.
– Informacja nie pochodzi z miasta – przyznał niechętnie.
– A zatem skąd?
– Mam szpiega w otoczeniu chana. To Polak wzięty w jasyr jeszcze za czasów powstania Chmielnickiego. Eunuch służący w haremie. Zmuszono go do    przyjęcia    wiary    mahometańskiej,    ale    w    głębi    serca    pozostał chrześcijaninem.
– Ufasz mu?
– Jego brat jest przeorem u mnie w diecezji, to on skontaktował nas ze sobą wiele lat temu. Nigdy nie zawiodłem się na otrzymanych od niego informacjach.
Korybut   poskubał   spierzchnięte   usta.   Liczyli   z   Olszowskim,   że Kamieniec utrzyma się dłużej niż te skromne dwa tygodnie.
– Co z pospolitym ruszeniem? – zapytał.
Szlachta ociąga się jak zwykle. Oddalone od Rusi województwa zbiorą się dopiero na październik.
Korybut poczuł ukłucie niepokoju.
– Do tego czasu sułtan zajdzie pod Lwów albo i dalej – rzekł z irytacją. – Nie sądzę, wasza miłość.
–  Nie  sądzisz?  –  powtórzył  król  cierpko.  –  Gramy,  księże  biskupie, o bardzo wysoką stawkę, lepiej, byś nie przeliczył się w rachubach.
–  Mam  tego  świadomość,  jaśnie  panie  –  w  ton  głosu  Olszowskiego wkradł się chłód.
Jeszcze  do  niedawna  Korybut  trzymałby  język  za  zębami,  potulny i zawsze zgodny. Teraz nie miał na to najmniejszej ochoty.
– Za twą radą nie wysłałem piechoty łanowej do Kamieńca, posłuchałem cię,  gdy  doradzałeś,  bym  nie  wyznaczał  jednego  komendanta  do  obronytwierdzy. Prochy do armat kazałem skierować do Zamościa, choć tam były mniej potrzebne – wyliczył z wyrzutem.
W oczach Olszowskiego pojawiło się zaskoczenie.
– Nie da się posprzątać stajni Augiasza, nie brudząc sobie rąk, wasza miłość – rzekł pojednawczo.
„Gorzej, jeśli utkniemy w gównie po uszy – pomyślał król. – Obu nam daleko do Heraklesa”.
– Co z Sobieskim?
– Napisał do mnie list ze Lwowa – przyznał Olszowski. – Uskarża się na brak wsparcia w ludziach i zaopatrzeniu. Wyznaczył na dowódcę obrony miasta Eliasza Łąckiego.
Korybutowi znane było to nazwisko.
– Co myślisz o tej nominacji?
– To doświadczony oficer. Kierował obroną oblężonych twierdz podczas najazdu Szwedów. Z Bożą pomocą utrzyma Lwów wystarczająco długo, by ziściły się nasze plany.
Korybut zamyślony postukał palcami o biurko.
–    Rozmawiałeś    z    Lubomirskim.    Jakie    nastroje    panują    wśród malkontentów?
– Bliskie paniki. Prażmowski nie wychyla się z Łowicza. – Olszowski uśmiechnął się pod zadbanym wąsikiem. – Lubomirski już wyczuł, skąd wieje  wiatr,  dlatego  zaprosił  nas  do  Janowca.  Morsztyn,  Jabłonowski, Wielopolski i pozostali wkrótce pojmą, że hetman nie jest w stanie zapewnić ochrony  ich  majątkom.  Tych  ludzi  nie  trzyma  razem  nic  prócz  ambicji i   francuskiego   złota.   Wyłuskamy   jednego   po   drugim,   obiecując   im bezpieczeństwo i przebaczenie królewskie. Wszystkim prócz Prażmowskiego i Sobieskiego.
Korybut zawiesił wzrok na pojaśniałym z zadowolenia obliczu biskupa.„Masz się za naszego kardynała Richelieu”.
Nie  przeszkadzało   to   Korybutowi.   Mądry   człowiek   powinien   być świadom  własnych  ograniczeń.  A  dobrego  króla  poznaje  się  po  jego doradcach.
Pokusa
Wrzesień A.D. 1672
Złota polska jesień służyła Marysieńce. Powietrze było ciepłe, lecz bez duchoty tak uciążliwej latem, a słońce pieściło twarz, nie pozostawiając na skórze ciemnej opalenizny charakterystycznej dla kobiet z plebsu.
Maria Kazimiera dotknęła dłonią policzka, zastanawiając się po raz setny, czy dobrze wygląda. Jej uroda odzyskiwała już blask, ale wciąż potrzebowała tuszów, kremów i pudru, by uzyskać uwodzicielski powab, dzięki któremu zawsze skutecznie zniewalała mężczyzn.
Wyjrzała  przez  okno  karocy  i  zobaczyła  chłopców  bawiących  się  na ulicy.
Pomyślała o  Jakubie.  Wciąż nie było  go  przy  niej,  tak  jak  pragnęła. Ostatni list od Charlotty przyszedł dwa dni temu. Zapewniała w nim, że syn zdrowieje i szykują się do podróży. Marysieńka prosiła Boga, aby tak się stało. Z Podola napływały coraz groźniejsze wieści. Jak zła była sytuacja, zaświadczał list od Jana, w którym zalecał jej wyjazd z Jakubem na Pomorze.
Panikę wyczuwało się we wszystkich domach magnackich, szczególnie tych  posiadających  majętności  na  wschodzie.  Lubomirscy  już  uciekli  doGdańska, żona wojewody Jabłonowskiego odpływała tamże na dniach, Prażmowski nie wyściubiał nosa z Łowicza, zaś podskarbi Morsztyn nie napisał do niej słowa od ich ostatniej rozmowy.
Stronnictwo  francuskie  sypało  się  w  oczach  i  Marysieńka  odnosiła straszliwe wrażenie, że każdy dzień przybliża ją do zguby.
A jednak na przekór wszystkiemu wciąż miała nadzieję, że zdoła się wymknąć z pułapki złego losu, tak jak czyniła to wielokrotnie w przeszłości. Wiele zależało od człowieka, z którym jechała się spotkać. Od tego, czy pochwyci rzuconą mu przynętę.
Zaprzęg wtoczył się na dziedziniec i zatrzymał się przed wejściem do pałacu.  Pani  Sobieska  wkroczyła  do  holu,  gdzie  powitał  ją  dworzanin. Ściągnęła  płaszcz  i  wręczyła  go  słudze.  Miała  na  sobie  czarną  suknię przyozdobioną srebrnymi liliami, o odkrytych ramionach i dekolcie, o którym klecha rzekłby, że wodzi mężczyzn na pokuszenie.
Inny  sługa  dworski  zaprowadził  ją  schodami  na  piętro,  do  komnaty o trzech oknach wyglądających na ogród.
Kniaź Dymitr przyjął ją na stojąco, odziany w delię o barwie karmazynu i złocony pas w róże. Spojrzenie ciemnych oczu hetmana polnego koronnego spoczęło przelotnie na dekolcie damy, po czym zsunęło się na jej brzuch i niżej.
Domyślała  się,  jak  wygląda  widziana  jego  oczyma.  Wyprostowana, smukła,   a   jednocześnie   kobieca,   ponieważ   natura   nie   poskąpiła   jej powabnych kształtów. Błysk w oczach kniazia zdradził jej, że osiągnęła swój cel.
Marysieńka uśmiechnęła się z satysfakcją. Z doświadczenia wiedziała, że z mężczyznami rozmawia się łatwiej o trudnych sprawach, gdy wcześniej da się okazję zapłonąć ich wyobraźni.
– Witaj, waszmość pani. – Kniaź Dymitr ucałował jej dłoń i wskazałjedno z krzeseł ustawionych przy kominku.
Zasiedli naprzeciw siebie.
– Miałaś, waćpani, szczęście, że zastałaś mnie jeszcze w Warszawie.
–  Rozumiem  waszmość,  że  zamierzasz  dołączyć  do  mego  męża,  aby przeciwstawić się nawale tureckiej? – rzekła Marysieńka, udając naiwność.
– Nie widzę takiej potrzeby. Hetman wielki sprawuje władzę nad armią koronną, ja zastępuję go, gdy jest w niemocy. Należące do mnie chorągwie służą już pod komendą waszego męża.
Maria od tygodni zachodziła w głowę, czemu kniaź nie wycofał swych oddziałów  z  armii  koronnej.  Nie  zapytała  o  to.  Wątpiła  bowiem,  aby Wiśniowiecki udzielił jej szczerej odpowiedzi.
– Mój mąż niezwykle szanuje, kniaziu, twe doświadczenie wojenne – skłamała w żywe oczy. – I rad by widzieć cię w swym obozie, gdzie mógłbyś służyć mu radą.
Przez wargi Dymitra przemknął blady uśmieszek.
–  Hetman  wielki  doskonale  radzi  sobie  bez  mych  porad.  Nie  sądzę jednak, pani, byś przyjechała prawić mi komplementa.
– Zasłużone i szczere – odparła Marysieńka bez cienia zmieszania. – Aczkolwiek   rzeczywiście   nie   odwiedziłam   waszmości   bez   konkretnej przyczyny.
– Słucham z uwagą.
–  Ufam,  że  księżna  Gryzelda  powiadomiła  cię  o  propozycji  ożenku z naszą siostrzenicą Teofilą?
Kniaź uniósł brew.
– To było niemal rok temu, wkrótce potem cioteczka zmieniła zdanie – odparł.
– Teraz kniahini nie może już wnieść zastrzeżeń – zauważyła Maria. – Znaszej strony sprawa jest wciąż otwarta.
Kniaź Dymitr poskrobał paznokciem po szczęce.
– Prawdą jest, że od dłuższego czasu zamyślam ożenek. Młoda żona z pewnością da mi syna i dziedzica… – Hetman polny zamilkł na kilka sekund. – Są jednak przeszkody.
– Jakiej natury?
–  Małżeństwo  z  Teofilą  postawi  mnie  w  dwuznacznej  sytuacji.  Mój kuzyn król i królowa nie będą przychylni temu związkowi.
–  Po  śmierci  Gryzeldy  jesteś,  panie,  głową  rodu  Wiśniowieckich  – zauważyła Marysieńka.
– Niektórzy powiedzieliby, że jest nią król.
– Ja do nich nie należę, kniaziu. Zapewniam też, że posag, który Teofila wniesie w małżeństwo, zawstydziłby samego Midasa.
Dymitr uśmiechnął się przelotnie.
– Brzmi wspaniale. Młoda, piękna żona, włości i złoto. Oferujesz mi pani owoc z zakazanego drzewa.
– Czyż takie nie są najsłodsze i najbardziej pożądane?
– Jak wskazuje Pismo, bywają też niebezpieczne. Mogą skończyć się niełaską i wygnaniem z raju.
– W przeciwieństwie do Stwórcy król w Polsce nie jest wszechmocny. Ich spojrzenia spotkały się na dłużej.
– Czego oczekujecie w zamian? – zapytał kniaź otwarcie.
– Poparcia w trudnych chwilach, gdy te nadejdą dla mej rodziny.
Dymitr westchnął.
– Nie mogę niczego obiecać, wasz mąż narobił sobie wielu wrogów… Choć nie jest tak znienawidzony jak prymas – dodał i potarł dwoma palcami zadbaną bródkę. – Widzę tu problem w nastawieniu szlachty. Na sejmikachpostuluje się głośno, aby urzędy sprawowane przez malkontentów, w tym waszego męża, nie były oddawane w dożywocie, lecz przyznawane przez sejm co dwa lata.
– Jaką masz gwarancję, kniaziu, że gdy raz zezwolicie odebrać części senatorów   dożywotnie   urzędy,   za   jakiś   czas   ktoś   inny   nie   wystąpi z żądaniem, by skrócić te sprawowane przez ciebie czy Paców? To otwarcie puszki Pandory i zwrot ku dawnym obyczajom, gdy szlachta kontrolowała magnatów. – Sobieska zmrużyła oczy. – Tego chcecie?
– Patrzę na tę propozycję niechętnie – przyznał Dymitr. – Nieprzyjazne waszemu mężowi nastroje uspokoiłby z pewnością gest dobrej woli z jego strony.
– O jakim geście myślisz, kniaziu?
–  Mąż  wasz  sprawuje  jednocześnie  dwa  wysokie  urzędy:  hetmana wielkiego   koronnego   i   marszałka   koronnego.   Być   może   powinien zrezygnować  z  jednego  z  nich,  aby  zachować  drugi  i  pokazać  królowi i szlachcie dobrą wolę.
„Nie muszę zgadywać, w czyje to godne ręce ma wpaść oddana przez Jana władza”, pomyślała Marysieńka.
Wiedziała za to, że przekonanie męża do takiego wyrzeczenia będzie niezwykle trudnym zadaniem – Jan potraktuje to jako afront, ale czy mieli inne wyście?
– A czy Teofila jest mi przychylna? – zapytał Dymitr.
– Oczywiście. Małżeństwo z tobą, kniaziu, jest marzeniem każdej młodej kobiety.
– To nieco wymijająca odpowiedź.
– Rozmawiałam z nią w tej sprawie – zapewniła Marysieńka. – Rada będzie poznać osobiście waszmość pana przed podjęciem decyzji, ale to tylko formalność.Wiśniowiecki zamyślił się chwilkę.
– Pozwolisz, pani, że przemyślę tę niespodziewaną ofertę.
Maria Kazimiera uśmiechnęła się słodko.
– Oczywiście, takie decyzje wymagają zastanowienia.
Na tym skończyli spotkanie.
Jadąc karocą, Marysieńka rozmyślała o rozmowie z Dymitrem. Kniaź wiele żądał, świadom trudnego położenia, w jakim znaleźli się Sobiescy.
„Jan z pewnością odmówi”.
Będzie się gniewał, że w ogóle poruszyła ten temat. Zdobycie urzędów hetmana  wielkiego  koronnego  i  marszałka  wiele  go  kosztowało.  Tak naprawdę przyjął te zaszczyty z miłości do niej. Jan Kazimierz i Ludwika Maria, nie mając własnych dzieci, postanowili jeszcze za życia króla wybrać jego następcę. Nowym monarchą Polaków i Litwinów miał zostać Henryk Juliusz, książę de Condé z francuskiej linii królewskiej. Problem w tym, że większość    szlachty    wcale    nie    pragnęła    takiego    pana.    Na    czele niezadowolonych  z  polityki  ich  królewskich  mości  stanął  hetman  wielki i marszałek koronny Jerzy Sebastian Lubomirski – wielki wódz i jeszcze większy pan. Mówiono, że dumny magnat sam marzy o koronie i ani myśli kłaniać się Francuzowi. W rezultacie wywołał bunt i wojnę domową.
Para królewska rozpaczliwie potrzebowała wodza, który poprowadzi ich armię.   Tylko   Jan   miał   dość   talentów   militarnych,   aby   stawić   czoła Lubomirskiemu, lecz ukrył się w swych włościach, nie chcąc walczyć ze swym dowódcą i przyjacielem. Ludwika Maria kazała jechać Marysieńce do kochanka i przekonać go, by stanął na czele armii królewskiej. Maria spełniła życzenie swej pani i protektorki. Używając wdzięków i kobiecych sztuczek, nakłoniła Jana, aby opowiedział się po stronie dworu.
W  nagrodę  otrzymał  od  królowej  urzędy  odebrane  Lubomirskiemu,
a  także  to,  na  czym  zależało  mu  najbardziej  na  świecie:  rękę  MariiKazimiery, świeżo owdowiałej po śmierci Zamoyskiego. Zdrada przyjaciela była ceną, jaką musiał zapłacić za miłość i władzę.
Od buntu Jerzego Lubomirskiego upłynęło ledwie siedem lat i teraz to Sobieski był buntownikiem, który zamierzał obalić swego króla. Marysieńka dostrzegała w tym ironię losu, której nie mogła nie docenić.
Pomyślała o Ludwice Marii, która była dla niej kimś w rodzaju matki, tej prawdziwej niemal nie pamiętała. Królowa zmarła, nie osiągnąwszy żadnego ze swych celów. Zostawiła je w spadku swej najukochańszej i najmądrzejszej uczennicy.
„Wygląda na to, że i ja przegrałam w tym dziwnym kraju”.
Z rozmyślań wyrwało ją szarpnięcie karocą. Wyjrzała przez okno. Dotarli pod dom.
Weszła do pałacu, nie zwracając uwagi na płaszczących się przed nią dworaków.
– Czy panienka już wstała? – zapytała majordomusa.
– Powiedziała, że czuje się słabo i zostanie u siebie.
Maria Kazimiera skierowała się do swej alkowy. Po drodze napotkała ochmistrzynię Teofili,  oczy  i uszy  jej matki.  Służąca obserwowała panią Sobieską bez krztyny sympatii.
„Jest sprytna. Wie, że coś się dzieje, ale niewiele może zrobić w mym domu”.
Hetmanowa weszła do swych komnat i zbliżyła się do drzwi łączących jej pokój z sypialnią Teofili. Zapukała. Po drugiej stronie rozległ się trzask, jakby ktoś wywrócił krzesło, i dało się słyszeć szepty. Szczęknęła zasuwka, w uchylonych drzwiach ukazała się Teofila.
Miała   rozpalone   policzki,   błyszczące   oczy   i   nic   na   sobie   prócz prześcieradła owiniętego wokół szczupłego ciała. Nie przypominała już tej skromnej myszki sprzed zaledwie kilku tygodni.– Jest jeszcze u ciebie? – zapytała Sobieska.
– Ubiera się.
–  Pospieszcie  się  z  tym,  twa  ochmistrzyni  coś  podejrzewa,  nie  ma potrzeby kusić losu.
– Masz słuszność, wujenko.
Teofila  zostawiła  ją  samą  przy  drzwiach.  Marysieńka  nie  mogła  się oprzeć pokusie i zerknęła do alkowy. Ujrzała w lustrze odbicie Witolda. Nagi, wciągał koszulę na tors. Był naprawdę przystojny i niegdyś, jeszcze rok temu, pragnęłaby zaciągnąć go do swego łoża. Teraz jednak się zmieniła. Skończyła z przygodami. Postanowiła być tylko dla męża, a przynajmniej spróbować.
Obserwowała,  jak  zakochani  tulą  się  do  siebie,  szepczą  czułości  na pożegnanie. Teofila odprowadziła Witolda do sekretnego wyjścia ukrytego za kotarą. Wspięła się na palce i złożyła mu na wargach pożegnalny pocałunek. Potem   zamknęła   za   kochankiem   tajemne   przejście   i   wpuściła   Marię Kazimierę do alkowy.
– Jestem tak wdzięczna wujence – rzekła, cała promieniejąc. – Dziękuję, dziękuję! – Rzuciła się Marysieńce na szyję, podekscytowana i szczęśliwa. – Miała wujenka we wszystkim rację.
– Jak zwykle – odparła pani Sobieska z nutką autoironii i rozsiadła się na sofie. – Chcę z tobą pomówić.
– Na jaki temat? – Teofila zajęła miejsce przy jej boku.
–  Pamiętasz,  jak  mówiłam  ci,  że  kobiety  z  naszą  pozycją  mają powinności, przed którymi nie mogą uciec?
Młodziutka kniahini poruszyła się niespokojnie. – Co wujenka ma na myśli?
– Małżeństwo z kimś, kogo wybierze ci rodzina.Teofila otworzyła szerzej oczy i usta.
– Pani matka wyznaczyła już kogoś dla mnie! – krzyknęła wzburzona. – I kazała wujence ze mną pomówić. Prawda!?
– Ależ skąd, o ile mi wiadomo, nie ma jeszcze żadnych kandydatów do twej ręki – odparła hetmanowa wymijająco. – Co sądzisz na ten temat?
– Wujenka wie przecież, że kocham tylko Witolda.
– Wiem i rozumiem, co czujesz. – Uścisnęła dłoń dziewczyny. – Jako mężatka nie musisz wcale rezygnować z miłości do Witolda. Wystarczy, że będziesz ostrożna.
Teofila potrząsnęła głową.
–  Nie  mogę  mu  tego  zrobić,  nie  chcę.  –  Otarła  wilgotne  oczy i wyprostowała się. – Prędzej wstąpię do klasztoru albo ucieknę i wywołam skandal.
Zabrzmiało to bardzo prawdziwie. Młodość ma to do siebie, że wszystko wie najlepiej i nie zna kompromisów.
Sobieska odrobinę zazdrościła Teofili tej postawy, której ona sama nie miała, gdy była w tak młodym wieku. Królowa Ludwika Maria sprzedała ją Zamoyskiemu, rozpustnikowi i pijaczynie, niczym klacz. Cena zawsze była ta sama: władza i złoto.
„Ale czy ubogą francuską szlachciankę stać było na to, by mieć własne zdanie?” Patrząc na wszystko, co osiągnęła, niczego nie żałowała.
Spojrzała długo na Teofilę, myśląc, że i tę dziewczynę czeka podobna droga. Wiedziała, że nie ma sensu nalegać. To tylko pogorszyłoby sprawę. Doświadczenie podpowiadało jej, że jest wiele sposobów na osiągnięcie celu.
Uścisnęła dłoń siostrzenicy męża.
–  Możesz  na  mnie  liczyć,  przyjaciółko.  Zadbam  o  twoje  szczęście, dziecko,  obiecuję  ci  to.  Przyrzeknij  mi  tylko  jedno:  nim  uczynisz  coś pochopnie, przyjdź z tym wcześniej do mnie. Zgoda?–  Obiecuję,  wujenko.  Wiem,  że  ty  jedyna  w  rodzinie  chcesz  mego szczęścia.
Marysieńka  objęła  Teofilę.  Uśmiechnęła  się  smutno,  świadoma,  że istnieją obietnice, których nie sposób spełnić.ROZDZIAŁ VII
Prawdziwe męstwo Wrzesień A.D. 1672
Wiaterek, delikatny i ciepły niczym oddech kochanka, szeleścił liśćmi klonu  rosnącego  nad  ławeczką  w  ogrodach  zamkowych.  Dla  Charlotty zakątek pod rozłożystym drzewem stał się przez ostatnie tygodnie ulubionym miejscem rozmyślań.
Tuż obok niej przeleciał bąk, ocierając się tłustym odwłokiem o jej włosy na   skroni.   Drgnęła   i   otworzyła   oczy.   Spojrzała   w   puchar   trzymany w   złączonych   dłoniach.   Alkohol   nie   mógł   uwolnić   jej   od   ciężaru przygniatającego pierś. Obiecała Marii Kazimierze, że przywiezie do niej Jakuba, tymczasem wciąż tkwili w Stryju.
Usłyszała  odgłos  zbliżających  się  kroków.  Ktoś  nadchodził  żwirową alejką. Po chwili zza klombu róż wyłonili się bona opiekująca się chłopcem i medyk. Charlotta podniosła się z ławeczki.
– Kiedy możemy wyruszać? – zapytała, gdy tych dwoje zatrzymało się przed nią.– Panicz nie powinien jeszcze podróżować – oznajmił doktor stanowczo. –  W  piersi  wciąż  ma  flegmę.  Potrzebuje  ciszy,  spokoju  i  codziennego spuszczania złej krwi.
Charlotta zacisnęła usta. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
–  Musimy  opuścić  miasto  jak  najszybciej,  panie  Frankowicz.  Wojna może wkrótce dotrzeć w te okolice.
Przez oblicze medyka przemknął grymas.
– Weźmie pani odpowiedzialność za wywiezienie go z zamku? – zapytał gniewnie.
Mierzyli się wzrokiem, w końcu doktor spuścił wzrok, ale i Charlotta nie poczuła się zwyciężczynią. Marysieńka nie wybaczyłaby jej, gdyby Jakub umarł.
– Wyruszamy jutro – oznajmiła.
Gdy  bona  odprowadziła  medyka  alejką  w  stronę  bramy,  Charlotta ponownie usiadła na ławeczce i wzięła głęboki wdech.
Prawdę  rzekłszy,  i  tak  mieli  szczęście.  Zaraza  dotknęła  tylko  dzieci. Oprócz Jakuba zachorowali dwaj paziowie i syn pokojówki, która przywlekła mór na zamek. Jeden z paziów i syn służącej zmarli po paru dniach gorączki. Przez kilka dni także Jakub balansował na granicy życia i śmierci, ale łaska Boża i modlitwy wszystkich domowników uchroniły syna hetmana przed najgorszym.
To, że przetrzymał wysoką temperaturę, należało przypisać interwencji doktora Frankowicza, który kazał zanurzać go w lodowatej wodzie. Niestety na  skutek  tej  koniecznej  kuracji  Jakub  zapadł  na  zapalenie  płuc,  co kosztowało ich kolejne tygodnie zwłoki. Tymczasem wieści z Podola były coraz gorsze i Charlotta nie mogła dłużej zwlekać z wyjazdem.
Wróciła do zamku i zaczęła się pakować. Nie było tego wiele, nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do rzeczy. Potem coś zjadła, a wieczór zastał jąw trakcie pisania listu do Marii Kazimiery. Konny posłaniec pokona dystans dzielący Stryj od Warszawy w kilka dni, podczas gdy orszakowi, w którym będzie podróżował Jakub, zajmie to ponad dwa tygodnie.
Wiedząc, że musi wcześnie wstać, położyła się do łóżka.
Obudziła się przed świtem. Przez moment leżała nieruchomo, wpatrując się  w  rozpięty  nad  sobą  baldachim.  Wsłuchiwała  się  w  swe  tłukące  się w piersi serce. Znów miała sen, w którym siedzi zamknięta w klatce, a wokół niej zbiera się wrogi tłum. Motłoch lży ją, wyszydza, a potem rozstępuje się i Charlotta widzi czekający na nią stos.
Miała tylko nadzieję, że to nie był proroczy sen.
Odrzuciła od siebie kołdrę i starła dłonią warstewkę potu zebraną między piersiami.  Naga  usiadła  na  skraju  łóżka  i  wsunęła  stopy  w  kobierzec. Poczuła,  jak  coś  przemknęło  jej  po  palcach,  i  wzdrygnęła  się.  Nawet w pałacach często spotykało się insekty i myszy.
Podniosła się z łóżka i zbliżyła do wysokiego, sięgającego podłogi okna. Rozwarła podwójne okiennice na oścież i zatrzymała się w progu balkonu. Na  wschodzie  jutrzenka  rozjaśniała  już  nieboskłon.  Chłód  smagał  skórę Charlotty, muskał biodra, całował piersi, wdzierał się pod pachy, oplatał się wokół jej talii, pośladków i pleców, mierzwił włoski w złączeniu ud.
Dziewczyna stała nieruchoma, obserwując, jak pierwsze promienie słońca dotykają wierzchołków drzew na wzgórzach, a potem przenoszą się na wieże kościołów i dachy kamienic. Potarła dłońmi skrzyżowane ramiona i poczuła, że dostała gęsiej skórki. Odsunęła się od okna i przeszła do garderoby.
Ubrała   się   w   strój   podróżny,   który   poleciła   przygotować   służbie poprzedniego dnia. Była to delijka z cienkiego sukna, spodnie oraz buty do konnej jazdy. Dzień zapowiadał się ciepły i nie zamierzała dusić się cały dzień w kabinie karocy.
Z włosami nie musiała nic robić. Celowo nosiła je krótko ścięte, aby mócwygodnie dopasowywać peruki. Spojrzała w zwierciadło i zobaczyła uśmiech na swej twarzy.
Wyszła na korytarz i skierowała się do alkowy Jakuba. Panicz obudził się już i siedział w łożu nad śniadaniem. Chłopczykowi towarzyszyli medyk i dwie bony, młodsza jasnowłosa i starsza o szerokich biodrach i dużych piersiach. Gdy Jakub zobaczył Charlottę, jego wymęczona twarzyczka się rozjaśniła. Poderwał się z pościeli, wywracając kubek z ciepłym mlekiem, i głuchy na napomnienia opiekunek pobiegł do Charlotty na gołych stopach. Wtulił główkę w jej podołek.
Mesire uklękła naprzeciw Jakuba i spojrzała mu w podkrążone oczy. Dotknęła  dłonią  czoła  chłopczyka  i  nie  wyczuła  gorączki,  co  dobrze rokowało na podróż.
– Tęsknię za mamą, dlaczego nie przyjechała?
– Nie mogła, ale obiecuję, że wkrótce się z nią zobaczysz.
– Długo? – zapytał po dziecinnemu.
– Niedługo – zapewniła.
Objęła  Jakuba  ramieniem  i  przytuliła  go  do  siebie.  Był  taki  drobny i ciepły. Charlottę ogarnęła wspaniała błogość, jaką daje bliskość dziecka. Potem zastąpił ją gorzki smutek. Tak bardzo pragnęła poczuć dotyk i miłość własnego dziecka, niestety jej łono wydawało się jałowe.
Obejrzała się, słysząc z tyłu kroki. To był Cichoń ubrany do podróży, z szablą u boku.
– Karoca gotowa – oznajmił.
– Pospieszcie się – przykazała Charlotta służącym.
Opuściła komnatę. Na korytarzu napotkała Frankowicza.
–  Przygotowałem  lekarstwa.  –  Doktor  uniósł  lekko  torbę.  –  Sole trzeźwiące i proszek z ludzkich kości na powstrzymanie nudności.– Jeśli trudy podróży odcisną się na zdrowiu panicza, zawołaj mnie. Chłopcu nie może się nic stać – powiedziała Charlotta.
Medyk zacisnął usta i skinął głową.
Zgodnie  z  zaleceniami  doktora  wnętrze  powozu  wyłożono  miękkimi kobiercami i poduszkami, aby Jakub jak największą część drogi odpoczywał. Do zaprzęgu wybrano najspokojniejsze konie, a stangret, który miał powozić, uchodził za najlepszego w mieście.
Charlotta dokładnie zaplanowała trasę. Przez cały czas mieli się poruszać „wołowym  szlakiem”.  Taką  nazwę  nosił  trakt,  którym  od  dawien  dawna pędzono woły z Mołdawii i Ukrainy. Szeroka, dobrze ubita droga wiła się wstęgą  między  urokliwymi  wzgórzami  rozciągającymi  się  na  zachód  od Stryja.  Stangret  przez  wzgląd  na  stan  zdrowia  chłopca  powoził  bez pośpiechu, tak aby podróż karocą była jak najmniej męcząca dla pasażerów, wlekli się więc niemiłosiernie.
Mesire jechała konno na czele kawalkady, z nudów pozwalając sobie czasem na dziką galopadę przez pola. Po jednej z takich eskapad zatrzymała się nad strumieniem płynącym skrajem bukowego lasku.
Ochlapała się wodą i nie bacząc na pijawki wijące się na dnie strumienia, ściągnęła buty i zamoczyła stopy w chłodnej wodzie. Ochłonąwszy nieco, usiadła na brzegu i zagryzając ser, obserwowała toczący się ospale w jej stronę   powóz   oraz   towarzyszących   mu   dragonów,   spowitych   kurzem wzbijanym przez koła karocy.
Gdy kolumna dotarła do zagajnika, z powozu wydostał się Frankowicz. Mesire  miała  zamiar  z  nim  pomówić,  ale  medyk  czym  prędzej  popędził w krzaki.
Charlotta zarządziła postój, by napoić konie i dać ludziom zjeść posiłek. – Nie powinna pani tak sama odjeżdżać – usłyszała głos Cichonia. Obróciła się do okrytego pyłem wachmistrza.– Oczywiście, tato – rzekła z przyjazną ironią.
Cichoń skrzywił usta w grymasie, który od biedy można by wziąć za uśmiech.
– Przypominam tylko, że nie tak dawno temu musieliśmy uciekać przed ludźmi, którzy chcieli nas zabić.
– Teraz mamy ochronę. – Wskazała na dragonów, którzy korzystając z chwili postoju, rozbiegli się po lasku lub chłodzili w strumieniu. Ze Stryja zabrała   dwudziestu   żołnierzy.   Chciała   więcej,   ale   komendant   zamku zdecydowanie się sprzeciwił, argumentując, że musi przygotować miasto do obrony przez Tatarami.
Po  godzinie  odpoczynku  znów  znaleźli  się  na  gościńcu.  Dotarcie  do Sambora zajęło im dwa dni ciągłej jazdy. Do miasteczka wjechali tuż przed zawarciem bram na noc. Od razu udali się na zamek, gdzie zatrzymali się w gościnie u tutejszego namiestnika.
Miasto opuścili wcześnie rano.
Na drodze panował spory ruch, niemal wszyscy podążali z południa na zachód. Szlachta uciekała konno i wozami, ale nie brakowało też chłopów, którzy zawczasu umykali przed spodziewanym pojawieniem się Tatarów.
Charlotta z niepokojem obserwowała ten exodus. Jeśli ludzie decydują się uciekać,  zostawiając  na  pastwę  losu  cały  dorobek  życia,  znaczyło  to,  że niebezpieczeństwo czyha już blisko.
Okazja, by zasięgnąć języka, trafiła się już wkrótce. Ujechawszy ćwierć mili  od  miasta,  napotkali  szlachecki  dwór  i  położoną  obok  folwarku wioseczkę złożoną z tuzina chat. Siedliska wyglądały nędznie i nie miały kominów. Gdy kto palił wewnątrz ogień, dym uchodził na zewnątrz oknem. Dwór  też  nie  oszałamiał  rozmachem,  ot,  zwykła  siedziba  pospolitego szlachcica żyjącego na podgórzu.
Wjechali  do  folwarku,  gdzie  zastali  kilka  wozów,  na  które  służbaładowała dobytek miejscowego pana. Tenże szlachcic, otyły i siwiuteńki, siedział w kolasce i obserwował krzątaninę spod zmarszczonych brwi.
Widok karocy i obcych żołnierzy bynajmniej nie poprawił mu nastroju. Charlotta zatrzymała wierzchowca przy kolasie i ukłoniła się z szacunkiem siwej głowie.
– Witaj, waszmość panie.
–  Moje  oczy  nie  są  tak  dobre  jak  niegdyś.  Widząc  panią  z  daleka, myślałem, że nadjeżdża gładki młodzian. A to białogłowa jadąca wierzchem po męsku, i to jeszcze z szablą i pistoletami przy siodle. – W głosie starca zabrzmiała jakby nuta przygany.
– Takie to już czasy, waćpanie, że i niewiasta musi szablą władać – odparła Mesire.
– Czasy ciężkie, prawda to – przyznał szlachcic. – Jednako prawo boskie i ludzkie wskazuje białogłowie miejsce przy kądzieli i łożu męża.
Charlotta miała dość tego pieprzenia.
– Wasz to folwark? – zmieniła obcesowo temat.
–  Należy  do  imć  pana  Zygmunta  Krzeczowskiego,  mego  siostrzeńca, u którego jestem arendarzem.
Słysząc  znane  jej  nazwisko,  Charlotta  wymieniła  szybkie  spojrzenia z Cichoniem.
Starzec zaskakująco sprawnie odczytał ich bezgłośnie porozumienie.
– Znacie mego siostrzeńca? – zapytał, mrużąc oczy.
– Nie osobiście, ale słyszeliśmy o nim wiele dobrego.
Szlachcic wypiął dumnie pękate brzuszysko i podkręcił wąsa.
– To i nie dziwota. Zygmunt jest człek dzielny i znaczący wiele pośród braci szlacheckiej. Teraz dajmy na to poprowadził chorągiew ziemską na pospolite ruszenie, co je król jegomość zwołał dla obrony przez Turkami.Słysząc  to,  Mesire  odetchnęła  z  ulgą.  Zwada  z  Krzeczowskimi  była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
– Czemu, panie, opuszczacie dwór?
– Ponoć z przełęczy na granicy zeszli beskidnicy i inne zbójectwo. Spalili kilka  wsi  i  zabili  ludzi.  Chłopy  gadają,  że  prowadzą  ze  sobą  Tatarów i  Multańców.  Bezpieczniej  jest  schronić  się  w  warownych  miejscach. Odesłałem tam moją żonkę i wam radzę poszukać schronienia.
– Dziękujemy za radę, ale spieszno nam za San.
Jegomość łypnął na karocę i dragonów.
– Ktoś znaczny tam podróżuje? – zapytał.
–  Mój  ojciec,  rekonwalescent  po  zarazie  –  odrzekła  Charlotta.  – Trzymamy go osobno, aby nie sprowadził moru na zdrowych.
Szlachcic się przeżegnał.
– Niech Najświętsza Panienka da mu zdrowie – mruknął. Najwyraźniej też stracił ochotę do zawarcia bliższej komitywy z Charlottą.
Mesire wydała rozkaz i kawalkada wróciła na gościniec.
Do  zmroku  ujechali  jeszcze  kilka  mil,  pokonując  bród  na  rzeczce i zostawiając za sobą warowną wieś z dworem i murowanym kościołem. Było to zapewne miejsce, o którym wspominał starzec.
Pod wieczór dostrzegli karczmę ukrytą częściowo za sadem śliwkowym. Austerię   prowadzili   kulawy   Żyd   i   dwóch   jego   synów.   Mesire
postanowiła, że spędzą tam noc. Dla niej i Jakuba znalazły się niewielkie izby usytuowane na tyłach parterowego budynku, natomiast bony i doktor musieli się zadowolić miejscami przy palenisku w głównej sali. Żołnierze rozbili obóz na zewnątrz.
Izdebka, w której miała spać Charlotta, sprawiła na niej ponure wrażenie. W oknie zamiast kosztownych szyb wstawiono rybie pęcherze, nie klejone,lecz przytwierdzone do drewnianych pręcików. Mesire obejrzała łóżko. Przyjemnie zaskoczona stwierdziła, że siennik był dość wygodny, a drewniana rama nie skrzypiała.
Wieczerzę postanowiła zjeść w swoim pokoiku. Jajecznica i wędzona kiełbasa smakowały całkiem dobrze. Na deser Charlotta rozsmarowała zaś powidła śliwkowe na kromce chleba. Przeżuwając, rozmyślała nad kolejnym etapem podróży.
Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, następnego dnia po południu powinni dotrzeć do osady, skąd popłyną w dół Sanu i dalej Wisłą. Z uwagi na stan zdrowia Jakuba podróż szkutą wydała się jej najlepszym rozwiązaniem.
Wpatrując się w płomyk świecy, Charlotta zastanawiała się nad tym, co zastanie  w  Warszawie.  Ostatnie  wydarzenia  zmieniły  Marysieńkę  i  ich przyjaźń nie wydawała się już tak mocna jak wcześniej. Listy, które Charlotta dostawała  od  pani  Sobieskiej  podczas  przymusowego  pobytu  w  Stryju, wskazywały  na  rozchwianie  emocjonalne  u  Marii  Kazimiery  –  zwykle przecież trzeźwej w ocenach, a nawet wyrachowanej. Listy przychodziły co tydzień i w każdym Charlotta znajdowała pełno wyrzutów i niesprawiedliwej napastliwości,  jakby  hetmanowa  obarczała  ją  winą  za  chorobę  Jakuba i przedłużający się pobyt na Rusi.
Charlotta starała się przyjmować te niesłuszne oskarżenia ze spokojem. Urodzenie martwego dziecka musiało spotęgować u Sobieskiej lęk o życie Jakuba,  nie  było  w  tym  nic  dziwnego.  Mesire  żywiła  też  nadzieję,  że zachwiane relacje między nimi ułożą się, gdy dowiezie do niej bezpiecznie dziedzica Sobieskich.
Pogrążona w smętnych rozmyślaniach osuszyła dwa kubeczki śliwowicy. Gdy podniosła się od stolika, izba wokół niej zawirowała niebezpiecznie i Charlotta boleśnie uderzyła kolanem o róg łóżka.
„Chyba się wstawiłam”, pomyślała, rozcierając obolałą rzepkę. Po chwilizastanowienia zrezygnowała z mycia się. Rzuciła się na siennik i szybko zasnęła.
Obudził ją dotyk dłoni Cichonia na ramieniu.
–  Co  tu  wyrabiasz  po  nocy,  do  diaska?  –  zapytała  zdezorientowana i usiadła na sienniku.
– Musi pani coś zobaczyć na dworze – rzekł wachmistrz i wskazał na uchylone okno.
Mesire,  nie pytając o  nic więcej,  wstała z łóżka i narzuciła delię na ramiona. Cichoń otworzył przed nią drzwi do sieni, a potem wyprowadził na zewnątrz.
Noc była jasna i Charlotta z początku nie zrozumiała, co chce pokazać jej wachmistrz.  Gdy  w  końcu  do  niej  dotarło,  że  blask  nad  wzgórzami  od południa to łuna ognia, zadrżała.
– Może to tylko pożar lasu… – powiedziała z lękiem.
– Może – mruknął Cichoń. – Ale jak mówił tamten opasły szlachcic, blisko stąd do przełęczy na Węgry. Zdarzają się lata, że orda z Budziaku idzie tym szlakiem, a bandy beskidników przechodzą na naszą stronę niemal co roku.
– Budź wszystkich, wyruszamy niezwłocznie – zdecydowała Mesire. Wachmistrz oddalił się szybkim krokiem, a ona wciąż wpatrywała się
w gorzejącą na ciemnym niebie łunę. Rozbudzeni żołnierze szybko zebrali broń i osiodłali konie, a Charlotta udała się obudzić doktora i bony.
Gdy wracała do izby po rzeczy, zastąpił jej drogę karczmarz.
– To Tatarzy? – zapytał blady i roztrzęsiony.
– Najpewniej – odparła Mesire. – Radzę ci zabrać stąd rodzinę. Ukryjcie się gdzieś w lesie i przeczekajcie.
Żyd załamał ręce.– Jak mam to wszystko zostawić na zatracenie!?
– Lepiej stracić dach nad głową niż życie lub zostać niewolnikiem – odrzekła  Charlotta  i  weszła  do  izby,  nie  zwracając  więcej  uwagi  na biadolącego mężczyznę.
Spakowanie się zajęło jej kilka chwil, po czym wróciła na dwór.
Doktor Frankowicz wyniósł na rękach zaspanego chłopczyka do karety. Wyrwany ze snu Jakub rozglądał się nieco wystraszony zamieszaniem. Gdy spostrzegł Charlottę, przetarł dłonią oczka i wyciągnął do niej ręce. Chwyciła go w ramiona i przycisnęła mocno do siebie.
– Czy dzieje się coś złego, ciociu? – zapytał piskliwym głosikiem.
– Nic, po prostu chcę, żebyś wcześniej był u mamy – skłamała i osobiście umieściła malca w kabinie powozu.
–  Wszyscy  już  gotowi  –  powiedział  Cichoń  i  wręczył  jej  wodze.  Z pomocą wachmistrza wspięła się na siodło.
Przy blasku pochodni wyjechali na gościniec. Aż do świtu towarzyszył im widok pożogi na horyzoncie. Gdy się przejaśniło na dobre, byli już pół mili od austerii. Wszędzie napotykali tłumy przerażonych uciekinierów.
Charlotta aż do południa nie zarządziła postoju i przykazała woźnicy, aby powoził szparko, nie oglądając się na wyboje.
Słońce  stało  już  wysoko,  gdy  dała  odetchnąć  wymęczonym  koniom ciągnącym  karocę.  Dragoni  zaczęli  poić  zwierzęta  w  korycie  strumienia. Mesire  wstrzymała  swoją  klacz  i  zrównała  się  z  jadącym  tuż  za  nią Cichoniem.
Zmrużyła oczy, wpatrując się w niemal bezchmurne niebo. Bolała ją głowa po wypitej przed snem śliwowicy i nawet przebywanie na świeżym powietrzu niezbyt umniejszało tę dolegliwość. Czuła pokusę, aby poprosić wachmistrza  o  poczęstowanie  jej  gorzałką,  którą  woził  ze  sobą,  ale  po namyśle zrezygnowała z tego pomysłu. Dzień był gorący, a ona powinnazachować maksymalną przytomność umysłu.
Spojrzała  na  Jakuba,  który  pod  opieką  bon  pluskał  się  na  płyciźnie. Doktor Frankowicz stał nieco dalej, pykając fajkę.
Sielski obrazek zupełnie nie pasował do sytuacji.
– Rozejrzyjmy się – zdecydowała Charlotta.
Cichoń wskazał na wzniesienie z trzema dębami.
– Stamtąd będzie najlepszy widok.
Gdy dojechali na miejsce, zsiedli z wierzchowców i stojąc ramię w ramię, uważnie zlustrowali okolicę. Gościniec, którym jechali od rana, zakręcał na zachód  w  stronę  widocznej  już  rzeki.  San  przywodził  na  myśl  błękitną wstążkę,  którą  Stwórca  rzucił  między  wzgórza  porosłe  lasem.  Tylko w niektórych miejscach dostrzec można było faliste łąki i spłachetki pól, z których zebrano już zboża. Nigdzie nie dostrzegli śladu ordyńców.
– Udało się nam – stwierdziła Mesire, nie skrywając ulgi.
Cichoń skinął głową, wciąż obserwując ścianę gęstego lasu na wschodzie i południu.
– Zapewne wycofali się wraz z nastaniem dnia na wyżej położone tereny, gdzie ukryją się z łupem przed zemstą szlachty. Panowie bracia pewnikiem już zbierają się kupą, coby pognać skurwysynów do piekła.
To była jeszcze jedna z rzeczy, do których Charlotta musiała przywyknąć, mieszkając między Polakami. Nie było tu nijakiego porządku, policji czy armii chroniących ziemie wewnątrz kraju, jak funkcjonowało to we Francji czy  u  Habsburgów.  W  razie  zagrożenia  polscy  chłopi,  mieszczanie  czy szlachta sami zbierali się w zbrojne grupy dla obrony życia i mienia.
Tyle że jak na razie znikąd nie mogła się spodziewać pomocy.
Zjechali ze wzniesienia, a potem pocwałowali w kierunku obozowiska. Charlotta  nie  chciała  przeciągać  postoju  i  wkrótce  znów  znaleźli  się  na gościńcu. Ten po ćwiartce mili złączył się z inną drogą, wiodącą z południa.Dalej trakt prowadził do przeprawy na Sanie, gdzie miała czekać na nich szkuta.
Mniej  więcej  po  godzinie  jazdy  minęli  ostatnie  pasmo  zalesionych pagórków i wydostali się na niemal płaski teren. Na prawo, przy strumieniu wpadającym do rzeki, znajdowały się spora wieś i warowny dwór szlachecki. Droga zakręcała w stronę osady. Z wysokości końskiego grzbietu Charlotta widziała malutkie postacie ludzi pracujących na polach.
Wspięła się w strzemionach i poszukała wzrokiem statku, który miał czekać na nich w tym miejscu.
– Widzisz łódź? – zapytała jadącego obok wachmistrza.
– Nie, ale może cumuje za tamtą wysepką. – Cichoń wskazał zielony garb wystający z rzeki niczym grzbiet strzegącego jej wodnego potwora.
I  rzeczywiście,  jakby  na  zawołanie  zza  gąszczy  krzewów  i  drzew rosnących  na  wysepce  wyłonił  się  fragment  masztu  z  żaglem,  a  chwilę później ujrzeli dziób szkuty prującej przez nurt. Wiosła przymocowane do burty łodzi skierowały rzeczny stateczek do pomostu na przystani.
Charlotta  uśmiechnęła  się  do  Cichonia,  chcąc  podzielić  się  z  nim radością.  Zorientowała  się,  że  wachmistrz  wstrzymał  konia  i  gapi  się  za siebie. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem towarzysza i zamarła.
Z zagajnika lipowego wzleciało stado turkawek. Uniosła oczy w ślad za gromadą spłoszonego ptactwa, a potem opuściła wzrok i zdębiała. Zza drzew porastających  pasmo  niewysokich  wzgórz  wysypał  się  tatarski  czambuł. Ciemne postacie na niewysokich koniach gnały w ich kierunku, rozwijając szyk w półksiężyc.
Cichoń  ściągnął  wodze  i  obrócił  wierzchowca  w  miejscu.  W  dłoni wachmistrza błysnęła szabla.
– Zatrzymamy ich. Wy umykajcie do promu!
Charlottę ścisnęło za krtań. Skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.–  Bij  zabij!  –  zawołał  Cichoń,  wskazując  ostrzem  szabli  kierunek natarcia.   Wrzeszcząc,   żołnierze   pognali   co   koń   wyskoczy   naprzeciw zbliżającym się Tatarom.
Mesire przeniosła spojrzenie na karocę, pojazd spowalniał ich i czynił łatwym  łupem  dla  chyżych  tatarskich  koni.  Zawróciła  klacz,  tarasując przejazd zaprzęgowi. Woźnica, myśląc już tylko o ucieczce, zamachnął się na nią batem. Schyliła się, by uniknąć trzaskającego nad jej głową rzemienia, wyszarpnęła pistolet z olstra i wymierzyła w mężczyznę.
– Rzuć to, bo rozwalę ci łeb – warknęła.
Stangret wypuścił bat, a potem zeskoczył z kozła na ziemię i popędził ile sił w stronę rzeki.
– Merde – zaklęła Charlotta i schowała broń.
Podjechała do drzwiczek powozu i otworzyła je szarpnięciem. Kobiety i medyk zwrócili w jej stronę pobladłe twarze. Jakub kulił się na kolanach starszej  z  bon,  młodsza  wyglądała  przez  okienko  po  przeciwnej  stronie pojazdu.
– Chodź do mnie – wyciągnęła dłoń do Jakuba.
Chłopczyk zerknął na siwą opiekunkę, a ta skinęła głową. Wyciągnął rączki ku Charlotcie, która chwyciła go i pociągnąwszy do siebie, posadziła z przodu siodła.
Huknęły wystrzały.
Charlotta się obejrzała. Oddział Cichonia starł się z mahometanami, bijąc ich i spychając w tył. Polaków było jednak zbyt mało, aby powstrzymać rozciągnięte skrzydła czambułu.
Wlepiła  wzrok  w  przerażone  twarze  kobiet.  Starsza  wiedziała,  co  ją czeka, Mesire odczytała to w jej oczach, lecz młoda opiekunka zaczęła się przepychać do otwartych drzwiczek i wyciągnęła dłoń do Charlotty, jakby oczekując, że ona także zostanie zabrana. Gdy dotarło do niej, że nic takiegosię nie wydarzy, zaczęła krzyczeć przeraźliwie na całe gardło.
Doktor   Frankowicz   nie   czekał   na   ratunek,   otworzył   przeciwległe drzwiczki i opuścił kabinę, zostawiając w niej torbę i kapelusz.
– Wybaczcie – wyszeptała Charlotta. – Bóg z wami.
Zacięła ostrogami klacz i pognała w stronę rzeki. Zwierzę pomknęło, wyciągając nogi, chyże niczym wiatr.
Mesire  pochyliła  się  w  kulbace,  jedną  ręką  kierując  rozpędzonym wierzchowcem,  drugą  obejmując  Jakuba.  Z  każdym  końskim  skokiem oddalali się od zgiełku potyczki. Zerknęła przez ramię. Tatarzy dotarli już do powozu. Jeden z ordyńców wciągał na siodło szamoczącą się młodą bonę, starsza z opiekunek zginęła na miejscu rozpłatana szablą. Pozostali Tatarzy nie  zatrzymali  się.  Gnali  za  nią  i  Jakubem  zgięci  przy  szyjach  swoich bachmatów.
Charlotta zerknęła na pistolety umieszczone w olstrach przy siodle. Aby po nie sięgnąć, musiałaby puścić wodze lub Jakuba, co tak czy inaczej przy galopadzie mogło się skończyć nieszczęściem. Tatarzy zbliżali się, czterech z  nich  wysforowało  się  przed  resztę  pogan,  jard  po  jardzie  doganiając słabnącą klacz.
Mesire nie miała wyjścia. Musiała zaryzykować. Przerzuciła wodze do ręki, którą trzymała Jakuba, i wyszarpnęła z olstra kawaleryjski pistolet. Broń była  ciężka  i  toporna,  jednak  strach  dodał  jej  sił.  Zrobiła  skręt  tułowia i wymierzyła w najbliższego ordyńca. Nacisnęła spust, zaiskrzyło i buchnął proch na panewce. Tatarzyn wyrzucił ręce na boki i zleciał z konia. Nie powstrzymało to innych przed kontynuowaniem pościgu. Charlotta odrzuciła dymiącą broń i schyliła się w siodle, przyciskając do siebie chłopca. Był przerażony, ale nie płakał, tylko wczepiał się kurczowo rączkami w jej delię.
Od rzeki dzieliło ich kilkaset kroków. Szkuta płynęła z prądem, zbliżając się do drewnianego pomostu w pobliżu wsi.Ocalenie  było  już  blisko.  Charlotta  uderzyła  piętami  boki  klaczy,  by zmusić ją do większego wysiłku, lecz nie przyniosło to rezultatu. Zwierzę zwalniało,  dygocząc  i  parskając  krwawą  pianą.  Nagle  stanęło  i  mimo wysiłków Charlotty po prostu przewróciło się na bok. Mesire wyrzuciła stopy ze  strzemion  i  trzymając  Jakuba  w  mocnym  uścisku,  walnęła  o  ziemię. Zaciskając zęby, podniosła się z kolan i zobaczyła strzałę tkwiącą w brzuchu jej konia.
Uniosła wzrok na ścigających ich Tatarów. Byli już blisko. Widziała ich twarze, skośne oczy i chude ramiona pochylone nad szyjami bachmatów. Pętle  arkanów  służących  do  chwytania  niewolników  kołysały  się  przy szyjach galopujących wierzchowców.
Charlotta przysunęła się do umierającej klaczy, wyszarpnęła z olstra drugi pistolet i wymierzyła w najbliższego jeźdźca.
Ordyniec spostrzegł zagrożenie i pochylił się przy szyi bachmata. Wtedy huknął grom i pędzący na uciekinierów poganie niemal jednocześnie spadli z  koni,  jakby  zdmuchnęła  ich  niewidzialna  ręka  Stwórcy.  Charlotta  nie wierzyła w cuda – spojrzała przez ramię i zobaczyła kłęby prochowego dymu nad  burtą  łodzi.  Ukryci  na  pokładzie  strzelcy  w  pośpiechu  ładowali  już muszkiety do oddania następnej salwy.
Usłyszała kroki i przekręciła gwałtownie głowę. Ordyniec wychylił się zza  szyi  konia,  unosząc  ostrze  szabli.  To  był  ten,  w  którego  wcześniej celowała. Wypaliła mu prosto w pierś. Trafiony kulą krzyknął i upadł.
Wypuściła z dłoni bezużyteczną już broń. Podniosła Jakuba i ruszyła biegiem w stronę pomostu, dysząc z wysiłku. Tuż obok niej świsnęła strzała i wbiła się w ziemię. Charlotta słyszała za sobą krzyki Tatarów i tętent kopyt. Od  pomostu  dzieliło  ją z pięćdziesiąt kroków,  lecz wiedziała,  że równie dobrze mogło być ich tysiąc.
Usłyszała świst kolejnej strzały przelatującej jej koło głowy. Wystraszonazgubiła krok i zaczepiła czubkiem buta o dziurę w ziemi. Przeszył ją ostry ból w skręconej kostce. Zachwiała się i wrzasnęła, omal nie tracąc oparcia dla stóp. Przytuliła Jakuba jeszcze mocniej.
Zrozpaczona  uniosła  wzrok  na  kilku  zbliżających  się  Tatarów.  Nie zamierzali  już  używać  łuków,  martwa  nie  była  dla  nich  nic  warta.  Za niewolnicę mogli dostać dobrą cenę.
Charlotta  puściła  chłopca  z  rąk,  a  gdy  stanął  chwiejnie  na  własnych nóżkach, pchnęła go w stronę pomostu.
–  Biegnij  do  łodzi,  odwiozą  cię  do  mamy  –  szepnęła  chrapliwie.  – Biegnij!
Ordyńcy    przyhamowali    wierzchowce,    zupełnie    niezainteresowani uciekającym malcem, gdy mieli przed sobą młodą kobietę. Rozproszyli się, objeżdżając ją ze wszystkich stron. Zerknęła przez ramię. Jakub znalazł się już   na   pomoście.   Kilku   żołnierzy   przeskoczyło   przez   burtę   szkuty i rozpryskując wodę, ruszyło mu naprzeciw.
„Udało się”. Ta myśl przyniosła jej pewną pociechę. Dla niej było już za późno. Bez wahania sięgnęła po sztylet. Obserwowała, jak podjeżdżają do niej  Tatarzy,  pochyleni  przy  szyjach  bachmatów,  gotowi  zarzucić  na  nią arkan.
Nie pozostawiali jej wyboru. Zacisnęła palce na sztylecie i przyłożyła ostrze do szyi. Zimna stal dotknęła skóry w miejscu pulsującej tętnicy. Wiele razy odebrała w ten sposób życie innym ludziom, teraz przyszła kolej na nią samą. Wystarczy jedno płytkie cięcie i zadławi się własną krwią.
Tatarzy, czując, że cenny łup wymyka im się z rąk, zawołali do siebie. Ten znajdujący się bliżej dziewczyny zakręcił młynka arkanem, wyprostował się do rzutu i wtedy coś potężnego wgniotło mu pierś, wybijając w niej dziurę, z której trysnęła krew. Kolejnych dwóch ordyńców spadło z koni, co zmusiło  pozostałych  do  zeskoczenia  na  ziemię  i  ukrycia  się  w  wysokiejtrawie i zaroślach.
Charlotta    obejrzała    się    zdumiona,    szukając    wzrokiem    źródła nieoczekiwanego ocalenia. Odnalazła je za ostrokołem warownej wsi, której obrońcy bili z muszkietów i hakownic, rozpraszając skutecznie szarżujących ordyńców.
Parę kul świsnęło tuż nad Charlottą. Powstrzymała instynktowną chęć, aby przypaść do ziemi. To była jej szansa. Ryzykując przypadkowy postrzał, pobiegła na pomost. Zgarbiona i zdyszana wpadła na trzeszczącą kładkę. Zawadziła o coś stopą i potknęła się. Jej kolano ugięło się i grzmotnęła twarzą o rozgrzane deski.
Patrzyła w szpary pomostu, zastanawiając się, kiedy ugodzi ją strzała. Usłyszała dudnienie kroków przed sobą. Uniosła głowę i ujrzała pochylonego nad nią żołnierza. Spojrzała w wykrzywioną twarz mężczyzny i chwyciła wyciągniętą ku niej dłoń. Mocne szarpnięcie postawiło ją na nogi. Zachwiała się, lecz silne ramię powstrzymało ją przed upadkiem.
Rozejrzała się, szukając Jakuba. Chłopiec był bezpieczny w ramionach jednego z żołnierzy, którzy przybyli im z pomocą. Mężczyzna, brodząc po pas w wodzie, zmierzał z malcem do cumującego promu.
Otaczający   Charlottę   dwaj   żołnierze   wypalili   z   rusznic   w   stronę zbliżających  się  Tatarów.  Ci  odpowiedzieli  gradem  strzał.  Gdy  pierzasty pocisk  świsnął  tuż  koło  ucha  Mesire,  zgarbiła  się  odruchowo  i  zaczęła kuśtykać do szkuty.
Skręcona kostka bolała ją jak  diabli przy  każdym postawieniu  stopy. Zaczęła zostawać w tyle za żołnierzami. Ten, który pomógł jej się podnieść, przystanął i mimo ostrzału podparł ją ramieniem. Zarzuciła mu rękę przez kark.
Od wody dzieliło ich tylko dziesięć kroków. Przez zalane potem oczy zobaczyła,  jak  żołnierz  niosący  Jakuba  przekazał  chłopczyka  ludziomznajdującym się na pokładzie.
Wtedy pomagający jej mężczyzna stęknął. Zachwiał się, gubiąc krok, i runął na kolana. W jego plecach tkwiła strzała. Mesire spojrzała na prom. Wystarczyło tylko myśleć o sobie i iść dalej. Nie potrafiła. Zaklęła w duchu i chwyciła dragona za rękaw munduru.
– Podnieś się, człowieku – warknęła, szarpiąc go z całej siły w górę. Jęcząc i krzywiąc się z bólu, wyprostował się chwiejnie, lecz w tym
momencie trafiła go kolejna strzała.
Charlottę  opryskała  gorąca  krew.  Spojrzała  panicznie  na  roztrzaskaną głowę mężczyzny. Rozluźniła uchwyt na jego ramieniu, nim zwalił się na deski pomostu i pociągnął ją za sobą.
Otarła rękawem twarz i podparła się na skręconej nodze. Spazm bólu dotarł aż do biodra. Zacisnęła zęby i zrobiła kolejny krok. Od krawędzi pomostu dzieliło ją tak niewiele, wystarczyło jeszcze trochę wysiłku, aby dotrzeć do szkuty. Zaczęła kuśtykać, nie zważając na cierpienie.
Gdy  dotarła  nad  wodę,  zrozumiała,  że  nie  zdąży  się  już  uratować. Żołnierze  na  promie  za  pomocą  drągów  odepchnęli  łódź  na  głębinę i Charlotta mogła tylko się przypatrywać, jak San porywa załadowaną ludźmi barkę.
Stęknęła z rozpaczą. Obejrzała się, następni ordyńcy byli już blisko niej. Bez wahania wskoczyła do rzeki i zanurkowała. Płynęła pod taflą wody, póki starczyło jej tchu.
Wynurzyła się, nie mogąc wytrzymać dłużej bez powietrza. Prychnęła, wypluwając  wodę  zgromadzoną  w  ustach.  Szkuta  była  zbyt  daleko,  aby mogła się dostać na pokład. Musiała radzić sobie sama.
Usłyszała  okrzyki  Tatarów  gromadzących  się  na  brzegu,  wskazywali w jej stronę. Kilku ordyńców wjechało na koniach w rzekę, najwyraźniej nie zamierzali  pozwolić  jej  zbiec.  Charlotta  nie  czekała,  aż  dotrą  bliżej,ponownie zanurkowała. Nurt był w tym miejscu dość silny i wiele wysiłku kosztowało ją dotarcie do przeciwległego brzegu. Wynurzyła się w szuwarach porastających płyciznę. Strużki wody ściekały jej z włosów na oczy i policzki, zalewały usta spragnione oddechu. Ukryta w gąszczu łodyg pozwoliła sobie na króciutki odpoczynek. Odzyskawszy dech, odgarnęła trzciny i wyjrzała na rzekę. Na szczęście ordyńcy na koniach zawrócili w połowie nurtu. Była bezpieczna, przynajmniej na chwilę.
Krzywiąc się z bólu  przy  każdym kroku,  wydostała się z sitowia na podmokły brzeg, a potem pokuśtykała w stronę lasu rosnącego opodal rzeki. Zdyszana dobrnęła do linii drzew i zagłębiła się między dające osłonę buki i dęby. Teren szybko zaczął się wznosić i każde oparcie się na uszkodzonej nodze wywoływało dreszcz przeszywającego bólu. Na przekór cierpieniu nie zaprzestała  wspinaczki,  aż  dotarła  do  pasma  wzniesień.  Łapiąc  oddech, obejrzała się na przeciwległy brzeg Sanu.
Nad  pobojowiskiem  krążyły  czarne  ptaki.  Tatarzy  wycofali  się  już z miejsca potyczki, zostawiając za sobą wywróconą karocę, martwe konie i trupy  żołnierzy.  Pomyślała o  Cichoniu.  Był martwy  albo  dostał się do niewoli. Zacisnęła zęby w złości. Nienawidziła, gdy okazywała się bezsilna wobec losu. Niestety na pewne sprawy nic nie można było poradzić.
Postanowiła się zająć skręconą kostką. Usiadła pod drzewem i powoli ściągnęła but, odsłaniając opuchliznę. Pod skórą znów pojawił się krwiak, ale myślała, że będzie to gorzej wyglądało. Zdjęła delię i odcięła pasek materiału od koszuli, używając sztyletu – jedynej broni, która jej została.
W ten sposób powstał bandaż. Ściągnęła spodnie i kucając, zmoczyła tkaninę  moczem,  jak  nakazywali  medycy.  Nie  wyżymając  opatrunku, obwiązała sobie napuchniętą kostkę.
Sycząc z bólu, nasunęła przymały but na stopę. Potem włożyła na powrót spodnie i przemoczoną delię. Nasiąknięta wełna przylgnęła w nieprzyjemnysposób do nagiej skóry.
Odzyskawszy nieco sił, Charlotta opuściła szczyt wzniesienia. Schodząc, musiała uważać, aby nie wpaść w ukryte w paprociach i chaszczach wykroty i jamy. W butach wciąż czuła przykrą wilgoć, zaś mokre ubranie parowało na rozgrzanym  ciele.  Przez  cały  czas  rozglądała  się  za  czymś,  co  mogło posłużyć jej za podpórkę. Wypatrzyła odpowiedni konar, gruby i prosty. Wystarczyło odciąć go od powalonej brzozy. Zaczęła ciąć i rąbać w miejscu, gdzie  gałąź  wyrastała  z  pnia,  lecz  wąski  sztylet  to  nie  piła  czy  siekiera i robota okazała się niezwykle trudna i pracochłonna. Już po kwadransie Charlottę rozbolały ramiona i dłonie, pot spływał jej ciurkiem po skroniach, czole i nosie, powodując swędzenie skóry. Co chwila musiała robić sobie przerwę, aby dać wytchnąć mięśniom i zgarbionym plecom.
W końcu konar ustąpił z łamliwym trzaśnięciem i Charlotta mogła się zabrać do zeskrobywania ostrzem mniejszych gałązek i narośli. To okazało się już znacznie prostsze.
Ukończyła pracę i z dumą podparła się na kosturze. Sięgał jej do pachy, a szerszy koniec pozwalał oprzeć na nim ciężar ciała.
Maszerując, przez większość czasu trzymała się zalesionych stoków, ale czasem musiała porzucić osłonę drzew, aby przekroczyć dolinę oddzielającą od siebie pasma wzniesień. W jednej z takich niecek już pod wieczór złapała ją nagła ulewa.
Dmuchnęło  chłodem  i  pierwsze  ciężkie  krople  kapnęły  na  jej  twarz, głowę i plecy. Chwilę później fale deszczu chłostały ziemię, łącząc się ze sobą i rozdzielając, tworząc wiry, które momentalnie rozpryskiwały się pod silnym natarciem wiatru. Błysnęło i rozległ się grzmot.
Coś twardego uderzyło ją w głowę, potem w ramię i nagle wokół niej zaczął sypać grad. Jedna z lodowych kulek trafiła ją boleśnie nad okiem. Charlotta skuliła się, ukryła głowę w ramionach i pobiegła w kierunku drzew.Przemoczona   do   suchej   nitki   przedarła   się   przez   krzaki,   strząsając zgromadzoną na ich liściach wodę.
Aż do zapadnięcia zmroku przemieszczała się podgórską puszczą. Pnie drzew, potężne i masywne, dźwigały gęste rozłożyste korony. Niżej leżały drzewa oblepione przez mchy. W miejsce powalonych olbrzymów pleniły się paprocie, krzewy i młodnik, walcząc zajadle o dostęp do każdego promyczka słońca. Mech i ściółka były grube i miękkie, co łagodziło ból skręconej kostki. Na noc Charlotta ukryła się w wykrocie osłoniętym przez drzewa jarzębiny  i  zmurszały  pień  powalonego  jesionu.  Wewnątrz  zapadliska znajdowało się sporo darni, którą musiała dzielić z nornicami i obrzydliwie wyglądającym robactwem.
Ocknęła się z wrażeniem, że coś po niej chodzi, było długie, śliskie i   przesuwało   się   po   jej   ciele   dziesiątkami   małych   odnóży.   Pisnęła z obrzydzenia i zrzuciła z szyi oślizgłe paskudztwo. Do świtu budziła się jeszcze kilka razy, czując, jak głośno bije jej serce, wsłuchując się w odgłosy lasu.  Przez  cały  ten  czas  owinięta  opatrunkiem  kostka  paliła  jak  diabli. Mesire wytrzymała i rankiem przekonała się, że okład z moczu podziałał. Opuchlizna zniknęła i Charlotta niemal nie czuła bólu.
Gdy pojaśniało, wyruszyła w drogę. Burczało jej w żołądku, ale z samym sztyletem   nie   miała   szans   niczego   upolować.   Musiała   się   zadowolić zebranymi owocami leśnymi i korzonkami.
Słońce   stało   już   wysoko,   gdy   natrafiła   na   potok   spływający z  niewysokich  gór.  Uklękła  na  kamienistym  brzegu  i  zaczęła  pić  ze złączonych dłoni. Niestety nie miała przy sobie naczynia, aby zabrać wodę na później.
Odpocząwszy troszkę, skierowała się w dół strumienia, z nadzieją, że w dolinie znajdzie ludzi i uzyska pomoc. Niedługo potem wypatrzyła ścieżkę wydeptaną przy jednym z brzegów. Przypatrzyła się bliżej ziemi i dostrzegłaślady stóp. Skierowała się tym tropem.
Ślady doprowadziły ją do płytkiej niecki otoczonej przez potężne drzewa. Rozłożyste korony stykały się ze sobą nad głową Charlotty, tworząc dach z gałęzi i liści, rozpościerając półmrok na wszystko poniżej. W powietrzu unosiła się ostra zwierzęca woń.
Mesire postanowiła się cofnąć i poszukać przejścia górą skarpy. Znalazła miejsce,  gdzie  zbocze  opadało  łagodniej,  i  wspięła  się  na  górę.  Wtedy usłyszała  trzask  łamanych  gałęzi  i  pomruk  niedźwiedzia.  Wlepiła  wzrok w chaszcze, zza których dochodził złowróżbny dźwięk. Serce w piesi waliło jej  jak  młot.  Słyszała  zwierzę  doskonale,  było  bardzo  blisko.  Węszyło i mlaskało.
Zrobiła krok w tył i nadepnęła na coś twardego. Trzask złamanego patyka wydał się jej głośny niczym wystrzał z armaty. Chaszcze przed nią poruszyły się, gdy coś wielkiego ruszyło wprost na nią.
Wyciągnęła przed siebie kostur, jakby kawał obrobionego drewna mógł ją ochronić przed rozwścieczoną bestią. Zaczęła się cofać, przedzierając się tyłem przez krzaki, jeden, dwa, trzy kroki, aż nagle jej stopa trafiła w pustkę. Przerażona  obejrzała  się  i  zobaczyła  parów,  który  rozwierał  się  za  jej plecami.
Szarpnęła się w przód, wbijając czubek kostura w ziemię przed sobą, próbując z całych sił utrzymać równowagę. Być może udałoby się jej to, gdyby nie pędzący na nią niedźwiedź i jego przerażająco rozwarty pysk. W obliczu  nacierającego  zagrożenia  skok  w  dół  nie  wydawał  się  już  tak szalonym rozwiązaniem.
Skoczyła w parów, wyrzucając przy tym ręce niby pirat ciskający haki na pokład zdobywanego abordażem galeonu. Palce Mesire wbiły się w mokrą ziemię i korzenie drzew rosnących na krawędzi klifu.
Udało się, przestała spadać. Sapnęła przez zaciśnięte zęby i podążyławzrokiem za kosturem. Jakieś sześć sążni pod jej zwisającymi luźno stopami płynął potok, przy którym leżało dużo większych i mniejszych głazów. Kostur odbił się z trzaskiem od kamienia, a potem spłynął rwącym strumieniem.
Charlotta  zaklęła  w  myślach  z  rozpaczą.  Gdyby  nie  głazy,  mogłaby skoczyć. Może nawet udałoby się jej nie połamać kości i wyjść z tego cało. Niestety  kamienie  same  się  nie  rozsuną,  aby  zrobić  dla  niej  miejsce. Pozostawał tylko jeden sposób na uratowanie się z opresji. Znów musiała się wspiąć na krawędź klifu znajdującą się dwa łokcie wyżej. Gdy odchyliła głowę i popatrzyła w górę, od razu zdała sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł.   Z   bliska   paszcza   niedźwiedzia   wyglądała   jeszcze   bardziej przerażająco. Bestia przechylała się w jej stronę, kołysząc łbem i porykując głośno. Za każdym razem, gdy potężne przednie łapy uderzały w krawędź urwiska, na Charlottę obsypywały się kamyczki i grudki mokrej ziemi.
Spuściła głowę na pierś, aby uniknąć zaprószenia oczu.
Niedźwiedź nie zamierzał rezygnować. Pomrukując, wychylił się jeszcze bardziej i machnął łapą, jakby chciał strącić Mesire ze skarpy. Ostre jak brzytwa pazury nie dosięgły celu, ale zamiast tego rozorały wilgotną ziemię powyżej miejsca, gdzie zwisała.
Nadwyrężona  krawędź  wybrzuszyła  się,  tracąc  spoistość  i  obsypując Charlottę zbrylonymi grudkami ziemi i żwiru. Przerażona Mesire próbowała zacisnąć  dłonie  na  czymkolwiek.  Jej  napięte  ramiona  mdlały  z  wysiłku, a palce ślizgały się, rozdrapując mokrą glebę, nie mogąc znaleźć w niej żadnego zaczepienia. Zsunęła się najpierw troszkę, potem więcej, aż w końcu odpadła od ściany. Z krzykiem runęła w dół.
Wprost na połyskujące w dole głazy i spienioną wodę.Wschodnie obietnice Wrzesień A.D. 1672
Mydło  z  dodatkiem  lawendy  dawało  zdumiewający  efekt  gładkiej, nieskazitelnej skóry. Klara Pac z lubością przesunęła dłonią po nodze zgiętej w  kolanie,  wystającej  spośród  piany.  Uwielbiała  kąpiele,  relaksowały  ją i pozwalały skupić myśli.
Tym  razem  umysł  kanclerzyny  zajmowało  poselstwo  moskiewskie. Bojarzy  przybyli  na  zamek  kilka  dni  wcześniej,  lecz  dopiero  wczoraj dostąpili zaszczytu audiencji u króla i królowej. I po prawdzie było to wielce rozczarowujące spotkanie.
Moskale przywieźli ze sobą gładkie słowa o przyjaźni i sojuszu, lecz żadnych konkretów. O zwrocie Kijowa nawet się nie zająknęli, a gdy biskup Olszowski wrócił do sprawy oddania Rzeczypospolitej miasta, wymówili się niewiedzą  co  do  zamiarów  cara.  Pytani  przez  Korybuta  o  posiłki,  które Moskwa  zobowiązała  się  przysłać  Królestwu  Polskiemu  w  razie  wojny z Turcją, bojarzy udzielili równie wymijających odpowiedzi.
Klara  Pac  miała  wrażenie,  że  car  czeka  na  rezultat  wojny,  aby w  odpowiednim  momencie  rzucić  się  na  wykrwawionych  przeciwników. Była to stara moskiewska sztuczka, która sprawdziła się, gdy Rzeczpospolita zmagała  się  z  powstaniami  kozackimi  i  szwedzkim  najazdem.  Moskwa bezwzględnie wykorzystała okazję i zajęła wówczas Smoleńsk i wschodnią Ukrainę, aż po Dniepr.
Pacowa spojrzała na zegar i wyszła z kąpieli. Służąca uklękła i zaczęła wycierać swą panią ręcznikiem. Klara widziała się w lustrze. Wciąż mogła być zadowolona ze swej figury, choć tu i ówdzie na talii zbierały się fałdki. Uznała, że powinna więcej czasu poświęcać jeździe konnej.Z  pomocą  dwóch  pokojówek  włożyła  suknię  i  pantofelki,  po  czym popatrzyła krytycznie w zwierciadło. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana. Suknia barwy jasnego fioletu doskonale podkreślała zgrabną sylwetkę, zaś głęboki dekolt w połączeniu z odsłoniętymi ramionami przyciągał wzrok ku jasnej, gładkiej skórze kanclerzyny.
Otworzyła  toaletkę.  Trzymała  w  niej  pod  kluczem  najkosztowniejsze pachnidła sprowadzane prosto z Paryża, wykwintne esencje wydestylowane z roślin  i gruczołów egzotycznych  zwierząt.  Wybrała pozłacany  flakonik w  kształcie  żurawia,  z  bursztynem  w  miejscu  dziobu  i  łapek.  Wtarła pachnidło w szyję, nadgarstki i rowek między piersiami uniesionymi przez gorset. Odkąd zaczęła dojrzewać, obfity biust był jej największym atutem i  przedmiotem  zawiści  innych  dwórek.  Mężczyźni  zawsze  myślą  o  tym samym, bez względu na to, ile liczą sobie lat, czternaście czy osiemdziesiąt. Świadome  tego  kobiety  zwykle  radzą  sobie  w  życiu  lepiej  niż  te,  które szukają w mężczyznach wzniosłych pobudek.
Klara musnęła dłonią nagi obojczyk, tuż ponad koronkowym obszyciem gorsu sukni, i spojrzała na zegar, oczekując wejścia zapowiedzianego gościa.
Iwan Wołyński wkroczył do jej komnaty, podpierając się laską. Bojar ogarnął  gospodynię  długim,  pełnym  uznania  spojrzeniem  i  ukłonił  się dwornie. Klara opromieniła swą twarz słodkim uśmiechem.
Zasiedli naprzeciw siebie na miękkich krzesłach.
–  Dziękuję  za  rozmowę,  choć  liczyłem  na  spotkanie  z  mężem  lub szwagrem waćpani.
–  Krzysztof  zajęty  jest  na  Litwie,  a  ja  posiadam  upoważnienie,  aby przemawiać w jego imieniu.
Bojar skinął głową.
– Pacowie cieszą się jak najlepszą opinią na Kremlu – rzekł miękko. – Pamięta się tam, że mąż wasz wspierał kandydaturę carewicza Fiodora nakróla Rzeczypospolitej. Niestety nie doszło do tego szczęśliwego połączenia dwóch tronów.
Co  nie  przeszkodziło  Pacom  przyjąć  olbrzymiej  łapówki  w  złocie i  sobolach  od  cara.  W  garderobie  Klary  wisiał  tuzin  kosztownych  futer z tamtego czasu.
– Moja rodzina zawsze ceniła sobie dobre relacje z Moskwą – zapewniła gładko.
Wołyński zawiesił na niej spojrzenie jasnych oczu.
– Pan mój, car Wszechrusi, pragnie zaoferować pomoc, gdyby Litwa została zagrożona przez nieprzyjaciela.
Klara ukryła zaskoczenie.
– Deklaracja ta przeczy hramocie wręczonej królowi.
Bojar splótł palce i wychylił się nieco ku rozmówczyni.
– Oferta dotyczy wyłącznie Litwy i przyszłości rodu Paców – przyznał otwarcie.  –  Upadek  Rzeczypospolitej  będzie  skutkować  zajęciem  przez Turków nie tylko Lwowa i Krakowa, ale nawet Warszawy.
Pacowa prychnęła ironicznie.
– Do tego jeszcze daleko.
Czoło Wołyńskiego przecięła bruzda.
– Doprawdy? Kamieniec padł w dwa tygodnie, a była to najpotężniejsza twierdza w całym waszym państwie. Turcy zajmują Podole i Ukrainę. W miesiąc Polacy stracili cały wschód. Co dalej?
– Bywało już w przeszłości, że Szwedzi i Rosjanie opanowali niemal całą Rzeczpospolitą – zripostowała kanclerzyna chłodnym tonem. – Wyparliśmy i ich, i was.
–  Ale  wtedy  nie  byliście  skłóceni,  jak  to  się  dzieje  obecnie.  Połowa wielkich panów uznaje króla, druga pragnie go obalić, nawet w waszymKościele są niesnaski. – Wołyński pokręcił głową z namysłem. – Niezgoda w obliczu wojny z taką potęgą, jaką jest Turcja, to gwarancja klęski.
– Król zbiera armię, a szlachta tłumnie spieszy na jego wezwanie – rzekła Klara. – Pobijemy najeźdźców.
Carski wysłannik uniósł kąciki ust.
– Być może tak się stanie. Jednak mądry człowiek powinien mieć plan na wypadek, gdyby sprawy nie potoczyły się tak, jak oczekiwał. Mąż wasz jest taką osobą.
Z tym stwierdzeniem Klara Pac zgadzała się w pełni.
– Co proponuje car Aleksy?
– Roztoczy opiekę nad Litwą, jeśli armia królewska poniesie klęskę. Gdy tylko  Turcy  i  orda  staną  u  granic  Wielkiego  Księstwa,  jesteśmy  gotowi wkroczyć i udzielić wsparcia Pacom.
„Nie bezinteresownie, jak się domyślam”.
– Czego oczekuje car Aleksy za tę pomoc? – zapytała Klara.
–  Obioru  carewicza  Fiodora  na  wielkiego  księcia  –  rzekł  Wołyński i uśmiechnął się, jakby była to najwspanialsza oferta na świecie. – Carewicz jest   wielkim   przyjacielem   Litwy,   żywi   głęboką   fascynację   waszymi obyczajami i językiem. Już jako małe dziecko nauczył się polskiego i używa go częściej w swym otoczeniu niż ojczystej ruskiej mowy.
Kanclerzyna zmarszczyła czoło, nie wiedziała, co powiedzieć. A to nie zdarzało się jej często.
– Przekażę twe słowa mężowi – obiecała.
Wołyński uśmiechnął się i skinął głową.
– A oto drobny dowód przyjaźni carewicza. – W dłoni bojara jak za sprawą magicznej sztuczki pojawił się trzosik. Posłannik rozsupłał jedwabne wstążeczki ściągające woreczek i na jego dłoń wytoczył się najpiękniejszydiament, jaki Klara Pac kiedykolwiek widziała. Zaparło jej dech i przez chwilę nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Gapiła się na klejnot niczym wiejska dziewka, której po raz pierwszy w życiu podarowano korale.
– Jest cudowny – wyszeptała.
– Godny tak pięknej kobiety – rzekł Wołyński bezwstydnie.
Pacowa poczuła, że się rumieni.
„A myślałam, że już nie potrafię”.
– Przekaż, panie, najszczersze podziękowania carewiczowi Fiodorowi. Pacowie potrafią docenić prawdziwych przyjaciół – zapewniła.
Na tym zakończyli spotkanie. Gdy bojar opuścił komnatę, wciąż ściskała kamień w dłoni. Był wielkości przepiórczego jaja, gładki jak szkło i chłodny niczym sopel lodu. Klara nie mogła się zdecydować, czy zostawi diament takim,  jaki  jest,  czy  każe  pociąć  go  na  kawałki  i  oprawić  w  złoto z przeznaczeniem na kolie i kolczyki.
Ostateczną  decyzję  odłożyła  na  później.  Zasiadła  przy  sekretarzyku i wydobyła z szuflady papier, przyrządy do pisania oraz księgę szyfrów. Oboje z mężem od lat stosowali tę metodę przy porozumiewaniu się na odległość. Krzysztof dysponował jednym egzemplarzem księgi, ona drugim. Nawet Michał Pac nie miał dostępu do ich tajemnic.
Napisała połowę listu, gdy zegar wybił południe.
Klara  zaklęła  pod  nosem.  Przez  rozmowę  z  Wołyńskim  zupełnie wyleciała jej z głowy narada zarządzona przez Korybuta.
Schowała list, księgę szyfrów i klejnot do sekretarzyka, zamknęła mebel i wsunęła klucz za gorset. Zmierzając do drzwi, zatrzymała się przy lustrze i poprawiła fryzurę. Potem udała się do komnat królewskich mieszczących się w tym samym skrzydle zamku.
Zastała   tam   Eleonorę   i   biskupa   Olszowskiego   siedzących   przy podłużnym  stole.  Rozmawiali  ze  sobą,  a  usta  królowej  rozciągały  sięw  serdecznym  uśmiechu.  Gdy  Klara  weszła,  zamilkli  niczym  spiskowcy przyłapani na gorącym uczynku. Obrzuciła oboje podejrzliwym wzrokiem.
To Olszowski wymyślił, aby sprowadzić Habsburżankę i wydać ją za dopiero co wybranego na elekcji Korybuta. Doskonałe zagranie, zważywszy na fakt, że pół senatu nie kwapiło się uznać władzy nowego króla. Potęga, bogactwo i splendor domu cesarskiego bardzo pomogły Wiśniowieckiemu umocnić  się  na  chwiejnym  tronie.  Przez  pierwszy  rok  Olszowski  zbierał owoce swej przenikliwości, został ulubieńcem i doradcą królowej.
Klara    Pac,    zmierzając    w    stronę    stołu,    pomyślała    o    słowach wypowiedzianych    przez    jej    męża    Krzysztofa    podczas    ich    kłótni w Warszawie.
„Najwyższe  wyniesienie  zwykle  jest  początkiem  drogi  w  dół,  aż  do kompletnego upadku”.
Tak  było  też  z  księdzem  biskupem.  Im  bardziej  królowa  czuła  się nieszczęśliwa  w  małżeństwie,  tym  więcej  Olszowski  tracił  wpływów  na dworze.
„Czyżby coś się zmieniło?”
Zmusiła  się  do  uśmiechu.  Przywitała  się,  odsunęła  krzesło  od  stołu i usiadła po prawej stronie Eleonory. Królowa wyglądała kwitnąco. Jej oczy błyszczały, a z ramion opadło przygniatające je napięcie. Gdyby nie znała Habsburżanki, mogłaby pomyśleć, że ta ma romans.
„Nie, to absurd. Ona kocha wyłącznie Lotaryńczyka”.
– Jak spotkanie z bojarem Wołyńskim? – pytanie zadane przez księdza biskupa wytrąciło Klarę z rozmyślań o królowej.
Powoli przeniosła wzrok na Olszowskiego.
– Pomyślnie – oznajmiła. – Wołyński posiada wielkie majątki przy naszej granicy.  Miał  zamiar  spławiać  drewno  i  potaż  Dźwiną  do  Bałtyku,  ale Szwedzi nałożyli w Inflantach wielkie cła na moskiewskie towary. Pomyślałwięc, że wspólnie z moją rodziną wywiezie towary przez porty Kurlandii.
–  Chodziło  więc  tylko  o  prywatne  interesy?  –  ton  Olszowskiego sugerował, że podkanclerzy nie uwierzył w żadne jej słowo.
– A o cóż by innego? – odrzekła bezwstydnie.
Ksiądz biskup zamierzał chyba coś jeszcze dodać, ale drzwi otworzyły się i do komnaty wkroczył król. Udając się na spotkanie w tak zaufanym gronie, zrezygnował z monarszego stroju i peruki.
Wszyscy  łącznie z królową powstali z miejsc,  lecz Korybut machnął łaskawie  ręką.  Zbliżył  się  kaczym  chodem  do  szczytu  stołu  i  zasiadł niezgrabnie na krześle.
– Są nowe wieści z Podola? – zwrócił się bez wstępów do Olszowskiego. – Armia sułtana wyruszyła w stronę Lwowa, towarzyszą jej Tatarzy,
Kozacy i oddziały wołosko-mołdawskie. Po drodze zdobywają twierdze i miasteczka. W wielu miejscach załogi poddają się, nie mogąc liczyć na pomoc armii koronnej, która wycofuje się na zachód.
–  Sobieski  czmycha  z  podkulonym  ogonem.  –  Eleonora  była  tak zadowolona z siebie, jakby osobiście zmusiła hetmana do rejterady.
Klara podzielała satysfakcję królowej.
– Podole i Ruś to matecznik Sobieskiego – odezwała się. – Tam ma najliczniejszych przyjaciół oraz zwolenników wśród szlachty i mieszczan. Zniszczenia,  jakich  dokonają  mahometanie,  będą  jasnym  sygnałem  dla wszystkich,  że  hetman  nie  może  ochronić  własnych  ludzi  przed  ogniem i niewolą.
Korybut popatrzył w milczeniu na kanclerzynę. W jego oczach odbijał się niewidziany tam wcześniej mrok.
– Czy są wieści od waszego męża?
–  Zgodnie  z  wolą  waszej  wysokości  Krzysztof  zabrał  ze  skarbca  na Wawelu korony, insygnia i klejnoty królewskie. Przewiezie je w bezpiecznemiejsce.
Król skinął głową z aprobatą i zwrócił się do Olszowskiego.
– Co pisze chan w liście?
– Ponagla nas do wszczęcia pertraktacji pokojowych z sułtanem.
– Jakie są warunki wstępne?
–   Zapłata   corocznego   haraczu   i   oddanie   Kamieńca   z   częścią województwa  podolskiego  –  odpowiedział  biskup  pozbawionym  emocji głosem. – Chan nalega, byśmy przyjęli te warunki już teraz. On wystara się o ich akceptację na dworze sułtana.
– Co za interes mogą mieć Tatarzy w powstrzymaniu wojny? – zapytała zaskoczona królowa.
–  Chan  z  przerażeniem  myśli  o  przesunięciu  się  granic  imperium  na zachód – wyjaśnił Olszowski. – W takim wypadku Tatarzy zostaną odcięci od możliwości najazdów na Polskę, brania łupów i jasyru. Cała gospodarka Krymu opiera się na handlu niewolnikami, dlatego chan, choć otwarcie nie sprzeciwia się sułtanowi, zrobi wiele, by zapobiec całkowitemu pokonaniu Polski.
– Skąd jednak pewność, księże biskupie, że sułtan, widząc naszą słabość, nie uderzy w głąb kraju? – zapytała Eleonora.
Olszowski zerknął niespokojnie na króla.
–  Odpowiedz  jej  wysokości.  –  W  głosie  Korybuta  wybrzmiała  nuta ponurej satysfakcji.
–  Turcy  mogą  oderwać  kęs  od  ciała  Rzeczypospolitej,  ale  doskonale wiedzą, że próbując gryźć dalej, udławią się. Przed nimi doświadczyli wszak tego Szwedzi i Moskale. Jesienią drogi staną się całkiem nieprzejezdne dla armat  i  taborów.  Sułtan  musi  zakończyć  kampanię  przed  deszczami,  nie sposób  bowiem  zaopatrzyć  i  wyżywić  tak  ogromnej  liczby  żołnierzy
i  czeladzi.  Wedle  doniesień  z  otoczenia  wielkiego  wezyra  nie  jest  onzainteresowany kontynuowaniem tej wojny. Prawdziwe zagrożenie dla swojego imperium widzi w Moskwie, a jeszcze większe w rosnącej potędze monarchii Habsburgów. Ta wojna ma głównie na celu zmusić Polaków, aby w przyszłości zachowali neutralność, gdy sułtan poprowadzi armię na Wiedeń.
Eleonora zauważalnie drgnęła.
–  Chyba  nie  zamierzasz  zobowiązywać  się  do  czegoś  takiego!?  – naskoczyła na Korybuta. – Mój brat jest ci oddanym przyjacielem.
– Miał doskonałą okazję to udowodnić, przysyłając żołnierzy lub atakując Turków na Węgrzech – zripostował Wiśniowiecki. – Uczynię, co konieczne, aby uratować nasze królestwo. – Słowo „nasze” wypowiedział z jadowitą ironią.
Królowa spojrzała na Klarę, szukając u niej pomocy.
– Tylko sojusz z cesarzem zagwarantuje bezpieczeństwo ojczyźnie i w przyszłości odzyskanie Kamieńca. – Kanclerzyna pospieszyła w sukurs swej pani i przyjaciółce.
Monarcha  zmrużył  oczy.  Jego  twarz,  zwykle  nijaka,  przybrała  nagle dziwnie niepokojący wyraz. Klara myślała, że król coś powie, lecz on tylko wpatrywał się w nią w milczeniu, aż poczuła się niezręcznie. Na coś takiego nie była przygotowana.
„Co, do diaska, go ugryzło?”
Pacowa   spuściła   wzrok,   a   potem,   gdy   Korybut   zaczął   rozmowę z Olszowskim, wymieniła z Eleonorą znaczące spojrzenia.
– Napisz, księże biskupie, list do wielkiego wezyra – zdecydował król. – Mam przystać na warunki proponowane przez chana?
– Tak, choć w oficjalnych instrukcjach zawrzemy twardsze stanowisko. Niech posłowie przeciągają negocjacje, póki Lwów się broni. Każdy dzień pustoszenia Rusi przez ordę to kolejny gwóźdź wbity do trumny Sobieskiego.Olszowski pojaśniał na obliczu niczym mistrz, który po raz pierwszy przekonał się, że uczeń dobrze wyuczył się fachu.
– Doskonała myśl, wasza miłość – przypochlebił się władcy.
Król był już myślami gdzie indziej.
– Wybaczcie, źle się czuję – rzekł, co oznaczało koniec rady.
Klara podniosła się i wygładziła suknię. Obie z królową skierowały się do drzwi, Olszowski podążył za nimi. W holu się pożegnał.
Kanclerzyna zerknęła na pochmurną Eleonorę.
– Król nie był dziś w najlepszym humorze – zauważyła.
– Ostatnio wciąż mu się to zdarza – odparła jej wysokość. – Odprowadź mnie, Klaro, musimy pomówić.
Przeszły do sali portretowej. Wszystkie ściany pokryte były obrazami przedstawiającymi historię rodziny Lubomirskich i portretami jej członków, a  także  spokrewnionych  z  nimi  rodzin  magnackich.  Królowa  poleciła towarzyszącym jej dworakom zamknąć drzwi i poczekać w holu.
Zostały same. Jedynymi świadkami rozmowy były surowe i wiecznie milczące postacie ze zdobiących ściany malowideł.
– Dostałam list od brata twego męża – oznajmiła królowa. – Jest wielce strapiony.
Klara uniosła brwi, szczerze zdziwiona. Michał Pac nie raczył napisać do niej, odkąd rozstali się w Warszawie.
– Cóż trapi mego szwagra?
– Twój mąż – odparła Eleonora. – Skarży się, że Krzysztof niepomny na wszelkie łaski, którymi go obdarzamy, ani na naszą przyjaźń skłania się ku porozumieniu z buntownikami. Prawda to?
–  Krzysztof  jest  wierny  waszej  wysokości  i  królowi  –  zapewniła kanclerzyna.Królowa świdrowała ją wzrokiem.
– Michał Pac twierdzi, że mąż twój przyjął latem od Francuzów dwieście tysięcy złotych.
Klarę    zaskoczyła    ta    wiadomość.    Przypomniała    sobie    rozmowę z  Krzysztofem  w  Warszawie.  To,  jak  zadziwił  ją,  mówiąc  o  potrzebie zakończenia sporu z malkontentami.
„Czy naprawdę przyjął złoto z Paryża i nic mi nie powiedział?”
–  To  niemożliwe,  Michał  się  myli.  Padł  ofiarą  plotek,  których  nie powinien słuchać.
– Jesteś tego pewna? – Królowa nie spuszczała wzroku z przyjaciółki. – Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy, jest rozłam między Pacami.
–  Całkowicie,  wasza  miłość  –  rzekła  kanclerzyna  z  przekonaniem w głosie, choć w sercu nie była już tak pewna co do szczerości męża.
Eleonora się uśmiechnęła.
– Wierzę ci, nie mówmy o tym więcej.
Opuściły salę portretową. Idąc holem, skierowały się do apartamentów jej wysokości.
Na  skrzyżowaniu  korytarzy  minęły  oficerów  –  kapitana  Reinharda i drugiego, którego imienia Klara nie pamiętała. Oficerowie ściągnęli z głów kapelusze  i  ukłonili  się  jej  wysokości.  Kanclerzyna  zawiesiła  wzrok  na Tyrolczyku, był wysoki i diabelnie przystojny. Już wcześniej zwrócił jej uwagę, ale jakoś nie było okazji do poznania się bliżej. Pomyślała, że czas to nadrobić. Spróbowała złapać go wzrokiem, lecz kapitan patrzył wyłącznie na Eleonorę.  W  jego  oczach  lśnił  ten  trudny  do  pomylenia  z  czymkolwiek innym błysk pożądania.
Zerknęła  na  królową.  Eleonora  wymieniła  z  Reinhardem  ukradkowe spojrzenia.
„To niemożliwe. Nie ona”.Zostawiły  oficerów  za  sobą,  lecz  podejrzenia  Klary  podążyły  za  nią niczym  wierny  psiak.  Obejrzała  się  przez  ramię.  Zobaczyła,  jak  kapitan wodzi wzrokiem za oddalającą się królową. Gdy napotkał spojrzenie Klary, prędko nałożył kapelusz i wdał się w rozmowę z drugim oficerem.
Klara zerknęła na Eleonorę. Rozmarzone, błyszczące oczy, zaróżowione policzki,  lekko  przyspieszony  oddech.  Drobiazgi,  które  zdradzą  uczucia każdej kobiety.
Wystarczy tylko umieć patrzeć.ROZDZIAŁ VIII
Azyl
Październik A.D. 1672
Charlotta obudziła się w środku jakiejś chaty. Uniosła głowę i rozejrzała się po otulonym półcieniem wnętrzu. Miejsce wyglądało jak nora i tak też cuchnęło: skórami zwierząt, starym tłuszczem i szmatami. Okno z rozpiętą w  ramie  błoną  zwierzęcą  ledwo  co  przepuszczało  dość  światła,  aby dostrzegła szczegóły bardzo skromnego wyposażenia.
Przez głowę przemknęły jej wspomnienia ostatnich wydarzeń. Dotknęła ostrożnie  głowy.  Wyczuła  opuchliznę  i  sporego  guza  pod  zlepionymi włosami.
Gdy siadała na posłaniu, jej lewy bok zapłonął bólem. Jęknęła i spojrzała pod  okrywający  ją  pled.  Ktoś  rozebrał  ją  od  pasa  w  górę,  ale  w  tym momencie to był jej najmniejszy kłopot. Z niepokojem odkryła też wielki siniec ciągnący się poniżej piersi na całej długości żeber. Obadała stłuczone miejsce   palcami.   Bolało   pod   dotykiem,   ale   kości   raczej   nie   zostały zmiażdżone. Splunęła na dłoń. Na szczęście w plwocinie nie było śladu krwi.Zważywszy na to wszystko, i tak miała sporo szczęścia.
Rozejrzała  się,  szukając  ubrania,  lecz  nigdzie  go  nie  wypatrzyła. Pomyślała, że lepiej będzie je znaleźć, nim ktoś nadejdzie.
Nie zdążyła wstać z posłania, gdy w wejściu poruszyła się płachta. To był mężczyzna.  Wielki,  o  szerokich  ramionach.  Charlotta  zmrużyła  oczy, wpatrując się w zarośniętą twarz, okoloną przez kudły sięgające ramion.
Nieznajomy wlepił w nią oczy, ciemne i głęboko osadzone nad płaskim nosem, a potem bez słowa wkroczył do wnętrza chaty. Na ramieniu dźwigał udziec  sarny,  z  którego  skapywała  jeszcze  krew.  Tuż  za  nim  dreptała starucha,  podpierając  się  laską.  Pomarszczona  twarz,  długie  siwe  włosy i haczykowaty nos nadawały jej wygląd wiedźmy.
Widząc Charlottę siedzącą na posłaniu, łypnęła na nią spod krzaczastych brwi i zbliżyła się do paleniska.
–   Obudziłaś   się,   piękna,   to   dobrze   –   wymamrotała   i   splunęła w płomyczki. – Silna jesteś, to dobrze. Dobrze.
Czemu tak ją to cieszyło, nie wyjaśniła. Zawiesiła kociołek z wodą na łańcuchu    nad    paleniskiem    i    podsyciła    ogień.    Potem    zajęła    się wypakowywaniem ziół z koszyka. W tym czasie wielkolud zrzucił udziec przy  palenisku  i  chwycił  za  nóż.  Charlotta  z  niepokojem  obserwowała myśliwskie ostrze, ale kudłacz zasiadł ze stęknięciem na pieńku służącym za zydel i zabrał się do skórowania dziczyzny.
Mesire przyglądała się obojgu z podejrzliwością.
„Wiedźma i jej ogr. Tylko chata, kurwa, nie jest z piernika”.
Babina rozwiesiła pęczki ziół na tyczce rozpiętej nad paleniskiem. Wtedy znów zainteresowała się dziewczyną. Usiadła na drugim pieńku stojącym przy jej posłaniu.
– Pokaż no, co tam jest – rzekła, wyciągając do chorej upstrzoną plamami dłoń.Charlotta odchyliła się w tył i podciągnęła przykrycie pod samą szyję.
– Nie obawiaj się, piękna – dłoń kobiety zastygła w powietrzu. – To ja i Iwajło znaleźliśmy cię nieprzytomną nad strumieniem. Uratowaliśmy cię.
Mesire spojrzała na kudłacza. Zerknął na nią i zamruczał, jakby chciał w ten sposób potwierdzić słowa starej. Wygadało na to, że nie zamierzali jej skrzywdzić, przynajmniej na razie.
Charlotta powoli rozluźniła uchwyt na pledzie i pozwoliła babie obejrzeć swój  posiniaczony  bok.  Gdy  ta  nacisnęła  palcami  na  żebra,  dziewczynę przeszył ostry ból.
Starucha zamruczała i cmoknęła, a potem sięgnęła do kuferka stojącego u wezgłowia. Poszperała w nim i wyciągnęła garnuszek z cuchnącą maścią. Rozsmarowała ją po stłuczonym ciele Charlotty.
– Coś ty za jedna i gdzie jestem? – zapytała Mesire.
–  Mów  mi  Zlata.  A  jesteś  w  schronieniu.  Opuść  głowę,  muszę  ją obejrzeć.
Charlotta  zgięła  kark,  by  kobieta  obejrzała  jej  guza.  Znów  usłyszała cmoknięcie, ale był w tym optymizm.
– Jest lepiej, niż myślałam – oznajmiła stara. – Kilka dni i dojdziesz do siebie. Teraz musisz wypoczywać.
Zlata podniosła się z pieńka i pochyliła nad kociołkiem z wrzątkiem. Wsypała trzy garście zmielonych ziół i zamieszała chochlą.
– Będą mnie szukać – skłamała Charlotta.
Zlata nie odpowiedziała. Mieszając w kociołku, mruczała coś do siebie pod nosem.
–   Otrzymacie   zapłatę,   jeśli   mnie   wypuścicie   –   rzuciła   Mesire w desperacji.
Stara napełniła kubek wywarem z kociołka.– Nikt cię tu nie trzyma na siłę – rzekła. – Pij, o wszystkim pomówimy, jak wydobrzejesz.
Parujący wywar nie wzbudzał w Charlotcie zaufania.
– Co to jest?
– Lekarstwo.
Przeniosła wzrok z wyszczerbionego kubka na staruchę.
Mogła  spróbować  ucieczki.  Tylko  jak  daleko  by  zaszła?  Kudłacz przyglądał się jej z tępą miną, trzymając nóż w okrwawionych dłoniach.
Odebrała napar od wiedźmy. Smakował okropnie – zakrztusiła się i łzy spłynęły jej po policzkach.
– Pij do dna – nalegała Zlata.
Charlotta przełknęła kilka łyków i oddała naczynie. Poczuła, jak niemoc obezwładnia jej ciało. Zamyka oczy płytami ciężkich jak ołów powiek.
– Nie opieraj się. Ułóż się i wypoczywaj – głos starej kobiety brzmiał bardzo odlegle.
Pomarszczona twarz zaczęła niknąć, aż w końcu rozpłynęła się na dobre. Zupełnie, jakby nigdy jej tam nie było.
Charlotta  ocknęła  się,  czując  czyjąś  dłoń  na  piersi.  Uniosła  powieki i ujrzała nad sobą brodate oblicze Iwajły.
Krzyknęła   wystraszona,   a   wielkolud   cofnął   rękę,   bełkocząc   coś niezrozumiale. Złapała pled zwinięty na jej kolanach i okryła nagość. Iwajło poderwał  się  na  równe  nogi,  chwycił  się  za  głowę  i  zaczął  mamrotać. Charlotta,  nie  wiedząc,  co  się  dzieje,  rozejrzała  się  za  czymś  mogącym posłużyć do obrony. Jej wzrok padł na siekierę leżącą przy palenisku.
Nim  doszło  do  najgorszego,  do  chaty  wparowała  Zlata.  Ogarnęła spojrzeniem sytuację, a potem natarła na wielkoluda z laską. Ten skulił siętylko  i  wydawał  z  siebie  żałosne  dźwięki,  gdy  wiedźma  okładała  go  po ramionach i głowie.
Stara zmęczyła się dość szybko i przegoniła go z chałupy.
– Wybacz, piękna, ale w głowie Iwajły nie ma wszystkich klepek. Taki się  urodził.  Ma  ciało  mężczyzny,  ale  rozum  dziecka  –  w  głosie  Zlaty zabrzmiała lubieżna nuta.
– Już mi lepiej, powinnam odejść – powiedziała Mesire.
Starucha zachichotała.
– Odejść, duszko, możesz, tylko nie za daleko. Wciąż słaba jesteś, a w okolicy grasują Tatarzy. Dla ładnej kobiety to zły los.
– Gdzie mój strój?
– O tam. – Wskazała laską skrzynię ustawioną pod ścianą.
Charlotta owinęła się przykryciem i podeszła do kufra. Wewnątrz leżało jej  ubranie,  a  także  sztylet  i  sakiewka.  Zajrzała  do  trzosu  i  zdumiona odwróciła wzrok na starą. Nie brakowało nawet jednej monety.
Zmrużyła oczy podejrzliwie.
– Czemu nic sobie nie wzięłaś?
Zlata wzruszyła chudymi ramionami.
– Nie trzeba mi wiele. Żyję z tego, co przyniosą wieśniacy w podzięce za leczenie, wróżby, zdjęcie czy rzucenie uroku.
Ślepia babki rozbłysły w mroczny sposób i Charlottę przeszył dreszcz.
„To tylko znachorka, nikt więcej”, skarciła się w duchu.
Odliczyła sześć srebrnych monet – prawdziwy majątek dla wiejskiej baby – i położyła je na pieńku przed Zlatą.
– Za wyratowanie i opiekę – rzekła.
Stara zabrała monety i wrzuciła je do glinianego garnuszka, jakby to był groch.– Chcesz się wydostać ze schronienia, gadaj z Tarasem, on tu rządzi nad chłopami.
– Gdzie go znajdę?
– Na wyrąbisku. Po wyjściu z chaty idź wzdłuż strumienia na lewo, usłyszysz  ich  –  powiedziała  Zlata.  –  Ludzie  wiedzą,  że  jesteś  u  mnie w gościnie, ale nie wchodź do lasu nawet za potrzebą – ostrzegła.
– Coś mi grozi?
– To co zwykle młodej kobiecie, gdy przebywa pośród zdesperowanych mężczyzn.
Charlotta podeszła do wyjścia i zatrzymała się.
– Jak poznam tego Tarasa?
– Jest większy niż Iwajło. Nie ma tu drugiego takiego.
– Dziękuję.
Odsunęła  płachtę  i  wyszła  na  świeże  powietrze.  Zmrużyła  powieki oślepiona  słońcem  i  rozejrzała  się  po  niewielkiej  dolinie,  którą  otaczały zalesione stoki. Między zboczami znalazły azyl setki wieśniaków. Kobiety i dzieciarnia, a także nieliczni mężczyźni w siermięgach skupili się w cieniu drzew lub chłodzili w strumieniu płynącym wartko dnem dolinki.
Zrozumiała, co starucha miała na myśli, mówiąc o schronieniu. Mesire słyszała  o  takich  miejscach,  gdzie  chłopi  kryli  się  podczas  najazdów tatarskich i ciągłych wojen trapiących te ziemie.
Z  lasu  na  skraju  dolinki  dobiegało  stukanie  siekier  drwali  i  krzyki zwiastujące upadek drzewa. Charlotta skierowała się w tamtą stronę.
Wieśniacy gapili się na nią z ciekawością, ale nikt nie otworzył do niej gęby. Gdy napotykali jej wzrok, odwracali głowy. Widzieli w niej obcą, do tego  szlachciankę.  Kogoś,  kto  jest  ulepiony  z  innej,  lepszej  gliny.  Tak wmawiali im panowie i księża.Charlotta zatrzymała się nad strumieniem i ukucnęła. Złączonymi dłońmi nabrała wody, obmyła twarz i szyję. Potem ruszyła wzdłuż brzegu.
Z wyrąbiska wyjechała para koni ciągnących za sobą na linie potężny kawał pniaka. Chłopi robili z nich pułapki na Tatarów, którzy zagłębiali się w lasy, poszukując ludzi do jasyru. Na miejscu wyrębu zobaczyła dużą grupę mężczyzn pracujących na zboczu. Od razu udało się jej wypatrzyć wśród nich Tarasa. Pracował wraz z innymi, tnąc pnie drzew na mniejsze bloki. Nagi od pasa w górę, wielki i umięśniony niczym byk.
Wkroczyła między kikuty pniaków pozostałych po wyrębie. Mężczyźni jeden po drugim przerywali pracę i wlepiali w nią wzrok.
Charlotta zbliżyła się do wielkoluda. Spostrzegł ją, ale nie zaprzestał ociosywać pnia siekierą.
–   Chcę   z   wami   pomówić,   panie.   –   Uznała,   że   najlepiej   będzie przypochlebić się prostaczkowi.
Taras wyprostował potężne plecy, naznaczone siatką blizn.
–   Żaden   ze   mnie   pan   –   odrzekł   chrapliwym   głosem.   –   Jestem wieśniakiem, jak wszyscy tutaj.
Wbrew temu, co mówił, patrzył na nią jak na równą sobie. Pomyślała, że nie będzie łatwo nakłonić go do współpracy.
– Muszę dotrzeć do Przemyśla albo inszego miasta.
Taras  odstawił  siekierę.  Podszedł  do  cebrzyka  i  chwycił  chochlę. Zaczerpnął nią wody i ugasił pragnienie.
– Teraz każdy chce się dostać za bezpieczne mury, wszystka szlachta kryje się po miastach i twierdzach lub ucieka na zachód. Panowie się nami nie przejmują, czemu ja miałbym pomóc tobie?
– Zapłacę za trud – odparła.
Potężne mięśnie na ramionach Tarasa drgnęły nieznacznie.–   Co   komu   po   zapłacie,   jeśli   zabiją   go   Tatarzy   albo   zostanie niewolnikiem?
–  W  takim  razie  sama  pójdę  –  oznajmiła  buńczucznie.  –  Gdzie  jest najbliższe miasto?
Taras przypatrywał się jej, marszcząc brwi.
–  Odważna  z  ciebie  niewiasta,  choć  niezbyt  mądra  –  powiedział z namysłem. – Tatarzy są wszędzie na podgórzu, rozleźli się niczym mrówki po  padlinie.  Zlata  cię  przygarnęła,  więc  zostań.  W  tych  lasach  jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Odprowadzę cię za kilka dni, gdy orda odejdzie.
Zgodziła się, cóż miała zrobić? Samotna wędrówka po ostępach omal nie skończyła się dla niej tragicznie. Zresztą do czego niby miała się spieszyć?
Wróciła do chaty wiedźmy. Zlata garbiła się nad kociołkiem i mieszała w nim łychą.
– Jak poszło z Tarasem, piękna? – zapytała, nie odwracając się.
– Mam na imię Charlotta, a Taras odprowadzi mnie za kilka dni. Starucha skinęła głową bez większego przekonania.
– Dobrze, bardzo dobrze. Wypoczniesz, dojdziesz do zdrowia, przez góry wędrówka ciężka.
Charlotta przygarbiła ramiona i rozejrzała się po chacie.
„Bród, smród i ubóstwo”.
Całe dorosłe życie uciekała przed czymś takim, ale jak widać los był skory do żartów.
Zlata podniosła cebrzyk i wręczyła go Charlotcie.
– Chcesz tu mieszkać, musisz pracować, piękna. Przynieś wody z potoku, uwarzym strawy.
Mesire zmierzyła kobietę wzrokiem. Zacisnęła zęby i odebrała od niejnaczynie.  Wyszła  przed  chatę,  uzmysławiając  sobie,  że  czeka  ją  kilka naprawdę irytujących dni.
Lwy w klatce
Krasnystaw, październik A.D. 1672
Jan Sobieski zaklął siarczyście i rzucił na stół list od Eliasza Łąckiego ze Lwowa. Kilka innych pism leżało rozrzuconych na stole. Część kart została pogięta  przez  hetmana,  który  czytając  nadchodzące  wieści,  nie  potrafił pohamować gniewu.
Nic ostatnio nie szło po jego myśli. Wszystko, czego się tknął, obracało się wniwecz i przeciwko niemu. Jakby jakieś fatum spadło mu na głowę po latach, gdy fortuna uśmiechała się do niego promiennie. Obdarzyła cudowną żoną, synem i najgodniejszymi urzędami w państwie.
– Może za wiele pragnąłem – mruknął do siebie.
– Co tam mówisz?
Sobieski    zmierzył    wzrokiem    Stanisława    Jabłonowskiego.    Mości wojewoda ruski wsparł łokcie na stole, ściskając w dłoniach puchar z winem. Bodajże trzeci od rana, jak naliczył hetman.
Jan też miał ochotę się spić i zapomnieć o troskach, ale świadomość, że ponosi odpowiedzialność za tysiące żołnierzy i cywilów, nie pozwalała mu poddać się przytłaczającemu zwątpieniu.
– Komendant pisze, że do obozu sułtana pod miastem przybyli komisarze królewscy i zarządzono rozejm – oznajmił.Jabłonowski pokiwał głową, jakby nie spodziewał się usłyszeć innych wieści.
– Liczyłem, że Lwów wytrzyma dłużej niż te sześć dni – rzekł wojewoda. – Jako i ja, ale życie rzadko spełnia nasze oczekiwania.
„Zwłaszcza ostatnio”.
– Zresztą Łącki pisze, że posłowie przyjechali w czas – dodał Sobieski. – Wojsko i mieszczanie sprawiali się dzielnie, lecz fortyfikacje miasta poniosły wielki uszczerbek od ognia artylerii i min podkładanych przez wroga. Za kilka dni Turek i tak zdobyłby miasto. Mogło tam dojść do wielkiej rzezi, a żywych obrócono by w niewolników.
– Jakie są warunki nieprzyjaciela?
– Okup w kwocie stu tysięcy dukatów od Lwowa i zrzeczenie się przez Rzeczpospolitą Podola i Ukrainy. Do tego dojdą z pewnością niemałe sumy na zwyczajowe podarki dla sułtana, wielkiego wezyra i chana krymskiego.
– Korybut dąży do podpisania pokoju z sułtanem za wszelką cenę – stwierdził Jabłonowski.
Jan poczuł, jak kłuje go w sercu. Skrzywił się i potarł dłonią bolące miejsce.
– Obydwaj wiemy, co to za cena i komu przyjdzie ją zapłacić – odrzekł zjadliwie. – Jego kurewska mość trzyma pod Gołębiem kilkanaście tysięcy pospolitego   ruszenia,   nowych   zaciągów   i   Brandenburczyków.   Gdyby zechciał, w kilka dni połączyłby się z nami i wspólnie uderzylibyśmy na nieprzyjaciela. Tyle że Korybutowi nie zależy na wojnie z poganami, chce wykończyć mnie, ciebie, Prażmowskiego i całą resztę naszej partii.
Wojewoda cmoknął z niesmakiem.
–  I  całkiem  dobrze  mu  to  wychodzi.  Ruś  złupiona,  jako  i  nasze majętności,  zamki  i  miasta.  Zwolenników  ubywa  nam  co  dzień,  także w wojsku koronnym. W ludziach brak ducha, za to narasta bojaźń przednieprzyjacielem. Byle atak może uruchomić panikę.
–  Wiem  to  –  warknął  Sobieski.  –  Potrzebuję  rady,  co  czynić,  a  nie przypominania mi, że tkwimy po uszy w gównie.
Jabłonowski chrząknął. Wlepił wzrok w resztkę wina chlupoczącą na dnie   kielicha,   jakby   tam   usiłował   znaleźć   panaceum   na   wszelkie niepowodzenia.
– Wycofaj się za Zamość albo jeszcze lepiej za Wisłę. – Wojewoda znów przeniósł spojrzenie na hetmana. – To moja rada.
Sobieski zmierzył przyjaciela marsowym wzrokiem.
– Mam uciec jak tchórz?
– Jeśli to ci w czymś pomoże, nazwij to sobie taktycznym odwrotem – odparł Jabłonowski cierpkim tonem. – Te kilka tysięcy żołnierzy w obozie będzie nam potrzebnych. Korybut nie zwołał pospolitego ruszenia pod Gołąb, aby posłać szlachtę do walki z sułtanem. Interesuje go tylko zniszczenie naszej partii, ciebie i Prażmowskiego. Jeśli szlachta zwoła koło generalne i postawi nas przed sądem, utracimy urzędy i majątki. Skażą nas na banicję, rozumiesz, kurwa!? – Pochylił się i zmierzył Jana mętnym wzrokiem. – Ty i Prażmowski wyjedziecie do Francji, twoja żona od lat nie mówi o niczym innym, jak tylko o planach zabrania was do Paryża. To nie dla mnie. Ja nie chcę  takiego  życia,  nie  umiałbym  się  odnaleźć  wśród  tych  pludraków i sługusów w pończochach i perukach. Płaszczyć się przed tym zasrańcem Ludwikiem,  który  uważa  się  za  równego  słońcu,  bo  wyszedł  na  świat z królewskiej pizdy. Urodziłem się jako wolny człowiek i taki umrę. Prędzej połknę własną szablę, niż dam sobie odebrać ojcowiznę i pozwolę wyrzucić się z kraju! – Wojewoda czknął, kończąc dumną przemowę.
Sobieski westchnął ciężko. Uświadomił sobie, że od pewnego czasu sam wciąż rozmyśla na ten temat. Co będzie, gdy wybuchnie wojna domowa
i gdy malkontenci ją przegrają? Najpewniej odeśle Marię Kazimierę i syna doFrancji, ale czy sam kiedykolwiek zdecyduje się tam udać?
Odpowiedź znajdowała się w jego sercu.
Położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
–  Pojedziesz do  Gołębia i wspomożesz Wielopolskiego.  Nie możecie dopuścić do zwołania koła generalnego. Nie wszystkim senatorom podoba się pomysł, aby szlachta mogła sądzić magnatów i pozbawiać nas urzędów i majątków. Wykorzystaj ich lęk. Dostaniesz też resztę złota przysłanego z Francji, przekup, kogo się da.
– Wyruszę niezwłocznie – zapewnił Jabłonowski. – Każdy dzień zwłoki może przesądzić o naszym losie.
Gdy wojewoda wyszedł, Sobieski zwalił się ciężko na krzesło. Zgarbił ramiona i potarł kciukiem czoło. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd.
„Jak mogło do tego wszystkiego dojść?”
Zaufał  nieodpowiednim  ludziom,  zawarł  zgubne  przyjaźnie,  a  może zanadto   zawierzył   Marii   Kazimierze   w   jej   uporczywym   sprzyjaniu Francuzom.  Ulegając  żonie,  pogłębiał  jej  miłość,  ale  tracił  jednocześnie zaufanie  szlachty.  Jeszcze  do  niedawna  taka  wymiana  wydawała  się  mu korzystna. Teraz zastanawiał się, czy uczucie do Marysieńki nie zaślepiło go i nie zwiodło na manowce.
Wyparł tę myśl. Rozpostarł mapę, a potem przygniótł zwijające się rogi lichtarzami.   Płomienie   oświetlały   rzeki,   wzgórza   i   miasteczka   ziemi sanockiej,  przemyskiej,  bełskiej  i  dalej  na  zachód  aż  po  Sandomierz i województwo krakowskie. Wszystkie te krainy i zamieszkujący je lud wraz z  wycofaniem  się  wojska  koronnego  pod  Krasnystaw  znalazły  się  pod tatarskim jarzmem lub wkrótce miały zostać podeptane kopytami ordyńskich bachmatów.
Wedle ostatnich doniesień orda podzieliła się na trzy zagony. Pierwszy, prowadzony    przez    księcia    Dziambet    Gereja,    operował    na    terenieobejmującym dorzecza Sanu, Wisły i Wieprza. Ci byli największym zagrożeniem. W każdej chwili mogli wyjść na tyły armii koronnej i razem z orężem chana stojącego pod Lwowem wziąć ją w kleszcze. Druga orda, prowadzona przez nureddinsołtana, zapuściła się w okolice Krosna i Biecza, trzecia pustoszyła Sanockie.
Hetman wlepił wzrok w mapę, skubiąc palcami końcówkę wąsa. Patrzył i rozmyślał, licząc, że fortuna pochyli się nad nim i szepnie mu do ucha zbawienny plan. Sęk w tym, że bogini losu najwyraźniej była zajęta czymś innym.
Na korytarzu ktoś zaklął siarczyście. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wparował przez nie Sieniawski. Był cały w błocie i do tego wzburzony.
– Co się stało, Mikołaju?
–  Tatarzy  zaatakowali  chorągwie  stojące  na  trakcie  na  południe  od Zamościa. Oddziały powróciły do obozu i ich przybycie wywołało panikę. Ledwie opanowałem wrzenie.
– Ciągną na nas całą siłą? – Jan czuł, jak drży mu głos.
– Skąd mam to, do cholery, wiedzieć?
Sobieski przeniósł wzrok na mapę, a potem znów na Mikołaja.
– Zamość sobie sam poradzi, jest tam kilkuset żołnierzy z garnizonu i Chanenko ze swymi mołojcami.
– Chanenko musi się z nami połączyć – wypalił Sieniawski, chodząc po komnacie niczym lew zamknięty w klatce. – Ma przy sobie dwa i pół tysiąca zaprawionych i dobrze uzbrojonych Kozaków, razem być może damy radę powstrzymać ordę, nim podejdzie pod Lublin i Wisłę.
– Chanenko nie przyłączy się do nas. – Sobieski wskazał palcem na jedną ze  zgniecionych  kartek.  –  Otrzymał  rozkaz  od  Korybuta,  aby  oddzielnie stawiał  opór  ordzie  i  nade  wszystko  bronił  Zamościa  oraz  majętności Wiśniowieckich.– Dba król o własne – wycedził chorąży zgryźliwie. – Tymczasem my się wycofujemy, oddając nasze majątki i poddanych na rabunek i zatracenie.
Sobieski zmarszczył gniewnie czoło.
– Myślisz, że mi to pasuje? Tracę tyle, co i ty, może i więcej. Co mam jednako czynić z czterema tysiącami żołnierzy wobec całej potęgi chana!? Połączenie się z Chanenką było naszą ostatnią szansą na jakikolwiek opór po tej stronie Wisły.
– Próbowałeś się dogadać z Olszowskim? Zawsze wydawał się myśleć bardziej o ojczyźnie niż o osobistych korzyściach.
– A jakże, próbowałem. – Sobieski podniósł ze stolika drugi wymięty list. – Jednak ksiądz biskup zwodzi mnie pustymi słowami. Obiecuje pomoc za kilka tygodni, gdy szlachta zbierze się w wystarczającej liczbie.
Sieniawski prychnął.
– Za dwa tygodnie utracimy do cna poparcie wśród szlachty ruskiej, która jest naszą ostoją, a żołnierze zaczną dezerterować. O to im właśnie chodzi. Prawda  jest  taka,  że  Korybut  zwołał  pospolite  ruszenie  i  poczynił  nowe zaciągi  nie  po  to,  by  walczyć  z  nieprzyjacielem,  lecz  by  zniszczyć  nas i wierne ci wojsko koronne.
– Co więc proponujesz?
– Walczmy! – krzyknął Sieniawski emocjonalnie. – Oddaliśmy już na pastwę Tatarów setki tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, wsie i miasteczka. Jeśli nic nie zrobimy, z całej ziemi aż po Wisłę zostanie pustynia. Wyruszmy na  wroga.  Niech  wojsko  odzyska  morale.  Wiarę  w  siebie  i  ciebie  jako dowódcę.
Sobieski westchnął i powoli pokręcił głową.
–  Wystarczy  jedna  przegrana  bitwa,  aby  pozbawić  nas  nawet  tych skromnych sił. W jaki sposób oprzemy się wówczas Korybutowi i Pacom? Zasądzą na nas wyroki, odbiorą nam urzędy i skonfiskują dobra. Do tegoprzecież dążą, a ja nie zamierzam im tego ułatwiać. Mój upadek pociągnie ku zgubie także ciebie, Morsztyna, Prażmowskiego i wszystkich innych, którzy powiązali swą fortunę ze sprawą francuskiego księcia – przestrzegł hetman.
Chorąży skrzywił się, jakby ugodził go sztylet.
– Coś jednak uczynić musisz – rzekł z uporem. – Nie możemy dłużej stać w Krasnymstawie. Żołnierze są zdemoralizowani tym ciągłym uciekaniem. Z każdą milą, gdy wycofujesz się na zachód, oddajemy kraj na łup ordzie i  uwiarygodniamy  oskarżenia  o  zdradę  i  nieudolność,  co  zarzucają  nam stronnicy dworu.
– Proponujesz samobójstwo! – zawołał Jan ze szczerą rozpaczą.
– Czasem to lepsze niż nicnierobienie. Zastanów się nad tym – rzucił Sieniawski i bez pożegnania opuścił komnatę przyjaciela.
Sobieski  opadł  ciężko  na  krzesło.  Czuł  się  stary  i  zmęczony.  Ciężar władzy i odpowiedzialności przygniatał go, odbierał mu siły i mącił umysł.
Zamknął oczy. Jego myśli wypełniły wspomnienia o starszym bracie, który wiele lat temu zginął zabity przez Kozaków pod Batohem. To on miał zostać głową rodu Sobieskich, być może był również lepszym człowiekiem, szlachetniejszym  i  bardziej  lojalnym.  Zapewne  nie  przyłączyłby  się  do Szwedów w pierwszej fazie potopu, jak uczynił to Jan, ani też nie wdałby się w  romans  z  mężatką,  a  już  z  całą  pewnością  nie  zdradziłby  przyjaciela i  dowódcy  dla  kobiety  oraz  urzędów.  Jan  dopuścił  się  tych  wszystkich niegodziwości.
Jego  ojciec,  gdyby  wówczas  jeszcze  żył,  nie  pochwaliłby  żadnego z wyborów dokonanych przez młodszego syna.
Co   sprawia,   że   jedni   dochodzą   na   szczyt,   a   inni   umierają,   nie doczekawszy spełnienia planów? Przeznaczenie, wola Boża czy ślepy los? W jakiej mierze jesteśmy panami samych siebie?
I czy człowiek może postawić całe swoje życie na szali, kierując sięwiarą, że jest mu sądzona wielkość?ROZDZIAŁ IX
Tam i z powrotem
Październik A.D. 1672
Liście  na  koronach  drzew  zapłonęły  żółcią,  fioletem  i  czerwienią, a Charlotta wciąż nie ruszyła się ze schronienia. Kilka dni obiecanych przez Tarasa zmieniło się w trzy niedziele.
Jej czas wypełniała prosta egzystencja, jakiej nie zaznała od lat. Budziła się  bardzo  wcześnie,  razem  ze  Zlatą  rozpalały  ogień  i  przygotowywały posiłek. Potem karmiła króliki i koguty, które stara trzymała w klatkach ustawionych w przybudówce jedna na drugiej. Iwajło w tym czasie rąbał drewno   na   opał   lub   szedł   do   lasu   na   polowanie.   Może   i   nie   był najbystrzejszy, ale doskonale radził sobie z kuszą, miał dobre oko i celną rękę, nie wahał się też zabić. Gdy słońce wzeszło wysoko, udawały się ze Zlatą w góry, gdzie zbierały zioła, korzenie, dziko rosnące owoce i grzyby.
– Widzę, że znasz się na ziołach – pochwaliła ją stara, gdy pierwszy raz poszły razem w las.
– Troszkę – przyznała Charlotta, nie było sensu zaprzeczać.– Gdzie się nauczyłaś?
– Z początku od wuja, mieszkał w górach daleko stąd na zachodzie. A potem jakoś tak wyszło.
Charlotta zamilkła, a Zlata nie pytała o nic więcej.
W schronieniu byli odcięci od świata na zewnątrz. Czasem tylko któryś z patroli wysłanych w góry przez Tarasa przyprowadzał uciekiniera ocalałego z tatarskiej rzezi, mężczyznę lub kobietę. Wówczas po obozie rozchodziły się lotem    błyskawicy    wieści    o    okrutnych    poczynaniach    mahometan i towarzyszących im sułtańskich Kozaków.
Poza tymi rzadkimi epizodami dzień był podobny do dnia. Charlotta, kładąc się spać, czuła ból pleców i ramion, oraz ulgę, że może się ułożyć na sienniku.
Wydawało się, że ciężka praca, towarzystwo prostaczków i monotonia znudzą ją i doprowadzą do furii, lecz ku swemu zdumieniu zaczęła czerpać z nich zadowolenie. Nie musiała udawać, kłamać ani robić czegoś wbrew sobie, otaczały ją ciche góry i gwar ludzi zgromadzonych w azylu. Może byli prości i nieokrzesani, ale w wielu z nich wyczuła dobre serce.
Każdego   dnia   Zlata   pomagała   chorym   i   cierpiącym.   Mężczyźni przychodzili do niej ze złamaniami i stłuczeniami, kobiety prosiły o zioła na kaszel dzieci,  wysypkę czy  gorączkę,  bolesne krwawienie lub  jego  brak. Zlata miała sposoby na wszystko. Charlotta, sama przecież biegła w leczeniu, co dzień uczyła się czegoś nowego od starej.
Wśród korzeni, ziół i grzybów przynoszonych z lasu trafiały się i te trujące.  Zlata  trzymała  je  oddzielnie,  w  kuferku  pod  kluczem.  Starą szanowano, ale i obawiano się jej – Charlotta dostrzegała tę dwoistość uczuć na ludzkich twarzach. Nikt też nie chciał rozmawiać z nią o Zlacie i gdy poruszała jej temat,  rozmówca natychmiast odchodził.  Każdy  wie,  nawet dziecko, że nie należy rozprawiać o wiedźmach.W to, że stara jest czarownicą, Mesire nie mogła już wątpić. Nie po tym, czego była świadkiem.
Pewnej nocy obudziły ich krzyki przed chatą. Charlotta, mrużąc zaspane oczy,   zobaczyła,   jak   Zlata   wprowadza   do   środka   młodych   rodziców z dzieckiem. Maluch miał może ze trzy lata i był rozpalony jak piec. Na ciałku    widać    było    plamki    zapowiadające    krwawnicę.    Mesire    nie potrzebowała dyplomu akademii paryskiej, aby wiedzieć, że malec jest nie do odratowania.
Zlata położyła chłopca na kamieniu przy palenisku, po czym wygoniła na dwór Iwajłę i rodziców dziecka. Charlotta także szykowała się do wyjścia, lecz stara chwyciła ją za rękę.
– Zostań, pomożesz.
– Co mam robić?
– Przynieś królika, tego z łatami – poleciła.
Charlotta  obrzuciła  starą  zdumionym  wzrokiem,  ale  poszła  do  klatek i  wyjęła  długouche  zwierzę.  Gdy  wróciła,  Zlata  rozsypywała  sól  wokół dziecka, a potem zaczęła mruczeć coś pod nosem. Charlottę naszły złowrogie przeczucia. Czary to nic dobrego i chrześcijanin powinien się trzymać od nich z daleka.
– Podaj mi worek – poprosiła Zlata, pokazując, gdzie leży. – Pomóż mi wsadzić do niego chłopca.
Mesire zawahała się i stara popędziła ją niecierpliwym gestem. Wspólnie umieściły malca w worku, a potem wiedźma wrzuciła tam królika.
– Teraz wyjdź i nie zaglądaj tu pod żadnym pozorem – przestrzegła. Charlotta  z  radością  wykonała  jej  polecenie.  Nie  chciała  mieć  nic
wspólnego z tym, co się działo.
Rodzice chłopca i Iwajło czekali na dworze. Wielki brodacz wydawał się przerażony,  kulił  ramiona  i  popiskiwał  jak  dziecko.  Kobieta  szlochaław koszulę męża, który tkwił ponury niczym grabarz nad mogiłą.
Charlotta nie wiedziała, czego się ma spodziewać, lecz z pewnością nie był to nagły błysk w chacie i głosy, które odezwały się ze środka. Było w nich coś przerażającego i obcego. Czuła się trochę jak we własnym śnie, gdy wspinała się do drzwi strzeżonych przez węża.
Potem rozległ się płacz chłopca, pełen strachu i rozpaczy.
Matka  rzuciła  się  do  drzwi,  ale  mąż  odciągnął  ją  z  dala  od  chaty. Zaprowadził ją do ogniska, gdyż światło odpędza zło. Charlotta została na miejscu, nie mogąc się ruszyć, wlepiając wzrok w migoczące w szparach ogniki i próbując zrozumieć złowrogie szepty. Była niemal pewna, że to tylko sztuczki starej, mające wzbudzić strach wśród prostaczków. Poczuła pokusę  zdemaskowania  jej.  Wystarczyło  podejść  do  wejścia  i  odchylić płachtę. Przekonać się, że wewnątrz nie ma nikogo poza Zlatą i dzieckiem.
A jednak się nie odważyła. Gdzieś w głębi duszy dopuściła do siebie pierwotny lęk, ukryty w każdym człowieczym sercu. Była pewna, że nigdy nie zapomni tych szeptów.
Gdy rankiem starucha wpuściła ich do środka, chłopczyk spał, a plamy zniknęły z jego skóry. Zlata podała Iwajle worek i kazała zakopać go w lesie, „tam gdzie zwykle”.
Ojciec malca przyniósł wieprzka w podzięce. Charlotta pomogła Iwajle przyprawić go do smaku, nim wylądował na rożnie. Minęły lata od czasu, gdy robiła to w domu wuja, ale wyszło jej wcale smacznie.
– Jak na szlachciankę dużo potrafisz zrobić w obejściu – zauważyła stara, gdy zasiadły do kolacji.
Charlotta zerknęła na Zlatę.
– Nie zawsze nią byłam – odrzekła.
Baba roześmiała się i otarła z ust tłuszcz.
– Masz w sobie spryt, dziewczyno. Byłaby z ciebie przednia znachorka.– Dziękuję, ale już mam zajęcie.
Zlata skinęła głową.
–  Takie  jak  ty  nie  usiedzą  w  miejscu,  chyba  że  ktoś  je  zbrzuchaci. Myślałaś o dziecku?
Charlotta zmierzyła ją wzrokiem.
– A ty?
– Ja mam syna. – Wskazała na Iwajłę.
Mesire rozdziawiła usta, niepewna, czy wiedźma zwyczajnie z niej nie kpi.
– Jego ojciec był kowalem, dlatego Iwajło ma tyle krzepy – ciągnęła Zlata wpatrzona w ogień. – Dobry był z niego chłop, nie pił za wiele i miał ręce do roboty.
Uniosła wzrok i popatrzyła na Charlottę oczyma, w których odbijały się płomienie.
– Musiałam go pochować, dobrzy mężczyźni nie są stworzeni dla takich jak my.
Charlotta milczała, myśląc, że Zlata ma sporo racji.
–  Nie  mogę  mieć  dzieci  –  wyznała.  –  Przez  zapalenie  przydatków. Próbowałam wszystkiego, bez skutku.
Zlata wpatrywała się w nią dłuższą chwilę. Oblizała palce z tłuszczu i podniosła się z pieńka, stękając.
– Może znajdę na to radę – rzekła.
–  Mam  polecieć  po  królika?  –  rzuciła  kpiąco  Mesire.  Zaraz  tego pożałowała, gdy Zlata obrzuciła ją mrocznym spojrzeniem.
–  Obędzie  się,  zresztą  dla  takiej  silnej  kobiety  trzeba  by  poświęcić znacznie większe stworzenie – odparła i Charlotta miała okropne wrażenie, że mówi poważnie.Znachorka poszperała w woreczkach ustawionych na półce i wręczyła Charlotcie coś twardego. Mesire popatrzyła na dłoń. To był zwykły kamyk, miał bursztynową barwę, ale poza tym mogła znaleźć takich setkę przed chatą. Uniosła brwi i wlepiła wzrok w pomarszczoną twarz Zlaty.
– Co mam z tym zrobić?
– Po każdym razie, gdy mężczyzna zostawi w tobie nasienie, umieść w sobie ten kamyczek. Trzymaj do świtu.
Spojrzała na kamień, a potem znów na Zlatę.
– To ma pomóc? – skrzywiła się.
– Z pewnością nie zaszkodzi – rzekła stara i zajęła się posiłkiem.
Po uzdrowieniu chłopca dni Charlotty wróciły w dawne koleiny. Niemal zapomniała o tym, że chciała opuścić to miejsce.
Któregoś wieczoru Taras zaszedł do Zlaty z prośbą o maść na odciski. Wiedźma wyszperała medykament,  a potem oboje usiedli przy  palenisku i popijali samogon. Pogwarzyli trochę o tym i o tamtym, lecz Charlotta czuła, że wielkolud chce się z nią rozmówić. Czekała więc cierpliwie, i nie pomyliła się.
Taras odstawił pod nogi pusty kubek i wlepił w nią wzrok.
– Dokąd chcesz iść? – zapytał.
– Do Przemyśla.
– Tam nie mogę cię zaprowadzić.
– A to czemu?
– Za dużo otwartych przestrzeni, pól i łąk. Nie umkniemy tam przed Tatarami, którzy mają chrapkę na ludne miasto.
– Zatem poprowadź mnie do Sanoka lub Jasła – zaproponowała.
Taras skinął głową bez pośpiechu.
– To już prędzej, ale orda i tam może dojść, zależy, jaki napotka opór zestrony szlachty i wojska.
Umówili się, że wyruszą o świcie za dwa dni.
Gdy nadszedł ten czas, jedynymi ludźmi, którzy ich żegnali, byli Zlata i jej brodaty pomocnik. Charlotta uściskała starą, a ta życzyła jej szczęścia. Mesire wiedziała, że będzie go potrzebować.
Nim słońce wzeszło na dobre, przeszli na drugą stronę wzgórz. Kiedy tam dotarli, Charlotta zrozumiała, że czeka ją spory wysiłek. W którąkolwiek stronę by spojrzała, wszędzie rozciągały się góry porośnięte gęstym lasem.
Jej przewodnik znał to odludzie jak własną kieszeń. Poruszał się szybko i pewnie. Jeśli przystawał, to po to, by nasłuchiwać i węszyć niczym wilk. Pierwszy postój zrobili dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się w zenicie. Mesire wypruta z sił zwaliła się na mech i od razu zaczęła masować obolałe, ciężkie od wysiłku nogi. Potem sięgnęła po chleb i gomółkę owczego sera, które otrzymała na drogę od Zlaty.
Posiliwszy się, znów ruszyli w drogę. Po kilku następnych godzinach wypełnionych marszem Charlotta zaczęła słabnąć. Ciążyły jej nogi, a mięśnie i ścięgna bolały przy każdym stąpnięciu. Co gorsza, zaczęło ją także kłuć pod żebrami. W końcu zdecydowała się poprosić Tarasa, aby dał jej odetchnąć.
Akurat  zatrzymał  się  na  skraju  zarośli  i  lustrował  okolicę.  Zapewne rozważał, w którą stronę iść. Trzymając się na miękkich nogach i dysząc przez zaciśnięte zęby, Charlotta podeszła do mężczyzny.
Nim zdążyła otworzyć usta, chwycił ją za ramię i przygiął do ziemi. W pierwszym odruchu złapała za sztylet. Szarpnęła się, ale przytrzymał ją, był potwornie silny.
– Ktoś tam jest – szepnął. Wskazał na wprost.
Mesire zamarła.
– Tatarzy?
– Nie wiem – odparł Taras i ostrożnie odgarnął gałązki krzaków. – Kryjąsię za leszczyną, przy tych trzech złączonych ze sobą brzozach.
Zmrużyła oczy, wpatrując się we wskazane miejsce. Nikogo tam nie było. Po chwili jednak w płomiennym listowiu mignęła jej ludzka sylwetka.
– To chyba nie Tatarzy – stwierdziła.
– Obojętne, z pewnością nie kryją się tam bez przyczyny. Musimy ich obejść.
Charlotcie,  i  tak  ledwo  stojącej  na  nogach,  nie  podobało  się  takie nadkładanie  drogi,  ale  nie  odezwała  się.  Uświadomiła  sobie,  że  bez przewodnika jest w tym obcym lesie ślepa i głucha.
Wycofali  się  chyłkiem  i  skierowali  na  południe.  Taras  dla  pewności postanowił  wykonać  duże  obejście.  Unikali  dolin  i  jarów,  maszerowali zboczami  wzniesień,  trzymając  się  osłony  dawanej  im  przez  drzewa. Zmierzchało już, gdy natknęli się na szeroki jar, który przeciął im marszrutę.
Taras zatrzymał się w cieniu starego buku, jedynego liściastego drzewa po  tej  stronie  wzniesienia,  i  marszcząc  brwi,  przypatrywał  się  skałom i drzewom. Charlotta przesunęła wzrokiem po iglakach porastających zbocza upstrzone plamami brązowej i żółtej ziemi. Przeniosła spojrzenie na krzewy rosnące w miejscu, gdzie kończył się las, a potem przyjrzała się grupie drzew po lewej. Było tam dość miejsca na kryjówkę dla kilku jeźdźców.
Być  może  jej  przewodnik  myślał  o  tym  samym,  gdyż  przez  dłuższą chwilę wpatrywał się w zagajnik.
– Idziemy – rzucił nagle i ruszył przed siebie, chwytając się z dużą wprawą pni rosnących pochyło sosen.
Charlotta podążyła za nim, uważając, by nie potknąć się na korzeniach wystających  z  poszycia.  Dno  jaru  pokrywała  masa  luźno  rozrzuconych kamieni, być może pozostałych tam po dnie wyschniętego potoku. Musiała ostrożnie stawiać kroki, aby nie skręcić dopiero co wygojonej kostki.
Dotarła do połowy jaru i wtedy dostrzegła jakiś ruch wśród drzew polewej. Zamarła. Nad czubki drzew wzbiła się gromada ptaków. Zdało się jej, że widzi łeb konia wychylający się zza pni, ale było to tylko złudzenie. Odetchnęła z ulgą i pobiegła za swoim przewodnikiem, który zniknął już za linią krzaków.
Maszerowali, aż zrobiło się ciemno. Na noc zatrzymali się w głębokiej niecce osłoniętej przez strome zbocza i urwisko z wystającą skalną półką, przydatną w razie deszczu.
Nocą robiło się chłodno, więc Taras zdecydował się rozpalić ognisko. Pomogła nazbierać chrustu, a on szybko rozniecił ogień, używając krzesiwa.
Charlotta sięgnęła po owczy ser, żałując, że nie może zjeść czegoś na ciepło.
– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, gdy przełknęła pierwszy kęs. – Jurto w południe, jeśli nic nie stanie nam na przeszkodzie.
Więcej nie rozmawiali, co specjalnie jej nie wadziło. Przed snem musiała się udać w ustronne miejsce.
– Nie odchodź za daleko, w lesie są wilki i niedźwiedzie – ostrzegł ją Taras.
Wspięła  się  na  zbocze  i  znalazła  odpowiednie  miejsce,  by  kucnąć. Patrzyła w niebo, czyste i rozjaśnione milionem gwiazd. Później wymyśliła, że wdrapie się na skalną półkę i rozejrzy. Lekko zdyszana stanęła blisko krawędzi urwiska. W pierwszym momencie pomyślała, że to niebo spadło na ziemię  albo  że  pada  ofiarą  przywidzenia.  Wszędzie  błyszczały  mniejsze i większe ogniki, setki, jeśli nie tysiące pożarów sięgających po horyzont. Zamarła przerażona,  uświadomiwszy  sobie,  że każde z tych  światełek  to płonące miasteczko, wieś czy szlachecki dwór.
Nie usłyszała, gdy znalazł się za jej plecami. Dotyk jego dłoni sprawił, że krzyknęła i omal nie spadła ze skalnej półki.
Taras chwycił ją za ramię i przytrzymał.– Mówiłem, żebyś się nie oddalała – rzekł ponuro.
Charlotta  stanęła  pewniej  na  nogach  i  odsunęła  od  siebie  jego  rękę. Ogarnęła wzrokiem rozpościerające się jak okiem sięgnąć pożary.
– Jest ich tak wiele – szepnęła wstrząśnięta.
– Orda podąża na zachód, tam gdzie się jej nie spodziewają.
Wrócili na dół i ułożyli się przy ogniu. Charlotta, usypiając, trzymała dłoń na rękojeści sztyletu, ale był to bardziej wynik przyzwyczajenia niż lęku. Gdyby Taras zamierzał ją skrzywdzić, już by to zrobił.
Noc upłynęła spokojnie. Mesire obudziła się nad ranem wyspana, lecz okropnie zmarznięta. Spojrzała tęsknie na ledwo tlące się ognisko, a potem zorientowała się, że jest sama. Rozejrzała się w poszukiwaniu Tarasa. O tym, że  nie  zostawił  jej  na  dobre,  świadczyły  sakwa  i  koc,  które  leżały  przy ognisku.
Charlotta zgarbiła się nad żarem, rozdmuchała płomienie i dołożyła do ognia resztę zgromadzonego na noc chrustu. Z zadowoleniem ogrzała dłonie i ramiona, a potem zjadła skromny posiłek złożony z resztek prowiantu.
Kończyła przeżuwać ostatni kęs, gdy zjawił się jej przewodnik. Wytarła dłonie o delię i popatrzyła na niego z ciekawością.
– Gdzie byłeś?
– Rozejrzeć się, czy w okolicy nie ma ordy – odparł bez emocji i zaczął gasić ognisko.
– I co znalazłeś?
–  Tylko  trupy  wieśniaków  –  mruknął.  –  Kilka  ciał  nad  strumieniem niedaleko stąd. Tatarzy musieli ich zaskoczyć, gdy ci ukryli się w lesie.
Charlotta zerknęła na dym ulatujący w niebo. Nagle rozniecenie ognia przestało być tak dobrym pomysłem.
– Myślisz, że coś nam grozi?– Nie, jeśli będziemy uważać.
Kwadrans później wspinali się już po zboczu góry. Gdy dotarli na szczyt, Charlotta mogła się przyjrzeć dolinom rozciągającym się poniżej. Wszędzie widać  było  słupy  czarnego  dymu.  Zmrużyła  oczy,  próbując  wypatrzyć zagrożenie. Bez powodzenia.
– Nie widać ordy – stwierdziła.
– Tatarzy, wyprawiając się po jasyr, dzielą się na małe oddziały, które przeczesują okolicę. Dopiero gdy natkną się na opór, zbierają się w większe kupy. Zresztą pewnie już przeszli rzekę. – Wskazał na błękitną wstęgę wijącą się na zachodzie.
Przez wiele godzin marszu ani razu nie napotkali żywej duszy. Charlotta z  trudem  podążała  za  wielkoludem,  nogi  i  plecy  bolały  ją  bardziej  niż poprzedniego dnia, a do tego zaczęło burczeć jej w brzuchu. Dochodziło południe, gdy Taras zarządził wreszcie postój w wykrocie osłoniętym przez drzewa.
– Rozejrzę się, a ty tu zostań i nie ruszaj się, póki nie wrócę – rzekł. Skinęła głową, zbyt wyczerpana, by wdawać się w dyskusję. Usiadła
ciężko na zwalonym pniu. Z początku myślała wyłącznie o uldze dla nóg, o tym, że może w końcu odpocząć. Po upływie godziny w jej myśli wkradł się niepokój. Zastanawiała się, czy Taras nie zostawił jej na pastwę losu. Próbowała zachować cierpliwość, lecz było to niełatwe przy pustym żołądku.
Podniosła obolały tyłek z twardego pnia i wspięła się na skarpę wykrotu. Dokoła niej rósł las, wszędzie taki sam. Obcy i nieprzyjazny. Próbowała przypomnieć sobie, czego się nauczyła, mieszkając z wujem Gastonem, ale to było dawno temu, w innym życiu.
Zaklęła pod nosem i ruszyła skrajem skarpy. Po kilkuset krokach dotarła do zarośli rosnących w miejscu, gdzie teren obniżał się w szeroki i płytki parów okolony przez stare drzewa. Wyglądało to trochę jak naturalna drogadla leśnych zwierząt.
Obejrzała się za siebie, niepewna, co ma dalej robić. Po namyśle uznała, że powinna zawrócić. Wtedy usłyszała ten dźwięk. Jakby kwilenie. Zastygła, próbując zrozumieć, co też słyszy.
Płakało dziecko, była tego niemal pewna.
Zeszła na dno parowu i wsłuchała się w kwilenie. Pokonała dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt kroków i wtedy zobaczyła kobietę. Leżała wciśnięta między korzenie wielkiego dębu. Naga i brudna.
Płacz się urwał.
Charlotta  spojrzała  na  ziemię,  próbując  po  śladach  odczytać,  jaka  to tragedia  dokonała  się  w  tym  miejscu.  Dostrzegła  odciski  bosych  stóp zapewne   pozostawionych   przez   kobietę   i   kilka   innych,   większych i głębszych, które mogły należeć do mężczyzn. Dwóch lub trzech, nie była pewna. Przeniosła wzrok na rozrzucone szeroko nogi kobiety. Nietrudno było się domyślić przebiegu zdarzeń.
„Czemu zabili ją po wszystkim?”
Powodów mogło być wiele albo żadnego.
Znów rozległo się kwilenie. Charlotta skierowała się w stronę źródła dźwięku. Kilkadziesiąt kroków od ciała dostrzegła jamę zabezpieczoną przez gałęzie.  Zajrzała  do  ciemnego  wnętrza  i  zobaczyła  niemowlę  owinięte w chustę.
Serce zabiło jej mocniej. Odgarnęła gałęzie. Ostatni dar matki chcącej zabezpieczyć malca przed dzikimi zwierzętami. Dziecko musiało być głodne i wyziębione. Charlotta nie wiedziała, co ma zrobić, ale instynkt zwyciężył. Opadła  na  kolana  i  wzięła  maleństwo  na  ręce.  Niemowlę  rozpłakało  się głośno.  Otoczyła  je  ramionami  i  wtuliła  w  pierś,  ofiarowując  mu  ciepło własnego ciała. Dziecko poruszało ustkami, szukając piersi do ssania i mleka, ale tego niestety nie potrafiła mu zapewnić.Charlotta  zacisnęła  zęby  w  bezsilnej  złości.  Postanowiła  wrócić  do miejsca, w którym zostawił ją Taras. Modliła się o jego powrót i o dziwo jej prośby zostały wysłuchane.
– Miałaś tu czekać – warknął rozzłoszczony. Dostrzegłszy, co kryje się pod chustą, zmarszczył brwi. – Co to za dziecko?
– Znalazłam je w parowie, matka nie żyje, ukryła je w jamie.
Taras ponownie spojrzał na niemowlę, a potem znów na nią. Spodziewała się, że każe jej porzucić malca. Na to nie mogła się zgodzić. Co gorsza, dziecko rozpłakało się na całe gardło.
„Nie pomagasz mi”. Wtuliła je mocnej w pierś.
–  Musi  dostać  jeść  –  rzekł  Taras,  zaskakując  ją  zupełnie.  –  W przeciwnym razie ściągnie na nas nieszczęście.
Wyciągnął  z  sakwy  chleb,  wyskubał  trochę  miąższu  i  uformował malusieńką kuleczkę. Potem zmoczył ją wodą z bukłaka i koniuszkiem palca zaczął karmić niemowlę.
Charlotta   podziwiała   delikatność,   z   jaką   to   robił.   Kiedy   dziecko przełknęło papkę, mężczyzna włożył mu w buzię kolejną porcję.
– Masz w tym wprawę – zauważyła z uznaniem.
Zerknął na nią.
– Małe dzieci są porzucane przez Tatarów – wyjaśnił. – A nie zawsze pod ręką jest karmiąca kobieta. Trzeba sobie umieć radzić.
I radził sobie naprawdę nieźle, musiała mu to przyznać.
Niemowlę uspokoiło się i nawet zaczęło gaworzyć.
– Tyle na razie wystarczy – powiedział Taras, odkładając chleb. – Nie może za dużo zjeść, bo będzie je bolał brzuch.
Następnie pochylił się nad chustą i pociągnął nosem.
– Trzeba je oporządzić – stwierdził i podał niemowlę Charlotcie.Spojrzała na Tarasa z przerażeniem.
– Czemu ja?
– Jesteś kobietą, mimo że ubierasz się w portki. Nie?
–  No  tak,  ale…  –  Zerknęła  na  dziecko,  a  potem  znów  na  niego. Mężczyzna patrzył na nią wyczekująco.
Wiedziała,  że  nie  zrozumie.  Dla  takich  jak  on  baby  miały  jasno przydzielone miejsce w świecie. Odebrała niemowlę, uklękła i ułożyła je na ziemi. Obwąchała chustę. Czekało ją sporo brudnej roboty, o której nie miała pojęcia.
Odwinęła  materiał  i  przekonała  się,  że  to  dziewczynka.  Wytarła  ją dokładnie wilgotnym mchem. Poświęciła też kawałek własnej koszuli, aby maleństwo miało sucho i czysto. Otulając je na powrót chustą, czuła się jak matka Polka.
–  Czemu  nie  wyruszamy?  –  zapytała  Tarasa.  Siedział  zgarbiony, przypatrując się jej i dziecku z zasępionym obliczem.
– Na przeprawie są Tatarzy. Rozłożyli się koszem i trzymają tam sporo jasyru. Nie przejdziemy tamtędy. Trzeba by iść przez wysokie góry, a tam już ciężko.
Wiedziała, co jej przewodnik chce powiedzieć.
– Musimy zawrócić, prawda? – zapytała.
– Chyba że chcesz porzucić dziecko.
W Warszawie czekała na nią tylko Marysieńka. Cichoń zapewne zginął. Charlotta uświadomiła sobie, jak bardzo jest samotna. Jak niewiele wokół niej ciepła i bliskości innych ludzi. Spojrzała na dziewczynkę śpiącą w jej ramionach.
– Wracamy – decyzja przyszła jej nadzwyczaj łatwo.
Opieka   nad   dzieckiem   przypadła   Charlotcie.   Niosła   dziewczynkęw chuście owiniętej wokół tułowia. Kołysana podczas marszu zachowywała się spokojnie i większość czasu spała.
Noc spędzili w płytkiej jaskini, grzejąc się przy ogniu. Wcześniej Taras upolował  z  kuszy  żbika.  Mięso  nie  smakowało  najlepiej,  ale  Mesire  nie wybrzydzała po całym dniu głodówki. Resztkę chleba zostawili dla dziecka.
W środku nocy dziewczynka zaczęła płakać, najpewniej z powodu bólu brzuszka, i Charlotta zmuszona była kołysać ją na rękach przez wiele godzin. Niemowlę  zasnęło  dopiero  o  świcie.  Mesire,  wymęczona  i  wymięta,  nie miała takiej szansy. Taras nalegał, by wyruszyli jak najszybciej.
Musiała zebrać w sobie wszystkie siły, jeśli chciała przetrwać kolejny dzień marszu. Na szczęście Taras poprowadził ich skrótem przez pocięte parowami zbocza i co parę godzin zatrzymywał się na odpoczynek.
Pomimo to ledwo trzymała się na nogach. Do tego dziewczynka często płakała na całe gardło i nie sposób było ją uspokoić.
– Możesz ją uciszyć? – syknął Taras, nie kryjąc irytacji.
– Niby jak? Boli ją brzuch od chleba – warknęła rozzłoszczona własną bezradnością.
–  Niedługo  dotrzemy  do  schronienia  i  znajdziemy  dla  niej  karmiącą matkę – obiecał.
Tymczasem  jedyne,  co  mogli  zrobić,  to  wykrzesać  z  siebie  resztkę cierpliwości i sił.
Charlotta szła, niemal nie zwracając uwagi na otaczający ją las, skupiając się wyłącznie na postawieniu kolejnego kroku, na tym, aby nie zawadzić butem o korzenie wystające spod liści. Skupiona na zmaganiu się z własną słabością, omal nie wpadła na plecy Tarasa, gdy ten zatrzymał się na skraju parowu prowadzącego do schronienia.
– Coś jest nie tak – szepnął. – Słyszysz to?
Nadstawiła uszu. Rozległy się krzyki, ale to akurat nie dziwiło w doliniepełnej ludzi.
– Co masz na myśli? – zapytała.
W odpowiedzi chwycił ją za ramię i pociągnął do ziemi.
Wtedy  ich  zobaczyła,  jadących  dnem  parowu  na  bachmatach.  Hardzi i roześmiani, wlekli za sobą powiązanych sznurami niewolników. Kobiety i starsze dzieci, prawie żadnych mężczyzn. Kolumna brańców poruszała się szybko,   gnana   przez   mahometan   nahajkami   i   strachem.   W   tłumku nieszczęśników Mesire wypatrywała Zlaty i jej pomocnika. Nie dostrzegła ich.
Dziewczynka  zapłakała  i  Charlotta  zatkała  jej  usta  dłonią.  Dziecko zaczęło się szamotać, poczerwieniało z braku tchu. Przytuliła je mocniej do siebie, czując, jak po policzkach ściekają jej łzy. Nie miała wyboru.
Gdy  tylko  tatarska  kolumna  zniknęła  za  skalistym  cyplem,  Charlotta odjęła dłoń od purpurowej twarzyczki. Zdjęta trwogą przytknęła ucho do nieruchomych ustek. Dziecko zakrztusiło się powietrzem i zaczęło oddychać. Wtuliła je w pierś.
– Musimy się ukryć – wychrypiał Taras. Był blady i trzęsły mu się ręce. Wspięli się po zboczu, szukając odpowiedniego miejsca. Znaleźli takie
przy ziemnym osuwisku, które z dwóch stron osłaniały gęste krzaki.
– Zaczekaj tu – polecił jej.
Miała już dość słuchania jego rozkazów.
– Nie ma mowy, idę z tobą.
Zmarszczył brwi i wskazał na dziecko.
– Zostawisz je tutaj?
Charlotta zagryzła wargę.
Uznał to za odpowiedź. Charlotta patrzyła, jak oddala się i znika między drzewami. Miała tylko nadzieję, że wróci – sama z niemowlęciem w tejgłuszy nie miała wielkich szans.
Czas sączył się powoli niczym krew z niewielkiej rany. Rozlewał się leniwie u jej stóp. Przywabiał złe myśli i jeszcze gorsze przeczucia.
Charlotta bała się, że Taras porzuci ją z dzieckiem na pastwę losu. Tak jak nakazywał czynić to rozsądek. Usiłowała zachować spokój, ale wokół niej krążyły już strach i głód, nieodłączni towarzysze każdego uciekiniera.
Wiedziała,  że  nie  może  się  poddać  zwątpieniu.  Człowiek  przegrywa wtedy, gdy traci wiarę w zwycięstwo. A to nie było w jej stylu. Zbyt wiele przeżyła, aby zdechnąć w tym lesie. Postanowiła, że jeśli Taras się nie zjawi do zmroku, zejdzie w dolinę. Poszuka jedzenia dla siebie i dziecka.
Dziewczynka  zapłakała  i  Charlotta  przygarnęła  ją  mocniej  do  piersi. Wtedy  coś  usłyszała.  Jakby  czyjś  głos.  Wyciągnęła  szyję  i  popatrzyła w tamtą stronę. To byli ludzie, jeszcze nie wiedziała, kim są.
Zamarła.  Zapewne  usłyszeli  płacz  dziecka.  Wyjrzała  przez  gałązki i zobaczyła czterech Kozaków zmierzających wprost na nią.
Poruszali się wolno, rozglądając się jak wilki, które wiedzą, że gdzieś blisko ukrywa się zdobycz, choć jeszcze jej nie wyczuły.
To była jej ostatnia szansa. Podniosła się z kolan i chyłkiem wydostała z kryjówki. Zaczęła schodzić w dół zbocza i przesuwać się jednocześnie po skosie. Jakieś dwieście kroków dalej natknęła się na wywrócony pień pokryty mchem i obrośnięty paprociami. Schowała się pod nim.
Rozległ się męski głos, po chwili odpowiedział mu drugi. Rozmawiali po rusku. Usłyszała trzask zgniecionego patyka lub szyszki. Byli już blisko. Wtuliła w siebie dziewczynkę, modląc się, aby ta nie zdradziła ich płaczem.
Mężczyźni przeszli bokiem. Minęli je, odgłos kroków ucichł. Charlotta poczuła ulgę. Odczekała chwilkę i ostrożnie wyjrzała zza pnia. To był błąd.
Zastygła  na  widok  wąsatej  twarzy  Kozaka.  Ruszył  w  jej  stronę, przeskakując  przez  powalone  drzewo.  Sięgnęła  po  sztylet,  ale  chustaz niemowlęciem spowolniła ją. Mężczyzna złapał jej nadgarstek i uderzył ją pięścią w twarz. Przewróciła się plecami na ziemię.
Krzyknął, nawołując pozostałych.
Charlotta poczuła w ustach smak krwi, próbowała wstać i się bronić, ale Kozak przyłożył jej szablę do szyi. Zaraz potem dwóch innych mężczyzn chwyciło ją za ramiona i postawiło na nogi. Wiedziała, że wpadła w poważne tarapaty,   ale   potrafiła   myśleć   tylko   o   płaczącym   dziecku,   o   jego bezpieczeństwie.
Pojawił się jeszcze jeden Kozak, wysoki i barczysty. Miał złe spojrzenie i grubą bliznę na czole.
Spojrzał  na  dziecko  i  wyjął  je  z  chusty.  Dziewczynka  zapłakała rozdzierająco. Charlotta szarpnęła się, próbując wyrwać się z silnych rąk, lecz na próżno. Kozak wpatrywał się chwilę w niemowlę, po czym uderzył nim o pień drzewa.
Nad lasem rozpostarła się straszna cisza. Na krótko.
Charlotta zawyła z całych sił. Głośno i rozpaczliwie, jakby pękało jej serce. Krzyczała, aż usta zamknął jej kolejny cios.ROZDZIAŁ X
Władza
Październik A.D. 1672
Sposób, w jaki całował, doprowadzał Eleonorę do szaleństwa. Uniosła pośladki, szukając zachłannie jego ust, chłonęła całą sobą pieszczotę języka i ciepło twarzy Reinharda skrytej między jej rozrzuconymi udami.
Szarpnął nią spazm rozkoszy i upojna fala wypełniła jej brzuch, sięgając piersi i zmywając z niej duszne napięcie. Eleonora westchnęła gardłowo, naprężyła szyję, unosząc podbródek.
Poczuła to… Kapitan i tym razem odnalazł właściwą strunę.
Królowa rozluźniła palce zaciśnięte na prześcieradle i otworzyła powieki. Reinhard wpatrywał się w nią, trzymając twarz na wysokości jej uniesionych, zgiętych kolan. Oczy kapitana błyszczały, a na wilgotnych ustach błąkał się uśmiech.
Eleonora zwichrzyła mu czule włosy, a potem przeciągnęła dłonią po przystojnej twarzy. Ucałował jej palce.
– Czy moja królowa jest zadowolona? – zamruczał.– Jak zawsze – odparła szczerze. – Teraz, proszę, podaj mi listy. Reinhard zsunął się z łoża. Podszedł do stolika, na którym leżała skórzana
torba. Sięgnął do jej wnętrza.
Królowa przypatrywała się kapitanowi. Miał kształtne pośladki i szerokie plecy, a gdy się obrócił, było jeszcze lepiej. Podszedł do łóżka i wręczył jej cztery  rozwinięte  karty.  Dwie  nosiły  pieczęcie  Sobieskich,  na  dwóch pozostałych widniały odciśnięte w czerwonym laku pierścień prymasa oraz pieczęć wojewody ruskiego. Lista zdobyta przez Reinharda w Jarosławiu okazała   się   strzałem   w   dziesiątkę.   Dzięki   zawartym   tam   adresom i nazwiskom podwładni kapitana rozpracowali siatkę tajnej poczty łączącej przywódców buntu z Francją.
– Szkoda, że nie udało ci się zdobyć więcej – zwróciła się królowa do kapitana.
– Może gdyby poczekać jeszcze tydzień lub dwa, trafilibyśmy na coś korzystniejszego.
– Nie mogłam dłużej zwlekać – odparła z żalem. – Potrzebujemy dowodu na zdradę buntowników.
– Mam zostać, wasza miłość? – Dłoń Reinharda oparła się o jej pierś. Eleonora poczuła miłe łaskotanie, ale oparła się pokusie.
– Zostaw mnie samą.
Kapitan nie okazał cienia rozczarowania. Podniósł się z łóżka i ubrał. Już będąc w drzwiach, obrzucił nagą królową zachłannym wzrokiem. Eleonora poczuła, że się rumieni. Naciągnęła na siebie narzutę.
– Przyjdź do mnie dziś w nocy – powiedziała.
– Z radością, moja pani.
Gdy  zamknął  za  sobą  drzwi,  Eleonora  sięgnęła  po  pierwszą  kartę z wierzchu. Korespondencja nie była szyfrowana. Najwyraźniej buntownicy nie dopuszczali do siebie myśli, że ktoś zdobędzie dostęp do ich tajemnic.List został napisany ręką hetmana Sobieskiego i był skierowany do żony. Ku  swojemu  rozczarowaniu  królowa  znalazła  w  nim  niewiele  wzmianek o  polityce,  za  to  dużo  czułości  i  wyrażanej  w  bardzo  namiętny  sposób tęsknoty. Kolejne listy były już przydatniejsze. Hetman narzekał, że Paryż nie  nadesłał  obiecanego  złota,  w  innym  miejscu  obelżywie  wyrażał  się o królu i proponował, by obronę przed Turkami organizować bez udziału Korybuta.
Jabłonowski z kolei zalecał swym zwolennikom, by ci nie dołączali do pospolitego ruszenia, lecz od razu przystąpili do tych, którzy prawdziwie stawiają opór islamowi, a nie chowają się przed nieprzyjacielem, jak czyni to król. To było już coś, choć o wiele mniej, niż Eleonora oczekiwała.
Prawdziwą perełką okazał się za to list napisany przez Prażmowskiego do jego spowiednika, który przebywał w obozie pospolitego ruszenia. Prymas zalecał  w  nim  swemu  wysłannikowi,  aby  ten  z  pomocą  stolnika  Jana Wielopolskiego, wojewody Jabłonowskiego i kasztelana Grzymułtowskiego nie  dopuścił  do  zwołania  obrad,  używając  wszystkich  metod,  łącznie z przekupstwem i zastraszaniem.
Eleonora aż zapiszczała z radości. To był granat, który mogła cisnąć w tłum. Coś, co ostatecznie zniszczy prymasa.
Spojrzała na zegar. Za pół godziny król wyznaczył zebranie rady. Nie mogło jej tam zabraknąć.
Zadzwoniła po służbę i kazała podać sobie suknie. Wybrała czerwoną z  dekoltem  i  złocone  pantofelki.  Od  momentu  gdy  zaczęła  się  spotykać z  kapitanem  Reinhardem,  nabrała  apetytu  na  noszenie  odważniejszych kolorów. Spojrzała ostatni raz w zwierciadło i uśmiechnęła się do swego odbicia.
Za oknem rozbrzmiewały okrzyki z tysięcy gardeł. „Vivat Korybut! Vivatrex!”
Stojąc  przy  oknie,  Michał  Wiśniowiecki  widział  nieprzebraną  liczbę namiotów rozstawionych na błoniach pod miasteczkiem. Najlepszy dowód na to, jak bardzo był kochany przez szlachtę.
Przymknął powieki, wsłuchując się w pochlebcze nawoływania tłumu zgromadzonego w obozie pospolitego ruszenia. Miłowali go przez pamięć jego ojca i szacunek dla matki, widzieli w nim kogoś, kim nie był. Ludzie często padają ofiarą własnych fałszywych wyobrażeń i oczekiwań wobec innych, zapewne cecha ta jest również właściwa narodom.
Rozległo się dyskretne pukanie i do gabinetu wszedł biskup Olszowski. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Zbliżył się do króla i spojrzał przez okno, ciekaw, jakiż to widok przyciągnął uwagę jego wysokości.
– Jakie przynosisz wieści, księże biskupie?
Uśmiech Olszowskiego poszerzył się o jeden ząb.
– Doskonałe, wasza miłość. Wszystko przebiega według naszych planów. Szlachta przybywa tłumnie pod sztandar królewski. Delegaci województw uchwalili  ustawy  tyczące  się  obrony  Rzeczypospolitej  i  ochrony  waszej wysokości. Proszą cię, panie, byś zwołał koło generalne, na którym osądzi się malkontentów.
– Co na to ludzie prymasa? Nie siedzą chyba bezczynnie?
–  Delegacji  opozycji  przewodzi  Jan  Wielopolski,  który  wespół  ze spowiednikiem Prażmowskiego blokuje rozpoczęcie obrad. Knują i szastają na lewo i prawo francuskim złotem, ale nie poradzą już długo.
Król skinął głową. Jego myśli zaprzątały też inne troski.
– Przyszły wieści od komisarzy? – zmienił temat, gasząc zadowolenie na obliczu podkanclerzego Olszowskiego.
– Zgodnie z instrukcją podjęli negocjacje pokojowe, gdy tylko pojawiła się  groźba  upadku  Lwowa.  Załoga  poniosła  poważne  straty:  ponad  półtysiąca zabitych i rannych. Część fortyfikacji miasta została zniszczona, a Turcy szykowali się do podłożenia min. Chan ostrzegał komisarzy, że wróg szykuje się do przeprowadzenia generalnego szturmu. W tych okolicznościach każdy dzień zwlekania z rozejmem mógł kosztować nas utratę Lwowa i całego województwa ruskiego.
– Rozumiem, że sułtan po zabraniu zakładników wycofał się z armią?
– Zmierza do obozu w Buczaczu, tam nasi posłowie podpiszą traktat pokojowy.
Korybut przetarł oczy zmęczonym gestem.
– Jak postępy Tatarów?
– Doszli do Bugu i Sanu, pustosząc tamtejsze tereny, potem zawrócili z  łupami  i  jasyrem.  Chan  się  spieszy,  muszą  bowiem  zdążyć  zebrać niewolników przed oficjalnym podpisaniem traktatu pokojowego.
Król skrzywił się, gdy zabolało go pod mostkiem.
–   Mamy,   księże   biskupie,   na   sumieniu   dziesiątki   tysięcy   istnień wydanych na pastwę mahometan.
– Nie nasza to wina, miłościwy królu – rzekł Olszowski stanowczo. – Sobieski  przez  pychę  zaniedbał  obronę  ojczyzny.  Szlachta  zgromadzona w  obozie  wie,  po  czyjej  stronie  leżą  winy  za  nieszczęścia  trapiące Rzeczpospolitą.
Korybut   wlepił   wzrok   w   podkanclerzego.   Zastanawiał   się,   gdzie u księdza biskupa jest granica okłamywania samego siebie.
„A gdzie leży moja?”
Nim znalazł jakąkolwiek odpowiedź, do komnaty wkroczyła królowa. – Wybaczcie, późno wstałam.
Korybut skupił wzrok na czerwonej sukni Eleonory.
„Nie wątpię, że trudno jest ci oderwać się od kutasa kapitana Reinharda”.Ku swemu zaskoczeniu poczuł gorycz, myśląc o zdradzie żony, choć przecież nie umiał jej winić. Jeśli już ktoś odpowiadał za tę sytuację, to on sam i natura, która uczyniła zeń ułomnego męża tej pięknej, młodej i dumnej kobiety.
Eleonora wyglądała kwitnąco, trudno było zaprzeczyć. Oczy jego żony błyszczały, a miękkie czerwone wargi układały się w rozluźniony uśmiech samozadowolenia.
– Rozumiem, księże biskupie, że plany nasze zmierzają w pożądanym kierunku? – zapytała.
– Jak najbardziej, wasza miłość, choć malkontenci robią, co mogą, aby nie dopuścić do uchwalenia przez szlachtę konfederacji w obronie króla.
Eleonora pokazała listy i wręczyła je Olszowskiemu.
– To pomoże przeciągnąć delegatów województw na naszą stronę. Korybut zerknął na przełamane pieczęcie. Zmarszczył czoło zaskoczony,
nie mniej niż Olszowski.
– Skąd masz te listy? – zapytał.
– Kapitan Reinhard przechwycił pocztę należącą do buntowników.
„Ach, znów kapitan”.
– Wydaje się, że to człowiek o wielu talentach – rzekł cierpkim tonem. Królowa spojrzała nań czujnie, ale on tylko uśmiechnął się bałamutnie.
– Zawartość tych listów wykończy Prażmowskiego – zwróciła się do podkanclerzego. – Nie uchroni go nawet sukienka duchowna.
Ksiądz biskup otworzył list napisany ręką prymasa, swego największego wroga i konkurenta. Z każdym przeczytanym zdaniem oblicze Olszowskiego jaśniało  coraz  bardziej,  aż  w  końcu  pod  zadbanym  wąsikiem  rozbłysnął promienny uśmiech.
– Toż to doskonałe, wasza wysokość! – zakrzyknął uradowany. – Toniezbity dowód, że prymas knuje przeciw królowi i przyjmuje złoto od obcych dworów. Jeszcze dziś każę zrobić odpis i wyślę go do Rzymu. Ojciec Święty musi się dowiedzieć o tym wiarołomstwie.
Eleonora uśmiechnęła się mściwie.
–  Rzym  poczeka,  księże  biskupie.  Pomyślmy,  jak  najlepiej  będzie wykorzystać okazję na naszym podwórku.
–  Przedstawimy  treść  listów  na  kole  generalnym  –  odparł  radośnie Olszowski. – Nie powinno być problemów z przekonaniem delegatów do pozbawienia prymasa urzędów i majątku.
–   A   co   z   pozostałymi   buntownikami?   Sobieskim,   Jabłonowskim, Morsztynem, Wielopolskim i trzydziestoma innymi, którzy podpisali się pod żądaniem abdykacji króla? – zapytała wojowniczo Eleonora. – To okazja, aby utopić bunt we krwi. Nie możemy jej zaprzepaścić.
Olszowski  rzucił  okiem  na  pozostałe  listy.  Z  jego  oblicza  spłynął uprzedni entuzjazm.
– Oczywiście, wasza wysokość ma rację… – odchrząknął. – Problem w tym, że listy godzą głównie w prymasa. Pozostałych, łącznie z Sobieskim, trudno będzie oskarżyć, nie mówiąc już o uzyskaniu prawomocnego wyroku – zauważył, po czym zwrócił się do króla: – Zalecam ostrożne działanie. Zgodne  z  prawami  Rzeczypospolitej,  bez  czynienia  samosądów.  Niech posłowie  skażą  na  banicję  Prażmowskiego  i  wezwą  hetmana  przed  sąd. Innych oszczędźmy, jeśli tylko wyrażą skruchę i przysięgną wierność waszej wysokości. Nie zaszkodzi też, jeśli przekażą niektóre swe dobra na rzecz skarbu koronnego, co zaoszczędzi nam proszenia szlachty o nowe podatki.
Eleonora prychnęła.
–  W  polityce  kto  uderza  pierwszy,  zwykle  uderza  też  ostatni.  Chcąc uzdrowić chory organizm, trzeba wpierw spuścić zeń krew, a potem wypalić ranę  rozpalonym  żelazem.  W  dniu  ogłoszenia  treści  tej  korespondencjimusimy wyłapać wszystkich malkontentów przebywających w obozie, postawić ich przed trybunałem i ściąć zaraz po wydaniu skazującego wyroku.
Olszowski spojrzał na królową z przerażeniem.
–  W  Rzeczypospolitej  obowiązują  prawa  chroniące  wolność  i  życie obywatela – napomniał ją oschle. – Podążając drogą, jaką proponujesz, pani, szybko możemy zostać oskarżeni o tyranię. A to największy i niewybaczalny grzech w oczach szlachty.
Eleonora zmierzyła podkanclerzego ostrym jak igła spojrzeniem.
– I to was zgubi w przyszłości – odpowiedziała zjadliwie. – Wy, Polacy, nie potraficie raz na zawsze przeciąć ropiejącego wrzodu, wypalić choroby trapiącej to państwo. U was polityczna i osobista złość czy nawet nienawiść nigdy nie znajdują ostatecznego ujścia. Wybuchają, a potem cichną na kilka miesięcy, aby rozlać się po królestwie w najmniej korzystnych dla niego momentach. Nie jest tak, księże biskupie?
– Zapewne wasza wysokość ma słuszność, ale widać leży to w naszej naturze – odparł dumnie Olszowski.
–  Zatem  źle  wróżę  temu  królestwu  –  wycedziła  chłodno  Eleonora i przeniosła wzrok na męża. – A ty, mój drogi, milczysz?
Korybut  podszedł  do  okna  i  oparł  się  o  parapet.  Czuł  się  zmęczony i  rozdrażniony,  nie  chciał  decydować,  nie  potrafił.  A  jednak  musiał  coś powiedzieć.
Opuścił wzrok na dłonie, wydawały się takie białe, delikatne i pulchne. Czy powinien unurzać je we krwi?
Zacisnął pięści. W głębi serca pragnął, aby wydarzenia potoczyły się wedle zamysłu królowej. Nie chciał jednak obarczać się poczuciem winy i odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak.
Czyż król nie powinien być ponad wszystko inne? Nieskalany.
Uniósł wzrok i zobaczył twarz żony odbijającą się w szybie. Była w niejpogarda, złość, determinacja. Eleonora była wystarczająco bezwzględna, aby urealnić złożoną przed momentem propozycję, nawet przy oporze Olszowskiego. Wystarczyło, aby jako król odwrócił wzrok i nie podjął żadnej decyzji. Co najzabawniejsze, akurat to przychodziło mu nadzwyczaj łatwo.
Feniks z popiołów
Październik A.D. 1672
Tyner ocknął się zmarznięty i obolały. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu  i  nasłuchiwał  odgłosów  budzącego  się  obozu.  Stękając  z  bólu, wydostał się spod grubego płaszcza i otrzepał okrycie ze ździebeł słomy, która służyła mu za posłanie.
Pierwsze   chwile   po   przebudzeniu   były   najgorsze.   Rwanie   mięśni i stawów nadwyrężanych przez lata żołnierskiego żywota wskazywały, że najwyższy czas rozejrzeć się za innym zajęciem.
„Tyle że nic innego nie umiem”, pomyślał strapiony.
Wykonał kilka skłonów, aby ulżyć obolałym plecom. Potem przeciągnął się, prostując na boki ramiona, i spojrzał na wschód, gdzie na bezchmurnym niebie różowiała jutrzenka. Dzień zapowiadał się słoneczny, co szczególnie jesienią było zawsze dobrą wiadomością. Służąc tyle lat w wojsku, Bogusław nauczył się, że zła pogoda, choroby, głód i zmęczenie zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek kule czy ostrza.
Z  zamyślenia  wyrwał  go  odgłos  człapania.  Wrócił  Grot  z  posiłkiem. Twarz wachmistrza, zarośnięta i brudna, miała jeszcze paskudniejszy wyrazniż zwykle. Trzymał dwie miski z kaszą. Podał strawę porucznikowi, po czym usiadł na ziemi i zabrał się do jedzenia, używając palców.
Tyner  z  niechęcią  zerknął  na  zawartość  miski.  Wszyscy  w  obozie narzekali, że od tej brei dostaje się tylko sraczki. Najchętniej cisnąłby to w krzaki, ale uporczywe ściskanie w żołądku nie pozostawiało mu wielkiego wyboru. Wyciągnął schowaną w bucie łyżkę, klepnął obok Grota i zaczął wpychać do ust śmierdzącą kaszę. Po skończonym posiłku Bogusławowi odbiło się nieładnie i poczuł zgagę. Na szczęście Grot miał przy sobie zapas gorzałki. Przepłukali gardła prosto z bukłaczka i żarcie jakoś przyjęło się w żołądku.
„Przynajmniej   na   razie”,   pomyślał   Tyner   smętnie,   czując   dziwne bulgotanie w kiszkach.
– Nie ma to jak dobrze podjeść – zagaił wesoło Tomasz, który raczej nie cierpiał  na  podobne  dolegliwości.  Beknął  w  zaciśniętą  pięść,  a  potem pierdnął, unosząc lekko pośladek z ziemi, co tylko pogorszyło i tak paskudny nastrój Bogusława.
–  Co  tam mówią w obozie? –  zapytał,  próbując nie myśleć o  kaszy kotłującej mu się w brzuchu.
– W nocy przybył Kozak od Chanenki. Nasi wartownicy wzięli go na spytki przy gorzałce i dowiedzieli się, że ataman nie stoi już w Zamościu.
Tyner zaciekawiony pochylił się ku wachmistrzowi.
– Jakże to?
– Ponoć gdy tylko Chanenko dostał wezwanie od hetmana, w pośpiechu opuścił miasto ze swymi Kozakami i udał się pod Bełz, jak twierdzi, by walczyć tam z Tatarami. – Wachmistrz splunął na ziemię. – My będziemy się narażać, a Kozacy w tym czasie wybiorą kokoszki z kurników.
Tynera te wieści specjalnie nie zaskoczyły.
–  Chanenko  jeszcze  na  Ukrainie  dostał  rozkaz  od  króla,  aby  nieprzyłączał się do hetmana i chronił dobra Wiśniowieckich – wyjaśnił Grotowi. – A kniaź Dymitr jest przecież wojewodą bełskim i posiada tam wielkie majątki.
– Czyli król jegomość o swoje dba, a nas ma głęboko w rzyci – mruknął wachmistrz oburzony.
–  Bez  wątpienia  Korybut  chce  doprowadzić  hetmana  Sobieskiego  do zguby, skoro idziemy w cztery tysiące ludzi przeciw całej ordzie i stojącej za nią armii sułtańskiej – przyznał Tyner złowróżbnie.
W  oczach  wachmistrza  pojawił  się  chytry  błysk,  usta  wykrzywił  mu kunktatorski uśmiech.
– A może byśmy tak wymknęli się chyłkiem z obozu? – zaproponował szeptem. – Po co narażać się za nic w przepychankach wielkich panów?
Tyner się zawahał. Myśl była kusząca. Tylko co by ze sobą zrobił po dezercji z armii koronnej? Czy byłby jeszcze w stanie prowadzić normalne życie? Po prawdzie bał się nawet spróbować.
– Nie gadaj głupot – skarcił wachmistrza. – Obaj mamy puste kieszenie i ubrania drące się na grzbietach. Idzie zima, trzeba zdobyć łupy i ogarnąć się trochę. Co chcesz robić, rabować na gościńcu?
Zmarszczki wokół oczu Grota pogłębiły się.
– Pójdę postawić na nogi gagatków – odezwał się po chwili milczenia, następnie oddalił się w stronę potoku, gdzie obozował oddział dragonów, którym obecnie komenderował Tyner.
Sieniawski  powierzył  mu  tych  ludzi  zaraz  po  tym,  jak  wycofali  się z Podola. Poprzedni porucznik dragonów zginął w bitwie nad Bohem i Tyner dowodził teraz sześćdziesiątką żołnierzy. Było to o dwadzieścia szabel mniej niż przewidywał list werbunkowy, ale w oddziałach liniowych nigdy nie było pełnego składu. Część pustych stawek żołdu szła na utrzymanie dowódcy, a pozostałe braki w ludziach wynikały z chorób i dezercji, prawdziwej plagiw każdym wojsku świata. Szczególnie wówczas, gdy przychodziło się cofać przed nieprzyjacielem i żołnierz nie mógł brać łupów.
Teraz miało się to zmienić, ale Bogusław nie był pewien, czy powinien być zadowolony z takiego obrotu spraw. W gruncie rzeczy miał przekonanie, że  cała  ta  wyprawa  na  czambuły  zarządzona  nagle  przez  hetmana  to szaleństwo,  lecz  jak  sięgał  pamięcią,  jego  życie  wypełniały  podobne głupstwa i błędy.
Obrócił   głowę   w   stronę   ogniska,   skąd   dobiegały   przekleństwa wykrzykiwane przez Grota. Każdy dobry wachmistrz musiał mieć donośny głos i twardą pięść, aby utrzymać dyscyplinę wśród żołnierzy.
Obóz opuścili wczesnym rankiem. Kierowali się pożarami, które sięgały po  horyzont.  Wszędzie  płonęły  wsie,  dwory  i  miasteczka,  a  w  ruinach pozostawały tylko zwłoki i porzucone przez Tatarów maleńkie dzieci.
Hetman kazał zebrać pacholęta i odesłał je w bezpieczne miejsce. Jedynie tyle mogli zrobić dla niebożątek.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzeli z daleka Zamość. Miasto znajdowało się w urodzajnej dolinie, zupełnie niedotkniętej żadną z plag towarzyszących wojnie. Chłopi wciąż krzątali się na polach, zaś w pobliżu brzezin i dębin pasły się wielkie trzody świń o ciemnej maści i stada nakrapianych krów strzeżone  przez  żołnierzy  z  garnizonu.  Patrząc  na  tę  sielankę,  nikt  nie domyślałby się, że całkiem niedaleko grasują zagony tatarskie.
Najwięcej otuchy dodawał widok odległych fortyfikacji wzmocnionych przez potężne bastiony i kilkanaście wież. Tak jak wszyscy wokół, Tyner liczył,  że  hetman  wprowadzi  wojsko  do  miasta,  ale  Sobieski  wstrzymał pochód staję od Zamościa i wysłał podjazdy na zwiady.
Plotki w obozie wojskowym rozłażą się równie szybko jak karaluchy pod siennikiem. Najnowsze mówiły o chorągwiach, które powróciły z jeńcami,
a   ci   zdradzili,   którędy   będą   wracać   czambuły.   W   walkach   poległokilkudziesięciu ordyńców i uwolniono kilkuset jeńców. Nie była to może wielka wiktoria, ale starczyła, by natchnąć wojsko animuszem i wlać w serca żołnierzy wiarę, że Tatar nie taki straszny, jak go malują.
Pod  wieczór zaczęło  padać,  wpierw nieznacznie,  lecz potem przyszła ulewa. Żołnierze, gdzie tylko mogli, kryli się przed siekącym deszczem, ale i  tak  wszyscy  chodzili  przemoczeni  do  suchej  nitki.  Pomimo  niepogody hetman kazał trąbić wsiadanego i o północy opuścili obozowisko.
Nad ranem natknęli się na świeże pobojowisko zasłane trupami ordyńców i  spalony  kościół.  W  świątyni  znaleziono  kilkadziesiąt  zwęglonych  ciał Kozaków  i  Tatarów.  Okazało  się,  że  to  Chanenko  napadł  na  śpiących nieprzyjaciół, a tych, co się schronili w kościele, kazał spalić żywcem.
Dowiedziawszy się, co zaszło, hetman rozesłał żołnierzy po okolicznych lasach,  by  wybili  lub  wyłapali  rozproszonych  wrogów.  Wkrótce  potem ruszyli na Tomaszów. Tatarzy, wiedząc o ich pochodzie, porzucali w panice niewolników i zwijali mniejsze czambuły.  Po  drodze chorągwie znalazły kilkuset jeńców zostawionych przez Tatarów w szczerym polu, w większości kobiety i dzieci. Uciekając w popłochu z miasta, mahometanie nie zdążyli podłożyć ognia, zostawili jednak dużo trupów mieszczan i chłopów, między którymi wałęsały się nażarte psy.
Nie starczyło czasu, aby sprawić tym ludziom chrześcijański pochówek. Zwiadowcy donieśli, że nieopodal, w Narolu, stoi książę tatarski Dziambet Gerej i wielu murzów. Miasto zostało ograbione, a jego mieszkańcy wzięci w niewolę.
Wojsko ruszyło na Narol, kierując się słupami dymów wznoszącymi się w okolicy w ogromnej ilości. Ćwierć mili przed miastem hetman podzielił siły i chorągwie z rozkazem, aby te oskrzydliły miasteczko. Dragoni Tynera znaleźli się w pułku Mikołaja Sieniawskiego. Zapalczywy magnat osobiście poprowadził oddział do walki. Wyruszyli nocą przy pochodniach. Z początkujechali kłusem dnem płaskiej niecki okrążającej półkolem pasmo wzgórz, z którego za dnia obserwowali obozowisko Tatarów rozbite nad rzeką opodal miasta.
Ujechawszy nieco, Sieniawski zatrzymał oddział i polecił ludziom zsiąść z koni. Dalszą drogę mieli pokonać pieszo, prowadząc wierzchowce w górę zbocza porośniętego przez chaszcze i drzewa. Stok w tym miejscu wznosił się łagodnie, a korzenie roślin zabezpieczały glebę przed obsuwaniem się, dzięki czemu zwierzęta i ludzie nie musieli ślizgać się w błocie.
Dość sprawnie wspięli się na płaski grzbiet wzgórza. Zejście po drugiej stronie wzniesienia okazało się strome, z dużą liczbą wywróconych przez wichurę  drzew.  Sieniawski  rozesłał  zwiadowców,  by  odszukali  miejsce odpowiednie do sprowadzenia wierzchowców na dno doliny.
Wkrótce jeden z żołnierzy wskazał odpowiednią trasę, kilkaset kroków na zachód od miejsca, w którym się znajdowali. Mikołaj Sieniawski nakazał zgasić  pochodnie  i  zachować  ciszę.  Wprawdzie  od  obozowiska  Tatarów dzieliła ich równina, ale nie było pewności, jak daleko od kosza ordyńcy rozesłali patrole. Zeszli cicho, trzymając dłonie na chrapach wierzchowców, uważając, aby nie zdradził ich brzdęk munsztuków, ostróg czy szabel.
Za ostatnią linią drzew rozpościerał się szeroki, płaski teren, doskonale nadający się do przeprowadzenia szarży.
Oddziały Sieniawskiego rozbiły obozowisko za osłoną drzew, czekając na świt. Noc była chłodna i Tyner okrył się końską derką. Obserwował, jak dragoni przygotowują broń, słuchał ich gadaniny o kobietach i dzieciarni pozostawionych w chałupach.
Grot  milczał  i  ostrzył  berdysz.  W  rękach  kogoś  tak  silnego  jak wachmistrz była to mordercza broń, gdy przyszło walczyć wręcz.
– Dlaczego nie wyruszymy w nocy, panie wachmistrzu? – odezwał się chłopak siedzący obok Grota. Jasnowłosy i bardzo młody. Mógł mieć możez szesnaście lat.
Wachmistrz wypluł z ust źdźbło słomy i spojrzał na łunę wznoszącą się nad Narolem.
– Nie atakuje się kosza podczas postoju – wyjaśnił. – Tatarzy, gdy ich przyprzeć w obozie, wypychają przed siebie stada uprowadzonego bydła, konie i tłumy jeńców. Nie sposób wtedy przedrzeć się do psich synów, kryją się za żywą tarczą. Poczekamy, aż się ruszą, w drodze łatwiej ich rozproszyć.
Tyner spojrzał na chłopaka, troszkę przypominał mu jego samego sprzed wielu lat. Bał się, ale starał się to maskować udawaną pewnością siebie. Zapewne  uciekł  z  domu  przed  biedą,  lejącym  go  ojcem  albo  kierowany pragnieniem zaznania przygody. W pewnym wieku szalone pomysły wydają się   człowiekowi   najlepszym   rozwiązaniem   problemów.   Poniewczasie orientujesz się, że może nie wybrałeś zbyt dobrze, zwykle jednak jest już za późno, by cokolwiek zmienić.
Niebo na wschodzie pojaśniało. Grot skończył ostrzyć berdysz, uniósł oręż i spojrzał na ostrze wzrokiem usatysfakcjonowanego kochanka. Tyner nie  dostrzegał  w  towarzyszu  napięcia  czy  strachu.  Niektórzy  ludzie  zbyt długo narażeni na niebezpieczeństwo nie potrafią już bez niego żyć, łakną ryzyka tak jak pijak butelki.
On sam bał się jak cholera. Nie był pewien, kiedy znów zaczął odczuwać lęk  przed  śmiercią.  Stało  się  to  chyba  kilka  miesięcy  temu.  Starał  się przypomnieć  sobie  jakiś  związany  z  tym  konkretny  dzień.  Nie  potrafił. Niezauważenie  chęć  życia  przesączała  się  do  jego  serca  niczym  krople deszczu, aż kapnięcie po kapnięciu ugasiła żal, który odczuwał po stracie Marii.
Pewne rzeczy po prostu się dzieją, czy tego chcemy, czy nie.
Bogusław podparł się dłonią o wilgotny mech i wstał. Znów trzasnęło mu w kolanie. Skrzywił się i potarł bolące miejsce.– Zbierajmy się, już czas.
Serce w piersi Tynera stukotało niby zepsuta kołatka. Oparł się plecami o niezburzony fragment ściany i wysunął głowę za róg.
Kilkadziesiąt  kroków  z  przodu  w  szarym  dymie  odcinał  się  zarys budynków  i  szop  otaczających  zabudowania  klasztorne.  Część  świątyni zamieniła się w stertę kamieni i gruzu. Wewnątrz, tam gdzie ściany trzymały się  jeszcze  prosto,  szalał  ogień,  wypalając  budynek  od  środka.  Spod zawalonego częściowo dachu i przez otwory po oknach wyślizgiwały się na zewnątrz języki ognia i kłęby dymu.
Bitwa  nad  rzeką,  choć  zwycięska  dla  Polaków,  okazała  się  tylko początkiem    koszmaru.    Wróg    spędzony    znad    rzeki    schronił    się w  zrujnowanym  mieście.  Od  paru  godzin  musieli  zdobywać  uliczkę  za uliczką, walczyć o każde podwórko i dom. Co gorsza, wśród oddziałów Dziambet Gereja znaleźli się też budzący grozę janczarzy. Jeden z oddziałów elitarnych wojowników sułtana trzymał pozycję w zabudowaniach klasztoru.
Sieniawski kazał ich stamtąd usunąć. Aby wykonać rozkaz, musieli się przedostać przez szeroką na kilkanaście kroków wyrwę w murze otaczającym płonący klasztor i kościół z dzwonnicą, na której przyczaił się strzelec.
Tyner uniósł rusznicę i oparł broń o poobijany mur. Wsunął tlący się lont w zamek.
– Trafisz z tej odległości? – upewnił się Grot.
– Zobaczymy. Pokażcie mu czapkę.
Jeden z dragonów nasadził nakrycie głowy na lufę rusznicy i wystawił je ponad wyszczerbioną krawędź ochraniającej ich ściany.
Czapka  podskoczyła  w  powietrze  trafiona  kulą.  Tyner  błyskawicznie poderwał się z kucek, wycelował i nacisnął spust. Lont dotknął prochu napanewce i buchnął dym. Muszkiet wypalił z hukiem, a mocne szarpnięcie wbiło porucznikowi kolbę w ramię. Janczar na dzwonnicy wyrzucił ramiona w bok i runął na ziemię.
Nieprzyjaciel odpowiedział chaotyczną palbą. Zaświstały pociski. Jedna z kul odłupała kawałek muru tuż przed twarzą Tynera, zaprószając mu oczy.
– Nim tam dobiegniemy, wystrzelają nas jak kaczki! – wrzasnął Grot przez kanonadę.
Porucznik popatrzył na swój oddział. Zostało mu pięćdziesięciu ludzi z jego kompanii i drugie tyle spieszonych z pancernej i lekkiej jazdy. Nie zamierzał bezmyślnie narażać życia żadnego z nich.
– Daj granat – zażądał.
Wachmistrz  sięgnął  do  torby  i  wyciągnął  metalową  kulę  napełnioną prochem i żelastwem. Porucznik umieścił lont w otworze granatu i umocował go, aby nie wypadł podczas rzutu. Wystarczyło podmuchać i żar na loncie się rozjaśnił. Tyner odczekał, aż w górę wybiła smużka dymu.
– Teraz! – wrzasnął.
Dragoni podnieśli się zza muru i oddali strzały w stronę ukrywających się przy wyłomie nieprzyjaciół. Bogusław wiedział, że ma tylko jedną szansę. Poderwał się na równe nogi i z całej siły zamachnął się ramieniem. Granat pomknął długim łukiem w stronę stanowisk wroga i eksplodował w chmurze pyłu. Setki mniejszych i większych odłamków gruzu załomotało o ściany pobliskich budynków.
Ktoś kaszlnął i w głuchej ciszy zabrzmiało to nienaturalnie głośno. Tyner przykucnął i chwycił za szablę. Zmrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek w ciemnoszarym kurzu spowijającym pozycje mahometan.
Nie miał najmniejszej ochoty tam leźć, aby przekonać się, ilu z nich przeżyło  wybuch,  ale  każda  sekunda  opóźnienia  mogła  kosztować  życie podległych mu ludzi.– Do ataku! – wydarł się na całe gardło.
Pierwszy przeskoczył mur, ale słyszał, jak reszta podąża za nim. Wpadli w wyrwę między leżące tam zmasakrowane ciała. Pomyślał, że się udało, lecz wtedy z gęstego dymu wyłoniły się rozwrzeszczane postacie wrogów.
Przez moment powiał wiatr, rozpraszając szarą zasłonę dymu i Bogusław ujrzał  przed   sobą  janczara.   Turek   wyglądał  na  nieco   oszołomionego eksplozją, ale to wrażenie znikło momentalnie, gdy spostrzegł Tynera.
Porucznik  wyrwał  stopę  z  błota  i  cofnął  się  pod  mur,  unikając wymierzonego  w  jego  brzuch  pchnięcia  szablą.  Ostrze  przeznaczone  dla niego wbiło się w pierś jasnowłosego chłopaka, który biegł tuż za nim. Stal rozerwała mu delię na plecach i wyszła między łopatkami jak zakrwawiony pazur drapieżnego ptaka. Młodzik wybałuszył oczy i krzyknął, a potem zgiął się i upadł w błoto.
Tyner  wrzasnął  wściekle  i  natarł  na  janczara,  gdy  ten  siłował  się z zaklinowaną w chłopaku szablą. Ostrze wcięło się głęboko w szyję Turka, niemal  odrąbując  mu  głowę  od  tułowia.  Nawet  gdy  zwalił  się  z  nóg, Bogusław uderzał go szablą raz za razem niczym wieśniak młócący zboże. Dysząc,  otarł  twarz  z  krwi  i  spojrzał  w  zaszklone  oczy  młodziutkiego dragona, w których zastygło niedowierzanie.
Chłopak powinien był bardziej uważać. Tyner miał wrażenie, że mógł mu to powiedzieć wcześniej, gdy czekali na wzgórzach. Teraz było już za późno na dawanie rad.
Porucznik   uniósł   wzrok   i   rozejrzał   się,   usiłując   zobaczyć   coś w opadającym kurzu. Na wąskim odcinku między murami trwała bezlitosna walka. Ludzie dźgali się, szarpali i przepychali, walcząc o życie.
Zaczął się przeciskać do przodu, rozdając ciosy na lewo i prawo, aż nagle oberwał  w  tył  głowy.  Zachwiał  się  i  upadł  na  kolana.  Ktoś  zdzielił  go kolanem w ramię. Ktoś inny nadepnął na dłoń. Tyner pchnął szablą na oślepi poczuł, jak klinga wbija się w ciało. Rozległ się krzyk i strumień krwi ochlapał mu twarz. Mocne szarpnięcie wyrwało mu oręż z dłoni. Rzucił się, by go odzyskać, ale zobaczył nad sobą Turka, który ściskał w łapsku zakrzywiony kindżał o długim ostrzu.
Bogusław skoczył w przód i rąbnął tamtego głową w brzuch. Janczar stęknął,  lecz  nie  przewrócił  się.  Porucznik  się  podniósł,  nadal  spychając swojego   przeciwnika,   ten   jednak   wbił   mu   kolano   w   brzuch.   Tyner wykorzystał sposobność i podstawił mu nogę. Obaj grzmotnęli na ziemię spleceni  w  uścisku.  Turek  uniósł  ostrze  do  ostatecznego  uderzenia,  ale porucznik zablokował cios przedramieniem, odchylił głowę i zdzielił czołem wykrzywioną nienawiścią twarz.
Chrupnęło.  Janczar  zwiotczał  i  poluzował  chwyt.  Tyner  łupnął  go ponownie z czoła i jeszcze raz. Z ust i nosa mężczyzny chlusnęła krew, kindżał wypadł mu z dłoni. Bogusław chwycił wroga za szyję i przywarł do niego  kolanami.  Jego  dłonie  były  jak  imadła,  miażdżył  krtań  i  tchawicę mahometanina, aż do momentu gdy tamten przestał się ruszać.
Potem podniósł się chwiejnie z kolan. Wypluł krew i potrząsnął głową. Zrobił krok i omal nie potknął się o czyjeś nogi. Na szczęście było już po potyczce.  W  kłębach  dymu  unoszących  się  nad  rumowiskiem  leżały rozrzucone bezwładnie ciała atakujących i obrońców.
Ludzie  Tynera  kończyli  dobijać  rannych  Turków.  Grot  stanął  nad czołgającym  się  janczarem,  odgiął  mu  głowę  w  tył  i  poderżnął  gardło. Przeszukał zabitego i zabrał mu trzos. Kilka ulic dalej rozległa się chaotyczna palba z tureckich janczarek i wrzask nacierających Polaków.
Tyner zakrztusił się dymem. Łzawiły mu oczy i nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z tego miejsca. Jedyne, czego pragnął, to skryć się w jakiejś dziurze i przeczekać to wszystko.
Niestety życie zwykle odbiega od naszych wyobrażeń.– Wachmistrzu, zbierzcie ludzi, idziemy dalej! – krzyknął, zdzierając gardło.
Wciąż mieli w Narolu sporo do zrobienia.ROZDZIAŁ XI
Gry małżeńskie
Październik A.D. 1672
W  powietrzu  czuło  się  rozlew  krwi  i  przemoc,  gęste  i  namacalne przeświadczenie, że wydarzy się coś strasznego.
Klara Pac byłaby bezpieczniejsza, mając przy sobie Dowgerda. Niestety od miesięcy nie otrzymała od niego żadnych wieści. Zaczęła oswajać się z myślą, że zaufany sługa nie żyje albo dostał się do tatarskiej niewoli. Najgorsze  było  to,  że  nie  wiedziała,  czy  wywiązał  się  z  zadania  i  zabił Tynera.
Musiała pomyśleć o zatrudnieniu kogoś, kto zajmie miejsce Dowgerda. Trudno bowiem wymagać, aby kobieta z jej pozycją sama brudziła sobie dłonie przy ciemnych sprawkach. Choćby takich, które teraz rozgrywały się na jej oczach.
Wyjrzała dyskretnie zza zasłony rozpostartej w okienku karocy. Stangret Paców  zatrzymał  zaprzęg  jakieś  czterysta  kroków  od  namiotu  wojewody ruskiego. Wewnątrz schronili się malkontenci obecni w obozie pospolitegoruszenia. Przynajmniej ci, którym udało się uciec z obrad koła generalnego, gdy odczytano listy kompromitujące prymasa Prażmowskiego, wojewodę Jabłonowskiego i hetmana wielkiego. Pod wrażeniem treści tej korespondencji delegaci zadecydowali, że prymas zostanie wyjęty spod prawa, a jego osobisty majątek skonfiskowany. O losie pozostałych buntowników, zwłaszcza Sobieskiego, miano postanowić po podpisaniu pokoju z Imperium Osmańskim.
Królowa święciła tryumfy i nie zamierzała wypuścić z rąk zwycięstwa. Od razu po zakończeniu obrad koła generalnego nasłani przez nią agitatorzy roznieśli po całym obozie wieści o knowaniach buntowników.
Chroniących się w namiocie Jabłonowskiego opozycjonistów strzegli ich żołnierze  nadworni  w  kirysach,  wyposażeni  w  muszkiety,  lecz  kilkuset zbrojnych  stanowiło  nikłe  zabezpieczenie  wobec  szybko  gęstniejącego wielotysięcznego  tłumu.  Na  razie  wzburzeni  ludzie  ograniczali  się  do wykrzykiwania obelg i przekleństw, ale wielu panów braci przyniosło ze sobą nie tylko szable, lecz także rusznice i pistolety.
Żołnierze nadworni otaczający pierścieniem namiot mieli coraz większe trudności  z  powstrzymaniem  napierającego  tłumu.  W  stronę  strażników poleciało   kilka   kamieni.   Jeden   z   nich   trafił   w   twarz   muszkietera, rozkrwawiając   mu   nos   i   usta.   Oficer   straży   wykrzyczał   rozkazy   po niemiecku.    Pierwszy    szereg    żołnierzy    odpalił    lonty    i    wycelował w szturmującą ziemiańską masę.
To tylko rozsierdziło szlachtę, która coraz liczniej napływała pod kwaterę zdrajców. Błysnęły obnażone szable i zęby.
Nim doszło do wybuchu agresji, poły namiotu rozstąpiły się i na zewnątrz wyszedł postawny szlachcic w czerwonej delii. Klara znała tę twarz, choć nie potrafiła  przypomnieć  sobie  nazwiska  ani  urzędu  sprawowanego  przez jegomościa. W każdym razie nie był to nikt z pierwszego szeregu stronnictwamalkontentów. Szlachcic miał głos donośny niczym kaznodzieja. Zaczął przemowę do panów braci, ale został zakrzyczany i obrzucony obelgami. Mimo to nie ukrył się w namiocie, lecz dalej twardo i głośno oskarżał króla i królową.
Klara pomyślała, że musi być albo bardzo odważny, albo pijany. W obu przypadkach nie mogło to się skończyć dobrze.
Tłum zawrzał i nagle w ogólnym chaosie nie wiedzieć skąd padł strzał. Malkontent krzyknął i złapał się za pierś, zatoczył się, a potem zwalił twarzą w błoto. Ludzie zamarli, jakby kto wylał lodowatą wodę na rozgrzane głowy. Zaległa cisza i tylko w tylnych szeregach tłumu przemieszczał się szmer wieści przekazywanych sobie z ust do ust. Szlachta, która jeszcze chwilę wcześniej  gotowa  była  roznieść  na  szablach  straże  i  ukrytych  za  nimi magnatów, teraz zastygła w zgrozie i oszołomieniu.
Okrzyki i przekleństwa przycichły, ludzie zaczęli szeptać między sobą i przestępować z nogi na nogę, jakby z tą jedną śmiercią uszła z nich cała zawziętość i złość. W Niemczech, Anglii czy Francji taki strzał wywołałby eskalację niekontrolowanej, gwałtownej przemocy, po której jedna ze stron konfliktu wyrżnęłaby przeciwników bez litości – ale nie tutaj. Polacy dużo krzyczeli i byli mocni w gębie, lecz gdy polała się bratnia krew, szybko tracili zapał do jatki.
Kanclerzyna skrzywiła usta. Dość długo żyła w tym kraju, by wiedzieć, że  teraz  zacznie  się  powszechne  biadolenie  nad  upadkiem  obyczajów i szukanie winnych całego zajścia. A reszta malkontentów opuści obóz bez poniesienia najmniejszej szkody. Taka to już była natura Polaków i nic nie dało się z tym zrobić.
Zapukała  w  ściankę  karocy,  dając  znak  woźnicy,  aby  wracał  do miasteczka. Wraz z mężem wynajmowali niewielką kamieniczkę. Nie było to nic specjalnego, ale przynajmniej nie musiała sypiać w namiocie.W  komnacie  panował  ziąb.  Klara  została  w  futrze  i  poleciła  służbie rozpalić  w  kominku.  Dwie  służące,  używając  miecha,  roznieciły  ogień i dopiero wtedy ściągnęła pantofle, by ogrzać zmarznięte stopy. Masując sobie palce, rozmyślała o mężu.
Krzysztof  zjawił  się  w  Gołębiu  wczoraj,  ale  przybył  bez  wojska nadwornego, co zostało dostrzeżone przez ich wysokości. Królowa miała o to do niej pretensje. Chyba przestała jej ufać i nie wtajemniczała w swe plany jak dawniej.
Z rozmyślań wydobył kanclerzynę winny tej sytuacji. Krzysztof wpadł do komnaty wzburzony, chwycił puchar i napełnił go winem.
– Słyszałaś, co się stało pod namiotem Jabłonowskiego?
Klara obrzuciła męża długim spojrzeniem, a potem objęła nasadę nosa między kciuk a palec wskazujący. Potarła swędzące miejsce.
– Nie tylko słyszałam, ale i widziałam całe zajście – odrzekła spokojnie. – Ktoś postrzelił malkontenta i nagle wszyscy spokornieli.
Krzysztof Pac znieruchomiał i zmrużył podejrzliwie oczy.
– Po co tam pojechałaś?
– Popatrzeć… – Nagle dotarło do niej, o czym myśli mąż. – Nie miałam z tym nic wspólnego. Jestem grzeczna, jak kazałeś – dorzuciła z sarkazmem.
Chwilę mierzył ją wzrokiem, a potem osuszył kielich i odstawił naczynie na komodę.
– Nie pojmuję, czemu cię to tak wzburzyło – fuknęła Klara.
Krzysztof zmarszczył czoło.
–  Niedobra  to  rzecz,  gdy  ludzie  znajdujący  się  u  władzy  giną  z  rąk podjudzonego motłochu – odparł powoli, jakby tłumaczył coś dziecku. – Dziś spotyka to naszych przeciwników w sejmie, jutro może dotknąć nas samych. W polityce nie powinno być miejsca na przemoc i rozlew krwi, łatwiej rozwiązywać problemy, równoważąc wzajemne korzyści i posługującsię złotem.
– A skoro już jesteśmy przy temacie złota. Ile zapłacili ci latem Francuzi? Inny mężczyzna poczułby się zawstydzony, ale nie Krzysztof. Nic sobie
nie robił z wyrzutów. Nigdy nikomu się nie tłumaczył, a na pewno nie żonie. – Skąd o tym wiesz? – zapytał po prostu.
Klara uśmiechnęła się złośliwie.
– Wygadał się twój własny brat, ostrzegł listownie królową, że należy wątpić w twą wierność. – Podniosła się z sofy i zbliżyła do męża. – Czy zdajesz sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji mnie stawiasz? Doszło do tego, że Eleonora przestała zapraszać mnie na narady. Dla garści złota gubisz przyszłość rodziny – dodała z wyrzutem – Zupełnie cię nie poznaję, mój mężu.
Krzysztof podszedł do sekretarzyka i wyjął z szuflady karty papieru.
– Umieściłem zaufanego człowieka w otoczeniu Sobieskiego – wyjawił. – Gdy tylko jest to możliwe, wysyła mi przez swe sługi raporty.
Klara drgnęła zaskoczona. Znów o czymś jej nie powiedział.
– Jakie są wieści?
– Sobieski pociągnął z wojskiem na Tatarów, wbrew szansom i wszelkiej logice.
Serce Klary podskoczyło z radości.
– Głupiec – syknęła i roześmiała się.
–  Być  może,  ale  urodzony  pod  szczęśliwą  gwiazdą  –  Krzysztof bezlitośnie zgasił jej euforię. – Hetman zaatakował ordę, gdy ta wracała na Krym obciążona jasyrem i podzielona. Odbił tysiące szlachcianek, chłopstwa i    dzieci.    Potem    bez    wytchnienia    podjął    pościg    za    uchodzącym nieprzyjacielem. Rozniósł wojska księcia Dziambet Gereja i uwolnił z kosza kolejne dwanaście tysięcy jeńców. – Kanclerz uniósł wyżej listy, a potempołożył je na blacie. – Ostatnia wiadomość jest spod Komarna, gdzie hetman pogromił kilkanaście tysięcy ordy i Kozaków. Odbił przeszło czterdzieści tysięcy jasyru. Wzięto wielu znacznych jeńców, których Sobieski zamyśla odesłać do króla. Wkrótce dotrą tu, do obozu, a wraz z nimi wieści o zwycięstwach armii koronnej.
– Co to zmienia? Zwyciężyliśmy! – zawołała buńczucznie Klara. – Przy Korybucie    jest    trzydzieści    tysięcy    pospolitego    ruszenia    i    posiłki brandenburskie. Zasądzono wyrok na prymasa, a twój brat formuje wojsko na Litwie. Sobieski jest politycznym trupem, ty zaś z niepojętych powodów stawiasz nas w złym świetle w oczach królowej! – wykrzyknęła wzburzona.
Krzysztof westchnął ciężko i pokręcił głową.
–  Niechęć  u  Polaków  łatwo  zmienia  się  w  miłość  oraz  podziw  i  na odwrót. Powinnaś to wiedzieć po tylu latach spędzonych w naszym kraju. Dziś panowie bracia krzyczą i gardłują, ale wkrótce w ich sercach zagości wstyd, że gdy oni pili wino i objadali się gąskami, Sobieski z inszymi czynił swą powinność. Nie znajdzie się nikt w sejmie, kto odważy się odebrać mu buławę  po  tych  zwycięstwach.  Gdy  Olszowski  zawrze  hańbiący  pokój z Osmanami, szlachta zacznie się rozjeżdżać do domów. Za dwa, góra trzy tygodnie z tych trzydziestu tysięcy zostanie w obozie raptem pięć, a i ci skupią   się   na   rabowaniu   okolicznych   majątków.   Jeśli   to   nazywasz zwycięstwem, to niewiele nauczyłem cię przez te wszystkie lata.
Klara zacisnęła pięści.
– Co więc zamierzasz?
– Zwlekać i trzymać się z boku.
– Twój brat na to nie przystanie, nie po to gromadzi armię na Litwie, aby stała z bronią u nogi.
– Michała zostaw mnie. Okiełznam tego narowistego konia – zapewnił Krzysztof. – Ty spróbuj ułagodzić królową.–   Nie   wiem,   czy   to   będzie   możliwe.   –   Kanclerzyna   nie   kryła rozgoryczenia.
– Poradzisz sobie, jak zwykle.
Pochlebstwo   męża   jej   nie   pocieszyło.   Dostrzegłszy   to,   Krzysztof przyłożył wnętrze dłoni do jej policzka. Poczuła miłe ciepło i wtuliła się w jego opiekuńczą dłoń.
– Zostaniesz na noc? – zapytała.
–  Bardzo  bym  chciał,  ale  na  radzie  senatorów  szykuje  się  nielicha awantura, zapewne obrady potrwają do później nocy. – Spojrzał na zegar. – To jeszcze kilka godzin, powinienem się zdrzemnąć, aby mieć świeży umysł.
– Odpocznij. – Klara pocałowała wnętrze dłoni męża.
Gdy Krzysztof udał się do swej alkowy, usiadła na sofie i zaczęła czytać raporty opisujące sukcesy Sobieskiego. Narol, Rawa, Niemirów i Komarno – łańcuszek  niemożliwych  zwycięstw,  które  w  opinii  jej  męża  zniweczyły wszelkie starania i intrygi dworu.
Odłożyła ostatni z listów. Przygryzła wargę.
Pozostawało mieć nadzieję, że to jeszcze nie koniec i że następna bitwa okaże się dla hetmana mniej szczęśliwa.
Śmierć jak kromka chleba
Październik A.D. 1672
Wszędzie między ogniskami krążyli ludzie uwolnieni z jasyru. Wałęsali się w chłodzie nocy znużeni, zmarznięci i głodni, często w żałobie po utraciebliskich.
Siedząc  przy  ogniu,  Tyner  wpatrywał  się  w  ich  zgarbione  sylwetki. Przypominali  duchy  błąkające  się  po  ziemi,  szukające  dawnego  życia i  miejsc,  których  już  nie  ma.  Niektórzy  nosili  tatarskie  kożuchy  zdarte z zabitych, ale większość miała na sobie ubrania niechroniące przed chłodem.
Największym  problemem  był  głód.  Hetman  polecił  rozdzielić  część żywności zdobytej na ordzie, ale większość łupów była zarezerwowana dla żołnierzy, którzy o świcie mieli ruszyć za umykającym wrogiem.
Po  zdobyciu  Narola  bez  zwłoki  ruszyli  w  pogoń  za  mahometanami. Chorągwie wysłane przodem rozgromiły kilka czambułów i uwolniły tysiące jeńców. Wszędzie napotykali płonące wsie i miasteczka – znak, że orda jest niedaleko. Dopadli ją przy stawach pod Niemirowem, zaatakowali znienacka i  rozpędzili  kosz.  Tatarzy  uciekli  w  różnych  kierunkach,  a  gościńce i przeprawy zapełniły się muzułmańskimi trupami.
Nawet  wówczas  hetman  nie  dał  wojsku  wytchnąć.  Dwa  dni  później rozgromili  szesnaście  tysięcy  nieprzyjaciół  pod  wodzą  nureddinsołtana, oswobadzając   z   niewoli   dziesiątki   tysięcy   ludzi.   Rzeź   na   Tatarach przeciągnęła się do zmroku. Tysiące innych ubili chłopi, którzy polowali na ordyńców po lasach.
Wojsko koronne zrobiło wiele, więcej, niż ktokolwiek mógł od niego oczekiwać. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Tyner  usłyszał  odgłos  ciężkich  kroków  i  uniósł  wzrok  na  Grota. Wachmistrz  zrzucił  z  ramion  potężne  wory  i  usiadł  ze  stęknięciem  przy ogniu.
– Nie znalazłeś kupca? – zmartwił się Bogusław.
– Ano nie, kurwa mać – potwierdził Grot niepocieszony. – Chętnych do sprzedaży jest więcej niż tych, co chcą kupić towar. Nie pozbędę się łupów za bezcen.– Ale coś dostałeś? – zapytał Tyner z nadzieją.
Wachmistrz  sięgnął  za  pazuchę  i  wyjął  sakiewkę.  Wysupłał  z  niej kilkanaście monet i rozdzielił po połowie między siebie i porucznika. Było tego mniej, niż spodziewał się Bogusław. Zdobyli dużo fantów, ale mało grosza. Westchnął ciężko.
– Trzeba to zakopać – wskazał na wory. – Nie możemy dźwigać łupów do kolejnej bitwy.
– Zajmę się tym. A, i dostałem takie coś, ładne cacko.
Pokazał Tynerowi medalion. Dość masywny, ze złotą kopertą, w której umieszczono miniaturę: młodego mężczyznę w sutannie. Po drugiej stronie wygrawerowano inicjały „J.K.”.
– Ładne i poręczne do sprzedania – przyznał Bogusław.
Oddał medalion Grotowi i wyczuł, że ktoś mu się przypatruje. Kobieta stała  na  granicy  migotliwego  blasku  rzucanego  przez  ogień.  Nieruchoma i natrętna niczym zjawa. Wiele niewiast miało szczęście, znajdowały miejsce przy ogniskach i dostawały ciepłą strawę. Niektórzy żołnierze przyjmowali je z dobrego serca, inni chcieli coś w zamian.
Tyner   przyjrzał   się   jej   spod   zmrużonych   powiek.   Niemłoda   już, wychudzona i rozczochrana. Musiała maszerować z jasyrem przez wiele dni. Po drodze straciła gdzieś buty i ciepłe okrycie. Pozostała jej suknia, rozdarta na piersiach i brudna.
Wyglądała na głodną. Porucznik sięgnął do sakwy po chleb, oderwał kawałek z bochna i wyciągnął do kobiety rękę. Ani drgnęła, nawet na niego nie spojrzała. Stała nieruchomo, wpatrując się w medalion trzymany przez wachmistrza.
–  Należał  do  mego  syna,  zabili  go  pierwszego  dnia  –  odezwała  się drżącym głosem. – Błagam, oddajcie mi to, nic innego mi już po nim nie zostało.Grot zmarszczył czoło. Podrzucił medalik i ukrył go w garści.
– Musiało ci się pomylić – mruknął nieprzyjaźnie. – Odejdź stąd.
– To ten, jestem pewna, na kopercie są inicjały „J.K.”.
Grot zerknął na medalion i pokręcił głową.
– To nie twój – wyburczał nieszczerze.
Kobieta nie ruszyła się, wachmistrz zaklął i chwycił za żagiew, by ją odpędzić.
– Oddaj jej to – mruknął Tyner.
– Że jak? – obruszył się Grot. – Wszyscy tu coś potracili. Teraz to nasza zdobycz.
– Oddaj jej, powiadam – powtórzył z naciskiem Bogusław. – Weźmiesz sobie coś z mojej części.
Wachmistrz zacisnął zęby i rzucił medalik pod nogi kobiety. Podniosła go i wtuliła w pierś. Przez chwilę znów była szczęśliwa. Tyner wiedział, że nie potrwa to długo. Ból po stracie syna powróci wielokroć silniejszy i tylko czas będzie mógł uleczyć rany zadane przez zły los.
Grot odkroił spory kawał chleba i kilka pasków suszonej koniny, którą zdobyli na Tatarach. Zapakował to za pazuchę i wstał.
– Dokąd idziesz? – zapytał Bogusław.
– Znaleźć sobie babę na noc, nie każdy jest tak święty jak ty. I nie rozdaj wszystkiego.
Tyner uśmiechnął się krzywo i odprowadził towarzysza wzrokiem, póki jego masywne plecy nie rozpłynęły się w ciemnościach.
Zazdrościł  Tomaszowi  beztroski,  tego,  że  nie  zastanawia  się  nad wszystkim, nie rozdziela włosa na czworo. Żyje i akceptuje siebie, jakim jest.
„To musi być dobre uczucie”.
Przekręcił  głowę  i  zobaczył,  że  zjawa  wciąż  tkwi  na  granicy  kręguświatła. Znów podał jej chleb, tym razem przyjęła dar.
– Możesz się tu przespać i ogrzać – zdecydował.
– Dziękuję, panie. – Padła na kolana, by ucałować mu dłoń.
– Dajcie spokój – mruknął skrępowany.
Obserwował, jak kobieta pochłania w pośpiechu chleb, a potem zasypia w  cieple  ognia.  Zrobił  dobry  uczynek,  choć  zapewne  i  tak  wszystko  to pójdzie na marne. Samotna niewiasta nie ma wielkich szans, by przetrwać zimę bez dachu nad głową i wsparcia bliskich. Przypuszczał, że zabije ją głód, choroba albo tęsknota za synem. Jedyne, co mógł dla niej zrobić, to ofiarować jej te kilka godzin spokoju i ciepła.
Ułożył się na posłaniu z tatarskich kożuchów i przymknął powieki. Starał się przywołać w pamięci twarz żony, lecz to z każdym upływającym rokiem stawało się coraz trudniejsze.
Rankiem wróciły podjazdy wysłane za umykającym nureddinsołtanem. W obozie szybko rozeszły się pogłoski, że resztki pobitej ordy umknęły za Dniestr. Zagrały trąbki chorążych i wojsko zaczęło w pośpiechu gotować się do wymarszu z obozu.
Grot wrócił przed świtem i pogwizdywał wesoło pod nosem, nietrudno było się domyślić przyczyny tego dobrego humoru. Tyner dla odmiany był kwaśny jak zepsuty cydr. Skończył kulbaczyć konia i spojrzał na skuloną kobietę. Trzęsąc się z chłodu, przypatrywała się, jak żołnierze przygotowują broń i siodłają wierzchowce.
– W tym stroju daleko nie ujdziesz – stwierdził Bogusław i wskazał dłonią na baranicę służącą mu w nocy za posłanie. – To dla ciebie, ukryłem tam chleb i suszone mięso. Nie pokazuj ich nikomu, bo okradną cię i pobiją.
Chorągwie jazdy opuściły obóz jedna za drugą. Żegnał ich milczący tłumludzi, do których zaczęło docierać, że najtrudniejsze dopiero przed nimi. Nadciągała zima, a nawet w dobrych czasach nie jest to okres przyjazny dla człowieka. Wrócą do swych domów i zastaną tylko zgliszcza i kości bliskich rozrzucone po ziemi.
Jadąc na południe, musieli minąć pole bitwy. Nad pobojowiskiem kłębiły się tysiące rozwrzeszczanych ptaków. Zmienił się wiatr i Tyner poczuł odór rozkładających się zwłok. Potem było tylko gorzej. Wszędzie aż do granicy lasu leżały ograbione ciała mahometan.
Wiatr znów zmienił kierunek, oczyszczając powietrze i uciszając skrzek ucztujących   padlinożerców.   Dalej   gościniec   prowadził   groblą   między stawami.  Z  wysokości  nasypu  Tyner  widział  setki  potopionych  Tatarów. Wokół zwłok kłębiły się ryby. W niektórych miejscach było ich tak wiele, że wrzała woda.
–  Na  wigilię  karpie  będą  wyjątkowo  tłuste  –  odezwał  się  Grot sardonicznie.
Tyner  zerknął  na  wachmistrza,  który  z  obojętną  miną  gapił  się  na topielców.  Zrobiło  się  mu  mdło  w  ustach  i  musiał  splunąć.  Pogonił wierzchowca i chwilę potem kopyta zwierzęcia zamlaskały o błotnisty trakt prowadzący nad Dniestr.
Południem  ujrzeli  wieś,  która  wyrosła  przy  przeprawie  mostowej.  Z osady zostało tylko pogorzelisko i nawet cerkiew nie ocalała po przejściu pogan. Między wypalonymi skorupami chałup leżały ciała kobiet i dzieci porzucone na pastwę kun i lisów. Można było się tylko domyślać, że ordyńcy pozbyli   się   chorych   i   słabych   brańców   przed   przekroczeniem   rzeki. Sieniawski polecił, by pochować zwłoki we wspólnej mogile i opatrzyć ją krzyżem, który wydobyto z dymiącego kościoła.
Gdy  dotarli  nad  Dniestr,  zobaczyli  resztki  mostu  spalonego  przez wycofujących się Tatarów. Wpatrując się w ogrom wezbranej po deszczachrzeki, Bogusław pomyślał, że to koniec pościgu.
– No to już po wojence – mruknął Grot, jakby z żalem.
Tyner   rozejrzał   się   po   otaczających   go   żołnierzach.   Wychudzeni i  zarośnięci,  raczej  nie  podzielali  rozczarowania  wachmistrza.  Dostrzegał wypisaną na ich twarzach ulgę. Zrobili, co mogli, by uratować pędzonych na Krym nieszczęśników. Więcej się nie dało.
Zagrały trąbki i wojsko zawróciło do wsi.
To  była  zwykła  izba  w  chłopskim  domostwie,  uboga  i  zimna.  Jan Sobieski omiótł zmęczonym wzrokiem wygaszone palenisko, otwór okienny wybity w ścianie i ławę, jedyny mebel, który został w pomieszczeniu. Nie były  to  warunki  odpowiednie  dla  kogoś  z  jego  pozycją,  ale  miał  już serdecznie dość spania pod gołym niebem.
–  Rozniećcie  ogień  –  polecił  sługom  i  zwalił  się  całym  ciężarem  na twardą ławę. W młodości mógł spędzić cały dzień w siodle, a nocą pić i szukać kobiecego towarzystwa, co zdarzało mu się dość często, nim poznał Marię  Kazimierę.  Teraz,  w  czterdziestym  trzecim  roku  życia,  to,  co przychodziło łatwo w młodości, trzeba było okupić bólem i wyczerpaniem.
Westchnął   ciężko.   Spod   opadających   powiek   obserwował   ogień w  palenisku.  Gdy  zrobiło  się  nieco  cieplej,  zrzucił  lwią  skórę  z  ramion i  wyciągnął  ręce  do  płomieni.  Kleiły  mu  się  oczy  i  odczuwał  wielkie zmęczenie. Myśl o najdrobniejszym wysiłku napawała go niechęcią i budziła wewnętrzny  sprzeciw.  Pragnął  wyłącznie  zasnąć  i  zapomnieć.  O  trudzie, porażkach i odpowiedzialności za podległych mu ludzi. O pędzonych przez Tatarów  kobietach  i  dzieciach,  które  na  zawsze  staną  się  niewolnikami w olbrzymim islamskim imperium.
Przynajmniej Jakub był bezpieczny z matką. Ostatni list od żony hetman otrzymał  w  Krasnymstawie  przed  wyruszeniem  na  wyprawę.  Marysieńkapotwierdzała w nim, że syn dotarł bezpiecznie do Warszawy. Informowała również o planach wyswatania Teofili z kniaziem Dymitrem i o tym, że przyszły pan młody odnosi się do tego mariażu przychylnie, choć stawia warunki. Nie napisała jakie, co nieco go zaniepokoiło. Dużą część listu Maria poświęciła Charlotcie Mesire, która przepadła bez wieści. Żona prosiła go, aby miał na uwadze odszukanie jej zaufanej pomocnicy i nie szczędził środków, gdyby przyszło wykupić dziewczynę z niewoli.
Obiecał jej to, choć był świadom własnej bezradności. Dziesiątki tysięcy kobiet   trafiło   w   jasyr,   wiele   z   nich   zginęło.   Niektóre   pochowano w zbiorowych grobach, ale kości innych będą bielały w trawie przez wiele następnych  lat.  Nawet  jeśli  Mesire  żyła,  to  próba  odnalezienia  jednej dziewczyny w tym nieszczęściu przypominała szukanie igły w stogu siana. I to płonącego.
Jan westchnął i odchylił głowę, opierając się potylicą o ścianę. Przymknął oczy i odepchnął od siebie złe myśli. Cieszył się ciepłem i spokojem, tym, że nikt nie oczekuje od niego podejmowania trudnych decyzji.
Z drzemki wyrwało go nawoływanie dobiegające z dworu i trzaśnięcie otwieranych drzwi. Do izby wparował Mikołaj Sieniawski, a za nim trzech żołnierzy taszczących stół.
– Zobacz, jaki łup dla ciebie zdobyłem! – zakrzyknął i uśmiechnął się szeroko niczym konkwistador, który właśnie odkrył wielki skarb.
Sobieski potarł czoło i wskazał na miejsce przy palenisku.
– Ustawcie to tutaj – powiedział.
Gdy żołnierze wykonali polecenie, chorąży ich odprawił.
Jak wszyscy oficerowie Mikołaj nie oszczędzał się podczas wyprawy, jadał z podkomendnymi i znosił z nimi niewygody. Cały jego strój, buty, kosztowna  szata  nałożona  na  zbroję  i  tygrysia  skóra  przewieszona  przez ramię wymagały gruntownego czyszczenia.Mimo to zdawał się tryskać humorem, którego Sobieskiemu brakowało. –  To  nie  wszystkie  niespodzianki  –  oznajmił  tajemniczo  i  wykonał
zapraszający gest do człowieka czekającego za progiem. – Zobacz, kogo przyprowadziłem.
Mężczyzna  wsunął  się  do  izby  i  zasalutował  przed  hetmanem,  choć ubrany był jak chłop. Jan Sobieski zmrużył oczy z niedowierzaniem. Brudny, zarośnięty i zgarbiony, ale z całą pewnością był to wachmistrz, który jeździł z Charlottą.
„Jak mu tam było… Cichoń!”
Hetman poderwał się z ławy i chwycił wiarusa za ramiona.
– Myślałem, żeś nieżyw, na Boga! – zakrzyknął.
Wachmistrz milczał, onieśmielony wybuchem emocji u magnata.
– Czy Charlotta jest z tobą?
– Nie, wasza wielmożność. Rozdzieliliśmy się przy promie, myślałem, że odpłynęła z paniczem Jakubem.
– Niestety nie udało się jej dostać na pokład, choć uratowała mi syna. – Sobieski puścił wachmistrza. Zerknął na Sieniawskiego, który bywał bardzo blisko z Charlottą.
– Niech Bóg ma ją w opiece, jeśli wciąż jest żywa – mruknął imć pan Mikołaj zasępiony i przeniósł wzrok na Cichonia. – Opowiedz hetmanowi to, co mi rzekłeś.
–  Po  potyczce  dostałem  się  w  jasyr  niejakiego  Tachtarkazy  murzy  – zaczął wachmistrz. – Gnali nas, idąc śladem głównej ordy, którą zniosłeś, wasza  wielmożność,  pod  Komarnem.  Niechybnie  i  Tachtarkaza  wpadłby z  czambułem  wprost  na  wasze  siły,  ale  ostrzegł  go  jeden  z  ordyńców ukrywający się na moczarach. Gdy murza dowiedział się o bitwie i ucieczce Hadzi Gereja, porzucił jasyr i czmychnął za swym księciem.
–  Chwalić  Boga,  że  was  nie  wyrzezał,  jak  to  kazał  uczynić  Gerejz jeńcami pod Komarnem – zauważył Sobieski.
– Zbytnio się spieszyli, psubraty, wasza wielmożność.
– Powiedz mu o brodzie – ponaglił wachmistrza Sieniawski.
– Brodzie? Jest takowy!? – zawołał hetman.
– Kilka godzin jazdy stąd. Z ojcem przeprawialiśmy tamtędy woły przez Dniestr, aby nie płacić myta na moście.
– Jesteś z tych okolic?
–  Z  Wołoszczy.  Ojciec  miał  tam  połowę  wsi  i  młyn,  nim  wszystko straciliśmy przez Tatarów.
Sobieski  wyciągnął  mapę  z  sakwy  i  rozciągnął  ją  na  ławie.  Chorąży w tym czasie dostawił świece.
Pokaż, gdzie ten bród.
– O tutaj. – Cichoń wskazał punkt na mapie.
Sobieski zmrużył oczy. Rozrysowane wzgórza, doliny, puszcze i rzeki układały mu się w ogromne pole bitwy.
–  Orda posuwa się na Halicz,  prowadząc ze sobą trzydzieści tysięcy jasyru – rzekł hetman z namysłem i pokazał palcem trasę pochodu Tatarów. – Taka masa jeńców spowalnia czambuły. Mamy jeszcze szansę ich doścignąć, jeśli wyruszymy od razu.
–   Została   nam   połowa   żołnierzy   –   przypomniał   Sieniawski.   – Nieprzyjaciela jest pięć razy tyle.
– Dlatego trzeba ich przechytrzyć, zaskoczyć tam, gdzie nie będą się nas spodziewali. – Palec hetmana zawisł nad mapą, a potem wbił się w plamę oznaczającą olbrzymie lasy bednarowskie. – Nie przeprowadzą jasyru przez puszczę, muszą ją ominąć. Zrobią to w tym miejscu. – Sobieski wskazał miejscowość o nazwie Kałusz. – Tam ich dopadniemy.
Sieniawski pochylił się niżej nad ławą i cmoknął z powątpiewaniem.– O ile konie i ludzie wytrzymają.
– Wytrzymają, nie mają wyjścia – oświadczył hetman. – Za godzinę wszyscy mają być w siodłach.
Tyner  liczył,  że  wypoczną  i  następnego  dnia  wycofają  się  w  stronę Lwowa, ale nim zapadł zmrok, rozeszły się wieści, że znalazł się przewodnik znający przejście na drugi brzeg Dniestru.
Ludzie nie byli szczęśliwi z tego powodu, ale nikt nie kwestionował rozkazów hetmana. Żołnierze rozeszli się po zaroślach zakopać co cięższe łupy,  aby  nie  obciążać  i  tak  już  wymęczonych  wierzchowców.  Potem chorągiew za chorągwią, przy pochodniach, dotarli do szeroko rozlanej rzeki. O świcie zaczęli się przeprawiać przez długi na ćwierć mili bród. W wielu miejscach konie nie czuły gruntu pod kopytami i musiały płynąć, ale dla wojska nie była to pierwszyzna.
Przedostawszy  się  na  drugi  brzeg,  wojska  od  razu  skierowały  się  na Drohobycz.  Tyner  musiał  zostawić  tam  kolejnego  człowieka  ze  swojej kompanii, który dostał gorączki i nie mógł utrzymać się w siodle. Zostało mu w  oddziale  czterdziestu  trzech  żołnierzy.  Nie  brakowało  im  za  to  koni zdobytych na Tatarach, choć te przeważnie były wymęczone i zajeżdżone przez uciekających ordyńców. Bogusław kazał więc podwładnym zmieniać wierzchowce co parę godzin, aby chociaż część zwierząt zachowała siły do momentu, gdy zetrą się z Tatarami w bitwie.
Dotarli do Stryja i przeprawili się przez rzekę, ale nie zatrzymali się w   mieście.   Hetman   posłał   umyślnego   do   tamtejszego   komendanta z rozkazem, aby ten jak najszybciej dołączył z częścią sił do pościgu za ordą. Przez  następny  dzień  niemal  nie  zsiadali  z  koni,  lecz  nie  udało  się  im doścignąć    nieprzyjaciela.    Po    drodze    kilka    razy    zostali    ostrzelani
z okolicznych zamków i przez chłopów ukrywających się po lasach, gdyżnikt nie spodziewał się zobaczyć wojsk polskich w tej okolicy.
O zmroku hetman zarządził postój. Gdy Tyner zsunął się z siodła, omal się  nie  wywrócił  –  sztywne  nogi  i  plecy  odmówiły  mu  posłuszeństwa. Chwycił się kurczowo kulbaki i odczekał, aż minie skurcz.
– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się wachmistrz.
Bogusław spojrzał przez ramię na Grota, który sam sprawiał wrażenie, jakby ledwo się trzymał na nogach.
– Dupa mi odpada od tej jazdy – poskarżył się porucznik.
– Jak wszystkim. Długo już tak nie wytrzymamy. Miejmy nadzieję, że tę noc spędzimy w obozie.
Wymęczeni ludzie nakarmili konie, a potem rozeszli się po chaszczach, zbierając drewno na opał. Zapłonęły pierwsze ogniska.
Kilka  godzin  potem  rozległy  się  nawoływania.  Zaspani  Tyner  i  Grot spojrzeli    w    stronę,    skąd    dochodziły    okrzyki.    Między    ogniskami rozrzucającymi    migotliwy    blask    przemknęło    kilku    powracających zwiadowców.
–  Coś,  kurwa,  znaleźli  –  mruknął  Tomasz,  bynajmniej  nie  kontent z takiego obrotu spraw. Było oczywiste, że nie mogą liczyć na dalszy sen.
I  rzeczywiście,  znów  trzeba  było  wsiadać  na  koń.  Żołnierze,  choć wymęczeni,  nie  sarkali  –  jeden  po  drugim  wdrapywali  się  na  siodła i formowali szyk. Ten zresztą szybko rozciągnął się i pogubił podczas nocnej jazdy. Jechali bezdrożami przez wertepy i chaszcze, co rusz napotykając błota, strumienie i rzeczki. Wiele oddziałów nie nadążało za prącą na czele pochodu   husarią   hetmańską   i   doborowymi   pułkami   Jabłonowskiego i Sieniawskiego. Do świtu trzecia część żołnierzy pozostała w tyle.
Ranek zastał ich zbierających się z wolna w kupę u podnóża pasma zalesionych wzniesień. Tyner obserwował wlokących się żołnierzy. Z całej armii zostało ich może z półtora tysiąca, do tego byli wyczerpani i głodni.Zdawało się niemożliwe, aby jakakolwiek moc poderwała ich do kolejnego straceńczego natarcia.
Zjawił się posłaniec od Sieniawskiego. Dragoni dostali rozkaz przenieść się na wzgórza, skąd mieli mieć baczenie na ordę. Tyner poprowadził oddział na wskazany posterunek. Przed nimi od zachodu rozpościerał się płaski teren niemal  pozbawiony  skupisk  drzew,  które  mogły  posłużyć  za  schronienie tatarskim czujkom. Daleko na wprost, skąd miała nadciągnąć orda, płynęła rzeczka.   Nad   jej   brzegiem   Bogusław   dostrzegł   kilkadziesiąt   szybko przemieszczających   się   punkcików.   To   był   czambuł.   Prawdopodobnie poprzedzał większe siły. Porucznik wyciągnął z sakwy lunetę, rozłożył ją i spojrzał w dal, gdzie wznosiła się olbrzymia kurtyna pyłu wzbijanego przez dziesiątki tysięcy ludzi, koni i bydła zmierzających w ich kierunku. Wysłał umyślnego z wiadomością o pojawieniu się nieprzyjaciela.
Horda zbliżała się, a wzbijana przez nią ściana kurzu zdawała się sięgać nieba. Wkrótce nie trzeba było lunety, aby rozróżnić poszczególne konie i dosiadających je wojowników.
Tatarzy zachowywali się bardzo pewnie, nie przyszło im do łbów, że w okolicy może przebywać polskie wojsko. Szli szeroką ławą, prowadząc olbrzymie tłumy niewolników, tabuny koni i nieprzebrane stada zrabowanego bydła.
– Nie spodziewają się nas, psie syny – mruknął Grot.
– I chwała Panu, jest ich z pięć razy więcej niż nas – oszacował Tyner z niepokojem. – Odłożył pistolet i zaczął nabijać drugi. Podczas bitwy nie będzie na to czasu.
Ludzie  robili  porządek  z  rusznicami,  przepychali  wyciorami  lufy, smarowali zamki i czyścili panewki, wszędzie słychać było też delikatne tarcie osełek o klingi szabel. Mało kto prowadził rozmowy. Tuż przed bitwą strach, który zwykle ukrywa się w piersi mężczyzny, przesuwa się niżej, dożołądka, i osadza tam niczym kamień. Przywiera do trzewi, sprawiając, że człowiek najchętniej siedziałby w miejscu, nie wychylając się i nie ryzykując najcenniejszego daru, jakim Bóg obdarzył każdego z nas. Własnego życia.
Tyner spojrzał w twarz, która odbijała się w wypolerowanej stali noża. Wychudła i zarośnięta, o smutnych, zapadniętych oczach. Tak jak wszyscy dokoła potrzebował odpoczynku, strawy do syta i ciepłego ognia. Dobrej kobiety, która przytuli go do piersi i zapewni, że wszystko będzie dobrze. Nawet  jeśli  miałoby  to  być  kłamstwem.  Ostatecznie  czyż  wszyscy  nie oszukujemy się co dzień w tysiącach drobnych i ważnych spraw?
Bogusław drgnął, gdy wachmistrz położył dłoń na jego ramieniu.
– Musimy ruszać – przypomniał Grot.
Porucznik skinął niechętnie głową.
Ich  kompania  miała  przypuścić  pierwszy  atak  wespół  z  chorągwiami wołoskimi,  udając  zagubiony  czambuł.  Bogusław  nie  cieszył  się  z  tego wyróżnienia. Dawno temu wyzbył się bohaterskich skłonności, dzięki czemu wciąż był żyw i zdrów. Niestety rozkaz to rozkaz i musiał ruszyć na miejsce zbiórki.
Gdy  tam  dotarli,  jego  nastrój  uległ  dalszemu  pogorszeniu.  Oddział wyznaczony przez hetmana do pierwszego związania nieprzyjaciela walką liczył  trzystu  ludzi.  Biorąc  pod  uwagę,  że  mieli  zaatakować  tysiące, zakrawało to na szaleństwo.
– Powinniśmy byli zdezerterować, póki był na to czas – mruknął Grot, najwyraźniej podzielając pesymizm przyjaciela.
Tyner zerknął na wachmistrza.
– Zawsze podziwiałem w tobie ufność, jaką obdarzasz przełożonych – rzekł z ironią.
Wachmistrz roześmiał się i potarł wąsa.
– Cały ja, znasz mnie jak nikt – odparł, a potem spoważniał. – Kogo mampowiadomić, gdy stanie się co złego? – Zawiesił głos, patrząc porucznikowi w oczy.
Bogusław   zastygł.   Grot   nigdy   wcześniej   o   to   nie   pytał.   Tyner rozpaczliwie szukał kogoś w pamięci, kogokolwiek. Całkowicie bez skutku. Wychodziło na to, że jest na tym świecie sam jak palec.
Potrząsnął ze smutkiem głową.
– Nie ma nikogo takiego. A u ciebie?
Grot zmarszczył gęste brwi.
– Ja też nie mam nikogo – odparł chropowatym głosem.
– Zatem postarajmy się wyjść z tego bez szwanku – rzekł Tyner. Wbrew jego intencjom nie zabrzmiało to wcale optymistycznie.
Wsiedli na konie i ruszyli stępa, mając za plecami słońce i trzymając nisko  opuszczone  proporce.  Plan  zakładał,  że  oślepieni  blaskiem  Tatarzy wezmą  ich  za  zagubiony  czambuł,  jeden  z  tych,  które  po  rozproszeniu w poprzednich bitwach samodzielnie wracają na stepy.
Ordyńcy  dostrzegli  podstęp  za  późno,  aby  przygotować  skuteczną obronę.
Napinali    cięciwy,    jak    najszybciej    mogli.    Strzały    przelatywały niebezpiecznie  blisko  szarżujących  jeźdźców,  ale  niewiele  z  nich  trafiło w cel. Polacy uderzyli we wroga niczym stepowy wicher, dźgając, kłując i tratując kopytami koni każdego, kto miał nieszczęście spaść z siodła.
Tatarzy  nie  ustępowali  pola,  zorientowawszy  się,  jak  niewielu  jest Lachów. Cisnęli się zewsząd, blokując wierzchowce atakujących. Tyner siekł i rąbał wściekle po łbach, rękach i piersiach, zostawiając wokół siebie trupy, spryskując  błoto  krwią.  Jakiś  ordyniec  zdołał  chwycić  go  za  rękaw i spróbował ściągnąć na ziemię. Porucznik ciachnął go z ukosa, rozpłatując mu twarz po same usta. Inny poganin natarł na Tynera z dzirytem, ale zginął z przebitą szyją.W końcu mahometanie podjęli odwrót, wypychając przed siebie tłumy jeńców. Szarża Polaków utknęła w ciżbie przerażonych, pędzonych na oślep ludzi. Tyner szarpnął wodze, powstrzymując konia przed tratowaniem kobiet i dzieci. Poderwał głowę i obrzucił spojrzeniem pole walki. Wszędzie wokół niego   żołnierze   zostali   zmuszeni   do   powstrzymania   wierzchowców, a wielotysięczny tłum spychał ich w stronę wzgórz. Co gorsza, Tatarzy znów zaczęli szyć z łuków.
– Strzały! – ryknął Grot.
Tyner uniósł wzrok, przez moment obserwując setki pocisków sunących przez  niebo.  Spiął  wierzchowca  i  zmusił  go  do  galopu.  Tuż  obok  niego przemknęła  tatarska  strzała,  inne  spadały  jak  grad,  trafiając  w  plecy uciekających jeńców.
Kilku żołnierzy spadło z koni, lecz pozostali wyrwali się spod ostrzału. Gnali   przez   staje,   wypatrując   luki   w   tłumie   oddzielającym   ich   od nieprzyjaciela. W zamieszaniu dragoni Tynera znaleźli się na przedzie i jako pierwsi dostrzegli wyrwę. Bogusław wpadł w nią i pociągnął za sobą resztę pułku. Jak karzący gniew niebios uderzyli w mahometan, wyrąbując w ich szeregach krwawe rany.
Tyner zachwiał się, gdy drzewce dzidy uderzyło go w ramię i omal nie zwaliło   z   siodła.   Chwycił   się   końskiej   grzywy   i   rozpaczliwie   odbił wymierzony  w  jego  szyję  grot.  Wiedział,  że  kolejnego  ciosu  już  nie powstrzyma.
Tatar wziął zamach i nagle zachwiał się, gdy zabłąkana strzała trafiła go w pierś. Porucznik wyprostował się w siodle i wrzeszcząc, wpakował szablę w rozdziawione zdumieniem usta ordyńca.
Szarpnął wodze i obrócił konia. Zwierzę było zmęczone, sapało i nie reagowało na polecenia. Na szczęście wokół Bogusława zrobiło się luźno. Miał chwilę, aby ocenić sytuację. Tatarskie szyki, z początku rozciągnięte nacałej równinie, zwijały się i przemieszczały w kierunku lasów.
Choć Polaków było wielokroć mniej niż pogan, wydawało się, że są wszędzie  i  napierają  z  każdego  kierunku  na  ordyńskie  centrum.  Hetman rzucił do walki wszystkie siły łącznie z husarią. Tyner zastygł na chwilę, obserwując z podziwem, jak skrzydlaci jeźdźcy prowadzeni osobiście przez Sobieskiego suną klinem w stronę nieprzyjaciela. Tatarzy wystrzelili w ich stronę grad strzał tak liczny, że zderzały się w powietrzu.
Husaria chroniona przez pancerze przedarła się bez szwanku przez ulewę ostrzy. Tak jak nóż przechodzi przez masło, wbiła się w centrum ordyńców. Wszędzie kłębiły się ciała ludzi i zwierząt.
Buńczuk nureddinsołtana zachwiał się.
Nagle jak na gwizdek całe grupy mahometan zaczęły czmychać w stronę lasu. Tam wojownicy porzucali konie i dalej uciekali pieszo między drzewa, nieświadomi,  że  wpadają  w  okrutną  pułapkę  zastawioną  na  nich  przez Sobieskiego.  Jeszcze  nocą  hetman  rozesłał  posłańców  z  wezwaniem  do okolicznych miasteczek i zamków, aby załogi, mieszczanie i chłopi zebrali się  kupami  w  puszczy  i  wyłapywali  Tatarów.  Gdzieś  w  tym  tłumie uciekinierów znajdowali się tatarski kniaź i murzowie. Ponadto każdy Tatar miał przy sobie zrabowane pieniądze, klejnoty czy wiele wartą broń, a za ordyńskiego szlachcica można było dostać okup.
Pierwszy zareagował Grot.
– Uciekają! – wrzasnął z rozpaczą. – Pieniądze nam uciekają!
Na  to  wezwanie  cały  pułk  rzucił  się  na  łeb  na  szyję  w  pogoń  za umykającą   zdobyczą.   Na   skraju   lasu   Tyner   wstrzymał   zagonionego wierzchowca.  Spojrzał  w  gęstwinę  drzew,  a  potem  obejrzał  się  na  swój oddział. Zostało przy nim nieco ponad dwudziestu ludzi.
–  Nagroda  dla  tego,  kto  pochwyci  sołtana  albo  murzę!  –  krzyknął ochrypłym głosem.Zsunął się z siodła i poprowadził kompanię, ściskając w dłoni szablę. Dragoni podążyli za nim niczym wataha wygłodniałych wilków. Las składał się z buków, dębów i klonów, poszycie gęste było od paproci i chaszczy, a  także  połamanych  siłą  natury  drzew.  W  tych  warunkach  pogoń  za uciekinierami trwała cały dzień. Kilka razy zostali ostrzelani przez chłopów, którzy od wieków zbójowali w puszczach i ani myśleli oddawać żołnierzom należnego im łupu.
Szlak ucieczki mahometan znaczyły trupy, gdyż chłopstwo mordowało bez litości pogan, nawet ich szlachtę. Wielu Tatarów padło ofiarą pułapek zastawianych w lesie przez wieśniaków.
Maszerujący   na  czele  drużyny   wachmistrz  doskonale  radził  sobie w gęstwinie. Tylko dzięki niemu zdołali uniknąć zasadzek poczynionych przez chłopstwo. Po drodze napotykali zwłoki ordyńców nadziane na kolce, zgniecione   przez   wielkie   bale   przymocowane   linami   do   drzew   lub zmasakrowane okrutnie przez prymitywny plebejski oręż.
Tatarzy  szybko  się  zorientowali,  z  czyjej  ręki  grozi  im  niechybna i bolesna śmierć. Mając wybór, gęsto oddawali się w niewolę żołnierzom. Po kilku  godzinach  ganiania  po  puszczy  oddział  Tynera  ciągnął  za  sobą trzydziestu  jeńców,  w  tym  kilku  rannych.  Niestety  wciąż  nie  pochwycili żadnego murzy.
Jeńcy zostali spętani, ale i bez tego szli potulnie. Żaden nie wydawał się chętny do ucieczki.
Grota wyraźnie złościło to, że ciągnął ze sobą rannych. Porucznik nie chciał  jednak  odesłać  na  tyły  nawet  kilku  żołnierzy,  na  wypadek  gdyby napotkali opór czy chłopską gromadę.
Jeden z krwawiących Tatarów znów przewrócił się na ziemię, dwóch innych natychmiast pomogło mu się podnieść.
Grot uniósł groźnie berdysz.– Powinniśmy ich ubić – warknął zaciekle.
Tyner spojrzał na ordyńców. Stłoczeni w kupę zerkali na niego, jakby domyślając się, że decyduje się ich los. Dawniej bez wahania wydałby taki rozkaz. Zapewne wyrżnąłby nie tylko rannych, ale i zdrowych. W zemście za śmierć Marii i własne zmarnowane życie. Poszukał w sobie tego ognia, ale nie potrafił już rozniecić w sercu dawnej wciekłości. Czy to znaczyło, że dojrzał? Stał się lepszym człowiekiem? A może tylko pogodził się z losem?
– Zostaw ich w spokoju – odpowiedział w końcu mrukliwym tonem. – W majątkach magnackich będzie teraz brakować rąk do pracy, sprzedamy ich Sieniawskiemu za ładny grosz.
Grot łypnął groźnie na Tatarów, ale perspektywa zarobku utemperowała w nim mordercze zapędy.
Wtedy gdzieś blisko przed nimi rozległ się wrzask.
Tyner i Grot ruszyli biegiem w stronę źródła dźwięku. Przedarli się przez gąszcz paproci i omal nie wpadli w wilczy dół. Tatar, który leżał na dnie jamy, nie miał tyle szczęścia. Z jego brzucha wystawał ostry, zakrwawiony palik.  Poganin  miał  otwarte  oczy,  jakby  patrzył  w  niebo  widoczne  nad koronami drzew.
– Tam są! – wrzasnął Grot i wskazał na dwie sylwetki przemykające między drzewami.
Jeden z uciekinierów miał na sobie jaskrawy strój murzy. Dragoni zaczęli walić  do  nich  z  rusznic  i  pistoletów.  Na  szczęście  większość  kul  trafiła w powietrze lub odłupywała korę z pni, nie czyniąc zbiegom szkody.
– Żywcem ich brać, do jasnej cholery! – ryknął Tyner i wyrwał przed siebie,  sadząc  długie  susy.  Grot  i  kilku  innych  dragonów  pognało  za dowódcą.
Tatarzy przemykali między pniami, znikali i pojawiali się na przemian. Bogusław, biegnąc, musiał uważać na gałęzie chłoszczące mu twarz, ukrytedoły  i  wywrócone  drzewa.  Kłuło  go  w  boku  i  krztusił  się  własnym oddechem.
Przeskoczył przez zwalony pień i poczuł, jak ugina się pod nim kolano. Z trudem utrzymał równowagę. Przedarł się przez chaszcze i nagle utracił grunt pod stopami. Grzmotnął tyłkiem i plecami o błotnistą ziemię i wydał z siebie urwane stęknięcie. Nim zdążył się czegoś chwycić, zjechał na dno płytkiego parowu.
Wyglądało na to, że nic mu nie jest. Skarpa miała tylko kilka metrów wysokości  i  do  tego  nie  była  specjalnie  stroma.  Zamrugał  powiekami, starając się zorientować w sytuacji. Przed nim rozciągała się niecka otoczona wielkimi drzewami, niewidoczna z góry.
Bogusław  podniósł  się  chwiejnie  na  nogi.  Wytarł  ubłocone  dłonie o kolczą koszulę i ruszył przed siebie.
Nagle rozległ się wrzask i wystrzał. Ktoś krzyczał ostrzegawczo. Chyba Grot. Tyner nie słyszał dobrze, nie rozróżniał poszczególnych słów.
Zrobił krok i zawadził stopą o coś sprężystego i ukrytego w podszyciu. Zastygł, wpatrując się w linę, która wyprężyła się spod kobierca liści niczym wypłoszony  wąż.  Rozległo  się  trzaśnięcie,  a  potem  łoskot  zwiastujący kłopoty. Porucznik spojrzał w bok i zobaczył wielki kloc drewna zawieszony na linie i zmierzający wprost na niego.
Błyskawicznie rzucił się na ziemię, ale zrobił to za późno. Nadlatujący jak wahadło pniak trafił go w bok. Było to ledwie muśnięcie, ale wystarczyło, by odrzucić Tynera na ścianę niecki. Wrzasnął z bólu i zamroczony osunął się bezwładnie na ziemię. Zakrztusił się śliną i krwią. Miał nadzieję, że to tylko  przegryziony  język.  Musiał  się  podnieść,  nim  straci  przytomność, wbrew cierpieniu i słabości, które paraliżowały mu nogi i ręce, mąciły umysł i zaćmiły wzrok.
Uniósł głowę i naprężył ramiona, ale ból wgryzł mu się między żebraniby  wygłodniałe  zwierzę  i  zmusił  do  poddania  się.  Stęknął  z  rozpaczą i przylgnął policzkiem do wilgotnej ziemi.
Czy to już kres jego opowieści? Być może, o ile Stwórca nie zadecyduje inaczej.
Mordercze wahadło poruszało się, odmierzając ostatnie chwile przed tym, jak połknęła go zimna ciemność.ROZDZIAŁ XII
Niewolnica
Październik A.D. 1672
Była przekonana, że zgwałcą ją na miejscu. Rozciągną na wilgotnej ziemi i nie będzie mogła nic z tym zrobić. Charlotta przysięgła sobie, że wytrzyma. To i znacznie więcej. W przeszłości musiała znosić równie okropne rzeczy. Zło,  którego  doświadczamy  na  własnej  skórze,  działa  na  ludzi  dwojako. Jednych niszczy i czyni słabymi, lecz innych wzmacnia, daje siłę i pewność, że świat, mimo jego okrucieństwa, da się okiełznać i nagiąć siłą woli.
Ten, który zabił dziecko, miał na imię Andriej. Pozostali słuchali się go i chyba bali. Nie pozwolił kamratom jej tknąć. Bynajmniej nie z litości.
– To szlachcianka. Jest młoda i ładna, dostaniemy za nią od murzy dobrą cenę. Kupicie sobie za to po trzy baby, takie, co nadadzą się do roboty w obejściu.
– Nikt się nie dowie – nalegał ten, który zaatakował ją przy pniu. Młody i barczysty, jak większość Kozaków nosił wąski kosmyk włosów na czubku ogolonej głowy. – Powąchał włosy Charlotty i wsunął rękę pod jej ubranie.Wzdrygnęła się, gdy chwycił ją za pierś.
– Zostaw ją, powiadam. – Andriej położył dłoń na rękojeści noża. – Murza wozi ze sobą żydowskiego medyka, który pozna, żeśmy ją mieli.
Młodzieniec zerknął na starszego Kozaka i cofnął niechętnie rękę. Przywódca grupy zarzucił jej na szyję pętlę ze sznura i pociągnął za sobą,
jakby była kozą. Zeszli do obozowiska ordyńców w dolinie. Miejsce, które jeszcze dwa dni wcześniej zdawało się bezpiecznym azylem dla setek wieśniaków, dla wielu z nich stało się grobem. Ciała leżały rozrzucone na całej długości i szerokości doliny, przy strumieniu i między drzewami, na zboczach i na wyrąbisku, gdzie Tatarzy zaskoczyli pracujących drwali. Większość poległych stanowili mężczyźni, niektórzy z nich zginęli w walce, inni ponieśli śmierć w trakcie panicznej ucieczki w stronę lasu.
Kozacy  spotkali  po  drodze  grupę  Wołochów  w  baranich  kożuchach i okrągłych czapach. Charlotta patrzyła bezsilnie, jak kilku z nich pastwi się nad młodą kobietą.
Nieco dalej Tatarzy zgromadzili starych ludzi i maleńkie dzieci. Towar, którego nie opłacało się ciągnąć na Krym. Nikt ich nie pilnował i zapewne, gdyby tylko chcieli, mogliby odejść gdzie bądź. Charlotta zwolniła kroku, usiłowała wypatrzyć w tłumku siwych głów Zlatę, ale wtedy Andriej szarpnął mocniej za powróz i omal nie wywróciła się na kolana.
Wataha  przeszła  na  drugą  stronę  strumienia,  gdzie  zagnano  kobiety i starsze dzieci obojga płci. Nadzorcy ustawiali jeńców w grupy, a potem wkładali im pęta na szyje i ręce. Dzieci sadzano po troje–czworo na końskie grzbiety.
Andriej zaciągnął Charlottę dalej, w miejsce, gdzie urzędował murza.
Z początku nie widziała, co się dzieje za kordonem strażników, słyszała tylko  gardłowe  okrzyki  i  błagania  po  polsku  i  rusku.  Wszystko  to  uciął władczy głos i klaśnięcie w dłonie, po którym ktoś wrzasnął, jakby wyrwanomu serce z piersi. Charlotta wspięła się na palce i wyjrzała ponad ramieniem prowadzącego ją Kozaka.
Kilku mężczyzn klęczało na ziemi przed tatarskim wielmożą. Ten siedział rozparty na siodle, pod które postawiono pieńki. Murza nie był już młody, ale miał krępą sylwetkę i mocny kark. Śmiał się i klaskał, gdy wielki, nagi od pasa w górę Tatar ściął głowę kolejnemu z pojmanych.
Chlusnęła krew. Mesire na chwilę odwróciła wzrok.
Andriej odczekał, aż ostatni z jeńców straci życie, i dopiero wtedy zaczął rozmowę z dowódcą straży. Setnik spojrzał na Charlottę, rzucił kilka słów do Kozaka i udał się pomówić z murzą. Wielmoża wysłuchał go i skinął dłonią, wzywając ich do siebie.
Andriej  podprowadził  dziewczynę  bliżej.  Ukłonił  się  nisko  i  zaczął opowiadać coś w mowie mahometan. Murza słuchał go, mrużąc oczy, po czym uciął gadkę Andrieja władczym gestem.
Wstał i podszedł do Charlotty. Jego wzrok zatrzymał się na rozerwanej na piersiach delii. Zmarszczył brwi, a potem spojrzał na Kozaka.
– Tknęliście ją, psy – rzekł po rusku.
– Nie, panie – zapewnił Andriej.
– I tak sprawdzę i jeśli łżecie, każę was wybatożyć – odparł wielmoża i zawołał kogoś po tatarsku.
Chwilę  potem  straże  przepuściły  starszego  mężczyznę.  Był  szczupły i dobrze ubrany, lecz nosił na twarzy wypalone piętno niewolnika. Charlotta domyśliła się, że to Żyd, o którym wspomniał Andriej.
Medyk obszedł ją dokoła, po czym bezceremonialnie zajrzał Charlotcie w usta, jakby oceniał wartość i wiek klaczy. Potem cofnął się o krok.
– Rozbieraj się – polecił.
Charlotta przemknęła spojrzeniem po otaczających ją męskich twarzach. Ściągnęła  delię,  koszulę  i  spodnie.  Powstrzymała  odruch,  aby  zasłonićdłońmi piersi i łono.
– Pochyl się i zegnij kolana – rzucił Żyd.
Wykonała polecenie. Drgnęła, gdy włożył w nią palce. Po chwili nacisk zelżał.
– Możesz się wyprostować – zezwolił medyk, a potem zwrócił się do murzy po tatarsku.
Wielmoża  wysłuchał  go  i  skinął  głową  z  aprobatą.  Zrozumiała,  że oględziny wypadły pomyślnie.
Żyd kazał się jej odziać. Odprowadził ją na bok, gdzie dołączyła do młodziutkiej jasnowłosej dziewczyny. Medyk przekazał obie niewolnice pod opiekę  mężczyzny  o  pięknych  brązowych  oczach  i  piskliwym  głosie. Charlotta domyśliła się, że to kastrat.
Eunuch przyjrzał się Charlotcie.
–  Nazywam  się  Selim  i  od  teraz  podlegasz  mej  woli  –  powiedział i wskazał jedną z klaczy pasących się nieopodal. – To twój koń – oznajmił.
Mesire  natychmiast  pomyślała  o  ucieczce.  Coś  w  wyrazie  jej  twarzy musiało  zdradzić  eunuchowi  ten  zamiar.  Chwycił  ją  za  ramię  i  mocno zacisnął dłoń. Syknęła z bólu. Był zaskakująco silny.
– Nawet o tym mnie myśl – powiedział i wskazał na łuczników. – To najlepsi strzelcy i wiedzą, że czeka ich śmierć, gdy pozwolą którejś z was zbiec.
Charlotta była przekonana, że spędzą noc tutaj, ale Tatarom spieszyło się opuścić dolinę. Wyruszyli kolumną, jeńcy środkiem, pilnowani ze wszystkich stron przez ordyńców. Przez całą noc podążali na wschód, robiąc krótkie postoje  tylko  wówczas,  gdy  pochód  niewolników  zwalniał  mimo  bicia i zastraszania. Nad ranem spotkali się z mniejszym czambułem, z którym szło jakieś dwie setki brańców. W nowej grupie niewolników znajdowało się kilka kobiet z małymi dziećmi. Charlotta, siedząc wysoko na grzbiecie konia,widziała, jak jedna z matek potyka się i nie wypuszczając z ramion malca, upada na ziemię. Idący obok niej jeńcy szybko ją podnieśli, lecz powstałe przy tym zamieszanie zwróciło uwagę murzy.
Wielmoża  krzyknął  coś  gardłowo  i  wskazał  buńczukiem  na  nowo przybyłych niewolników. Tatarzy wyciągnęli matki z grupy i zaczęli odbierać im dzieci. Oporne kobiety, które nie chciały oddać synów i córek, były bite na śmierć. Malców zostawiono po prostu przy zwłokach, na pastwę głodu, chłodu i drapieżników.
Charlotta  obserwowała  to  okrucieństwo  z  bezsilną  wściekłością.  W pewnym momencie poczuła smak krwi w ustach, otarła je i popatrzyła na czerwoną dłoń. Zrozumiała, że właśnie przegryzła sobie wargę.
Niewolnice należące do murzy dostały wodę, chleb i suszoną koninę, pozostali jeńcy mogli tylko pomarzyć o posiłku. Wymęczeni i głodni wlekli się w okrutnym pochodzie, co rusz poganiani i bici przez nadzorców.
Słońce stało już wysoko, gdy ze wzgórz ujrzeli San. Orda rozłożyła kosz na  terenie  rozciągającym  się  między  zalesionymi  wzgórzami  a  rzeką.  W obozowisku  mogło  przebywać  parę  tysięcy  Tatarów  i  kilka  razy  więcej jeńców wyłapanych na podgórzu.
Charlottę i jasnowłosą brankę zaprowadzono do jurty. Kolistą konstrukcję ze spiczastym zadaszeniem wzniesiono z bawełny, skór, drewnianych tyczek i sznurów. Wewnątrz znajdował się drewniany podest wyściełany skórami – łoże  ich  pana.  Był  też  metalowy  kosz  do  palenia  ognia  i  kilka  skrzyń. Podłogę wyłożono skórami wilków.
Selim polecił niewolnicom, aby siadły jedna przy drugiej pod miękko obwisłą ścianą namiotu, dostały też jedzenie i wodę. Po chwili z dworu wszedł murza. Charlotta spuściła głowę, aby uniknąć jego wzroku. Mimo to czuła, że przygląda się właśnie jej.
Zrobiła pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy. Zakaszlała z całychsił, aż zarzęziło jej w piersi. Murza powiedział coś po tatarsku do eunucha i opuścił jurtę.
– Zostałaś wybrana – zwrócił się Selim do jasnowłosej niewolnicy. – Masz wielkie szczęście, tej nocy dasz rozkosz wielmożnemu Abasowi.
Dziewczyna wybałuszyła oczy i nie odezwała się słowem. Wywołało to niezadowolenie  kastrata.  Położył  dłoń  na  rękojeści  bicza  zatkniętego  za szeroki pas noszony na biodrach.
–  Zrozumiałaś,  dziewko,  jaki  zaszczyt  cię  czeka?  –  spytał  groźnie, marszcząc wymuskane brwi.
– Tak, panie – wydukała przerażona.
–  Musisz  dokonać  ablucji  i  ogolić  włosy  zgodnie  z  przykazaniami Proroka. – Eunuch zawiesił wzrok na Charlotcie. – Co do ciebie, zobaczymy, co będzie – powiedział i zabrzmiało to bardzo złowróżbnie.
Gdy Selim wyszedł, dziewczyna wtuliła twarz w dłonie i zaszlochała. Charlotta  przysunęła  się  do  niej.  Delikatnie  położyła  rękę  na  jasnych włosach.
– Wszystko się ułoży – skłamała.
Dziewczyna uniosła mokrą od łez twarz.
– Ja nie mogę, nie zniosę tego. Zabiję się.
Mesire chwyciła ją za rękę.
– Nie mów głupstw. Jak masz na imię?
– Sonka.
– Byłaś kiedyś z mężczyzną?
– Nie, ojciec zamierzał wydać mnie na święto pańskie za młynarza, dał już na zapowiedzi.
– Ile masz lat?
– Matula mówiła, że idzie mi czternasta wiosna.Wśród gminu taki wiek zamążpójścia nie był niczym wyjątkowym.
– Co mam robić? – zapytała z rozpaczą.
– Zachowaj spokój i rób wszystko, co ci każe. Nie płacz i Boże broń nie opieraj się, to go tylko rozwścieczy. Widziałaś, do czego jest zdolny.
– Będzie bolało?
Charlotta się zawahała.
– Jeśli będzie brutalny… Ale musisz to znieść. Po prostu przeczekaj, aż zrobi swoje i zaśnie. Rozumiesz?
Rozmowę  przerwał  im  medyk.  Wszedł  z  dworu  i  zmierzył  kobiety bacznym wzrokiem. Ukucnął naprzeciw Charlotty.
– Rozepnij delię, muszę cię osłuchać – powiedział i wyciągnął z sakwy mosiężną trąbkę.
Odsłoniła piersi i plecy. Żyd pochylił się i przyłożył zimny metal do jej skóry.
– Oddychaj głęboko – polecił. – A teraz zakaszl.
Charlotta niemal wykrztusiła z siebie płuca, licząc, że Żyd da się nabrać. Schował trąbkę do sakwy. Wlepił w Charlottę spojrzenie zmęczonych
oczu.
–  Nic  nie  słyszę  w  płucach.  Chcesz  dobrej  rady?  –  zapytał,  nie spuszczając z niej wzroku.
– O ile wypływa z dobrego serca.
Kąciki ust Żyda wygięły się smutno.
– Dobre serce to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje niewolnik. – Obrócił twarz, pokazując piętno. – Murza wypalił mi je za to, że go okłamałem. – Darował mi życie, gdyż jestem przydatny. Pomyśl, czy ty będziesz miała tyle szczęścia, jeśli przyłapie cię na udawaniu chorej.
Charlotta zastygła.– Co mu powiesz?
W oczach Żyda zatliła się iskierka współczucia.
– Że jesteś przeziębiona i jutro dojdziesz do zdrowia. Myślisz, że to możliwe?
Skinęła głową.
– Co się ze mną stanie? – zapytała.
– To zależy od ciebie. Jeśli spodobasz się Abasowi, zostaniesz w jego haremie jako nałożnica, jeśli nie… sprzeda cię na targu niewolników do burdelu. – Pokręcił głową z powagą. – Zastanów się dobrze, co uczynisz, gdy murza zechce cię posiąść. Od tej decyzji prawdopodobnie zależy twoje życie.
– Twój pan jest potworem.
– Nasz pan – przypomniał jej spokojnym tonem. – Lepiej będzie dla ciebie,  gdy  zaczniesz  myśleć  o  sobie  jako  o  rzeczy,  która  jest  jego własnością. Abas może cię wychędożyć, sprzedać na targu, torturować, zabić, a nawet oddać psom. Co tylko zechce. A wierz mi na słowo, w jego sercu nie ma wiele litości dla niewiernych.
Medyk wyprostował się i podszedł do wyjścia z jurty. Zatrzymał się.
– Jeśli jest ktoś, kto zapłaci za ciebie duży okup, porozmawiaj o tym z Selimem, on przekaże sprawę murzy – poradził.
Wyszedł z jurty i zostały same. Nie na długo. Jakiś kwadrans później zjawił się Selim z dwiema niewolnicami. Pod nadzorem eunucha rozpaliły ogień i przygotowały Sonkę na użytek murzy.
Abas zjawił się po wieczornych modłach. Selim pomógł mu zdjąć strój i  umył  swemu  panu  stopy.  Krępe,  nabite  mięśniami  ciało  wojownika znaczyły liczne blizny od kul, grotów strzał i ostrzy. Tatar pokazywał je kobietom z wyraźną dumą. Gdy eunuch skończył obmywać mu stopy, murza ściągnął przepaskę osłaniającą przyrodzenie i skinął dłonią na Sonkę.
Dziewczyna zastygła nieruchomo i twarz Abasa spochmurniała. Charlottadźgnęła dziewkę palcem pod żebra.
– Idź do niego – syknęła szeptem.
Sonka popatrzyła na nią z rozpaczą, ale usłuchała. Podniosła się z kolan i zbliżyła do posłania.
– Zdejmij szatę – rozkazał jej Selim, wciąż stojąc przy swym panu. Zsunęła jedwab z ramion i odsłoniła się naga oczom murzy. Abas skinął
dłonią, przyzywając ją do siebie.
Dziewczyna ułożyła się na plecach. Rozsunął jej uda i przygwoździł do posłania   całym   swym   ciężarem.   Wsunął   się   w   nią   bez   żadnego przygotowania. Sonka krzyknęła z bólu i szarpnęła się w uścisku murzy, ale Tatar był silny i przydusił ją mocniej.
Powarkując, wbijał się raz za razem między uda niewolnicy.
Na szczęście gwałt nie trwał długo. Abas skończył, prężąc się i wydając gardłowe chrząknięcia. Potem rozgrzany przetoczył się na plecy i sięgnął dłonią do rozłożonych nóg Sonki. Gdy zobaczył na palcach krew, uśmiechnął się zadowolony. Powiedział coś do Selima, na co obaj się roześmiali, i kazał przynieść sobie kobyle mleko.
Nasyciwszy  pragnienie,  murza  poddał  się  ablucji.  Selim  obmył  mu lędźwie, pachy i twarz. Sonka także opłukała się z krwi i wróciła na posłanie, aby ogrzewać swego pana w chłodną noc. Eunuch ułożył się obok łoża Abasa jak wierny pies.
Charlotta  nie  mogła  zasnąć  mimo  zmęczenia.  Gdy  tylko  przymykała powieki, widziała, jak Andriej wyrywa jej dziecko z ramion i roztrzaskuje mu główkę  o  pień.  Wiedziała,  że  z  czasem  to  silne,  bolesne  wspomnienie przyblaknie, ale tej nocy raniło jej serce niczym rozpalone do białości ostrze.
Upływały godziny, ogień w metalowym koszu zaczął wygasać, tak jak wzburzenie w piersi Charlotty. Jej wzrok opadł na Sonkę, która leżała na boku i chyba zasnęła. Była młoda, przy odrobinie szczęścia przywyknie doswego losu, może nawet zyska sympatię murzy albo któregoś z jego synów czy sług. Być może – w sprzyjających okolicznościach, jeśli dziewczyna wykaże się sprytem – będzie miała na Krymie lepsze życie niż jako żona młynarza.
Co do własnego losu nie mogła mieć złudzeń. Spojrzała na śpiącego eunucha. Mogła spróbować go zabić, zabrać mu sztylet, który trzymał przy sobie, i poderżnąć Abasowi gardło. To byłoby sprawiedliwe, nikt nie mógł zaprzeczyć. Tylko co potem? Znajdowała się w środku wielkiego obozu, a przed jurtą stały straże. Zostałaby schwytana i wydana na tortury. Sonka i pozostali niewolnicy murzy zostaliby umęczeni wraz z nią za to, że nie powstrzymali jej przed uśmierceniem pana. Czy miała prawo poświęcić tych wszystkich ludzi?
Odpowiedź była zaskakująco oczywista. Gdyby istniał choć cień szansy na ucieczkę, nie zawahałaby się ani chwili.
Charlotta ułożyła głowę na wilczej skórze, licząc, że tym razem zaśnie wbrew koszmarom czającym się w ciemnościach.
Obudziło ją ciężkie sapanie. Uniosła głowę i zaraz tego pożałowała. Abas brał swą własność od tyłu, mocno i szorstko niczym ogier pokrywający klacz. Sonka klęczała z twarzą wciśniętą w posłanie, ulegle poddając się opresji.
Tym razem minęło więcej czasu, nim murza osiągnął raj. Po wszystkim Selim obmył wielmożę i pomógł mu się odziać.
Abas  opuścił  jurtę  i  wkrótce  nad  obozem  Tatarów  rozległ  się  śpiew muezina wzywający wojowników islamu na poranne modły.
Sonka wróciła na swoje miejsce pod ścianą jurty. Wymęczona, obolała i zrozpaczona, ale żywa. Gdy Selim zostawił je same, Charlotta przytuliła dziewczynę i pozwoliła jej wypłakać się sobie w ramię.
Przez  większość  dnia  przebywały  w  zamknięciu.  Na  zewnątrz  mogły wyjść tylko za potrzebą i musiały prosić o to Selima, który przydzielał imstrażnika. Mesire podczas tych przechadzek dostrzegła, że Tatarzy zaniedbywali straże, szczególnie od strony rzeki. W obozie było mnóstwo jeńców – głównie kobiety i dzieci powyżej ósmego roku życia. Z mężczyzn oszczędzono tylko stolarzy i kowali, którzy pracowali przy wytwarzaniu dybów i pęt dla niewolników.
Tego dnia przybyły do obozu kolejne czambuły prowadzące setki nowych jeńców, a także wozy zrabowane z wyludnionych wsi. Tatarzy ładowali na nie zagrabione dobra i mniejsze dzieci, pozostałych brańców czekała długa piesza wędrówka na stepy.
Wracając znad rzeki, Mesire spotkała Selima. Wykorzystała okazję, gdy na moment zatrzymał się blisko niej.
– Powiedz murzy, że może otrzymać za mnie sowity okup – powiedziała. Eunuch zmarszczył gniewnie czoło i zawiesił na niej wzrok.
– Nie odzywaj się niepytana – rzekł lodowatym tonem.
Charlotta poczuła, jak twardy węzeł gniewu uwiera ją w piersi. Wbiła wzrok w ziemię.
– Wybacz mi, panie.
– Jesteś z zamożnego rodu?
– Tak, panie – skłamała. – Za uzyskane za mnie srebro murza kupi dziesięć innych niewolnic.
Selim zmrużył oczy.
– Przekażę mu twą prośbę – zapewnił. – Ale wiedz, że wiele zależy od ciebie.  Dostąpisz  zaszczytu  spędzenia  nocy  z  wielmożnym  Abasem  – oznajmił w sposób, jakby miała to być najlepsza nowina w jej życiu. – To wielki honor dla ciebie, murza zwykle zatrzymuje dla siebie tylko dziewice.
Charlotta zacisnęła zęby.
– Czemu zatem zawdzięczam tę łaskę?– Nasz pan ma dobre oko do klaczy i kobiet, najbardziej lubi kiełznać te narowiste. Powiedział mi, że dostrzega w twych oczach hardość, której nie powinno  się  widywać  w  spojrzeniu  kobiety.  –  Eunuch  uśmiechnął  się złośliwie.  –  Ja także myślę,  że należy  nauczyć cię posłuszeństwa.  Teraz wracaj do jurty!
Przez resztę dnia Charlotta przekonała się, że nuda może być równie uciążliwa  jak  lęk.  Próbowała  rozmawiać  z  Sonką,  ale  szybko  popadła w zniechęcenie. Cały świat jej towarzyszki ograniczał się do wioski, w której się urodziła i mieszkała. Jej życie polegało na pracy w polu, oporządzaniu bydląt  i  usługiwaniu  ojcu  i  braciom.  Opowieść  Sonki  stanowiła  ponure przypomnienie  o  wartości  kobiety  w  świecie  całkowicie  zdominowanym przez mężczyzn.
Charlotta położyła się na wilczej skórze i przymknęła oczy. Rozmyślała, szukając w pamięci radosnych wspomnień, czegoś, co da jej siłę przetrwać nadciągającą  noc.  Niestety,  choć  bardzo  się  starała,  nie  było  tego  wiele. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to książki i przygody łóżkowe, szybkie i  nastawione  na  doraźną  przyjemność.  Jej  egzystencja  wydała  się  pusta, pozbawiona  głębszych  uczuć  i  relacji  z  innymi  ludźmi.  To  z  pewnością pomagało w jej fachu, ale czy na samotności można cokolwiek zbudować?
Ktoś  wszedł  do  jurty  i  Charlotta  uniosła  powieki.  To  był  Selim z   posiłkiem.   Dostawały   jeść   raz   dziennie,   więc   Mesire   rzuciła   się wygłodniała na wędzoną koninę. Nie było tego wiele, tylko tyle, aby nie osłabnąć z głodu.
Gdy skończyła własną porcję, oblizała palce i zerknęła na paski mięsa leżące przed Sonką. Dziewka ledwie co tknęła posiłek.
– Będziesz to jadła? – zapytała Charlotta, wpatrując się chciwie w mięso. – Możesz wziąć, nie jestem głodna.
Nie zamierzała pytać się dwa razy. Chwyciła koninę i zaczęła wpychać jąsobie  do  ust.  Było  jej  szczerze  żal  Sonki,  ale  musiała  myśleć  o  sobie. Potrzebowała sił, aby wydostać się na wolność.
Gdy zjawił się murza, Charlotta była już umyta i nasmarowana olejkami. Zbliżyła się do Abasa i nie patrząc mu w twarz, zsunęła szatę, która miękko ułożyła się wokół jej stóp. Ośmieliła się zerknąć na swego pana i dostrzegła zadowolenie w jego oczach. Chwycił ją za dłoń i pociągnął na posłanie. Od razu wylądowała na plecach. Z tego, co słyszała o poganach, ich Prorok nakazywał mężczyznom, aby kobieta jako istota podległa zawsze znajdowała się na dole.
Jedno  dało  się  z  całą  pewnością  powiedzieć  o  Abasie:  poważnie podchodził do tych zaleceń i zdecydowanie nie był zwolennikiem wstępnych gier  miłosnych.  Gdy  przygniótł  ją  swym  cielskiem,  uniosła  biodra,  aby ułatwić  mu  wsunięcie  się  w  nią  i  zaoszczędzić  sobie  bólu.  Była  sucha w środku jak pieprz, więc i tak zabolało, nim rozgościł się w niej na dobre. Zaczęła jęczeć, udając rozkosz, i poruszała się rytmicznie, odpowiadając na pchnięcia  Abasa,  z  nadzieją,  że  to  przyspieszy  koniec  jej  udręki.  I rzeczywiście,   murza   nie   zaliczał   się   do   szczególnie   wytrzymałych w miłosnych szrankach. Wyprężył grzbiet i poczuła, jak zrasza ją gorącym nasieniem.
Zdobyła się na jeszcze jeden ekstatyczny jęk i zastygła, czekając, aż Abas przestanie dociskać ją do posłania. Potem przyszła kolej na ablucję. Eunuch uklęknął przed murzą i zaczął obmywać mu plecy.
– Selim twierdzi, że chcesz się wykupić – odezwał się wielmoża. Mesire  uniosła  wzrok  na  oblicze  wojownika.  Jego  skośne,  otoczone
zmarszczkami oczy przyglądały się jej z uwagą.
– Tak, mój panie, uzyskasz za mnie wysoki okup.
– Pomyślę nad tym, gdy dotrzemy na Krym. Sprawuj się dobrze, a być może odzyskasz wolność.Charlotta nie wyczuła w jego zapewnieniach grama szczerości, lecz nie okazała   tego.   Wręcz   przeciwnie,   uśmiechnęła   się   z   wdzięcznością i ucałowała dłoń murzy.
Nie  miała  najmniejszych  wątpliwości,  czego  będzie  jeszcze  od  niej oczekiwał. Mężczyźni wszędzie pragną tego samego – wszyscy, bez względu na rasę, religię czy wiek. Kiedyś, teraz i zawsze.
Obudził ją przed świtem i przyciągnął za włosy do lędźwi. Nie opierała się, przyjęła go w usta i zrobiła, co trzeba, aby zaczął pojękiwać i drżeć. Nim doszedł  w  jej  gardle,  ktoś  krzyknął  rozdzierająco  na  zewnątrz  i  chwilkę potem wokół jurty rozpętała się burza wrzasków i eksplozji. Ktoś wpadł do namiotu  z  obnażoną  szablą.  Zorientowała  się,  że  to  strażnik.  Zaczął wykrzykiwać coś gardłowo i Abas poderwał się z posłania jak oparzony. Wybiegł  przed  namiot,  a  gdy  wrócił,  na  jego  twarzy  malowała  się wściekłość.
Z    zewnątrz    dobiegały    chaotyczne    wystrzały    i    głośne    okrzyki nacierających Polaków.
Selim podał murzy strój i broń. Nim Abas opuścił jurtę, rzucił kilka chrapliwych zdań do eunucha, wskazując przy tym na Charlottę i Sonkę.
Rzezaniec przytaknął swemu panu i popatrzył na nie w dziwny sposób. Mesire  domyśliła  się,  że  Abas  rozkazał  zabić  niewolnice,  gdyby  wynik starcia przechylił się na korzyść Lachów.
Murza wybiegł z jurty, zabierając ze sobą strażników. Selim spojrzał na Charlottę.
– Ubieraj się – warknął.
Obrócił się do niej tyłem i wlepił wzrok w rozchyloną płachtę u wejścia do namiotu. Charlotta pochyliła się po szatę leżącą koło łoża i dostrzegła rękojeść sztyletu wystającego spod poduszki na posłaniu eunucha. Ostrze znajdowało się za daleko. Jej spojrzenie zatrzymało się na biczu leżącymbliżej, na wyciągnięcie ręki. Zerknęła na Selima, był tak zaabsorbowany własnym strachem, że nie dostrzegł, jak złapała za rzemień.
Zarzuciła go eunuchowi na szyję. Zatoczył się, ciągnąc ją za sobą, kopnął dzban na wodę, a potem wpadł na posłanie i wywrócili się oboje. Grzmotnęli ciężko o wyłożony futrem podest i nagle znalazła się pod Selimem. Był cięższy i silniejszy, ale Charlotta przywarła mu do pleców i jeszcze mocnej zacisnęła rzemień na jego gardle.
Półleżąc,   z   nogami   zwisającymi   z   posłania,   zmagali   się   pośród postękiwań, sapnięć i jęków. Bliscy sobie niczym kochankowie.
Jedno musiała mu przyznać: sukinsyn był uparty i nie chciał umrzeć, walczył i szamotał się, rozdając na ślepo ciosy. Jeden z nich trafił ją w żebra. Skuliła się, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wtedy uderzył ją ponownie łokciem. Rozluźniła uścisk na jego gardle. Wykorzystał to, aby wsunąć dłoń między szyję a rzemień, który miażdżył mu krtań.
Ramiona jej słabły i drżały z potwornego napięcia, rzemień wcinał się jej w skórę dłoni, zdzierając naskórek, powodując ból i drętwienie palców. Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma, nim Selim zacznie odzyskiwać przewagę.
Uniosła wzrok na Sonkę, która kuliła się pod ścianą jurty jak wystraszona kura.
– Pomóż mi – warknęła Charlotta, ale wywołała tym jeszcze większe przerażenie na twarzy dziewczyny.
Eunuch znów się szarpnął, zyskując odrobinkę luzu. Jego dłoń oparła się o twarz Mesire i zaczęła miażdżyć jej nos. Stęknięcie za stęknięciem zaczął robić sobie więcej miejsca, aż w końcu poczuła, jak rzemień wymyka się jej z zaciśniętej dłoni.
Wykorzystał  to.  Obrócił  się  do  niej  twarzą,  przygniótł  do  posłania i zacisnął łapska na jej krtani. Odruchowo kopnęła go w krocze, ale rzecz jasna niewiele przyniosło to pożytku.Teraz to on był górą, pochylił się nad nią, parskając i sapiąc jej w twarz z  nienawiścią.  Widziała  nad  sobą  zaciśnięte  w  kreskę  usta,  zmrużone z  wysiłku  oczy.  Słabła,  nie  mogąc  złapać  oddechu,  mącił  się  jej  wzrok. Rozległ się trzask i pomyślała, że właśnie zmiażdżył jej krtań.
„Dlaczego nie czuję bólu?”
Coś wilgotnego i ciepłego kapnęło na jej policzek.
Ucisk  na  szyi  zelżał  i  przez  szeroko  otwarte  usta  Charlotta  wessała życiodajne  powietrze.  Zwaliła  z  siebie  eunucha,  kaszląc  i  krztusząc  się. Dopiero gdy złapała oddech, uniosła głowę i spojrzała na Sonkę. Dziewczyna wciąż ściskała w dłoniach reszki potłuczonego dzbana.
– Musimy uciekać – wydusiła z siebie Charlotta.
Sonka ani drgnęła, wciąż wpatrując się w pokaleczone dłonie. Charlotta nie była pewna, czy powinna zabierać ją ze sobą. Nim podjęła decyzję, Selim się ocknął. Uniósł głowę, rozglądając się nieprzytomnie. Mesire chwyciła sztylet  z  jego  posłania  i  bez  namysłu  wbiła  ostrze  w  pierś  mężczyzny. Wyprężył się, w jego oczach pojawiło się niedowierzanie. Pozwoliła mu na siebie patrzeć, gdy umierał. Żałowała jedynie, że odbywa się to tak szybko. Skurwysyn zasługiwał na znacznie gorszą śmierć.
Wytarła sztylet o ubranie Selima i uniosła wzrok na dziewczynę, która wpatrywała   się   w   nią   oszołomiona.   Charlotta   chwyciła   ją   za   rękę i wyciągnęła z jurty.
W blaknących ciemnościach przedświtu widać było błyski wypluwane przez lufy rusznic i muszkietów.
– Tędy. – Charlotta wskazała na zachód, gdzie znajdowały się zalesione wzniesienia. Pobiegły przez mrok, potykając się o walające się na ziemi ciała. Mijały walczących ze sobą mężczyzn, zbyt zajętych mordowaniem się, aby próbować zatrzymać uciekające kobiety. Dotarły do skraju obozu, gdy nagle tuż  przed  Charlottą  wyrósł  Tatar  z  dzirytem.  Jego  twarz  wykrzywiałoprzerażenie,   jakby   ścigał   go   sam   diabeł.   Krzyknął   coś   po   swojemu i wymierzył w nią zakrwawiony grot.
Sonka krzyknęła z przerażenia i wywróciła się. Charlotta wymierzyła w napastnika sztylet, wiedząc, że to żałośnie słaba ochrona wobec długiej dzidy.  Wtedy  z  półmroku  za  plecami  ordyńca  wyłoniły  się  koński  łeb i szabla, która rozpołowiła twarz Tatarzyna.
Mesire pomogła dziewczynie wstać z błota i po chwili znów pędziły w stronę lasu. Wokół nich rozgrywała się krwawa jatka, ostrza, groty i kule wydzierały życie z ciał ludzi i koni. Mimo to udało się im wydostać z kosza. Biegły przez łąki z walącym sercem i kłuciem pod żebrami, aż w końcu zdyszane dopadły pierwszych drzew.
Charlotta obejrzała się za siebie. Słońce wychyliło się skrawkiem zza horyzontu,  oświetlając  pole  bitwy.  Nie  trzeba  było  być  generałem,  aby zrozumieć, że Tatarzy przegrywają. Wszędzie jak okiem sięgnąć ordyńcy czmychali  przed  polską  jazdą  i  nacierającą  piechotą.  Nie  znaczyło  to bynajmniej, że mogły się poczuć bezpieczne. Mesire podejrzewała, że nie tylko jej przyszło na myśl schronić się na wzgórzach.
– Ukryjemy się i przeczekamy do końca bitwy – zdecydowała za nie obie. Zanurzyły się w las. Wokół nich rozciągał się wilgotny półmrok, szybko
ustępujący przed nadchodzącym dniem. Charlotta szła z przodu, przystając co jakiś czas i nasłuchując.
Wtedy  usłyszała  hałas.  Ktoś  lub  coś  dużego  biegło  w  ich  stronę. Pociągnęła Sonkę za sobą w paprocie. Przywarły do ziemi. Charlotta na migi pokazała dziewczynie, aby zachowała ciszę, a sama wyjrzała zza skroplonych rosą liści.
Mężczyzna poruszał się lekko zgięty, trzymając się za bok. Być może został ranny. Wyglądało na to, że minie je w odległości kilkunastu kroków. Mógł  być  to  jeniec  uciekający  tak  jak  one  z  obozu  lub  Tatar  szukającyschronienia w gęstwinie. Kimkolwiek był, Mesire nie zamierzała wchodzić mu w drogę.
Nagle mężczyzna potknął się i wywrócił na ziemię. Usłyszała jęk bólu i soczyste przekleństwo rzucone po rusku.
Znieruchomiała. Poznała ten głos, chrapowaty i twardy. Nie mogła się pomylić.
Uciekinier podniósł się na kolana, wbił szablę w ziemię i wstając, podparł się na klindze. Wtedy zobaczyła tę twarz, ponurą, naznaczoną blizną gębę, która śniła się jej po nocach.
To był Andriej, bestia, która zabiła bezbronne niemowlę i sprzedała ją Abasowi. Odruchowo skuliła się przed jego wzrokiem, ale on zupełnie nie zwrócił uwagi na gąszcz paproci.
Wyprostował się i podreptał do rozłożystego drzewa rosnącego jakieś trzydzieści kroków od ich kryjówki. Przysiadł w jego korzeniach i wyciągnął nóż. Odciął długi kosmyk włosów wyrastający z wygolonej na łyso czaszki. Charlotta domyśliła się, że w razie potrzeby Kozak będzie udawać zwykłego wieśniaka, który zbiegł z jasyru. Nie mogła na to pozwolić, nie po tym, co zrobił dziecku.
–  Zostań  tu  –  szepnęła  Sonce  w  ucho.  –  Jeśli  zginę,  uciekaj  ile  sił w nogach.
Sięgnęła  po  sztylet.  Towarzyszka  chwyciła  ją  za  ramię,  ale  Mesire odepchnęła jej dłoń. Myślała już tylko o zemście.
Wycofała się tyłem z gąszczu paproci. Zamierzała podejść go, zaskoczyć i  poderżnąć  mu  gardło,  a  potem  patrzeć  mu  w  oczy  i  obserwować,  jak zdycha. Od celu dzieliło ją już tylko parę kroków. Wystarczyło obejść pień i przyłożyć ostrze do paskudnej gęby. Uniosła sztylet do ciosu i skoczyła w przód.
Nie  zastała  go  tam.  Zszokowana  wlepiła  wzrok  w  ugnieciony  mechi   wtedy   poczuła   zimny   dotyk   stali   przy   gardle.   Wyrwał   jej   sztylet z zaciśniętych palców i pchnął mocno na drzewo.
– Obróć się – zażądał.
Wykonała polecenie.
Bez wątpienia zdziwił się, widząc ją tutaj. Blizna na jego czole zwinęła się, gdy ściągnął brwi.
– Kto by się spodziewał – mruknął i zmrużył oczy. – Jak uciekłaś?
Nie  odpowiedziała,  opuściła  wzrok  na  plamę  krwi,  która  przesiąkała przez delię Kozaka na wysokości żeber. Niżej przy pasie sterczały obok siebie nóż i jej sztylet.
Andriej zerknął na dół.
–   Trochę   oberwałem,   ale   się   wyliżę   –   rzekł   i   wykrzywił   usta w paskudnym grymasie. – Jest tu ktoś z tobą?
Powstrzymała się przed spojrzeniem w stronę gąszczu paproci.
– Nie, jestem sama.
Wiedziała, kim jest i co zrobił. Nie mógł ryzykować zostawienia jej przy życiu. Co najwyżej zechce ją wychędożyć, nim poderżnie jej gardło. Może i był ranny, ale widziała pożądanie w jego oczach. Przysięgła sobie, że nie pozwoli mu się tknąć.
– Uciekaj! – krzyknęła na całe gardło.
Paprocie poruszyły się i Sonka wypadła z nich jak wystrzelona z procy. Andriej  odruchowo  obrócił  głowę  i  szabla  lekko  odchyliła  się  od  szyi Charlotty.
Z całej siły rąbnęła go w krwawiący bok i natychmiast wbiła mu kolano między nogi. Zgiął się wpół, ale utrzymał szablę. Nim zdołała wytrącić mu ostrze z ręki, machnął klingą, omal nie gruchocząc jej kolana. Odskoczyła w bok. Schyliła się i podniosła omszały kamień. Był kanciasty i ciężki, ledwomieścił się w kobiecej dłoni.
Wiedziała,  że  nie  powinna  ryzykować.  Mogła  wykorzystać  okazję i pobiec w stronę obozu, licząc na ocalenie. Zamiast tego z całej siły cisnęła kamień w twarz potwora.
Trafiła  go  w  żuchwę.  Wrzasnął  i  zwalił  się  na  ziemię.  Bez  wahania rzuciła się na cięższego i silniejszego mężczyznę. Uderzył ją w twarz i głowa odskoczyła jej w tył. Poczuła krew w ustach, ale to nie miało znaczenia. Złapała za nóż przy jego pasie i z całej siły wbiła ostrze w ramię Andrieja. Wydarł  się  i  zasłonił  przed  kolejnym  ciosem.  Równie  dobrze  mógłby próbować  okiełznać  ogień.  Kolejny  cios  przebił  mu  policzek,  następny ugodził w bark i ostrze zjechało krwawą raną aż na pierś. Następne pchnięcia rozcięły mu szyję, nos i usta, wyłupiły oczy. Charlotta dźgała go jeszcze długo po tym, jak znieruchomiał i zmienił się w połeć ociekającego krwią mięsa.
Znajdowała się w amoku, utraciła poczucie czasu i tego, kim jest. Nie pamiętała, jak wróciła do obozu. Gdy odzyskała świadomość, cała była we krwi i wyglądała jak zjawa. Ziemia, po której stąpała, usiana była trupami Tatarów. Wiele zwłok zostało odartych z odzienia przez grupy zwycięzców krążących po pobojowisku w poszukiwaniu łupów. Nie należeli do regularnej armii.  Była  to  zbieranina  szlachty,  mieszczan  i  uzbrojonych  chłopów. Widziała też Żydów ściskających tasaki, piki i rusznice. Mężczyźni, których mijała, spoglądali na nią z ciekawością lub żądzą, ale czerwień na jej ubraniu i szabla w dłoni skutecznie powstrzymywały ich przed popełnieniem błędu.
Zatrzymała  się  przy  grupie  tatarskich  jeńców.  Brudni,  okrwawieni i związani jak bydlęta nie wydawali się już tak groźni. Nie znalazła wśród nich osoby, której szukała.
Skierowała  się  w  stronę  tłumu,  który  zebrał  się  nad  rzeką.  Z  daleka słyszała wznoszone przez ludzi okrzyki. Radość i gniew.Gdy  zbliżyła  się  do  ciżby,  ludzie  zaczęli  się  przed  nią  rozstępować. Niektórzy wykonywali znak krzyża, inni spluwali przez ramię lub splatali palce  w  magicznej  ochronie  przed  urokiem.  Nie  zwracała  na  to  uwagi. Chłonąc wrzawę i krzyk, wlepiła wzrok w gromadę kobiet i dzieci, które zapamiętale tłukły kijami Kozaków i Wołochów leżących w błocie. Wiele ciał wyglądało, jakby rozszarpał je tłum.
– Bierzcie pomstę, albowiem dziś ona należy do was! – Nad tłumem rozbrzmiewał donośny, dźwięczny głos mężczyzny w habicie. Zakonnik był wysoki i barczysty, wyglądał bardziej na żołnierza niż sługę Bożego. – Nie miejcie litości, jako i oni nie mieli jej dla was! – grzmiał mnich, błogosławiąc rzeź.
Obok  niego  stało  kilku  szlachciców  przyglądających  się  bezlitosnej zemście. Charlotta pomyślała, że musi pomówić z tymi ludźmi. Powiedzieć, kim jest, i poprosić, aby odstawili ją do Przemyśla, skąd mogłaby wypłynąć do Marysieńki.
Zaczęła przepychać się do szlachciców. Zatrzymało ją nagłe poruszenie w tłumie wywołane pojawieniem się tatarskiego jeńca. To był Abas murza. Brudny  i  zakrwawiony,  ale  żywy.  Kroczył  bez  więzów,  wyprostowany, z  uniesioną  głową.  Pilnowało  go  pięciu  strażników  –  nie  z  obawy,  że zbiegnie,  lecz  aby  chronić  go  przed  zemstą  ludzi.  Charlotta  zastygła, wpatrując się w nienawistną, hardą twarz człowieka, który ją zgwałcił. Było oczywiste, że nie poniesie kary. Ktoś z jego pozycją zostanie wymieniony na polskiego jeńca lub wykupiony przez rodzinę za wielkie pieniądze.
Wojny wzbogacają dobrze urodzonych, ale to maluczcy zawsze płacą za nie krwią i życiem. Tak było od zarania świata i Charlotta przypuszczała, że zostanie tak do jego końca.
Pewne sprawy nigdy się nie zmieniają. Tak jak ona. Abas musiał umrzeć.Wycofała  się  na  tyły  ciżby,  do  miejsca,  gdzie  na  wozie  leżała  broń. Czeladź strzegąca łupów była zajęta obserwacją schwytanego murzy, nikt nie zauważył, jak zabrała pistolet, ładownicę i róg z prochem. Kucnęła za wozem i nabiła broń. Potem wyprostowała się i trzymając pistolet opuszczony lufą wzdłuż uda, wcisnęła się znów w tłum.
Straż doprowadziła Abasa do szlachciców i mnicha. O czymś rozmawiali. Charlotta zaczęła się przeciskać w ich  stronę.  Trąciła ramieniem kobietę w   podartej   sukni,   minęła   chłopca,   który   z   dumą   pokazywał   komuś zakrwawiony kij. Ludzie wokół niej byli tylko cieniami. Przeszkodą dzielącą ją od zemsty.
Rozpierał   ją   gniew,   szeptał   do   niej   przez   szum   krwi   pulsującej w skroniach, przemawiał przez mrowienie opuszków palców zaciśniętych na broni.  Nie  była  sobą,  a  może  wręcz  przeciwnie  –  była  sobą  jak  nigdy dotychczas.
Pięć, cztery… trzy kroki. Uniosła broń, celując w tył głowy Abasa. Bez słów, gróźb czy ostrzeżeń.
Nagle ktoś chwycił ją za nadgarstek i zacisnął przedramię na jej szyi. Wyrzuciła  powietrze  przez  zaciśnięte  zęby  i  szarpnęła  się  w  mocnym uścisku. Był bardzo silny i bez trudu pociągnął jej rękę w tył, wyginając boleśnie staw barkowy. Musiała wypuścić pistolet.
–  Uspokój  się,  waćpani.  On  nie  dla  ciebie  –  szorstki  głos  z  trudem przebijał się przez wściekłość buzującą w jej głowie.
Mężczyzna nacisnął mocniej jej rękę. Jęknęła z bólu.
– Uspokój się, powiadam – powtórzył.
Abas obrócił się do niej twarzą. W ciemnych oczach murzy pojawiło się zaskoczenie,  rozciągnął  usta  w  gniewnym  grymasie.  Najgorsze,  że  nie dostrzegła w nim lęku. Tacy jak on zawsze są gotowi na raj.
Opuściła głowę, po policzkach pociekły jej łzy.– To ta kobieta, to ona mnie zraniła! – krzyknął ktoś i chwycił Charlottę za ramię.
Spojrzała na trzymającą ją dłoń z paskudną blizną po przebiciu nożem i uniosła wzrok na zaciętą wąsatą twarz. Poznała go, nie było sensu udawać. Obok stał siwowłosy szlachcic, ten, który uspokajał konusa w gospodzie, a potem brał udział w wieszaniu karczmarza przed stajnią w Lubaczowie.
Gdy już myślisz, że osiągnąłeś dno, zwykle okazuje się, że pod spodem są trzy metry mułu. Charlotta nie wiedziała, czemu tak jest, ale musiało to być jakieś niezbadane do tej pory prawo natury. Albo przeznaczenie. Coś, co wpływa na twe życie, choć nie masz o tym pojęcia i nic nie możesz zrobić, aby powstrzymać nieuniknione.
W  jej  przypadku  Nemezis  miała  twarz  Zygmunta  Krzeczowskiego. Kościstą, ponurą, z długą blizną na lewym policzku. Stanął przed nią ponury niczym śmierć. Milczący i zamyślony. Ich spojrzenia się spotkały.
Charlotta wzdrygnęła się, widywała już taki wzrok u ludzi zamkniętych w przytułkach dla obłąkanych.
Krzeczowski   uniósł   wzrok,   szukając   czegoś   wysoko   nad   ziemią. Uśmiechnął się lekko pod wąsem.
– Przynieście sznur – powiedział bez cienia emocji. – Chcę zobaczyć, jak wisi.EPILOG
Patrząc sobie w twarz
Listopad A.D. 1672
Dzień  był  pochmurny  i  deszczowy.  Jesień  starła  kolory  z  drzew i krzewów, osnuła wilgotną mgiełką klomby i żwirowe alejki. Spowiła świat żałobną szarością. Zdruzgotała serce zakochanej dziewczyny.
Teofila oderwała wzrok od szyby ociekającej deszczem i spojrzała na haft, z którym męczyła się od przyjazdu matki. Minął ledwie tydzień, a ona czuła, jakby odebrano jej całe życie.
Nagłe   pojawienie   się   księżnej   Katarzyny   w   Warszawie   zburzyło w okrutny sposób iluzję, w której Teofila pławiła się z Witoldem. Wiedziała, że tak się w końcu stanie. Ich szczęście nie mogło trwać w nieskończoność, ale wiedza ta w niczym nie umniejszała bólu i tęsknoty rozsadzających jej serce i umysł. Każdy dzień bez ukochanego był dla niej torturą, niegojącą się raną, którą zmuszona była ukrywać przed światem.
Znów spojrzała przez okno, licząc, że ujrzy go wychodzącego ze stajni. Był tak blisko niej, a jednocześnie równie dobrze mógł się znajdować nainnym kontynencie. Dzieliło ich bowiem coś więcej niż przestrzeń, jaką można przebyć konno, statkiem lub powozem. Urodzenie, władza, bogactwo i prestiż liczyły się bardziej niż miłość i wolna wola. Teraz i zawsze.
Teofila  drgnęła,  gdy  ktoś  zapukał  do  drzwi.  Pospiesznie  starła  łzę z policzka.
Do alkowy wsunęła się ochmistrzyni. Ukłoniła się panience.
– Księżna prosi waćpannę do salonu – rzekła.
– Powiedz, że zaraz przyjdę.
Ochmistrzyni zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Teofilę sam na sam z trapiącymi ją złymi przeczuciami. Odczekała chwilkę, aby wyglądać na spokojniejszą, i udała się na spotkanie.
Matka  i  wujenka  siedziały  na  tapicerowanych  krzesłach  w  pobliżu kominka.  Gdy  młoda  kniahini  weszła  do  komnaty,  przerwały  rozmowę. Teofila spojrzała na Marię Kazimierę, a ta uśmiechnęła się pocieszająco. Przez  moment  dziewczyna  miała  nadzieję,  że  nie  zdarzy  się  nic  złego. Ucałowała  dłoń  pani  matki  i  przywitała  się  z  wujenką  cmoknięciem w policzek, jak przyjaciółka.
Księżna  Katarzyna  obrzuciła  dawno  niewidzianą  córkę  krytycznym wzrokiem. Wstała z krzesła i trzymając wyprostowane ręce na ramionach Teofili, obejrzała ją od stóp do czubka głowy, a potem obróciła dziewczynę wokół jej własnej osi.
– Wypiękniałaś pod opieką ciotki – orzekła zadowolona. – I nabrałaś kobiecych kształtów.
Teofila zarumieniła się, gdy matka zatrzymała wzrok na jej piersiach i biodrach.
–  Myślałam,  że  mateńka  spędzi  zimę  na  Litwie  z  mężem  i  mym braciszkiem.
– Tak zamierzałam uczynić, ale przywiozłam ci wspaniałą nowinę. KniaźWiśniowiecki wystąpił oficjalnie o twą rękę. Oczywiście zgodziłam się od razu. Ślub odbędzie się zaraz po nowym roku. Zarządziłam już przygotowania. Będzie to wielkie i huczne widowisko. Pozazdroszczą nam inne rody.
Teofilę zamurowało.  Wiedziała,  że coś  takiego  nastąpi wcześniej czy później, ale odpychała od siebie tę myśl, zbyt okrutną, aby mogło znieść ją młode i zakochane serce.
Przed rokiem doszły ją pogłoski, jakoby księżna Gryzelda Wiśniowiecka zaproponowała matce ten mariaż, lecz nikt oficjalnie nie powiadomił o nim Teofili. Pamiętała, jak bardzo przeraziła ją perspektywa tego małżeństwa. Kniaź Dymitr był starszy od niej o dwadzieścia cztery lata i miał opinię pijaka  i  rozpustnika.  Po  kilku  miesiącach  Wiśniowieccy  zmienili  jednak zdanie  i  sprawa  stała  się  nieaktualna.  Przestała  o  tym  myśleć,  a  potem zakochała się do szaleństwa w Witoldzie.
Teofila poczuła, jak słabnie.
– Pobladłaś, źle się czujesz? – zapytała pani matka z nutą nieufności w głosie.
– To takie niespodziewane… – Dalsze słowa uwięzły Teofili w krtani. Marysieńka i księżna wymieniły spojrzenia.
– To normalna reakcja na taką nowinę – odezwała się Maria Kazimiera. – Sądzę, kochanie, że powinnaś wrócić do sypialni i odpocząć.
Teofila skinęła głową. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Nie wiedząc, co ma począć z dłońmi, wygładziła fałdkę na sukni.
– Odprowadzę cię do komnaty, moja droga – zaproponowała szybko Marysieńka i chwyciła dziewczynę pod ramię.
Wyszły na korytarz.
– Co mam czynić? – spytała Teofila z rozpaczą.
– Wyjdź za mąż i nie rezygnuj z miłości do Witolda – poradziła trzeźwohetmanowa. – Większość kobiet z naszych sfer tak żyje. Wystarczy być ostrożną i dyskretną.
– Nigdy tego nie zrobię, mówiłam już wujence. Prędzej dopuszczę się czegoś strasznego.
– Uspokój się, dziewczyno. – Maria Kazimiera zacisnęła mocno dłoń na jej ramieniu. – Tu nie chodzi tylko o ciebie. Skoro kochasz Witolda, pomyśl o jego bezpieczeństwie.
Teofila uniosła wzrok.
– Jak to?
–   Znam   twą   matkę.   W   chwili   złości   gotowa   jest   uczynić   coś gwałtownego. Może kazać go uwięzić, a nawet… uczynić coś gorszego.
Teofila  zadrżała.  Wujenka  miała  słuszność  –  kniahini  nigdy  by  nie pozwoliła, aby jej córkę zbrukał ktoś nieodpowiedni. Sama myśl, że matka może zechcieć skrzywdzić jej ukochanego, napełniła Teofilę przerażeniem.
– Katarzyna nie może się dowiedzieć – rzekła Marysieńka stanowczo. – Pojmujesz?
– Pojmuję, wujenko. Tylko ty jesteś dla mnie dobra. Ratuj, błagam. – Teofila ucałowała dłoń Marii Kazimiery.
– Coś wymyślę w waszej sprawie, a teraz połóż się i odpocznij. Marysieńka wróciła do salonu.
– Chyba nie przyjęła tego najlepiej – mruknęła księżna.
– A czego się spodziewałaś?
– Nie wiem, może odrobiny rozsądku i posłuszeństwa – rzekła surowym tonem Katarzyna. – Obawiam się kłopotów z jej strony. Zawsze była upartym dzieckiem.
– Teofila doskonale wie, że takie decyzje nie przynależą do woli młodych kobiet – uspokoiła ją Marysieńka. – Małżeństwo to sprawa rodziny.Kniahini nie wydawała się przekonana. Zmrużyła oczy, wokół których zebrały się drobniutkie zmarszczki.
– Powinnam wbrew twym radom usunąć tego porucznika z jej życia – powiedziała groźnie.
–  To  nie  byłoby  dobre  posunięcie,  nie  teraz,  gdy  jest  zakochana  – przestrzegła    Marysieńka.    –    Z    żalu    Teofila    mogłaby    zrobić    coś nieobliczalnego,  targnąć  się  na  swoje  życie  albo  zechcieć  wstąpić  do klasztoru. Potrzebujemy tego ślubu. Całe nasze stronnictwo jest zagrożone, także twój mąż nie jest bezpieczny w swych dobrach na Litwie.
Katarzyna westchnęła.
– Obyś miała rację. Przemów jej do rozsądku.
– Tak uczynię, uważa mnie za przyjaciółkę. – Słowa te wybrzmiały w jej ustach nadspodziewanie gorzko.
Księżna bezbłędnie wychwyciła tę nutę. Bruzda zaskoczenia przecięła jej czoło.
– Chyba nie męczą cię wyrzuty sumienia? To nie to samo co ty i Jan.
– Nie bądź niemądra, Katarzyno – odparła Maria Kazimiera i pospiesznie zmieniła temat: – Wyjeżdżam do Łowicza odwiedzić prymasa, Teofila może jechać ze mną, jeśli cię to uspokoi.
Kniahini wydęła usta w zadumie.
– Może to i dobry pomysł. Czego chcesz od Prażmowskiego?
– Wyciągnąć go z twierdzy i oddać światu – powiedziała z sarkazmem Marysieńka. – Teraz, po zawarciu pokoju z sułtanem, będziemy potrzebować wojsk  nadwornych  prymasa  i  jego  braci,  gdy  Jan  złamie  zakaz  sejmu i wprowadzi żołnierzy w głąb kraju.
– To będzie jawne wypowiedzenie posłuszeństwa królowi.
– Jan dostał wezwanie przed sąd. Nie ma wyboru, musi bronić honoruswego i rodziny. Kości zostały rzucone.
– Ach… Więc mój braciszek ma się teraz za Cezara? – rzekła Katarzyna uszczypliwie.  –  Oby  tylko  nie  skończył  jak  tamten  i  nie  uczynił  cię przedwcześnie wdową.
– Nie stanie się tak, jeśli cała nasza rodzina i przyjaciele będą trzymali się razem – odrzekła hetmanowa, świdrując szwagierkę wzrokiem.
Księżna uśmiechnęła się chłodno.
– Jestem zmęczona, wybacz, ale zostawię cię z twymi ambicjami.
Gdy opuściła salon, Maria Kazimiera zbliżyła się do okna. Katarzyna nigdy jej nie lubiła, miała ją za parweniuszkę i dziwkę, która uwiodła Jana, aby ratować się z nieudanego małżeństwa z Zamoyskim.
Marysieńka  zacisnęła  pięści.  Może  i  taka  była  prawda,  ale  nikt  nie powinien traktować jej z wyższością. Jeszcze udowodni księżnej i wszystkim innym, kto jest tu więcej wart. Bez względu na koszty.
Uniosła spojrzenie i zobaczyła w mokrej szybie odbicie swej twarzy. To, co tam ujrzała, sprawiło, że odwróciła wzrok.ZŁOTO I TRONGorzkie refleksje
Listopad A.D. 1672
Żebra goiły się szybko i ładnie. Co dzień po przebudzeniu Tyner miał chęć porzucić łóżko i ciasną izbę, która na ponad miesiąc stała się dla niego miejscem przymusowego pobytu, gdy dochodził do zdrowia.
Z głębokim westchnieniem odrzucił pierzynę i powoli usiadł na sienniku. Choć  płócienny  bandaż  wciąż  opinał  mu  tułów,  Bogusław  czuł  się  już znacznie lepiej. Oparł stopy na wyłożonym słomą klepisku i wstał.
W samych kalesonach i koszuli zbliżył się do okna wychodzącego na zabielone  szadzią  szczere  pole.  Zima  była  tuż-tuż.  Z  nieba  sypał  coraz większy śnieg, a nocą mróz potrafił pokąsać niczym wilk.
Porucznik rozwarł okiennice i wyjrzał na świat. Pod ołowianym, gęstym od  chmur  niebem  unosiły  się  spłoszone  czymś  ptaki,  aby  po  chwili gromadnie  opaść  na  nagie  konary  drzew  rosnących  szpalerem  wzdłuż gościńca. Nieco bliżej grupa okutanych w koce i szmaty dragonów rozbierała zrujnowaną obórkę, gromadząc drewno na opał.
Tyner  spojrzał  z  tęsknotą  na  konie  prowadzone  do  wodopoju.  Po tygodniach wylegiwania się pod pierzyną rozpierała go energia i tęsknił za otwartą przestrzenią,  nie mogąc dłużej usiedzieć w ubogiej,  pozbawionej wygód chacie.
Powiódł  wzrokiem  po  sprzętach.  Łóżko,  ława  ustawiona  przy  piecu i skrzynie podpierające ścianę to były wszystkie udogodnienia, na które mógł liczyć w zdewastowanej przez ordyńców wiosce.Reszta oddziału zajęła na kwatery inne ocalałe zabudowania – wszędzie tam, gdzie dało się zamieszkać i znaleźć trochę ciepła w długie listopadowe noce.
Na  szczęście  ludzie  nie  grymasili  i  wciąż  byli  zdyscyplinowani.  Od ostatniej bitwy stracili tylko jednego człowieka, którego ukąsiła chora na wściekliznę kuna.  Nieszczęśnika nie dało  się odratować i Grot osobiście okazał mu miłosierdzie i wyprawił na tamten świat.
To wspomnienie skierowało myśli porucznika ku wachmistrzowi. Minął ponad tydzień, jak wysłał Tomasza do Szczebrzeszyna, gdzie przeniosły się chorągwie    jazdy    służące    w    armii    koronnej.    Regimenty    zaciągu cudzoziemskiego,  piechota  i  dragoni,  w  których  to  oddziałach  służyli plebejusze, niemający nic do gadania w politycznych sprawach kraju, zostały rozlokowane rozkazem hetmańskim w garnizonach. Takich jak ta opuszczona wieś.
Tymczasem   wojsko   szlacheckie,   obstając   murem   za   Sobieskim, zawiązało konfederację w obronie hetmana, ojczyzny i rzecz jasna wolności. Co ciekawe, tych samych wolności chciało bronić pospolite ruszenie zwołane przez króla oraz wiernych mu senatorów pod Gołębiem.
Miarkował sobie Tyner, że obrońców wszelkich spraw namnożyło się w Rzeczypospolitej niczym chwastów na opuszczonym przez gospodarza polu. I nijakiego pożytku ani dobra z tej wzajemnej złości stronnictw być nie mogło. Zwłaszcza że cały kraj aż po San i Wisłę został na skutek najazdu Tatarów okrutnie złupiony. Ubyło dziesiątki tysięcy ludzi, jako że tylko część jasyru  zdołano  odbić  podczas  jesiennej  kampanii  przeciw  czambułom. Niemal wszystkie wsie i miasteczka zmieniły się w pogorzeliska, a ci, co przeżyli, błąkali się grupami i osobno po gościńcach, szukając dla siebie i dziatek dachu nad głową, ognia i miski ciepłej strawy, bez których nie sposób przetrwać srogiej zimy.Bogusław nie mógł narzekać na wichry losu. Jak to bywa na wojnie, podczas gdy jedni tracą życie, majętność czy wolność, inni, zaradniejsi bądź urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, bogacą się i budują zręby własnej fortuny.
Omiótł wzrokiem kufer, w którym trzymał łupy zdobyte na wyprawie przeciw ordyńcom i pieniądze uzyskane od Sieniawskiego za sprzedanych mu tatarskich jeńców. Orda ogołociła dobra magnata z poddanych i chorąży koronny  na  gwałt  potrzebował  każdej  pary  rąk  do  odbudowy  swych majętności.
Murzę,  co  go  pochwycili  podczas  pościgu  w  lesie,  Tyner  niechętnie przekazał  za  odstępnym  hetmanowi  Sobieskiemu,  który  spodziewał  się wymienić  tatarskiego  wielmożę  na  polskich  oficerów  pojmanych  przez mahometan podczas kampanii. Słowem, fortuna roześmiała się do Bogusława szeroko.
Ambaras czynili mu za to szlachta i mieszczanie pokrzywdzeni przez najazdy   czambułów,   którzy   domagali   się   od   wojska   zwrotu   łupów odebranych ordzie.
Mając pod komendą ponad czterdziestu dragonów, porucznik ani myślał oddawać to, co zdobył z narażeniem życia. Tak działo się we wszystkich kompaniach  i  chorągwiach  i  nawet  Sieniawski,  choć  przecież  polityk, odmówił zwrócenia łupów prawowitym właścicielom.
Tyner zmuszony był wysłuchiwać lamentów, błagań, a w końcu gróźb poszkodowanych przez mahometan nieboraków. Rozumiał ich nieszczęście i żałował, nie mógł jednak oddać zdobyczy, gdyż te zostały już rozdzielone między żołnierzy na poczet zaległego i przyszłego żołdu, a i on sam musiał myśleć o własnej przyszłości. Ostatecznie nie robił się młodszy.
Ale  nie  był  przecież  całkiem  bez  serca.  Dla  uspokojenia  sumienia i nastrojów drobnym groszem zadośćuczynił najbardziej poszkodowanym, aby choć w drodze do domów czy krewnych mieli co do ust włożyć i czymokryć grzbiet przed chłodem. Tyle że ludziom wciąż mało, dasz im palec, a rękę ci urwą. Taka to już ludzka natura.
Oczywiście Bogusław nie liczył na wdzięczność obdarowanych. Wkrótce miały na jego głowę, jako i na głowy inszych poruczników i rotmistrzów, posypać się pozwy sądowe tyczące się zwrotu mienia, ale w Rzeczypospolitej wymiar sprawiedliwości działał opieszale i każdy zaradny człek, jeśli tylko miał przy sobie bitną kompanię, mógł mieć wyroki Temidy za nic. Zresztą porucznik nie zamierzał czekać na doręczenie mu pozwu i zamyślał zaraz po powrocie  wachmistrza  poprowadzić  oddział  w  głąb  Polski,  gdzie  łatwiej przetrwać ciężką zimę.
Przemarzł  i  miał  już  zawrzeć  okno,  gdy  rozległo  się  wołanie  straży wystawionych na obrzeżach wioski. Niedługo później na plac studzienny wjechało trzech jeźdźców. Bogusław rozpoznał Grota i dwóch dragonów, których  wachmistrz  zabrał  ze  sobą  dla  bezpieczeństwa,  gdyż  po  wojnie samotny  podróżny  mógł  łacno  skończyć  żywot  ubity  przez  zbójów  czy grasujących po okolicy żołnierzy.
Pomachał Tomaszowi na powitanie i zatrzasnął okno.
Skrzypnęły zawiasy i wraz z wachmistrzem do izby wpadł nawiewany śnieg. Grot zaszurał butami o próg i wkroczył do środka. Zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się, widząc porucznika w dobrym zdrowiu. Wpadli sobie w ramiona na powitanie, po czym Tyner wręczył Grotowi kubek z gorzałką.
– Pewnie zmarzłeś?
– A żebyś wiedział. – Tomasz wychylił okowitę i chuchnął w pięść. – Skoro już w listopadzie chwyta taki chłód, znaczy się zima będzie sroga. Trzeba zająć dobrą okolicę na hibernę, aby w kupie i sile dotrzymać do wiosny.
Tyner skinął głową. Rozmyślał na ten temat, choć nie wiedział, gdzie przyjdzie  mu  przemieścić  się  z  kompanią.  Wiele  zależało  od  wieściprzywiezionych przez Grota ze Szczebrzeszyna.
– Co słychać w obozie hetmańskim? – zapytał.
– Szykują się do rozprawy z królem jegomościem. Wszystkie chorągwie zaciągu polskiego prócz czterech powołały związek wojskowy, regimenty cudzoziemskie chyba też zostaną przy Sobieskim, gdyż płaci im z łupów i francuskim złotem. Wysłannicy króla, którzy dotarli pod Szczebrzeszyn, zostali  źle  przyjęci  przez  wojsko,  zwłaszcza  że  zamiast  zaległego  żołdu przywieźli ze sobą kolejne czcze obiecanki.
Tyner potarł dłonią czoło i przygryzł wargę.
– A Wyżycki, rozmawiałeś z nim?
–  A jakże,  rozmawiałem,  ale i on  nie odstąpi hetmana.  Pułk  kniazia Wiśniowieckiego pod jego komendą zaprzysiągł w całości konfederację.
Bogusław uniósł zdumiony wzrok.
– Nie może to być, kniaź Dymitr nie mógł porzucić króla! To jego kuzyn i dobroczyńca!
– A jednak. Wyżycki dostał w tej sprawie listowne rozkazy od kniazia. Wygląda na to, że po śmierci Gryzeldy Wiśniowieccy nie są już jednością.
Tyner  z  trudem  otrząsnął  się  z  przykrego  zdumienia.  Wpierw  utracił protektorkę  w  osobie  kniahini  Gryzeldy,  a  teraz  Dymitr  Wiśniowiecki z nieznanych przyczyn odstąpił od Korybuta. Bogusław zasępił się srogo na wspomnienie   wieczoru,   gdy   stara   kniahini   uratowała   go   od   szafotu i  wymusiła  na  nim  przysięgę,  że  będzie  strzegł  jej  syna  i  swego  króla. Zamierzał dotrzymać tej obietnicy przez wzgląd na honor, Boga i pamięć wspaniałej kobiety, jaką była Gryzelda. Problem polegał na tym, że nie mógł być  jednocześnie  sługą  króla  i  oficerem  w  zbuntowanym  przeciw  niemu wojsku.
Znalazł się między młotem a kowadłem. Nie zamierzał przystępować do malkontentów, ale też nie mógł wrócić na dwór królewski, nie uzyskawszywpierw gwarancji opieki przed zemstą Klary Pac dybiącej na jego życie.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Grot.
– Udam się do króla – odparł Bogusław po krótkim namyśle. – Spróbuję się dostać przed jego oblicze.
Grymas na obliczu wachmistrza świadczył, że ten nie ma najlepszego zdania o rozumie porucznika. Bo i powiedzieć trzeba to szczerze – ryzyko wiązało się z tym pomysłem duże, a nadzieja na sukces była mizerna.
– A co z ludźmi? – Grot zerknął przez okno na dragonów pracujących na chłodzie. – Dobrze mieć jaką kompanię przy sobie, gdy Pacowie zechcą złoić ci skórę.
Tyner wzruszył ramionami.
– Muszą sami zdecydować, czy jadą ze mną, czy zostają dalej w służbie. –  To  oznacza  dezercję  –  odrzekł  wachmistrz  cierpko.  –  Jakiej  niby
odpowiedzi się spodziewasz?
– Żadna to dezercja – żachnął się porucznik. – Nad komendą hetmańską jest zawsze władza króla i to jego wysokości wedle praw i regulaminów winniśmy posłuszeństwo i lojalność.
Grot aż skrzywił się pod wąsem.
– Ludzie szanują cię za dowodzenie, a i łupy dzieliłeś sprawiedliwie, pójdą  więc  za  tobą,  ale  na  Boga  miłościwego,  jeśli  wyskoczysz  im z przemową o wierności i królu, to za parę dni zostaniemy w obozie sami jak te kołki w płocie.
– A co mam im innego rzec?
– To prości ludzie, nie ma wśród nich szlachciców, a jeśli są, to tak biedni jak chłopi. Idzie zima, w taki czas człowiek potrzebuje kożucha na grzbiecie, dachu nad głową, pieca do wylegiwania się i tłustego jadła. A i jakowaś gorąca dziewucha nie byłaby od rzeczy – dodał na koniec tonem znawcy.Tyner  zawiesił  wzrok  na  obliczu  wachmistrza.  Odgadł,  że  Tomasz dokładnie przemyślał sobie całą rzecz w drodze ze Szczebrzeszyna.
– Mów wprost, coś wymyślił.
Grot otarł dłonią wąsiska i wyprostował się.
– Mając przy sobie czterdziestu wprawnych żołnierzy, możemy założyć regiment najemny, tak jak to czynią Niemcy czy Szkoci. Z wojaczki można dobrze żyć, o ile kto ma rozum i umiejętności. W całej Europie, wyobraź sobie, szykuje się robota dla takich jak my dwaj. Jak fortuna będzie sprzyjać, to  z  czasem  sformujemy  cały  pułk  z  armatami,  felczerem  i  własnym księdzem.
Tyner potarł wierzchem dłoni swędzące miejsce na szczęce.
– Ryzykowne przedsięwzięcie.
– Jako wszystko, co czynimy, czyż nie?
Bogusław skinął głową. Trudno było zaprzeczyć.
Chwilkę zmagał się ze sobą, rozejrzał po ubogiej kwaterze i to pomogło mu podjąć decyzję.
– Jeśli nic nie wskóram u króla, zostaniemy zaciężnymi – obiecał. – Powiadom ludzi, że jutro opuszczamy osadę. Kto chce zostać lub dołączyć do stronników hetmańskich, ma wolną drogę.
Grot pojaśniał na twarzy.
– Nie pożałujesz – rzekł.
Chwycił czapkę ze stołu i wypadł z izby, aby po chwili pojawić się za oknem  chałupy.  Tyner  obserwował,  jak  wachmistrz  przywołuje  żołnierzy rąbiących drewno na opał, rozmawia z nimi, a potem rozsyła ich, by zwołali resztę kompanii.
Dezercja i samowolne opuszczenie posterunku stawiało go znów poza prawem,  nie  pierwszy  to  raz  i  –  jak  sądził  –  nie  ostatni.  Temida  byław Rzeczypospolitej niczym ślepa dziwka, można było kupić ją lub zastraszyć, o ile człowiek dysponował możną protekcją, wojakami u boku i złotem w trzosie. Tak było i jest, a Bogusław miarkował sobie, że będzie tak nadal w przyszłości. Po prostu pewne sprawy się nie zmieniają, tak jak i nie zmieniają się niektórzy ludzie. Tak jak nie zmienił się on sam.ROZDZIAŁ I

#4 Książka po polsku » Gambit hetmanski - Robert Forys - czesc 1 » 2024-08-31 23:23:41

ghost
Odpowiedzi: 0

BÓG, HONOR, TRUCIZNA i Obietnice
Paryż, październik A.D. 1671
Prawdziwa władza kryje się w cieniu.  Wybrzmiewa szeptem knowań i pochlebstw, dźwięczy złotem, zabija trucizną i zdradą. Ten, kto osiągnął mistrzostwo w sztuce intrygi, może za pomocą niewidzialnych sznurków sterować losami innych, choćby byli oddaleni o tysiące mil.
Markiza  d’Arquien  miała  całkowitą  pewność,  że  mężczyzna,  którego odwiedza po zmroku, trzyma w swych zręcznych dłoniach mnóstwo takich niewidzialnych nici. W tym kilka łączących się bezpośrednio z nią.
Kardynał  Pierre  de  Bonzi  siedział  zgarbiony  za  biurkiem,  dzierżąc w  dłoni  gęsie  pióro  i  skrobiąc  nim  po  karcie  papieru.  Za  plecami  jego eminencji wisiał na ścianie olbrzymi portret Ludwika XIV. Król Francji, w peruce i zbroi, unosił szpadę, kierując ostrze w stronę jakiegoś oblężonego miasta.
Markiza wykrzywiła wargi na wspomnienie upokorzeń, których doznała od tego ogarniętego megalomanią bufona. Po raz setny przysięgła sobie, że któregoś dnia Ludwik zapłaci jej za afronty.
Kardynał nie okazał zdziwienia późną porą wizyty. Z markizą znali się jeszcze  z  czasów,  gdy  Bonzi  pełnił  służbę  ambasadora  Ludwika  XIV
w Rzeczypospolitej i wspólnie czynili starania, aby wynieść na tron Polski francuskiego pretendenta księcia de Condé. Niestety szlachta zniweczyła te plany, głosując na syna kniazia Jaremy – Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Mit obrońcy Zbaraża miał, jak się okazało, większą wartość w oczach panów braci niż złoto i wszelkie obietnice płynące znadSekwany.
Markiza  minęła  buzujący  ogniem  kominek  i  stąpając  po  miękkim dywanie,  ruszyła  w  stronę  oświetlonego  przez  świece  biurka.  Kardynał wyszedł jej naprzeciw. Był szczupłym, wciąż atrakcyjnym mężczyzną. Miał pociągłą  twarz  o  wystających  kościach  policzkowych  i  ciemne  włosy, w których połyskiwały iskierki siwizny.
Gdy się uśmiechnął, w jego oczach pojawił się drapieżny błysk.
– Witaj, droga przyjaciółko. Cieszę się, że znalazłaś dla mnie czas przed wyjazdem.
– Nie mogło być inaczej, eminencjo. – Podeszła bliżej.
W  chwili,  gdy  powinna  była  pochylić  głowę  i  ucałować  kardynalski pierścień, wpadła w ramiona odzianego w szkarłat mężczyzny. Odchyliła głowę w tył, a on złapał ją za podbródek i pocałował zachłannie w usta. W pierwszym odruchu zamierzała odepchnąć go i zrugać. A jednak nie zrobiła nic, by go powstrzymać.
Kardynał miał coś, na czym bardzo jej zależało. Kufer ze złotem, bez którego nie zamierzała opuszczać Paryża.
Pierre de Bonzi wydał z siebie niski pomruk.  Obrócił ją plecami do biurka, chwycił w talii i bez wysiłku posadził na blacie. Wygięła się i oparła ciężar ciała na zgiętych łokciach, gdy eminencja zadarł wysoko jej błękitną suknię. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. Kardynał podciągnął sutannę i nie spuszczając  z  markizy  ognistego  spojrzenia,  wsunął  się  między  jej  uda z pomrukiem chciwej żądzy.
Szybko wstrząsnął nim spazm. Chrząknął gardłowo i poruszył biodrami w ostatnim konwulsyjnym pchnięciu. Westchnęła, zastanawiając się, ile dni dzieli ją od miesięcznego krwawienia.
Szybko  jednak  odgoniła  od  siebie  te  myśli.  To  była  jej  ostatnia  noc w Paryżu i zostało jeszcze wiele rzeczy do omówienia, nim opuści ojczyznęi powróci do męża.
W  gabinecie  zapachniało  tytoniem  i  kawą,  zestawem  egzotycznych, piekielnie  kosztownych  nowinek,  na  które  w  Paryżu  zapanowała  moda, odkąd  Ludwik  XIV  postanowił  dorównać  innym  europejskim  potęgom i  zdobyć  dla  Francji  kolonie.  W  kraju  nad  Sekwaną  pojawiły  się  tytoń i   trzcina   cukrowa   z   Ameryki,   czarni   niewolnicy   z   Senegalu,   kawa i drogocenne przyprawy ze Wschodu. Nowe wspaniałe klejnoty w koronie Króla Słońce, wzmacniające jego potęgę, której i tak żaden inny monarcha w Europie nie mógł samodzielnie sprostać.
„I  wielkie  pieniądze,  bez  których  nic  nie  jest  możliwe”,  pomyślała markiza z zawiścią. Choć starannie to skrywała, czuła się jak żebraczka, musząc prosić króla Francji o kolejne subsydia. Walka o tron pochłaniała krocie, a majątki jej rodziny pustoszone rok w rok przez wojnę przynosiły zaledwie  cząstkę  dawnego  dochodu.  Najgorsza  była  świadomość,  że  dla Ludwika są to niemal drobniaki, dla niej zaś i jej męża – cała nadzieja na przetrwanie ciężkich czasów w Polsce.
Na  szczęście  tu,  w  Paryżu,  mogła  liczyć  na  protekcję  kardynała  de Bonziego w staraniach o pozyskanie funduszy z królewskiego skarbu.
– Wino, kakao czy kawa? – Głos eminencji oderwał ją od rozmyślań.
– Poproszę kawę – odparła.
Usiadła  na  krześle  i  spojrzała  na  kardynała  stojącego  przy  stoliku z   napojami.   Bonzi   skończył   napełniać   filiżanki,   odstawił   imbryczek i uśmiechając się, wręczył jej napar.
Markiza posłała mu wymuszony uśmiech. Ostrożnie wzięła łyk – kawa była gorąca.
Eminencja umościł się blisko niej.– Za nasze przyszłe powodzenie – wzniósł toast swoją filiżanką.
– I spełnienie najskrytszych planów – dodała ona.
–  Tak…  –  Oblicze  kardynała  przybrało  czujny,  przebiegły  wyraz. Spojrzeli sobie w oczy. – Czy jesteś pewna, że twój mąż zdecyduje się na bunt?
–  Na  bunt  nie,  lecz  jeśli  nazwiemy  to  działaniem  w  obronie  praw i  wolności  jego  ukochanej  Rzeczypospolitej,  owszem.  Zadbam  o  to  – zapewniła z pełnym przekonaniem.
De Bonzi zacisnął usta w wąską linię.
– Tym razem nie możemy ponieść porażki. Francja staje w obliczu wojny z  koalicją  Austrii,  Holandii,  Prus  i  Hiszpanii.  Ludwik  bardzo  liczy  na hetmana.  Jeśli  obalicie  Korybuta  i  jego  austriacką  królową,  książę  de Longueville przypłynie do Gdańska z flotą i żołnierzami.
– A to odciągnie Austriaków od naszych granic. Jest pewne, że cesarz zechce  ratować  siostrę  i  szwagra  na  polskim  tronie  –  dodała  cynicznie markiza. Mówiąc „naszych granic”, czyniła to szczerze. Wciąż uważała się za Francuzkę i nie przypuszczała, aby kiedykolwiek uległo to zmianie. Nie w głębi jej serca.
–  Najważniejszy  jest  prymas  Prażmowski  –  oznajmił  de  Bonzi.  – Zapewnij go, że pozostaje w pamięci i łaskach Ludwika. Na dowód tego wkrótce otrzyma dziesięć tysięcy funtów w złocie.
– Czy to wystarczy? – wyraziła wątpliwość markiza. – Owszem, wydaje się, że prymas szczerze nie znosi Korybuta, lecz wynika to tylko z urażonej ambicji. Prażmowski jest wrogiem Wiśniowieckiego, gdyż ten słucha we wszystkim matki, żony Habsburżanki i Paców.
– Prymas od lat wykazuje lojalność wobec Francji – rzekł de Bonzi.
– Ale podczas elekcji poparł carewicza Fiodora – przypomniała cierpko. –  Ponoć  wziął  za  to  olbrzymie  kwoty  w  rublach  i  sobolach.  Nie  mawątpliwości, nasz prymas służy tylko własnej ambicji i temu, kto najlepiej go opłaca.
–  Jak  my  wszyscy,  markizo.  Dlatego  nasza  oferta  jest  najlepsza.  – Kardynał uśmiechnął się lekko. – Król Ludwik zaproponuje prymasowi coś, czego nikt inny na świecie nie może mu dać.
Wstrzymała oddech, obserwując zagadkowy uśmieszek na jego ustach. Dając sobie czas na zastanowienie się, odstawiła pustą filiżankę na szafeczkę mieszczącą się za palikiem baldachimu. Nagle ją olśniło. Robiąc wielkie oczy, spojrzała na kardynała.
– Chcecie zrobić go papieżem!? – zawołała podekscytowana.
– Jestem pod wrażeniem twej przenikliwości, markizo – odparł de Bonzi. – Zaproponowałem taki plan i król wyraził zgodę. Otrzymam też niemałe fundusze, aby zdobyć stosowne poparcie w kolegium kardynałów.
Markiza ochłonęła już po pierwszym szoku.
– To się nie uda. – Potrząsnęła głową, wzburzając falę ciemnych loków opadających na szczupłe jasne ramiona. – Od czasów Borgiów nie wybrano na tron papieski nikogo spoza Italii!
– Z jednym bardzo krótko trwającym wyjątkiem – przyznał kardynał. – Jest  to  jednak  bardziej  zaleta  niż  przeszkoda,  jeśli  zaproponuje  się  kurii rzymskiej odpowiedniego kandydata.
– Ludzie kupią tylko to, czego pragną – zauważyła trzeźwo.
– A czego pragną kardynałowie?
Markiza ironicznie uniosła brwi.
– Bogactw i młodych chłopców?
De Bonzi uśmiechnął się, doceniając drwinę.
– Oczywiście, pieniądze pozwalają zaspokajać pragnienia – powiedział, markiza zaś odniosła wrażenie, że mówi o samym sobie. – Mam jednak namyśli ideę, która uwiedzie kolegium kardynalskie. Coś, czego brakuje w Rzymie rozrywanym przez konflikty w kurii. Nada nowy sens misji sług Kościoła.
– Co może dać kardynałom wybór Polaka?
– Szanse na powrót do czasów świetności. Kościół potrzebuje papieża spoza Italii, kogoś oderwanego od jej małych konfliktów i intryg. Człowieka, który  zorganizuje  ligę  państw  katolickich  skierowaną  przeciw  imperium tureckiemu. Wzmocni tracące na znaczeniu i bogactwie papiestwo.
– I Prażmowski ma tego dokonać? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie sam, oczywiście. – Jego eminencja uśmiechnął się nieskromnie.
– Skąd przypuszczenie, że kardynałowie poprą taki zamiar?
– Pytanie brzmi: co ich czeka, jeśli tego nie uczynią? Poza wpływem Kościoła  pozostaje  wielka  część  protestanckich  Niemiec,  Skandynawia, Anglia  i  Holandia  z  ich  koloniami.  Rzym  nie  otrzymuje  z  tych  krajów dziesięciny. Samo państwo papieskie otoczone jest przez italskie posiadłości Hiszpanii  i  Austrii.  Katoliccy  monarchowie  zaczynają  wyciągać  ręce  po biskupstwa, domagać się od duchownych, by w pierwszej kolejności byli wierni państwu i królowi, a nie Ojcu Świętemu. Papież Polak to wizja, która pozwoli Kościołowi odzyskać dawną pozycję zachwianą przez reformację i potęgi chrześcijańskich królów.
„W tym także tego bufona Ludwika, którego w głębi serca oboje nie cierpimy”. Tę myśl markiza zachowała jednak dla siebie. Pewnych spraw lepiej nie poruszać, nawet gdy jest się nagim w alkowie.
Musiała   przyznać,   że   plan   był   śmiały   i   pociągający.   Godzien nieprzeciętnej  inteligencji  kardynała  de  Bonziego.  Choć  przebieg  jego realizacji – podobnie jak jego twórca – piekielnie nieprzewidywalny.Człowiek z blizną
Kufer był tak ciężki, że musiało dźwigać go czterech silnych mężczyzn. W pewnej chwili jeden z nich idący na przedzie zaczepił czubkiem buta o   nierówność   bruku   i   na   moment   wielka   skrzynia   przechyliła   się niebezpiecznie na bok. Sama myśl, że mogłaby trzasnąć o ziemię i otworzyć się, ujawniając sekretną zawartość, wywołała kpiący uśmieszek u Charlotty Mesire.
Odsunęła  się  od  okna  i  wkroczyła  do  kancelarii,  gdzie  powitał  ją sekretarz  kardynała.  W  białych  pończochach,  szustokorze  i  pofryzowanej peruce przypominał Charlotcie elegancko wystrzyżonego pudla.
– Jego eminencja jest zajęty modlitwą – oznajmił wyniośle. – Wyraźnie zaznaczył, że nie należy mu teraz przeszkadzać.
Charlotta spojrzała na sekretarza, mrużąc oczy.
Wielu rzeczy można było się spodziewać po kardynale Tulonu, lecz nie tego, że oddaje się porannej pokucie zaraz po nocy spędzonej z mężatką.
– Zatem poczekam.
Usiadła na wygodnym, wyściełanym aksamitem krześle ustawionym pod ścianą.
Sekretarz   zmarszczył   brwi,   ale   nie   ośmielił   się   zaoponować.   Z niezadowoloną miną wrócił za biurko. Wyciągnął gęsie pióro z kałamarza, strząsnął nadmiar atramentu i zaczął pisać coś na karcie papieru.
Zdołał nakreślić dwa, trzy zdania, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i  wpadł  przez  nie  jakiś  dworak.  Wymachując  naręczem  opatrzonych pieczęciami  dokumentów,  zaczął  perorować  podniesionym  głosem,  nie zwracając uwagi na obecną w pomieszczeniu damę. Padły takie słowa, jak„poważne konsekwencje”, „zaniedbanie”, „skandal” i „łapówka”. Przy każdym z tych określeń sekretarz krzywił się, jakby obrywał pięścią w brzuch.
W końcu udało mu się przerwać oskarżycielską tyradę. Poderwał się zza biurka i obiecując natychmiast wyjaśnić zarzuty, wyprowadził z sekretariatu rozwścieczonego mężczyznę.
Charlotta podniosła się z krzesła, gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi z   cichym   szczękiem.   Podeszła   do   przeszklonego   wyjścia   na   taras. Wystarczyło  przekręcić  zasuwkę,  aby  otworzyć  podwoje  i  dostać  się  na szeroki balkon o wysokiej kamiennej balustradzie. Zadrżała, gdy owiało ją chłodne powietrze.
W dole, na alejkach między wilgotnymi żywopłotami zbierała się mgła napływająca  od  Sekwany.  Charlotta  nie  dostrzegła  żadnych  strażników, wszyscy byli zajęci na dziedzińcu przy pakowaniu na wozy drogocennych skrzyń.
Taras miał kształt litery L, której krótsza część niknęła za narożnikiem gmachu. Skierowała się tam, mijając gabinet kardynała, i skręciła za róg, gdzie  znajdowały  się  olbrzymie  okna  alkowy.  Kompleks  pomieszczeń zajmowany  przez  kardynała  składał  się  z  sypialni,  łazienki,  garderoby i saloniku. Właśnie w tym ostatnim pokoju eminencja prowadził rozmowę ze swym gościem.
Niestety  firany  były  szczelnie  zasłonięte.  Przez  szparę  w  uchylonym oknie sączyły się ciche głosy, zagłuszane przez hulający po tarasie wiatr. Charlotta musiała maksymalnie wytężyć słuch, aby wychwycić poszczególne słowa.
– Eminencja ufa jej?
– Dlaczego miałbym nie ufać? Dotychczas dobrze nam służyła.
– Mój pan odnosi wrażenie, że markiza Sobieska myśli więcej o pozycjiswego męża niż o powodzeniu naszej sprawy.
–  Cóż…   taki  to   urok   małżeństwa  –   rzekł  de  Bonzi.   –   Zresztą zabezpieczyłem się przed…
Dalsze słowa skutecznie przytłumił świst wiatru.
– Czy książę de Longueville gotów jest przyjąć na siebie ciężar korony? – To był już głos rozmówcy kardynała.
– O ile zostanie wezwany przez swych nowych poddanych – zaznaczył kardynał  z  rezerwą.  –  Król  Ludwik  ma  żywo  w  pamięci  poprzednie niepowodzenie w Polsce z elekcją księcia de Condé.
– Decyzja szlachty była zupełnie nie do przewidzenia, eminencjo.
– Wiem to. Tym razem nie możemy…
Skrzypienie   zatrzaśniętej   przez   wiatr   okiennicy   zagłuszyło   głos kardynała.
Charlotta   zaklęła   w   duchu   i   odruchowo   przykucnęła   przy   murze dzielącym dwa okna saloniku.
–  …  potrzeba  nam  pewności,  że  zmiana  na  tronie  odbędzie  się  bez kolejnej wojny domowej, której wynik zawsze jest niepewny.
– Taką gwarancję da tylko śmierć Michała Korybuta, eminencjo.
– Zatem Bóg wybaczy nam, jeśli usuwając jednego człowieka, unikniemy większych ofiar i kosztów. Proponuję wybrać dyskretny sposób. Nazywają to „wdowia łza”…
Rozchwierutane okno znów trzasnęło.
– Bądź tak dobry i zamknij okiennice – poprosił de Bonzi z irytacją w głosie.
Charlotta przywarła do muru. Zasłona odchyliła się i za szybą ukazała się ręka.    Spód    dłoni    mężczyzny    przecinała    wąska    podłużna    blizna. Prawdopodobnie pamiątka po garocie.Okiennica  zamknęła  się  cicho  i  zasłona  wróciła  na  swoje  miejsce. Charlotta  odczekała  chwilkę,  po  czym  wycofała  się  skulona  za  narożnik tarasu. Tam wyprostowała się i szybkim krokiem dotarła pod przeszklone drzwi kancelarii.
Odetchnęła z ulgą na widok pustego miejsca za biurkiem, wsunęła się do ciepłego wnętrza i przekręciła zasuwkę. Nim zdążyła dopaść krzesła, wrócił sekretarz.  Zamarł  w  progu  i  zmierzył  Charlottę  nieufnym  spojrzeniem. Posłała  mu  niewinny  uśmiech.  W  tym  samym  momencie  rozwarły  się podwoje prowadzące do samotni kardynała.
Eminencja zmierzył ją wzrokiem.
– Dobrze, że jesteś – rzekł krótko i zaprosił skinieniem dłoni do siebie. Przeszli od razu do saloniku. Po rozmówcy kardynała nie było już śladu.
Uznała, że wymknął się tylnym wyjściem. Jej samej w przeszłości zdarzało się korzystać z tego rozwiązania.
Eminencja spoczął w fotelu. Łaskawym gestem wskazał jej krzesło. Wciąż było ciepłe od ciała tamtego człowieka.
– Chcę mieć pewność, że użyte środki nie zostaną zmarnotrawione przez naszych  przyjaciół  –  oznajmił  kardynał.  –  Będziesz  mnie  informować listownie o postępach w naszej sprawie.
– Jak eminencja rozkaże – zgodziła się bez wahania. – Obawiam się jednak, że ich osobiste ambicje są znacznie silniejsze niż lojalność wobec Francji.
Przez moment zdawało się, że kardynał de Bonzi się uśmiechnie.
–  Taka  jest  natura  polityki,  moja  droga.  Rzucamy  garściami  złoto z nadzieją, że ludzie, którzy je przyjmą, będą pożądać go więcej i więcej. Chciwość to cecha, na którą zawsze można liczyć.
– Problem w tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapłaci więcej – zauważyła Charlotta.– W takiej sytuacji najlepiej od razu podejmować zdecydowane działania. – W głosie eminencji zadźwięczała stal. – Zadbasz, aby nasi przyjaciele pozostali lojalni. Gdyby jednak rozsądek przegrał u nich z chciwością… Cóż… wiesz, co masz robić.
Charlotta zmusiła się do niewyraźnego uśmiechu.
– Wiem, eminencjo.
– Doskonale, nigdy w ciebie nie wątpiłem, moje dziecko.
Kardynał dźwignął się z fotela i podał jej dłoń. Charlotta popatrzyła mu w oczy i uklękła. Musnęła wargami pierścień z olbrzymim rubinem.
Był kimś więcej niż ojcem, którego niemal nie pamiętała.
Uważał się za jej Stwórcę.
Charlotta uśmiechnęła się w duchu na to zadufanie. Gdyby eminencja poświęcał więcej czasu na czytanie Biblii, odkryłby, że wszelkie stworzenie nosi w sobie ukrytą skazę nieposłuszeństwa.ROZDZIAŁ I
Uciekinier
Grudzień A.D. 1671
Bogusław Tyner  przedzierał  się  między  drzewami,  brodził  po  kolana w zwałach śniegu, ślizgał się na zmarzniętej ziemi. Cierpiał zimno, głód i strach. Wszystko po to, aby na koniec przekonać się, że nie wystarczy maszerować przed siebie, by uciec przed pechem.
Dysząc z wyczerpania, przywarł do pnia sosny. „Fortuna na mnie szcza”, pomyślał i wlepił wzrok w położoną poniżej dolinkę, gdzie rozłożyła się sotnia – może jeden z oddziałów, przed którymi umykał od kilku dni. Kozacy byli zajęci przygotowywaniem posłań i ognisk. Widać było, że szykują się do spędzenia tam nocy.
Tyner poprawił futrzaną czapkę osuwającą mu się na oczy i rozejrzał się, szukając  wart.  Dostrzegł  po  trzech  strażników  czuwających  przy  obu wylotach dolinki. Kilku innych pełniło straż na skraju lasu po drugiej stronie niecki. Wartownicy uzbrojeni byli w rohatyny, szable i samopały. Tyner boleśnie  przekonał  się  na  własnej  skórze,  że  Kozacy  wiedzieli,  jak  ichużywać.
Gdy   dwie   niedziele   wcześniej   jego   oddział   przekroczył   granicę z Mołdawią, nic nie zapowiadało katastrofy. Posuwali się w stronę Suczawy, łupiąc i paląc wsie zwolenników hospodara, a za dnia zapadali się w gęste lasy  Bukowiny.  Tyner  w  skrytości  ducha  zaczął  wierzyć,  że  tym  razem dopisało mu szczęście. Po powrocie planował za zdobyte łupy wydzierżawić folwark, może nawet założyć wymarzoną stadninę koni.
Lecz jak zawsze los zakpił z niego w okrutny sposób. Gdy wracali na polską stronę, podczas przeprawy przez Seret zaskoczył ich tatarsko-kozacki oddział.
Rozpętało się gwałtowne i krwawe starcie, a że sułtańskie kundle miały przewagę,  resztki  chorągwi  rozproszyły  się,  szukając  ocalenia  w  lasach. Jednak próbować wymknąć się Tatarom to jakby chcieć prześcignąć wiatr. Przez   kolejne   dni   jego   grupa,   kilkunastu   wymęczonych,   owiniętych zakrwawionymi  szmatami  desperatów,  kluczyła  po  górach,  pohańcy  zaś siedzieli im na karku niczym wilki podążające tropem krwi pozostawianym na śniegu przez ranną zwierzynę.
Dwa dni temu znów wpadli w zasadzkę. Jemu udało się przeżyć, co do pozostałych nie mógł mieć pewności.
Tyner poczuł gorzki smak w ustach. Sięgnął po bukłaczek i wyciągnął zatyczkę. Gorzałki nie zostało już wiele, tyle, co chlupotało na dnie. Pił ostrożnie, dbając, by nie uronić ani kropli. Odbiło się mu i odetchnął, czując, jak miłe ciepło spływa z przełyku do żołądka.
Przywiesił bukłaczek do pasa i ponownie popatrzył na sanie Kozaków ustawione w taki sposób, by tworzyły zagrodę dla koni.
W jego głowie pojawił się śmiały plan.
Zza   ośnieżonych   drzew   i   krzewów   porastających   łagodne   zbocze sąsiedniego  wzgórza  wyłoniły  się  kolejne  postacie  dźwigające  naręczachrustu i gałęzi. Tyner przerwał obserwację Kozaków i zbadał wzrokiem stromy, oblodzony stok poniżej swojej kryjówki. Nie dostrzegł tam wartownika czy choćby śladów stóp na śniegu, jedynie tuż przy linii drzew kilka kruków żerowało na lisiej padlinie.
Wypuścił obłoczek pary z ust i jeszcze raz bacznie zlustrował błyszczące bielą kopce śniegu dzielące go od prowizorycznej zagrody dla koni.
Pokusa wykradzenia wierzchowca była nieodparta mimo wiążącego się z tym ryzyka. Postanowił spróbować, gdy tylko się ściemni. Szybko jednak stwierdził,    że    cierpliwość    to    stan,    którego    próżno    wymagać    od przemarzniętego na kość i głodnego człowieka. Ostatni skrawek suszonego mięsa zjadł zeszłego dnia rano i teraz kiszki skręcały mu się wściekle.
Na  szczęście  znów  zaczął  gęsto  sypać  śnieg.  Kilka  minut  później obozowisko w dole utonęło w kurzawie. Tyner podrapał się po wilgotnym zaroście na szczęce. „Jeśli masz coś zrobić, zrób to, nim minie okazja”. Tak mawiała jego żona. Gdy był młodszy, brał to za kobiece zrzędzenie, teraz, po latach, słowa te wydawały się mu bardzo prawdziwe.
Wynurzył się spod ośnieżonych gałęzi i chyłkiem ruszył w dół, chwytając się wystających korzeni drzew i skał. Starał się przemieszczać ukośnie po pochyłości, aby znaleźć oparcie dla stóp, aż ześlizgnął się na dno niecki, osłonięty  przez  kłębowisko  ruchomych  płatków.  Przykucnął  zesztywniały i bezgłośny przy śnieżnym kopcu, nasłuchując, jak Kozacy nawołują się przy ognisku.
Tyner  wysunął  się  chyłkiem  zza  zaspy  i  zanurzył  w  wirującą  biel i  szarość.  Szedł  prawie  na  oślep.  Lodowe  płatki  spadały  mu  na  twarz, oblepiały brodę, wąsy i brwi, prószyły w oczy tak, że musiał osłaniać się ramieniem.  Mimo  to  brnął  dalej,  zapadając  się  w  śniegu,  dysząc  ciężko i wciąż zastanawiając się, czy idzie w dobrym kierunku.
Najpierw zobaczył zarys sań, a potem usłyszał parskanie uwiązanych tamkoni. Przyczajony, zrobił jeszcze kilka kroków i dopadł osłony, za którą stały wierzchowce.
Przez  jakiś  czas  znów  nasłuchiwał  głosów  dochodzących  z  kurzawy. Niestety  nie  potrafił  ustalić  nic  pewnego.  Ostrożnie  wystawił  głowę  nad drewnianą  ramę.  Najbliższe  mu  zwierzę  wytrzeszczało  na  niego  oczy i prychało parą. To była klacz, pod wierzch.
Pochylił się i wpełzł pod sanie, uważając, by nie uderzać szablą o płozy, a   następnie   wyczołgał   się   po   przeciwnej   stronie   między   pęcinami wierzchowców.   Nagłe   pojawienie   się   człowieka   zaniepokoiło   klacz. Wierzgnęła, a jej przednie kopyto wybiło dołek w śniegu tuż przy twarzy Bogusława.
Poderwał się i uspokajającym gestem przyłożył dłoń do jej chrap. Klacz szarpnęła  za  powróz,  ale  po  chwili  pozwoliła  mu  się  dotknąć.  Szepcząc uspokajającym  tonem,  odwiązał  powróz  od  sań  i  poprowadził  zwierzę w kłębowisko śniegowych płatków. Pomimo braku siodła i strzemion zdołał wspiąć się na grzbiet konia i pognał cwałem w kierunku wylotu dolinki. Dystans między nim a obozem zwiększał się z każdym końskim skokiem. Bogusław wlepił wzrok w oślepiającą biel. Przy tej pogodzie wartownicy mieli niewielkie szanse na celny strzał. O ile dostrzegą go w kurzawie. Na razie nic tego nie zapowiadało.
Obejrzał się przez ramię, wciąż nie słyszał alarmu. Uśmiechnął się do samego siebie, choć bez szczególnej radości. Ostatecznie aż tak wiele się nie zmieniło, wciąż był głodny i zmarznięty.
A potem obrócił głowę i spojrzał.
Wprost na rohatynę wyrosłą z zamieci i trzymającą ją barczystą postać. Mgnienie oka przed tym, jak wąski grot przebił rozpędzoną klacz.
Zwierzę ze straszliwym kwikiem runęło na śnieg, spryskując go obficie krwią. Tyner mógł się jedynie zsunąć na bok i w ostatniej chwili podciągnąćkolana, ratując nogi przed zmiażdżeniem pod ciężarem wierzchowca. Gwałtowny upadek wydarł mu dech z piersi, a uderzenie w tył głowy niemal pozbawiło przytomności.
–   Prawie  się  udało   –   wymamrotał,   czując  w  ustach   smak   krwi z przygryzionego języka.
Usłyszał skrzypienie śniegu.
Nadchodziła jego śmierć. Od lat wiedział, że ta chwila kiedyś nastąpi. Właściwie to Tyner dziwił się, że tak długo udawało się mu jej uniknąć. Nie bał się. Nawet poczuł ulgę. Przymknął oczy, czekając, aż pochłonie go mrok.
Złe przeczucia
„Czemu po mnie nie wyjechał?” Niepokój szarpał sercem Marysieńki, odkąd przypłynęła do Gdańska i zamiast objęć długo niewidzianego męża otoczył ją tłumek kupców i rajców zabiegających o łaski pani hetmanowej. Zwykle cieszyła ją taka adoracja ze strony niezmiernie bogatych gdańszczan, lecz niespodziewana nieobecność męża była jak łyżka dziegciu, która zepsuła cały smak miodu.
Wytrwała w tym niepokoju dwa dni, po czym kazała służbie pakować bagaże na wozy i wyruszyła w drogę do domu.
– Może znalazł sobie kochankę – w końcu wyjawiła swój lęk na głos, zwracając się do podróżującej wraz z nią w karocy damy do towarzystwa.
Charlotta Mesire oderwała wzrok od książki, którą zaczęła czytać jeszcze na  statku.  Wydawało  się,  że  nie  przeszkadza  jej  kołysanie  i  ciągłepodskakiwanie karocy na wertepach, choć Marysieńka nie potrafiłaby się skupić w tych warunkach na przeczytaniu nawet jednej strony.
Charlotta odłożyła książkę na siedzenie.
– O ile sobie przypominam, latem sama namawiałaś go w listach, aby podczas  kampanii  wojskowej  nie  trwał  w  abstynencji  pod  twą  długą nieobecność, gdyż to niezdrowe dla męża w sile wieku.
Marysieńka spojrzała ostro na Charlottę. Od służby, nawet tak zaufanej jak pani Mesire, nie oczekiwała napomnień.
– Nie mówię przecież o wojskowych ladacznicach – fuknęła z irytacją. – Tylko  o  czymś  poważnym,  jakiejś  magnackiej  suce,  która  omotała  Jana swymi sztuczkami.
Charlotta pochyliła się ku markizie. Uspokajającym gestem położyła dłoń na futrzanej narzucie okrywającej jej nogi.
– Twój mąż jest zakochany w tobie po uszy, nie znam drugiej takiej miłości, z pewnością miał ważny powód, aby nie przyjechać. Zobaczysz, w Gniewie czeka na ciebie list od niego.
–  Tak,  na  pewno  –  szepnęła  Marysieńka  i  uściskała  dłoń  Charlotty w podziękowaniu za słowa otuchy.
Karoca  znów  potężnie  zakołysała  się  na  wyboju,  co  zburzyło  ledwo poprawiony nastrój Marysieńki.
– Czy w tym kraju ktoś w końcu zadba o drogi!? – huknęła rozdrażniona. – Przecież to urąga wszelkiej przyzwoitości.
Charlotta zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
– Co cię tak drażni? Masz już miesięczne dolegliwości?
– Problem w tym, że nie dostałam krwawienia. – Marysieńka westchnęła i spojrzała w obity suknem sufit powozu.
– Och… Może to przez trudy podróży…–  Miejmy  taką  nadzieję  –  mruknęła  Marysieńka  i  wlepiła  wzrok w monotonny, okryty bielą pejzaż za oknem. Minęły ledwie dwa dni od wyjazdu z Gdańska, a ona miała już serdecznie dość podróży. Otuliła się szczelnie  futrem,  lecz  ciepły  ubiór  nie  mógł  zastąpić  przytulnego  domu i filiżanki kakao wypitej przy ogniu rozpalonym w kominku.
Zresztą celowo  czekała  z  powrotem  do  Polski,  aż  silny  mróz  zetnie jesienne roztopy. Bez tego utknęliby po osie w błocie już na Żuławach.
Latem mijany krajobraz mieniłby się od złota i srebra pól, kwietnych łąk i  szumiących  nad  strumieniami  drzew.  Teraz  jednak  okolice  zasnuwała przygnębiająca  biel,  od  której  odcinały  się  zgarbione  sylwetki  czarnego ptactwa.
Na szczęście po jakiejś godzinie kolebania się na bezdrożach dotarli do Gniewu, starostwa należącego do Sobieskich. W unoszącej się nad Wisłą mgle  Marysieńka  widziała  zarys  potężnego  zamku  z  czterema  wieżami i czerwoną bryłę kościoła odcinającą się na tle szarości i bieli.
Trakt polepszył się i konie pokłusowały w kierunku bramy prowadzącej za mury. Marysieńka z ciekawością obserwowała witryny sklepów i ludzi, którzy przystawali na widok przemierzającej uliczką kawalkady. Ktoś z ciżby krzyknął na wiwat, ktoś inny podchwycił powitanie. Wnet na trasie przejazdu podniosły się okrzyki w niemieckiej mowie, która na całym Pomorzu była w powszechnym użyciu.
Jadący na przedzie dragoni zniknęli już pod masywnym łukiem bramy zamkowej, a po chwili koła karocy zaturkotały o brukowany dziedziniec.
Marysieńka i Charlotta wysiadły z powozu, gdy tylko woźnica wstrzymał zaprzęg.  Na  podwórcu  rozbrzmiały  pokrzykiwania  czeladzi  i  woźniców próbujących zmieścić w ciasnej przestrzeni kilkanaście wozów, na których wieziono sprzęty i ubrania zakupione we Francji.
– Zadbaj, aby kufry od kardynała trafiły pod klucz – zwróciła się markizado Mesire. – Przy drzwiach postaw straż.
– Zajmę się tym – odrzekła Charlotta.
Marysieńka z niechęcią rozejrzała się po malutkich oknach osadzonych w murach z czerwonej cegły. Zamek jak zawsze wywierał na niej ponure wrażenie, szczególnie o tej porze roku. Otuliła szyję kołnierzem futrzanego płaszcza i szybkim krokiem udała się do głównego wejścia.
W surowym holu zamiast podstarosty zastępującego w Gniewie jej męża przywitał ją ochmistrz. Niski, kulejący na lewą nogę mężczyzna ściągnął czapkę i padł do jej nóg, całując rąbek sukni.
– Czy komnaty gotowe? – wypaliła, nie hamując rozpierającej ją irytacji. – Wydałem polecenia, jak tylko przybył goniec z Gdańska – zapewnił
ochmistrz.
–  Doskonale  –  mruknęła  i  ruszyła  przez  hol  w  stronę  schodów prowadzących na piętro.
Surowe  sale  i  wąskie  korytarze  przeznaczone  niegdyś  na  potrzeby Krzyżaków były puste i nieogrzewane. W wielu miejscach dostrzegła pleśń, pajęczyny i kurz.
Starostwo  zatrudniało  zbyt  mało  urzędników  i  zbrojnych,  aby  tchnąć w gmach  pełnię dawnego  życia,  a Jan  nigdy  nie był skłonny  zatrudniać więcej  służby,  niż  to  konieczne.  Nawyk  oszczędności,  graniczący  ze skąpstwem, był cechą charakteru męża, której mimo wieloletnich starań nie potrafiła zmienić.
W  Gniewie  zajmowała  zawsze  te  same  komnaty,  z  własną  łazienką i  przytulną  sypialnią.  Obszerny  salon  miał  wielkie  okno  o  półkolistym sklepieniu,  a  z  ciemnobrązowego  belkowanego  sufitu  zwisał  kandelabr z  tuzinem  świec.  Kilka  innych  mosiężnych  świeczników  rozstawiono  na biurku   i   kredensiku.   Przy   kominku   stał   wygodny   fotel,   w   głębi pomieszczenia zaś znajdowała się sofa.Mimo  starań  włożonych  w  urządzenie  pomieszczenia  Marysieńce  nie udało się do końca wyeliminować surowego zakonnego ducha zasiedziałego w całym zamczysku.
– Pospiesz się z ogniem, zimno tu jak w psiarni – ofuknęła pokojówkę, która za pomocą miecha starała się rozdmuchać żar w kominku. Wyjrzała przez  okno  na  podzamcze.  Stały  tam  drewniane  szopy  i  kilka  domków służby.
„Gdyby zburzyć te domy, można by tam postawić wygodny pałac. Nie musiałabym się więcej zatrzymywać w tym ponurym gmachu”. Ów pomysł nieco  poprawił  jej  nastrój.  Uniosła  wzrok  na  płynącą  trochę  dalej  Wisłę i  ulokowany  poniżej  zamku  port  rzeczny,  gdzie  czekały  na  wywóz  do Gdańska  olbrzymie  sterty  desek  i  nieobrobionych  pni.  Rzeka  wciąż  nie pokryła  się  lodem,  co  umożliwiało  kursowanie  barek,  lecz  jednocześnie oznaczało, że podróżując na Ruś, będzie zmuszona korzystać z nielicznych mostów i promów.
Znów  pomyślała  o  niepokojącym  braku  wieści  od  Jana.  „Przecież pisałam, że wracam! Czemu więc go tu ze mną nie ma?”
Zacisnęła palce na szalu i zsunęła go z szyi. Z pomocą służącej pozbyła się  futra  z  soboli  i  bawełnianej  sukni,  luźnej  w  talii  i  odrobinę  krótszej z przodu.
– Daj to do prania – zarządziła. – I poproś madame Mesire, aby mnie odwiedziła.
Służąca dygnęła i opuściła komnatę, zamykając za sobą drzwi. Marysieńka zatonęła w fotelu ustawionym naprzeciw kominka, pozbyła
się butów i wyciągnęła zmarznięte stopy w stronę buzującego ognia. Ogarnęło ją przyjemne ciepło i poczuła ciążenie powiek, lecz nim zmęczenie wzięło górę, pojawiła się Charlotta.
Zdążyła już zmienić suknię. Nowa była jasnozielona i zapięta pod szyję,co uwydatniało zarys jędrnych piersi Charlotty. Czarne włosy nosiła krótko ścięte, dzięki czemu mogła wygodnie zmieniać peruki. Miała lekko zadarty nos i duże oczy, którymi spojrzała na Marysieńkę z nieodgadnionym wyrazem.
– Dowiedziałaś się, czemu podstarosta nie wyszedł mnie powitać? Mesire zbliżyła się do kominka i ogrzała dłonie.
–  Przewodniczy  rozprawie  sądowej  w  ratuszu  –  odparła.  –  Już  go powiadomiono o naszym przybyciu.
– Co to za proces?
– O czary – wyjaśniła Charlotta. – Ale to nie wszystko. Od pokojówki dowiedziałam  się,  że  w  grę  wchodziły  też  trucicielstwo  i  sodomia.  Te oskarżenia jednak wycofano ze względu na reputację ofiary.
– Napiję się białego wina. Podasz mi kieliszek? – poprosiła Marysieńka i  wskazała  ruchem  głowy  kuferek  stojący  pod  ścianą,  gdzie  trzymała oryginalne trunki z Barsac.
Tuzin butelek stanowił pożegnalny prezent od kardynała de Bonziego, który słusznie zauważył, że to, co w Polsce uważa się za wina francuskie, w rzeczywistości jest sikaczem doprawionym przez Holendrów, zanim towar dotrze do Gdańska.
Charlotta  wyjęła  ze  skrzynki  zakorkowaną  flaszkę  i  dwa  srebrne pucharki. Gdy napełniła je winem, jeden z nich podała markizie.
Marysieńka upiła łyk i z westchnieniem oparła się o zagłówek fotela.
– Boże, jak ja nienawidzę tego kraju – wyznała. – Od lat namawiam Jana do wyjazdu do Francji. Ale on zawsze znajduje powód, aby się opierać. Prawda jest taka, że zostanę tu z nim na zawsze. – Wychyliła resztę wina i wyciągnęła puchar ku Charlotcie. – Nalej mi jeszcze, proszę.
Mesire   napełniła   puchary.   Przez   chwilę   wpatrywały   się   w   ogień trzaskający w kominku.– Tęsknisz czasem za domem? – zapytała Marysieńka.
Charlotta wzruszyła ramionami.
– Nie ma za czym – zwierzyła się ponuro. – Matka umarła, jak miałam jedenaście lat, a wuj, który mnie przygarnął… nie był dobrym człowiekiem.
Marysieńka   z   ciekawością   zerknęła   spod   długich   rzęs   na   swą towarzyszkę. Rzadko rozmawiały o przeszłości Charlotty.
– Wiele zawdzięczasz kardynałowi de Bonziemu – powiedziała.
– Ofiarował mi nowe życie.
Coś w głosie Charlotty podpowiedziało Marysieńce, że chwila szczerości minęła. Mesire, choć znały się od pięciu lat, wciąż była dla niej tajemnicą.
Markiza  nie  po  raz  pierwszy  zastanowiła  się,  komu  Charlotta  jest naprawdę wierna. Sobieskim, kardynałowi, a może wyłącznie samej sobie? Na  szczęście  nie  stanowiło  to  problemu,  póki  wszystkim  przyświecał wspólny cel – obalenie Korybuta.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę wejść! – zawołała pani hetmanowa.
Z korytarza wsunął się wysoki mężczyzna w żupanie. Podstarosta miał pociągłą twarz i duże wąsiska, które w połączeniu ze smutnymi oczyma nadawały  jego  obliczu  wyraz  wiecznego  zatroskania.  Szlachcic  zerknął niepewnie na dwie przypatrujące się mu damy i nerwowo zacisnął przed sobą dłonie.
Marysieńka  nie   dziwiła   się   nastrojowi   zarządcy.   Jego   poprzednik wyleciał  z  urzędu  na  pysk  za  trwonienie  dochodów  oraz  niedopatrzenia w księgach, więc podstarosta spodziewał się kontroli rachunków.
Jako że Jan miał na głowie zarząd nad wielkimi dobrami na Rusi, a do tego ostatnie lata wciąż trawił na wojnie, pani hetmanowa musiała wziąć na siebie nadzór nad  majątkami na Pomorzu.  Od  początku  nie czyniła tego
z radością, zawsze wolała wydawać pieniądze, niż je liczyć, lecz zgodniez wolą męża wywiązywała się skrupulatnie z powierzonego jej obowiązku. – Wybacz, waszmość pani, że cię nie powitałem, lecz przewodniczyłem
przesłuchaniu w sprawie gardłowej zbrodni i dopiero co…
– Ponoć chodzi o czary? – weszła mu w słowo Marysieńka.
Podstarosta posłał jej kolejne niespokojne spojrzenie.
– Nie tylko… – Zawahał się, niepewny, ile już wie pani hetmanowa. – Ten młodzik to czarna dusza. Oddawał się też trucicielstwu i sodomii.
–  Człowiek  o  wielu  talentach,  już  mi  się  podoba  –  zakpiła  z  sofy Charlotta.
Marysieńka zgromiła ją wzrokiem.
– Przyznał się do winy?
– A jakże. – W głosie podstarosty zagrała urzędnicza duma. – Jak tylko wzięliśmy  go  na  męki,  przyznał  się  niecnota  do  udziału  w  sabatach i chędożenia z diabłem pod postacią kozła.
Marysieńka obróciła puchar w dłoni.
– A do otrucia i sodomii? – zapytała od niechcenia.
Podstarosta drgnął i nerwowym ruchem przeczesał opadające wąsiska. – Tu się wyparł, choć kat wykręcał mu kończyny w drabinie, a potem
przypalał pachy ogniem. – Zgarbił się i pochylił konfidencjonalnie ku pani hetmanowej. – Otruty człowiek był szanowanym obywatelem, mistrzem cechu zegarmistrzowskiego. Zostawił żonę i czwórkę dzieci – wyjaśnił cichym głosem. – Po co roztrząsać sprawę, miłościwa pani? Wstyd i szkodę wdowie i sierotom czynić? Wystarczy, że winny zbrodni poniesie karę.
– Macie rację… – Marysieńka zamilkła na chwilę, tknięta ciekawym pomysłem.  –  Charlotto,  chcę,  abyś  porozmawiała  z  tym  młodzieńcem.  – Wymieniła z dwórką znaczące spojrzenia.
Mesire skinęła głową. Podniosła się z sofy i wygładziła fałdki na sukni,po  czym  wyszła  z  komnaty,  odprowadzona  zdumionym  wzrokiem  przez podstarostę.
– Jak duży dochód przyniesie starostwo w tym roku? – zapytała pani Sobieska, przechodząc do rachunków.
– Dwakroć większy niż w zeszłym – oznajmił z dumą oficjalista. – Z tego będzie piętnaście tysięcy złotych ze sprzedaży zboża plus osiem tysięcy za woły, drewno, wosk i skóry.
Marysieńka  uśmiechnęła  się  łaskawie,  choć  zysk  pokrywał  zaledwie kroplę   w   morzu   potrzeb,   w   jakie   wpędziły   Sobieskich   zniszczenia poczynione przez Kozaków i Tatarów w ich majątkach na Rusi.
– Doskonale się spisujecie. Przygotuj waszmość księgi rachunkowe, chcę w nie spojrzeć.
Podstarosta ukłonił się i opuścił komnatę.
Marysieńka została sama. Skuliła ramiona i spojrzała w ogień, zadając sobie pytanie, gdzie podziewa się jej mąż.
Gdy  Charlotta  dotarła  pod  ratusz,  kupcy  właśnie  zamykali  podwoje sklepów  i  kramów.  Mróz  i  nadciągający  wczesny  zmierzch  przepłoszyły kupujących i tylko przy ladzie bławatnika dwie kobiety w białych czepcach i czerwonych sukienkach pod płaszczami marudziły przy belach sukna.
Mesire  wyszła  z  półkrytego  powozu  i  nakazała  towarzyszącemu  jej wachmistrzowi, by zapukał do drzwi.
Cichoń chwycił kołatkę i uderzył trzykroć w okute drewno, wzbudzając zimny, hałaśliwy dźwięk. Musiała jednak minąć dłuższa chwila, nim przez wizjer wyjrzało czyjeś oko.
– Ratusz zamknięty na dziś – zaburczał ktoś z sieni. – Panowie rajcy zakończyli przesłuchanie.– Otwieraj, my z polecenia pani hetmanowej Sobieskiej, która gości na zamku – zażądał Cichoń.
Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla i drzwi się rozwarły. Wyjrzał zza nich siwiejący mężczyzna z pokaźnym brzuchem, na którym nie dopinał się podbity baranicą kaftan.
–  Jestem  tu  woźnym  sądowym  –  wyjaśnił  po  niemiecku,  widząc cudzoziemski strój Charlotty.
– Pani hetmanowa poleciła mi zobaczyć oskarżonego o czary – odparła Mesire  również  po  niemiecku,  który  to  język  znała  równie  dobrze  jak francuski i polski.
Woźny łypnął nieufnie na obcą mu damę, ale cofnął się od drzwi, mając przed sobą zwalistą sylwetkę Cichonia.
– Więzień jest w beczce – burknął, gdy Charlotta weszła do sieni ratusza. – Panowie rajcy łaskawi dla ścierwa, ja bym tam sodomitę ogniem ochrzcił. Niech wie, co go czeka w piekle.
Idąc  przodem,  doprowadził  przybyszy  do  krętych  schodów,  którymi zeszli  do  piwnic  gmachu.  W  podziemnym  korytarzu  migotał  płomień samotnej  lampki.  Woźny  zdjął  kaganek  ze  ściany  i  poprowadził  ich  do masywnych żelaznych drzwi. Odszukał przy pasie odpowiedni klucz i weszli do katowni.
Charlotta  ogarnęła  spojrzeniem  piwnice,  starając  się  przywyknąć  do półmroku. Sala tortur nie dorównywała ani rozmiarem, ani też wyposażeniem tej w Colmarze, gdzie trafiła wiele lat temu. Tu wyposażenie składało się ze stołu i krzeseł dla sędziów oraz pulpitu dla pisarza notującego zeznania. Na ścianie wisiał krucyfiks. Narzędzia tortur były dość prymitywne, co zresztą nie wykluczało ich skuteczności: ława do rozciągania stawów z metalowymi uchwytami  na  nogi  i  ręce,  zwykła  drabina  i  kocioł  na  wrzący  olej. Dodatkowo   na   stole   leżały   ułożone   starannie   obcęgi,   pilniki,   imadłai kolczaste obroże. Charlottę przeszył paniczny lęk, odżyły dawno zatarte wspomnienia – upokorzenie, bezradność, strach i potworny ból.
Poczuła swędzenie nad obojczykiem, tam gdzie kat wypalił na jej skórze piętno hańby. Z trudem powstrzymała się przed podrapaniem starej blizny.
Zapragnęła natychmiast opuścić to okropne miejsce. Wyjść na świeże powietrze i mróz. Zapomnieć, co jej wówczas zrobiono.
Zacisnęła jednak zęby i ruszyła za woźnym, który zatrzymał się przy łukowatym przejściu prowadzącym do osobnego pomieszczenia i poświecił kagankiem, wydobywając z mroku ustawioną pionowo beczkę używaną do kiszenia kapusty.
– Tam siedzi – rzekł, najwyraźniej nie mając zamiaru uczynić kroku dalej.
Charlotta zerknęła na wystraszoną twarz mężczyzny. „Lęka się diabła”, odgadła.  Mesire  nie  miała  podobnych  obaw.  Już  dawno  zrozumiała,  że najgorsze zło czynią ludzie, na swój własny użytek.
Wyjęła  woźnemu  z  dłoni  kaganek  i  zajrzała  do  beczki.  Wewnątrz znajdował się nagi mężczyzna. Sposób, w jaki go skrępowano, nie pozwalał mu  stać  ani  siedzieć.  Mógł  jedynie  klęczeć,  co  po  paru  godzinach wywoływało straszliwy ból mięśni, kolan i pleców.
Charlotta  dotknęła  dłonią  ogolonej  głowy  skazańca,  a  ten  drgnął i zaskomlał niczym zbity pies.
– Trzeba go stąd wyciągnąć – powiedziała twardo.
Woźny  wytrzeszczył  na  nią  oczy,  jakby  nagle  dostrzegł  rogi  na  jej głowie.
–  To  niemożliwe,  pani,  diabelski  pomiot  nie  może  mieć  kontaktu z podłożem, gdyż moc swą czerpie z piekieł.
Charlotta zignorowała woźnego.
– Cichoń, wyciągnij tego biedaka – poleciła i cofnęła się.Wachmistrz   zerknął   na   nią   ze   zdziwieniem,   nie   zwlekał   jednak z wykonaniem rozkazu. Zgarbił się nad beczką i silnymi rękoma wydobył szczupłą, bladą postać.
– Postaw go, chcę mu się przyjrzeć – nakazała Charlotta.
Więzień wykrzywił się z bólu, gdy ciężar jego ciała spoczął na spętanych, poranionych nogach. Zachwiał się, lecz wachmistrz przytrzymał go, chroniąc przed upadkiem.
Mężczyzna był zaskakująco młody, mógł mieć szesnaście, siedemnaście lat. Uznałaby go za ładnego, gdyby nie twarz ściągnięta bólem, napuchnięte fioletowo oko i rozkrwawione usta. Opuściła wzrok na szczupłą sylwetkę i ładne genitalia.
„Nada się”, zdecydowała w myślach.
Charlotta  zbliżyła  się  do  nieszczęśnika,  obserwując  jego  twarz.  On również przyglądał się jej nieufnie spod opuchniętej powieki.
– Już dobrze. – Delikatnie dotknęła obrzmiałego policzka. – Zabiorę cię z tego miejsca.
Napuchnięta powieka drgnęła i w jasnobłękitnych oczach pojawił się cień nadziei.
– Co wy robicie!? – rozbrzmiał przerażony głos woźnego. – Uwalniacie diabelski pomiot! Tak nie można, przywołam straż!
Obrócił się na  pięcie  w  stronę  drzwi,  lecz  w  tym  samym  momencie Mesire wykonała błyskawiczny krok w jego stronę i uderzyła obcasem buta w zgięcie kolana uciekiniera. Woźny krzyknął, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, i upadł na kolana, Charlotta stanęła nad nim i chwyciła za rzadkie włosy mężczyzny. Odchyliła jego głowę do tyłu, odsłaniając krtań. Wąskie ostrze sztyletu musnęło źle ogolony zarost na szyi woźnego.
– Nigdzie nie pójdziesz. Wykonuję wolę pani Sobieskiej. Piśniesz słowo, nim znajdę się na zamku, a sam wylądujesz w tej beczce. – Szarpnęła goz całej siły za włosy, aż mężczyzna zaskomlał. – Pojmujesz, co mówię?
– Pojmuję, pani, pojmuję – odparł, trzęsąc się jak galareta.
Charlotta cofnęła stal od jego gardła i ukryła sztylet w rozcięciu sukni, gdzie na udzie miała umocowaną pochewkę.
Zdjęła z ramion płaszcz i rzuciła Cichoniowi.
– Okryj go i zabieramy się z tej nory – syknęła z irytacją, po czym opuściła katownię, zostawiając woźnego na kamiennej podłodze.
Młodzik nie był w stanie wspiąć się po schodach o własnych siłach, więc wachmistrz wziął go na ręce i niósł aż do powozu czekającego pod ratuszem. Blade słońce zaszło już za horyzont i nad miasteczkiem rozpostarł się zimny mrok, toteż nikt nie zwrócił uwagi na potężnego mężczyznę wynoszącego z  gmachu  owiniętego  w  płaszcz  człowieka.  Charlotta  poleciła  ułożyć skatowanego  młodzieńca  na  miękkim  siedzeniu,  a  sama  usiadła  obok powożącego zaprzęgiem Cichonia.
Jechali niezbyt szybko, gdyż wąskie uliczki miasteczka były oblodzone i ciemne, lecz wydostawszy się na drogę prowadzącą do zamku, Cichoń strzelił z bata, poganiając konie.
Zatrzymali się dopiero na dziedzińcu. Charlotta zeskoczyła z ławeczki woźnicy, a wachmistrz wyciągnął młodzika z powozu.
–  Umieść  chłopaka  w  jednej  z  wolnych  izb,  lecz  takiej  z  kratami w oknach – poleciła Charlotta. – Niech dadzą mu wieczerzę i wino, ale nieobficie, nie chcę, aby po głodówce dostał skrętu kiszek. Potem sprowadź medyka z miasteczka.
– Późno już – rzekł wachmistrz. – A i pewnie nie zechce przyjść do czarownika.
– To go wywlecz z domu, choćby był w samych gaciach. I wytłumacz mu, co go czeka, jeśli nie będzie trzymał gęby na kłódkę.
Cichoń łypnął na Mesire spod gęstych brwi.– Jak sobie życzysz, waszmość pani – mruknął i dźwignąwszy młodzika, zaniósł go w stronę pomieszczeń dla czeladzi.
Charlotta skierowała się do głównego gmachu, w holu minęła służącą, która  czyściła  na  kolanach  podłogę,  i  po  dotarciu  pod  komnatę  pani Sobieskiej otworzyła drzwi, nie pukając.
Marysieńki  nie  było  w  salonie.  Charlotta  dostrzegła  jednak  suknię i  bieliznę  ułożone  na  sofie.  Odgadła,  że  Maria  bierze  kąpiel.  Jak  na Francuzkę czyniła to bardzo często, czasem aż kilka razy w tygodniu, co nawet w Polsce uważane było za szkodliwą dla zdrowia fanaberię. Charlotta przypuszczała, że zwyczaj ten wziął się u Marysieńki z czasów, gdy była panią  Zamoyską  i  po  każdej  nocy  spędzonej  ze  wstrętnym  jej  mężem zmywała z siebie wspomnienie jego dotyku.
Zrzuciła ciepłe okrycie, przewiesiła je przez poręcz fotela i podeszła do łazienki.
– Mogę? – zapytała przez drzwi.
– Proszę, wejdź.
Nacisnęła klamkę i wsunęła się do spowitego parą pomieszczenia. Maria Kazimiera leżała naga w obszernej wannie, którą jakiś czas temu kazała sprowadzić  z  Gdańska.  Charlotta  zagryzła  wargę,  obserwując  biel  skóry i kobiece kształty zanurzonego w wodzie ciała swej pani.
Gdy weszła do łazienki, pokojówka właśnie przelewała ukrop z wiadra do wanny za pomocą wielkiej chochli.
– Odejdź, ja to skończę – poleciła służącej Mesire.
Pokojówka dygnęła i wyszła. Usłyszały odgłos towarzyszący zamykaniu drzwi komnaty.
Marysieńka wynurzyła się z gorącej wody. Usiadła. Jej piersi odzyskały kulisty, jędrny kształt.
– Jak tam nasz czarownik? – zapytała.– Atrakcyjny, jeśli odjąć opuchliznę.
– Bardzo go uszkodzili?
– Wyliże się.
– Dobrze.
Rozległo się natarczywe pukanie do drzwi komnaty.
– Sprawdzę, co się stało – rzekła Charlotta.
Maria skinęła głową i zanurzyła się w ciepłej wodzie.
Mesire,  wyjrzawszy  na  korytarz,  zobaczyła  ubłoconego  szlachcica. Mężczyzna wyglądał, jakby odbył długą podróż, i to w wielkim pośpiechu.
– Mam list od pana hetmana do jaśnie pani – wypalił posłaniec, sięgając do skórzanej torby przewieszonej na ukos przez pierś.
– Pani zażywa kąpieli. Przekażę jej pismo. – Charlotta zdecydowanym gestem wyciągnęła kopertę z dłoni szlachcica. – Udajcie się waszmość do kuchni, tam dostaniecie wieczerzę. Polecę, aby przygotowano dla was łóżko.
Posłaniec oddalił się i Charlotta zamknęła drzwi. Z niepokojem zerknęła na zalakowany list. Miała przeczucie, że nie zawiera nic dobrego. Wróciła do łazienki.
– List od twego męża – oznajmiła.
Maria poderwała się z wanny i całkiem mokra i naga stanęła na podłodze. Charlotta podała jej domową szatę, a potem pismo.
Marysieńka złamała lakową pieczęć i rozwinęła kartę sztywnego papieru. Gdy tylko zaczęła czytać, jej twarz przyoblekło przerażenie.
Przeszła do komnaty i rzuciła list na stolik. Charlotta podążyła za nią.
– Co się stało? – zapytała.
– Jan ciężko zachorował, medycy obawiają się o jego życie – odparła Maria załamującym się głosem.
Charlotta  przeczytała  list.  Opisano  w  nim  wrzód  na  gardle,  gorączkęi bóle głowy. Nie brzmiało to dobrze.
–   Bez   Jana   wszystko   będzie   stracone.   –   W   głosie   Marysieńki pobrzmiewała  panika.  –  Nie  będę  potrzebna  kardynałowi,  Ludwikowi. Nikomu! – Spojrzała na Charlottę nieprzytomnym wzrokiem. – Muszę jechać na Ruś zobaczyć się z nim – zdecydowała.
– A co z Prażmowskim? – zapytała trzeźwo Mesire.
– Ty się z nim spotkasz. Dostaniesz eskortę. Ja udam się krótszą drogą przez Mazowsze.
Marysieńka roztrzęsiona przyłożyła dłoń do czoła.
– Pomódl się ze mną o wyzdrowienie dla Jana – poprosiła ze łzami w oczach i padła na kolana przed świętym obrazem.
Charlotta uklękła przy Marii i przyłączyła się do modlitwy, choć wiarę utraciła już dawno temu, w przytułku dla sierot, gdy ksiądz rozbierał ją do naga i robił jej złe rzeczy.
Powtarzała jednak słowa litanii, zlecono jej bowiem służyć i okazywać swej pani przyjaźń.
Pierwsza krew
Pasmo Wogezów, Alzacja A.D. 1659
Przez krótki moment zza chmur rozbłysło słońce, rozjaśniając na złoto i czerwono jesienne korony buków rosnących na skraju górskiego cmentarza.
Wokół świeżo wykopanego grobu zebrała się garstka ludzi. Kilka kobiet,brat zmarłej i chuda jedenastoletnia dziewczynka. Nikogo więcej nie interesował pochówek biednej wdowy gospodarującej na spłachetku kamienistej ziemi.
Charlotta   zacisnęła   zęby   i   wygięła   usta   w   podkówkę.   Po   jej wychudzonych policzkach spłynęły strużki łez. Śmierć matki przyszła zbyt niespodziewanie, aby mogła to zaakceptować. Pierwsze bóle pojawiły się u niej zaraz po zbiorach, a dwie niedziele później zaniemogła i trzeba było posłać po znachorkę. Mimo ziół i guseł staruchy matka szybko gasła i nim minął nów, spoczęła w zimnym dole. Kiedy stało się jasne, że umrze, posłała wiadomość do wuja Gastona żyjącego samotnie w górach.
Charlotta nigdy wcześniej go nie widziała. Gdy przybył, wystraszyła się tego wielkiego ogorzałego mężczyzny odzianego w skóry. Był zarośnięty, mrukliwy i cuchnął, jakby od miesięcy nie chodził nad strumień. Musiał wędrować pieszo, bo jego strój pokrywały plamy błota po długiej przeprawie przez góry.
Zdążył jeszcze porozmawiać z matką, nim zmarła. Po tym, jak zerkali w jej stronę, Charlotta domyśliła się, że mówią o niej. Później matkę chwycił ból i znachorka musiała podać jej napar.
Zasnęła i więcej się nie obudziła.
Grabarz   skończył   usypywać   kopczyk,   a   potem   wbił   weń   prosty drewniany krzyż. Na grobie nie było imienia ni nazwiska. W okolicy nie znalazł  się  nikt  potrafiący  pisać.  Mógł  to  zrobić  proboszcz  z  najbliższej osady, ale odjechał zaraz po tym, jak odebrał kilka miedziaków i gęś za ostatnie namaszczenie.
Nikt też nie przejął się losem osieroconej dziewczynki, zwłaszcza że miała wuja, który się nią zaopiekuje.
Gaston przeżegnał się, a potem podszedł do niej i wskazał na wóz. – Już czas – mruknął.W jego głosie wyczuła irytację, jakby ktoś właśnie wcisnął mu chorego psa. Spuściła głowę i poczłapała za swym nowym opiekunem.
Cały jej skromny dobytek, wszystko, co warto było zabrać, mieścił się na tym  wozie.  Chatę  i  ziemię  po  matce  wuj  sprzedał  jednemu  z  sąsiadów. Charlotty nikt nawet nie zapytał o zgodę.
Wuj chwycił ją nisko za biodra i podsadził na ławkę woźnicy. Potem przysiadł się do niej ze stęknięciem. Cmoknął na klacz i ruszyli w drogę.
Jechali dwa dni, noc spędzili przy ogniu rozpalonym na leśnej polanie. Przez całą podróż wuj Gaston nie odzywał się wiele, głównie garbił się na ławeczce woźnicy i potrząsał lejcami, aby popędzić starą chabetę.
Nowy dom Charlotty położony był na odludziu w dolinie chronionej przez stare lasy i strome granie. Chata zbita z ociosanych bali i kryta mchem wywarła na dziewczynce ponure wrażenie. W izbie znajdowało się niewiele sprzętów: stół, zydel i ława ustawiona przy palenisku, a także wielki kufer z kłódką przysunięty do ściany. Było też tylko jedno łoże.
Na wieczerzę wuj postawił na stole dzban i bochen. Strasznie głodna dziewczynka oderwała kawał chleba i zatopiła w nim zęby. Był twardy, ale w połączeniu z piwem doskonale zapełniał żołądek.
Nim  się  zorientowała,  jej  kubek  był  pusty.  Wuj  Gaston  napełnił  go ponownie. Charlotta przytknęła wargi do szorstkiej krawędzi i pociągnęła łyk. Piwo było smaczne, choć na zębach i języku zostawały strzępy drożdży. Poczuła, że kręci się jej w głowie.
Wuj skończył posiłek i wstawszy od stołu, od razu ułożył się w łożu. Zabrała się do sprzątania, lecz przeszkodził jej jego głos:
– Posprzątasz jutro, kładź się na posłanie.
Charlotta zamarła. W ubogich rodzinach dzieci zwykle spały na jednym posłaniu z rodzicami, ale z jakiegoś powodu czuła, że nie powinna być tak blisko Gastona.Uniosła wzrok i spojrzała w brodatą twarz.
– Prześpię się na stryszku – oznajmiła.
Na wuju Gastonie nie zrobiło to wrażenia.
– Zaziębisz się tam jeszcze i skończysz jak  matka.  –  Klepnął dłonią w posłanie. – Tu będzie nam cieplej.
Podeszła posłusznie do łóżka i wgramoliła się na trzeszczący siennik. Wuj nakrył ją narzutą z wilczych skór i odwrócił się do niej plecami.
Leżała bez ruchu, wsłuchana w jego ciężki oddech, który szybko zmienił się w pochrapywanie i mlaskanie. Dopiero wówczas się uspokoiła. Chciała zasnąć,  lecz  wciąż  myślała  o  matce.  W  końcu,  gdy  palenisko  zaczęło przygasać, zapadła w niespokojny sen.
Obudził ją odgłos krzątaniny.
Wuj Gaston był już na nogach. Widząc, że otworzyła oczy, wskazał na wiaderko.
– Przynieś wody ze strumienia. Jak się wsłuchasz, usłyszysz jego szmer. Zerwała się z posłania i chwyciła za wiadro. Gdy znalazła się przed chatą,
zaskoczyło ją, jak wysoko jest słońce. Matka zawsze budziła ją przed świtem, aby oporządziła zwierzęta.
Nadstawiła  uszu   i  rzeczywiście  dobiegł  ją  szmer  płynącej  wody. Skierowała się w stronę delikatnego dźwięku.
Strumień płynął płytkim jarem ukrytym w krzakach. Charlotta napełniła wiaderko i postanowiła się obmyć. Zrzuciła sukienkę i pospiesznie ochlapała się w zimnej wodzie. Kiedy drżąca wyszła na brzeg, zobaczyła wuja Gastona przypatrującego się jej z krawędzi jaru.
Zawstydzona chwyciła sukienkę i zakryła swoją nagość. Wuj pokazał jej sidła i zaklekotał nimi.
– Wrócę pod wieczór – rzekł, po czym zniknął za krzakami.Gdy powrócił z lasu, trzymał w ręku królika. Kiedy indziej przynosił sarnę lub ptactwo, którego nie brakowało w okolicznych lasach.
Już  po  kilku  dniach  Charlotta  zrozumiała,  że  wuj  Gaston  nie  jest zwykłym  wieśniakiem  harującym  w  polu  na  kawałek  chleba.  Nigdy  nie widziała, aby pracował na roli. Prócz klaczy, wieprzka i kur nie trzymał zwierząt, a i tymi musiała zajmować się Charlotta.
Czasem prócz schwytanych w sidła lub upolowanych zwierząt znosił do chaty   różne   przedmioty:   ubrania,   buty,   niekiedy   płaszcz.   Kilka   razy zauważyła na tych strojach ciemne plamy krwi, lecz nigdy nie pytała, co się stało.
Mijały   tygodnie   i   miesiące,   Charlotta   przywykła   do   milkliwego usposobienia wuja, nawet zaczęła czuć się szczęśliwa. W przeciwieństwie do matki Gaston nigdy nie podniósł na nią ręki czy choćby głosu.
Codziennie uczyła się czegoś nowego. Jak oskórować zwierzę, zasolić czy uwędzić mięso, przygotować sidła. Gdy przyszły mrozy i zostali odcięci od świata przez śnieg, wuj nauczył ją tropić zwierzynę, posługiwać się kuszą i łukiem.
Po  zimie  nadeszły  wiosna  i  lato.  Minął  rok  od  śmierci  matuli,  ale Charlotta nie czuła już w sercu żalu. Życie z wujem wydawało się lepsze i szczęśliwsze.
Gaston znów zaczął znikać na całe dnie, a gdy wracał, zawsze miał ze sobą jakieś przedmioty. Odzież zwykle chował w kufrze, mniejsze drobiazgi oraz  monety  wynosił  do  lasu.  Charlotta  któregoś  dnia  poszła  za  nim i zobaczyła, jak ukrywa zawiniątko w dziupli drzewa.
Raz  na  kilka  tygodni  pojawiał  się  w  ich  domu  handlarz  z  mułem. Przybywał z niemieckiej strony granicy i nigdy nie zostawał na noc. Płacił Gastonowi za ubrania i przedmioty, po czym pakował je na muła i odjeżdżał.
Nie wszystkie rzeczy trafiały na sprzedaż. Niekiedy wuj zostawiał sobiebuty, kaftan czy płaszcz. Raz podarował Charlotcie naszyjnik ze srebrnych kulek, kiedy indziej pierścionek ze świecącym oczkiem – cuda, jakich nigdy wcześniej nie widziała na oczy. Najwspanialszym jednak prezentem okazał się sztylet o pięknej, smukłej klindze. Tak długi jak jej ramię.
– To lewak używany przez szlachtę – wyjaśnił wuj. – Ale możesz się nim posługiwać   prawą   ręką.   O   tak!   –   Wykonał   błyskawiczne   pchnięcie w powietrze. – Jesteś mniejsza i lżejsza niż mężczyzna i zawsze tak będzie – oznajmił, wręczając jej sztylet. – To twoja słabość, ale możesz ją zamienić w zaletę. Udawaj zlęknioną i słabą, spuść wzrok i czekaj na okazję, aby wbić ostrze. Większość mężczyzn nie spodziewa się zginąć z ręki kobiety.
Przez cały następny rok ćwiczyła tym ostrzem ataki, zwody i zasłony. Gaston nie był delikatnym nauczycielem, wiele razy krwawiła z nosa i ust, siniaki niemal nie znikały z jej ciała. Ono zresztą się zmieniało, Charlotta rosła i jej dawniej chuda sylwetka zaokrągliła się w paru miejscach.
Ze zdumieniem i niepokojem zaczęła obserwować u siebie zaczątki piersi i meszek pojawiający się na podbrzuszu. Pewnego ranka zaś obudziła się z krwią na udach.
Na  szczęście  Gaston  był  na  wyprawie,  jak  określał  swe  kilkudniowe wypady. Wystraszona dziewczyna spaliła szmaty, lecz nie mogła ukryć plam na sienniku.
Wuj dostrzegł je niedługo po powrocie. Czerwieniąc się, wyjawiła mu, co się stało. Gdy zapytała, czy umrze, roześmiał się ochryple.
– Jesteś gotowa do przysposobienia – rzekł i zabrał się do przeżuwania chleba. – Teraz będzie się tak działo co nów, chyba że zalęgnie się w tobie dziecko.
Nie miała pojęcia, o czym mówi, ale prawdę powiedziawszy, wystraszył ją.
Całe szczęście Gaston nie wracał już do tego tematu, a krwawienie ustałopo kilku dniach.
Coś  się  jednak  zmieniło.  Wuj  stał  się  jakiś  inny,  patrzył  na  nią w szczególny sposób, a gdy kładli się spać, czuła jego dłoń na brzuchu i piersiach. Było to dziwne, niepokojące, ale i przyjemne.
Minął tydzień od tamtej rozmowy, nim po raz pierwszy położył się na niej. Był silny i ciężki, przeraził ją. Zupełnie nie wiedziała, co się dzieje i jak ma się zachować. Leżała nieruchomo, zaciskając usta z bólu i czekając, aż skończy. Potem znów miała krew między nogami i bolało ją tam.
– To tylko  za pierwszym razem –  pocieszył ją Gaston.  –  Z każdym kolejnym będzie lepiej, aż sama to polubisz.
Po kilku chwilach chrapał już odwrócony do ściany.
Przez następne dni nie odzywali się do siebie wiele, lecz gdy zapadał zmrok, znów kładł się na niej, sapiąc i podrygując.
Z  czasem  przywykła  i  rzeczywiście  zaczęła  odczuwać  przyjemność z tego, jak się w niej poruszał. Jednocześnie tkwiła w niej zadra. Przeczucie, że to, co jej robi, jest złe. Mogła uciec i czasem zastanawiała się nad tym, ale nie zdecydowała się na taki czyn. Za nic nie chciała zostać sama.
Nastała jesień, znów malując złotem i brązami bukowe lasy porastające stoki Wogezów. Od wysokich szczytów Szwajcarii, gdzie gromadził się już śnieg, napływała mgła, wypełniając doliny mleczną zawiesiną.
Gaston  zaczął  przygotowania  do  zimy,  która  zwykle  odcinała  ich  od świata  na  wiele  miesięcy.  Spędzał  czas  głównie  na  kłusownictwie,  aby zgromadzić jak najwięcej zapasów na mroźne dni. Charlotta zbierała grzyby, jadalne korzenie i bulwy. Kiedy Gaston powracał, razem solili lub wędzili dziczyznę.
Gdy zaczęły spadać liście, ich spiżarnia była niemal pełna. Brakowało im jednak garnków, ubrań, ciepłych butów i dobrego krzesiwa, gdyż stare zużyło się i nie iskrzyło jak należy. Wszystkie te rzeczy miał dostarczyć handlarz,który odbierał od wuja łupy z jego tajemniczych wypraw.
Gałęzie potraciły większość listowia, a handlarz wciąż się nie pojawił. Gaston co dzień wspinał się na grań wznoszącą się niedaleko chaty i patrzył na drogę, która wiodła od dolin nad Renem. Wracał pochmurny i choć nic nie mówił, Charlotta wiedziała, że trapią go zmartwienia.
– Jutro wezmę towar i udam się do miasteczka – oznajmił któregoś razu, gdy siedzieli przy palenisku. – Nie będzie mnie kilka dni. Pilnuj domu i nie oddalaj się.
Rankiem zaprzągł do wozu kobyłę i odjechał dróżką w stronę doliny. Minął siódmy dzień, a Gaston nie wracał. Charlotta się martwiła. Nocami
robiło się już naprawdę zimno i musiała dokładać więcej drewna do ognia. Rankiem jak co dzień wyszła z wiadrem nad strumień.
Ciżmy,  które  Gaston  kupił  dla  niej  zeszłej  zimy,  były  już  za  małe. Maszerowała  więc  boso,  podskakując  na  ostrych  i  zimnych  kamieniach. Kucnęła przy brzegu, wzdrygając się od lodowatej wody omywającej jej stopy, i przechyliła wiadro.
Wtedy usłyszała grzechotanie toczących się kamyków. Uniosła głowę i zobaczyła dwóch mężczyzn wybiegających zza głazów po drugiej stronie strumienia.  Obaj  nosili  napierśniki  i  lśniące  hełmy,  w  dłoniach  trzymali rapiery.
Charlotta błyskawicznie porzuciła wiadro i zaczęła biec w stronę domu. Nie oglądając się za siebie, wpadła na podwórze.
Rozejrzała się. Było puste.
Dopadła do chaty i pociągnęła do siebie drzwi z całej siły. Po drugiej stronie czekał na nią żołnierz. Dostała pięścią w twarz i wywróciła się na ziemię.
Mężczyzna chwycił ją za włosy i wciągnął do chaty. Oprzytomniawszy, zorientowała się, że jest ich trzech. Człowiek, którydowodził żołnierzami, prócz napierśnika nosił strój szlachcica, wysokie buty, kaftan z miękkiej skóry i spodnie z jasnokremowego sukna. Z ramion spływał mu ciepły płaszcz. Ciemne, blisko osadzone oczy przypatrywały się jej obojętnie.
Twarz mężczyzny zmieniła się dopiero wówczas, gdy jeden z żołnierzy przyniósł mu sztylet – lewak podarowany jej przez Gastona. Przez chwilę przypatrywał się mu z uwagą, po czym wsunął go za pas, obok własnego sztyletu.
– Kim jesteś dla zbója, który tu mieszka? – zapytał.
– Córką – okłamała go bez wahania, wstydząc się tego, co było między nią a Gastonem.
– Twój ojciec Gaston Mesire został pochwycony i skazany na śmierć przez rozczłonkowanie – oznajmił cichym, lecz mocnym głosem oficer. – Zamordował wielu ludzi, pielgrzymów, kramarzy, a nawet szlachcica. Czy wiedziałaś coś o tym procederze?
–  Nie,  panie,  przysięgam! –  wyrzuciła z siebie Charlotta,  nim strach odebrał jej śmiałość.
Oficer zmierzył ją spojrzeniem zimnych oczu.
– Pojedziesz z nami i także staniesz przed sądem.
Potem więcej się nią nie interesował.
Gdy  żołdacy  zdemolowali  izbę  w  poszukiwaniu  ukrytych  skarbów, szlachcic kazał im wywlec dziewczynę na dwór i podpalić chatę. Spętali jej nogi i nadgarstki, wsadzili na konia i powieźli do doliny. Przed zmierzchem zatrzymali się w dużej wsi położonej nad niewielkim dopływem Renu.
Charlottę zamknięto w przybudówce za domem wójta, gdzie zatrzymał się na noc oficer. Zdjęto jej pęta, a na kolację dostała pajdę chleba i kubek wody. Potem trochę płakała, nim skuliła się na słomie i zasnęła.
Obudził  ją  odgłos  towarzyszący otwieraniu  ciężkich  drzwi.  Zmrużyłaoczy oślepiona blaskiem lampy trzymanej przez jakiegoś człowieka. Po chwili rozpoznała w przybyszu szlachcica. Był pijany i patrzył na nią w ten szczególny sposób.
– Spróbuj się opierać, a poderżnę ci gardło – wychrypiał i dotknął dłonią sztyletu, który trzymał za pasem. – Wcześniej jednak pozwolę cię zerżnąć moim ludziom, a także każdemu, kto tylko będzie cię chciał w tej wsi.
Spojrzała mu w oczy i zrozumiała, że gotów jest spełnić swą groźbę.
– Będę uległa – obiecała. Przekręciła się na plecy i sama podciągnęła sukienkę.
Szlachcic odstawił lampę pod ścianę, zrzucił pelerynę z ramion i rozpiął spodnie. Oburącz rozchylił jej nogi i położył się na niej całym ciężarem. Nie opierała  się,  pozwoliła  mu  wejść  do  środka,  ignorując  chrapliwy  oddech i ciężar wgniatający się w jej piersi i brzuch.
Całą uwagę skupiła na sztylecie dyndającym przy każdym ruchu jego bioder. To było ostrze Gastona, rozpoznała je od razu. Wtedy też podjęła decyzję.
Szlachcic  przyspieszył,  ciężko  dysząc  jej  w  szyję.  Poczuła,  jak  drży, napina się tuż przed końcem.
Chwyciła za rękojeść sztyletu i wbiła ostrze pod żebra mężczyzny, tak jak uczył ją wuj. Szlachcic stęknął i poderwał głowę, wlepiając w nią zdumiony wzrok. Widząc, jak życie gaśnie w jego oczach, pomyślała, że Gaston miał całkowitą słuszność. Większość mężczyzn nie spodziewa się zginąć z ręki kobiety.
Wydostała się spod ciężkich zwłok i spojrzała na sztylet. Z ostrza kropla po kropli skapywały na słomę ciężkie krwawe łzy.
Zamordowała człowieka, co gorsza, szlachcica. Kara była za to jedna: śmierć.
Cała się trzęsła. Jej żołądkiem targnął bolesny skurcz. Szybko przyłożyładłoń do ust, powstrzymując wymioty. Przełknęła gorzką ślinę i zaczerpnęła kilka głębszych wdechów. Spojrzała na drzwi.
Zaciskając palce na sztylecie, wyjrzała na korytarz. W nisko sklepionym przejściu   tliła   się   pojedyncza   lampka   przymocowana   do   ściany.   Nie dostrzegła strażnika. Domyśliła się, że oficer odesłał go, aby nikt nie mógł zaświadczyć, co jej zrobił.
Gdzieś zza murów przesączały się chrapliwe męskie głosy i śmiechy. Przymknęła drzwi, wróciła do szlachcica i odcięła mu sakiewkę od pasa. W środku błyszczało kilka srebrników i sporo miedziaków. Podniosła pelerynę, otrzepała ze słomy i narzuciła sobie na ramiona. Okrycie było o wiele za duże jak na jej szczupłą sylwetkę, podwiązała więc materiał w pasie, aby nie plątał się   jej   między   bosymi   stopami.   Potem   wymknęła   się   na   korytarz. Przechodząc, zdmuchnęła płomień w lampce.
Drzwi na zewnątrz były tylko przymknięte. Pchnęła je i wydostała się na zimne powietrze.
Las  był  niedaleko,  to  tam  zamierzała  się  ukryć.  Zdołała  przejść kilkanaście   kroków,   gdy   z   budynku   wyszedł   mężczyzna.   Charlotta błyskawicznie przypadła do poidła dla koni i skuliła się za drewnianą osłoną. Mężczyzna kołysał się lekko. Nie widziała jego twarzy, ale słaba poświata księżyca odbijała się na jego napierśniku. Przeszedł obok niej i zatrzymał się pod otwartym chlewikiem. Tam chwilę szamotał się z pasem i portkami, mrucząc pod nosem przekleństwa. Potem kucnął odwrócony do niej plecami.
Charlotta zacisnęła nerwowo dłoń na poidle. W każdej chwili mogli się pojawić inni strażnicy lub jakiś wieśniak, którego przypiliła natura.
Nie mogła dłużej zwlekać.
Gdy podjęła decyzję, wszystko poszło już łatwo. Chyłkiem wydostała się zza  poidła  i  zrobiwszy  kilka  szybkich  kroków,  stanęła  nad  strażnikiem. Nawet jej nie usłyszał.Bez wahania wbiła mu ostrze w bok szyi. Stal zagłębiła się w miękkie ciało z wilgotnym mlaśnięciem. Żołdak padł twarzą w gnojówkę, błyskając wypiętymi pośladkami.
Charlotta, nie oglądając się za siebie, zaczęła biec w stronę lasu. Ból pod żebrami  palił  ją,  odbierał  dech,  mimo  to  nie  zwalniała  kroku.  W  końcu dopadła pierwszych drzew. Dysząc, przywarła do chropowatego pnia jodły i z napięciem obejrzała się za siebie. Nikt jej nie ścigał. Przynajmniej na razie.
Wiedziała, że rankiem puszczą za nią psy. Do tego czasu musiała przejść rzeczkę. W wodzie zwierzęta zgubią trop.
Odgarniając gałęzie i klucząc między pniami, zaczęła bieg ku wolności.
Stare grzechy
Grudzień A.D. 1671
Przy każdym ruchu wierzchowca głowę Tynera rozsadzał pulsujący ból, a obite podczas upadku żebra kłuły, jakby ktoś wbijał mu pod skórę igły. Na szczęście  przestał  wymiotować,  co  oznaczało,  że  upadek  nie  wyrządził w jego czaszce wielkich szkód.
Kozacy bardzo się spieszyli. Gdy tylko przeprawili się przez granicę na Dniestrze, cały dzień gnali wierzchowce przez białe pustkowia stepu, aby pod wieczór móc dotrzeć nad Boh.
Tyner nie dziwił się pośpiechowi. Cały ten teren został latem i jesienią opanowany  przez  Polaków  i  sprzymierzonych  z  nimi  Kozaków  hetmanaChanenki. Na próżno jednak wypatrywał patroli wysłanych z polskich garnizonów. Napotkali wyłącznie watahę wilków przypatrującą im się ze szczytu kurhanu i zdziczałe konie szukające pokarmu na skraju lasu.
Pierwszy    postój    wypadł    przed    południem,    na    polanie    między ośnieżonymi  dębami.  Setnik  Kozaków  wysłał  zwiadowców,  a  gdy  ci powrócili,   oddział   ruszył   w   dalszą   drogę.   Wkrótce   natknęli   się   na zamarznięty strumień i podążyli jego brzegiem przez płytkie jary i dolinki, w  których  stały  porzucone  lub  spalone  chłopskie  chaty.  Otaczająca  ich zewsząd  pustka  przerażała  i  brzęczała  złowrogo  w  uszach.  Nigdzie  nie dostrzegli żywej duszy, widać było za to mnóstwo obsypanych śniegiem mogił.
Pierwsza wieś, którą napotkali, była do szczętu zniszczona. Pośrodku osady  stała  karczma,  teraz  spalona  i  z  rozwalającymi  się  ścianami.  Nie wiadomo, przed kim zbiegli chłopi – przed Tatarami, Polakami czy swoimi. Tyner widział już tysiące takich miejsc, jak Ukraina długa i szeroka. Przez ciągłe wojny zasobny kraj zmienił się w spływające krwią pustkowie.
Setnik zarządził postój i Kozacy rozbiegli się po chatach, szukając jam, w których mogła pozostać ukryta przez chłopów żywność.
Jeden ze strażników, ponury drab z ospowatą twarzą i płaskim nosem, rozsupłał  więzy  mocujące  jeńca  do  wierzchowca,  a  potem  ściągnął  go bezceremonialnie z siodła. Tyner grzmotnął bezwładnie na śnieg i leżał tam chwilę, pojękując z bólu i wciskając czoło w lodowaty puch.
– Ostrożnie z nim. Musi wyżyć – rozległ się karcący głos setnika.
Tyner, mając ręce skrępowane na plecach, podniósł się niezgrabnie na kolana, a następnie powstał na nogi.
– Odprowadź go do tamtej chaty – polecił strażnikowi setnik, wskazując jedną z lepiej zachowanych chałup.
Tyner usiadł w pustej izbie pod ścianą, z dala od dziury zastępującejokno, która w niej ziała. Obolały i głodny spróbował zasnąć, lecz zapadł tylko w rwaną, niespokojną drzemkę.
Zmierzchało  już,  gdy  wśród  Kozaków  zrobiło  się  małe  zamieszanie. Zjawił się strażnik i kazał jeńcowi wstać z klepiska, po czym wyprowadził go z  chałupy.  Tyner  ujrzał  grupę  sześciu  Tatarów  pojących  bachmaty  przy strumieniu. Setnik rozmawiał z młodym wojownikiem w baranim kożuchu, uzbrojonym w kindżał i szablę. Po postawie i ubiorze widać było, że Tatar musiał należeć do szlachty ordyńskiej.
Strażnik Tynera pchnął go w stronę stojącego spokojnie wierzchowca. Pomógł  więźniowi  wspiąć  się  na  siodło,  a  potem  przywiązał  mu  nogi sznurem do popręgu.
Setnik powrócił do swych ludzi podenerwowany. Tyner nadstawił ucha. Ze  strzępów  rozmowy  przywiewanych  przez  wiatr  wysnuł  domysł,  że w Humaniu wybuchła jakaś rebelia przeciw Doroszence i Polacy mimo zimy przeszli na drugą stronę rzeki.
Nagle   Bogusław   wyczuł,   że   szlachcic   tatarski   przygląda   się   mu natarczywie spod futrzanego kołpaka. Również zmierzył ordyńca wzrokiem. Przez  kilka  sekund  obserwowali  się,  aż  tamten  strzelił  nahajką  swego bachmata i pognał przodem, a za nim jego ludzie.
Kozacy  wyruszyli  tuż  za  nimi.  Szybko  zmierzchało  i  już  po  ciemku dotarli do szerokiej doliny porośniętej dębiną, minęli rozpadające się szańce i zatrzymali się nad brzegiem Bohu.
Z przeprawą setnik postanowił poczekać do świtu, gdyż lód na rzece był jeszcze kruchy. Ordyńcy rozbili się na wzgórzu, bliżej szerokich pól. Kozacy utworzyli osobny obóz, w parowie przy samej wodzie. Po oporządzeniu koni wszyscy zgromadzili się przy ogniskach, aby pożywić się i ogrzać przed snem.
Prawie nie słychać było rozmów. Wyczerpani całodzienną jazdą ludziepochłaniali  w  milczeniu  prowiant,  a  następnie  kładli  się  na  legowiskach ułożonych ze skór zwierząt czy wyciętej na płyciźnie trzciny.
Tyner  również  dostał  kawałek  suszonej  koniny.  Po  dwóch  dniach o pustym żołądku pasek cuchnącego mięsa smakował mu nie gorzej niż nadziewany farszem bażant.
Wartownik  sprawdził  więzy  krępujące  Tynerowi  nadgarstki  i  kostki u nóg, a potem przysiadł przy ogniu, grzejąc się i co jakiś czas dorzucając w płomienie wysuszone końskie łajno.
Tyner   przysunął   się   bliżej   ognia   i   skulił.   Udawał,   że   śpi.   W rzeczywistości    spod    przymkniętych    powiek    obserwował    strażników czatujących na brzegu rzeki. Niestety, jakkolwiek by rozważał i planował, zawsze wychodziło mu, że ucieczka nie jest możliwa. Setnik kozacki trzymał twardo dyscyplinę wśród hultajstwa i nie zaniedbał wystawienia wart.
Bogusław usłyszał za plecami trzask zmarzliny pękającej pod obcasem. Wzdrygnął się i bezwiednie sięgnął do boku po szablę, którą mu odebrano. Zaklął szpetnie w duchu i spojrzał na stojącego nad nim setnika Kozaków. Przybysz  zmierzył  jeńca  spojrzeniem  ciemnych  oczu,  a  potem  kazał wartownikowi, by ten zostawił ich samych.
Tyner uniósł skrępowane dłonie i wykonał zapraszający gest.
– Rozgość się, Jurij. A może panie Jurij, bo teraz to wy wszystkie pany są – dodał z kpiącym uśmiechem.
Kozak wykrzywił usta, podciągnął delię i zasiadł ze stęknięciem obok szlachcica.   Przez   chwilę   milczeli,   wpatrując   się   w   strzelające   raźno płomienie.
– Ile to czasu się nie widzieliśmy, Jurij? – zagaił Bogusław.
Setnik  ściągnął  z  głowy  futrzaną  czapę  i  przeczesał  palcami  długie rzedniejące włosy.
– Od waszego wesela z Marią – odrzekł smętnym głosem. – Co u niej?– Nie żyje, od czterech lat.
– To była wspaniała kobieta – mruknął Kozak. Dorzucił suchego łajna do ognia i zapytał: – Jak twoja głowa?
– Wciąż trochę łupie. Gdyby nie czapka, byłoby już po mnie.
– Widać śmierć nie jest ci jeszcze pisana.
Tyner łypnął nań z ukosa. Przez kilka dobrych lat wspólnie walczyli przeciw  Moskwie,  nim  Doroszenko  został  hetmanem  i  powiódł  część Kozaków pod protekcję sułtana.
–  Wiele  razem  przeszliśmy,  Jurij,  życie  ci  uratowałem.  Nie  mógłbyś odwrócić oczu choć na chwilę?
Setnik podniósł głowę. Spojrzenia dawnych przyjaciół się spotkały.
– Nie mogę, wybacz. Takie, psia mać, czasy, nic się nie poradzi.
– Co ze mną będzie?
– Doroszenko się obawia, że Sobieski wyśle więcej wojska do Mołdawii i  wspomoże  powstańców.  Wtedy  Tatarzy  opuszczą  Ukrainę  i  przejdą  za Dniestr, aby bronić hospodara. A bez wsparcia ordy nie oprzemy się Lachom. Już teraz trzymacie pół Prawobrzeża. Wiele miast dało się zwieść obietnicom Chanenki  i  wpuściło  wasze  załogi.  –  Jurij  splunął  w  ogień.  –  Będziesz szczerze gadał, to hetman cię oszczędzi, a przy kolejnym rozejmie wypuszczą cię za okupem albo wymienią na któregoś z naszych.
Tyner  wykrzywił  się,  jakby  już  go  przypiekali  ogniem.  Doskonale wiedział, jak wyglądają takie przepytywania, gdy przesłuchiwany nie chce lub  nie  potrafi  udzielić  odpowiedzi.  On  zaś,  choćby  i  chciał,  nie  będzie w stanie zaspokoić ciekawości Doroszenki.
Otworzył usta, by szczerze wyjaśnić to Jurijowi, lecz przeszkodziło mu nagłe  zamieszanie  wywołane  przez  pięciu  Tatarów,  którzy  wkroczyli  do obozowiska Kozaków. Ordyńcy z miejsca skierowali się do Jurija, rzucając pogardliwe spojrzenia skupionym przy ogniskach Kozakom.Jurij wyprostował się i zmierzył wzrokiem dowódcę ordyńców.
– Co cię sprowadza, Gałga?
Oblicze Tatara wykrzywił wilczy grymas.
–   Przypomniałem   sobie,   skąd   znam   tego   psa   –   warknął   i   wbił w Bogusława nienawistne spojrzenie. – Zabił mi ojca pod Bracławiem. – Pochylił się nad jeńcem. – Na pal cię nawlokę, bardzo, bardzo powoli – wychrypiał Lachowi w twarz z paskudnym uśmiechem.
Jurij zmarszczył z namysłem czoło.
– Mam dostarczyć jeńca do obozu hetmańskiego, tam się o niego upomnij – odparł ugodowo.
Tatar spojrzał nań chytrze.
– Dam ci za niego piękną klaczkę, setniku.
Jurij rozłożył ręce w geście bezradności.
– Nie mogę, Gałga. Mam rozkazy.
– Dwie klaczki – rzucił Tatar przez zaciśnięte zęby.
Jurij zamilkł, jakby rozważał propozycję. Wokół ordyńców gromadziło się coraz więcej Kozaków z rusznicami.
Tyner postanowił to wykorzystać i dolał oliwy do ognia.
– Twierdzisz, że ubiłem ci ojca, pewnie tak było – powiedział, wzruszając ramionami.    –    Nie    pamiętam    każdego    świńskiego    ryja,    którego wypatroszyłem.
Tatar syknął niby wąż i błyskawicznie sięgnął po kindżał tkwiący za szerokim pasem. Nim zdołał go wbić w pierś Lacha, dłoń Jurija zacisnęła się na przedramieniu ordyńca, blokując cios.
Pozostali Tatarzy jak jeden mąż chwycili za szable, lecz zastygli w pół ruchu, gdy kilkanaście luf wymierzyło w ich piersi.
Gałga rozejrzał się po otaczających go nieprzyjaznych twarzach.– Puść – wycedził przez zęby.
Jurij przez kilka oddechów przypatrywał się ordyńcowi, po czym powoli cofnął rękę.
– Kazy murza o wszystkim się dowie – warknął upokorzony Tatar.
– W dupie mam twego murzę. – Jurij po raz pierwszy podniósł głos. – Lach należy do nas. Jeśli go chcesz, proś hetmana, o ile Doroszenko zgodzi się gadać z takim niechrzczonym łbem.
W tłumie Kozaków ktoś roześmiał się ochryple. Setnik zgasił ten wybuch wesołości ponurym spojrzeniem.
– A teraz wynoś się, pókiś żyw – wysyczał i splunął gęstą śliną pod nogi ordyńca.
Usta Tatara zadrżały, a w oczach błysnęła żądza mordu. Minęła chwila, nim się opanował i wydał gardłowy rozkaz przybocznym. Ordyńcy wycofali się, rzucając na boki niespokojne spojrzenia.
Gdy  w  ciemności  ucichły  ostatnie  pospieszne  kroki,  Tyner  popatrzył z wdzięcznością na setnika.
– Dziękuję za uratowanie życia.
Jurij przez chwilę wpatrywał się w dawnego przyjaciela.
– Teraz, panie poruczniku, jesteśmy kwita.
Tyner patrzył z ponurą miną na oddalającego się dowódcę. Pozostali Kozacy rozproszyli się przy ogniskach, rozkładali na ziemi skóry i płaszcze. Kładli się do snu, blisko siebie, aby chronić się wzajemnie przed mrozem.
Bogusław mógł liczyć tylko na siebie. Ułożył się na zmarzniętej ziemi, podkulając  ręce  i  nogi.  Zamknął  oczy  i  wyczerpany  niemal  natychmiast zasnął.
Tyner ocknął się z bolesną gwałtownością, gdy chcąc pocałować żonę,ujrzał, jak z jej ust wysuwa się cmentarny czerw. Uczucie obrzydzenia i straty było tak dogłębne, że dopiero chwilę później dotarło do niego, że to tylko senny koszmar. Przez jakiś czas leżał niezgrabnie na boku i oddychał ciężko, niemal krztusząc się z żalu.
Potem pojawił się inny ból – pleców, karku i kolan podciągniętych do piersi.  Ten  był  dobry,  pozwalał  mu  się  oderwać  od  wspomnień.  Tyner otworzył powieki i przekręcił się nieporadnie. Zesztywniał z zimna, a do tego czuł dokuczliwe kłucie w skrępowanych  dłoniach  i stopach.  Przełamując odrętwienie palców, zaczął nimi poruszać, aby przywrócić krążenie w żyłach.
Uporawszy  się  z  problemem,  podparł  się  na  łokciu  i  usiadł,  stękając z bólu przeszywającego nogę. Wartownik siedzący po drugiej stronie ogniska posłał jeńcowi baczne spojrzenie.
Bogusław wtulił głowę w ramiona i popatrzył w kierunku rzeki, od której nadciągały  zimne,  wilgotne  opary.  Taka  mgła  zawsze  przypominała  mu dzień, gdy ujrzał wypalone ruiny swego domu.
Gołymi rękoma rozgrzebywał pogorzelisko, odrzucał zwłoki poczerniałe od  ognia,  aż  natrafił  na  ciało  Marii.  Z  całego  serca  pragnął,  aby  żyła. Uczyniłby wszystko, żeby tylko odwrócić los. Śmierci jednak nie można oszukać, co raz chwyci, bierze na zawsze.
Pozostała mu tylko pustka i zemsta.
Z ponurych wspomnień wyrwał go zew wilczej watahy polującej gdzieś w pobliżu. Tyner zastygł w bezruchu, nasłuchując odgłosów nocy. Nagle wydało  się  mu,  że  słyszy  tętent  galopujących  koni.  Spojrzał  w  stronę tatarskiego obozu i dostrzegł sylwetki jeźdźców pędzących w dół stoku. Tuż przed  tym,  jak  wśród  ordyńców  wybuchła  palba  z  rusznic  i  krzyki towarzyszące bitwie.
Tuż przed tym, jak wokół niego rozpętało się piekło.
Jeźdźcy wdarli się między ogniska niczym wicher, dźgając i tnąc bezlitości otumanionych snem Kozaków. Część hultajstwa od razu rzuciła się do ucieczki w stronę rzeki, pozostali zebrali się w kupę, postanowiwszy walczyć. Wrzaski ginących mieszały się z chaotyczną palbą i okrzykami Polaków nawołujących się w ciemnościach.
Tyner spostrzegł, jak pilnujący go wartownik przyklęknął i odpalił lont w  rusznicy,  po  czym  wycelował  w  przejeżdżającego  obok  Lacha.  Nie zastanawiając  się,  Bogusław  poderwał  się  na  związane  nogi  i  jednym skokiem przesadził dogasające ognisko.
Obaj runęli na zlodowaciałą ziemię. Kozak zaklął, obracając się na plecy, wziął  zamach  trzymanym  w  dłoniach  samopałem.  Tyner  osłonił  twarz ramieniem, ale i tak bolało jak diabli. Zawył wściekle i z całej siły uderzył skrępowanymi dłońmi w krocze mołojca. Z ust tamtego wyrwał się cichy skowyt. Opuścił ręce i złapał się za promieniujące bólem miejsce, a wtedy Tyner zdzielił go czołem między zamglone bólem oczy.
Kozak stęknął i znieruchomiał. Bogusław sięgnął po nóż ukryty za pasem wartownika. Obrócił ostrze i przeciął sznur krępujący mu nadgarstki i nogi. Pozbierał się z ziemi, oddychając z wysiłkiem.
W ciemnościach widział rozmyte sylwetki umykających w stronę rzeki mołojców i siedzących im na karkach Polaków. Wiedział z doświadczenia, że w takim ferworze wszelkie tłumaczenia zdadzą się na nic. Nie czekał, aż któryś  z  nich  weźmie  go  za  zbuntowanego  chłopa  i  rozpłata  szablą. Odskoczył od dogasającego ogniska i kilka kroków dalej przywarł do ziemi, udając trupa.
Wkrótce krzyki mordowanych i tonących w lodowatej wodzie Kozaków ucichły. Zastąpiły je głosy rozochoconych rzezią Lachów.
Jeźdźcy zaczęli wracać znad rzeki. Tyner odrzucił nóż i podniósł się z uniesionymi nad głowę rękoma.
– Nie zabijajcie, jam Polak i jeniec! – krzyknął ochryple na całe gardło.Wokół  niego  zaroiło  się  od  koni  i  żołnierzy.  Tyner  z  niepokojem obserwował zacięte twarze i wymierzone w niego ostrza.
– Dawać go tu! – krzyknął ktoś mocnym głosem.
Paru jeźdźców zeskoczyło na ziemię i natychmiast pochwyciły go silne ręce. Tynera zaciągnięto do jedynego wciąż palącego się ogniska. Żołnierze zapalili pochodnie, po czym rozbiegli się w poszukiwaniu niedobitków.
Obok  ognia  na  ziemi  rozciągnięto  ciało  mężczyzny.  Tynerowi  serce zamarło z trwogi.
To był Jurij. Pierś setnika była jedną wielką raną.
– Trzech naszych ścierwo ubił, nim go dostaliśmy – odezwał się ktoś w ciemności. – Odetnijcie mu łeb i zatknijcie przy drodze.
Bogusław poczuł, jak cierpnie mu skóra, a niewidzialna dłoń chwyta za krtań.  Znał  ten  głos  lepiej,  niżby  chciał.  Z  mroku  wyłonił  się  potężnie zbudowany    szlachcic    w    kolczudze    i    misiurce.    W    napierśniku z wygrawerowanym orłem odbijał się blask ognia.
Imć Jan Baranowski zmrużył oczy, poprawił wąsa zamaszystym gestem i dotknął palcami szramy, co szła od prawej brwi aż do kącika ust. Pamiątki po szabli Tynera.
A potem twarz wykrzywił mu źle wróżący uśmiech.
Kobiece sposoby
Powóz,  który  Charlotta  pożyczyła  z  gniewskiej  wozowni,  nie  miał wygód, ale i tak podróż w nim była o niebo lepsza niż siedzenie w siodle, gdywiatr siekł w oczy śniegiem i deszczem. Przebycie odległości dzielącej Gniew od Łowicza zajęło im pięć dni. Wyboisty trakt nie pozwalał popędzić zaprzęgu, który spowalniał jazdę, na dodatek za Włocławkiem zaskoczyła ich śnieżyca. Szczęśliwie odkryli karczmę schowaną w świerkowym lesie.
Rankiem  następnego  dnia  porywisty  wiatr  ustał.  Wyruszyli  w  drogę, mijając miasteczka i wsie zamieszkane przez szlachtę niemal nieróżniącą się od chłopów.
Łowicz przywitał Charlottę  spalonymi domami na dwóch  ulicach.  Po osmalonych murach kamienic odgadła, że pożar dotarł aż do samego rynku, jednak katedra i klasztory ocalały. Również zamek otoczony przez mokradła nie poniósł szkody od ognia.
Charlotta   wyjrzała   przez   okienko   powozu,   podziwiała   fortyfikacje i  armaty  chroniące  siedzibę  prymasa.  W  pobliżu  koszar  ćwiczyła  rota uzbrojona   w   muszkiety   i   piki   pod   dowództwem   oficera   w   hełmie, wykrzykującego komendy po niemiecku.
„Jego ekscelencja nie czuje się bezpiecznie pośród swych owieczek”, pomyślała cierpko Charlotta.
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu i Mesire w końcu mogła rozprostować nogi,  pod  którymi  trzymała  spory  kufer,  jeden  z  kilku  przywiezionych z Francji przez panią Sobieską.
Cichoń  dowodzący  eskortą  zsunął  się  z  siodła  i  przystąpił  do  niej, krzywiąc się i rozcierając obolały tyłek.
– Cholerna starość – mruknął.
Wbrew narzekaniom wachmistrza daleko mu jeszcze było do starości. Choć  we  włosach  i  brodzie  błyszczały  mu  siwe  nitki,  szeroka  pierś i  rozłożyste  ramiona  wskazywały  na  krzepę,  jakiej  mogli  pozazdrościć Cichoniowi   młodsi   mężczyźni.   Jasne   oczy   osadzone   w   pobliźnionej, ogorzałej  twarzy  widziały  wszystkie  kampanie  prowadzone  przez  JanaSobieskiego od czasów potopu.
Jako   weteran   i   człowiek   zasłużony   dla   rodu   Sobieskich   znalazł spokojniejszą i lukratywniejszą służbę w zaufanym gronie pani hetmanowej.
– Znajdź sobie potem dziewkę, to cię rozmasuje – poradziła mu Mesire. – Teraz trzeba przenieść kufer z powozu.
Odczekała, aż czterech  żołnierzy  z jej eskorty  wytaszczy  skrzynię na zewnątrz.
– Idziecie za mną – rzekła i weszli do rezydencji.
W holu przywitała ich ochmistrzyni prymasa. Surowa matrona w czarnej, wysoko  zapiętej  sukni  i  w  czepcu  zlustrowała  Charlottę  nieprzychylnym wzrokiem.
– Ksiądz prymas jest na polowaniu – oznajmiła takim tonem, jakby wraz z Charlottą do domu zawitała plaga szczurów.
–  Nie  szkodzi,  zostanę  na  kilka  dni  –  odparła  Mesire.  –  Muszę  się odświeżyć przed spotkaniem z ekscelencją.
– Polecę przygotować tę komnatę co zwykle. – Cierpki ton ochmistrzyni mówił więcej niż słowa.
Charlotta wskazała wzrokiem na kufer i taszczących go mężczyzn.
– Dziękuję, zatem udajmy się tam od razu. Skrzynia jest dość ciężka. Ochmistrzyni zaprowadziła gości do podwójnych drzwi w głębi holu,
gdzie mieściły się apartamenty prymasa.
W tej części gmachu panował przepych i luksus. W wielkich oknach wisiały  brokatowe  zasłony,  ściany  pokrywały  wspaniałe  arrasy.  Kanapy, krzesła  i  stoły  lśniły  od  kosztownego  drewna  i  złoceń.  Gdy  dotarli  pod właściwe drzwi, ochmistrzyni wybrała klucz z pęku innych przypiętych do pasa na jej wąskich biodrach i przekręciła go w zamku.
Charlotta weszła do komnaty.– Kufer postawcie tam. – Wskazała miejsce obok łoża z baldachimem. Żołnierze  porzucili  skrzynię  z  ulgą,  postękując  i  krzywiąc  się  od
wielkiego ciężaru.
– Moi ludzie są głodni i spragnieni, proszę zadbać o ich potrzeby – zwróciła się do ochmistrzyni Charlotta. – Niech służba przyniesie pozostałe bagaże z powozu.
–  Oczywiście.  Przyślę  pokojowe  do  rozpalenia  kominka  i  świec  – powiedziała matrona chłodno i opuściła pomieszczenie.
–  Idźcie  z  nią.  –  Mesire  wręczyła  Cichoniowi  kilka  monet.  –  Nie będziecie mi dzisiaj potrzebni, zabawcie się.
– Dziękuję, pani. – Wachmistrz zacisnął w garści srebro i uśmiechnął się pod wąsem. Potem wyprowadził żołnierzy na korytarz.
Charlotta  usiadła  przy  zwierciadle  i  stwierdziła,  że  wygląda  fatalnie. Przetłuszczone  włosy,  skóra  zmęczona  podróżą,  drobniutkie  zmarszczki w kącikach oczu i ust. Poza tym czuła się brudna, od wyjazdu z Gniewu ani razu nie miała okazji się umyć.
Gdy zjawiły się pokojówki, Charlotta poleciła w pierwszej kolejności przygotować dla siebie gorącą kąpiel. Niestety zmuszona była czekać niemal godzinę,  nim  służba  dostarczyła  z  kuchni  odpowiednią  liczbę  wiader z ukropem.
Wanna  mogła  służyć  z  powodzeniem  dwóm  osobom  naraz,  więc Charlotta bez problemu wyciągnęła się w niej na całą długość. Przymknęła oczy i zanurzyła się w wodzie po samą szyję, ciesząc się z ulgi, jaką czuło jej zmęczone ciało. Błogość sprawiła, że Charlotta na krótko przysnęła.
Ocknęła się, czując czyjąś obecność. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą wypielęgnowaną twarz księdza prymasa.
– Pokaż mi to! – zażądał.
Charlotta podniosła się, ociekając kroplami niczym nimfa. Gdy wyszłaz  wanny,  Prażmowski,  fałszywy  skromniś,  odwrócił  wzrok  i  podał  jej koszulę. Wciągnęła ją na mokrą skórę i przeszli do komnaty.
Klucz do skrzyni trzymała ukryty w gorsecie leżącym teraz na fotelu. Otworzyła  kufer  i  uniosła  wieko.  Wewnątrz  wyściełanej  suknem  skrzyni lśniły równiutko ułożone kolumny złotych monet. Na każdej z nich widniał profil Ludwika XIV.
– Piękny widok, nieprawdaż? – powiedział Prażmowski, pieszcząc dłonią monety niby czuły kochanek.
– Należą do waszej ekscelencji – odparła Charlotta i sięgnęła do ukrytej za obiciem przegródki. – A także to.
Wyjęła kopertę i wręczyła ją prymasowi.
Złamał lak i rozwinął list. Stanął przy świeczniku i w milczeniu pochłonął treść  wzrokiem.  Twarz  Prażmowskiego  pozostała  nieprzenikniona,  tylko oczy pociemniały mu z emocji. Skończywszy czytać, podszedł do kominka i cisnął papier w płomienie.
– Czy to prawda? – zapytał, wpatrując się w Charlottę.
– Kardynał de Bonzi jest zdecydowany poprzeć kandydaturę ekscelencji – odrzekła Mesire. – Papież jest dobrego zdrowia, ale liczy osiemdziesiąt lat.
Prażmowski z namysłem pogładził szpiczastą bródkę.
– Co mam uczynić w zamian?
– Zadbać, aby książę francuski został wybrany na króla w Polsce.
– A więc Ludwik zdecydował się obalić Korybuta? Czemu właśnie teraz? Proponowałem  mu  to  przed  rokiem  i  wzgardził  mą  ofertą.  –  W  głosie prymasa zabrzmiała uraza.
–  Francję  czeka  wojna  z  Holandią,  Hiszpanią  i  Austrią.  Dywersja w Polsce odciągnie część wojsk cesarskich od działań na zachodzie.
– I sprowadzi wyniszczającą wojnę na Rzeczpospolitą?– Czy to problem dla waszej ekscelencji?
–  Żaden  –  odrzekł  oschle.  –  Prześlij  wiadomość  kardynałowi  de Bonziemu, że się zgadzam.
– Tak uczynię, ekscelencjo.
– Zasłużyłaś na nagrodę, Charlotto – rzekł tajemniczo.
Zaklaskał w dłonie.
Z holu weszła do komnaty młodziutka jasnowłosa dziewczyna. Była boso i miała na sobie wyłącznie jedwabną koszulę.
– Jest twoja do świtu – oznajmił Prażmowski i uczynił zapraszający gest. Nie czekając na podziękowania, wyszedł z komnaty i zamknął za sobą drzwi.
Dziewczyna nie wydawała się zawstydzona. Jej oczy miały cudownie fiołkowy odcień. Z gracją pozbyła się koszuli, odsłaniając szczupłą figurę i drobne piersi o jasnych brodawkach. Weszła na łoże i klęknęła na nim.
Charlotta również zrzuciła z siebie wilgotną szatę i zbliżyła się do łoża. Drobne dłonie objęły jej biodra. Poczuła na piersi lekkie muśnięcie języka, delikatne  usta  zacisnęły  się  wokół  jej  sutka.  Mesire  przygryzła  wargi i jęknęła. Zmierzwiła dłonią włosy dziewczyny i weszła na łóżko. Całując się i głaszcząc, opadły na poduszki.
Charlotta   podejrzewała,   że  mogą  być  obserwowane.   W  komnacie z pewnością ukryty był wizjer. Nie dbała o to, ale mimowolnie poczuła się nieswojo.
Dziewczyna  wyczuła  tę  zmianę.  Schyliła  głowę  i  musnęła  językiem napięty brzuch Charlotty. Cudownie miękkie usta zsunęły się ku wnętrzu jej ud.
Jeden głęboki pocałunek wystarczył, aby przestała myśleć o wszystkim innym.Dwa tygodnie spędzone w drodze – tyle czasu minęło, nim Marysieńka ujrzała wieże kościołów i spadzisty dach żydowskiej bożnicy wystające poza mury  otaczające  Jaworów.  Karoca  i  towarzysząca  jej  kawalkada  wozów wtoczyły  się  do  miasteczka  i  nie  zatrzymując  się,  dotarły  na  zamek Sobieskich.
Silnie ufortyfikowana twierdza, wewnątrz której znajdował się ośnieżony teraz ogród, wydała się Marysieńce dziwnie cicha, jakby spowił ją śmiertelny całun. Jej serce ścisnął lęk przed najgorszym. Ledwie karoca zatrzymała się przed wejściem do gmachu pałacu, Marysieńka wyskoczyła z jej wnętrza i  nie  zważając  na  zaskoczoną  tym  pośpiechem  służbę,  popędziła  ku dwuskrzydłowym drzwiom strzeżonym przez dragonów.
Nim tam dotarła, drzwi się otworzyły i ujrzała Jana trzymającego za rączkę  ich  synka  Jakuba.  Widok  męża  wystraszył  ją.  Oczy  pozbawione blasku, twarz wymizerowana, skóra obwisła i szara. A jednak gdy ujrzał ją biegnącą w płatkach spadającego z nieba śniegu, uśmiechnął się.
Poczuła, że wszystko będzie dobrze.
Jeszcze nim obaj zeszli ze schodków, przypadła do męża i uściskała go, czując, jak łzy ściekają jej po policzkach.
– Dzięki Bogu, jesteś zdrów – szepnęła, całując go w usta i czując na wargach leciutkie muśnięcia jego wąsów.
–  Już  mi  lepiej,  wrzód  pękł  sam  dwie  niedziele  temu  –  odparł zachrypniętym głosem, gdy tylko dała mu mówić. – Medycy twierdzą, że do końca roku całkiem dojdę do zdrowia.
Marysieńka, uspokoiwszy się, spojrzała na synka. Jakub ukończył już cztery  lata,  lecz  wciąż  był  mniejszy  i  szczuplejszy  niż  jego  rówieśnicy. Niemal tonął w czapce i sobolowym futerku.
„Trzeba go podkarmić”, zdecydowała w myślach i uklękła, wyciągając ręce ku chłopcu.Jakub zawahał się, nie wiedząc, jak ma się zachować. Nie widział matki prawie rok, a i wcześniej nie poświęcała mu wiele uwagi, jak wszystkie damy pozostawiając wychowanie dzieci mamkom i piastunkom.
Jan pchnął delikatnie synka w jej stronę.
– Przywitaj panią matkę – poprosił łagodnie.
Jakub zrobił kilka niezdarnych kroków i wpadł w jej ramiona. Przycisnęła synka do siebie i ucałowała zaróżowioną od mrozu twarzyczkę.
– A ty nie pocałujesz mamy? – zapytała z uśmiechem.
Gdy drobne ustka cmoknęły ją w policzek, Marysieńka przysięgła sobie, że teraz będzie lepszą matką i żoną. A przynajmniej postara się taką być.
Wzięła synka na ręce, wyprostowała się i razem wtulili się w ciepłe, potężne ramiona Jana.
Wsunął się w nią i dopasował, jakby byli dla siebie stworzeni, przycisnął brzuch  do  jej  brzucha,  najpierw  lekko,  potem  mocniej,  wypełniając  ją idealnie, tak jak lubiła. Marysieńka uniosła biodra, pragnąc czuć go głębiej, każdy jego ruch, każde mocne, niecierpliwe pchnięcie, którymi wypełniał ją po  tak  długiej  rozłące.  Prężąc  się,  oplotła  męża  nogami,  otwierając  się w pełni na rodzącą się w niej wilgotną burzę. Odchyliła głowę, szukając ust Jana. Nie panował nad sobą i to było cudowne.
Szarpnął nią pierwszy cudowny spazm.
Marysieńka  uniosła  powieki,  uświadamiając  sobie,  że to  tylko  senne wspomnienie tego, jak kochali się przed zaśnięciem. Rozmarzona spojrzała na miejsce, gdzie leżał Jan, gdy zasypiała wtulona w jego silne ciało. Teraz łóżko było puste. Dotknęła dłonią wymiętej, chłodnej pościeli. Podniosła twarz z poduszki i chwilę nasłuchiwała odgłosów domu. Usłyszała, że mąż krząta   się   w   gabinecie.   Zerknęła   na   tarczę   zegara   oświetloną   przeznadtopioną świecę. Dochodziła trzecia w nocy.
Zaciekawiona  wysunęła  się  spod  kołdry,  usiadła  na  brzegu  łóżka i sięgnęła po domową szatę.
Nałożyła luźny strój, przewiązała się w pasie szarfą, po czym podeszła do drzwi gabinetu sąsiadującego przez ścianę z alkową.
Jan, ubrany w strój nocny, pochylał się nad mapą zajmującą niemal cały blat stołu. Zerknął na nią, uśmiechnął się przelotnie, a potem znów skupił się na jakimś niedającym mu zasnąć problemie.
Marysieńka zbliżyła się do  stołu,  rozpoznając  rozrysowane  bezkresne stepy, przecinające je rzeki i ciemniejsze kontury wzgórz, borów i mokradeł Ukrainy.   Na   krawędziach   mapę   przytrzymywały   mosiężne   lichtarze, oświetlając rozstawione na niej drewniane figurki jeźdźców i piechurów, przypominające nieco piony używane w grze w szachy.
Przez   moment   próbowała   sama   odgadnąć   położenie   ustawionych naprzeciw siebie armii, lecz szybko porzuciła te starania.
– Twoje wojska to które?
– Te na zachodzie, łącznie dziesięć tysięcy żołnierzy. Tutaj, za Bohem, stoją Kozacy hetmana Doroszenki, z nimi Tatarzy z Białogrodu i piechota turecka, jakieś piętnaście tysięcy ludzi – tłumaczył zamyślony i wskazał na kilka figurek jeźdźców ustawionych blisko siebie w głębokim stepie. – Tu zaś  ulokowało  się  dwadzieścia  tysięcy  ordyńców  przybyłych  z  Krymu. Czekają, aż Boh pokryje się lodem, i wtedy ruszą na zachód.
W listach pisanych do żony, gdy była w Paryżu, Sobieski wspominał zdawkowo o walkach na Ukrainie. Miała jednak za dużo innych problemów na głowie, aby roztrząsać wydarzenia rozgrywające się setki mil od Francji. Do Marysieńki dotarło nagle, jak olbrzymi ciężar dźwiga Jan. Spojrzała na ściągnięte troską oblicze męża.
–  Mają  wielką  przewagę.  Jak  zamierzasz  sobie  z  tym  poradzić?  –zapytała.
Zmarszczka  na  jego  szerokim  czole  pogłębiła  się,  sięgnął  dłonią  do wąsów, co zawsze czynił, gdy rozmyślał nad czymś intensywnie.
–  Sposobem,  moja  miłości  –  odparł  spokojnym,  głębokim  głosem.  – Wojnę nie zawsze wygrywa się orężem.
Zbyt dobrze go znała, aby nie wiedzieć, że chowa coś w zanadrzu.
– Co się wydarzy?
– Już się stało. – Wskazał wzrokiem list leżący na krześle. – Sieniawski przysłał wieści, że zbuntowało się kilka miast kozackich, w tym Humań, gdzie  na  naszą  stronę  przeszedł  cały  tamtejszy  pułk.  Teraz  Doroszenko i Tatarzy będą mieli zajęcie po swojej stronie Bohu.
Marysieńka otworzyła szeroko oczy.
– Czym ich przekupiłeś? Myślałam, że brak nam pieniędzy.
– Nie musiałem ich przekupywać – wyjaśnił Jan. – Wielu Kozaków ma już dość opieki tatarskiej. Orda wspomaga Doroszenkę, ale nie darmo. Przy każdej okazji tysiące kobiet, dzieci i mężczyzn trafia w jasyr, a potem na targ niewolników na Krymie. Doroszenko nie ma dość siły, aby powstrzymać Tatarów   przed   pustoszeniem   wsi   i   miasteczek   na   Ukrainie.   Wielu pułkowników kozackich zaczyna pojmować, że polska opieka wcale nie taka zła.
– A co z Moskalami? Pisałeś, że mamy z nimi sojusz.
–  Taki  sojusznik  gorszy  od  jawnego  nieprzyjaciela  –  odrzekł  Jan i przygryzł dolną wargę. – Car wciąż zwleka ze zwrotem Kijowa, liczy, że Polacy  nie  będą  mieli  sił,  aby  się  zbrojnie  upomnieć  o  miasto.  Swoich Kozaków  na  lewym  brzegu  Dniepru  trzyma  mocno  za  pysk.  Wielu buntowniczo nastawionych do Moskwy pułkowników i atamanów potraciło głowy lub zostało wywiezionych za Ural. Z roku na rok Moskale stają się silniejsi, a my coraz słabsi. Prędzej czy później ruszą, aby zająć naszą częśćUkrainy.
Marysieńka położyła dłonie na ramionach męża i zaczęła mu masować napięte mięśnie barków i szyi.
Jan stęknął z ulgi. Poczuła, jak rozluźnia się pod jej dotykiem.
–  Wszystko  byłoby  lepiej,  gdybyś  ty  został  królem,  a  nie  ta  małpa Korybut – powiedziała jakby od niechcenia.
– Został wybrany przez szlachtę i nic się nie poradzi.
–  Króla  można  wybrać,  ale  i  zdetronizować,  jeśli  nie  nadaje  się  do sprawowania władzy. Czyż Polacy nie szczycą się tym prawem?
Jan odwrócił się twarzą do żony i zmierzył ją badawczym wzrokiem.
– Co też ci chodzi po tej ślicznej główce? – zapytał poważnym tonem.
– Tylko tak sobie myślę na głos.
– Nie oszukasz mnie – rzekł z łagodnym uśmiechem. – Znam ten błysk w twoich oczach.
– Po prostu pragnę, abyś otrzymał to, do czego jesteś stworzony, mężu. – Przyjęliśmy złoto Ludwika XIV za to, że osadzimy francuskiego księcia
na tronie – przypomniał rozważnie. – Tak jak wielu innych: Prażmowski, Morsztyn, Lubomirski czy Wielopolski. Myślisz, że oni zechcą widzieć mnie królem? Wątpię w to, mają mnie za równego sobie. A Prażmowski uważa się nawet za lepszego.
Chciała  wyznać,  że  prymas  ma  własne  ambicje  sięgające  wyżej  niż wpływy   w   Polsce,   ale   ugryzła   się   w   język.   Jan   był   zbyt   uczciwy i prostolinijny, aby wtajemniczać go w pewne sprawy.
– Zatem musisz zwyciężyć wrogów tu, na Ukrainie, a wtedy szlachta sama włoży nam korony na skronie.
– Mario, wciąż myślisz jak Francuzka. – Nie był to wyrzut, raczej ciepła ironia. – Polacy bardziej kochają się w mitach i przyjemnych złudzeniach, niżpatrzą trzeźwo na rzeczywistość. Szlachta będzie bronić Korybuta, miłuje go ze względu na pamięć jego ojca Jaremy Wiśniowieckiego. Poza tym pozostają Pacowie. Rządzą na Litwie niby udzielni książęta, mają własną armię i skarbiec. – Jan westchnął ciężko. – O ile ze starszym z braci Krzysztofem da się jeszcze porozumieć, o tyle młodszy Michał Kazimierz szczerze mnie nienawidzi od czasu, gdy go postrzeliłem w pojedynku. Co więcej, Klara Pac została pierwszą dwórką królowej, mówi się, że są wielkimi przyjaciółkami.
Marysieńka spojrzała podejrzliwie na męża, zastanawiając się, czy wciąż coś czuje do Klary. Ujrzała wyłącznie zakochanego w niej mężczyznę. Mimo to zacisnęła piąstki w gniewie. Jej dawna przyjaciółka i zdradziecka żmija zyskiwała  władzę  i  bogactwo,  podczas  gdy  ona  i  Jan  zostali  zepchnięci w cień. Marysieńka wiele rzeczy potrafiła wybaczyć, lecz z pewnością nie coś takiego.
Jan objął dłońmi jej twarz.
– Zostawmy to – rzekł i pochylił się, całując ją w usta.
Nie nalegała. Ziarno zostało zasiane, teraz wystarczyło je pielęgnować. Wsunęła  dłoń  w  rozcięcie  szaty  męża  i  sięgnęła  po  lekko  prężącą  się męskość.
To jedno w ich związku od lat wychodziło jej doskonale.
Kochanek śmierci
– Bogusławie Tynerze, gotuj się na śmierć i żałuj za grzechy.To były jedyne słowa, jakie padły z ust imć pana Jana Baranowskiego. Obyło się bez wypominania dezercji. Sprawa była osobista i rotmistrz nie udawał, że jest inaczej.
Tyner bezradnie rozejrzał się po twarzach żołnierzy zgromadzonych na placu przed spaloną karczmą.
Wymizerowane oblicza, zapadnięte oczy, okutane szmatami dłonie, nogi i twarze. W świetle dnia nie prezentowali się tak groźnie jak nocą.
Baranowski  odczekał  pacierz  i  dał  znak  stojącemu  obok  Wołochowi, który  zgodził  się  przeprowadzić  egzekucję.  Wysoki  żylasty  mężczyzna o czarniawym obliczu dzierżył ciężki bułat. Podszedł do skazańca i przygiął go w dół. Tyner poddał się bez oporu, kładąc głowę na pniu.
Mówią, że człowiekowi tuż przed śmiercią przemyka przed oczyma całe jego życie. Tyner ujrzał wyłącznie jedną pomarszczoną twarz.
Po  śmierci  żony  odwiedził  staruchę,  o  której  szeptano,  że  widzi przyszłość. Za kilka groszy spojrzała w cebrzyk z wodą i przepowiedziała mu, że śmierć zabierze go, gdy ponownie zakocha się w kobiecie. Wtedy, jak i teraz, było to mało prawdopodobne.
Przymknął powieki, czekając na cios.
– Myliła się wiedźma – wymruczał pod nosem.
– Wstrzymaj się! – niespodziewanie rozległ się okrzyk.
Tyner uniósł powiekę. Następnie otworzył drugie oko, przyglądając się grupie  husarzy,  która  wjechała  na  plac.  Zza  pleców  jezdnych  wybiegła kompania  spieszonych  dragonów.  Strzelcy  otoczyli  półkolem  plac  przed gospodą. Druga, liczniejsza grupa husarzy zamknęła plac od przeciwległej strony.
Zbrojnym  przewodził  młody  mężczyzna  na  pięknym  karym  ogierze. Nosił karmazynową delię z sobolim kołnierzem i futrzaną czapę, z szerokich ramion spływała mu lwia skóra umocowana na piersi złotą spinką. Tynerspojrzał  w  doskonale  znaną  sobie  twarz,  z  której  nie  schodził  irytujący uśmieszek.
Pan strażnik wielki koronny, a zarazem chorąży wielki koronny Mikołaj Sieniawski  zdawał  się  doskonale  bawić  widokiem  oficera  zgiętego  przy katowskim pieńku.
– Co się tu dzieje, panie Baranowski!? – zakrzyknął magnat. – Samosąd czynisz?
Rotmistrz popatrzył na magnata spode łba, jednak że był u Sieniawskiego pod komendą, dał znak Wołochowi, aby odstąpił od Tynera.
– Pomyślałem, że szkoda na niego sądu, wasza wielmożność – odparł imć Baranowski.
Sieniawski popatrzył nań nieżyczliwie.
–  Póki  waszmość  służysz  w  wojsku,  póty  myślenie  i  wymierzanie sprawiedliwości zostaw hetmanowi Sobieskiemu – rzekł groźnym tonem. – W przeciwnym razie sam zadyndasz na linie. Pojmujesz waszmość?
Baranowski skinął niechętnie głową.
– Rozumiem, dowódco.
– Zabieram ze sobą porucznika Tynera – oznajmił Sieniawski i zwrócił się do towarzyszącego mu chorążego: – Dajcie mu konia i ciepłe okrycie. A ty,  panie  Baranowski,  dołączysz  z  chorągwią  do  dywizji  regimentarza Wyżyckiego. Miej tam oczy i uszy otwarte. Czekaj na instrukcje.
– Rozkaz, wasza miłość! – odkrzyknął rotmistrz.
Twarz chorążego koronnego wypogodziła się nieco.
– Ruszajmy w drogę – zakomenderował i zawrócił wierzchowca. – Noc chcę spędzić w ciepłym miejscu.
Nim odjechał, rzucił Tynerowi długie chłodne spojrzenie.
Jechali cały dzień przez okryte bielą krzaki, zamarznięte moczary i pola,na których tu i tam można było rozpoznać miejsca, gdzie przedtem stały wsie. Do Krasnego dotarli tuż przed zmrokiem. Miasto wywarło na Bogusławie ponure wrażenie. Z chałup zostało ledwie kilka, resztę spalono. Ludzie przenieśli się na wzgórze otoczone wałem z ziemi i palisadą. Tam husarze spędzili noc, tłocząc się po kilkunastu w izbach. O brzasku wyruszyli w dalszą drogę. Sieniawskiemu towarzyszyła już tylko chorągiew husarska, pozostałe oddziały zostawił w Krasnym jako wzmocnienie garnizonu.
Podróż na zachód zajęła im kilka dni. Im bardziej oddalali się od Podola, tym więcej mijali zamieszkanych wiosek i miasteczek. Ruś Czerwona nie doznała podczas wojen tak wielkich strat jak Ukraina. Kozacy i Tatarzy zapuszczali się w te rejony tylko podczas wielkich kampanii. Niemniej i tu Tyner    widział    wyludnione    wioski,    spalone    szlacheckie    warownie, poniszczone kościoły i młyny, pamiątkę po wielkim najeździe ordy sprzed kilku  lat.  Bogusław  walczył  wtedy  pod  komendą  hetmana  Sobieskiego w kampanii podhajeckiej, gromiąc Tatarów i odbierając im jasyr. Chronił i ratował innych tylko po to, aby powróciwszy do własnego domu, zastać tam zgliszcza.
Brzeżany  ujrzeli  za  dnia,  położone  między  pagórkami  nad  wielkim jeziorem,  przez  które  przerzucono  most  prowadzący  do  ufortyfikowanej bramy. Chorągiew przemknęła przez wąskie uliczki wytyczone pomiędzy drewnianymi domami, kierując się ku zamkowi Sieniawskich. Po dotarciu do twierdzy   Tyner   spędził   noc   w   zamknięciu.   Dostał   jednak   wieczerzę i śniadanie. Przed południem zjawił się wartownik i zaprowadził go do pana Sieniawskiego.
Pan chorąży koronny przyjął go w przytulnej, ciepłej komnacie, siedząc w fotelu z kielichem wina w dłoni. Miał na sobie białą koszulę i sięgające kolan spodnie wpuszczone w wysokie buty.
Tyner wyprężył się przed byłym dowódcą, lecz nie odezwał się słowem.Sieniawski spojrzał nań znad kielicha.
– Zapomniałeś, jak się melduje? – zapytał cierpko.
– Nie jestem już żołnierzem, lecz szlachcicem i obywatelem – odburknął Tyner.
–   Tedy   przyznajesz   waszmość,   żeś   opuścił   pułk   bez   pozwolenia dowódcy?
– Moja służba dobiegła końca w dzień Wszystkich Świętych. A żołdu od pół roku nie widziałem.
– Postanowiłeś więc poszukać zarobku po mołdawskiej stronie?
Tyner zacisnął zęby.
– Milczysz. – Sieniawski odstawił kielich na stolik. – A ludzie mówią, żeś dołączył do swawolników z Podola, którzy przeprawiają się do Mołdawii szukać łupów i zbiegłych chłopów.
– Ludzie różne głupstwa gadają – mruknął Tyner.
– Ach… A twój komendant z Mohylewa też banialuki prawi? Pisze mi w liście, że starłeś się na szable z setnikiem Chanenki. Przez dwie niedziele nie wiadomo było, czy tamten wyżyje.
–  To  był  uczciwy  pojedynek.  Takie  zwady  ciągle  się  zdarzają  we wszystkich garnizonach, gdzie nasi stoją w jednym mieście z Kozakami – zauważył cierpko Tyner. – Wojsko nie ma zapasów na zimę ani pieniędzy, odbiera więc to i owo chłopom i mieszczanom siłą. Kozacy bronią się, bo sami ledwo co żreć mają, stąd i ciągłe utarczki między nami.
– Ja to wiem – odrzekł spokojnie Sieniawski. – Chanenko śle do hetmana list za listem ze skargami na komendantów naszych załóg. Właśnie dlatego tym razem nie mogę okazać ci waszmość pobłażania. Artykuły wojskowe zabraniają  pojedynków  pod  karą  gardłową  za  zabójstwo  czy  zranienie przeciwnika. Oddam cię pod osąd hetmana, niech wyda wyrok wedle swojej woli.– Śmierć? – odparł dziwnym głosem Tyner. Nie było w nim cienia lęku, raczej jakby niedowierzanie.
Mikołaj Sieniawski wlepił wzrok w wymizerowane oblicze oficera.
–  Jeśli  choć  połowa  tego,  co  mówią  o  tobie,  jest  prawdziwa,  mam wątpliwości co do tego, czy zawiśniesz.
Tyner nie pytał, co też Sieniawski ma na myśli. Znał zły los trzymający się go niczym cień.
I klątwę, o której powiedziała mu wiedźma.ROZDZIAŁ II
Zło konieczne Grudzień A.D. 1671
Przez   całą   drogę   do   Brzeżan   Jan   Sobieski   nie   czuł   się   dobrze. Dolegliwości  żołądka  wynikłe  z  przyjmowania  rtęci  zaleconej  mu  przez medyka nasiliły się, a do tego trapiły go troski. Mikołaj Sieniawski przywitał hetmana zaraz po tym, jak ten opuścił karocę i znalazł się w zamkowym holu. Wpadli sobie w ramiona i uściskali się serdecznie.
– Chwała Bogu, żeś wydobrzał, Janie – powiedział Mikołaj i zabrzmiało to w jego ustach bardzo szczerze.
– Nie do końca jestem zdrów – przyznał hetman. – Wciąż muszę zażywać mikstury,  od  których  wykręca  mi  kiszki.  Ale  dość  o  tym.  Czy  księżna Gryzelda przyjechała?
– Goszczę ją od wczoraj – odrzekł Sieniawski. – Właśnie na ten temat chcę z tobą pomówić.
Sobieski skinął głową i udali się schodami na piętro. Prywatne pokoje chorążego koronnego były pełne złoconych makat i kobierców, orientalnychwaz i drogich mebli.
Sieniawski  osobiście  wręczył  hetmanowi  puchar  z  winem  korzennym i zasiedli przy stoliku na miękko wyściełanych krzesłach.
Sobieski umoczył głęboko usta w winie, po czym westchnął.
– Tego mi brakowało po tych wszystkich leczniczych miksturach. W Jaworowie nie mogłem pić niczego mocniejszego, medyk nagadał Marii, że to może mi zaszkodzić po ciężkiej chorobie. A sam wiesz, jaka ona jest, gdy wbije sobie coś do głowy.
– Jak udało ci się nie zabrać jej ze sobą?
–  Wykorzystałem  sposobność  –  rzekł  Sobieski.  –  Jakub  jest  słabego zdrowia, znów się przeziębił. Maria została, żeby się nim opiekować. Odkąd wróciła z Francji, poświęca mu więcej uwagi niż kiedykolwiek wcześniej.
– A Charlotta już przybyła z Łowicza?
–  Tak.  Przyjedzie  tu  z  Marią  na  Nowy  Rok.  –  Sobieski  puścił  do przyjaciela oko. – Podoba ci się, ale to nie dziwota. Francuzki mają swoje sposoby, by usidlić mężczyznę.
– Maria Kazimiera nie będzie zachwycona twoim spotkaniem z księżną – powiedział  Sieniawski,  skutecznie  gasząc  pogodny  nastrój,  w  którym przebiegała rozmowa.
– Właśnie dlatego nic jej nie mówimy, prawda? – odparł Sobieski.
– Czemu zgodziłeś się na to spotkanie?
– Mój ojciec bardzo szanował Gryzeldę. Zasłużyła, aby jej wysłuchać. Sieniawski zmrużył nieufnie oczy.
– To wszystko? Czy o czymś powinienem wiedzieć?
Hetman zmierzył Sieniawskiego uważnym spojrzeniem.
– Co cię trapi?
– Muszę wiedzieć, czy zamierzasz pogodzić się z królem – oznajmiłSieniawski wprost.
– A jeśli nawet, czy zachwieje to naszą przyjaźnią?
Milczenie się przedłużało.
– Nie. Ufam, że wiesz, co robisz – odparł chorąży koronny. – Pamiętaj jednak, że jeśli stracimy starych przyjaciół, nie oznacza to wcale, że zyskamy nowych.
Sobieski skinął głową.
–  A  teraz  idź  po  nią  –  poprosił.  –  Zobaczymy,  czego  chce…  stara wilczyca.
Księżna Gryzelda wkroczyła do gabinetu, podpierając się laską, następnie postukując nią o parkiet, podeszła do hetmana, który wyszedł jej naprzeciw. Odkąd widzieli się ostatni raz, kniahini postarzała się nieco i przytyła, wciąż jednak było w niej dostojeństwo przynależne potomkini Zamoyskich i żonie Jaremy Wiśniowieckiego, a teraz również matce króla.
–  Witaj,  pani.  –  W  głosie  Sobieskiego  wybrzmiał  niewymuszony szacunek.
– Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu, hetmanie. Ponoć ostatnio poważnie chorowałeś.
– Już mi lepiej – odparł Sobieski i wskazał parę wyściełanych krzeseł. – Spocznijmy.
Oboje usiedli. Księżna Gryzelda wsparła dłoń na gałce laski. Hetman i kniahini przypatrywali się sobie, milcząc.
Jan  doskonale  wiedział,  na  czym  polega  ta  gra  –  kto  się  odezwie pierwszy, zyskuje przewagę – lecz jako gospodarz i mężczyzna nie mógł przeciągać milczenia w nieskończoność.
– Ehm… Czemu zawdzięczam wizytę kniahini?Przez usta księżnej Gryzeldy przemknął nikły uśmiech.
– Od razu do sedna – rzekła. – Przypominasz mi waszmość twego ojca Jakuba. To był dobry człowiek, przewidujący i lojalny wobec swego króla, choć często się z nim nie zgadzał.
Jan odchrząknął, skonfundowany zagrywką wilczycy.
– Mój świętej pamięci ojciec zawsze wyrażał się ciepło co do twej osoby, księżno, lecz chyba nie przebyłaś pani takiego szmatu drogi z Zamościa, by snuć wspominki.
–   Przyjechałam   z   propozycją,   hetmanie,   która   pozwoli   naszym poróżnionym ze sobą rodzinom zakończyć szkodliwy dla kraju spór.
– To znaczy?
– Mój siostrzeniec Dymitr owdowiał i potrzebuje nowej żony. Twoja siostrzenica  Teofila  ukończyła  siedemnaście  lat  i  czas,  aby  poszukać  jej godnego męża.
Sobieski zmrużył oczy, namyślając się.
– Dymitr jest w moim wieku – wyraził zastrzeżenie. – Trzeba by zapytać dziewczynę, czy chce takiego męża.
Gryzelda prychnęła.
– Bez żartów, waszmość. Małżeństwo z miłości to luksus, na który mogą pozwolić sobie nieliczni szczęśliwcy. Jak ty, hetmanie. Mnie nikt nie pytał o opinię, gdy ojciec wydawał mnie za Jaremę, a i twoja żona, gdy zawierała swe pierwsze małżeństwo z mym bratem Janem, wypełniała wolę królowej.
Sobieski zacisnął usta na wspomnienie tych siedmiu lat udręki, kiedy zmuszony był niczym złodziej wykradać miłość, czas i ciało swej ukochanej Marysieńki jej mężowi Janowi Sobiepanowi Zamoyskiemu.
Był jednak świadom, że i księżna Gryzelda musi przeżywać dyskomfort, pertraktując  z  człowiekiem,  który  przyprawiał  rogi  jej  rodzonemu  bratu,
a  potem,  gdy  ten  zmarł,  nie  bacząc  na  ludzkie  języki,  rychło  ożenił  sięz młodą wdową.
– Porozmawiam z Teofilą – obiecał księżnej. – Pozostaje wciąż sprawa majątku,  który  twój brat zabezpieczył dla Marii Kazimiery  w kontrakcie ślubnym.   Po   tym,   jak   zmarł,   zamknęłaś   przed   nią   bramy   Zamościa i samowładnie zajęłaś cały majątek, pozbawiając Marię należnej jej części spadku.
Przez oblicze księżnej przemknął cień.
– Dostała w zamian ciebie. Czy nie o tym oboje marzyliście, odkąd zostałeś jej kochankiem?
Jan spodziewał się takich słów.
– Choć wiem, że było to niewłaściwe, nie potrafię żałować tej miłości – powiedział szczerze.
– Wcale tego po tobie nie oczekuję, waszmość, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Namiętność może być równie skutecznym orężem w rękach kobiety jak szabla w dłoni mężczyzny.
– Sugerujesz, że jestem orężem w rękach Marii Kazimiery?
– Na to pytanie tylko ty, waszmość, możesz sobie szczerze odpowiedzieć. – Jeśli masz rację, kniahini, muszę przedstawić żonie dobre powody, aby
zaakceptowała proponowany przez ciebie związek małżeński.
– W geście dobrej woli oddam jej kilka kluczy wsi – powiedziała księżna – i dorzucę pięćdziesiąt tysięcy w złocie.
Sobieski zmarszczył czoło.
– To mniej, niż zasądził jej trybunał.
– Jesteś za mądry, aby wierzyć, że jakikolwiek wyrok sądowy zmusi mnie  do  ustąpienia  z  Zamościa  –  odrzekła  Gryzelda.  –  Jestem  wnuczką hetmana Jana Zamoyskiego, krwią z jego krwi, kością z kości. To do mnie należy  ordynacja,  wszelkie  ziemie,  miasteczka  i  poddani.  I  Bóg  miświadkiem: jeśli zajdzie potrzeba, zbrojnie przeciwstawię się każdej próbie odebrania mi mego dziedzictwa.
W  to  akurat  Jan  nie  wątpił.  Przez  moment  mierzyli  się  wzrokiem. Zrozumiał, że więcej nie uzyska od wilczycy z Zamościa.
–  Zgoda,  Teofila  wyjdzie  za  Dymitra  –  potwierdził  Sobieski.  –  Tak z ciekawości, czy twój siostrzeniec wie już, co mu szykujesz?
– Dymitra zostaw mnie – odparła księżna spokojnie. – Sam zajmij się łagodzeniem żony, o ile pamiętam, ma zwyczaj wpadać w furię, gdy coś nie idzie po jej myśli.
– Zapewniam cię, księżno, że wbrew twej opinii to ja w tym związku noszę spodnie.
W żywych oczach Gryzeldy pojawił się błysk.
– Tedy miejmy nadzieję, że tak już zostanie, hetmanie. Cóż byłby to bowiem za widok dla naszych wrogów.
Sobieski zacisnął wargi w nieszczerym uśmiechu.
– Czy Jego Królewska Mość jest gotów przystąpić do zgody ze mną, wbrew woli Paców i królowej Eleonory?
Gryzelda zmrużyła oczy.
–  Mój  królewski  syn  uczyni  to,  co  mu  zasugeruję,  jak  zawsze  – odpowiedziała księżna Wiśniowiecka. – Nie chcę wojny domowej i myślę, że ty również jej nie pragniesz. Tak jak nie chcieliby jej twój ojciec i pradziad hetman Żółkiewski.
Znów popatrzyli na siebie w milczeniu.
– Powiadomię Teofilę o zamiarach kniazia Dymitra – oświadczył Jan. – Wierzę,  że  związek  ten  stanie  się  początkiem  pokoju  między  naszymi rodzinami.
Księżna się uśmiechnęła.– Jest jeszcze coś. Słyszałam, że w tutejszym areszcie przebywa oficer nazwiskiem Tyner.
– A tak… Sieniawski coś wspomniał w liście. Czeka na sąd hetmański. – Jakiej przewiny się dopuścił?
–  Nie  znam  szczegółów,  ale  bodajże  złamał  regulamin  wojskowy i dopuścił się dezercji – odrzekł Sobieski zdziwiony dociekaniami księżnej. – Czemu interesuje cię ten człowiek, kniahini?
– Jego ojciec służył wiernie jako porucznik u kniazia Jaremy, a potem jako zarządca w jednym z mych majątków. Niedawno zmarł. Na łożu śmierci obiecałam  mu,  że  sprowadzę  na  jego  grób  syna  Bogusława.  Ci  dwaj w przeszłości nie rozstali się w zgodzie.
– Chcesz, abym darował mu życie – domyślił się Sobieski.
– Jeśli to możliwe – przyznała Gryzelda.
–  Zamienię  karę  gardłową  na  wydalenie  z  wojska  –  oświadczył  po krótkim namyśle hetman. – Potraktujmy to jako skromny dodatek do posagu panny młodej.
– Dziękuję waszmości.
Księżna podparła się na lasce i wstała z krzesła. Jan odprowadził gościa do drzwi.
– Czy zostaniesz, pani, na Nowy Rok?
– Dziękuję, lecz chcę jak najszybciej stanąć w Zbarażu, gdzie spotkam się z kniaziem Dymitrem. Zresztą wolałabym nie natrafić na twą żonę, nim nie uzgodnicie spraw. To byłaby niezręczna sytuacja dla wszystkich.
– Moja żona uczyni to, co każę – zapewnił Sobieski.
W oczach księżnej rozbłysły wesołe iskierki. Położyła dłoń na ramieniu hetmana.
– Tylko czy ona o tym wie – powiedziała, po czym opuściła komnatę,postukując laską o parkiet.
Jan  zacisnął  usta.  Gryzelda  trafiła  w  czuły  punkt.  Wbrew  własnym buńczucznym wypowiedziom wiedział doskonale, że najtrudniejsze dopiero go czeka. Gdy przyjdzie czas na rozmowę z Marią Kazimierą.
Zimny  szczęk  rygla,  a  potem  migotliwy  blask  lampy  w  uchylonych drzwiach lochu wskazały Tynerowi, że nadszedł czas zapłaty za grzechy. Był gotów.  Opierając  się  plecami  o  mur,  podniósł  się  z  cuchnącej  słomy pokrywającej klepisko lochu. Otrzepał spodnie i koszulę.
Klucznik,  siwiejący,  lecz  wciąż  barczysty  mężczyzna,  uniósł  lampę. Tyner  oślepiony  blaskiem  zmrużył  oczy  i  schylił  głowę,  by  nie  uderzyć czołem o mur nad drzwiami. Na korytarzu czekali na niego dwaj żołnierze, którzy zaprowadzili go na dziedziniec.
Bogusław wziął głęboki oddech. Powietrze było mroźne, paliło w usta i nozdrza z każdym haustem. Spojrzał w stronę szafotu ustawionego pod murem twierdzy i zobaczył, jak dziewka z kuchni wylewa tam pomyje na bruk, a te parują w zetknięciu ze zmrożonym podłożem.
Strażnik pchnął go przed siebie i ruszyli w stronę kasztelu. Skorzystali z wejścia dla czeladzi, a potem, przemierzając wąskie korytarze, dotarli pod solidne dębowe drzwi. Jeden ze strażników zapukał i chwilę później Tyner znalazł się w ciepłej komnacie, oświetlonej przez świece w lichtarzach.
Był przekonany, że zmierza na proces. Zamurowało go na widok kobiety w czerni grzejącej się w fotelu przy kominku. Upłynęło niemal siedem lat od chwili, gdy rozmawiał z księżną Gryzeldą.
Kniahini   uniosła   wzrok   znad   modlitewnika   i   spojrzała   na   niego przyjaźnie. Tyner zbliżył się do księżnej i padł na kolana, całując pierścień z rubinem, w którym umieszczono herb Korybut: księżyc na opak i złoty krzyż ze złotą gwiazdą pośrodku.– Witaj, Bogusławie, dobrze cię widzieć – powiedziała księżna Gryzelda i wskazała wzrokiem na stół z jedzeniem. – Wychudłeś. Posil się.
Tynerowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nie jadł porządnie od… Sam nie pamiętał kiedy.
Usiadł na krześle i umył dłonie w misce z wodą. Dopiero potem zabrał się  do  posiłku,  chleba  i  pieczonego  kurczaka.  Jedząc,  zmusił  się  do dokładnego  przeżuwania,  świadom,  że  pośpiech  może  kosztować  go  ból ściśniętego przez niedostatek żołądka.
Księżna Gryzelda odczekała cierpliwie, aż Bogusław zaspokoi głód. Gdy otarł usta grzbietem dłoni i wypił ostatni łyk wina z pucharu, dała znak służącemu, aby uprzątnął naczynia ze stołu.
– Widzę, że ci smakowało. – Uśmiechnęła się słabo. – Jako chłopcu zawsze dopisywał ci apetyt, w przeciwieństwie do mego Michała, który jadł niby ptaszek… – urwała, jakby zawstydzona tym nawrotem wspomnień. – Czas, abyś odwiedził grób ojca – oznajmiła, zmieniając temat. – I wybaczył mu tamtą sprawę z Marią.
Tyner się nachmurzył.
– Wydziedziczył mnie i wyklął. Nie jestem mu nic winien.
– Zrozum, Bogusławie, twój ojciec chciał czegoś więcej dla jedynego syna niż ożenek z chłopską córką.
– Maria była mieszczką, wolną osobą – odparł Tyner oschle.
Księżna uniosła dłoń w uspokajającym geście.
– Jestem pewna, że bardzo ją kochałeś, ale oboje odeszli. Ty zaś żyjesz i powinieneś strząsnąć z siebie żałobny całun, który cię niszczy.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, westchnęła.
– Rozumiem cię. Przeżyłam to samo po nagłej śmierci Jaremy. – Oczy księżnej  pociemniały.  –  Był  taki  młody,  nie  ukończył  czterdziestu  lat. Chybabym  oszalała,  gdybym  nie  miała  przy  sobie  Michała.  Na  niegoprzelałam całą miłość, jaką miałam do męża.
Gryzelda spojrzała Bogusławowi wprost w oczy.
– Nie mieliście dzieci, prawda? – zapytała.
– Nie mieliśmy, nie było czasu przez ciągłą wojaczkę – wyrzucił z siebie zdławionym głosem.
– To i lepiej – odparła księżna. – Nic już cię nie wiąże z tamtą sprawą. Musisz zacząć myśleć o przyszłości.
Tyner roześmiał się krótko, chrapliwie.
– Moja przyszłość wisi na stryczku, kniahini – zauważył. – Oskarżają mnie  o  posiekanie  Kozaka  w  pojedynku  i  dezercję,  choć  to  drugie  to łgarstwo.
–  Hetman  Sobieski  nie  skaże  cię  na  śmierć  –  rzekła  księżna.  –  Nie ukrywam,  dzieje  się  tak  za  mym  wstawiennictwem.  Zostaniesz  tylko wydalony z armii koronnej.
– Zatem jestem ci winien, kniahini, podziękowanie za ocalenie głowy. – W głosie Tynera nie było wiele entuzjazmu.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam – rzuciła Gryzelda. – Wolisz wrócić do lochu?
– Oczywiście, że nie – zapewnił Bogusław. – Jestem ci wdzięczny, pani, tylko że… – Wzruszył bezradnie ramionami. – Co mam teraz robić? Umiem tylko wojować, a majętności żadnej nie mam.
Księżna powstała z fotela.
– Będziesz służył mnie i memu domowi, tak jak czynił twój ojciec. Czas, Bogusławie, abyś wrócił tam, gdzie jest twoje miejsce.
– Jako kto?
– Zrobię cię mym zaufanym człowiekiem – odparła Gryzelda. Wzięła ze stołu Pismo Święte i wyciągnęła księgę ku Tynerowi.– Przysięgnij na Biblię, że nie zdradzisz mnie ani mego syna.
Bez wahania położył dłoń na skórzanej okładce.
– Przysięgam na mą duszę – rzekł. – Co mam czynić?
– Dowiesz się później – powiedziała księżna. – Teraz weź kąpiel i wyśpij się, opuszczam Brzeżany z samego rana.
W  drogę  ruszyli  o  świcie  wraz  z  otwarciem  bram  miasta.  Tyner podróżował  na  jabłkowitej  klaczy,  przydzielonej  mu  spośród  luzaków towarzyszących zbrojnej eskorcie kniahini. Otrzymał też nowy długi kożuch i czapkę z wiewiórczych skórek, a także rękawice.
Podróżowali szybko dzięki ubitemu śniegowi, który przykrył wyboje na trakcie.  Koło  południa  minęli  moczarowatą  dolinę  i  wieś  obwarowaną palisadą, a potem, podążając równiną zamkniętą przez zalesione pagórki, ujrzeli   Zbaraż.   Na   zamek   dotarli   już   po   zmroku,   oświetlając   drogę pochodniami. Kniaź Dymitr przybył wcześniej, toteż w murach twierdzy było tłoczno od zbrojnych i służby Wiśniowieckich.
Tyner odprowadził swą klacz do stajni, wyszczotkował ją i zadbał, aby nie brakło jej owsa. Oporządziwszy zwierzę, poszedł do kuchni po strawę. Dostał  tylko  chudą  zupę  i  pajdę  chleba,  ale  po  całym  dniu  obijania  się w siodle był szczęśliwy, że może zjeść gorący posiłek i ogrzać się przy palenisku.  Tam  odnalazł  go  sługa  dworski  z  poleceniem,  aby  Bogusław stawił się przed księżną Gryzeldą.
Tyner w pośpiechu wychylił zupę, parząc sobie usta, po czym klnąc w   duchu   pańskie   widzimisię,   podreptał   za   dworakiem.   Mężczyzna zaprowadził go przed grube, pociemniałe ze starości drzwi. Do komnaty wszedł tylko Bogusław, sługa został na korytarzu.
Księżnie  Gryzeldzie  towarzyszył  kniaź  Dymitr.  Hetman  polny  nosił wzorzysty żupan w róże z szerokim złoconym pasem i buty z pofałdowanymi cholewami. Kniahini, jak to miała w zwyczaju, przywdziała wdowią czerń.Kniaź Dymitr posłał Tynerowi szacujące spojrzenie.
– Cioteczka twierdzi, że można ufać waszmości – odezwał się z rozwagą. – Zatem ja również obdarzę cię zaufaniem. Sobieski pod pozorem choroby zostawił wojsko pod mą komendą, licząc z pewnością, że w ten sposób obciąży mnie winą za fatalny stan armii. Niestety bez pieniędzy niewiele mogę zdziałać. Rozdzieliłem oddziały po miastach i twierdzach, lecz tych nie ostało się wiele na Ukrainie, ludzie tłoczą się więc i głodują.
– Co mam czynić, wasza wielmożność?
– Udasz się waszmość do obozu regimentarza Wyżyckiego, który pod mą nieobecność jest zarządcą całego wojska na Ukrainie. To zaufany oficer, od lat jest u mnie porucznikiem chorągwi husarskiej. Jednakowoż imć Wyżycki nie  jest  pozbawiony  ambicji  politycznych,  nie  zadowala  go  sprawowany dotychczas  urząd  chorążego  kijowskiego  i  to  go  ogranicza.  W  swych działaniach nie posunie się dalej, niż zezwala prawo, nie posunie się do niczego,   co   w   przyszłości   może   zaszkodzić   mu   w   oczach   szlachty i zaprzepaścić dalszą karierę.
Tyner zmarszczył brwi. Coraz mniej podobało mu się to, co słyszał z ust kniazia.
–  Agenci  Sobieskich  i  Prażmowskiego  rozdzielają  złoto  i  obietnice oficerom,   nakłaniają   do   buntu   przeciw   królowi   –   ciągnął   Dymitr Wiśniowiecki posępnym tonem. – Jeśli nie zaczniemy temu przeciwdziałać, wkrótce oficerowie i żołnierze będą błagać Sobieskiego, aby poprowadził ich na leża zimowe w głąb kraju. To byłoby zaś jawne złamanie woli króla i sejmu, wstęp do wojny domowej.
– Potrzebujemy tam kogoś takiego jak ty, Bogusławie – wtrąciła księżna Gryzelda.    –    Człowieka    odważnego,    a    jednocześnie    obdarzonego przebiegłością    i    wyobraźnią.    Chcę,    abyś    unieszkodliwił    agentów Sobieskiego, używając po temu wszystkich dostępnych środków.– Wszystkich? – zapytał Tyner chłodnym głosem.
– Jeśli to konieczne – potwierdziła kniahini bezlitośnie. – Pamiętaj, że przysiągłeś na Biblię wypełniać me rozkazy i spłacić dług za ocalenie ci życia.
Tyner zacisnął usta i z rezygnacją skinął głową.
– Wiem, co zaprzysiągłem.
– Odpoczniesz i za kilka dni wyruszysz z konwojem w drogę – oznajmiła Gryzelda.  –  Przed  wyjazdem  kniaź  Dymitr  przekaże  ci  szczegółowe instrukcje.
Na tym zakończyli rozmowę. Tyner opuścił komnatę, zostawiając w niej parę książęcą, i udał się do przydzielonej mu izby ze szczerym zamiarem spicia się do nieprzytomności.
Koła  powozu  zatrzymały  się  z  chrzęstem  towarzyszącym  zgniataniu warstewki lodu, który skuwał brukowaną nawierzchnię dziedzińca.
Marysieńka wyjrzała przez okienko, obserwując witających ją mężczyzn, aż  jej  spojrzenie  zatrzymało  się  na  mężu.  Jan  mimo  mrozu  i  niedawno przebytej choroby nie włożył czapki. Mikołaj Sieniawski, chorąży koronny i  pan  na  Brzeżanach,  stał  obok.  Obaj  byli  okazałymi  mężczyznami, o muskularnych piersiach i szerokich ramionach, choć u Jana, starszego od Sieniawskiego o szesnaście lat, widać było już spory brzuch wyłaniający się spod rozpiętej, podbitej sobolimi skórkami delii.
Sieniawski również nosił szlachecki strój, lecz nawet w długiej polskiej sukni widać było, jak jego szerokie ramiona doskonale komponują się ze szczupłą talią, przepasaną szerokim ozdobnym pasem.
Marysieńka, opuszczając powóz, zerknęła na Charlottę. Nie umknęło jej, że Mesire patrzy na Sieniawskiego w ten szczególny sposób, w jaki kobietaobdarza uwagą mężczyznę budzącego jej zainteresowanie. Marysieńka nie dziwiła się towarzyszce. Sama chętnie schrupałaby Sieniawskiego, gdyby nie to, że był on zaufanym stronnikiem i przyjacielem jej męża.
Gdy wyszła z powozu, Jan posłał jej pełny miłości uśmiech. Podbiegła ku niemu i wpadła w jego mocne ramiona.
– Już zdążyłem się stęsknić – szepnął, łaskocząc jej ucho wąsami.
– Ja także, kochany. – Wspięła się na palce i ucałowała zimny policzek Jana, a potem przywitała się z Mikołajem Sieniawskim.
Pan na Brzeżanach ucałował ją szarmancko w dłoń i całą trójką udali się do  jednej  z  komnat,  gdzie  na  zziębniętą  panią  Sobieską  czekał  kielich grzanego wina z korzeniami.
Marysieńka zrzuciła wierzchnie okrycie i usiadłszy na krześle, zaczęła dmuchać w puchar, aby nie poparzyć sobie ust.
Jan i Mikołaj zasiedli naprzeciw niej.
–  Jakie  wieści  Charlotta  przywiozła  od  Prażmowskiego?  –  zapytał Sieniawski.
– Prymas przesyła pozdrowienia i zapewnia o swej przyjaźni – odparła Marysieńka. – Jest gotów przystąpić do działań na najbliższym sejmie.
– No jasne, po tym, jak otrzymał kufer ze złotem – rzucił z sarkazmem Sieniawski.
– Ty również niemało dostałeś – wskazał nieco obcesowo hetman. Marysieńka uznała, że Jan jest zdenerwowany, choć usilnie stara się to
ukryć.
– I spodziewam się znacznie więcej, gdy osadzimy Francuza na tronie – zripostował Sieniawski bez cienia wstydu. – O ile to wciąż aktualny plan?
Marysieńka  dostrzegła,  jak  mąż  gromi  Sieniawskiego  spojrzeniem,
i nagle dotarło do niej, że między tymi dwoma wydarzyło się coś, o czympowinna wiedzieć.
– Co to ma znaczyć? – Z irytacją odstawiła puchar na stolik. – Czemu milczysz, Janie?
Sieniawski odchrząknął i podniósł się z krzesła.
– Chyba musicie porozmawiać… – mruknął i z wyraźną ulgą zostawił Sobieskich samych.
– Wytłumaczysz mi w końcu, co się stało? – zapytała.
– Spotkałem się z księżną Gryzeldą – przyznał Jan.
– Co takiego? – Marysieńkę zatkało. Poderwała się z miejsca i stanęła nad Janem groźna niczym Nemezis. – W jaki sposób, kiedy?
– Kilka dni temu – odparł Jan, podnosząc się z fotela. – Odwiedziła Brzeżany w drodze do Zbaraża.
– Przyjąłeś ją bez mej wiedzy! – Marysieńka nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Czuła, jak rozpiera ją wściekłość na Jana. – Nic nie mówiąc!
– Nie było cię tu – odparł spokojnie niby jeździec, który ma poskromić narowistą klacz.
– Cóż to za zbieg okoliczności – wycedziła zjadliwie. – Czego chciała stara wilczyca?
–    Zaproponowała    ślub    Dymitra    Wiśniowieckiego    z    Teofilą    – odpowiedział wprost. – A także zwrot pewnych dóbr, które należą ci się po jej bracie.
– Oczywiście odmówiłeś? – zapytała z napięciem w głosie.
– Zgodziłem się.
Marysieńka poczuła, jak napina się jej całe ciało. Wiele ją kosztowało, aby nie rzucić się na męża z paznokciami. Zmrużyła oczy, wpatrując się w Jana.
– Co ty sobie myślałeś!? – wysyczała mu w twarz. – Jak mogłeś wyrazićzgodę na to nieszczęsne małżeństwo?
– Mario, wysłuchaj mnie. – Mąż zbliżył się do niej, lecz odepchnęła go, gdy próbował wziąć ją w ramiona.
Jan poczerwieniał na obliczu, nerwowym gestem potarł kciukiem wąsa. – Gryzelda wystąpiła z rozsądną propozycją. – Głos drżał mu ze złości. –
To małżeństwo może doprowadzić do pojednania między naszymi rodzinami. Marysieńka aż fuknęła ze złości.
–   Nie   chcę   słyszeć   o   pojednaniu   –   powiedziała   zimno,   wręcz z  nienawiścią.  –  Czyś  już  zapomniał,  jak  mnie  potraktowała  ta  suka? Wyrzuciła mnie z Zamościa niczym dziwkę… – Uniosła głowę, świadoma, że Jan zobaczy w jej oczach łzy. To zawsze działało, była więc pewna, że i teraz zmiękczy jego wolę i serce. – Wiśniowieccy to wrogowie, nasi i króla Francji.
– Przestań. – Jan chwycił żonę za ramiona i przyciągnął do piersi. Szarpała się chwilę, lecz w końcu się uspokoiła.
– Wzięliśmy złoto z Paryża – rzuciła Marysieńka. – Musimy wypełnić zobowiązanie wobec Ludwika.
– Posłuchaj mnie uważnie, Mario – powiedział Jan stanowczo. – Teraz przyjęliśmy złoto od Ludwika, jutro przyjmiemy od kogoś innego. Taka to już polityka w Polsce. Nie znaczy to jednak, że jestem na jego pasku, ani ty, Mario. Jesteś moją żoną i nie wrócisz już do Francji, póki żyję. Słyszysz? Nie puszczę cię. Teraz ten kraj to twój dom i to jemu jesteś winna lojalność i rozum.
Spojrzała  na  twardy  zarys  linii  szczęk  Jana,  zaciśnięte  usta,  groźnie błyszczące oczy. Dotarło do niej nagle, że właśnie po raz pierwszy odmówił jej czegoś istotnego. Przez moment nie wiedziała, co ma powiedzieć, jak się zachować w tej nowej dla siebie sytuacji.
– Oczywiście masz słuszność. Wybacz mi. – Wtuliła twarz w pierś męża.Czuła jego ciepło, bicie serca, to, jak się rozluźnia, sądząc, że postawił na swoim.
Pozwoliła mu na to złudzenie.
Potrzebowała  czasu,  aby  wszystko  przemyśleć.  Odzyskać  przewagę w grze i wykonać następny ruch.
– Idiota! Prostolinijny bęcwał! – Wzburzony głos Marysieńki niósł się po całej komnacie. – Jak on mógł mi to zrobić!?
Charlotta Mesire z obojętną miną patrzyła, jak kielich trzymany jeszcze moment  wcześniej  przez  Sobieską  uderza  o  ścianę  i  odbija  się  od  muru z metalicznym odgłosem. Spokojnie schyliła się i podniosła naczynie, po czym odstawiła je na kredens poza zasięg wściekłej furii.
– Znów się pokłóciliście? – rzuciła niewinnie. – Zawsze byłam zdania, że wielka miłość najlepiej się sprawdza w romansach lub gdy kochanków dzieli odległość. Z bliska cała magia blednie.
– Daruj sobie sarkazm – warknęła Sobieska i poprawiła kosmyk włosów opadający na oczy.
– Powiesz mi w końcu, co się wydarzyło? – zapytała Mesire.
– Przed naszym przyjazdem do Brzeżan była tu księżna Gryzelda. Stara wilczyca  omotała  Jana  mirażem  małżeństwa  jego  siostrzenicy  Teofili Zasławskiej z Dymitrem Wiśniowieckim.
– Czemuż hetman wyraził zgodę na ten ślub?
Marysieńka zacisnęła dłonie w piąstki, próbując się uspokoić.
– Bo tak naprawdę w głębi serca Jan nie pragnie konfliktu. Mściwość i  upór  nie  leżą  w  jego  charakterze.  Jeśli  dać  mu  szansę,  pogodzi  się z Korybutem, wtedy cały nasz plan diabli wezmą.
– Co zamierzasz?–  Najchętniej  bym  ją  zamordowała  –  wyznała  pani  Sobieska.  –  Bez rozumu  tej  starej  suki  jej  durnowaty  synek  nie  utrzymałby  się  na  tronie choćby przez miesiąc.
– Już to omawiałyśmy. Gryzeldę otaczają zaufani słudzy, nie ma sposobu, abym dostała się w jej pobliże bez wielkiego ryzyka – odparła rzeczowo Charlotta. – A w razie zdemaskowania… to byłaby katastrofa.
Maria Kazimiera wykonała nerwowy gest dłonią.
– Wiem to wszystko – odparła ze złością. Uniosła wzrok na Charlottę. – Mam dla ciebie zadanie.
– Zamieniam się w słuch.
– Wyciągniesz, co się da, z Sieniawskiego. Widziałam, jak patrzył na ciebie, gdy wysiadłaś z powozu. – Marysieńka uśmiechnęła się blado. – Chyba stęsknił się za tobą.
–  I dla mnie nie jest to  wielkie wyrzeczenie –  wyznała Charlotta.  – Popytam też wśród służby i żołnierzy. Plotki w kuchniach i stajniach bywają równie cennym źródłem wiedzy, co zawartość tajnych skrytek.
– Dobrze, zrób… tak. – Maria nagle chwyciła się za brzuch. Z grymasem bólu na twarzy zwaliła się na krzesło.
Charlotta  podbiegła  do  Marii  Kazimiery,  uklękła  i  chwyciła  ją  za ramiona.
– Dostałaś krwawienia?
– Niestety nie. Chyba naprawdę jestem w ciąży.
– Co zamierzasz? Jeśli nie zechcesz urodzić… znam metody…
– Co? – Maria spojrzała na nią ze zdumieniem. – O czym ty mówisz, Charlotto? Nie mogłabym tego zrobić!
Mesire zamilkła na moment, wbijając wzrok w podłogę. – Wybacz, mówię głupstwa.–  Wiem,  Charlotto,  że  myślisz  wyłącznie  o  mym  dobru.  –  Maria wyciągnęła rękę i dotknęła policzka przyjaciółki. – Ale zdecydowałam, że urodzę to dziecko.
– Czy twój mąż nie zorientuje się, że to pamiątka z Paryża?
– Mężczyźni w tych sprawach są naiwni jak dzieci. Jan mnie kocha, a miłość zaślepia.
– Kiedy mu powiesz?
– W Warszawie, gdy dotrzemy na sejm – odrzekła Maria.
–  Miło  będzie  zatańczyć  na  balu  –  powiedziała  na  poły  poważnie Charlotta.
– Niestety, muszę cię rozczarować, nie możesz mi towarzyszyć. Mam dla ciebie ważną misję tu, na Rusi.
Charlotta stłumiła rozczarowanie.
– Co to za misja?
– Udasz się na Podole i przekażesz wskazanym oficerom instrukcje oraz pieniądze, które przywiozłyśmy z Paryża.
– Komu?
– Sieniawski poda ci nazwiska i szczegóły. Zresztą tymi zajmiemy się później. Teraz, proszę, zostaw mnie samą.
Charlotta pożegnała się i opuściła komnatę. Zeszła na parter do części służebnej zamku. Bez trudu znalazła tam chętnych rozmówców. Już dawno się  nauczyła,  że  srebrna  moneta  to  najlepsze  remedium  na  szwankującą pamięć służby i wartowników.
Korzystając z okazji, zjadła szybki obiad w kuchni, po którym udała się do miasta. Szła bez obstawy, odziana w ciemny płaszcz z podniesionym kapturem. Miasteczko jak na Polskę było duże, mieszkało w nim pięćset rodzin,  w  tym  sto  żydowskich,  choć  tylko  kilka  budynków  postawionoz kamienia. Jednym z nich był gmach szpitala, gdzie także odbywały się sądy.
Na  rynku  natknęła  się  na  zbiegowisko  wywołane  przez  zbrojnych ciągnących za sobą ciemnowłosą kobietę w worze pokutnym. Mesire nie zatrzymała się, aby zobaczyć, jak strażnicy wpychają skazaną do ustawionej na  dworze  klatki.  Używając  łokci,  przepchała  się  przez  ciżbę  do  drzwi szpitala, z których chwilę wcześniej wyprowadzono skazaną.
Charlotta  nie  była  tam  pierwszy  raz.  Zaraz  za  schodami  do  piwnic mieściła się apteka prowadzona przez Lejbusa. Żyda zastała zgarbionego nad ladą, piszącego coś w księdze. Widząc, kto przyszedł, odstawił gęsie pióro w kałamarz i zamknął księgę.
–  Dzień  dobry,  Lejbusie  –  przywitała  się  Charlotta,  udając,  że  nie dostrzega grymasu na obliczu aptekarza.
– Dla jednych dobry, dla innych niekoniecznie – odrzekł Żyd, zerkając w okno wychodzące na rynek.
– To i prawda – zgodziła się Mesire. – Za co właściwie ją wsadzili do tej klatki? Kurew jakaś?
– Niech aniołowie bronią. Ma na imię Mariam, to Ormianka, a do tego sierota.
– Co zatem uczyniła?
– Zadawała się z Żydem, Ickiem, najstarszym synem naszego rebe. A taka porządna rodzina, wielka sromota dla ojca. – Lejbus łypnął z ironią na Charlottę. – Sprawa by się nie wydała, gdyby Icek jej nie zbrzuchacił. Ukryli to. Chłopak wywiózł ją na wieś do czasu rozwiązania. Ale podczas porodu nastąpiły  komplikacje  i  trzeba  było  posłać  po  akuszerkę.  Dziewczynka urodziła się zdrowa, lecz i tak ktoś doniósł księdzu, a ten poszedł z tym do wójta.
– Ile posiedzi w tej klatce? – zapytała Mesire.–  Trzy  dni  –  odrzekł  aptekarz.  –  A  potem  na  katowskim  pieńku odpokutuje za zadawanie się z innowiercą.
– A syn rabina, co z nim?
– Uciekł z miasta, zawczasu ostrzeżony przez kogoś – wyjawił Lejbus. – Pan Sieniawski przystał na egzekucję? – zdziwiła się Mesire. Żyła
wystarczająco długo między Polakami, aby wiedzieć, że magnaci i bogatsza szlachta ciągnęli wielkie korzyści z obecności Żydów na Rusi. To oni dzierżawili od ziemian młyny, wioski i karczmy, byli źródłem kredytów, informatorami, lekarzami i zaufanymi sługami.
– Nawet tak wielki pan, jak Sieniawski, musi się liczyć z opinią ludzką i księżmi – odrzekł Lejbus. – Ale jak już wspomniałem, ktoś ostrzegł Icka. – Aptekarz uśmiechnął się dwuznacznie.
– No tak – mruknęła Mesire. – Wiesz może, czy rabin zaopiekuje się dzieckiem?
– Ależ to gojka! – Lejbus aż zamachał rękami na tak dziwny pomysł.
– To jego wnuczka. Czy nie tak? – spytała naiwnie Charlotta.
– Żydostwo dziedziczy się tylko od matki – wyjaśnił cierpliwie Lejbus. – Tak stanowi Pismo. Nie liczyłbym, że rebe uzna dziecko.
– Doprawdy bogobojny człowiek – mruknęła Mesire.
Lejbus popatrzył na nią poważnym wzrokiem.
–  Szata duchowna nie czyni człeka świętym ani u  was,  ani u  nas  – powiedział trafnie.
Tego akurat nie trzeba było Charlotcie tłumaczyć.
Sięgnęła do torby i wręczyła aptekarzowi kartkę z medykamentami.
– Potrzebuję tych składników.
Lejbus rozwinął kartę papieru na ladzie i wyciągnął spod blatu szkło powiększające. Odczytał receptę, po czym spojrzał bacznie na Charlottę spodposiwiałych brwi.
– Większość mam, a pozostałe mogę zdobyć – oznajmił.
– Szczególnie zależy mi na tym grzybie – wskazała Charlotta. – Rośnie wyłącznie w tutejszych dębinach. Z pewnością macie zapas po jesieni.
– Muszę ostrzec, że grzyb jest trujący – rzekł aptekarz. – A jeśli połączyć go z niektórymi składnikami z tej listy… Taka mikstura może się okazać śmiercionośna.
Charlotta położyła złotą monetę na ladzie.
– Czy to jakiś problem?
– Żaden problem, jaki problem! – zawołał Lejbus, chowając pieniądz za pas na biodrach. – Wszystko będzie gotowe na jutro. Może być?
– Przyślę sługę – rzekła Charlotta.
Pożegnała się z aptekarzem i pieszo wróciła na zamek. Od razu udała się do  pokoi  Sieniawskiego.  Strażnicy  już  wcześniej  widywali  ją  tam  nocą, została więc przepuszczona bez zadawania kłopotliwych pytań.
–  Wejdź,  moja  droga  –  zaprosił  ją  do  środka  Mikołaj.  Siedział  za biurkiem i pisał coś na karcie papieru.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi, podeszła do kominka i ogrzała dłonie. – Do kogo piszesz? – zapytała.
– Do komendantów garnizonów nad Bohem. Spodziewają się ofensywy Doroszenki i Tatarów. Proszą o posiłki.
– Akurat teraz, gdy wysyłacie mnie na Podole – powiedziała cierpko Charlotta.
–  Więc  już  wiesz.  –  Sieniawski  spojrzał  na  nią  wzrokiem  pełnym poczucia winy i odłożył pióro do kałamarza. – Nie zamierzałem psuć ci nastroju przed Nowym Rokiem. Ale skoro już ci powiedziała…
– Z kim mam się tam spotkać?– Z rotmistrzem Baranowskim. To zaufany człowiek, oficer poważany przez towarzystwo żołnierskie. Przekażesz mu złoto, a on pomoże ci skłonić innych oficerów, aby przystąpili do konfederacji.
– Maria wspomniała o jakichś instrukcjach – rzekła Charlotta. Sieniawski skinął głową.
–  Trzymający  z  nami  oficerowie  mają  podpisać  się  pod  listem  do hetmana, w którym będą się domagać odebrania Wyżyckiemu dowództwa i zmiany regimentarza.
– To już jawny bunt przeciw woli króla. Przystaną na coś takiego? – zapytała sceptycznie Charlotta.
– Grunt został już przygotowany – odparł Sieniawski. – Teraz należy użyźnić go złotem. Pieniądze, które zabierzesz, powinny starczyć na ukojenie lęków oficerów i panów towarzyszy. Ale dość o tym… Chyba nie przyszłaś rozprawiać wyłącznie o polityce? Taką bodaj mam nadzieję.
Charlotta  podeszła  do  biurka,  pochyliła  się,  opierając  dłonie  o  blat. Mikołaj mógł spojrzeć głęboko w dekolt jej sukni.
– W mieście wsadzili do klatki kobietę – oznajmiła.
Sieniawski zmarszczył brwi.
– Tę, co zadzierała sukienkę przed Żydem? – upewnił się.
– Tę samą – potwierdziła Charlotta. – Chcę, abyś ją ułaskawił, będzie mi potrzebna.
– Do czego?
–   Mam   pomysł,   jak   przemieszczać   się   między   garnizonami   bez wzbudzania podejrzeń i niepotrzebnych pytań. Ona jest częścią tego planu.
– Jaki to plan?
– Uwolnij ją, a się dowiesz.
– Nie mogę się wtrącać w wyrok sądu miejskiego – odparł Mikołaj,a  potem  westchnął  pod  ciężarem  spojrzenia  Charlotty.  –  No  dobrze,  nie chcę… Mało mam kłopotów, aby jeszcze zadzierać z klerem?
– Żyda nie spotkała kara, ponoć zbiegł zawczasu – zauważyła Mesire uszczypliwie.
– Gmina ofiarowała mi za jego wolność rekompensatę w złocie, na tyle interesującą, bym przymknął oko, aż winny opuści miasto – przyznał Mikołaj otwarcie.
Charlotta przysunęła się bliżej, ich stopy się zetknęły.
– Ja również mam dla ciebie ofertę – szepnęła mu na ucho.
Sieniawski wysunął się z krzesłem zza biurka, sadzając sobie Mesire na kolanie.
– Umm… – zamruczał, gdy zaczęła lizać mu wnętrze ucha.
Dłoń Charlotty wsunęła się pod materiał jego spodni i objęła twardą, lecz aksamitnie delikatną męskość.
Z gardła Mikołaja wybrzmiał kolejny głęboki pomruk. Chwycił Charlottę za kark i zatopił usta w jej ustach.
– Uwolnisz ją? – zapytała, przerywając pocałunek.
Sieniawski oblizał wargę i zerknął w kurzawę za oknem.
– Skoro tak ci zależy… Jutro rano każę wójtowi ją wypuścić. – Uniósł dłoń, widząc, że Charlotta chce zaprotestować. – Jakąś karę dziewka ponieść musi, dla przyzwoitości w oczach ludzi. Ale ty… zrobisz coś dla mnie.
– Co to ma być?
–  Domyśl  się,  wszakże  jesteś  Francuzką  –  rzekł  i  uśmiechnął  się bezwstydnie.
– Ach… to.
Charlotta uklękła między rozchylonymi nogami Sieniawskiego.Mesire wyciągnęła się w łóżku, obserwując odprężoną twarz Mikołaja. Zamruczał ciepło, gdy przeciągnęła opuszką palca wokół jego sutka.
– Jesteś idealna – odezwał się i czule zmierzwił jej fryzurę.
Uśmiechnęła się pięknie.
– Zdradzisz mi, czyj to pomysł, aby żenić Dymitra z Teofilą?
Sieniawski zmierzył kochankę rozbawionym spojrzeniem.
– Pracujesz, nawet będąc ze mną w łóżku? – spytał z kpiną. – Czy ona kiedykolwiek daje ci wolne?
– Dziś mam wolne. – Charlotta musnęła ustami nierówną bliznę, którą pozostawiło na piersi Mikołaja ostrze szabli. – Więc to był pomysł Gryzeldy?
– Uhm… Księżna poprosiła mnie listownie o pośrednictwo w spotkaniu – przyznał  Sieniawski.  –  Zgodziłem  się  umówić  ją  z  Sobieskim,  choć  nie miałem pojęcia, że będą rozmawiać na temat mariażu.
– Jak myślisz, to jakiś podstęp? – zapytała Mesire.
–   A   skąd   mam   wiedzieć?   –   odparł,   ziewając.   –   Jesteś   sprytna, z pewnością dowiesz się, co zamierzają Wiśniowieccy.
Mikołaj wydawał się znudzony tematem rozmowy i trochę przysypiał. Charlotta przesunęła dłoń na muskularny brzuch magnata, a potem niżej, do wilgotnej i lepkiej męskości. Zaczęła go pieścić, aż stwardniał.
–  Kim  jest  człowiek,  którego  ułaskawiono?  –  zapytała.  –  Dlaczego odjechał z księżną?
–  I  to  już  wiesz?  –  stęknął  Sieniawski.  –  Dopuścił  się  dezercji i samowolnego pojedynku. Hetman zdecydował jednak darować mu życie i tylko wydalił go z wojska.
– Skąd taka łagodność?
– Tego nie wiem, lecz zakładam, że uczynił to na prośbę kniahini. Z tym Tynerem to dziwna historia.– Tak? Jaka?
– Tatarzy zabili mu żonę – objaśnił Sieniawski. – Od tego czasu nie doszedł już do siebie.
– Wielka tragedia zostawia w człowieku niezatarty ślad – rzekła Mesire zamyślona.
Podniosła się z piersi Sieniawskiego i usiadła przy jego boku. Poczuła na nagich plecach dotyk ciepłej męskiej dłoni, lecz nie odwróciła głowy.
–  Tyle  że  w  nim  jest  coś  więcej  niż  zwykła  rozpacz  –  zauważył Sieniawski. – Żołnierze nazywają go kochankiem śmierci.
– Czemuż to?
– Wydaje się, że kostucha omija go szerokim łukiem. Podczas oblężenia Bracławia  pod  nogi  padł  mu  pocisk  armatni.  Rozerwało  sześciu  ludzi stojących obok, a Tyner nie został nawet draśnięty.
– Przypadki się zdarzają – zauważyła Charlotta.
– To nie był pierwszy taki traf. Wcześniej zdarzały się równie dziwne rzeczy. Ludzie gadają, że to się zaczęło, gdy Tyner usiłował się powiesić po porwaniu żony. Sznur pękł i odratowano go. Od tej pory ciągnie za sobą śmierć.
– To jedna z najdziwniejszych opowieści, jakie słyszałam – przyznała Charlotta,  znów  kładąc  się  obok  Mikołaja  i  wtulając  policzek  w  jego muskularną pierś.
Równie niezwykła jak jej własna.
Wolne miasto Colmar A.D. 1663
Charlotcie zaburczało w brzuchu, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich sylwetka nadzorcy. Mężczyzna wsunął się do celi i łypiąc lękliwie na dziewczynę spod krzaczastych brwi, postawił miskę zupy na klepisku, poczym pospiesznie wycofał się na obskurny korytarz lochów.
Szczęknęły rygle i znów została sama.
Charlotta rzuciła się na strawę. Posiłek przynoszono tylko raz dziennie i od tygodnia, bo tyle tkwiła w tej norze, ściskał ją ciągły głód. Przechyliła miseczkę  do  ust  i  wysiorbała  nieco  cienkiej  zupy,  na  koniec  wybrała brudnymi palcami resztki botwiny z dna. Przełknąwszy ostatni kęs, wciąż głodna odstawiła miskę na klepisko zasłane słomą.
Przywarła plecami do muru i oparła głowę o szorstkie cegły. Przymknęła oczy, zastanawiając się, ile to jeszcze potrwa.
Nagle  na  twarz  Charlotty  padł  ciepły  promień  słońca,  rozpraszając półmrok celi i oślepiając dziewczynę na moment. Zmrużyła oczy i podniosła się   z   przegniłej   słomy.   Podeszła   do   zakratowanego   okienka,   które wychodziło na czworokątny dziedziniec z poziomu bruku. Widziała buty i łydki przechadzających się ludzi, którzy nie wiedzieli o jej istnieniu albo też nic ich ono nie obchodziło.
Cela znajdowała się w podpiwniczeniu ratusza i słońce tylko raz dziennie sięgało  tu  swymi promieniami.  Charlotta zawsze czekała na ten  moment z utęsknieniem. Trzymając się dłońmi pordzewiałych krat, wystawiała twarz na ciepły pocałunek słońca.
Trwało to bardzo krótko, a potem celę na powrót pochłonął wilgotny cień. Charlotta wróciła na miejsce, usiadła pod ścianą i objęła ramionami podkurczone kolana.
Na  korytarzu  znów  rozległy  się  kroki,  tym  razem  były  głośniejsze, przepowiadające zbliżanie się kilku ludzi. Charlotta pomyślała, że prowadzą kolejnego więźnia, może nawet przesłuchiwanego w tej samej sprawie co ona. Odgłos butów szorujących o kamień ustał pod jej celą. Drzwi rozwarły się ze skrzypnięciem zawiasów i do loszku wkroczył młody, ciemnowłosy ksiądz.Miał szczupłą twarz i oczy, które budziły niepokój w każdym, na kogo patrzył ich posiadacz. Nazywał się Pierre de Bonzi i od dwóch miesięcy był najpotężniejszym człowiekiem w mieście.
– Chodź ze mną, dziecko – powiedział, marszcząc nos.
W celi musiało cuchnąć, lecz ona już dawno przestała zwracać na to uwagę.
Podniosła  się  ze  słomy  i  wyszła  na  korytarz,  gdzie  czekał  nadzorca i jeden z żołdaków de Bonziego.
Powędrowali korytarzem do schodów, a następnie na górę, aż znaleźli się w  wielkim  holu  ratusza.  Ojciec  Pierre  zaprowadził  Charlottę  pod  salę, w której obradował sąd. Pod podwójnymi wysokimi drzwiami trzymali straż uzbrojeni  żołnierze  w  pludrach  i  pasiastych  kaftanach,  z  dłońmi  na rękojeściach rapierów.
Jeden z wartowników otworzył podwoje przed księdzem i wkroczyli do obszernej  komnaty  z  dużymi  oknami  wychodzącymi  na  stos  ustawiony w bocznej części rynku.
Naprzeciw  wejścia  do  sali  znajdowała  się  podłużna  ława,  za  którą zasiadało trzech członków szacownej rady Colmaru.
Nad sędziami wznosiła się czerwono-zielona chorągiew wolnego miasta. Charlotta po niemal dwóch latach spędzonych w jego murach wiedziała, że Colmar, jak wiele innych miast w Alzacji, kurczowo trzyma się dawnych przywilejów dających mu niezależność od króla Francji i książąt Rzeszy.
Pod  ścianą,  w  miejscu  przeznaczonym  dla  świadków  stał  wysoki, posiwiały  mężczyzna.  Nosił  ciemnogranatowy  skórzany  kaftan  i  długie płócienne  spodnie.  Jego  szare,  pozbawione  wyrazu  oczy  spoczęły  na Charlotcie. Zastygła przerażona, lecz de Bonzi pchnął ją delikatnie w stronę podestu,  skąd  miała  odpowiadać  na  pytania  sędziów.  Sam  zajął  krzesło
o   wysokim   oparciu,   oparł   łokcie   na   blacie   stolika   i   złożył   dłoniew modlitewnym geście.
– Mistrzu Wolframie, prosimy, abyś przedstawił nam efekty swej pracy – odezwał   się   burmistrz,   który   przewodniczył   ławie   sędziowskiej.   Był szczupły,   niemal   chorobliwie   chudy.   Ciężki   złoty   łańcuch   opatrzony urzędową pieczęcią zdawał się za ciężki na cienką szyję patrycjusza.
Charlotta znów zerknęła z lękiem na mężczyznę w ciemnogranatowym kaftanie. Wezwany zbliżył się na trzy kroki do ławy sędziów.
– Zgodnie z zaleceniami sądu wolnego miasta Colmar przeprowadziłem badanie    na    okoliczność    zbrodni    czarnoksięstwa    zarzucanych    ojcu Dominique’owi   Boinowi   –   przemówił.   –   Potwierdzam,   że   zgodnie z zeznaniami obecnej tu z nami Charlotty Mesire ojciec Dominique nosi w ukrytych miejscach na ciele diabelskie piętna.
– Gdzie dokładnie, mistrzu, znalazłeś owe znamiona? – Drugi z sędziów, pulchny i łysiejący, nachylił się ku mistrzowi Wolframowi.
–  Brodawki znajdowały  się na pośladkach  i jądrach  oskarżonego.  Po nakłuciu okazały się niewrażliwe na ból i nie krwawiły, co, jak wszyscy wiedzą, znamionuje szatańskie piętna.
Zapadła  cisza,  w  której  słychać  było,  jak  kancelista  skrobie  piórem o kartę papieru, zapisując każde słowo wypowiedziane w sądzie.
– Czy oskarżony przyznał się do winy? – zapytał trzeci z ławników, korpulentny mężczyzna o mięsistym obliczu i odstających uszach.
– Z początku wypierał się swych win, zarzucając temu dziecku kłamstwo. – Oczy oprawcy zwróciły się na Charlottę.
Miała  wrażenie,  że  przejrzał  ją  na  wylot  i  tylko  ze  znanych  sobie powodów ciągnie to przedstawienie. Poczuła, że cała się trzęsie.
Mistrz Wolfram spojrzał na sędziego, kończąc jej torturę.
– Zdecydowałem o poddaniu oskarżonego rozciąganiu stawów, w trakcie czego trzykroć zapytano go w obecności skryby, czy oddawał cześć diabłu.Ojciec  Dominique  przyznał  się  do  winy  za  trzecim  podciągnięciem  na sznurach, co też zostało zapisane.
Burmistrz zerknął w rozłożone przed nim karty, na których odnotowano zeznania oskarżonego.
– Tu stoi, mistrzu, że ojciec Dominique wycofał następnie swe wyznanie – powiedział.
– Prawda to, i trwał w uporze mimo nalegań obecnego przy przesłuchaniu ojca  Pierre’a  de  Bonziego,  aby  oczyścił  sumienie  i  oddał  się  boskiemu osądowi. – Kat zwrócił spojrzenie na inkwizytora, który potwierdził słowa oprawcy skinieniem głowy. – Wtenczas znów przystąpiliśmy do badania. Zmiażdżono  mu  palce  dłoni  i  stóp  z  użyciem  obcęgów,  co  skłoniło oskarżonego do ponownego potwierdzenia swych win.
Sędziowie pochylili się ku sobie i wymienili kilka uwag.
– Dziękujemy, mistrzu – rzekł burmistrz, po czym zwrócił się do ojca Pierre’a: – Oddajemy ci głos, wielebny.
Gdy oprawca wycofał się na zajmowane wcześniej miejsce pod ścianą, Pierre de Bonzi podniósł się z krzesła i zwrócił się do szlachetnych rajców.
– Wina ojca Dominique’a jest bezsporna – orzekł z całkowitą pewnością w głosie. – Na winę oskarżonego wskazuje nie tylko złożone przez niego zeznanie i obecność diabelskich znaków na ciele, lecz także opowieść tego biednego dziecka, które tyle wycierpiało od sługi szatana. – Wskazał na Charlottę. – Spójrzcie tylko na tę niewinną istotę! Ileż zła i wszeteczeństwa doznała, a jednak potrafiła ocalić swą duszę.
Charlotta miała wrażenie, że dostrzegła ironiczny uśmieszek błąkający się na ustach mistrza Wolframa, ale wrażenie to znikło z kolejnym uderzeniem jej serca.
–  Wszystko  jest  w  tych  aktach.  –  Palec  de  Bonziego  wycelował oskarżycielsko w stos dokumentów piętrzący się przed ławnikami. – Opisohydnych aktów cielesnych, które zawstydziłyby mieszkańców Sodomy i Gomory! Wzywanie diabła pod postacią kozła i oddawanie mu czci, wypieranie się naszego Pana i szydzenie ze świętych sakramentów, rozprzestrzenianie zarazy i zatruwanie studni na szkodę mieszkańców dobrego miasta Colmar! – Głos Pierre’a de Bonziego wzniósł się na najwyższe tony. – Główny zaś dowód przeciw oskarżonemu jest niepodważalny. To cyrograf spisany ludzką krwią i podpisany przez ojca Dominique’a.
Wskazany przez inkwizytora dokument spoczywał na osobnym miejscu obok pozostałych papierów. Była to niepozorna karta zabazgrana koślawymi literami.
– Ojciec Dominique Boin sprzeniewierzył się naszemu Panu! – grzmiał Pierre  de  Bonzi.  –  I  tylko  grzesznik  oraz  sługa  diabła  mógłby  temu zaprzeczyć…  –  urwał  i  potoczył  wzrokiem  po  obecnych  w  sali,  jakby oczekując, że znajdzie się ktoś taki.
Nikt się nie zgłosił. Tylko burmistrz skrzywił się, jakby rozbolał go ząb. Wlepił w Charlottę jasne, wyblakłe oczy.
– Czy podtrzymujesz, dziecko, to, co powiedziałaś o ojcu Dominique’u? – zapytał. – Rozważ to dobrze w swym sercu, gdyż jeśli jest winny, spłonie żywcem.
Charlotta bez wahania skinęła głową.
– Jest winien, wasza wielmożność – odparła.
Burmistrz westchnął cicho i przywołał ją gestem ku sobie.
–  Zatem  podpisz  tu,  u  dołu.  –  Pokazał  podłużną  stronicę.  –  To  twe zeznanie, które przedstawiłaś podczas przesłuchań.
Charlotta zbliżyła się do ławy sędziowskiej i przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
– Tyle że, wielmożny panie, ja nie umiem pisać – wydukała, wlepiającwzrok w kałamarz i leżące obok niego gęsie pióro.
– Wystarczy, że postawisz krzyżyk. O, w tym miejscu. – Chudy palec burmistrza wskazał dolną część gęsto zapisanej stronicy.
Charlotta nieporadnie chwyciła w palce pióro. Umoczyła jego zaostrzony czubek  w  kałamarzu  i  postawiła  w  dole  karty  koślawy  krzyżyk.  Dwie przecinające się kreski, które pieczętowały los złego człowieka.
Zachodnie Wogezy, Alzacja,
dziewiętnaście miesięcy wcześniej
Pierwsze  dni  po  zabójstwie  szlachcica  i  ucieczce  Charlotta  spędziła, ukrywając się w górach. Jeśli nawet wysłano za nią pościg, to nie spostrzegła żadnych jego oznak. Szybko też przekonała się, że jej prawdziwym wrogiem nie będą ludzie, lecz pogoda. Jesień zbliżała się ku końcowi i z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej. Najbardziej doskwierał Charlotcie brak butów. Poradziła sobie z tym, odcinając kawałki i tak przydługiego płaszcza, którymi następnie omotała zlodowaciałe stopy.
Za dnia maszerowała przed siebie, unikając ludzi i wilków, nocą zaś chowała się w leśnych jamach i okrytych mchem wykrotach. Każdy dzień wędrówki wypełniony był bólem nóg i bioder, skręcaniem żołądka, który nie chciał przyjmować korzonków i kory drzew przeżuwanych przez Charlottę, aby oszukać głód.
Piątego  dnia  od  ucieczki  uznała,  że  jest  już  bezpieczna.  Opuściła zalesione stoki i zeszła na wzgórza, między którymi wiła się kamienista droga.
Na  trakcie  dołączyła  do  grupy  pielgrzymów  spieszących,  aby  zdążyć przed zmrokiem do najbliższego miasta. Jak dowiedziała się od wędrowców, nazywało się Colmar i słynęło z cudownego obrazu Madonny z różami.Kryjąc się w ciżbie pielgrzymów, wychudzona i wyczerpana Charlotta znalazła się na wąskich zatłoczonych uliczkach. Nigdy wcześniej nie była w prawdziwym mieście. A to było naprawdę wielkie, mogło w nim mieszkać nawet   dziesięć   tysięcy   mieszkańców.   Oszołomiona   oglądała   piętrowe kamienice kupieckie o olbrzymich szklanych oknach i spadzistych dachach, pomalowane na czerwono, zielono lub błękitno.
Zatrzymała się przy straganie piekarza i kupiła tartę z cebulą, a potem przycupnęła   na   schodach   jednego   z   domostw   i   napełniła   żołądek, przyglądając  się  przechodniom.  Tam  zaczepił  ją  Yann,  chłopak,  którego poznała w grupie pielgrzymów. Był miły i całkiem przystojny. Podróżował z dziadkiem, który liczył na cudowne uzdrowienie chorych oczu.
– Potrzebujesz butów. – Yann wskazał na jej owinięte szmatami stopy. Charlotta się spłoniła.
– Zamierzałam je kupić, ale nie znam miasta.
– Pomogę ci znaleźć niedrogiego szewca – zaproponował. – Jeśli masz jakieś pieniądze.
–  Mam,  chyba  powinno  wystarczyć.  –  Wydobyła  spod  koszuli  kilka srebrnych monet i wysypała je na dłoń.
Yann zrobił zdumioną minę.
– Skąd masz srebro?
– Od ojca – skłamała Charlotta.
– Schowaj je. W mieście spotkasz wielu złych ludzi, którzy mogą chcieć cię okraść – przestrzegł ją chłopak.
– Umiem sobie poradzić – odparła buńczucznie i pokazała mu ukryty pod peleryną sztylet. Na ostrzu wciąż były drobinki krwi przypominające rdzę.
Yann łypnął na sztylet i pokiwał głową.
– Masz gdzie zatrzymać się na noc? – zapytał.Zgodnie z prawdą odparła, że nie. Yann pochwalił się, że zna niedrogie, ciepłe i bezpieczne miejsce, gdzie można spędzić noc. Zaproponował, aby przyłączyła się do niego i dziadka.
Nie miała dokąd iść i była sama, z radością przystała więc na pomysł młodzieńca.
Zmierzając  w  stronę  noclegowni,  natknęli  się  na  klatkę,  w  której trzymano  młodą  kobietę.  Miała  wygoloną  głowę  i  podarte  ubranie,  spod którego jaśniała skóra. Charlotta zatrzymała się oszołomiona, wpatrując się w skulone za metalowymi prętami stworzenie. Kobieta spojrzała na nią spod skołtunionych włosów opadających na twarz, a potem spuściła wzrok.
– Co zrobiła? – zapytała wstrząśnięta dziewczyna.
– Sprzedawała ciało za pieniądze – odparł Yann.
Domyślała się, co ma na myśli, i poczuła, że się rumieni.
Gospoda, o której mówił Yann, znajdowała się dwie uliczki dalej. Miała dwa piętra i przybudówkę przy stajniach, gdzie mogli się zatrzymać mniej zamożni  goście.  Ceny  za  nocleg  nie  były  wygórowane,  gdyż  budynek znajdował się tuż przy cuchnącej rzeczce, nad którą stały garbarnie.
Dziadek  Yanna  okazał  się  bardzo  miły.  Choć  ledwo  widział,  potrafił zajmująco snuć opowieści. Charlotta słuchała go z rozwartymi ustami, kiedy opowiadał o Paryżu, gdzie w młodości służył jako królewski muszkieter.
Yann siedział tuż obok niej, czuła jego dotyk na ramieniu i zewnętrznej części uda. Podobał się jej, uznała, że jest zabawny i ma ładne, uczciwe oczy.
Pragnąc odwdzięczyć się za towarzystwo, Charlotta wysupłała z sakiewki drobne  monety  i  zapłaciła  za  wieczerzę  dla  całej  trójki,  składającej  się z  kapłona,  chleba  i  wina.  Potem  ułożyła  się  do  snu  na  słomie  i  okryła cuchnącym płaszczem.
Obudziła się późnym rankiem z okropnym bólem głowy i wielkim guzem pod włosami. Za to bez sakiewki pod koszulą i sztyletu. Zrozpaczona zaczęłaszukać Yanna i staruszka, lecz jeden ze stajennych powiedział jej, że obaj wynajęli konie i wyjechali z miasta wraz z brzaskiem.
Niedługo potem zjawił się właściciel gospody i wyrzucił ją za drzwi. Cały  dzień  błąkała  się  po  uliczkach,  zrozpaczona  i  głodna.  Nie  mając lepszego pomysłu, spróbowała żebractwa pod kościołem, gdzie wystawało już kilkunastu proszalników. Udało się jej nawet uzbierać kilka miedziaków, za  które  kupiła  kawałek  chleba.  Zachęcona  powodzeniem  wróciła  pod kościół,  ale wtedy  pojawiło  się przed  nią dwóch  odzianych  w łachmany mężczyzn z kosturami. Zagrozili jej, że jeśli będzie żebrać na ich terenie, połamią jej gnaty. Po czym na dowód tego, że nie żartują, zaciągnęli ją w zaułek i poturbowali.
Głodna i przemarznięta wytrzymała dwa dni, nim zdecydowała się na najgorsze.
Zaczepiła  jakiegoś  mężczyznę  pod  siedzibą  cechu  winiarzy.  Ustalili opłatę i zaprowadził ją w jeden z zaułków. Nie bacząc na chłód, opuścił portki  i  obrócił  Charlottę  twarzą  do  muru.  Oparła  czoło  o  zimną  ścianę i poczuła, jak mężczyzna przywiera do niej lędźwiami.
Nim  wsunął  się  w  nią,  rozległ  się  krzyk  i  od  strony  wylotu  zaułka wbiegło  trzech  strażników  miejskich.  Mężczyzna  w  pośpiechu  naciągnął spodnie i począł tłumaczyć się przed stróżami prawa. Ostatecznie puścili go wolno, za co otrzymali od niego po jednym liwrze na głowę.
Charlotta  nie  miała  pieniędzy  ani  szczęścia.  Strażnicy  zawlekli  ją  do podziemi ratusza, gdzie spędziła noc, o wodzie i kromce spleśniałego chleba. Rankiem przyszedł nadzorca i zawlókł ją przed oblicze sędziego, który po trwającej chwilę rozprawie kazał wypalić jej na ciele piętno kurwy i skazał ją na pobyt w miejskiej klatce. Wyrok wykonano jeszcze tego samego dnia.
Spędziła  trzy  dni  i  trzy  noce  na  zimnie,  zamknięta  jak  zwierzę, wystawiona na pogardliwe spojrzenia, upokorzenie i głód. Gdy kara dobiegłakońca, strażnicy wyciągnęli ją zza prętów.
Charlotta była tak wycieńczona, że upadła na bruk. Nikt jej nie pomógł, nie podał ręki, nawet strażnicy zostawili ją tam, gdzie leżała.
Zimne płatki śniegu opadały na skulone ciało Charlotty, okrywając je białym całunem. Wiedziała, że musi się podnieść, inaczej zamarznie. Umrze, nim jej życie rozpocznie się na dobre. Nie potrafiła jednak zdobyć się na wysiłek, nie odnajdywała już w sobie dość siły i wiary, aby wstać i żyć. Po prostu leżała, czekając na koniec.
Wtedy  niczym  anioł  pojawił  się  on.  Pochylił  się  nad  nią  i  podniósł z ziemi. Miał pucułowatą twarz, wysokie czoło i brązowe oczy. Posadził ją na  dwukołowy  wózek  i  zawiózł  do  przytułku.  Obiecał,  że  będzie  tam bezpieczna. Uwierzyła mu. Co innego mogła zrobić?
Pierwszych dni w przytułku dla sierot nie pamiętała dobrze, trapiły ją ból gardła, poty i wysoka gorączka. Od jednej z zakonnic służących w lazarecie dowiedziała się, że jej wybawcą był ojciec Dominique, spowiednik i opiekun przytułku.  Od  razu  chciała  podziękować  mu  za  ocalenie,  lecz  siostra wyjaśniła jej, że ojciec wyjechał do Moguncji.
Mijały  dni  i  Charlotta  powoli  wracała  do  zdrowia.  Zaczęła  wstawać z  łóżka  i  wychodzić  na  krótkie  spacery  do  pokrytego  śniegiem  ogrodu usytuowanego  przy  zagrodach  dla  zwierząt.  Tam  pewnego  dnia  znów spotkała  swego  wybawcę.  Charlotta  padła  do  nóg  ojcu  Dominique’owi, całując mu dłonie i błogosławiąc go za dobroć.
– Podnieś się, dziecko – rzekł i wziął ją w ramiona. – Ponoć czujesz się lepiej.
– Już wydobrzałam, ojcze – przyznała gorliwie.
–  Chodź  za  mną,  pokażę  ci,  czym  będziesz  się  zajmować  w  naszej wspólnocie.Zaprowadził ją do dużej sali, w której dziesiątki dziewcząt w różnym wieku  zajmowały  się  przędzeniem  wełny,  gręplowaniem  i  szyciem.  Od gołych   ścian   i  małych   zaszklonych   okien   odbijał  się  stukot  krosien i kręcących się wrzecion. Ojciec Dominique zostawił ją tam pod nadzorem siostry zakonnej, po czym się oddalił.
Nie rozmawiali ze sobą przez kolejny tydzień, do dnia, gdy przyszedł czas spowiedzi dla dziewcząt przebywających w przytułku. Charlotta lękała się  tej  chwili.  Stanęła  jako  ostatnia  w  kolejce  do  ławeczki,  przy  której spowiadał ksiądz. Gdy w końcu przyszła jej kolej na wyznanie grzechów, uklękła przed nim na miękkich nogach.
Wypytywał  ją  dokładnie  o  grzechy,  zwłaszcza  te  cielesnej  natury. Wyznała mu, że nie jest niewinna, czego już się domyślał, ale zataiła, w jaki sposób straciła dziewictwo oraz to, że zabiła człowieka.
Potem w nocy trapiło ją poczucie winy, że oszukała Boga, lecz strach przed karą za morderstwo był silniejszy niż lęk przed gniewem niebios.
Minęło Boże Narodzenie, co szczególnie zapadło jej w pamięć, gdyż każda z dziewcząt otrzymała z tej okazji słodki piernik od ojca Dominique’a.
W egzystencję Charlotty wkradała się monotonia wypełniona pracą przy krosnach, karmieniem świń i drobiu oraz modlitwą. Nie przeszkadzało jej to, miała pełny żołądek i dach nad głową, gdy na zewnątrz panował mróz. Czuła się bezpieczna, może nawet w pewien sposób szczęśliwa.
Ojciec Dominique traktował ją jak swą ulubienicę. Zapraszał do własnej celi,  gdzie  wspólnie  oddawali  się  modłom  i  rozmowom.  Była  dumna  ze sposobu, w jaki się do niej odnosił, rozpierała ją wdzięczność.
Przynajmniej do dnia, gdy po raz pierwszy włożył jej dłoń pod sukienkę. Zaszokowana uderzyła go i odepchnęła, aż poleciał na ścianę. Przerażona
tym,  co  uczyniła,  skuliła  się  na  podłodze,  czekając,  aż  zacznie  ją  bić i krzyczeć.Nic  takiego  się  nie  stało.  Dominique  wyprostował  się  i  patrząc  na Charlottę, otarł dłonią krew z ust.
– Sama poprosisz, abym cię wychędożył – wycedził przez zaciśnięte zęby i kazał jej opuścić celę i wracać do obowiązków.
Wybiegła na korytarz z twarzą mokrą od łez, czując, że to nie jest koniec jej kłopotów.
Pod  wieczór,  gdy  dziewczęta  szykowały  się  do  wieczerzy,  ojciec Dominique odszukał Charlottę i polecił jej udać się za nim. Podążali przez ciemne  korytarze  oświetlone  nielicznymi  kagankami,  a  następnie  zeszli schodami do piwnic mieszczących się pod budynkiem.
Charlotta zatrwożona uświadomiła sobie, że słyszała już o tym miejscu. Przebywające  dłużej  w  przytułku  dziewczęta  opowiadały  jej  o  piwnicy z  lodowatą  wodą  i  szczurami,  gdzie  trafiały  osoby  nieposłuszne  lub wykazujące opieszałość w modlitwie i pracy.
Ojciec   Dominique   zatrzymał   się   na   końcu   obskurnego   korytarza i otworzył kluczem niewielkie metalowe drzwi. Z ciemnego jak grób wnętrza buchnął  odór  ścieków.  Charlotta  usłyszała  popiskiwanie  gryzoni,  lecz prawdziwego wstrząsu doznała, kiedy ksiądz poświecił latarnią, odsłaniając wypełnioną brudną wodą studnię.
– Zdejmuj łachy i właź tam – rozkazał z zaciętą miną.
Zaczęła się trząść, nie mogła się poruszyć z przerażenia. Gdy pchnął ją w stronę czeluści, chwyciła go za dłoń i padła mu do stóp. Przysięgła, że będzie mu posłuszna, i tak jak przepowiedział, poprosiła, aby ją chędożył.
Tę prośbę spełnił na miejscu.
Mijały miesiące, zmieniały się pory roku. Po tamtym wydarzeniu życie Charlotty nie zmieniło się wiele, nie było ani dobre, ani złe. Po prostu żyła z dnia na dzień, z nocy na noc.
Ojciec Dominique zawsze dbał o zachowanie pozorów, nigdy też niepozwalał sobie na niestosowne zachowania w obecności innych. Gdy byli sami zmieniał się, stawał się władczy i wymagający, niekiedy okrutny. Pokazał Charlotcie, że mężczyzna może posiąść kobietę na wiele sposobów, nigdy jednak nie zraszał jej nasieniem między udami z obawy, aby nie zaszła w ciążę.
Charlotta szybko zrozumiała, gdzie leży jej siła. Nigdy niczego mu nie odmawiała,   udawała   rozkosz,   a   z   czasem   sama   zaczęła   przejmować inicjatywę. Miesiąc po miesiącu stopniowo owijała go sobie wokół palca, wykorzystując do tego swe młode ciało i spryt.
Zażądała  tylko  jednej  odpłaty  za  rzeczy,  które  mu  robiła.  Pragnęła nauczyć się pisać i czytać. Z początku wyśmiał ją, ale wiedziała już, co ma robić, aby jej uległ.
Okazała się nadzwyczaj pojętną uczennicą, już po roku pisała i czytała dość biegle – jak twierdził ojciec Dominique, lepiej niż niejeden żak po trzech latach nauki. Kilka miesięcy później zadziwiała swego nauczyciela.
Wiedza ma to do siebie, że gdy trafi na chłonny umysł, nigdy się jej nie ma dosyć. Charlotta zaczęła inaczej patrzeć na świat, odbierać go. Zdała sobie sprawę, jak niewiele wie i jeszcze mniej znaczy.
Wraz  z  wiosną  1663  roku  nad  wolnym  miastem  Colmar  zebrały  się ciemne chmury. Coraz częściej mówiono, że król Francji, który kilka lat wcześniej uczynił swym wasalem księcia Lotaryngii, zamyśla zdławić także niezależność Alzacji.
Ojciec Dominique jako rodowity Alzatczyk przeciwstawiał się wszelkim próbom zamienienia jego ojczyzny we francuską prowincję.
– Ludwik XIV nie chce wywołać wojny z Austrią i elektorami Rzeszy, więc podburza lud, obiecując mu sprawiedliwość i pokój od panów – oburzał się, trzymając głowę na jej nagich piersiach. – A to przecież nie wszystko. Wysłał też po całej Alzacji inkwizytorów, by tropili czary i niszczyli opórpod pretekstem walki z diabłem. Niech nie sądzi, że nas zastraszy!
Pierwsze stosy zapłonęły w pobliżu Colmaru po święcie Wielkiejnocy, niedługi  czas  potem  u  bram  miasta  pojawił  się  konno  Pierre  de  Bonzi w towarzystwie oprawcy i w eskorcie pół setki zbrojnych. Zażądał od rady miasta,  aby  wpuszczono  go  za  mury,  gdyż  czarownice,  które  złapano w  okolicznych  wioskach,  wskazały  w  zeznaniach  na  istnienie  sabatu w murach Colmaru. Jako że de Bonzi okazał bullę wydaną przez arcybiskupa Trewiru, zezwalającą mu na tropienie czarów na zachód od Wogezów, został wpuszczony za mury.
Na początek oskarżono o czary i poddano przesłuchaniu trzy kobiety. W trakcie  rozciągania  stawów  i  przypalania  siarką  obciążyły  one  kolejnych mieszkańców miasta, kilkoro mężczyzn i kobiet. Oni również po wzięciu na tortury  przyznali  się  do  zadawania  się  z  diabłem  i  wydali  dalszych wspólników.
Zapłonęły stosy, tym razem w samym Colmarze.
Ojciec Dominique starał się przeszkodzić temu szaleństwu, lecz zeznania czarownic  zataczały  coraz  większe  kręgi,  dotykając  nawet  duchownych i patrycjuszy. Każdy mógł zostać oskarżony i poddany torturom. Charlotta, spotykając się z ojcem Dominikiem, widziała strach w jego oczach, często był zbyt pijany, aby ją chędożyć.
Gdy  spłonęła  dziewiąta  osoba,  Charlotta  uznała,  że  nadszedł  czas  na wyrównanie rachunków.
Zdobyła kartę papieru z sekretarzyka ojca Dominique’a, a potem gęsie pióro i świńską krew. Napisanie cyrografu zajęło jej trzy dni. Kiedy był ukończony,  umieściła  go  pod  poluzowaną  deską  w  podłodze  celi  ojca Dominique’a, gdy ten udał się do wychodka.
Wieczorem wymknęła się z przytułku i pobiegła do magistratu, gdzie zatrzymał się Pierre de Bonzi. Żywiła obawę, iż straż nie przepuści jej doinkwizytora, lecz ten okazał się człowiekiem gotowym służyć Bogu o każdej porze.
Charlotta wyznała mu wszystkie zbrodnie ojca Dominique’a i wskazała, gdzie znajduje się cyrograf. Wysłannik króla Francji nie okazał wahania, gdy przyszło uwierzyć jej słowom. Kazał sprowadzić skrybę i polecił Charlotcie powtórzyć wszystko w jego obecności. Potem umieszczono ją w celi, do czasu rozpatrzenia prawdziwości stawianych przez nią zarzutów.
Tkwiła  tam  tydzień,  wciąż  myśląc  o  okrutnych  narzędziach  mistrza Wolframa i o tym, co z nią zrobi, gdy okaże się, że popełniła błąd.
Niepewność trwała do dnia, kiedy do jej celi wkroczył Pierre de Bonzi i zaprowadził ją przed oblicze sędziów, aby postawiła krzyżyk na losie swego oprawcy.
Dominique Boin spłonął na stosie kilka dni później. Wraz z nim uszła z dymem w Colmarze wszelka chęć stawiania oporu Francuzom.
Pierre  de  Bonzi  opuścił  miasto  dwa  tygodnie  po  tych  wydarzeniach, zabierając  Charlottę  ze  sobą.  Udali  się  do  Paryża,  gdzie  w  nagrodę  za ujarzmienie Colmaru de Bonzi został mianowany biskupem.
Pierre  de  Bonzi  otoczył  Charlottę  opieką  i  zapewnił  jej  edukację. Podniósł ją z prochu  i ukształtował na nowo,  by  służyła jego  sprawom. Umysłem, sztyletem, trucizną i własnym ciałem.
Niedługo potem oboje wyjechali do Polski, gdzie de Bonzi miał zadbać, aby  francuski  książę  zasiadł  na  tronie.  Tam,  na  dworze  w  Warszawie, Charlotta   poznała   młodziutką   Marię   Kazimierę,   swą   przyszłą   panią i przyjaciółkę.Wilki i ludzie
Styczeń A.D. 1672
Tyner podążał skrajem Podola, omijając szerokim łukiem Bar, starostwo należące do Sobieskich. Niemal niewidoczny pod śniegiem gościniec wił się przez  liczne  jary  o  stromych  zalesionych  zboczach,  w  których  płynęły dopływy Dniestru, aby nagle i bez ostrzeżenia przeciąć płaszczyznę stepu upstrzoną  bagienkami  i  jeziorkami.  Kraj,  przez  który  jechał  Tyner,  był wyniszczony  i  prawie  zupełnie  opustoszały.  Od  rana  minął  tylko  niemal bezludne miasteczko, w którym pozostały cztery drewniane domy, a potem wieś otoczoną palisadą i wałem. Nie zatrzymał się tam jednak, gdyż chłopi mogli   połaszczyć   się   na   konia,   broń   czy   nawet   ubranie   samotnie podróżującego szlachcica.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy dostrzegł chatkę na wyrębisku pod lasem. Burczało mu w brzuchu i był zziębnięty. Wprawdzie kożuch, czapka i wysokie buty chroniły go przed najdotkliwszym chłodem, nie mogły jednak  całkiem  zabezpieczyć  przed  srogim  styczniowym  mrozem.  Po chwilowym wahaniu Bogusław skierował klacz przez zaspy w stronę sadyby. Wyrąb drzew musiał trwać tu już pewien czas, gdyż skraj lasu odsunął się o jakieś dwieście kroków od chatki.
Nieco z boku przez olszynę płynęła struga. Blisko wody wznosiły się okryte śniegiem kopce. Bogusław domyślił się, że to mielerze używane przez tutejszych     węglarzy     do     wypalania     węgla     drzewnego.     Drewno przygotowywano zimą i rzeczywiście kilkanaście wysokich sągów wznosiło się nieopodal szałasu, czekając na wiosnę, gdy odbywa się stawianie nowych pieców.
Tyner podjechał w pobliże chatki i ściągnął wodze klaczy. Obóz byłpusty, a miejsce po ognisku zasypał śnieg nawiewany od pól.
Bogusław  wsłuchiwał  się  w  ciszę  lasu,  na  próżno  oczekując  tępego, jednostajnego  odgłosu  siekier  rąbiących  pnie  czy  raźnych  pokrzykiwań drwali trudzących się przy robocie.
Ta cisza niepokoiła go. Zsunął się z grzbietu klaczy i sprawdził, czy szabla  nie  przymarzła  do  pochwy.  Potem  sięgnął  do  siodła  po  pistolet umieszczony w olstrze.
Przywiązał  wodze  klaczy  do  palika  przed  chatką.  Zwierzę  parsknęło nerwowo, gdy zajrzał do środka. Znalazł trzy legowiska, trochę glinianych garnków,  lecz  nic  do  jedzenia.  Chłopi  musieli  ukryć  zapasy.  Tyner postanowił sprawdzić nieczynne mielerze.
Opuścił chatę i skierował się w ich stronę, depcząc skrzypiący śnieg. Nagle dojrzał coś w pobliżu jednego z kopców.
To był but. Chłopski łapeć, dwa kawałki skóry zszyte dratwą. Tyner kucnął i odgarnął dłonią śnieg, odsłaniając oblepiony zamarzniętą krwią gnat, oderwany od reszty zwłok.
Od razu rozpoznał ślady wilczych kłów.
Nagle  poczuł  czyjąś  obecność  za  plecami.  Poderwał  się  i  obrócił w miejscu, celując w dwa ciemne kształty nadbiegające od strony drzew. Nacisnął   spust.   Zwolniony   kurek   uderzył   o   panewkę,   krzesząc   iskrę i zapalając proch. Pierwszy wilk był pięć kroków od niego.
Huknął wystrzał i bestia runęła na śnieg tuż przy jego nogach, tryskając juchą z przestrzelonego łba. Tyner odrzucił dymiący pistolet i dobył szabli. Wykonując  chaotyczny  unik,  ciął  drugiego  wilka.  Ostrze  zagłębiło  się w ciele, ześlizgując się po barku, nie zatrzymując jednak wilka. Bestia obaliła go   w   zaspę.   Straszliwe   szczęki   kłapnęły,   opryskując   Tynera   śliną. Odruchowo zasłonił krtań ręką, czując, jak kły bestii zaciskają się na rękawie grubego kożucha.Wypuścił szablę i wolną ręką chwycił za nóż. Z całej siły wbił ostrze w  bebechy  wilka.  Gdy  stal  zanurzyła  się  głęboko  w  mięsie,  mocnym pociągnięciem rozpruł brzuch zwierzęcia.
Wilk zaskomlał. Puścił rękę Tynera i runął na śnieg, ciągnąc za sobą wylatujące z rany jelita.
Bogusław  leżał  chwilę,  wydając  z  siebie  świszczący  oddech.  Otarł zasypane śniegiem powieki i podniósł się z ziemi. Potoczył wzrokiem po zaroślach i lesie, wypatrując reszty watahy. Na szczęście na razie nic mu nie groziło.
Uspokoił klacz, a potem rozejrzał się po obozowisku, szukając innych ciał. Rozszarpane zwłoki kolejnego węglarza odkrył w olszynie. Bardziej niezwykłe  było  znalezisko  w  strudze.  Pod  lodem  znajdowało  się  wilcze truchło z odrąbaną przednią łapą. Bogusław domyślił się, że ranne zwierzę próbowało uciec po kruchym lodzie.
Tyner wrócił do mielerzy i rozkopał je, używając szabli. W kopcach nie było niczego poza popiołem. Jeśli chłopi mieli zapasy jedzenia, ukryli je w innym miejscu.
Wiedział, że nie ma wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie przeczesać obozowisko. Wilki wyczuwały świeżą krew z wielu mil i wkrótce mogła się tu zjawić reszta watahy. Dosiadł klaczy i podążył biegiem strumienia, który milę1 dalej łączył się z rzeczką. Przez pola i sady dotarł przed zmierzchem do Szarogrodu.
Zamek  chroniący  miasteczko  widać  było  z  daleka.  Był  wzniesiony z  kamienia  z  czterema  drewnianymi  wieżami  na  rogach,   dodatkowo chroniony od strony pól przez wały ziemne, skuteczne jako ochrona przeciw pociskom armatnim.
Klacz    przyspieszyła    sama    z    siebie,    wyczuwając    setki    koni zgromadzonych w obozie wojskowym. Przy wjeździe do miasta Tyner okazałdowódcy warty list z pieczęcią hetmana polnego i bez przeszkód wpuszczono go za palisadę.
Z   bliska   miasteczko   wyglądało   rozpaczliwie   i   nędznie.   Kilka   lat wcześniej splądrowali je Kozacy. Nim to się wydarzyło, Szarogród tętnił życiem, rozkwitało rzemiosło i targi. Mieszkańcy cieszyli się dobrobytem pod opieką Zamoyskich, właścicieli okolicznych włości. To było kiedyś, nim zaraza i głód zdziesiątkowały mieszkańców, nim ciągłe wojny zabiły handel, a zagony tatarskie ogołociły wsie z chłopów, tak że teraz nie było komu uprawiać urodzajnej ziemi.
Tyner  skierował  klacz  w  stronę  klasztoru  zamienionego  na  koszary piechoty. Wszędzie stały ruiny domów i tylko kilka kamienic nadawało się do wygodnego zamieszkania. Na ulicy kręciło się niewielu ludzi, głównie żołnierze. Byli nędznie odziani, okutani w szmaty chroniące przed mrozem, często w chłopskich łapciach zamiast dobrych wojskowych butów. Tyner czuł  ich  łakome  spojrzenia,  którymi  szacowali  jego  ciepły  kożuch,  buty i czapkę. Na szczęście nie musiał siłą bronić swej własności, gdyż na ulicach widać było też ronty strzegących porządku dragonów z rusznicami.
Więcej mieszkańców ujrzał na targowisku przed kościołem z zawaloną dzwonnicą. Handlowano w budach lub po prostu na ławach, głównie czynili to   Żydzi,   choć   większość   mieszkańców   miasteczka   stanowili   Rusini. Zapachniało mu jadłem: kaszą i skwarkami, lecz mimo burczenia w żołądku nie  zatrzymał  się  przy  garkuchni.  Chciał  dostać  się  na  zamek  przed zawarciem   bram.   Na   placu   przed   twierdzą   ustawiono   szubienice.   Z ośnieżonych  belek  zwisały  ciała  skazańców,  niemal  nagie,  pozbawione cennych butów.
Od strony miasta nie było fosy, lecz wysoki mur oddzielał twierdzę od placu. Dragoni trzymali wartę przy wjeździe. Widać regimentarz ufał im bardziej niż reszcie wojska.Tuż  za  bramą  kopyta  klaczy  uderzyły  o  bruk,  wypełniając  echem dziedziniec.  Wewnątrz  murów  twierdzy  woniało  obornikiem  i  dymem drzewnym z ognisk, przy których grzali się pocztowi z chorągwi husarskiej. Kilkanaście  pięknych  wierzchowców  należących  do  husarzy  żarło  owies z  worków  przymocowanych  do  pysków,  a  czeladni  uwijali  się  wokół kosztownych zwierząt, czyszcząc sierść, rozczesując grzywy i ogony. Nieco dalej w kuźni huczał ogień, a barczysty, osmolony na twarzy kowal zmieniał podkowy czarnemu jak noc ogierowi.
Tyner przekazał klacz stajennemu i udał się do wartowni. Informacja, że przybywa   od   hetmana   polnego,   wystarczyła,   by   oficer   zaprowadził Bogusława na piętro, gdzie urzędował imć Stanisław Wyżycki.
Regimentarz przyjął go wcale nie po żołniersku. Boso, w samych tylko portkach i rozchełstanej koszuli, spod której wyzierała gęsto porosła włosem pierś.
Tyner rozejrzał się po komnacie z dwoma oknami wychodzącymi na miasteczko, szafą, komodą i kominkiem, przy którym suszyły się wysokie oficerskie  buty.  Zdjął  czapkę  i  rozpiął  kożuch,  czekając,  aż  regimentarz zaprosi go, by usiadł.
Imć Wyżycki milczał, garbiąc się nad stołem, wpatrując się w przybysza znad dzbana z okowitą i cynowego talerza, na którym leżała pajda chleba ze smalcem.
–  Że  też  akurat  ciebie,  waszmość,  licho  nadało  –  mruknął  Wyżycki, przerywając niezręczną ciszę, po czym napełnił dwa kubki gorzałką.
Tyner   uznał   to   za   wystarczające   zaproszenie.   Dosiadł   się   do regimentarza,  zajmując zydel po  drugiej stronie stołu.  Wychylił okowitę, czując, jak struga palącego ciepła spływa mu w dół przełyku i rozgrzewa zziębnięte ciało. Wyżycki podsunął mu chleba ze smalcem na zakąskę.
Bogusław pokręcił odmownie głową.– Jak tu się żyje? – zapytał.
– Źle i w niedostatku – oznajmił Wyżycki. – Przez wojnę nie zebrano zboża z pól, pozostałą żywność pochowali chłopi. Tych zresztą też próżno szukać, zabrali dobytek i bydło, uciekli do Mołdawii lub do Doroszenki – podkreślił, jakby chcąc usprawiedliwić swe niepowodzenie. – Załogi muszą wysyłać duże oddziały po zaopatrzenie, i to na wiele mil od garnizonów, a i tak coraz któryś z tych oddziałów wpada w zasadzki buntowników, a nawet Kozaków  Chanenki.  Trzy  dni  temu  jakieś  hultajstwo  ostrzelało  jedną z  naszych  grup,  dwóch  sług  pocztowych  ubili,  a  dowodzącego  patrolem towarzysza pancernej chorągwi pokaleczyli. Nie wiedzieć, czy wyżyje. – Regimentarz wlepił w Tynera przekrwione oczy. – Musiałem obciąć racje żywności.  Piechota  już  głoduje,  jazda  ma  lepiej,  ale  i  to  wkrótce  się skończy… Niedługo zaczniemy konie żreć.
– Kniaź Dymitr to wie – zapewnił Tyner. – Obiecał przysłać żywność i sukno, a także pieniądze dla oficerów i co bardziej znaczących towarzyszy pocztowych.
– Znaczy kiedy? – Wyżycki się wykrzywił. – Obiecanki słyszę od jesieni. Na to pytanie Tyner nie potrafił odpowiedzieć.
– Ja także przeszedłem całą kampanię do Bracławia i nijakiej zasługi za to nie otrzymałem – powiedział spokojnie. Sięgnął za pazuchę do ukrytej kieszeni i wyciągnął dwa zalakowane listy. – To dla was, regimentarzu – oznajmił. – Dar od księżnej Gryzeldy.
Wyżycki łypnął nań nieufnie.
– Wiesz waszmość, co tam jest? – zapytał.
–  Przywilej  królewski  na  dodatkowe  jarmarki  w  należącym  do  was starostwie  tymbarskim  –  odparł  Tyner  i  wręczył  regimentarzowi  drugi z  listów  –  oraz  przeniesienie  praw  do  miasteczka  i  królewskich  wsi  na waszych spadkobierców, na wypadek gdybyście zmarli.Wyżycki  otarł  dłonie  o  koszulę  i  po  kolei  rozwinął  i  przeczytał  oba przywileje opatrzone królewską pieczęcią. Zapoznawszy się z ich treścią, zamknął cenne dokumenty na kluczyk w kuferku.
–  Co  mam  czynić?  –  spytał.  Był  świadom,  że  dary  przywiezione z Warszawy wymagają odwzajemnienia się grubą przysługą.
– Zwołaj waszmość oficerów, ale tylko tych zaufanych, takich, którzy stoją wiernie przy osobie Jego Królewskiej Mości. Udadzą się do Mohylewa, Raszkowa,  Ładyżyna,  Bracławia i innych  garnizonów na Ukrainie,  gdzie będą namawiać oficerów i towarzystwo, aby nie przystępowali do związku i wytrwali w wierności przy królu.
Twarz regimentarza ściągnęło zwątpienie.
– Konfederacji nie da się już zapobiec, panie Tyner – rzekł smętnie. – Jeszcze kilka tygodni o głodzie, a żołnierze, tak czy owak, podniosą rokosz.
– Lepiej więc, abyśmy my pierwej zyskali kontrolę nad rebelią, do czasu aż najbliższy sejm wyznaczy kwatery i uchwali podatki na zaległy i przyszły żołd.
– A uchwali? – Regimentarz nie krył powątpiewania.
– To już pytanie do panów posłów i senatorów – zauważył Tyner. – My, waszmość,  mamy  tu  pracę  do  wykonania.  Utworzyć  własny  związek wspierający króla i przejąć kontrolę nad jak największą częścią wojska.
–  A  wiesz  może  waść,  jak  to  przeprowadzić?  –  zapytał  Wyżycki sceptycznie. – Oficerowie i żołnierze sprzyjają Sobieskiemu.
– Król wyda edykt pozwalający wiernym mu oddziałom stacjonować przez zimę w królewszczyznach na Rusi Czerwonej i Wołyniu – wyjawił Tyner. – To podkopie lojalność armii wobec Sobieskiego. Wielu zacznie się zastanawiać, czy nie lepiej iść z wami, niż cierpieć głód na Ukrainie.
– I zostawić to, co zdobyliśmy przez ten rok? – spytał Wyżycki, krzywiąc się. – Jakże to?– Regimentarzu, Ukraina i tak dla nas stracona – stwierdził Tyner chłodno. – Gdy sułtan ruszy z całą armią, nie powstrzyma go te nędzne kilka tysięcy wojska. Tedy wszystkie siły potrzebne będą w głębi kraju. To, panie Wyżycki, powiesz na kole wobec oficerów i towarzyszy. Idzie ku wielkiej wojnie.
1. Mila polska – dawna miara odległości wynosząca ok. 7,5 km.ROZDZIAŁ III
Ciemne sprawki
Styczeń A.D. 1672
Jej  mąż  był  w  sypialni  i  z  całą  pewnością  nie  przebywał  tam  sam. Królowa  Eleonora  położyła  dłoń  na  klamce,  lecz  zawahała  się  przed  jej naciśnięciem. Co innego bowiem wiedzieć, że jest się zdradzaną, a co innego zmierzyć się z czymś takim osobiście.
Postękiwania dobiegające zza drzwi wzmogły się i dołączyły do nich inne zawstydzające odgłosy towarzyszące uprawianiu gwałtownej miłości.
Eleonora, jak większość księżniczek z rodu Habsburgów, nie wyszła za mąż z porywu serca. Małżeństwo w jej rodzinie od wieków było sprawą polityki. To zaś z Michałem Korybutem było dla niej szczególnie trudne. Zwłaszcza dla jej kobiecej dumy.
Zagryzła usta i zdecydowanie nacisnęła klamkę. Alkowa tonęła w blasku świec płonących w lichtarzach, kotary w oknach były zasunięte, a w łożu młody ciemnowłosy mężczyzna wbijał się pomiędzy wypięte pośladki jej męża.  Spodziewała  się  czegoś  podobnego,  lecz  ku  jej  uldze  widok  tenbardziej ją rozbawił, niż zasmucił czy zezłościł. Młodzieniec nazywał się Konarzewski i był jednym z fryzjerów króla. Zaskoczony w tak oczywistej sytuacji wytrzeszczył na nią oczy i zastygł, jakby ujrzał gorgonę. Korybut, czując, że coś jest nie tak, uniósł głowę wciśniętą w poduszkę i z jego pulchnej twarzy odpłynęła cała krew.
–  Co  tu  robisz!?  –  wydukał,  odrywając  pośladki  od  sparaliżowanego strachem służącego. – Po co… przecież wiesz!
– Księżna Gryzelda przyjechała – odparła Eleonora. – Jest już na zamku. –  Habsburżanka  wzięła  szatę  króla  z  fotela  i  podała  strój  mężowi.  –  Z pewnością od razu będzie chciała widzieć swego syna – rzuciła cierpko. – Ten widok by ją zabił, a tego chyba nie chcesz?
– Mama jest w Warszawie? – W głosie Korybuta zabrzmiała panika, jakby znów zmienił się w małego chłopca.
Eleonora, milcząc, spojrzała na męża. Spuścił wzrok z poczuciem winy. Zszedł z łoża i zaczął się ubierać.
– A ty zbieraj się – zwróciła się do młodzieńca pozbawionym emocji głosem, jakby cała ta wstydliwa sytuacja nie dotyczyła jej, córki cesarza i królowej Polski. Panowanie nad emocjami było sztuką, której w Wiedniu uczono  księżniczki  od  dziecka.  Nikt  nigdy  nie  powinien  znać  myśli władczyni,  wszelkie  odsłonięcie  się  oznacza  słabość,  ta  zaś  prowadziła nieuchronnie do klęski w grze o władzę.
Drgnęła pod dotykiem dłoni męża na swym ramieniu.
– Tak mi przykro, Eleonoro, nie powinnaś tego oglądać – powiedział cicho. – Staram się, ale nie potrafię z tym walczyć. To jest gdzieś głęboko tutaj. – Uderzył się w pierś. – Jest częścią mnie.
Prawdziwa rozpacz malująca się na jego obliczu spowodowała, że zrobiło jej się żal męża. Objęła go i przytuliła do siebie. Domyślała się, ile kosztuje Korybuta,  gorliwego  katolika,  pogodzenie  w  sobie  dwóch  sprzecznychosobowości. Jak wielki musi być ciężar grzechu, lęku i wstydu, który dźwiga. Nie   potrafiła   dać   mu   miłości,   a   jedynie   ofiarować   pocieszenie
i przebaczenie, którego pragnął. A także zachować tajemnicę.
W zamian oczekiwała tylko jednego. Posłuszeństwa.
Opuściła alkowę, nie czekając, aż król wdzieje strój na spotkanie z matką. Od razu udała się do swych komnat mieszczących się w tym samym skrzydle zamku. W bawialni zastała Klarę Pac. Jej zaufana dwórka i żona kanclerza litewskiego stała przy oknie, patrząc na skutą lodem Wisłę.
– Wasza wysokość. – Klara dygnęła wdzięcznie na widok królowej. – Księżna Gryzelda chce się widzieć z synem.
– Powiadomiłam króla – rzekła Eleonora. – Usiądź, musimy pomówić. Klara była starsza od niej o dziesięć lat, lecz wciąż chlubiła się urodą,
dzięki której zdobyła serce Krzysztofa Paca. Szczupła twarz okolona prostymi kasztanowymi włosami, wyraziste brązowe oczy i zgrabny nosek nadawały jej pozór skromności. Eleonora jednak wiedziała, że pod niewinną powłoką kryje się wulkan ambicji i namiętności.
– Ciekawe, co tym razem knuje żmija – powiedziała Pacowa.
– Wkrótce się dowiemy – odparła królowa. – Bądź tak dobra, Klaro, i przyprowadź ją osobiście na spotkanie. Za pół godziny do błękitnej sali.
– Ja… – Klara nie kryła zdumienia.
Eleonora wiedziała, że w oczach Gryzeldy Pacowa nie różniła się od Sobieskiej  czy  Morsztynowej.  Wszystkie  trzy  Francuzki  były  w  opinii kniahini ladacznicami, które doszły do władzy i bogactw, rozkładając nogi przed chutliwymi polskimi magnatami.
Eleonora jako księżniczka krwi w głębi ducha przyznawała teściowej rację. Nauczono ją jednak, że w życiu gra się takimi figurami, jakie daje los. Pacowie zaś byli jej niezbędni.
– To mój dom i księżna podporządkuje się jego zwyczajom – powiedziałakrólowa ze złośliwym uśmieszkiem. – Już czas, aby Gryzelda zrozumiała, że jej ukochany synek należy teraz do mnie.
Klara pojaśniała na twarzy. Od miesięcy czekała na tę chwilę.
– Czy są nowe wieści od twego męża? – zapytała Eleonora.
– Krzysztof wkrótce przyjedzie na sejm.
– A jego brat hetman?
– Pod pretekstem złego stanu zdrowia pozostanie na Litwie – wyjaśniła Klara   –   aby   czuwać   nad   rozwojem   sytuacji.   Sobiescy   przez   swych stronników  oskarżyli  Michała  Kazimierza,  że  rozpuścił  wojsko  litewskie i  samowolnie  porzucił  Ukrainę,  przez  co  zaprzepaścił  owoce  całorocznej kampanii.
–  Słyszałam,  że  te  oskarżenia  zyskały  wielki  posłuch  –  powiedziała królowa. – Szlachta odwraca się od Paców, na wielu sejmikach doszło do tumultów i burd, kilka zerwano bez uchwalenia podatków.
– To prawda, wasza wysokość, wystąpiły pewne problemy – potwierdziła Klara niechętnie. – Głównie z winy Radziwiłła. Nie może przeboleć, że jego ród nie jest już pierwszy na Litwie – zauważyła złośliwie.
– Czy twój mąż i szwagier poradzą sobie z tym problemem?
– Z całą pewnością, wasza miłość – zapewniła Klara. – Choć potrzeba złota na przekupienie lub zastraszenie tych, którzy najgłośniej oskarżają moją rodzinę.
– Wkrótce przyjedzie ambasador von Stom z pieniędzmi – zapewniła Eleonora. – Do tego czasu Pacowie muszą radzić sobie własnymi środkami. Przekaż to mężowi.
– Oczywiście, najjaśniejsza pani.
– Widzimy się za godzinę – przypomniała królowa. – Teraz chcę zostać sama.Klara dygnęła i opuściła komnatę.
Eleonora zwróciła się do lustra, obserwując swą twarz w czystej, zimnej tafli. Była piękna, wszyscy jej to powtarzali. Miała złociste włosy, duże zielone  oczy  z  zatopionymi  w  nich  okruchami  złota,  pełne  i  nasycone czerwienią usta, które tak rzadko miały okazję być całowane. W marzeniach przeniosła  się  tam,  gdzie  czuła  się  kochana.  W  objęcia  swej  pierwszej miłości.
Uświadomiła sobie, że gładzi się dłonią po szyi. Zagryzła wargi, myśląc, jak bardzo jest żałosna w tej tęsknocie do uczucia, które musiała poświęcić dla dobra dynastii.
Eleonora opuściła dłoń. Wspomnienia o utraconej miłości były ciężarem, na który nie mogła sobie pozwolić. Nie teraz, gdy toczyła grę o tron. Jak wszystkie  kobiety  Habsburgów  przygotowywano  ją  do  tego  zadania  od dziecka i zamierzała uczynić wszystko, aby pozostać królową. Nie tylko ze względu na siebie, lecz i na swego brata cesarza, który wysłał ją do Polski.
–  Nareszcie!  –  zawołała  kniahini,  wkraczając  do  komnaty.  –  Już myślałam, że nie dostanę się przed oblicze własnego syna.
Jego wysokość otworzył usta, lecz zaraz przymknął je, garbiąc się pod wściekłym spojrzeniem matki.
– No już, pocałuj mateńkę. – W głosie Gryzeldy rozbrzmiała łagodniejsza nuta. – Blado coś wyglądasz, Michałku. Czy aby dobrze tu o ciebie dbają? – Jadowite  spojrzenie  teściowej  jednoznacznie  wskazywało,  kogo  wini  za bladość syneczka.
Eleonora zdusiła gniew.
– Mój mąż dźwiga na swych barkach ciężar całego królestwa – odparła spokojnie. – Poza tym nic mu nie dolega. Prawda, Michale?–  Jestem  zdrów,  matko,  i  wszystko  jest  w  najlepszym  porządku  – zapewnił Korybut, szybko odwracając wzrok pod spojrzeniem kniahini.
– O tym jeszcze porozmawiamy – rzuciła oschle Gryzelda. Popatrzyła wrogo na Klarę Pac, która przymierzała się do zajęcia jednego z czterech przygotowanych wcześniej krzeseł. – Co ona tu robi!?
– Będzie uczestniczyć w naradzie – oznajmiła teściowej Eleonora.
– Nie tym razem – rzekła Gryzelda chłodno. – Przyjechałam, aby omówić sprawy  rodzinne,  miłościwa  pani.  Chcę  porozmawiać  z  synem  i  tobą  na osobności.
– Klaro, zostaw nas samych – poprosiła królowa.
Oczy Pacowej pociemniały z gniewu, lecz poza tym doskonale panowała nad emocjami. Ukłoniła się ich wysokościom. Dopiero w samych drzwiach rzuciła kniahini nienawistne spojrzenie.
Usiedli w trójkę na krzesłach.
– Co to za sprawy rodzinne? – spytała Eleonora.
–  Zaślubiny,  moja  droga  –  powiedziała  Gryzelda,  uśmiechając  się.  – Kniazia Dymitra z siostrzenicą Sobieskiego Teofilą.
Eleonora uświadomiła sobie, że rozdziawia niemądrze usta.
– Skąd ten pomysł? – wykrztusiła, z trudem zdobywając się na grzeczny uśmiech. – Sobieski to nasz najzagorzalszy wróg. Od blisko trzech lat knuje, jak strącić z tronu twego syna, kpi z niego publicznie. W Austrii już dawno straciłby majątek i głowę.
– Nie jesteśmy w Austrii, jeśli jeszcze się nie zorientowałaś – odrzekła Gryzelda  sarkastycznie.  –  W  Rzeczypospolitej  urzędy  są  dożywotnie. Sobieski sprawuje funkcje marszałka i hetmana wielkiego i można mu je odebrać tylko siłą. – Kniahini zmierzyła synową chłodnym spojrzeniem. – Czy  cesarz  przyśle  wojsko  zdolne  sprostać  armii  wiernej  Sobieskiemu i posiłkom, które przypłyną z Francji?–  Nie  mam  co  do  tego  pewności  –  przyznała  Eleonora,  spuszczając wzrok. – Więcej dowiemy się, gdy z Wiednia przyjedzie ambasador von Stom.
– Tedy rozsądek nakazuje szukać porozumienia z Sobieskim – wskazała Gryzelda. – Szczególnie teraz, gdy grozi nam wojna z Imperium Osmańskim. Połączymy rodziny Wiśniowieckich i Sobieskich, by skończyć ten szkodliwy dla kraju konflikt.
Eleonora  spojrzała  na  męża,  oczekując,  że  wyrazi  sprzeciw  wobec planów Gryzeldy. Korybut jednak nigdy nie był przesadnie odważny, a już z pewnością nie wtedy, gdy przyszło przeciwstawić się matce.
Sama musiała sprostać wilczycy z Zamościa.
–  Przez  ten  mariaż  ryzykujesz,  matko,  rozpad  naszego  stronnictwa  – powiedziała Eleonora. – Potrzebujemy Paców, na wypadek gdyby Sobieski podniósł bunt. Wówczas Litwa stanie się dla nas ostoją, póki nie zbierzemy własnej armii, a mój ojciec nie przyśle posiłków.
–  Ślub  ugasi  animozje  –  stwierdziła  Gryzelda.  –  A  także  ograniczy wpływy Paców. Za bardzo wyrośli ponad swój stan. – Kniahini wskazała wolne  krzesło,  którego  odmówiła  Klarze.  –  Na  tym  miejscu  powinien zasiadać podkanclerzy Olszowski, nie ta francuska ladacznica.
–  Czynię,  co  konieczne,  aby  chronić  rodzinę  –  odparła  Eleonora, wychylając się ku teściowej. – Biskup Olszowski podobnie jak ty, księżno, łudzi się co do możliwości porozumienia się z malkontentami. Tymczasem Sobieskiego i Prażmowskiego trzeba zgnieść, pozbawić urzędów i skazać na śmierć.
Oczy księżnej Gryzeldy się zaiskrzyły.
– Michale, powiedz coś, przecież to szaleństwo! – zawołała.
Korybut  siedział  oniemiały,  wodząc  wzrokiem  po  najbliższych  mu kobietach. Sprawiał wrażenie człowieka, którego ktoś zamknął w jednympomieszczeniu ze żmijami.
Milczenie syna wywołało irytację na obliczu Gryzeldy.
–  Olszowski  to  wierny,  oddany  przyjaciel  rodziny.  To  dzięki  jego staraniom szlachta wybrała mego syna na króla. To również biskup przekonał mnie  do  pomysłu  waszego  ślubu  –  rzekła  sucho.  Nie  każ  mi  teraz  tego żałować, Eleonoro. – Gryzelda nie ukrywała już rozpierającej ją złości.
– Matko, jak możesz…? – Dopiero w tej chwili Korybut zdobył się na wątły sprzeciw.
Gryzelda  uniosła  dłoń,  gasząc  protest  syna,  jakby  ten  wciąż  był kilkuletnim chłopcem. Wyprostowała się na krześle.
–  Michale,  proszę,  zostaw  nas  same  –  poprosiła  władczo.  –  Chcę porozmawiać z twoją żoną w cztery oczy.
Korybut oblizał nerwowo usta.
– Jeśli obie chcecie…
Eleonora położyła dłoń na ramieniu męża.
– Potrzebujemy z twą matką chwili na kobiecą rozmowę.
Król  skinął  głową,  nie  potrafiąc  ukryć  odczuwanej  ulgi.  Eleonora i Gryzelda mierzyły się wzrokiem, milcząc do momentu, gdy mąż, syn i król opuścił komnatę.
– Nie wiem, w jaki sposób go przekabaciłaś – wycedziła Gryzelda – ale przysięgam, nie pozwolę go skrzywdzić. Nikomu.
– Czy to groźba?
– Stwierdzenie faktu. Zrozumiesz to, gdy sama urodzisz dziecko. A skoro już o tym mowa, wciąż nie jesteś brzemienna – zauważyła kniahini zjadliwie. – Choć minęły niemal dwa lata od waszego ślubu.
– To chyba nasza sprawa!? – odparowała Eleonora.
–  Twoim  obowiązkiem  jest  urodzić  dziecko  –  powiedziała  Gryzeldabezlitośnie. – Tymczasem doszły mnie słuchy, że macie oddzielne sypialnie. Czy to normalne u młodej kobiety, aby stroniła od męża? Chyba że – kniahini zmrużyła oczy, wpatrując się w synową – ta kobieta myśli o kimś innym.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparła chłodno Eleonora.
– Raczej o kim – rzuciła Gryzelda. – O księciu lotaryńskim. Wiem, że w Wiedniu byliście ze sobą blisko.
– Co!? – Królowa osłupiała. – Jak śmiesz…
Gryzelda przerwała jej, pochylając się i chwytając synową za przedramię. Zabolało. Eleonora spróbowała uwolnić się z mocnego uchwytu, kniahini była jednak zadziwiająco silna.
– Nie udawaj cnotliwej – warknęła Gryzelda. – Wiem, że nie straciłaś dziewictwa  z  mym  synem,  i  nie  obchodzi  mnie,  przed  kim  wcześniej rozkładałaś  nogi.  Teraz  jednak  twoja  oziębłość  wobec  Michała  sprzyja plotkom o impotencji króla.
Eleonora  poczuła,  jak  ból  ściska  jej  serce.  Przez  sekundę  chciała wykrzyczeć  Gryzeldzie  prawdę  o  zboczeniu  jej  syna.  Upokorzyć  starą wiedźmę, może nawet zabić ją w ten sposób. Opanowała się jednak szybko. Nie zamierzała utracić kontroli nad mężem dla chwili ulotnej satysfakcji.
– Z Michałem w tych sprawach wszystko jest w porządku – odparła spokojnym tonem.
Przez twarz Gryzeldy przemknęła starannie skrywana ulga.
– Jestem tego pewna, Michał jest młody i silny – rzekła. – Zrób więc to, co do ciebie należy. Daj memu synowi potomka.
Uśmiech Eleonory był zimny jak lód.
– Wkrótce tak się stanie, matko – wycedziła.
Gryzelda cofnęła dłoń i podniosła się z krzesła, patrząc synowej w oczy. Bez słowa opuściła komnatę, zostawiając królową z jej własnymi myślami.Trzech spiskowców może bez trudu dochować tajemnicy tylko wtedy, gdy dwóch z nich nie żyje – Marysieńka nie wiedziała, kto napisał te słowa, z pewnością jednak musiał to być jakiś Włoch czy Francuz, albowiem w tych krajach za zdradę stanu płaciło się głową. W Polsce, gdzie podobna surowość była nie do pomyślenia, spiskowcy spotkali się za dnia, na obiedzie w pałacu prymasa.
Podczas  posiłku  serwowano  polędwice  jelenie,  kapłony  z  masłem i pieprzem, sarnie kiełbasy oraz sandacza w galarecie. Wszystkie potrawy pływały w korzennych zawiesistych sosach, w których lubowała się szlachta. Marysieńka doskonale pamiętała swój pierwszy niefortunny kontakt z polską kuchnią,    na    bankiecie    wydanym    na    cześć    świeżo    przybyłej    do Rzeczypospolitej Marii Ludwiki. Uczestniczyła w biesiadzie jako młodziutka dwórka królowej i podobnie jak wszyscy Francuzi w orszaku poparzyła sobie język i usta, tak pieprzne i korzenne były potrawy.
Od   tamtego   czasu   minęło   wiele   lat   i   Marysieńka   jakoś   zdołała przywyknąć  do  wielkich  ilości  imbiru,  szafranu,  pieprzu  i  cynamonu używanych w tym kraju do wszelkich dań.
W gościnie u prymasa jadła mało, skubnęła nieco sandacza i kapłona, zadowalając się winem, które łagodziło mdłości trapiące ją od kilku dni. Zniechęcona dolegliwościami odłożyła sztućce, udając, że słucha najnowszej frywolnej     fraszki     stworzonej     przez     podskarbiego     Morsztyna     – utalentowanego poetę i kolejnego arcyważnego uczestnika spisku.
Jej   myśli   zaprzątało   dziecko,   które   nosiła   pod   sercem.   Pamiątka pożegnalnej nocy spędzonej z kardynałem de Bonzim. Marysieńka zerknęła na Jana. Podczas obiadu dopisywał mu apetyt. Teraz, gdy służba zbierała ze stołu srebrną zastawę i fajans, siedział rozparty na krześle, racząc się białym winem i śmiejąc się z wiersza recytowanego przez imć Morsztyna.Jej  samej  nie  było  do  śmiechu.  Mdłości  nasiliły  się  w  drodze  do Warszawy, lecz do tej pory zdołała ukryć je przed Janem. Musiało upłynąć dość czasu, aby uwierzył, że to jego dziecko.
Gdy ostatni z pokojowych opuścił komnatę, z oblicza prymasa zniknął wyraz dobrodusznego zamyślenia, a zastąpiły go wyrachowanie i czujność.
„Oto   prawdziwa   twarz   jego   ekscelencji”,   pomyślała   Marysieńka. Uśmiechnęła się uwodzicielsko do Prażmowskiego, obiecując sobie zawsze pamiętać, z kim ma do czynienia.
– Wybaczcie mi tę przezorność, lecz muszę zakładać, że druga strona przekupiła kogoś z mej służby – rzekł otwarcie Prażmowski. – Wam również zalecam zachowanie ostrożności podczas rozmów we własnych siedzibach.
– Jestem pewien mych domowników – odparł urażonym tonem Jan. – Wielu wywodzi się z rodzin, które służyły u mego ojca i dziada, hetmana Żółkiewskiego.
Marysieńka położyła dłoń na dłoni męża, opartej na stole.
– Dbamy o poufność, ekscelencjo – zapewniła, łagodząc zgrzyt. – Jestem pewna, że pan Morsztyn również zachowuje niezbędne środki ostrożności.
Morsztyn  skinął  poważnie  głową.  Jako  podskarbi  koronny  zarządzał skarbem publicznym i mennicą państwową. Jego szczupła twarz o ciemnych inteligentnych oczach, wąskim nosie i wyrazistych bruzdach na policzkach nie wyrażała żadnych czytelnych emocji.
– Jak wyglądają finanse państwa? – zapytał Sobieski.
– Fatalnie – odparł Morsztyn. – Wydatki na armię pochłaniają niemal wszystkie  przychody.  Jeśli  sejm  nie  zdecyduje  się  obciążyć  szlachty podatkiem, nie będzie grosza, aby opłacić armię, o nowych zaciągach nie wspominając.
–  Ułatwi  nam  to  bardzo  wywołanie  rokoszu  –  stwierdził  cynicznie prymas.  –  To  konieczny  warunek,  aby  osadzić  na  tronie  księcia  deLongueville’a.
–  Nasi  przeciwnicy  również  nie  szczędzą  pieniędzy  i  obietnic  dla oficerów – ostudził optymizm prymasa Sobieski. – Regimentarz Wyżycki gromadzi przy sobie oddziały wierne królowi. A i na sejmie spodziewam się ataków  na  mą  osobę.  Doszły  mnie  słuchy,  że  Korybut  planuje  nakłonić posłów,  by  odebrali  mi  starostwo  barskie,  a  nawet  będzie  dążył  do postawienia mnie przed sądem za podburzanie armii do konfederacji.
– W izbie poselskiej mamy dość głosów potrzebnych do zablokowania niekorzystnych decyzji – rzekł Prażmowski spokojnie. – A gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli, któryś z naszych posłów posłuży się liberum veto i zerwiemy obrady.
Sobieski wlepił w prymasa zasępiony wzrok.
– Zerwany sejm nie uchwali podatków i żołdu dla wojska. Zostawi kraj nieprzygotowany do wojny z Turkami.
–  Klęska  wojenna  może  ułatwi  detronizację  Korybuta  –  zauważył Morsztyn, co spotkało się z wyraźną aprobatą prymasa.
Marysieńka  dostrzegła,  jak  Jan  pochmurnieje.  Doskonale  znała  to zmarszczone  czoło  i  gniewnie  wykrzywione  kąciki  ust.  On,  potomek wielkich  wodzów  i  senatorów,  miałby  porzucić  kraj  na  pastwę  wroga!? Nawet ona nie ważyłaby się suponować czegoś takiego.
– Wasze majątki leżą w głębi kraju – zauważyła cierpko, uprzedzając Jana. – Sobiescy i Sieniawscy nie mogą pozwolić sobie na spustoszenie Rusi. Nie tylko z powodu troski o własne dobra, lecz i ze względu na tamtejszą szlachtę, która stanowi nasze oparcie w sejmie.
–  Liberum  veto  rozważam  jako  ostateczność  –  zastrzegł  pospiesznie prymas. – Korzystniej będzie doprowadzić do sytuacji, gdy wina za zerwane obrady  czy  brak  decyzji  spadnie  na  Wiśniowieckich  i  Paców.  Niechaj szlachta  zobaczy,  jak  ukochany  przez  nią  syn  Jaremy  nie  radzi  sobiez ciężarem korony.
Marysieńka popatrzyła na Prażmowskiego wyczekująco. Była pewna, że przygotował już plan.
–   Korybut   zaprezentuje   pakiet   piętnastu   ustaw   tyczących   wojska i dyplomacji – ciągnął prymas.
– Skąd ta wiadomość? – zapytał Morsztyn.
– Przekupiłem człowieka w drukarni królewskiej. – Prażmowski sięgnął do skórzanej torby stojącej obok jego krzesła i wyciągnął z niej kilka arkuszy papieru.
Marysieńka sięgnęła po jedną z kart i poczuła zapach świeżej farby.
– Druk z dzisiejszej nocy – wyjaśnił Prażmowski, jakby odczytując jej myśli. – Jutro mają trafić do senatorów i posłów.
Na kilka chwil wszyscy spiskowcy pogrążyli się w lekturze.
– To mrzonki – osądził Morsztyn wzgardliwie. – Na połowę tych rzeczy nie starczy pieniędzy.
– Wiśniowieccy muszą to wiedzieć – odezwał się po namyśle Sobieski. – Zatem nie chodzi o realne załatwienie spraw, lecz o wywołanie dobrego wrażenia.
– W Polsce zwykle starcza to, aby utrzymać się przy władzy – zgodził się cynicznie Prażmowski. – Dlatego musimy przelicytować projekty Korybuta.
–  Jeśli  dwór  proponuje  utworzyć  czterdziestotysięczną  armię,  to  my zaproponujemy sześćdziesiąt tysięcy – powiedziała Marysieńka, z całych sił walcząc z narastającymi mdłościami. – Czyż nie tak, ekscelencjo?
– Nawet siedemdziesiąt – odparł prymas z uśmieszkiem. – Zgłoszę także wniosek  uchwalenia  podatków  i  zwiększenia  ceł,  wzmocnienia  twierdzy w Kamieńcu Podolskim, wypłaty żołdu i hiberny dla wojska zostawionego na Ukrainie. Wezwę też senat, aby wysłał posłów do królów i książąt Europy z prośbą o posiłki na walkę z niewiernymi.– Oczywiście nic z tego nie wyjdzie – dopowiedział Morsztyn kpiąco. – Szlachta jak zwykle poskąpi grosza, a Korybut i jego Austriaczka niczym ognia  obawiają  się  zwiększenia  armii,  gdy  ta  znajduje  się  pod  komendą hetmana.
– Otóż to – potwierdził prymas. – Niech cała wina spadnie na nich, my zaś ogłosimy się obrońcami ojczyzny.
Marysieńka zerknęła na Jana. Był wyraźnie strapiony.
„Wciąż myśli o małżeństwie Teofili z Dymitrem, łudzi się co do zgody – odgadła  wzburzona.  –  Nigdy  do  tego  nie  dopuszczę”.  Tłumione  emocje pogłębiły mdłości. Nagle poczuła, że dłużej nie powstrzyma torsji. Powstała gwałtownie od stołu, przyciągając spojrzenia mężczyzn.
– Wybaczcie, muszę na stronę – wyjaśniła i niemal wybiegła z komnaty, przyciskając dłoń do ust.
Wiedziała,  gdzie  jest  łazienka,  lecz  nie  dobiegła,  zwymiotowała  na świeżo wypolerowany parkiet. Zgięta wpół, krztusząc się i postękując, oparła się o ścianę.
Ktoś wyszedł z jadalni na korytarz. Marysieńka otarła usta wierzchem dłoni i spojrzała przez ramię na Jana. Podbiegł do niej i chwycił w ramiona.
–  Potrzebujesz  medyka!  –  zawołał  z  przejęciem.  –  Od  kilku  dni wyglądasz blado.
– Nie jestem chora… – Przygryzła wargę. – Noszę dziecko.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie – odparła, wypatrując nieufności na jego twarzy.
Oblicze Jana rozjaśniło się ze szczęścia.
– To cudowna wiadomość! – zakrzyknął i zakręcił nią, aż znów poczuła mdłości.
Dostrzegł to i natychmiast wypuścił ją z objęć.– Wybacz, to ze szczęścia – przeprosił zawstydzony. – Teraz musisz na siebie szczególnie uważać. To na pewno będzie syn. Mój wspaniały syn! – zawołał na cały głos, przyciągając uwagę służby.
Marysieńka zacisnęła usta w bladym uśmiechu, boleśnie świadoma, że czasem mimo starań nie jest łatwo spełniać złożone obietnice.
Krew zimniejsza niż stal
W  Szarogrodzie  Tyner  spędził  noc,  a  następnego  ranka  wyruszył w drogę.  Towarzyszyło  mu  dla bezpieczeństwa dwudziestu  dragonów na koniach, uzbrojonych w rusznice i szable.
Podążali przez puste białe pola poprzecinane krzakami i dębiną, z rzadka mijając  ufortyfikowane  wsie.  Trzeciego  dnia  od  opuszczenia  Szarogrodu ujrzeli cel podróży. Osada znajdowała się na wzgórzu nad dolinką, którą płynęła rzeczka.
Tyner zostawił dragonów na drodze i podjechał pod zawartą bramę. Zza ostrokołu wyjrzały postacie z rusznicami.
– Skąd Bóg prowadzi!? – zawołał ktoś w wałów.
– Ze Zbaraża, z rozkazem od kniazia Wiśniowieckiego! – odkrzyknął Tyner.
– Zejdź waszmość z konia i zbliż się.
Tyner wykonał polecenie i stanął przy furcie umocowanej w skrzydle bramy. Ten, kto ją otworzył, powiedział:
– Wchodź i ręce trzymaj na widoku.Tuż za furtą czekali na Tynera żołnierze bez żadnych znaków czy barw, okutani  w  szmaty  i  koce  niczym  wiejskie  baby.  Dwóch  mierzyło  weń z muszkietów, trzeci, barczysty i siwobrody, zbliżył się na trzy kroki do przybysza.
Tyner sięgnął za pazuchę i wydobył list opatrzony pieczęcią hetmana polnego.  Siwobrody  spojrzał  na  odcisk  umieszczony  na  laku  i  pokazał towarzyszom, by opuścili muszkiety.
– Co to za rozkazy, waszmość? – zapytał wiarus.
–  Nie  twoja  to  sprawa,  żołnierzu  –  odrzekł  Tyner  niecierpliwie.  – Otwieraj wrota i prowadź do porucznika.
Wartownicy wymienili między sobą spojrzenia.
–  Porucznik  nie  żyje  –  rzekł  siwobrody.  –  Pochowaliśmy  go  dwie niedziele temu.
– A chorąży?
– Dostał szablą pod Trościańcem i tam spoczywa na wieki.
– Kto tedy wami komenderuje?
– Wachmistrz Tomasz Grot, do czasu aż wyznaczą nowego porucznika. – Gdzie go znajdę?
Siwobrody wskazał ręką na środek osady.
– W chacie wójta, łatwo poznać, jako jedyna ma komin – rzekł wiarus i kazał otwierać bramę.
Dragoni wjechali za wały  i Tyner dosiadł swej klaczy.  Stępa ruszyli drogą do dawnego ryneczku.
Osada  w  lepszych  czasach  była  duża  i  ludna,  o  czym  świadczyły dziesiątki  domostw,  teraz  zrujnowanych.  Żołnierze,  omotani  w  szmaty i wynędzniali, wychodzili z ruder. Wielu opierało się na kulach i nosiło zakrwawione  opatrunki.  Stali  i  patrzyli,  lecz  żaden  nie  kwapił  się  dorozmowy.
Pośrodku  osady  znajdowało  się  kilka  ocalałych  lub  odbudowanych domów, w tym jeden ze wspominanym przez siwobrodego kominem.
– Wy dwaj pójdziecie ze mną i staniecie przy drzwiach – zwrócił się Tyner do jadących przy nim dragonów. – A reszta niech ma się na baczności.
Zeskoczył z konia i skierował się ku chacie wójta. Wszedł do ciepłej izby i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Potem obserwował dwóch szlachciców siedzących za stołem, nad dzielącym ich dzbanem z okowitą. Obaj mężczyźni spojrzeli nań wrogo, ten po lewej z sumiastym wąsem szybko pochylił głowę. Bogusław  dostrzegł,  że  na  lewym  boku  nosi  turecki  tejsak  –  futerał  na pistolety z wetkniętą weń krócicą.
Jego twarz wydała się Tynerowi znajoma.
– Czołem waszmościom! – przywitał się i ściągnął czapkę.
– Ktoś ty, że wchodzisz jak do swojego? – odburknął szlachcic z prawej. Miał  kościstą  twarz,  garbaty  nos  i  gęste  zmarszczki  wokół  głębokich, ciemnych oczu.
–  Bogusław  Tyner  –  przedstawił  się,  nie  wywołując  jednak  żywszej reakcji na twarzy czarnookiego. – Mam pismo do waszego porucznika, ale wiem już, że zmarł. A wy pewnie jesteście Tomasz Grot, wachmistrz.
– We własnej osobie – przyznał Grot, nie kwapiąc się podnieść dupska z ławy. – A to mój kuzyn, wpadł przejazdem, wracając w nasze rodzinne strony. Prosiłem go właśnie, aby przekazał wieści dla mateczki.
– Na mnie już czas, waszej mateczce przekażę, żeście w zdrowiu. Bywaj, kuzynie – mruknął wąsacz i wstał zza stołu.
Nagle Tyner przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Na placu przed karczmą, wśród ludzi imć Baranowskiego.
Sięgnął po szablę, lecz wąsacz był szybszy. Chwycił pistolet schowany w tejsaku i wypalił w pierś Bogusława. Ten wykorzystał sekundę, nim iskraz  panewki  przeskoczyła  na  proch,  i  obróciwszy  się  bokiem,  skoczył  na strzelca.
Huknął  strzał.  Kula  trafiła  Tynera  w  ramię,  niemal  odwracając  go w biegu. Stęknął z bólu, zachwiał się i wpadł na zydel, tłukąc sobie kolano i wywracając się na klepisko. Przez mgłę bólu widział, jak wąsacz otwiera drzwi i wyskakuje na dwór.
– Żywcem go! – krzyknął, zagłuszony przez palbę.
Uciekinier krzyknął rozdzierająco i chwycił się kurczowo drzwi, potem osunął się na śnieg i znieruchomiał. Tyner zerknął na wachmistrza. Grot ani drgnął. Trzymał dłonie na stole, obserwując dragonów, którzy wdarli się do chaty z dymiącymi rusznicami.
– Zamknijcie go w areszcie – polecił Tyner i krzywiąc się, podniósł się z kolan.
Grot  nie  próbował  stawiać  oporu.  Bogusław  odczekał,  aż  dragoni wywloką na dwór wachmistrza, po czym usiadł na jego miejscu.
Ramię bolało jak diabli, ale nie był to jego pierwszy postrzał w życiu. Wyjęcie kuli mogło poczekać, potrzebował tylko gorzałki, aby złagodzić cierpienie.
Zdrową ręką napełnił zostawiony przez zabitego kubek i wypił do dna. Wódka była mocna, paliła w gardło i szybko przyniosła nieco ulgi. Tyner napełnił kubek ponownie i rozejrzał się po izbie, zastanawiając się, w którym miejscu powinien zacząć kopać.
Więźnia trzymano w domu ekonoma zamienionym na areszt. Siedziba nieobecnego od lat zarządcy dawno została obrócona w ruinę, jednak piwnice pod dworkiem doskonale nadawały się na więzienie.
Tyner wziął lampę od towarzyszącego mu dragona i wszedł do komórkisłużącej za celę.
Wachmistrz siedział na skrzyni, przykuty łańcuchem do muru. Zmrużył oczy i zasłonił ramieniem twarz, przypatrując się Tynerowi.
– Popytałem o ciebie – przerwał milczenie Bogusław. – Ludzie mówią, żeś dzielny człowiek. Chcę ci pomóc, dać szansę na odkupienie win.
– Win? – Grot pokręcił głową. – Kim, do kroćset, jesteś?
– Kimś, kto może ocalić twoją głowę.
– Martw się o swoją, o ile widziałem, zabiłeś szlachcica – odszczeknął się wachmistrz.
– Przyjechał tu podburzać do buntu. Poza tym pierwszy dobył pistoletu. Grot splunął na klepisko.
– Nie wiem nic o żadnym buncie – wycedził.
–  O  tym  też  nic  nie  wiesz?  –  Tyner  pokazał  mu  złotego  luidora z wizerunkiem króla Francji. – Pod klepiskiem izby odkryłem więcej takich monet. Dość, byś zadyndał za zdradę.
Grot się wykrzywił i zamilkł na chwilę.
–  Należały  do  naszego  porucznika  –  odezwał  się  cicho  po  chwili.  – Wygadał się w gorączce, gdzie je ukrył. Pochowaliśmy go dwie niedziele temu. Osobiste rzeczy odesłałem do rodziny, a złoto zostawiłem w schowku.
– Czyli człowiek Baranowskiego bywał u was już wcześniej? – upewnił się Tyner.
– Widziałem go pierwszy raz – zarzekł się Grot. – Poprzednim razem to była kobieta.
– Kobieta? – Tyner wyprostował się zaskoczony.
– Zjawiła się jakoś po Trzech Królach. Porucznik przyjął ją w łóżku. Pod Trościańcem  oberwał  postrzał  w  nogę  i  rana  babrała  się,  ale  nic  nie wskazywało, że będzie śmiertelna.– Ta kobieta przybyła sama?
– Z jednym człowiekiem eskorty, ale z porucznikiem gadała w cztery oczy.
– Wspominał coś przed śmiercią na jej temat?
– Może. – Wachmistrz rozejrzał się po celi. – To miejsce źle wpływa na pamięć.
– Będziesz waszmość wolny, daję słowo – zapewnił Tyner. – Co wiesz na temat tej kobiety?
Wachmistrz poprawił się na skrzyni z brzękiem łańcuchów.
–  Podróżuje  z  gromadą  dziwek,  co  pozwala  jej  przemieszczać  się swobodnie   między   garnizonami.   Sama   jednak   nie   wyglądała   mi   na ladacznicę. – Grot wykrzywił usta i cmoknął. – Było w niej coś lepszego.
– Ale do was przyjechała bez dziwek? – upewnił się Tyner.
–  Zaraz  po  Nowym  Roku  Tatarzy  znów  spróbowali  przejść  za  Boh, łatwiej i bezpieczniej było wtenczas podróżować samowtór niż z wozami – wyjaśnił Grot.
– Co jeszcze? Cokolwiek, nawet szczegół może być ważny – naciskał Tyner.
– Jest coś takiego – rzekł wachmistrz powoli. – Porucznik w gorączce nazywał ją Francuzką, nie wiem jednak, czy naprawdę wywodzi się z tej nacji.
– Poznasz ją?
– Poznam – potwierdził Grot.
– Zatem jedziesz ze mną. Spiszesz się, to nagroda cię nie minie.
Grot skinął głową, a potem spojrzał na ramię Tynera. Lniany opatrunek mocno przesiąkł krwią.
– Co z kulą?–  Utkwiła  w  ramieniu.  Trzeba  ją  wyjąć  –  rzekł  Tyner.  –  Macie  tu w osadzie felczera?
– Był jeden, ale porucznik kazał go powiesić, jak mu noga sczezła – powiedział Grot, a potem uśmiechnął się pogodnie. – Ale masz waszmość szczęście.
– A to czemu?
– Bo od tego czasu ja tu robię za felczera.
Tynerowi nie wydało się to szczególnie zabawne.
– Czego potrzebujesz?
– Wszystko jest w lazarecie – odparł wachmistrz. – Nie ma z tym co czekać, jak wda się gangrena, stracisz ramię.
Tyner otworzył drzwi na korytarz.
– Rozkuj go – polecił strażnikowi.
Opuścili  areszt  obserwowani  przez  zgromadzonych  przed  budynkiem towarzyszy Grota.
–  Uspokój  ich,  nim  ktoś  dopuści  się  jakiegoś  głupstwa  –  przestrzegł Tyner i pokazał dragonom, aby opuścili lufy rusznic.
Grot  przez  dłuższy  moment  tłumaczył  coś  grupce  skupionych  wokół niego towarzyszy. Potem bez dalszych problemów udali się do lazaretu.
Tyner  z  lękiem  obserwował,  jak  wachmistrz  szykuje  się  do  wyjęcia pocisku.  W  izbie  prócz  pacjenta  i  samozwańczego  medyka  przebywało dwóch dragonów. Mieli przytrzymać Bogusława podczas zabiegu, a także mieć oko na Grota, gdyby próbował zrobić coś niegodziwego.
Wachmistrz  przygotował  już  narzędzia:  szczypce  i  metalowy  pręt zakończony  tulejką  zbliżoną  rozmiarem  do  kuli.  Obok  leżały  środek  do znieczulenia – kwarta mocnej gorzałki – i skórzany pasek, aby pacjent nie przegryzł sobie języka.Grot wskazał na naczynie z wódką.
– Może jeszcze kubek?
Tyner pokręcił głową.
– Starczy. Czyń, co należy. I spraw się dobrze.
Wachmistrz wziął ze stołu pasek i podał Tynerowi.
– Zagryź.
Bogusław  zacisnął  zęby,  czując  na  języku  słony  smak  wyprawionej skóry.  Zaczęła  dygotać  mu  noga.  Położył  dłoń  na  kolanie,  przyciskając kończynę do krzesła.
Grot chwycił za szczypce.
–  Nie  może  się  poruszyć  –  przestrzegł  dragonów,  zbliżając  się  do pacjenta.
Tyner poczuł, jak mocne, twarde dłonie unieruchamiają go na krześle, a potem okropny ból, gdy Grot umieścił szczypce w ranie, szukając tkwiącej w ciele kuli.
To było gorsze niż sam postrzał. Tyner wgryzł się w pasek tak mocno, że spodziewał się usłyszeć trzask pękających zębów.
Grot naparł mocniej i promieniujący z ramienia ból objął szyję i bark. Bogusław stęknął i zawył przez zaciśniętą kurczowo szczękę. Coś zgrzytnęło i nagle cierpienie zelżało.
–  Jest  cała  –  oznajmił  Grot  z  zadowoloną  miną  i  pokazał  Tynerowi szczypce, w których tkwił zakrwawiony kawałek ołowiu.
Grot umieścił pocisk i szczypce w cynowej misce, po czym wyciągnął z ognia rozżarzony pręt.
Spojrzał porozumiewawczo na dragonów trzymających Tynera.
– Zrobię to szybko – obiecał i wbił końcówkę pręta w krwawiącą ranę. Bogusław  szarpnął  się  z  bólu,  lecz  dragoni  osadzili  go  w  miejscu.Zaskwierczała skóra i tłuszcz. Chciał wyć, lecz zbyt mocno wbijał zęby w pasek. Trwało to długo, całą wieczność. Tak mu się przynajmniej zdawało.
– Będzie dobrze. – Głos Grota z trudem przebijał się do umysłu Tynera. – Założymy opatrunek z dziegciu. Dzięki temu nie wda się zakażenie.
Bogusław   zamrugał   powiekami,   patrząc,   jak   Grot   odkłada   pręt. Zrozumiał, że odpłynął na chwilę. Pierś pracowała mu jak miech w kuźni, a z czoła kapały gęste krople potu, mieszając się ze łzami.
Jedyne, o czym marzył, to aby choć na moment przestało go boleć. Wachmistrz nałożył na opuchliznę cuchnącą maź i owinął ramię czystym
płótnem.  Gdy  skończył,  cmoknął  z  zadowoleniem  i  wręczył  pacjentowi kubek z wódką.
– Pomoże na cierpienie – rzekł. – Za dwa, trzy dni, jak nie wda się gorączka, ból zelżeje. Teraz musisz dużo spać.
Tyner wychylił kubek do dna i pokazał, że chce dolewki.
– Wyruszamy jutro – rzekł.
Grot zastygł z uniesionym dzbanem.
– W takim stanie?
– Jutro – wycedził Tyner, zaciskając palce na kubku. – Wprost palę się z niecierpliwości, by poznać tę francuską dziwkę.
Przemierzając uliczki i place, Charlotta zmuszona była znosić ordynarne zaczepki żołnierzy. W miasteczku przebywało wiele ladacznic ciągnących za wojskiem i samotnie przechadzająca się niewiasta sama wystawiała się na afronty.  Wprawdzie  prawo  zabraniało  pod  surowymi  karami  trzymania w  obozie  kobiet  z  wyjątkiem  żon,  jednak  w  armii  koronnej  panowało całkowite   rozprzężenie   i   nikt   nie   przejmował   się   przestrzeganiem regulaminu.Charlotta przeskoczyła nad końskim łajnem zmieszanym ze śniegiem, kierując się ku niskiej chacie pozbawionej komina.
Weszła bez pukania, zastając imć Baranowskiego grzejącego się na ławie przy palenisku. W ciągu ostatniego miesiąca widzieli się trzykrotnie. Przy każdym z tych spotkań z rąk do rąk przechodziły złote luidory.
Rotmistrz podniósł się z ławy.
–   Przyniosłaś?   –   zapytał,   drapiąc   się   po   piersi   obok   łańcuszka z medalionem z Matką Boską Częstochowską.
Mesire wyjęła spod kożuszka sakiewkę i rzuciła na stół.
Imć Baranowski zajrzał do trzosa i wyciągnął złotą monetę z podobizną Ludwika XIV.
– Ładne – mruknął, wrzucając pieniądz do sakiewki. – Kupię za to wieś w głębi kraju.
– Jak tam nasze sprawy na Polesiu? – zapytała.
Baranowski wyciągnął z kuferka kartę papieru i wręczył ją Charlotcie.
–   Większość   oficerów   podpisała   się   pod   petycją   o   odwołanie regimentarza – oznajmił z satysfakcją. – W każdej chwili gotowi są opuścić garnizony   wokół   Kijowa   i   ruszyć   na   południe,   aby   połączyć   się z konfederatami w Mohylewie. Wyłamali się tylko ludzie pułkownika Piwo i Lebela.
– To komendanci dwóch najważniejszych garnizonów w Białej Cerkwi i Dymirze – zauważyła Charlotta z niezadowoleniem. – Często widywałam ich u hetmana.
– Obaj są zagorzałymi stronnikami Sobieskiego i z nim wiążą własną fortunę – odrzekł Baranowski. – Z pewnością skłonią swych żołnierzy do podpisania deklaracji.
Mesire skinęła głową. Przeczytała listę nazwisk, przy których widniały stopnie  wojskowe  oraz  cyfry  odpowiadające  łapówkom  przyjętym  przezoficerów.
– Brak tu potwierdzenia od chorągwi stacjonujących nad górnym Bohem – stwierdziła.
– Wysłałem tam zaufanego człowieka, lecz przepadł jak kamień w wodę. Mesire zagryzła usta.
– Załatwisz to waszmość osobiście – poleciła.
–  Te  ziemie  w  większości  należą  do  kniazia  Dymitra  –  zauważył Baranowski. – Jeśli mnie pochwycą, za podburzanie przeciw dowódcy pójdę na stryczek.
–  Więc  nie  daj  się  przyłapać  –  poradziła  mu  Mesire.  –  Dobrze  się sprawisz, a nagroda cię nie ominie.
Baranowski wykrzywił twarz.
– Martwy człowiek nie jest ani bogaty, ani biedny – stwierdził oschle. – A wy, pani, dokąd teraz?
– Do Raszkowa – skłamała. Nie żeby nie ufała Baranowskiemu, po prostu była ostrożna.
– Niebezpieczna to podróż, Raszków jest ostatnią naszą warownią na południu, dalej już jeno stepy tatarskie.
– Taka to służba, nie mam wyboru, jako i wy – odparła Charlotta. – Dla bezpieczeństwa  wpierw  skieruję  się  do  Mohylewa,  tam  wynajmę  barkę i popłynę Dniestrem w dół rzeki.
– Roztropny to pomysł – przyznał imć Baranowski.
– Zatem bywaj waszmość i liczmy, że następnym razem spotkamy się w zdrowiu – rzekła Charlotta na odchodne i opuściła izbę.
Na dworze uderzył w nią lodowaty wiatr. Narzuciła na głowę kaptur i skierowała się ku karczmie.
Drewniany budynek z piętrem i stajnią nie sprawiał dobrego wrażenia,lecz i tak była to najlepsza kwatera, jaką mogła znaleźć w zniszczonym miasteczku. Przy wozowni spotkała Cichonia nadzorującego przygotowania do jutrzejszego wyjazdu. Do transportu dziwek i zaopatrzenia potrzebowała trzech wozów, koni pociągowych, a także dużej ilości paszy. Z najęciem ladacznic nie miała najmniejszego kłopotu. Po wojnie wiele kobiet było gotowych oddawać się mężczyznom za kromkę chleba. Charlotta oferowała im uczciwy zysk i opiekę.
Cichoń zajęty był rozmową z Mariam. Mimo mrozu dziewczyna miała na sobie tylko suknię, na którą opadały dwa grube warkocze kruczoczarnych włosów. Wyglądała znacznie lepiej niż w dniu, gdy Charlotta wyciągnęła ją z klatki w Brzeżanach. A jednak czuło się w niej smutek i obojętność, przez co mimo urody nie przyjmowała tylu klientów, co pozostałe dziwki.
Cichoń pierwszy dostrzegł Charlottę i powiedział coś do Mariam. Ta spojrzała wystraszona na madame i spuściła głowę, po czym w pośpiechu oddaliła się w stronę wychodka.
– Co z nią? – zapytała Charlotta.
– Znów odmówiła klientowi – rzekł Cichoń, kręcąc głową.
– Z jakiego powodu tym razem?
– Ponoć miał krosty na kuśce.
Charlotta westchnęła.
– Zwraca na nas uwagę. Powinieneś jej zdrowo przyłożyć, jak zrobiłby to prawdziwy kurwimistrz.
Cichoń   wykrzywił   twarz.   Widać   było,   że   nie   czuje   się   dobrze w wyznaczonej mu roli. Jednak człowiek zmuszony jest grać tym, co ma.
– Zajmę się tym, obiecuję – rzekł.
–   Lepiej   nie   zwlekaj,   dla   jej   własnego   dobra.   Za   góra   miesiąc zakończymy nasze zadanie i dziewczyna będzie zdana tylko na siebie. Jeśli nadal będzie wybrzydzać, umrze z głodu lub zimna.Cichoń   skinął   głową,   zawahał   się,   jakby   zamierzał   coś   jeszcze powiedzieć.
Charlotta popatrzyła na niego z zachętą.
– Mogę zapytać, czemu wyratowałaś ją, pani, od śmierci?
Przez chwilkę patrzyli na siebie.
– Powiedzmy, że mam słabość do biednych i pokrzywdzonych istot – odparła Mesire.
Cichoń podrapał się po wilgotnym zaroście.
–  Za  każdym  razem,  gdy  wydaje  mi  się,  że  już  znam  panią,  jestem zaskakiwany.
Charlotta  się  uśmiechnęła.  Klepnęła  Cichonia  w  ramię,  po  czym skierowała się ku drzwiom karczmy.
W sali na parterze panował okropny zaduch i gwar. Dziesiątki mężczyzn grzały  się  przy  ławach,  rozsiewając  odór  z  niepranych  od  pierwszych mrozów ubrań. Za ladą zbitą z desek uwijał się karczmarz, wysoki barczysty mężczyzna z bielmem na lewym oku. Gdy tylko przekroczyła próg, jednooki spojrzał na nią i skinął przyjaźnie głową. Charlotta nie dała się zwieść – w oberżyście było coś złego.
W    sali    kręciło    się    kilka    dziwek,    które    przywiozła    z    Baru, wykorzystujących ostatnią noc przed opuszczeniem miasteczka. Karczmarz w  zamian  za  udział  w  zyskach  odstąpił  szopę  na  tyłach  budynku,  gdzie ladacznice mogły przyjmować klientów. Charlotta pomyślała, że powinna się tam udać i zobaczyć, jak idzie interes, lecz miała już dość tego syfu jak na jeden  dzień.  Pragnęła  jedynie  zaspokoić  głód,  przespać  się  i  możliwie najszybciej opuścić to przeklęte zadupie.
Używając  łokci,  przepchnęła  się  do  schodów.  Nikt  jej  nie  zaczepiał, mimo to – mężczyźni zawsze zostaną mężczyznami – gdy wchodziła po stopniach na piętro, czuła na tyłku ich lepkie spojrzenia.Na  ciemny  korytarz  wychodziło  czworo  drzwi,  ostatnie  po  lewej prowadziły do jej kwatery.
Mesire zamknęła się od środka na skobel, po czym upewniła się, że nikt nie myszkował w izbie pod jej nieobecność. Kufer, który przywiozła ze sobą, jedyna cenna rzecz w tym chlewie, stał pod ścianą nienaruszony. Na resztę wyposażenia  składały  się  ława,  stół  i  łóżko  ze  zbitym,  gruzłowatym siennikiem. Najbardziej jednak brakowało jej pieca czy choćby komina, przy którym mogłaby się ogrzać.
Charlotta bezradnie rozejrzała się po izbie i podziękowała losowi, że nie musi na stałe wegetować w takich miejscach. Co gorsza, ta nędzna klitka kosztowała ją kilka srebrnych monet, więcej, niż karczmarz mógł zarobić na połowie  swych  gości,  i  tylko  to  przekonało  go,  aby  usunął  z  izby poprzedniego lokatora, żydowskiego kupczyka.
Za oknem szarość przechodziła w czerń. W izbie zrobiło się ciemno. Charlotta sięgnęła do sakiewki noszonej u pasa pod suknią i wyjęła łańcuszek z metalowym pojemnikiem mieszczącym węgielek. Wystarczyło trochę nań podmuchać,  aby  pojawił  się  żar.  Charlotta  przytknęła  knot  świecy  do rozżarzonego węgielka, po czym ustawiła światełko na stole.
Wprawdzie karczmarz wzbraniał palić świece w izbach z obawy przed zaprószeniem ognia przez pijanych lokatorów, ale Charlotta uznała, że płaci za ten chlew wystarczająco dużo i zasługuje na choćby odrobinę ciepła.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Mesire sięgnęła po sztylet ukryty w rozcięciu sukni i trzymając ostrze za plecami, wyjrzała na korytarz.
To była tylko służąca z wieczerzą.
Mesire odebrała posiłek i zamknęła drzwi. Usiadła przy stole i zabrała się do jedzenia. Na wieczerzę składały się chleb, kasza, trochę skwarek, i to wszystko  za  pieniądze,  za  które  we  Lwowie  dostałaby  wystawny  obiadz winem.
Wyskrobawszy resztki strawy z glinianej miski, sięgnęła po gorzałkę. Karczmarz  nalał  więcej  niż  zwykle,  pełną  kwartę  mocnej  niechrzczonej wódki. Pierwszy łyk był najgorszy, potem już jakoś poszło. Charlotta nie wypiła więcej, niż to było konieczne, aby rozgrzać się i wspomóc trawienie, gdyż w takich spelunach rzadko kiedy podawano świeże jadło. Zdmuchnęła świecę  i  zmęczona  ułożyła  się  do  snu,  wcześniej  okrywszy  się  parą wełnianych koców.
Usypiała z myślą, że już wkrótce znajdzie się w lepszym miejscu.
Słońce zawisło nad czubkami drzew, gdy dwaj jeźdźcy minęli mogiły nad brzegiem jeziora i gnając wzdłuż jego brzegów, wjechali do spustoszonej osady. Tyner wiedział, że cztery lata wcześniej Tatarzy uprowadzili z tego miejsca półtora tysiąca osób, a ci, którzy przeżyli najazd ordyńców, znaleźli schronienie  na  wyspie  znajdującej  się  pośrodku  jeziora.  Tyner  i  Grot zostawili za sobą zgliszcza i wjechali na drewniany most prowadzący na wyspę. Przy solidnej bramie osadzonej w ostrokole zatrzymała ich pikieta rajtarów.
–  Co  was  sprowadza,  waszmościowie!?  –  zakrzyknął  brodaty  drab w futrzanym płaszczu i kapeluszu ze skórzanym rondem.
–  Przyjechaliśmy  kupić  żywność  i  zabawić  się  z  kobietami  –  odparł Tyner.
– To dobrze trafiliście, wczoraj zjechały do nas nowe ladacznice. W trzy wozy!
– Gdzie je znajdziemy?
– W karczmie przy rynku – odrzekł rajtar i pokazał ręką, aby przejeżdżali za bramę.Osada  liczyła  około  stu  domów  i  kleci  skupionych  wokół  młyna i unickiego kościoła. Wszędzie widać było żołnierzy, zarówno polskich, jak i   cudzoziemskiego   zaciągu,   często   pijanych   i   zawsze   wychudłych z zimowego niedostatku.
Podążając przez zamiecioną śniegiem uliczkę, dotarli do ryneczku, wokół którego stało kilka okazałych chałup, w tym karczma wspomniana przez rajtara.   Na   wolnej   przestrzeni   rozłożył   się   obozem   oddział   piechoty niemieckiej. Zbliżała się pora posiłku i żołnierze w łachmanach stłoczyli się przy miedzianym kotle o pojemności kilkunastu wiader, w którym bulgotała źle pachnąca breja.
Tyner i Grot zsiedli z koni przed karczmą. Porucznik zapłacił stajennemu za  przechowanie  i  nakarmienie  zwierząt,  po  czym  wszedł  z  Grotem  do zajazdu. Bogusław rozejrzał się po zadymionej sali. Przy ławach grzało się sporo mężczyzn, więc potrzebował chwilki, aby wypatrzyć wolne miejsce dla dwóch osób.
Ruch  był  spory  i  przez  dłuższą  chwilę  żadna  z  trzech  usługujących dziewek nie pofatygowała się przyjąć od nich zamówienia. Również jednooki oberżysta  lejący  okowitę  wprost  z  beczek  opartych  na  krzyżakach  nie zainteresował się nowo przybyłymi gośćmi. W końcu Grot zniecierpliwiony oczekiwaniem wykorzystał okazję, gdy jedna z kobiet przemknęła obok nich z pustymi miskami. Chwycił ją za rękę i przyciągnął ku sobie.
– Co tam dzisiaj podajecie? – zagaił, zerkając łakomie na piersi widoczne pod zgrzebną sukienką dziewki.
– Dziś jest to, co było wczoraj i co będzie jutro – odparła i zręcznie uwolniła się z uścisków wachmistrza. – Kasza jaglana ze skwarkami.
– Zatem dwie miski tego specjału prosimy – powiedział Grot. – I dwie kwarty przepalanki.
– Kwarta będzie dość – wtrącił Tyner, co spotkało się z nieskrywanądezaprobatą wachmistrza.
– Gorzałki żałujesz na taki ziąb? – rzekł Grot z wyrzutem, odprowadzając wzrokiem tyłek posługaczki.
–  Mamy  tu  coś  do  zrobienia  –  przypomniał  mu  Tyner.  –  Masz  być trzeźwy, póki tego nie załatwimy.
Wachmistrz  wykrzywił  się,  ale  nie  oponował,  dostrzegając  paskudny nastrój porucznika.
– Ramię boli? – zapytał.
–  Trochę –  przyznał Tyner,  choć ręka rwała dużo  bardziej niż tylko trochę. – Przez jazdę konno rana znów zaczęła krwawić.
– Muszę to obejrzeć.
–  Później,  kiedy  już  ją  rozpoznasz  –  odrzekł  Bogusław  szeptem, obserwując, jak jedna z ladacznic prowadzi klienta do przejścia wiodącego na zaplecze  karczmy.  Odgadł,  że  tam  jest  pomieszczenie,  w  którym  dziwki przyjmują mężczyzn.
Strawę dostali nawet szybko. Tyner zapłacił posługaczce, po czym wyjął łyżkę z pokrowca przypiętego u pasa. Grot swoją trzymał wprost w cholewie buta. Zabrali się do jedzenia i szybko dotarli łyżkami do dna misek.
Na koniec posiłku Tyner osuszył kubek z bimbrem i otrząsnął się jak mokry pies.
– To ona, w drzwiach. – Grot skierował uwagę porucznika na kobietę, która wkroczyła do karczmy, wpuszczając do sali mroźną parę.
Jak mówił Grot, ładna była bestyjka. Tyner obserwował ukradkiem, jak Francuzka zmierza w stronę schodów, wchodzi po stopniach na górę i znika za balustradą na piętrze.
– Co robimy? – zapytał Grot.
– Czekamy i obserwujemy – odparł Bogusław.– Może wypytam którąś z kurew – zaproponował wachmistrz, patrząc na dziewkę wyłaniającą się właśnie z przejścia na zaplecze. Miała kruczoczarne włosy  splecione  w  warkocze,  ciemne  oczy  i  ładnie  wykrojone  usta. Wyglądała  na  Żydówkę  lub  Ormiankę.  Bogusław  wyczuł  w  niej  jakiś smutek.
– Rozumiem, że zrobisz to na mój koszt, dla dobra ojczyzny – powiedział Tyner uszczypliwie.
– A jakże, zawsze gotów jestem dobyć miecza, gdy kraj w potrzebie – odparł Grot z lubieżnym uśmieszkiem.
– Kraj potrzebuje cię gdzie indziej, żołnierzu – odrzekł Tyner stanowczo. – Podpytaj pachołów w stajniach i wozowni, może będą coś wiedzieli o celu jej dalszej podróży. Tylko dyskretnie.
Grot wyraźnie nieukontentowany wstał zza ławy i opuścił ciepłą karczmę. Bogusław znów zerknął na ciemnooką ladacznicę. Minęło wiele czasu, odkąd miał kobietę, a i to po pijanemu. Od utraty Marii nie wiodło mu się dobrze w tych sprawach. Ani w żadnych innych, jeśli miał być szczery sam ze sobą.
Ktoś znów otworzył drzwi, wpuszczając do sali podmuch zimna. Tyner zerknął na mężczyznę stojącego w progu i rozpoznał imć Baranowskiego. Rotmistrz ściągnął czapkę z głowy i omiótł wzrokiem garbiących się przy ławach  klientów,  jakby  szukał  kogoś  szczególnego.  Tyner  spuścił  głowę i  wtulił  ją  w  ramiona.  Nie  śmiał  spojrzeć  w  stronę  drzwi,  lecz  czuł podskórnie, że Baranowski patrzy w jego stronę.
– Rotmistrzu, zapraszamy do na0s! – zakrzyknął ktoś w drugim końcu sali.
Imć Baranowski wzniósł ręce w przyjacielskim geście i ruszył dołączyć do  czterech  biesiadujących  pospołu  szlachciców.  Tyner  obserwował,  jak dosiada  się  do  towarzystwa,  a  potem  przyjmuje  od  posługaczki  kaszę
i gorzałkę.Bogusław musiał znaleźć sposób, aby wyjść z sali niezauważony, póki rotmistrz zajęty był wieczerzą. Pomyślał, że mógłby się wmieszać w grupę mężczyzn opuszczających karczmę, ale jak na złość nikt z gości nie zbierał się do wyjścia.
Wzrok  Tynera  ponownie  pomknął  ku  ciemnookiej  ladacznicy.  Tym razem na dłużej. Kobieta wyczuła skupioną na sobie uwagę. Uśmiechnęła się sztucznie i zbliżyła do Bogusława.
– Pójdziesz ze mną, panie? – zapytała, schylając się, aby mógł spojrzeć jej w dekolt.
– Jak ci na imię? – zapytał.
– Mariam.
Tyner  zerknął  na  imć  Baranowskiego.  Rotmistrz  nie  patrzył  w  jego stronę, pogrążony w rozmowie z opasłym szlachcicem.
–  Pójdę,  tylko  podeprzyj  mnie  –  poprosił  i  wstał  z  ławeczki,  udając pijanego.
Dziewka, widząc, że się chwieje, podtrzymała go uczynnie. Tyner poczuł, jak  jej  dłoń  muska  jego  sakiewkę.  Poznawszy  ciężar  trzosa,  ciemnooka przysunęła się bliżej i objęła go ramieniem w pasie.
Tyner  opuścił  głowę,  skrywając  twarz.  Dziewka  przeprowadziła  go między ławami do szynkwasu, skąd już tylko kilka kroków dzieliło ich od wyjścia na zaplecze.
– Stój, waszmość. – Gromki głos Baranowskiego podbił Tynerowi serce do samego gardła.
Porucznik  sięgnął  po  szablę  i  zerknął  przez  ramię,  spodziewając  się ujrzeć wymierzoną w siebie broń.
Rotmistrz  patrzył  jednak  na  kogo  innego.  Mężczyzna  miał  lat  koło trzydziestu, nosił rajtarski kolet i kapelusz z szerokim, podwiniętym z jednej strony  rondem.  Twarz miał przystojną,  prawie jak  na męża zbyt piękną,ozdobioną długimi wąsami i z cudzoziemska przyciętą brodą.
Wrażenie zniewieściałości prysło jednak, gdy Tyner na jedno uderzenie serca zobaczył oczy tego człowieka, błękitne i lodowate jak moskiewska zima. Rajtar sięgnął pewnym gestem do noszonego u boku rapiera i stanął przed rotmistrzem.
– Wstrzymaj się z rapierem, panie Ketling! – zakrzyknął imć Baranowski, unosząc puste dłonie. – Pomówić z wami jeno chciałem o waszej służbie.
Bogusław  pociągnął  za  sobą  Mariam,  odgarnął  płachtę  zawieszoną w odrzwiach i oboje znaleźli się w ciemnej, śmierdzącej stęchlizną sieni. Dziwka pociągnęła go w prawo, lecz Bogusław wyczuł podmuch powietrza w lewej odnodze sieni, a potem usłyszał trzaskanie niedomkniętych drzwi. Oparł się ramieniem o ścianę, udając, że dopadły go mdłości. Ladacznica odsunęła się z obawy, by nie opryskał jej wymiocinami.
– Nie dam rady – rzekł Tyner. – Za dużo przepalanki.
Dziwka, czując, że wymyka się jej zarobek, znów przysunęła się bliżej. – Legniesz ze mną na sianie, to ci się poprawi – obiecała, sięgając dłonią
jego krocza.
Bogusław odepchnął ją stanowczo.
– To za fatygę. – Wcisnął w kobiecą dłoń monetę, po czym skierował się w stronę wyjścia z karczmy.
Dotarłszy  na  dwór,  wyprostował  się,  zrzucając  z  siebie  pozę  pijaka. Szybkim krokiem odszedł w stronę wozowni z zamiarem odnalezienia Grota. Zapadał zmierzch i zostało mu niewiele czasu na wymyślenie planu, jak dopaść Francuzkę.
Zbudziło  ją  skrzypnięcie  deski  w  podłodze  na  korytarzu.  Charlotta doskonale wiedziała której. Sama obluzowała ją zaraz po zakwaterowaniu sięw tej spelunie. Resztki snu pierzchły spod powiek Mesire niczym wystraszone kawki. Sięgnęła pod zwinięty płaszcz zastępujący jej poduszkę i wysunęła sztylet.
Bezgłośnie usiadła i opuściła stopy na zimną podłogę. Wstała z łóżka, prostując się.
Kolejne skrzypnięcie, tym razem zawiasów w drzwiach, podpowiedziało Mesire, że ktoś z zewnątrz usiłuje podważyć skobel.
Podkradła się pod ścianę tuż przy drzwiach i uniosła sztylet, czekając na nieproszonych gości.
Czuła, jak serce tłucze jej się w piersi, odmierzając upływające sekundy. W końcu drzwi otworzyły się bezgłośnie i z korytarza wsunęło się dwóch mężczyzn. Charlotta odczekała, aż człowiek idący jako drugi ustawi się do niej  plecami,  i  bez  wahania  przebiła  go  sztyletem.  Mężczyzna  stęknął boleśnie i się zatoczył. Zanim padł na podłogę, Mesire skoczyła na jego towarzysza, mierząc ostrzem w pierś. Była szybka, tamten nie miał szans ujść z życiem.
Ostrze  uderzyło  prosto  w  serce,  lecz  zamiast  zagłębić  się  w  ciało, ześlizgnęło   się  z  metalicznym  zgrzytem.   Nim  Charlotta  zareagowała, mężczyzna  wykonał  gwałtowny  ruch  ręką  i  coś  twardego  grzmotnęło  ją w  głowę.  Izba  rozmazała  się  wokół  niej,  ściany  falowały.  Ból  rozsadzał skroń, czuła, jak krew zalewa jej twarz. Stęknęła, gdy ugięły się pod nią nogi. Wypuściła sztylet i padła na kolana, podpierając się na rękach. Kolejny cios w  tył  głowy  rozciągnął  Mesire  na  podłodze  i  odebrał  jej  jakąkolwiek możliwość   stawienia   oporu.   Ostatkiem   sił   uniosła   rękę,   odpychając napastnika, i natrafiła na coś twardego i chłodnego chroniącego mu tułów.
Usiadł na niej i chwycił jej włosy.
– Gdzie trzymasz klucz do kufra, dziwko? – wysyczał i przyłożył pałkę do jej twarzy. – Ostrzegam, wybiję ci wszystkie zęby i zmiażdżę tę ślicznąbuźkę.  Gdy  z  tobą  skończę,  będziesz  mogła  dawać  dupy  co  najwyżej żebrakom.
Charlotta zadrżała. Nie wątpiła, że bandyta spełni groźbę.
– W sakiewce pod suknią – wyjawiła.
Paluchy oprycha wsunęły się pod materiał sukni i podążyły po jej nodze niczym wielki pająk. Rozchyliła zapraszająco uda, licząc, że oprych nie różni się od większości mężczyzn.
– Jeśli potem mnie puścisz, nie będę się opierała – obiecała kusicielskim tonem.
Nie zawiodła się, twarde paluchy wpełzły w złączenie jej ud, brutalnie wepchnęły się w delikatne wnętrze. Charlotta zacisnęła usta, ignorując ból i skupiając się na tym, co musiała zrobić, by przeżyć.
Jęknęła i przechyliła głowę w bok, wypatrując w ciemności sztyletu. Upadł bliżej, niż początkowo sądziła, wystarczyło wyprostować rękę.
– Wpierw klucz. – Zimne warknięcie oprycha rozproszyło jej uwagę. Używając pałki, zmusił Charlottę, aby spojrzała mu w twarz, a potem
przydusił jej krtań. Drugą dłonią odszukał sakiewkę, wyjął klucz i odłożył go na podłogę.
Ciężar przygniatający Mesire zelżał na krótką chwilę, gdy jej oprawca zabrał się do ściągania spodni. Słyszała, jak dyszy nad jej twarzą, dostrzegała w  ciemności  zarys  krzywego  nosa,  ust  i  policzków.  Ciemne  jamy  oczu wpatrujące się w nią bez litości.
Oprych krzyknął, gdy paznokcie Charlotty rozorały mu twarz. Wbiły się w żywe mięso, zdarły skórę, orząc w niej krwawe bruzdy. Chciała oślepić go, wydrapać mu oczy, lecz był za szybki, zdołał cofnąć głowę.
– Ty kurwo. – Z wściekłym warknięciem zrobił potężny zamach pałką. Jęknęła, wyciągając rękę po sztylet. Wiedziała, że nie zdoła zasłonić się
przed okrutnym ciosem.Nagle twarz bandyty zakryła czyjaś dłoń, wielka i blada. Jej oprawca szarpnął się, lecz pod dłonią pojawiło się ramię, oplotło mu szyję i brutalnie pociągnęło go w tył.
To był Cichoń, poznała go od razu.
Oprych   szarpał   się   w   stalowym   uścisku   wachmistrza,   wierzgając i szorując piętami o podłogę. Miał szeroko otwarte usta, lecz z jego gardła wydobywał się tylko cichy charkot.
– Nie zabijaj go – rzuciła w chwili, gdy bandyta zwiotczał w mocarnych ramionach Cichonia.
Sięgnęła  po  sztylet  i  wyprostowała  się,  czując  okropne  łupanie  pod czaszką. Wciąż lekko zamroczona podeszła do drzwi. Wyjrzała na korytarz, był pusty. Nawet jeśli ktokolwiek słyszał odgłosy towarzyszące walce, nie wściubiał nosa w nie swoje sprawy. Charlotta zatrzasnęła drzwi, po czym zapaliła nadtopioną świecę, która została na stole po kolacji. Wątły płomień oświetlił  Cichonia  trzymającego  w  uścisku  nieprzytomnego  mężczyznę. Rozpoznała tę twarz – to ten człowiek wymienił spojrzenia z karczmarzem, gdy wróciła ze spotkania z imć Baranowskim. Oprych miał na sobie kirys, który ochronił go przed pchnięciem sztyletem.
Mesire podziękowała losowi, że mężczyzna, którego zabiła, nie wykazał się  podobną  przezornością.  Teraz  leżał  na  brzuchu  w  kałuży  krwi.  Nie musiała widzieć jego twarzy, aby rozpoznać w trupie karczmarza.
Charlotta podniosła nocnik z podłogi i wylała jego zawartość na twarz oprycha. Parsknął i krztusząc się, wybałuszył oczy. Widząc swą niedoszłą ofiarę   trzymającą   sztylet,   szarpnął   się   w   ramionach   Cichonia,   lecz wachmistrz przytrzymał go bez trudu.
Mesire przyłożyła ostrze do twarzy mężczyzny. – Kto was przysłał? – zapytała.
– Nie zabijaj – zaskrzeczał. – Mam pieniądze.– Zatkaj mu usta – poleciła Charlotta Cichoniowi.
Dłoń wachmistrza zdusiła krzyk mężczyzny, gdy Mesire przebiła mu oko sztyletem. Oprych dygotał i łkał. Charlotta dała mu chwilę, aby przemyślał swoje położenie.
– Kto was przysłał? – zapytała ponownie.
– Przysięgam, nikt – zaskomlał. – Chcieliśmy tylko pieniędzy z kufra. Charlotta przysunęła sztylet do zdrowego oka.
– Tylko nie to, błagam. Przysięgam, mówię prawdę. Chcieliśmy zdobyć pieniądze!
Mesire  jednym  ruchem  ostrza  poderżnęła  mu  gardło.  Dłoń  Cichonia stłumiła przedśmiertny charkot mężczyzny.
– Co o tym myślisz? – zapytała go Charlotta.
Cichoń wypuścił zwłoki i wyprostował się.
– To był rabunek – odparł z namysłem.
– Mógł łgać.
– Po tym, co mu pani zrobiła? – rzekł z powątpiewaniem.
Charlotta przygryzła wargę i spojrzała w mrok za oknem.
– Pewnie masz słuszność, ale nie będziemy ryzykować – zdecydowała. – Wyjeżdżamy o świcie, jak tylko otworzą bramy.
Wozy ujrzeli późnym rankiem, zmierzały na południe przez moczarowatą dolinę  porośniętą  grabem,  olchą  i  brzozą.  Zadaszone  pojazdy,  każdy ciągnięty przez parę koni, toczyły się niespiesznie przez zamieciony śniegiem gościniec.     Wozom     towarzyszyło     czterech     uzbrojonych     jeźdźców podążających w parach przed i za kolumną. Także woźnice i czeladź mieli rusznice, kordy, tasaki, a nawet szable.
Tyner spojrzał na lasek po drugiej stronie gościńca. Wśród ośnieżonychchaszczy, łaciatych pni brzóz i zasp kryli się jego dragoni. Druga połowa oddziału czaiła się na pagórku wraz z nim, pod osłoną grabów i krzewów.
Strażnicy  poprzedzający  wozy  minęli  samotną  mogiłę  wznoszącą  się nieopodal brzózek i wprowadzili kolumnę w zasadzkę. Tyner odczekał, aż pojazdy znajdą się naprzeciw stanowisk strzeleckich, po czym sięgnął po pistolet i wyszedł zza drzew. Będąc już na widoku, wzniósł lufę i wystrzelił w niebo. Na ten znak zza krzaków, zasp i pni wyroili się dragoni, mierząc w kolumnę z rusznic.
Strażnicy   wstrzymali   spłoszone   wierzchowce.   Jeden   z   mężczyzn wyjechał kilka końskich kroków naprzód i pokazał puste dłonie.
–  Nie  wieziemy  nic  cennego!  –  zakrzyknął.  –  Na  wozach  są  tylko kobiety!
Tyner zmrużył oczy, lecz kołnierz kożucha i głęboko wciśnięta na oczy lisia czapa uniemożliwiły mu przyjrzenie się rysom mężczyzny.
– Rzućcie broń, jeśli chcecie żyć! – odkrzyknął Bogusław. – Daję wam parol szlachecki, że nikomu nie stanie się krzywda.
– Czemuż mamy ci wierzyć?
– Nie macie wyboru. Spróbujcie stawić opór, a zginiecie.
Strażnik opuścił powoli ręce i zsunął się z siodła, potem odpiął od boku szablę i rzucił ją na gościniec. Jego towarzysze i czeladź uczynili podobnie. Dragoni  zapędzili  mężczyzn  na  pobocze  i  kazali  im  klęczeć  na  śniegu, z dłońmi złożonymi na karkach.
Tyner zszedł na gościniec i zbliżył się do pierwszego wozu w kolumnie. Zatrzymał  się  kilka  kroków  od  uchylonej  plandeki,  zza  której  dobiegały wzburzone kobiece głosy.
– Jeśli macie broń, odłóżcie ją! – zawołał. – Nie uczynimy wam żadnej krzywdy!
W   szparze   plandeki   pojawiła   się   kobieta.   Dziwka,   którą   poznałw karczmie. Ona również go rozpoznała. Na jej twarzy malował się lęk. Wygramoliła się z wozu, podciągając do kolan szubę z zajęczych skórek, po czym zbliżyła się do Tynera.
– Jeśli macie ochotę się zabawić, potrzebna będzie inna lufa – rzekła, zatrzymując się i spoglądając na pistolet w dłoni porucznika.
Bogusław wręczył broń towarzyszącemu mu dragonowi, zrobił dwa kroki i znalazł się tuż przy ladacznicy.
– Gdzie Francuzka? – zapytał. – Zabiorę ją, a wy pojedziecie swoją drogą.
– Jaka Francuzka?
Tyner bez wahania zdzielił dziewkę w twarz otwartą dłonią.
– Pytam raz jeszcze: gdzie ona jest? – rzekł spokojnym głosem. – Dobrze się zastanów, co chcesz mi tym razem powiedzieć.
Dziwka potarła bolący policzek.
– Nie ma jej z nami – odparła. – Obudziła mnie przed świtem i kazała wyruszyć rankiem. Powiedziała, że dołączy do nas w Białej Cerkwi.
Tyner popatrzył na Grota, który po kolei zaglądał do wozów.
– Tu jej nie ma – stwierdził wachmistrz, przyjrzawszy się kobietom.
– Przetrząśnijcie wozy, szukajcie kufra lub skrytki – zdecydował Tyner. Skupił uwagę na stojącej przed nim kobiecie. – Masz na imię Mariam?
– Tak, panie.
–  Jeśli  wyczuję,  że  mnie  okłamujesz,  każę  zabić  was  wszystkich i zostawić w lesie, rozumiesz?
Mariam wytrzeszczyła na niego oczy. Spojrzała przez ramię na wozy, z których dragoni wyciągali na śnieg jej towarzyszki.
– Muszę wiedzieć, czy zrozumiałaś – ponaglił ją. – Tak – szepnęła przerażona.– Wiesz, jak się nazywa ta Francuzka?
Mariam zaprzeczyła ruchem głowy.
– Kazała zwracać się do siebie „madame”.
– Została w osadzie czy pojechała w inną stronę?
– Nie wiem… – Nie zabrzmiało to wystarczająco szczerze.
– Mów! – nastawał na nią Tyner z groźną miną.
– Chyba udali się do Mohylewa – wyrzuciła z siebie, bliska płaczu.
– Dlaczego tam?
– Madame towarzyszył sługa. Wysoki, starszy już, z jasnymi oczyma. Przyjmowałam  go  w  noc  przed  wyjazdem.  Zapytałam,  gdzie  tym  razem jedziemy. Wspomniał, że ktoś czeka na niego w Mohylewie. Zasnęłam, a gdy się obudziłam przed świtem, jego już nie było. Potem zjawiła się madame i kazała jechać bez niej do Białej Cerkwi. – Spojrzała Tynerowi głęboko w oczy. – Przysięgam, więcej nie wiem. Mówię prawdę.
Patrzyli na siebie, milcząc. Uwierzył jej.
– W których garnizonach byłyście?
– We wszystkich większych po tej stronie Bohu – odparła.
Tyner  zagryzł  wargi.  Z  niechęcią  musiał  przyznać,  że  Francuzka wykonała dla Sobieskiego kawał dobrej roboty.
– Co z nami będzie? – zapytała dziewczyna.
– Pojedziecie swoją drogą. Tak jak zostało to ustalone z Francuzką. Gdy dotrzesz na miejsce, zgłosisz się do pułkownika Piwo i oddasz się mu pod opiekę. Wokół Kijowa stacjonuje kilka tysięcy żołnierzy, zarobku wam nie zabraknie.
– A jeśli madame znów się pojawi?
– Powiadomisz pułkownika Piwo. On będzie wiedział, co czynić. – Tyner chwycił Mariam za podbródek. – I pamiętaj: od teraz pracujesz dla mnie. Niepróbuj mnie okpić, bo nie znajdziesz miejsca, w którym będziesz mogła się ukryć przed moją zemstą.
– Mamy coś! – krzyknął Grot, przerywając im dyskurs.
Tyner podszedł do wozu z zaopatrzeniem, z którego dwóch dragonów i Grot wytaszczyli beczkę na dziegieć.
– Ciężka, kurwa mać – mruknął wachmistrz, prostując plecy. – Coś musi być w środku.
– Rozłupcie ją – rozkazał Tyner.
Grot  odebrał  siekierę  od  dragona  i  łupnął  ostrzem  w  środek  beczki, rozłamując  klepki.  Z  otworu  chlusnęło  cuchnące  mazidło,  brudząc  na brązowo śnieg.
Ludzie cofnęli się przed smrodem. Tyner przyłożył rękaw kożucha do nosa i obserwował, jak Grot rąbie beczkę.
Wachmistrz   odsunął   się   z   siekierą   i   Bogusław   zajrzał   między rozszczepione deszczułki. Wewnątrz była tylko lepka maź, jednak dno beczki znajdowało się za wysoko w stosunku do jej rozmiarów.
Tyner cofnął głowę, czując, jak smród dziegciu wyciska mu łzy z oczu. – Tu jest skrytka. – Wskazał czubkiem buta dolną część baryłki.
Dwóch dragonów wywróciło beczkę. Grot rąbnął siekierą i rozległ się trzask, gdy ostrze przebiło się przez dno.
Tyner poczuł, że serce szybciej mu bije.
– Rozwal to – warknął.
Grot  postawił  stopę  na  klepkach  i  pociągnął  za  trzonek  siekiery, uwalniając narzędzie i robiąc w beczce sporą dziurę. Skrytka była pusta.
Wachmistrz roześmiał się ochryple.
– Oto wasze złoto – rzekł cierpko i odszedł, ciskając siekierę na wóz. Tyner milczał, wpatrując się w rozłupaną baryłkę. Równie bezużytecznąjak cały jego plan.
Bratnie dusze
Od  momentu  opuszczenia  osady  Charlotta  i  Cichoń  gnali,  ile  sił w końskich nogach, przez białe bezludne pustkowie. Po kilku godzinach takiej jazdy wierzchowce się zmęczyły i wachmistrz zaproponował postój.
Wjechali  między  drzewa  oblepione  białymi  płatami  i  zatrzymali  się kilkadziesiąt kroków od skraju lasu, przy zwalonym buku. Charlotta z ulgą zsunęła się z siodła, czując, że jej tyłek zmienił się w zamarznięty kamień.
Cichoń wydawał się lepiej znosić trudy. Oddalił się w las i zaczął brodzić w głębokim śniegu, wypatrując czegoś pod nogami.
– Czego szukałeś? – zapytała Mesire, gdy powrócił.
– Wilczych tropów. Zimą zdarza się, że watahy atakują ludzi.
Charlotta rozejrzała się z lękiem, ale jedyne, co ujrzała, to pnie drzew i zaspy śniegu otaczające ich zewsząd.
– Nie ma ich tu – uspokoił ją Cichoń. – Odpoczniemy troszkę i ruszamy dalej.
Wachmistrz podczepił pod końskie pyski worki z obrokiem, a potem wyciągnął z sakwy chleb i wędzoną baraninę. Tak skromny posiłek nie był spełnieniem marzeń Charlotty, ale popity kilkoma łykami wódki z manierki przynajmniej rozgrzał ją od środka.
Mesire  przymknęła  oczy,  wsłuchując  się  w  ćwierkanie  zięby,  która odezwała się z głębi lasu. Pomyślała, że mogłaby osiąść na takim odludziu.Być wolna od przeszłości i dokonanych wyborów. Wiedziała jednak, że to tylko przyjemne mrzonki.
– Myślisz, że wystarczająco dobrze ukryliśmy złoto? – zapytała Cichonia. Wciąż martwiła się, że ktoś przypadkiem odkryje pieniądze, które zakopali przed wyjazdem z miasteczka.
– Nie mogliśmy zrobić nic więcej – odrzekł Cichoń. – Jeśli miała pani rację, dziewczyny zostaną zatrzymane po drodze, a wozy przeszukane.
„Jeśli miałam rację?”
Kierowała się instynktem, ale takie wytłumaczenie mogło nie zadowolić Marysieńki, jeżeli ktoś znajdzie ukryty skarb. Charlottę pocieszało jedynie to, że pieniędzy nie zostało już wiele, większość zdołała przekazać wojskowym zaangażowanym w organizację spisku.
– Gdy tylko dotrzemy do Baru, wyślę ludzi, aby wykopali pieniądze – powiedział Cichoń na pocieszenie. – Zamartwianie się niczego nie zmieni.
Wiedziała, że jej towarzysz ma rację.
Po  krótkim  odpoczynku  zaczęli  się  szykować  do  podróży.  Cichoń zapakował prowiant do sakwy, a potem udał się za jedną z zasp. Charlotta miała świadomość, że i ją w końcu czeka wycieczka w ustronne miejsce, z tą różnicą, że będzie zmuszona wystawić goły tyłek na siarczysty mróz. „Nawet w tym mężczyźni mają lepiej”, pomyślała smętnie.
Cichoń wrócił, poprawiając ubranie, i zbliżył się do Charlotty, aby pomóc jej dosiąść klaczy.
Wsunęła stopę w strzemię, ale wachmistrz zastygł w bezruchu. Przechylając głowę, patrzył między ośnieżone drzewa.
Mesire poczuła dreszcz grozy. Uwolniła stopę ze strzemienia i obróciła się twarzą do Cichonia.
– Co się dzieje? – szepnęła.–   Ptak   przestał   śpiewać   –   mruknął   Cichoń,   sięgając   po   pistolet umieszczony w olstrze.
– Wilki? – zapytała drżącym głosem.
– Ludzie – odparł Cichoń i wcisnął broń w dłoń Charlotty.
– Ilu ich jest?
– Na razie widzę tylko jednego, kryje się za krzewami jarzębiny na lewo po skosie. Jeśli mamy szczęście, to tylko myśliwy.
Spojrzenie  Mesire  pomknęło  we  wskazane  przez  Cichonia  miejsce. Dostrzegła czapkę wystającą zza ośnieżonych gałęzi.
– Na mój znak proszę się ukryć za tym pniem – polecił wachmistrz i odszedł do swego ogiera. Udając, że sprawdza stan kulbaki, wyciągnął rusznicę ze skórzanego pokrowca. Wtedy spojrzał w jej stronę i poruszył bezgłośnie ustami.
– Teraz!
Charlotta  sięgnęła  po  szablę  przymocowaną  do  siodła  i  zgięta  wpół doskoczyła  do  wywróconego  drzewa.  W  tej  samej  chwili  huknął  strzał. Mesire   wyjrzała   ostrożnie   zza   pnia   i   zobaczyła   pięciu   mężczyzn poruszających  się  między  drzewami.  Mieli  na  sobie  chłopskie  kożuchy i baranie czapy. W łapskach ściskali tasaki, siekiery i szable. Jeden z drabów trzymał w dłoniach dymiącą rusznicę.
–  Nie  pozwól  zajść  mnie  od  tyłu!  –  rzucił  wachmistrz  i  ruszył  ku zbójcom, od razu przyciągając ku sobie trzech napastników.
Pozostali dwaj ruszyli wprost na Charlottę. Zapewne nie przyszło im do głów, że stawi poważniejszy opór.
Mesire wbiła pionowo szablę w zmarznięty śnieg i zacisnęła dłonie na kolbie pistoletu, modląc się, by proch nie spalił na panewce, co czasem zdarzało się przy tej broni.
Za jej plecami huknął strzał z rusznicy Cichonia i mroźne powietrzeprzeszył krzyk trafionego zbójcy. Charlotta nie miała czasu spojrzeć w tamtą stronę. Uniosła oburącz pistolet i nacisnęła spust. Kurek uderzył z suchym trzaskiem o krzesiwo, iskrząc proch. Pierwszy z bandytów odruchowo zwolnił, co pozwoliło Charlotcie lepiej wycelować. Broń szarpnęła przy strzale i mężczyzna padł w śnieg, tryskając krwią z rozłupanej głowy.
Charlotta odrzuciła dymiący pistolet i wydobyła szablę z zaspy, nim drugi ze  zbójców  natarł  na  nią  z  uniesioną  siekierą.  Odbiła  okrutny  cios wymierzony  w  jej  głowę  i  natychmiast  wykonała  szermierczy  zwrot, spuszczając szablę na ramię napastnika. Ostrze trafiło w cel, lecz zatrzymało się na grubym rękawie kożucha, nie upuszczając kropli krwi ze zbira.
Mimo to opuścił siekierę, co pozwoliło Mesire skrócić dystans między nimi. Zrobiła krok w przód, jednocześnie tnąc szablą przez brodatą gębę i odcinając kawałek nosa i ust.
Zbir wypuścił siekierę i chwycił się za twarz. Charlotta, nie ryzykując, że klinga   znów   zatrzyma   się   na   kożuchu   lub   czapce,   chlasnęła   szablą w  zakrwawione  dłonie  mężczyzny,  odrąbując  mu  palce  niczym  kawałki miękkiego drewna. Zbójca zawył opętańczo i cofając się przed kolejnym ciosem, potknął się i padł na plecy. Charlotta chwyciła oburącz rękojeść szabli i z całej siły wbiła ostrze w pierś wijącego się w śniegu człowieka. Stal weszła głęboko, przebijając kożuch i ciało, mimo to nie przestawała pchać dopóty, dopóki klinga nie zazgrzytała o kość.
To ją otrzeźwiło. Spróbowała wydostać ostrze, ale zaklinowało się na dobre między żebrami.
Obejrzała się przez ramię i serce podskoczyło jej do gardła. Cichoń tarzał się po ziemi, walcząc z potężnie zbudowanym bandytą, dwóch pozostałych zbirów leżało martwych w krwawym śniegu. Chłop zdawał się wygrywać. Przygniatał Cichonia potężnym cielskiem i trzymał go za twarz, drugą ręką sięgając po zgubiony podczas szamotaniny tasak.Charlotta puściła rękojeść szabli i sięgnęła po sztylet schowany w bucie. Podbiegła do szamoczących się mężczyzn i wbiła ostrze w pochylony kark bandyty duszącego Cichonia.
Rozległ się trzask  pękającej kości i drab  zwalił się na śnieg.  Mesire wyszarpnęła sztylet z jego szyi, krew i płyn rdzeniowy ochlapały jej twarz.
Cichoń patrzył na nią. Uświadomiła sobie, że na jego ubraniu jest za dużo krwi.  Była  na  całym  tułowiu  wachmistrza,  plamiąc  na  ciemno  włosie kożucha.
Charlotta  padła  na  kolana  i  szybko  rozpięła  mu  kożuch.  Używając sztyletu, rozcięła materiał przesiąkniętej krwią koszuli i odsłoniła ranę na brzuchu, z której wyciekała gęsta czerwień.
– Jak to wygląda? – Głos Cichonia wyrwał ją z szoku.
Spojrzała mu w oczy. Nie było sensu kłamać.
– Rana jest głęboka, lecz wąska. Przynajmniej nie powypadają ci kiszki na zewnątrz.
– Trzeba ją zatkać – wystękał.
– Zajmę się tym. Tylko się nie ruszaj.
Zaczerpnęła śniegu w dłoń i przemyła ranę. Potem wyciągnęła z juków własną zapasową koszulę i pocięła materiał na szerokie równe pasy, którymi obwiązała tułów Cichonia.
– Musimy jechać – powiedziała.
Cichoń podparł się na łokciu.
– Dołożyliśmy kurwisynom – zauważył, krzywiąc się z bólu.
Charlotta pomogła wachmistrzowi podnieść się na nogi i doprowadziła go do konia. Musiała wytężyć wszystkie siły, aby podsadzić dużo cięższego od siebie mężczyznę na siodło. Potem w końcu wyrwała swoją szablę ze zwłok zbójcy, dosiadła swojej klaczy i wyjechali z lasu na otwarte pola.Przez resztę dnia Cichoń nie odzywał się wiele. Kiwał się w siodle, jakby kolejny podmuch lodowatego wiatru miał go z niego zwalić.
Pod  wieczór  zawieja  przybrała  na  sile,  sypiąc  jeźdźcom  w  twarz śniegiem, oślepiając ich i mrożąc na kość. Charlotta wiedziała, że muszą znaleźć schronienie i przeczekać noc, ale nie widziała nic poza mrokiem i gęstą zamiecią. Była już w rozpaczy, gdy ujrzeli kontury domostw rysujące się za wirującymi kłębami śniegu.
Wieś wyglądała na wymarłą. Większość chałup została zdewastowana, inne  spłonęły.  Charlotta  pomyślała,  że  każde  z  tych  pogorzelisk  jest cmentarzyskiem czyichś marzeń o lepszym, bezpieczniejszym życiu.
W końcu udało się im odnaleźć domostwo ze stojącymi ścianami i niemal kompletnym dachem. Mesire pchnęła drzwi i zajrzała do ciemnej jak grób izby. Nie wyczuła obecności ludzi czy zwierząt, wyłącznie chłód, jaki zwykle wypełnia puste pomieszczenia. Mimo to zachowała ostrożność. Sięgnęła po szablę i trzymając przed sobą ostrze, wkroczyła do wnętrza.
Chwilę  trwało,  nim  wzrok  Charlotty  przywykł  do  ciemności  i  mogła pobieżnie rozeznać się w układzie izby. Jedynym sprzętem, który w niej pozostał,  było  wywrócone  koryto  dla  zwierząt  niegdyś  mieszkających z wieśniakami pod jednym dachem.
Wprowadziła wierzchowce do środka i ściągnęła z siodła nieprzytomnego Cichonia.  Potem  ułożyła  go  na  klepisku.  Miał  gorączkę  i  mamrotał  coś w malignie.
Ogień to była pierwsza sprawa, którą musiała się zająć. Na szczęście palenisko    usytuowane    pośrodku    chaty    zostało    nienaruszone.    Może właściciele domu liczyli, że wrócą tu w bardziej sprzyjających czasach.
Charlotta  zatrzasnęła  drzwi  i  wprowadziła  konie  do  obórki.  Wyjęła z juków siekierę i niemal po omacku zaczęła rąbać drzazgi z koryta. Drewno było twarde i oporne, ale w końcu udało się jej uzyskać wystarczającą ilośćopału.
Zabrała  się  do  rozpalenia  ognia,  lecz  okazało  się  to  trudniejsze,  niż sądziła.  Węgielek  przechowywany  w  metalowym  pojemniczku  zgasł  na dobre, co zmusiło Charlottę do użycia krzesiwa i hubki.
Z  początku  nie  wychodziło  jej  to  najlepiej.  Od  uderzania  krzesiwem rozbolały ją dłonie i ramiona, a do tego skaleczyła się boleśnie w palec. W końcu  udało  się  jej  rozniecić  płomień  na  podpałce  i  w  izbie  zrobiło  się odrobinę cieplej i jaśniej.
Ogrzawszy dłonie, rozpięła kożuch Cichonia, aby móc się przyjrzeć ranie brzucha. Już na pierwszy rzut oka nie wyglądało to najlepiej. Opatrunki całkiem  przesiąkły  krwią,  zlepiając  się  warstwa  z  warstwą,  i  musiała posłużyć się nożem, by przeciąć nasiąknięty szkarłatem materiał.
Po  odsłonięciu  rany  stwierdziła,  że  ta  zaogniła  się  i  napuchła.  Na szczęście  Charlotta  nie  wywąchała  smrodu,  co  oznaczało,  że  kiszki  były nienaruszone.
Wyciągnęła kociołek z juku i napełniła go śniegiem, po czym zagotowała wodę na ogniu.
Gdy zaczęła przemywać ranę, Cichoń jęknął i się ocknął. Próbował się podnieść, lecz Charlotta powstrzymała go, kładąc mu dłoń na piersi.
– Leż i odpoczywaj – powiedziała.
– Gdzie jesteśmy?
–  W  opuszczonej  wiosce.  Mieliśmy  szczęście,  rozpętała  się  okropna zamieć.
Cichoń spojrzał na swój brzuch.
– Nie wygląda to dobrze – ocenił.
– Wyżyjesz – zapewniła go, choć wcale nie była tego pewna. – Jesteś silny.– Strasznie boli – wyznał.
– Przygotowałam laudanum.
Charlotta   przystawiła   krawędź   cynowego   kubka   do   ust   Cichonia i zadbała, aby wysiorbał cały środek znieczulający. Potem zmieniła płócienne bandaże i okryła go pledem.
Przez jakiś czas milczeli, wsłuchani w dzikie harce wichru na dworze i trzask ognia pochłaniającego przemarznięte drewno.
– O czym pani myśli?
Spojrzała na niego zaskoczona.
– O mieszkającej tu wcześniej kobiecie – wyznała z ociąganiem. – Z pewnością   marzyła   o   ciepłej   kuchni   z   kilkoma   garnkami   i   dobrym mężczyźnie, który zapewni jej trochę miłości nocą i byt dzieciom. Zwykłe drobne marzenia, które powinny się spełnić, gdyby życie było uczciwą grą.
– Drobne sprawy. Doceniamy je dopiero wówczas, gdy je utracimy – odparł Cichoń, zakaszlał i skrzywił się z bólu.
– Czasem po prostu nie można nic na to poradzić – stwierdziła Charlotta smutno.
– Tak było w pani przypadku?
Zawahała się. Nigdy dotychczas nie rozmawiali w ten sposób.
– Człowiek jest tym, kim jest, takim, jakim stworzyła go przeszłość i jego własne czyny – odparła smętnie. – To, co zrobiłeś, zawsze będzie w tobie, możesz sobie wmawiać, że się zmienisz, że będzie inaczej, możesz mieć nadzieję, ale…
– Zwykle gówno z tego wychodzi – dokończył za nią Cichoń. Zabrzmiało to bardzo osobiście. Charlotta uświadomiła sobie, że choć
znają się niemal dwa lata i wiele razem przeszli, w gruncie rzeczy nic nie wie o tym mężczyźnie.– Masz dzieci? – zapytała.
– Miałem żonę i dwóch synów, ale zabrała ich zaraza. Myślę, że Bóg ukarał mnie za to, czego się dopuściłem na wojnie.
Charlotta zacisnęła usta i dorzuciła drewienek do ognia.
– To było jeszcze za czasów Jana Kazimierza – kontynuował Cichoń. – Po nieudanej wyprawie zimowej na Moskwę Kozacy znów podnieśli bunt. W odwecie paliliśmy całe wsie i miasteczka, kto uszedł z życiem, trafiał w jasyr do   Tatarów,   wtenczas   sprzymierzonych   z   nami   przeciw   Moskwie. Towarzyszący  nam  murza  groził,  że  jeśli  nie  dostanie  niewolników,  to odejdzie  na  Krym.  Zdobywaliśmy  więc  kolejne  osady,  gdzie  ordyńcy wybierali ludzi jak bydło, nam zostawiając dobytek i to, co zakopano pod klepiskiem.  Grzech  to  straszny  chrześcijan,  choćby  i  prawosławnych, w pohańską niewolę oddawać.
Zamilkł, wpatrując się w płomienie.
– Czasem człowiek nie ma wyboru. Czyni to, co musi – powiedziała Charlotta.
Cichoń spojrzał jej w oczy.
– Częściej czynimy więcej zła, niż musimy – rzekł posępnie. – Tatarzy nie  brali  małych  dzieci,  szkraby  to  tylko  kłopot  i  znikomy  zysk.  W większości   umierały,   nim   doprowadzono   je   na   targi   niewolników. Widziałem,  jak  odrywano  dzieci  od  matek,  widziałem  noworodki,  które zostawiano  na  mrozie,  aby  zginęły.  –  Potrząsnął  głową,  jakby  chciał wyrzucić z niej okropne wspomnienia. – Z początku sprzedawaliśmy sieroty handlarzom odkupującym łupy od wojska, ale malców przybywało i nikt nie chciał przyjmować ich nawet darmo. Po prostu zostawialiśmy ich na miejscu, pośród ruin, na pewną śmierć. Myślę, że dlatego Bóg zabrał mi rodzinę.
Mesire położyła dłoń na ramieniu wachmistrza.
– Jesteś dobrym człowiekiem – powiedziała szczerze. – Twoich bliskichzabrała zaraza, nie trzeba doszukiwać się w tym boskiej kary.
Cichoń przymknął oczy, milcząc.
Charlotta wyczuła, że czas zakończyć rozmowę.
– Odpoczywaj.
Ułożyła  się,  przylegając  do  niego  plecami,  aby  dzielić  się  ciepłem, i zasnęła, trzymając w dłoni nabity pistolet.
Obudziła  się  o  świcie,  obolała  i  zmarznięta.  Zebrawszy  się  w  sobie, wyjrzała na zewnątrz i stwierdziła z ulgą, że pogoda uspokoiła się na tyle, by mogli kontynuować jazdę wierzchem. Niestety stan Cichonia pogorszył się przez noc i nie mógł on utrzymać się o własnych siłach na grzbiecie konia. Zaradziła temu, przywiązując go sznurem do kulbaki.
Opuścili zrujnowaną wieś  i podążyli na zachód  przez puste,  zawiane świeżym  śniegiem  połacie.  Pierwsze  ludzkie  osady  ujrzeli  jeszcze  przed południem.  Pojawiły  się  pola  i  sady,  z  daleka  połyskiwały  tafle  stawów rybnych, na których wieśniacy rąbali przeręble.
Do Baru dotarli na dwie godziny przed zmrokiem. Mesire przeprowadziła wierzchowce  przez  zasypaną  fosę  i  zniszczone  wały  ziemne,  niegdyś chroniące miasto przed wrogami. Ta część Baru była kompletnie zrujnowana i   wyludniona.   Ulice   wytyczone   pomiędzy   spalonymi   i   zburzonymi budynkami  zawalał  zbity,  wysoki  śnieg  i  tylko  czasem  między  ruinami domostw pojawiali się żebracy i ciemne męty, żyjący z dala od uczciwych ludzi.
Charlotta wyciągnęła z olstra pistolet i przez cały czas trzymała broń na widoku, aby odstraszyć potencjalnych łupieżców. Po kilku minutach strachu dotarli do palisady chroniącej wewnętrzną część miasta, gdzie ocalało nieco budynków i mieszkańców. Przy furcie zatrzymało ich trzech przemarzniętych wartowników. Charlotta wręczyła każdemu z nich monetę i bez zbędnych pytań wpuszczono ją do środka.Zaraz  za  bramą  otoczył  ją  tłumek  ludzi  krążących  między  kuźniami, w  których  wyrabiano  doskonałe  noże,  słynne  z  jakości  na  całą  Polskę. Charlotta zsiadła z klaczy i ruszyła piechotą, prowadząc wierzchowce za uzdę. Kilka razy użyła łokci, aby przebić sobie drogę w ciżbie, kiedy indziej wystarczyło przeprosić zawalidrogę.
Dotarła na plac z ruiną ratusza i synagogi, z której ostał się jedynie mur z  hebrajskimi  napisami.  Tam  znajdowało  się  jeszcze  więcej  kramów z żywnością i futrami oraz gospody, z których wylewał się na zewnątrz pijacki gwar. Z ulicznych garkuchni unosił się zapach grochówki i Charlotta odczuła, jak straszliwie jest głodna.
Cel, do którego zmierzała, znajdował się w pobliskim zaułku. Była to mała  synagoga,  wzniesiona  w  miejsce  tej  zniszczonej  przez  Kozaków. Zatrzymała klacz przed drzwiami domu sąsiadującego z bożnicą i odcięła sznury  mocujące  Cichonia  w  siodle.  Wachmistrz  zsunął  się  bezwładnie w  ramiona  Charlotty,  a  potem  wywrócił  się  na  ubity  śnieg,  omal  nie pociągając jej za sobą.
Charlotta rozejrzała się za pomocą. Na próżno. Żaden z przechodniów nie kwapił się, aby udzielić im wsparcia. Na szczęście drzwi domu rozwarły się i  wybiegło  zeń  dwóch  młodych  Żydów.  Tuż  za  nimi  pojawił  się  Jose Abrahamowicz w chałacie przepasanym szerokim żółtym pasem.
– Żywo, pomóżcie pani Mesire! – zawołał, szarpiąc się za rudą jak ogień brodę, a potem spojrzał bacznie na wachmistrza. – Co mu jest?
– Dostał ostrzem w brzuch dwa dni temu – wyjaśniła Charlotta, gdy synowie Abrahamowicza wspólnymi siłami zataszczyli Cichonia do domu.
Charlotta  i  Abrahamowicz  podążyli  za  nimi.  Zaraz  po  przekroczeniu progu gospodarz dotknął dłonią mezuzy umocowanej na framudze. Pojemnik ze szkła i drewna umieszczony po prawej stronie wejścia zawierał zwitek pergaminu zapisany fragmentami Tory i miał za zadanie chronić dom przedzłymi duchami.
– Połóżcie go na stole w gabinecie i ściągnijcie z niego ubranie – polecił rudobrody synom, a potem zwrócił się do Charlotty: – Córka przygotuje pani coś ciepłego do jedzenia.
Przywołał  rudowłosą  dziewczynę,  która  właśnie  wbiegła  do  sieni, zwabiona hałasem. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, lecz wnioskując po urodzie i figurze, była już zdatna do małżeństwa.
Charlotta udała się za nią do kuchni, gdzie zjadła pierwszy gorący posiłek od  dwóch  dni.  Napełniwszy  żołądek,  odpoczywała,  racząc  się  grzanym winem i obserwując krzątające się po pomieszczeniu dwie młodsze córki Abrahamowicza.
Medyk pojawił się w kuchni już po zmroku, zmęczony i markotny. Jedna z córek wręczyła ojcu kubek z winem. Charlotta spojrzała na mężczyznę z niepokojem, próbując wyczytać wieści z pożłobionej bruzdami twarzy.
– Co z nim będzie? – zapytała, gdy zaspokoił pragnienie.
– To wie tylko Najwyższy – odrzekł medyk i otarł dłonią usta. – Kiszki nie  zostały  uszkodzone,  ale…  przy  takich  obrażeniach  często  wdaje  się zakażenie. Trzeba czekać i się modlić.
Charlotta zacisnęła usta.
– Zostawiam to tobie – odrzekła. – Moje modlitwy nie są wysłuchiwane. Abrahamowicz popatrzył na nią ciemnymi, poważnymi oczyma.
– A jak często pani tego próbuje?
Zamilkła, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Wcisnęła złotą monetę w dłoń medyka i podniosła się z ławy.
– Muszę iść – oznajmiła.
Abrahamowicz położył dłoń na jej dłoni.
– Proszę zostać, poleciłem przygotować dla pani ukrop w balii i pokój dospania. Na zamku zamknęli już bramy na noc. Szkoda fatygi w taką pogodę. Charlotta spojrzała w zawieję szalejącą za oknem i uznała, że medyk ma
słuszność.
Marzyła o gorącej kąpieli i długim śnie. Wszystko inne mogło poczekać do jutra.ROZDZIAŁ IV
Ukryte zamiary
Luty A.D. 1672
Dyplomacja jest najdoskonalszym rodzajem szpiegostwa, a Peter Ignaz von   Stom   cieszył   się   opinią   człowieka   niezrównanego   w   obu   tych dziedzinach.
Eleonora przywitała z uśmiechem szczupłego,  łysiejącego  mężczyznę, który wkroczył do jej alkowy, niosąc pod pachą skórzaną tekę. Ambasador miał na sobie ciemnogranatowy kaftan zapinany z przodu na duże srebrne guziki. Poważna, poznaczona bruzdami twarz hrabiego von Stoma rozjaśniła się na widok królowej.
– Wasza wysokość wygląda kwitnąco – zauważył, kłaniając się nisko. –  Spocznij,  hrabio,  to  prywatna  rozmowa.  –  Eleonora  wskazała  na
wyściełany zydel ustawiony naprzeciw jej krzesła.
Ambasador von Stom usiadł i rozejrzał się znacząco po komnacie. – Czy możemy tu bezpiecznie rozmawiać, wasza miłość?
– Owszem, hrabio. Jakie wieści przesyła mi brat?– Jego cesarska wysokość zapewnia cię, miłościwa pani, o swej miłości i poparciu.
– Ale czy przyśle wojsko, gdy buntownicy spróbują obalić mego męża z tronu?
–  Cesarz  polecił  księciu  lotaryńskiemu  przenieść  siedem  regimentów w pobliże granicy śląskiej. W razie potrzeby w jeden dzień książę będzie mógł zająć Kraków.
Eleonora  ukryła  rozpierające  ją  emocje.  Ostatni  raz  widziała  Karola w noc poprzedzającą jej wyjazd z Wiednia do Polski.
– Czy książę wspomniał o mnie?
– Prosił, abym przekazał miłościwej pani list od niego. – Ambasador wyciągnął z teki kopertę i wręczył ją królowej.
Eleonora   zerknęła   na   lak,   wydawał   się   nienaruszony.   Z   wielkim wysiłkiem  pohamowała  pragnienie,  aby  natychmiast  rozedrzeć  kopertę i przeczytać słowa spisane dłonią ukochanego mężczyzny.
Odłożyła list na stolik obok filiżanki po porannej czekoladzie i skupiła uwagę na ambasadorze.
–   Mój   mąż   i   senatorowie   chcą   wiedzieć,   czy   cesarz   wspomoże Rzeczpospolitą w wojnie z Imperium Osmańskim.
Oblicze Petera von Stoma ściągnął grymas.
– Obawiam się, że Polacy są zdani na siebie – rzekł otwarcie. – Wielu ministrów  z  Nadwornej  Rady  Wojennej  uważa,  że  w  obliczu  konfliktu z Francją nie możemy pozwolić sobie na wojnę na dwa fronty. Osobiście zgadzam się z tą opinią.
Eleonora   spodziewała   się   takiej   odpowiedzi,   lecz   i   tak   poczuła rozgoryczenie decyzją brata.
– Co zatem radzisz, ambasadorze?– Szukać pokoju z Turkami za wszelką cenę.
– Sułtan żąda dla siebie całej Ukrainy – powiedziała królowa.
–   Ustąpić   wobec   silniejszego   to   jedyne   rozsądne   wyjście,   wasza wysokość.
Eleonora pokręciła głową.
– Tu inaczej pojmuje się rozsądek niż w Austrii, ambasadorze. Już słyszę te głosy w senacie, że Polacy nie znają pojęcia pokoju za wszelką cenę.
– Nawet wówczas, gdy nie ma się szans na wygraną?
– Zwłaszcza wtedy, hrabio. To jest naprawdę dziwny kraj.
Rozmawiali  prawie  godzinę,  głównie  o  księciu  lotaryńskim,  który  to temat  najbardziej  zajmował  królową.  Ambasador  odpowiadał  taktownie i cierpliwie, starając się zaspokoić ciekawość Eleonory, nawet jeśli pytania dotykały intymnych spraw, tyczących aktualnej metresy księcia.
Gdy Peter von Stom pożegnał się i opuścił komnatę, Eleonora podniosła ze stolika list od Karola i przyłożyła papier do nozdrzy, wdychając woń perfum, którymi skropił list.
Tak bardzo za nim tęskniła.
Złamała lak i otworzyła kopertę. Chłonęła każde słowo, które wyszło spod ręki ukochanego, śmiała się z jego żartów i smuciła troskami. Na kilka krótkich chwil znów poczuła się szczęśliwa.
Skończywszy   czytać,   przyłożyła   kartkę   papieru   do   serca   niczym najświętszą relikwię. Czuła, że twardnieją jej sutki i robi się wilgotna. Naszła ją nieodparta ochota, żeby położyć się w łożu, zamknąć oczy i pieścić się, wyobrażając sobie, że jest z Karolem.
Z   euforycznej   mgiełki   wyrwało   ją   pukanie   do   drzwi.   Eleonora zaczerpnęła oddechu i zawstydzona spojrzała na Klarę Pac, gdy ta wkroczyła do alkowy.Kanclerzyna dosłownie promieniała na twarzy, tak jak może jaśnieć tylko kobieta, która znalazła satysfakcję w ramionach kochanka.
– Widzę, że miałaś udaną noc – zauważyła Eleonora z zawiścią i odłożyła list na stolik.
– Owszem, wasza wysokość. Nadzwyczaj.
– Myślałam, że twój mąż zamierzał wrócić na Litwę.
– I tak uczynił – odparła Klara, swobodnie rozsiadając się na sofie. – Przedwczoraj opuścił Warszawę.
– Ach… – Królowa zerknęła na przyjaciółkę zaciekawiona. – Kimże więc jest ten szczęśliwiec?
– Nikt ważny, kapitan artylerii.
– Rozumiem, że jego działo sprawuje się bez zarzutu.
Klara przeciągnęła się z błogim uśmieszkiem.
– O tak, szczerze powiedziawszy, było to jedno z lepszych chędożeń, jakie miałam w ostatnim czasie.
Eleonora westchnęła.
– Szczerze ci zazdroszczę tej wolności – rzekła smutno.
Klara popatrzyła na królową spod lekko uniesionych brwi.
– Jest na to sposób, najjaśniejsza pani. W gwardii nie brakuje hojnie wyposażonych przez naturę mężczyzn. Wielu z nich z radością da rozkosz swej królowej.
– To byłoby miłe, ale zbyt ryzykowne. Muszę założyć, że Prażmowski umieścił na zamku swoich szpiegów. Wystarczy, że mego męża posądzają o impotencję. Skandal z cudzołóstwem tylko uwiarygodniłby te pogłoski.
– Słyszałam, że wasza wysokość przyjęła ambasadora von Stoma. – Klara Pac płynnie skierowała rozmowę na inne tory. – Czy cesarz udzieli nam pomocy?–   Tylko   w   razie   wojny   domowej.   Tymczasem   książę   lotaryński przemieści regimenty na granicę.
– Pragniesz się z nim spotkać, wasza wysokość?
Eleonora zamilkła, wpatrując się w płatki śniegu wirujące za oknem.
– Z całego serca – wyznała.
Pacowa wstała z sofy i zbliżyła się do królowej.
– Zatem namów męża na wyjazd do Krakowa – szepnęła. – Zorganizuję ci schadzkę z Lotaryńczykiem.
Eleonora popatrzyła na nią zaszokowana.
– Jeśli coś takiego rozniosłoby się…
– Bez obaw, zajmę się wszystkim – uspokoiła ją Klara. – Zaufaj mi, miłościwa pani.
Eleonora wiedziała, że była to ostatnia rzecz, którą powinna zrobić, lecz nie miała w sobie dość siły, aby odeprzeć pokusę. Tak bardzo pragnęła ujrzeć Karola, poczuć dotyk jego dłoni i smak ust, znów doznać rozkoszy.
Zwyczajne kobiece pragnienia, dostępne dla byle służącej, a nieosiągalne dla królowej.
– Król nie zechce opuścić Warszawy, czuje się tu bezpiecznie, chroniony przez gwardię i mury zamku – powiedziała Eleonora, wiedząc w głębi serca, że to kłamstwo. Korybut miał w Warszawie kochanka i nie chciał się z nim rozstawać.
Złośliwością losu było to, że pożądanie, które ją pchało do wyjazdu, jej męża  trzymało  tu,  na  miejscu,  i  Eleonora  obawiała  się,  że  akurat  w  tej sprawie niewiele może poradzić.
– Musimy tedy sprawić, by stracił poczucie bezpieczeństwa. – Szept z ust Klary przywodził na myśl syk rajskiego węża kuszącego Ewę. – Wówczas jego wysokość nie będzie sprzeciwiał się wyjazdowi.– Co masz na myśli?
– Truciznę – odparła Klara, patrząc królowej w oczy. – Czyż nie będzie to wystarczający powód, by przenieść się na Wawel?
Eleonorę zatkało. Propozycja Klary była szaleństwem, lecz właściwie… Im dłużej nad tym myślała, tym więcej dostrzegała korzyści.
– Skąd weźmiemy truciznę? – zapytała królowa.
– Przygotuję ją osobiście – zapewniła Pacowa.
Królowa otworzyła szerzej oczy.
– Będziesz potrafiła?
– Jestem w końcu Francuzką – odrzekła Klara. – W mej ojczyźnie ta sztuka ma długą i bogatą tradycję.
Ranek Marysieńka spędziła, pijąc kakao i czytając gazetę dostarczoną z Paryża. Odkąd zaczął rosnąć jej brzuch, potrzebowała więcej odpoczynku niż dotychczas i chętniej spędzała czas na lenistwie.
Jan wciąż odsypiał nocne obrady sejmowe, z których powrócił dobrze po północy. Po obudzeniu się odwiedził żonę w saloniku i ucałowali się na przywitanie.
– Wyglądasz na przepracowanego – zauważyła Marysieńka z troską. Wręczyła   mężowi   kieliszek   z   miksturą,   którą   zawczasu   poleciła
przygotować w kuchni.
– Wypij. To cię postawi na nogi.
– Co to jest? – zapytał Jan, zerkając w kryształ.
– Wino z dodatkiem dzikiej róży, nawłoci i kurdybanku – wyliczyła Marysieńka.  –  Dodałam  laseczkę  wanilii  i  cynamonu,  a  także  miód  dla słodyczy.
Jan wychylił miksturę i oblizał usta ze smakiem.– Wyborne.
– Czemu wróciłeś tak późno?
– Debatowaliśmy w senacie nad przygotowaniami do wojny z Turcją. Obrady przeciągnęły się, a potem jeszcze musiałem odbyć kilka spotkań.
– I co postanowiono?
Jan skrzywił twarz.
– Jak zwykle nic konkretnego, skończyło się na gadaniu i skandalicznej kłótni pomiędzy Pacami a biskupem Olszowskim. Przez moment myślałem, że ci trzej wezmą się za łby.
–  Spodziewałeś  się  tego  –  rzekła  z  uznaniem.  –  Pacowie  całkiem wyrugowali Olszowskiego z kręgu mającego wpływ na króla.
– Pracowali nad tym od wielu miesięcy. Nie dość, że posiedli całkowitą władzę nad Litwą, to jeszcze przyciągnęli do swej partii najważniejszych panów  koronnych.  Przy  Olszowskim  ostało  się  jedynie  kilku  magnatów powiązanych z księżną Gryzeldą, w tym również kniaź Dymitr.
– Biskup od lat jest stronnikiem i przyjacielem kniahini – zauważyła Marysieńka. – To również jej osobista porażka. Nie mogę pojąć, jak straciła wpływ na syna. Wcześniej trzymał się kurczowo matczynej kiecki.
– Małżeństwo zmienia ludzi, zwłaszcza jeśli kobieta jest silna i wie, czego pragnie.
Marysieńka była zbyt pochłonięta konfliktem we wrogim obozie, aby wyczuć autoironię w głosie męża.
– Doskonale, niechaj wściekłe psy zagryzą się same. – Nie kryła złośliwej radości.
– To okazja, aby przeciągnąć Olszowskiego na naszą stronę – oznajmił Sobieski. – Jako podkanclerzy byłby wielkim wsparciem dla stronnictwa.
– Cenisz go? – Marysieńka się zdumiała. – Po tym, jak wyniósł na tronKorybuta i ożenił go z Austriaczką?
– Czynił to, co uważał za słuszne dla dobra ojczyzny – odrzekł Sobieski. – Nie potrafię go winić. Szczerze powiedziawszy, wolałbym mieć przy sobie Olszowskiego niż tego węża Prażmowskiego z jego nienasyconą ambicją i żądzą złota.
– Niestety Olszowski jest uczciwy. – Wypowiedziała to słowo, jakby musiała   wypluć   kęs   niesmacznej   strawy.   –   Nie   porzuci   Korybuta i stronnictwa habsburskiego mimo doznanego afrontu.
–  No  nie  wiem.  –  Jan  uśmiechnął  się  tajemniczo.  –  Poczyniłem  już starania w tej sprawie. Od jesieni koresponduję z biskupem. Obaj jesteśmy zdania,  że wycofanie przez Paca armii litewskiej zaprzepaściło  zdobycze całorocznej  kampanii.  Jeśli  nic  się  nie  zmieni,  to  na  wiosnę  będziemy zmuszeni  oddać  Kozakom  to,  co  zdobyliśmy  tak  wielkim  kosztem  krwi i  środków.  Olszowski  doskonale  rozumie  powagę  sytuacji.  Pomógł  mi zorganizować broń i sukno dla wiernych nam semenów Chanenki.
– Mogłeś mi powiedzieć – rzekła Marysieńka z wyrzutem.
– Teraz ci mówię. – Zbliżył się do niej, próbując wziąć ją w ramiona. Marysieńka wymknęła się mu z rąk i chwyciła ze stołu puchar w winem,
odgradzając się tym sposobem od Jana.
–  Czy  ma  to  związek  z  małżeństwem  Teofili  i  kniazia  Dymitra?  – zapytała wprost.
–  Olszowski  był  pośrednikiem  między  mną  a  Gryzeldą  –  przyznał Sobieski z ociąganiem.
Marysieńka  poczuła,  jak  drży  jej  dłoń,  w  której  trzymała  puchar. Umoczyła usta w trunku i odstawiła szkło na blat.
– Czy wciąż mi ufasz? – zapytała, patrząc mężowi w oczy.
– Oczywiście!
Wydawał się szczerze zadziwiony pytaniem. Dotknął dłonią jej brzucha.– Jak mógłbym ci nie ufać po tym wszystkim, czego razem dokonaliśmy? Tobie, która dasz mi kolejnego syna.
– Czemu zatem nic nie wiedziałam?
–  Nie  chciałem  cię  denerwować.  Teraz,  gdy  nosisz  nasze  dziecko, powinnaś unikać silnych emocji.
– Tylko o to chodzi? – zapytała, przyglądając się Janowi badawczo. Zbyt dobrze go znała. Nie wytrzymał, odwrócił na moment wzrok.
– Wiem, że wciąż jesteś przeciwna porozumieniu z Wiśniowieckimi – odparł skruszony. – Wybacz mi, Mario, ale musisz zrozumieć, mam dość kłótni w sejmie, nie potrzebuję ich więcej w domu. Przepraszam. Wybaczysz mi?
Jakże mogła mu nie wybaczyć. Wtuliła się w szeroką pierś kochanego mężczyzny  i  odchyliła  głowę  do  pocałunku.  Usta  Jana  dotknęły  jej  ust. Poczuła, jak ciepły język męża wsuwa się między jej wargi i zęby. Przyjęła pocałunek, pogłębiając go i zwracając pieszczotę w dwójnasób.
Przywarła bliżej do Jana, ocierając się przez ubranie o jego cudownie naprężoną męskość. Zamruczał niczym wielki drapieżny kot i obiema dłońmi uniósł jej suknię, pod którą była całkiem naga.
Doskonale wiedziała, że Jan ma wielką ochotę w nią wejść, tu i teraz, nie bacząc na wczesną porę dnia ani na to, że w każdej chwili mógł się pojawić ktoś ze służby. Marysieńka również tego pragnęła, choć jednocześnie w głębi serca wciąż była zła na męża za te wszystkie tajemnice.
Pomyślała, że warto, aby nieco odpokutował, nim otrzyma to, czego tak pragnie.
– Pocałuj mnie tam – szepnęła, patrząc mu w oczy.
Uśmiechnął się i uklęknął. Pocierał nosem kędziorki, wdychał zapach, upajał  się  jej  wonią.  Zmierzwiła  mu  dłonią  włosy  i  poruszyła  biodrami, napierając na usta męża. Zadrżała, gdy wsunął język w wilgotne wnętrzei zaczął nim poruszać, odnajdując jej najczulsze miejsce. Ssał i napierał na łechtaczkę. Owładnęła nią cudowna, nieskrępowana wstydem błogość. Nie wiedziała, co bardziej ją podnieca: pieszczota męża czy świadomość, jak wielką ma nad nim władzę.
Z jej krtani wyrwał się gardłowy jęk.
Nagle zza drzwi rozległ się głos Sieniawskiego.
– Niech go cholera – mruknął Sobieski, wyplątując się spod sukni. – Co on tu robi tak wcześnie?
Marysieńka zerknęła na zegar stojący na kominku.
– To nie on się pospieszył, tylko my się zagapiliśmy.
Speszona zerknęła w lustro i poprawiła fryzurę, gdy Jan poszedł otworzyć drzwi.
Sieniawski  jako  urodzony  kobieciarz  musiał  wychwycić  podskórne napięcie  między  małżonkami,  gdyż  przez  usta  przemknął  mu  znaczący uśmiech. Marysieńce zdało się nawet, że ukradkiem puścił oko do jej męża.
Podeszła  do  Mikołaja  z  nadzieją,  że  nie  zarumieniła  się  za  bardzo, i pocałowała go w policzek.
– Jak poszło? – zapytała szybko, nie czekając, aż Sieniawski spocznie na krześle.
Pan strażnik koronny wrócił właśnie z zamku, gdzie przewodził delegacji wojska mającej zadbać, aby armia dostała w końcu zaległy żołd.
– Daj człowiekowi wytchnąć, ledwie zszedł z mrozu – wtrącił się Jan i wręczył przyjacielowi kielich z winem.
Mikołaj  podziękował  skinieniem  głowy,  po  czym  zamoczył  wąsy w   trunku.   Osuszywszy   naczynie,   westchnął   ukontentowany   i   dopiero wówczas udzielił odpowiedzi Marysieńce.
–  Doskonale.  Tak  jak  uradziliśmy,  prócz  wypłaty  zasług  dla  wojskazażądałem od króla uregulowania podatków przeznaczonych na utrzymanie armii oraz podwyższenia stawek żołdu.
– Byłeś stanowczy? – zapytał Jan.
Sieniawski wyszczerzył zęby.
– O tak, bardziej niż wypada poddanemu i żołnierzowi wobec monarchy. Żałujcie,  że  nie  widzieliście  miny  Korybuta,  gdy  wspomniałem  o  twych zasługach dla wojska i ojczyzny.
– I co on na to?
– Nadął się i nie udzielił posłom wojskowym żadnej odpowiedzi na nasze memorandum.
Jan roześmiał się rubasznie i klepnął Sieniawskiego w ramię.
– Doskonale się spisałeś, Mikołaju. Bóg mi świadkiem!
Marysieńka przeczekała wybuch wesołości u męża i zapytała:
– Co zamierzacie?
–  Przy  odrobinie  szczęścia  król  zerwie  sejm,  by  nie  dopuścić  do przekazania wojsku pieniędzy – odparł Sieniawski. – Wtedy będzie można obarczyć Korybuta i Paców winą za bezwład w izbie.
– Tym bardziej ty i ja powinniśmy zadbać o delegatów armii – stwierdził Jan  i  spojrzał  przepraszająco  na  żonę.  –  Wybacz,  kochanie,  że  znów zostawiam  cię  samą,  ale  obowiązki  zmuszają.  Postaram  się  wrócić  na wieczerzę – obiecał, lecz Marysieńka wątpiła, czy i tym razem dotrzyma zobowiązania.
Pocałowała męża w policzek i pożegnała się z Mikołajem.
Gdy  obaj  opuścili  pałac,  Marysieńka  ponownie  oddała  się  lenistwu i lekturze. Nie odpoczywała długo, gdyż niespodzianie odwiedził ją prymas.
„Co to dzisiaj za procesja?”, pomyślała zaciekawiona. Szybko przebrała się i poleciła lokajowi prosić ekscelencję na pokoje.Marysieńka ucałowała pierścień prymasa i oboje zasiedli w fotelach.
– Jan wyszedł na spotkanie z poselstwem wojskowym – poinformowała Prażmowskiego.
– Nie szkodzi. Ja i tak głównie przyszedłem spotkać się z tobą, droga przyjaciółko.
– Cóż tedy sprowadza ekscelencję?
Prażmowski wyciągnął z teki kartę papieru z wydrukowanym tekstem i wręczył ją Marysieńce.
– Co to jest? – zapytała.
– Pamflet na temat przypadłości króla jegomościa stworzony ręką samego podskarbiego Morsztyna.
Przeczytała wierszowany utwór. W tekście ani razu nie padło imię króla, lecz tylko zupełnie niezorientowany człek lub głupiec nie domyśliłby się, w kogo bije zjadliwa ironia zawarta w pamflecie.
–  Dobre!  –  przyznała,  zwracając  kartę  prymasowi.  –  Zwłaszcza  ten wyleniały lew z miękkim podbrzuszem broniony przez dwie lwice, starą i złotogrzywą. Wypisz, wymaluj Gryzelda i Habsburżanka.
– Prawda! – Prymas jaśniał z zadowolenia. – Nasz drogi podskarbi to prawdziwy  talent  literacki.  W  tym  kraju  paszkwil  to  najskuteczniejsza metoda zniszczenia człowieka.
– Nawet jeśli ów człowiek jest królem? – zapytała z powątpiewaniem Marysieńka.
Prażmowski uśmiechnął się z wyższością.
–    Wszystko    zależy    od    ciężaru    kalumnii.    Oskarżmy    Korybuta o impotencję, naraźmy go na szyderstwa i śmieszność.
– I ja o tym myślałam – przyznała Marysieńka. – Królowa wciąż nie może doczekać się dziecka, co uprawdopodabnia plotki o niemocy jej męża.Niemniej… – pokręciła głową – to może okazać się za mało, by zniszczyć reputację Korybuta. Ostatecznie w Rzeczypospolitej dzieci nie dziedziczą tronu po ojcu. Jakie ma znaczenie dla przeciętnego szlachcica, czy królowi staje kuśka przy Austriaczce? Nawet lekceważony i wyśmiany Korybut może panować tu latami. Nasi przyjaciele w Paryżu nie wykażą się aż taką cierpliwością.
– To prawda. – Prymas się zasępił. – Ale czy mamy coś lepszego?
– Może Korybutowi staje przy kimś innym? – zasugerowała Marysieńka. – Ma kochankę? – Prażmowski nie okazał zaskoczenia. – Przy tej zimnej
suce Eleonorze to możliwe. Tylko jak ma nam to pomóc?
– Nie mówię o kobiecie, ekscelencjo.
Prymas poprawił się w fotelu, jakby coś ukłuło go w siedzenie.
– Czy masz jakieś informacje, moja droga?
– Tylko pogłoski – przyznała. – Pada w nich nazwisko Konarzewski. To fryzjer, a teraz jeden z pokojowych Korybuta.
– Posądzenie króla o sodomię to obosieczna broń. Może spaść na nasze karki – przestrzegł Prażmowski.
–   Dlatego   w   tej   sprawie   musimy   mieć   całkowitą   pewność,   nim wywleczemy  otwarcie  zarzuty  –  zgodziła  się  Marysieńka.  –  Charlotta idealnie nadaje się do tego zadania. Wysłałam do Baru list wzywający ją do Warszawy, gdy tylko uzna, że jej misja tam została ukończona.
–  Wykonała  dla  nas  kawał  dobrej  roboty  na  Ukrainie  –  przyznał Prażmowski. – Nie możemy tego zmarnotrawić.
W uszach Marysieńki zabrzmiało to dość niepokojąco.
– To znaczy?
– Zamierzam spotkać się na osobności z ambasadorem von Stomem – oznajmił prymas.– W jakim celu?
–  Zaproponuję  mu,  aby  Eleonora  zatrzymała  koronę  po  usunięciu Korybuta.
Marysieńka nie była pewna, czy aby się nie przesłyszała.
– Co to za pomysł!? – zakrzyknęła wzburzona.
Prymas  zastygł,  wyraźnie  zaskoczony  tym  emocjonalnym  wybuchem pani Sobieskiej.
– To tylko obietnica, która nigdy się nie spełni – zapewnił pospiesznie. – Więc po co ją składać?
–   W   ten   sposób   możemy   zasiać   niezgodę   między   Habsburgami i  Wiśniowieckimi.  Co  uczyni  księżna  Gryzelda,  gdy  usłyszy  pogłoski o nielojalności królowej?
Słowa prymasa uspokoiły ją nieco, ale nie całkowicie. Miała przeczucie, że jego ekscelencja nie jest wobec niej szczery.
„Czyżby zdradził Francję?” Sam pomysł wydał się jej niedorzeczny. Nikt w Europie nie mógł oferować Prażmowskiemu więcej złota i zaszczytów niż Król  Słońce.  Żaden  inny  monarcha  nie  miał  dość  wpływów,  aby  dać prymasowi realną szansę na tron Piotrowy.
–  Nie  sądzę,  by  von  Stom  potraktował  taką  propozycję  poważnie  – powiedziała cierpko. – Eleonora musiałaby wziąć rozwód z Korybutem, i to w atmosferze skandalu… No i z kim miałaby dzielić koronę?
–   Z   księciem   Longueville’em,   rzecz   jasna   –   odparł   Prażmowski niezrażony.  –  W  otoczeniu  cesarza  zapewne  nie  wszyscy  ministrowie  są zgodni co do pomysłu rozpoczęcia wojny z Francją. To będzie krwawy, długi i, co ważne, kosztowny konflikt. Tymczasem Austrii wciąż zagrażają Turcy. Gdy ich armia przekroczy granicę, w kilka dni może dotrzeć pod Wiedeń.
Marysieńkę  olśniło.  Zrozumiała,  że  Prażmowski  nie  odważyłby  się przedstawić  takiej  propozycji  bez  aprobaty  Ludwika  XIV.  Wyciągnięciecesarza z koalicji antyfrancuskiej mogło zdecydować o wyniku wojny. Szkopuł w tym, że intrygi Prażmowskiego kolidowały z jej własnymi
zamierzeniami.
–  Dostrzegam  w  tym  planie  podstawowy  problem  –  powiedziała Marysieńka.
– Jaki?
– Panowie bracia kochają syna Jaremy. Nie pozwolą odebrać mu żony i tronu. Kto jak kto, ale wasza ekscelencja zna lepiej niż ja pojęcie polskiego honoru. – Doskonale wiedziała, jak uszczypliwie zabrzmiały te słowa.
– Miłość czy sympatia wśród Polaków płocha. – Prażmowski udał, że nie zrozumiał przytyku. – Dziś cię kochają, a jutro nienawidzą, tym mocniej, im gorliwiej wcześniej wyrażali swój podziw i uwielbienie. Sztuka polega na tym, aby tak długo wmawiać im kłamstwo, aż sami uznają je za prawdę.
Złe nawyki
W Szarogrodzie zastali ogólne poruszenie. Żołnierze krzątali się wokół koni, sprawdzali stan osi i kół wozów, ładowali na pojazdy siano dla zwierząt i zapasy żywności dla ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała dywizja szykowała się do opuszczenia miasteczka.
– Co tu się, do diaska, wyrabia? – zwrócił się do Grota Tyner. Rzecz jasna,   nie   uzyskał   odpowiedzi.   Z   tą   musiał   poczekać   do   spotkania z regimentarzem.
Po dotarciu na zamek natychmiast udał się do Wyżyckiego. Regimentarznie przyjął go od razu. Tyner musiał odczekać pod drzwiami dobry kwadrans, nim z komnaty wyszła młoda dziewka w jaskrawej kiecce i niedopiętej koszuli. Jej potargane włosy i zarumienione policzki podpowiadały Bogusławowi, że Wyżycki nie spędzał czasu na klepaniu pacierzy.
Imć Stanisław przywitał porucznika ze skruszonym uśmiechem.
– Wybacz waszmość, alem musiał dokończyć, com zaczął.
– Słuszna to zasada – zgodził się Tyner. – Widziałem przygotowania czynione w miasteczku. Co się dzieje, regimentarzu?
– Nie jestem już regimentarzem – odparł Wyżycki bez żalu.
– Jakże to?
–  Przyszedł  rozkaz  zwalniający  mnie  z  tej  funkcji.  Hetman  Sobieski wzywa mnie, bym zdał komendę nad dywizją.
– Podporządkujesz się waszmość?
– Ani myślę. Wyprowadzę chorągwie na Wołyń, gdzie Wiśniowieccy zapewnią nam utrzymanie przez zimę.
– Hetman pozwie cię przed sąd wojskowy – zauważył Tyner.
– Niech to uczyni – odparł Wyżycki buńczucznie. – Póki mam wierne szable przy sobie i poparcie króla jegomości, sąd hetmański mi niestraszny.
– Kiedy wyruszamy?
– Jutro. Sobieski z pewnością przyśle tu oficerów. Nie chcę ryzykować, że podburzą mi towarzystwo czy przekabacą pocztowych.
Tyner pokręcił głową ze smutkiem.
– Za łatwo im poszło z utworzeniem związku. I moja w tym wina – rzekł samokrytycznie.
–  Ani  twoja  to  wina,  ani  moja  –  pocieszył  go  pan  Stanisław.  – Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Kniaź Dymitr docenia twe starania.
– Przysłał jakieś rozkazy dla mnie?– Tymczasem zostaniesz ze mną. Obejmiesz komendę nad dragonami.
– Zostałem wydalony z wojska – przypomniał Tyner.
– Zatem obaj jesteśmy poza prawem – powiedział Wyżycki lekko. – Teraz  waszmość  odpocznij  po  trudach,  jutro  dowodzisz  strażą  tylną,  na wypadek gdyby nowy regimentarz wysłał chorągwie, aby nas zawrócić.
Bogusław opuścił kwaterę Wyżyckiego i schodami zszedł na dziedziniec, gdzie czekał nań Grot.
– Co mam teraz robić, panie poruczniku? – zapytał.
– Możesz zostać u mnie lub wracać do swoich – odparł Tyner. Wachmistrz potarł dłonią szczecinę na policzku.
– Spotkałem obwoźnego handlarza, który twierdzi, że moja chorągiew dostała już nowego porucznika i dołączyła do rokoszan.
– Każdy musi wybrać sam, po której stronie się opowie – rzekł Tyner. – Ja przysiągłem wierność królowi wybranemu w wolnej elekcji.
– Ja na elekcję nie dotarłem, upiłem się w jakiejś gospodzie – wyznał Grot, szczerząc zęby. – Zostanę z wami i obaczym, co przyniesie los.
Szarogród zostawili za sobą wczesnym rankiem. Kolumna wojska wraz z  towarzyszącymi  wozami  przemieszczała  się  po  zasypanym  śniegiem pustkowiu, omijając nieliczne ufortyfikowane wsie i miasteczka, które oparły się  wojnie.  Na  noc  rozbili  obóz  pod  lasem,  aby  nie  trudzić  się  zbytnio gromadzeniem drewna na ogniska.
Następnego dnia wjechali na zalesioną wyżynę z dużą liczbą pustych dolinek i pod wieczór ujrzeli Boh, za którym rozciągał się Wołyń. Rzeka błyszczała  od  skuwającego  ją  lodu,  który  okazał  się  dość  mocny,  aby utrzymać ciężar wozów. Z przeprawą poczekali do świtu i przez kolejne dni podążali, w wolniejszym już tempie, na zachód, aż stanęli pod Czarnym Ostrowem.
Aby nie narażać mieszkańców na samowolę żołnierzy, Wyżycki zostawiłwojsko pod miasteczkiem i pojechał spotkać się z namiestnikiem kniazia Dymitra.
Kiedy  wrócił  pod  wieczór  do  obozu,  jechało  z  nim  kilka  wozów naładowanych prowiantem. W czasie, gdy ludzie rzucili się dzielić między siebie żywność i miód, Tyner stawił się w kwaterze Wyżyckiego, jednej z trzech chat, które ostały się na przedmieściach po zeszłorocznym najeździe ordy.
–   Podzielę   wojsko   na   oddziały   i   rozlokuję   je   po   opuszczonych miasteczkach i wioskach – oświadczył imć Stanisław. – Jedna z kompanii trafi pod twą komendę, panie Tyner, bacz więc, by żołnierze niczego nie brali siłą, zwłaszcza w królewszczyznach czy w dobrach kniazia. Za każdy akt złodziejstwa lub rozboju winny ma ponieść surową karę.
–  A  co  z  zaopatrzeniem?  Tych  kilka  wozów  na  długo  nie  starczy  – zauważył Bogusław.
–   Dostaniemy   więcej   żywności   ze   Zbaraża   i   Wiśnicza,   gdy   już rozlokujemy się po garnizonach – zapewnił Wyżycki.
Następnego  dnia  chorągwie  zgodnie  z  rozkazem  rozproszyły  się  po rozległym płaskowyżu Wołynia.
Oddział dowodzony przez Tynera ruszył na północny zachód. Trzymał tęgi mróz, który utwardził bezdroża, i konie szły raźno, wyrzucając z nozdrzy kłęby  pary.  Jechali  przez  rozległą  krainę  pociętą  dolinami  rzek,  pokrytą licznymi  lasami,  gdzie  gęsto  było  od  ludzkich  osad  chronionych  przez bliskość    twierdz    Wiśniowieckich,    Radziwiłłów,    Koniecpolskich    czy Lubomirskich, od wieków kolonizujących te ziemie.
W kilku miejscach minęli młyny wodne, ośnieżone i ciche, oraz osady smolarzy trudniących się wyrobem dziegciu i smoły. Ominąwszy Wiśnicz, podążyli przez głębokie doliny do Wołczysk.
Miasteczko i chroniącą je forteczkę otaczało z trzech stron jezioro, coczyniło to miejsce bardzo obronnym. Niestety mimo to domostwa zostały spustoszone i pośród ruin zastali garstkę mieszkańców, tak biednych i głodnych, że sami żebrali u dragonów o chleb.
Tyner  polecił  żołnierzom  rozlokować  się  w  co  lepiej  zachowanych chatach i ziemiankach. Sam stanął kwaterą w forteczce, która jeszcze za czasów  Chmielnickiego  została  zdewastowana  przez  Kozaków  i  od  tego czasu nikt nie podjął się trudu naprawienia szkód. Bogusław wybrał izbę ze sprawnym piecem i kazał pozabijać deskami dziury po oknach.
Pod wieczór zjawił się u niego Grot.
– Nie znajdziemy tu nic do żarcia – oznajmił, gdy tylko zamknął za sobą drzwi. – Mógłbym wziąć część dragonów i odwiedzić naszych sąsiadów.
– Zabroniono nam nękać tutejszą szlachtę – przypomniał Tyner. – Poza tym Wyżycki obiecał dostawy.
– A jeśli żywność nie dotrze? Tego, co mamy, starczy na tydzień, a i to przy dzieleniu na skromne porcje.
– Wtedy zacznę się martwić – odrzekł Tyner. – Najważniejsze teraz to zgromadzić drewno na opał. Jutro wyślę kilka drużyn z saniami do lasu. Nie wiadomo, jak długo utrzyma się względnie dobra pogoda.
Jasne niebo mieli jeszcze przez dwa dni, po czym rozpętała się potężna zamieć i szalała do niedzieli, odcinając ich białym całunem od świata. Gdy w końcu przestało wiać, ścisnął tak srogi mróz, że nie dało się wytrzymać na warcie  dłużej  niż  godzinę.  Co  gorsza,  skończyły  się  zapasy,  a  obiecane dostawy z Wiśnicza nie dotarły, czy to z powodu zasypanych gościńców, czy też zwykłego bałaganu.
Tyner  musiał  podjąć  decyzję:  złamać  rozkaz  czy  narazić  ludzi  na głodówkę i utratę sił. Wybrał niesubordynację, nie po raz pierwszy w swym życiu.
–   Objedziemy   te   wzgórza   –   oznajmił   Grotowi   i   pochylił   sięz wachmistrzem nad mapą. – Narysowano ją jeszcze przed powstaniem Chmielnickiego, najpewniej więc większości tych wsi już tam nie ma bądź zostały tylko ruiny. Niemniej jakaś część siedzib musiała przetrwać lub zostać odbudowana.
– To ciężki teren, zalesiony, z dużą liczbą dolin i wąwozów – wskazał Grot, mrużąc oczy.
– Ale nie ma tam latyfundiów magnackich, do których wolę nie zajeżdżać –  przyznał Tyner szczerze.  –  Weźmiemy  ze sobą czterdziestu  ludzi,  bez mundurów i znaków,  wystarczy,  aby  wymusić żywność od  chłopów czy średnio zamożnego szlachcica. Zajmiemy się tym po cichu i bez rozgłosu.
Wyruszyli o świcie, jadąc zasypaną śniegiem leśną drogą. Drzewa jak okiem sięgnąć okryły się białą okiścią błyszczącą w promieniach słońca. Co jakiś czas któryś z kołyszących się w siodłach dragonów trącał gałąź, prósząc śniegiem.  Po  pewnym  czasie  sierść  wierzchowców  i  kożuchy  jeźdźców pokryła obfita szadź, tak że przypominali pochód duchów przemierzających bezludne pustkowia.
Potem płaski teren się skończył i musieli przedzierać się przez doliny i jary, wypełnione grubymi zwałami śniegu. Konie trudziły się, brnąc przez zaspy często sięgające piersi zwierząt, rżąc i parskając pióropuszami pary, Tyner uparł się jednak, by za dnia objechać jak największy obszar.
Słońce stało już wysoko, gdy natknęli się na wieś położoną u brzegów skutego  lodem  jeziorka.  Większość  chat  stała  nienaruszona,  ale  kiedy wjechali między opłotki, ujrzeli wilki ucztujące na zwłokach starej kobiety i dziecka. Jeden z dragonów wycelował z muszkietu w drapieżców, lecz Tyner powstrzymał go przed oddaniem strzału, unosząc dłoń.
– Stój, narobisz huku – przestrzegł.
Wilki do ostatniej chwili zwlekały z pozostawieniem pożywienia. Gdy dragoni zbliżyli się na pięćdziesiąt kroków, największa z wilczyc szczeknęłai wataha rozproszyła się, umykając w kierunku lasu.
Jak przypuszczał Tyner, nie były to wszystkie okropności, jakie mieli zobaczyć   w   tym   miejscu.   W   centrum   osady   przywitały   ich   kruki wydziobujące mięso z wbitych na pale mężczyzn. Zsiniali i oszronieni niemal nie   przypominali   ludzi,   raczej   jakieś   potworne   pacynki.   W   dwóch przypadkach wystrugane szpice przebiły się już przez piersi nieszczęśników, trzeci z mężczyzn, kościsty i chudy, wciąż skrywał palik w trzewiach.
Tyner i Grot zsunęli się z siodeł, płosząc kilka kruków.
– Byli tu wczoraj – stwierdził Grot.
Tyner skinął głową. Spojrzał z niepokojem na zaśnieżony las otaczający wioskę od północy i zachodu.
Wzniósł wzrok i ujrzał wpatrzone weń jasne oczy chudzielca.
– Chryste, ten żyje – wychrypiał przerażony, cofając się o krok.
Sine wargi mężczyzny poruszyły się w błagalnym szepcie.
– Ubij… mnie…
Tyner sięgnął po ostrze, lecz Tomasz Grot był szybszy. Doskoczył do nieszczęśnika  i  jednym  cięciem  szabli  rozpłatał  mu  gardło  i  kręgosłup, kończąc okrutną udrękę.
– Musieli spaść na nich znienacka – stwierdził Bogusław, odzyskawszy zimną  krew.  Rozejrzał  się  po  opuszczonych  zabudowaniach.  –  Może znajdziemy tu żywność.
– Zajmę się tym – rzekł Grot.
Wachmistrz podzielił żołnierzy na grupy poszukiwawcze i rozesłał po całej osadzie.  Wkrótce jednej z drużyn  udało  się odkryć zapieczętowaną jamę, chytrze ukrytą pod chlewikiem.
– Przynieście świder! – zakrzyknął Grot do dragonów. Jeden z żołnierzy podał mu narzędzie przymocowane do drzewca piki. Wachmistrz przyłożyłczubek świdra do ziemi i zaczął obracać drzewce, powoli, lecz nieustępliwie wkręcając się w zmarzlinę.
W pewnym momencie coś trzasnęło i pika zapadła się do połowy swej długości.
– Poszerzcie wylot – rozkazał Tyner. – Zobaczymy, co jest wewnątrz. Dwóch dragonów z użyciem berdyszy rozłupało glinę pieczętującą wlot
jamy. Tyner wziął pochodnię i zajrzał do schowka. Jama nie różniła się od innych używanych przez chłopstwo na Ukrainie. Zaraz po wykopaniu rozpalono w niej ogień, przez co ściany stały się twarde niczym kamień i odporne na wilgoć. Dzięki temu ukryta pod ziemią żywność zachowywała świeżość przez wiele miesięcy, a nawet lat. Tym razem dopisało im szczęście. Znaleźli zboże – jęczmień, żyto i trochę pszenicy – a także wędzone ryby i mięso.
Tyner przywołał do siebie wachmistrza.
– Zapakujcie zapasy na juczne konie i ruszamy – polecił.
Grot wskazał wzrokiem na zwłoki.
– Co z nimi?
– A co ma być? – zdziwił się Tyner.
– Trzeba im obciąć głowy – oznajmił wachmistrz. – Wszyscy wiedzą, że umęczone dusze zmieniają się w upiory i wracają do swych ciał.
– Rób, jak chcesz. Tylko szybko, nie mam chęci stracić tu całego dnia. Tak naprawdę to miejsce przywoływało zbyt wiele wspomnień, o których
Tyner pragnął zapomnieć.
Dopadły go duszności. Rozpiął kołnierz kożucha i brnąc przez zaspy, ruszył w stronę jeziora. Dopiero gdy poczuł wokół siebie otwartą przestrzeń, odetchnął głębiej.
Nagle  dostrzegł  ludzki  kształt  wystający  spod  śniegu,  sto  kroków  odbrzegu.
Upewnił  się,  że  lód  wytrzyma  jego  ciężar,  i  zbliżył  się  do  zwłok. Przykucnął i zmiótł śnieg z ciała. To była kobieta, młoda i jasnowłosa. Miała na  sobie  wyłącznie  sukienkę,  rozdartą  na  plecach  w  miejscu,  gdzie  ktoś brutalnie wyrwał z niej grot strzały.
Bogusław chwycił w ramiona oszronione, zimne jak lód ciało i obrócił kobietę  twarzą  ku  niebu.  Wciąż  miała  otwarte  oczy,  duże  i  błękitne. Niezwykle piękne mimo odciśniętego w nich piętna śmierci.
Upłynęła chwila, nim dotarło doń, że dziewczyna nie jest bardzo podobna do Marii. Miała inny kształt twarzy, szerszy nos i inaczej ukształtowane usta. Zamrugał powiekami, odpędzając marę. Wsunął ramiona pod ciało, a potem podniósł zwłoki i wyprostował się. Gdy wykonał pierwszy krok w stronę brzegu,  lód  pod  jego  butami  zaskrzypiał  ostrzegawczo,  lecz  Tyner  nie zrezygnował z przeniesienia dziewczyny. Położył ciało na zakrwawionym śniegu przed wejściem chaty przeznaczonej na masową mogiłę.
Wachmistrz  uniósł  berdysz  i  Bogusław  odwrócił  wzrok,  gdy  ostrze odrąbało głowę od ciała kobiety. Następnie dragoni zaciągnęli zwłoki do chaty i zabili drzwi gwoździami znalezionymi w jednym z domostw.
– To powinno wystarczyć – rzekł Grot.
– Jedźmy stąd – zarządził Tyner.
Od  razu  zawrócili  w  kierunku  Wołczysk.  Wkrótce  natknęli  się  na strumień spływający z pobliskich wzgórz i skierowali w dół nurtu, który wił się między wzgórzami. Towarzyszyła im kompletna cisza przerywana tylko parskaniem  koni  i  skrzypieniem  zlodowaciałego  śniegu  pod  kopytami wierzchowców.
W którymś momencie jeden ze zwiadowców wypatrzył chmarę ptactwa kołującą nad lasem.
–  Coś  je  spłoszyło  –  stwierdził  Tyner,  wpatrując  się  w  gromadęzygzakowatych kształtów wirujących po drugiej stronie pasma wzgórz.
–  To  niedaleko  stąd  –  ocenił  Grot  i  popatrzył  z  wyczekiwaniem  na porucznika.
– Sprawdzimy, co tam się stało – zdecydował Tyner.
Po  jakimś  kwadransie  jazdy  teren  zaczął  się  wznosić  i  resztę  drogi musieli pokonać pieszo.
– Najlepiej będzie rozejrzeć się z tamtego wzgórza. – Grot wskazał na pobliski zalesiony garb o dość łagodnym podejściu na szczyt.
Bogusław uznał to za dobry pomysł.
–  Rozejrzę się –  oznajmił wachmistrzowi,  na co  tamten  skrzywił się z dezaprobatą.
– Ja pójdę, panie poruczniku – zaoponował.
– Nie. Zostaniesz z oddziałem. W razie gdybym nie wrócił, przejmiesz komendę – uciął Tyner i ruszył w górę stoku, brnąc po pas przez zaspy, ślizgając się i chwytając dłońmi oblodzonych pni drzew.
Gdy dotarł na szczyt wzniesienia, serce waliło mu jak oszalałe, a po plecach  spływały  strużki  potu.  Zatrzymał  się  na  moment  dla  złapania oddechu, po czym znów ruszył przez głęboki śnieg. Przedostawszy się na drugą  stronę  wzgórza,  przypadł  do  pnia  sosny  i  spojrzał  w  dolinkę rozciągającą się pomiędzy dwoma pasmami wzgórz.
W dole rozbił się niewielki czambuł z jasyrem. Wojownicy nie rozpalili ognisk,  grzejąc  się  przy  koniach.  Grupa  brańców  nie  miała  nawet  tego. Powiązani ze sobą arkanami, kulili się na śniegu pod nadzorem strażników. Nieco dalej czekały zapasowe konie, gdyż każdy ordyniec ruszał na wyprawę z dwoma lub trzema bachmatami. Tyner naliczył dwieście wierzchowców, co dawało niespełna setkę wojowników.
Porucznik wycofał się chyłkiem między drzewa i powrócił do oddziału.
–   W   dolinie   zaszył   się   zagon   Tatarów   z   jasyrem   –   oświadczyłwachmistrzowi.  –  Chyba  czekają,  aż  mniejsze  grupy  powrócą  z  łupem. Dlatego musimy przypuścić atak od razu.
– Jest ich więcej niż nas – zauważył trzeźwo Grot. – Jeśli zaatakujemy, różnie  może  się  to  skończyć,  w  najlepszym  razie  Tatarzy  porzucą  łupy i umkną, jak to mają w zwyczaju. Wyślijmy gońca po wsparcie do Wołczysk.
– Nie ma na to czasu – sprzeciwił się Tyner. – Załatwimy to tu i teraz. Omówienie planu ataku zajęło mu kilka minut. Potem oddział podzielił
się na dwie części. Grot zabrał ze sobą dziesięciu ludzi i poprowadził ich pieszo skrajem zbocza.
Tyner  rozkazał  pozostałym  dragonom  zakopać  żywność  w  śniegu i wsiadać na koń. Nim ruszyli stępa, ostatni raz obejrzał się na drużynę prowadzoną przez wachmistrza. Osiągnęli już linię drzew i maszerując jeden za drugim, znikali między okrytymi bielą sosnami.
Tyner nie był pewien, czy postąpił właściwie, wysyłając ich tam. Jeszcze kilka lat temu nie miałby takich wątpliwości. Wówczas nie zważał na ryzyko, za nic miał życie swoje i innych. Pragnął wyłącznie krwi i zemsty, nic innego go  nie  obchodziło.  Zabijał  Tatarów,  każdego,  który  wpadł  mu  w  ręce, winnych i niewinnych, młodych i starych. Podcinał im gardła, torturował, wsadzał na pal, a nawet palił żywcem. Unurzał ręce we krwi, stał się samotny i zgorzkniały.
W  końcu  zrozumiał,  że  przemoc  niczego  nie  rozwiązuje,  nie  może zapełnić pustki, którą odczuwa się po stracie bliskiej osoby. Nie umniejsza poczucia winy, że nie było go przy Marii, gdy najbardziej tego potrzebowała.
Teraz wiedział to z pewnością. Ale czy to czyniło go kimś innym? Tyner obawiał się, że tak się nie dzieje. Raz wpuściwszy diabła do serca, nie sposób się go pozbyć. Można mieć tylko nadzieję, że nie zawładnie tobą do końca.
Marsz przez zaspy był męczarnią. Grot przy każdym kroku zapadał sięgłęboko w śnieg, taszcząc ze sobą torbę z pistoletami, prochem i amunicją. Do tego szabla szturchała go boleśnie w udo przy każdym kroku. Zaciskając zęby z wysiłku, zastanawiał się, czemu nie został na spłachetku ziemi odziedziczonym po ojcu, zamiast wybierać dla siebie takie życie.
„Przynajmniej nie odmrażałbym sobie jaj”, pomyślał posępnie, usiłując wydostać nogę, która utknęła w zmarzniętym śniegu.
Wiedział jednak, że okłamuje samego siebie. Gdyby nie tamta decyzja, wciąż  byłby  wieśniakiem  grzebiącym  w  ziemi  dla  swego  pana,  niewiele lepszym niż niewolnik, bitym i poniżanym przez człowieka, który spłodził go jak dziesiątki innych bachorów biegających po obejściu folwarku. Piętnaście lat  temu  uciekł  od  tamtego  życia  i  wybrał  inny  los.  Żywot  wolnego człowieka,  który  może  decydować,  kim  jest  i  czego  chce,  nawet  jeśli u podstaw tego wyboru stało morderstwo i kłamstwo.
Do  rzeczywistości  przywrócił  Grota  gwałtowny  ból  w  kostce,  gdy zawadził stopą o korzeń ukryty pod śniegiem. Zaklął po cichu i przystanął, aby   przeczekać   najgorszy   ból.   Dragoni   maszerujący   za   nim   gęsiego zatrzymali się, wykorzystując okazję do odpoczynku.
Wtedy ich usłyszał, nadjeżdżali jarem, który oddzielał dwa garby tego samego wzgórza. Grot pokazał gestem dragonom, aby przypadli do ziemi, a potem sam przyczaił się za świerkiem. Ostrożnie wychylił głowę ponad ośnieżoną gałąź i dostrzegł ciemne sylwetki jeźdźców. Tatarzy poruszali się wolno, wypatrując na śniegu śladów kopyt lub stóp. Często wstrzymywali bachmaty, nasłuchując i kręcąc głowami.
Jeźdźców było pięciu, Grot doszedł do wniosku, że to patrol objeżdżający teren wokół obozu.
Spostrzegł, jak dragoni wyciągają przed siebie lufy rusznic.
– Nie strzelać – syknął.
Zagryzł dolną wargę, obserwując zbliżających się ordyńców, i powoliwyciągnął nóż z pochwy umocowanej przy pasie. W wypolerowanej stali ujrzał zmęczoną twarz, swoje własne odbicie.
Tatarzy byli już blisko. Grot zastygł w bezruchu, wstrzymując oddech, gdy ordyńcy minęli jego pozycję i popędzili swoje koniki w stronę doliny.
Odczekał, aż patrol zniknie mu z oczu.
– Ruszamy – rozkazał szeptem.
Dragoni  podnieśli  się  ze  swych  kryjówek.  Wachmistrz  poprowadził drużynę w dół zbocza i po przejściu kilkuset kroków usłyszeli rżenie koni i nawoływania. Cała drużyna znów przypadła do ziemi. Grot wypatrywał oczy,  usiłując  dostrzec  coś  pomiędzy  pniami.  Obóz  Tatarów  musiał  być blisko, wciąż jednak poza zasięgiem jego wzroku. Przez chwilę rozważał, czy nie zostać w tym miejscu, ale odrzucił ten pomysł.
Rozkazał drużynie się nie ruszać, a sam podczołgał się do gęstych zarośli porastających skraj lasu. Ordyńcy musieli być naprawdę blisko. Słyszał ich rozmowy i śmiechy. Grot przyłożył dłoń do ust, aby nie zdradziła go para z oddechu, i delikatnie odgarnął oblepione śniegiem gałęzie. Zorientował się, że znajduje się na skraju dość spadzistej skarpy, poniżej której rozciągało się obozowisko Tatarów.
Natrafił  na  porę  posiłku.  Większość  ordyńców  siedziała  na  skórach i  obgryzała  jakieś  gnaty,  kilku  innych  pilnowało  klęczących  na  śniegu brańców.
Grot uznał, że to będzie dobre miejsce na kryjówkę. Spojrzał w słońce, rachując czas. Porucznik z resztą oddziału powinien już dotrzeć pod obóz. Niestety nic nie zapowiadało pojawienia się kawalerii.
Wycofał się do drużyny i w krótkich słowach opisał dragonom sytuację. Następnie całą grupą, bezgłośnie niczym duchy, przemknęli na skraj skarpy i ukryli się za osłoną śniegu, drzew i chaszczy.
Pozostawało czekać.Grot ściągnął z dłoni rękawice i wydobył z torby pistolet. Sprawdził, czy pakuły w lufie dobrze trzymają kulę, po czym, używając rogu z prochem strzelniczym, podsypał panewkę.
W  tym  czasie  dragoni  w  podobny  sposób  szykowali  rusznice  do zbliżającej się walki.
Czuł strach. Zawsze przed walką pociły mu się dłonie i drżały ręce. Zerknął na swoich ludzi i pomyślał, że każdy z tych mężczyzn również czuje lęk  przed  śmiercią  czy  okaleczeniem.  Dostrzegał  to  w  ich  skupionych, czerwonych od mrozu twarzach, w zaciśniętych ustach, w sposobie, w jaki oddychali.
Powstrzymał nerwowy kaszel, świadom, że z każdą chwilą zwiększa się ryzyko, iż zostaną odkryci.
Dalsze   zamartwianie   się   przerwały   Grotowi   odgłosy   towarzyszące zamieszaniu, które podniosło się wśród Tatarów. Odsunął gałąź i spojrzał w  dół.  Coś  się  działo.  Ordyńcy  podrywali  się  z  miejsc  i  zwracali  się w kierunku nadciągającej z głębi doliny kurzawy.
Wtedy  z  tumanów  śniegu  wyłoniły  się  cwałujące  konie  i  trzymający szable jeźdźcy.
Polacy  przeszli  w  galop,  aż  ziemia  zadrżała  od  tętentu.  Przestrzeń dzieląca ich od Tatarów zaczęła się zmniejszać z przerażającą szybkością. Zagwizdały  ordyńskie  piszczałki  i  w  jednej  chwili  wojownicy  z  Krymu rzucili się do broni i wierzchowców. Za późno, aby powstrzymać szarżę, która wbiła się w ich skotłowane szeregi. W dolinie rozpętała się zacięta walka, zewsząd dochodziły kwik koni, odgłosy zderzającej się stali i jęki rannych.
W tej jednej chwili z Grota wyparował strach.
– Ognia! – wrzasnął na całe gardło.
Dragoni  poderwali  się  z  ukrycia,  wycelowali  z  rusznic  i  wypalilichaotyczną palbą w tylne szeregi oszołomionego wroga.
Potem całą drużyną runęli na karki Tatarów.
Grot,  ściskając  pistolet  w  dłoni,  zjechał  po  skarpie  wprost  pod  nogi krępego ordyńca uzbrojonego w szablę i kindżał.
– Allah akbar! – wrzasnął tamten i rzucił się na Grota z uniesionym ostrzem.
Wachmistrz wypalił mu w pierś z pistoletu i jak najszybciej poderwał się na nogi. Tylko po to, aby od razu wpaść na dziryt trzymany przez kolejnego ordyńca. Błyskawicznie zasłonił się szablą, grot osadzony na drzewcu odbił się od klingi i pomknął w bok, trafiając w zbrylony lód.
– Hha! – krzyknął Grot i z całej siły, zupełnie nie po rycersku, wbił czubek buta w krocze Tatara.
Tamten wybałuszył oczy i stęknął, a potem zwalił się na wachmistrza, wywracając ich obu na ziemię.
Grot parsknął wściekle i z całej siły rąbnął rękojeścią szabli w pogański łeb,  lecz  gruba  czapa  osłabiła  siłę  ciosu.  W  odwecie  Tatar  spróbował przegryźć mu szyję, a gdy mu się to nie udało, odchylił głowę i zdzielił go czołem w twarz, aż wachmistrzowi zadzwoniło w uszach.
Grot  sflaczał  na  mgnienie  oka,  co  Tatar  wykorzystał,  by  sięgnąć  po sztylet. Wachmistrz w ostatniej chwili odchylił głowę przed wymierzonym w siebie ostrzem i oburącz zablokował rękę przeciwnika. Parskając i dysząc sobie w twarze, bliscy niczym kochankowie mocowali się, próbując osiągnąć najdrobniejszą przewagę. Tatar był żylasty i zwinny, wił się i kąsał jak wąż. Grot był jednak większy i cięższy. Koniec końców, stosując brutalną siłę, znalazł się na górze. Cal po calu odsunął od siebie ostrze, po czym obrócił je w stronę przeciwnika i bezlitośnie wepchnął mu sztylet w oczodół. Przestał pchać dopiero wówczas, gdy stal po rękojeść zaklinowała się w czaszce.
Dysząc  z  wyczerpania,  podniósł  się  z  kolan  i  otarł  rękawem  oczyzalepione przez śnieg i krew.
Potyczka trwała ledwie kilka minut, po czym Tatarzy rozpierzchli się, wrzeszcząc. Za nimi napierali dragoni, siekąc, kłując i prąc końmi, tratując każdego, kto wpadł pod podkute kopyta.
Grot  był  pewien,  że  niektórym  z  ordyńców  uda  się  zbiec,  ale  bez wierzchowców nie mieli wielkich szans ujść z życiem przed chłopami, którzy po każdej bitwie masowo przeszukiwali lasy.
Na    uboczu    kilku    żołnierzy    pod    komendą    Tynera    uwalniało przemarzniętych   brańców.   Część   z   nich   od   razu   rozproszyła   się   po pobojowisku,   odzierając   martwych   ordyńców   z   kożuchów   i   szukając jedzenia. Inni siedzieli skuleni na mrozie, z otępiałym wyrazem twarzy.
Grot  widywał  już  taki  stan  u  ludzi,  którym  odebrano  wszystko,  co kochali. Spalono domy, zabito ojców, matki i dzieci. Nie wiedział, co może im powiedzieć, jakich słów użyć, aby doznali pocieszenia.
Zresztą nie sądził, aby było to możliwe.
Spojrzał na swe dłonie zmarznięte i otarte do krwi przez zlodowaciały śnieg. Znów się trzęsły, ale to było dobre. Oznaczało bowiem, że wciąż żyje.
Klara  zjawiła  się  w  alkowie  jej  wysokości,  zastając  Eleonorę  przy porannej toalecie przed lustrem. Królowa przywitała kanclerzynę nerwowym uśmiechem i bez zwłoki odesłała z komnaty pozostałe dwórki.
– Przyniosłaś? – zapytała, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania.
– Mam ją przy sobie – potwierdziła Pacowa.
Sięgnęła  do  kieszonki  ukrytej  w  fałdach  sukni  i  wręczyła  królowej kryształową fiolkę zawierającą bezbarwną substancję.
– Przypomina zwykłą wodę – zauważyła Eleonora nieufnie.
– Zapewniam waszą wysokość, że zadziała. Wystarczy wlać zawartośćfiolki do karafki z winem.
– Jesteś pewna, że to mu nie zaszkodzi?
–   Całkowicie.   Dostanie   torsji   i   może   lekkiej   gorączki,   ale   nic groźniejszego się nie wydarzy.
Eleonora zerknęła na trzymany  w dwóch  palcach  flakonik.  Czuła się okropnie z myślą, że ma uczynić coś takiego.
– Chyba się nie zdecyduję – powiedziała zdenerwowana.
–  Wasza  miłość  postąpi,  jak  zechce,  ale  bez  tego  nie  zobaczy  się z księciem Karolem – przestrzegła Klara.
– Wiem… ale chyba nie potrafię mu tego zrobić.
Nim  dokończyła  zdanie,  drzwi  się  otworzyły  i  do  alkowy  wkroczył Michał Korybut w otoczeniu trzech królewskich paziów.
Eleonora  drgnęła  wystraszona.  Przyłożyła  dłoń  z  fiolką  do  piersi i wsunęła kryształ za koronkowy gorset sukni.
Przywołała na usta wyuczony uśmiech i ukłoniła się jego wysokości. Korybut jak zwykle miał na sobie cudzoziemski strój i perukę. Choć
kochany przez szlachtę, nie cierpiał sarmackich sukien. Jak sam mawiał, prezentował się w nich grubo i pokracznie.
– Wyglądasz pani olśniewająco – rzekł na powitanie, a potem delikatnie ucałował policzek żony.
– Wasza wysokość jest nadzwyczaj łaskaw – odrzekła Eleonora. – Czy to nowe spinki? – Wskazała wzrokiem bursztyn i złoto przypięte do rozcięcia wamsu,  tuż poniżej jedwabnej chusty  mającej chronić przed  przeciągami delikatne gardło króla.
– Owszem. – Korybut uśmiechnął się, przez co jego policzki wydały się jeszcze pulchniejsze. – To dar od księcia elektora, przywiózł mi je nowy rezydent brandenburski w Warszawie, otrzymałem również obietnicę…Eleonora zapieczętowała usta męża krótkim pocałunkiem.
– Porozmawiamy o tym na osobności – szepnęła do Korybuta.
Jego wysokość uśmiechnął się przepraszająco i wyciągnął ku królowej pulchną  dłoń.  Eleonora  chwyciła  wypielęgnowane  palce  wystające  zza koronkowych mankietów i udali się na śniadanie, prowadząc za sobą pochód dworaków.
Gdy  dotarli  do  jadalni,  Eleonora  posłała  Klarze  porozumiewawcze spojrzenie.  Kanclerzyna  zatrzymała  się  przed  komnatą  i  zamknęła  drzwi przed skonfundowanymi dworzanami.
Korybut zerknął na małżonkę z niepokojem.
– Musimy pomówić – wyjaśniła Eleonora. – W cztery oczy.
– Ależ oczywiście, wasza miłość – powiedział król i oboje zasiedli przy niewielkim stole.
Na    śnieżnobiałym    obrusie    czekały    na    nich    srebrne    półmiski z  wykwintnymi  daniami.  Tego  ranka  zamkowi  kucharze  przygotowali sandacza i okonia w korzennych sosach oraz wędliny nadziewane farszem i  owocami,  szczególnie  smaczne  zimą,  gdy  brakowało  świeżych  darów natury.
– O czym chciałaś pomówić, miłościwa pani? – zapytał król.
– O naszym bezpieczeństwie. Uważam, że powinniśmy oboje na jakiś czas opuścić Warszawę.
Korybut przybrał naburmuszoną minę.
– Uważam, że zamek jest najbezpieczniejszym z miejsc, moja pani – odparł z doskonale znaną jej nutą dziecięcego buntu. – Strzeże nas tu gwardia królewska, a książę elektor obiecał przysłać posiłki w liczbie półtora tysiąca rajtarów i piechoty.
– Mimo to nie jest tu bezpiecznie – powtórzyła z naciskiem królowa. – Stanowczo nalegam, abyśmy… – urwała, gdyż uchyliły się drzwi, przez którewchodziła służba, i do jadalni wkroczył Konarzewski.
Eleonora uświadomiła sobie, że niemądrze rozdziawia usta, wpatrując się w młodzieńca, który najwyraźniej miał zamiar usługiwać im przy stole.
Kochaś jej męża ubrany był w jasnokremowy wams, podkreślający jego smukłą talię i szerokie męskie ramiona, oraz w obcisłe spodnie do kolan.
Musiała upłynąć chwila, nim wypełniające Eleonorę zdumienie zastąpiła zimna furia.
– Miałeś usunąć go z dworu. Co on tu robi? – zapytała, mrużąc oczy i wpatrując się w męża, który nieudolnie udawał, że nie zwraca uwagi na swego pupila.
– Uczyniłem go mym osobistym podczaszym – oznajmił Korybut, siląc się na stanowczość, co jak zawsze w jego wypadku wypadło dość blado.
– Z pewnością solidnie zapracował na ten zaszczyt – wysyczała Eleonora, niemal unosząc się z krzesła. – Czyś ty do cna rozum stracił!?
Korybut popatrzył na żonę z mieszaniną gniewu i zażenowania.
– Myślałem, że mnie rozumiesz. Pogodziłaś się z tym.
–   Jak   kobieta   może   się   pogodzić   z   czymś   takim?   –   Eleonora z wściekłością rzuciła chusteczkę na stół. – Rozumiem, że to silniejsze od ciebie, ale trzymanie go tutaj to policzek dla mnie. Nie wspominając już o plotkach, które na twój temat rozsiewają nasi wrogowie.
Korybut milczał. Zacisnął usta i wlepił wzrok w talerz. Nie wyglądało jednak na to, że zamierza ustąpić.
– Tylko jemu mogę ufać – odezwał się nagle, unosząc wzrok i patrząc buntowniczo  na  Eleonorę.  –  Otaczają  mnie  zdrajcy,  szpiedzy  i  kłamcy skrywający swe tajemnice. Czy żona powinna mieć je przed mężem?
Eleonora zamrugała powiekami. Nigdy wcześniej nie zwracał się do niej w taki sposób.– Masz mi coś do zarzucenia, wasza wysokość?
Korybut wychylił się ku niej, krzywiąc groźnie twarz.
– Nie jestem głupcem, za jakiego mnie macie. Wiem, że ambasador von Stom spotkał się z Prażmowskim. Rozmawiali o twym ożenku po tym, jak abdykuję. Wiedz zatem, że nigdy nie ustąpię z własnej woli, a jeśli zdradzisz moją tajemnicę, staniesz się pośmiewiskiem całej Europy.
Eleonora wzdrygnęła się, ale choć kipiała od środka, opanowała emocje. Zerknęła  na  Konarzewskiego,  który  wyraźnie  speszony  awanturą  o  jego osobę, skrył się za kominkiem. Przyłożyła dłoń do piersi i zacisnęła ją na fiolce otrzymanej od Klary.
– Zapewniam waszą miłość, że jestem ci wierna jako żona i królowa – powiedziała najpewniej, jak potrafiła.
Na krągłym obliczu Korybuta odmalowała się rozterka.
– Mówisz szczerze? – zapytał tonem człowieka, który chce uwierzyć.
–  Przysięgam,  nie  opuszczę  cię  do  śmierci  –  odrzekła  Eleonora i skierowała wzrok na Konarzewskiego. – Skoro już tu jest, niech wypełni swą powinność – zdecydowała.
Korybut uśmiechnął się z ulgą i przywołał do stołu podenerwowanego kochanka. Ten jako podczaszy miał za zadanie kosztować jedzenia i trunków, które trafiały na królewski talerz.
Król  wybrał  sandacza  i  kiełbaski  z  sarniny,  podczas  gdy  Eleonora ograniczyła się do białego wina, które stało blisko niej w otwartej karafce. Konarzewski  skosztował  po  trosze  każdej  potrawy  wybranej  przez  jego wysokość, a potem napełnił winem puchar i wychylił go do dna. Korybut w  tym  czasie  zajął  się  jedzeniem.  Nadział  na  widelczyk  kawałek  ryby i umieścił ją w ustach.
– Więc jak znajdujesz moje nowe spinki, wasza miłość? – zapytał, gdy przełknął pierwszy kęs.– Są niepowtarzalne – odparła Eleonora, obserwując, jak nowy podczaszy napełnia kielichy jej i króla.
Nagle Konarzewski wypuścił z rąk karafkę z winem, zachwiał się i w drgawkach upadł na podłogę.
Michał  Korybut  poderwał  się  z  krzesła  i  zaczął  z  krzykiem  wzywać pomocy, a Eleonora zastygła, nie potrafiąc oderwać oczu od dygoczącego młodzieńca.
Drzwi  do  komnaty  otworzyły  się  gwałtownie  i  z  korytarza  wbiegli żołnierze oraz dworzanie z Klarą Pac na czele.
– Dajcie go na stół! – zakrzyknęła Klara i energicznie ściągnęła obrus z blatu, zwalając na podłogę talerze i półmiski.
Dwóch strażników chwyciło Konarzewskiego. Unieśli go i położyli na stole.
–  Potrzebny  będzie  lejek!  Migiem!  –  poleciła  kanclerzyna  jednemu z pokojowych, który natychmiast wybiegł z komnaty.
Stan młodzieńca pogarszał się z każdą chwilą. Dostał konwulsji, gardło napuchło mu i posiniało.
Klara Pac podbiegła do kominka i za pomocą pogrzebacza zgarnęła do szklanki nieco gorącego węgla, po czym rozrobiła go z wodą.
–  Unieście  mu  głowę  –  poleciła  gwardziście  i  spróbowała  napoić Konarzewskiego miksturą na przeczyszczenie.
Młodzieniec zakrztusił się i wypluł na brodę pierwszy łyk.
– Trzymajcie go mocniej! – syknęła Klara do gwardzistów i spróbowała ponownie  zmusić  młodzieńca  do  picia,  z  równie  marnym  skutkiem  jak poprzednio.
W tym momencie ktoś przyniósł lejek, co w końcu pozwoliło Klarze skutecznie przelać roztwór w przełyk pacjenta.– To wszystko, co mogę zrobić – oznajmiła, unikając wzroku Eleonory. – To była trucizna.
Korybut  zbladł  i  tylko  interwencja  gwardzisty  uchroniła  go  przed upadkiem. Pozwolił odprowadzić się do fotela.
– Chcieli mnie zabić! – zaskrzeczał. Na pulchnej twarzy króla malowało się   przerażenie.   Uścisnął   kurczowo   dłoń   Eleonory.   –   Trucizna   była przeznaczona dla nas – wyszeptał wstrząśnięty.
Zapadła  przejmująca  cisza  przerywana  cichym,  rzężącym  oddechem Konarzewskiego. Królowa nie wahała się ani chwili. Uklękła przy mężu i popatrzyła mu w oczy.
– Wciąż grozi nam niebezpieczeństwo – powiedziała stanowczym tonem. – Musimy opuścić zamek, wyjechać w bezpieczne miejsce.
– Do Zamościa? – W takiej chwili nawyki brały górę, znów chciał się skryć pod spódnicą matki.
– Lepszy będzie Kraków – rzekła Eleonora zdecydowanie. – Jeśli nasi wrogowie podniosą bunt, mój brat cesarz wesprze nas tam wojskiem.
Korybut nie odpowiedział. Rozejrzał się po zgromadzonych wokół niego dworakach, jakby chciał się upewnić, że żaden z nich nie skrywa za plecami sztyletu. Potem znów wlepił wzrok w Konarzewskiego.
– Uspokoił się, chyba mu lepiej – stwierdził z ulgą w głosie.
Klara pochyliła się i przysunęła twarz do rozchylonych ust młodzieńca. – Nie żyje – oznajmiła cicho.
Korybut  wytrzeszczył  oczy  z  niedowierzaniem,  a  potem  skulił  się i zwymiotował, brudząc buty i dywan.
Eleonora zareagowała natychmiast.
– Jego wysokość potrzebuje odpoczynku, musi się udać do alkowy – zwróciła  się  do  gwardzistów  i  dworaków.  –  Jeśli  wam  życie  miłe,  niewspomnicie nikomu o tym, co tu się wydarzyło – ostrzegła świadków. Położyła dłoń na ramieniu męża.
– Zaraz do ciebie przyjdę – obiecała spokojnym głosem.
Dopiero  gdy  Michał  Korybut  opuścił  komnatę,  na  obliczu  królowej pojawiły się prawdziwe emocje. Strach i wściekłość.
Ruszyła w stronę Klary Pac, jakby zamierzała uczynić coś gwałtownego. Kanclerzyna bez zwłoki przypadła do nóg władczyni i chwyciła Eleonorę za zaciśnięte kurczowo dłonie.
– Wybacz, wasza wysokość! Nie wiem, co się stało – wyszeptała, trzęsąc się z przerażenia. – Przysięgam, ta substancja nie powinna nikogo zabić!
Eleonora  zerknęła  na  martwe  ciało  Konarzewskiego.  Potem  wlepiła zaszklony wzrok w korzącą się u jej stóp Francuzkę i powoli oswobodziła dłonie z uścisków kanclerzyny.
– Wierzę ci – oznajmiła i rozwarła zaciśnięte palce.
Klara Pac spojrzała z niedowierzaniem na wypełnioną płynem fiolkę.
–  To  nie  my  go  zabiłyśmy  –  wyszeptała  Eleonora.  –  Nawet  jej  nie otworzyłam.ROZDZIAŁ V
Nowy początek
Marzec A.D. 1672
Nadzieja  bywa  zwodnicza  jak  kłamstwo  i  nie  mniej  groźna  niż  kula wystrzelona z muszkietu. Zabija głupców skuteczniej niż ostrze trzymane w bezlitosnej dłoni. Bogusław Tyner w całym swym życiu doznał zbyt wielu upadków i rozczarowań, aby łudzić się, że jest inaczej. A jednak po raz pierwszy od bardzo dawna zaczął dopuszczać do siebie myśl, że zostawił za sobą klątwę prześladującą go od czasu, gdy utracił Marię.
Pragnął tego z całego serca, jak niczego innego na świecie – nawet jeśli trzeźwy osąd podpowiadał mu, że trzeba czegoś więcej niż kilku dobrych dni, aby przełamać zły los.
W  potyczce  z  Tatarami  żaden  z  dragonów  nie  zginął,  a  tylko  kilku odniosło  drobne  obrażenia.  Uwolnili  też  kilka  setek  kobiet  i  mężczyzn, którym Tyner polecił wydać ciepłe ubrania ściągnięte z martwych Tatarów oraz żywność znalezioną w obozie. Potem przemówił do ludzi i kazał im wracać  do  domów,  jeśli  jeszcze  je  mieli,  lub  poszukać  innych  siedlisk,w których mogli przeczekać zimę.
W drodze powrotnej zatrzymali się w miejscu, gdzie uprzednio Bogusław kazał ukryć żywność, i po wykopaniu zapasów od razu skierowali się do Wołczysk. Tam czekał już na Tynera pocztowy chorągwi husarskiej, którą dowodził    Wyżycki.    Przywiózł    rozkaz    natychmiastowego    dołączenia kompanii dragonów do reszty pułku w związku z wdarciem się czambułów w granice Wołynia.
–  Siła  ich  nadciągnęła  od  Korsunia  –  oznajmił  Tynerowi.  –  W  paru miejscach stawili im czoła pospolitacy z jazdy sandomierskiej i nadworne jednostki księcia Ostrogskiego, ale ordy i Kozaków będzie z dwa tysiące. Wiele  szkód  psubraty  poczynili  i  ludzi  w  jasyr  zgarnęli.  Trzeba  ich zatrzymać, nim wyjdą na step, gdzie nic już nie poradzim.
Tyner nie zwlekał. Wyszli z Wołczysk o świcie i nie żałując koni, dotarli na miejsce zgrupowania następnego dnia.
Już  z  dala  przywitały  ich  chmary  czarnego  ptactwa  krążące  nad pobojowiskiem. Na ziemi leżały setki martwych Tatarów i Kozaków, nagich, zastygłych na mrozie i śniegu, odartych z odzienia. Nikt nie troszczył się o ciała pozostawione na żer lisom, wilkom i wronom. Tyner poprowadził dragonów skrajem pobojowiska w stronę wzniesienia, gdzie Polacy założyli obóz. Po dotarciu na miejsce przekazał komendę wachmistrzowi i udał się na spotkanie z dowódcą.
W namiocie Wyżyckiego zastał delegatów przysłanych przez szlachtę, której sporo było wśród brańców. Panowie bracia prezentowali się licho, wręcz po chłopsku, odziani byle jak, w niedopasowane łachmany. Żałosny stan i niedawna niewola nie przeszkadzały im domagać się krzykliwie zwrotu dóbr zrabowanych szlachcie przez Tatarów, a następnie odzyskanych przez żołnierzy po bitwie.
– Nie teraz, mości panowie, nie teraz! – zawołał stanowczo Wyżycki,podnosząc się z zydla. – Właśnie przybył oficer z misją wielkiej wagi. – Wskazał na Tynera, który zatrzymał się w przedsionku namiotu. – Wybaczcie zatem i daję słowo, że wszystkie zażalenia zostaną rozpatrzone. Przyjdźcie jutro. Jutro.
– Nie ruszym się stąd, póki nie odzyskamy tego, co nam zrabowano – zaprotestował najbardziej rozgniewany szlachcic.
Wyżycki już go nie słuchał. Dał znak wartownikom, aby wyprowadzili delegację z namiotu.
–  Gdyby  nie  ja  i  moi  żołnierze,  pewnie  jakiś  Turek  popychałby  go w   zadek   do   końca   życia   –   zwrócił   się   do   Tynera.   –   Ot,   ludzka niewdzięczność.
– Wszystko potracili, cały dobytek – zauważył Bogusław. – Nie dziwota więc, że burzą się, widząc, jak żołnierze dzielą między siebie ich własność.
– Współczuję im, ale wojsko od trzech kwartałów nie widziało zapłaty. Jeśli odbiorę im teraz łupy zdobyte na Tatarach, zaczną opuszczać obóz.
Tyner   tylko   pokiwał   głową.   Czasem   sprawy   wyglądają   tak,   jak wyglądają, i niewiele można z tym zrobić. To była jedna z takich spraw.
Wyżycki  podsunął  oficerowi  drugi  zydel  wykonany  z  końskiej  skóry rozpiętej na drewnianych nogach.
– Spocznij, panie Bogusławie – poprosił.
– Wielkie zwycięstwo odnieśliście waszmość – orzekł Tyner, siadając.
– Zabiliśmy pięć setek ordyńców i nieco Kozaków towarzyszących im na wyprawie. Odbiliśmy też mnóstwo jasyru. Zwycięstwo to wielce wspomoże reputację naszej dywizji. Teraz nikt już nie powie, że uciekliśmy z Ukrainy ze  strachu  przed  wrogiem,  co  kłamliwie  zarzucali  nam  wobec  szlachty stronnicy Sobieskiego.
– A co z sądem hetmańskim? – zapytał Tyner. Wyżycki machnął ręką.–   Sejm   zerwany,   a   król   jegomość   zablokował   wszelkie   decyzje Sobieskiego. Co więcej, otrzymałem pozwolenie, aby przenieść dywizję do królewszczyzn ekonomii samborskiej, gdzie zatrzymamy się, póki sytuacja polityczna się nie wyklaruje.
– Doskonałe to wieści. Kiedy wyruszamy?
– Za kilka dni, gdy zbierze się całe wojsko – odparł Wyżycki. – Ale ty, waszmość, udasz się gdzie indziej.
– Co to znaczy?
– Przyszedł list od księżnej Gryzeldy, z rozkazem, abyś niezwłocznie stawił się w Zamościu.
– Wspomniała, w jakim celu?
Wyżycki pokręcił głową.
– Wiedz, panie Bogusławie, że będzie mi brakowało takiego oficera, ale liczę, że rychło znów się zobaczymy.
– Bóg jeden wie – rzekł Tyner. – Pozwolicie, że wezmę z sobą Grota, jeśli zechce jechać ze mną?
– Dobry to żołnierz i żal mi go tracić, ale cóż… Macie moje pozwolenie. Na tym zakończyli spotkanie. Tyner pożegnał się z dowódcą i wyszedł na
dwór.
Zamość…  Zbyt  wiele  złych  wspomnień  wiązało  się  dla  niego  z  tym miejscem, aby chciał tam wracać.
Ostatnim razem, gdy przebywał w tym mieście, własny ojciec wyrzekł się go za poślubienie Marii. Tylko dlatego, że nie była szlachcianką.
Czasem  zastanawiał  się,  czy  nie  powinien  był  wówczas  ulec  woli rodziciela, wyprzeć się zakazanej miłości, nawet jeśli miało kosztować go to niewyobrażalny ból. Czy cierpiałby bardziej niż teraz? Tego nigdy się nie dowie. Mógł tylko przypuszczać, że Maria nie doznałaby wówczas od losutak straszliwej krzywdy, miałaby dzieci i męża. Z czasem zapomniałaby o nim, a on o niej. Stało się jednak inaczej. Wszystko dobre i złe, co potem wydarzyło się w ich życiu, było konsekwencją tamtego wyboru.
Tyner westchnął żałośnie, wypuszczając z ust obłoczek pary.
Minęło wiele lat, Maria i ojciec nie żyli, a mimo to wciąż bał się stawić czoła demonom przeszłości. Jak długo miało to jeszcze trwać? Ile lat jeszcze żal i poczucie winy miały zatruwać mu duszę?
Naszła  go  myśl,  że  księżna  Gryzelda  ma  rację.  Powinien  skończyć z użalaniem się nad sobą, potraktować tę podróż jako dar od losu i odnaleźć właściwą drogę. Ostatecznie nie każdy dostaje szansę na nowy początek.
Zamość rozbrzmiewał biciem dzwonów wzywających mieszkańców na nabożeństwo. Księżna Gryzelda stała na balkonie swej alkowy i obserwowała maleńkie sylwetki ludzi zmierzających tłumnie do kościołów.
Powiał chłodny marcowy wiatr, chłoszcząc zamkowe mury, i kniahini otuliła się szczelniej srebrnym futrem, które dostała w prezencie od kniazia Jaremy. Od śmierci męża upłynęło ponad dwadzieścia lat, a ona wciąż za nim tęskniła.
Ich małżeństwo nie było zbudowane na wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia. Nie mogło być, skoro przed ślubem tylko raz widziała Jaremę, gdy przybył z oświadczynami. Ojciec zmusił ją, aby wypełniła obowiązek wobec rodziny,  i  z  początku  nie  przyszło  jej  to  łatwo,  ale  gdy  urodziła  syna, wszystko zmieniło się na lepsze i z czasem szczerze pokochała męża.
Gryzelda  uważała  ten  okres  za  najszczęśliwszy  w  swoim  życiu,  nim przedwczesna  śmierć  nie  odebrała  jej  Jaremy.  Potem  nastały  złe  lata wypełnione samotnością i kłopotami finansowymi spowodowanymi zajęciem przez zbuntowanych Kozaków olbrzymiego latyfundium Wiśniowieckich. Na szczęście mogła liczyć na łaskawy chleb dla siebie i syna tu, w Zamościu.
To  był  dla  niej  ciężki  czas.  Obserwowała  bezsilnie,  jak  jej  brat  Janmarnotrawi dziedzictwo przodków na pijaństwo i rozpustę. Utrzymywał tabuny dziwek i otaczał się gromadą pochlebców wysysających zeń złoto niczym wszy krew. Z każdym rokiem udręki narastała w niej świadomość, że cała ta wielka potęga zbudowana przez ich dziada Jana Zamoyskiego i utrwalona przez ojca Tomasza powinna należeć do niej. To ona odziedziczyła najlepsze rodzinne przymioty: rozum, charakter i ambicję, tymczasem jej młodszy brat był tych cech niemal pozbawiony. Nie miało to jednak znaczenia w świecie, który urządzono tak, aby faworyzował mężczyzn.
Pogodziła się z tym, że nigdy nie zostanie panią na Zamościu. Nauczyła się   nie   dostrzegać   ladacznic   przechadzających   się   po   zamkowych krużgankach, ignorować całonocne i wielodniowe pijatyki organizowane dla przyjemności jej brata.
To jednak było nic w porównaniu z pojawieniem się w Zamościu tej dziwki, Marii Kazimiery. Młoda Francuzka szybko zapragnęła stać się jedyną i niekwestionowaną panią Zamoyską. Skutecznie wykorzystywała w tym celu swe  siedemnastoletnie  ciało  i  wspaniałą  urodę,  którą  zawróciła  Janowi w głowie.
Gryzelda    pozornie    ustąpiła    bratowej    miejsca    pierwszej    damy w  Zamościu.  W  rzeczywistości  skrycie  i  uparcie  sabotowała  z  pomocą wiernych  sług  wszelkie  pomysły  i  zarządzenia  młodziutkiej  Francuzki. Kniahini zbyt dobrze znała swego brata, aby łudzić się co do jego poprawy. Jan  nie  był  mężczyzną  cechującym  się  jakąkolwiek  stałością  i  wszelkie nałogi    przyciągały    go    niczym    płomień    przywabia    ćmę.    Gryzelda obserwowała, jak rok po roku stacza się w otchłań pijaństwa i rozpusty, traci zdrowie.  Zdarzało  się,  że  całymi  tygodniami  nie  wychodził  z  pijackiego cugu, zaniedbując młodziutką żonę i zostawiając administrację latyfundium na głowie siostry.Osamotniona   Maria   Kazimiera   znalazła   pocieszenie   w   ramionach Sobieskiego. Gdy tylko mogła, uciekała do Warszawy, gdzie spotykała się z ukochanym pod łaskawym okiem swej matki chrzestnej, królowej Ludwiki.
Gryzelda  pozbyła  się  bratowej  z  Zamościa,  tak  się  jej  przynajmniej zdawało.  Do  momentu,  gdy  ta  oznajmiła,  że  jest  w  ciąży,  i  przekonała schorowanego męża, że nosi pod sercem potomka Zamoyskich. Na nic zdały się błagania Gryzeldy, przekonywanie brata, że ojcem dziecka jest Sobieski. Jan nie chciał słyszeć prawdy.
Może inna kobieta ugięłaby się i zrezygnowała, ale Gryzelda nie miała zwyczaju ulegać ani ludziom, ani tym bardziej losowi. Wolała kształtować przeznaczenie siłą własnej woli.
Kniahini zacisnęła palce na kamiennej balustradzie tarasu, rozpamiętując noc, gdy przyszła do komnaty bratowej i podała jej kielich z winem, do którego dodała miksturę na spędzenie płodu.
Po tylu latach wciąż zadawała sobie pytanie, czy mogła postąpić inaczej. Czy  miała  inne  wyjście,  aby  uchronić  swój  ukochany  Zamość  przed dostaniem się w ręce francuskiej dziwki i Sobieskiego.
Po tym, co zrobiła, nie było już dla niej drogi odwrotu. Gdy zmarł jej brat,   przysięgła   sobie,   że   zachowa   dziedzictwo   rodziny   dla   Michała Korybuta. Z pomocą wojska nadwornego i przy poparciu mieszczan zawarła bramy przed Marią Kazimierą powracającą do Zamościa na wieść o śmierci męża i kuzynami z bocznej linii Zamoyskich, którzy ostrzyli sobie zęby na przejęcie bajecznie bogatej ordynacji.
Oczywiście zasypano ją protestacjami i wezwaniami do sądu, lecz nikt nie był na tyle głupi, aby siłą dochodzić swych praw. Zwłaszcza że rychło zrządzeniem opatrzności i staraniem biskupa Olszowskiego jej syn Michał Korybut został wyniesiony przez szlachtę na tron królewski.
Gryzelda usłyszała szuranie o kamienną powierzchnię tarasu. Porzuciławspomnienia i spojrzała na mężczyznę, który stanął u jej boku. Poważne, ciemne oczy Andrzeja Olszowskiego spoczęły na jej obliczu.
– Co robisz tu na chłodzie? – zapytał.
– Oddaję się wspomnieniom – odrzekła zgodnie z prawdą.
Uśmiechnął się.
– Sporo już ich się nam nazbierało.
– To prawda – przyznała i w przyjacielskim geście położyła dłoń na jego dłoni. – Wracajmy do środka – zaproponowała.
Przeszli do ciepłej alkowy. Gryzelda zrzuciła z siebie futro i w samej sukni usiadła w fotelu ustawionym naprzeciw kominka. Andrzej Olszowski zajął miejsce obok niej w sąsiednim fotelu. Zastygli tak na dłuższą chwilę, wpatrując się w płomienie i rozmyślając.
– Co teraz zrobimy? – zapytał Olszowski.
– Będziemy się bronić – odparła Gryzelda zdecydowanie. – Omal nie zamordowano mi syna, nie zostawię tego bez odpowiedzi.
– Jak myślisz, kto za tym stał?
Obrzuciła Andrzeja zdumionym spojrzeniem.
–  Przecież  to  oczywiste:  Sobiescy.  –  Ostatnie  słowo  kniahini  niemal wysyczała.
– Hetman? – Olszowski pokręcił głową z niedowierzaniem. – To zupełnie nie w jego stylu.
– Za to w stylu jego żony jak najbardziej. Nie pierwszy to raz posłużyła się trucizną, aby pozbyć się bliskiej mi osoby.
– Nie masz dowodów, że to ona otruła twego brata.
– Nie muszę mieć – odrzekła Gryzelda nieustępliwie. – Któż inny mógł to zrobić?
– Rozumiem, że chcesz zrezygnować ze ślubu Dymitra z Teofilą?Gryzelda zagryzła usta.
–  Łudziłam  się  co  do  możliwości  zawarcia  pokoju  między  naszymi rodami… – Dotknęła dłoni Olszowskiego. – Oboje się łudziliśmy.
–  Jesteśmy  starymi  ludźmi  wychowanymi  w  innych  czasach,  gdy obowiązek i honor cokolwiek znaczyły – powiedział ksiądz biskup smętnie. – Teraz wszystko można kupić i sprzedać, nazywając to dobrem ojczyzny, rodziny czy samego Boga.
– Kiedyś też tak się działo, za czasów mego ojca i dziada – odrzekła Gryzelda. – Z upływem lat człowiek idealizuje własną młodość. Widzi w niej złoty wiek. Tymczasem zmieniło się tyle, że kiedyś nie przyjmowaliśmy złota z zagranicy, mieliśmy dość własnego. Obecnie nawet najznamienitsze rody popadły w ruinę przez ciągłe wojny i nieporządek w kraju. Sprzedajemy się i nazywamy to racją stanu.
– Ty nie bierzesz złota od nikogo – zauważył Olszowski.
– Ja mam Zamość i ordynacje – odparła kniahini dumnie. – Nie muszę nikogo o nic prosić. I mój syn też nie będzie musiał tego robić, gdy już rozprawimy się z naszymi wrogami.
– Rozprawimy się? – Olszowski popatrzył na Gryzeldę z niepokojem. – Cóż to znaczy?
– Zaczynam myśleć, że to Pacowie mają rację, nie my. Chcą postawić Sobieskiego,  Prażmowskiego  i  Morsztyna  przed  sądem,  wyzuć  ich  ze wszystkich sprawowanych urzędów, a nawet majątków. Zesłać na wygnanie, a jeśli ci nie zechcą opuścić kraju i wyjechać do Francji, skazać na śmierć.
Olszowski westchnął i objął Gryzeldę ramionami.
– Uspokój się, nie myślisz racjonalnie.
– To mój syn, moje jedyne dziecko. Nie zrozumiesz tego. Natychmiast pożałowała swych słów.
– Wybacz mi, nie chciałam, aby tak to zabrzmiało.– Wiesz, że zawsze będę stał przy tobie i Michale. Jednak ambicje Paców prowadzą wprost do nowej wojny domowej, a ta do kompletnej ruiny kraju… Tego chcesz? – zapytał, patrząc jej w oczy.
–  Jeśli  ma  to  zapewnić  bezpieczeństwo  mej  rodzinie  –  potwierdziła Gryzelda.
– A jeśli Sobieski stanie się polskim Cromwellem i wygra wojnę, a twój syn skończy na szafocie jak angielski król?
Kniahini milczała.
– Co więc proponujesz, Andrzeju?
– Uspokoić się i chronić życie króla. Wojna z imperium tureckim jest nieuchronna i cały ciężar jej prowadzenia spadnie na barki Sobieskiego.
– Co nam to da? – zapytała Gryzelda.
– Przegrana wojna osłabi hetmana i pogrąży go w oczach szlachty. Co istotniejsze,  Sobieski  i  całe  stronnictwo  francuskie  zostaną  pozbawieni autorytetu  wśród  pokonanych  żołnierzy.  Wtedy  uderzymy  w  opozycję, wykorzystując armię litewską i pospolite ruszenie zwołane przez króla do obrony ojczyzny.
– A jeśli Sobieski wygra, czy to nie uczyni go jeszcze silniejszym?
– Tej wojny nie wygramy, moja droga – powiedział Olszowski. – Nie z  tym  wojskiem,  które  mamy,  nie  przy  pustym  skarbcu.  Właściwie  już przegraliśmy,   możemy   tylko   zadbać,   aby   umniejszyć   koszty   klęski i wykorzystać sposobność do pogrążenia naszych wrogów w kraju.
Kniahini zamyśliła się i przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
– Zgoda, posłucham twej rady. Najważniejsze jest bezpieczeństwo mego syna. Najlepiej, gdyby król i królowa przyjechali tu, do Zamościa.
– Obawiam się, że Eleonora na to nie przystanie. Z tego, co słyszałem, schronią się w Krakowie. Dobry to pomysł, zważywszy, że książę lotaryńskidotarł już z regimentami pod śląską granicę. W razie zagrożenia udzieli ich wysokościom wsparcia.
Gryzeldę  niepokoiła  bliskość,  w  jakiej  mieli  się  znaleźć  jej  synowa i Lotaryńczyk, ale troskę tę zostawiła dla siebie.
– Musimy się zająć sprawą tych paszkwili na temat impotencji mego syna – zmieniła temat rozmowy. – Z całą pewnością te kalumnie rozprowadza Prażmowski.
– To do niego podobne – zgodził się Olszowski. – W tym człowieku nie ma  krztyny  uczciwości,  cały  jest  wypełniony  złośliwością  i  ambicją. Wysłałem skargę do Rzymu i liczę, że Ojciec Święty, któremu leży na sercu bezpieczeństwo Rzeczypospolitej w obliczu inwazji tureckiej, przykróci ostro cugli prymasowi. Niemniej najlepszą metodą, aby zadać kłam pogłoskom, jest poczęcie potomka przez parę królewską.
–  Odbyłam  z  Eleonorą  rozmowę  na  ten  temat.  Wyjaśniłam  jej,  że oddzielne sypialnie małżonków nie sprzyjają poczęciu dziecka, a co gorsza, wywołują okropne plotki.
Olszowski posłał jej zaciekawione spojrzenie.
– Co na to królowa?
– Była wściekła jak osa, ale myślę, że zrozumiała, na czym polega jej obowiązek.
– Jestem przekonany, że wkrótce doczekasz się wnucząt.
– Niczego bardziej nie pragnę, mój drogi.
Gryzelda westchnęła, jakby potworny ciężar przygniatał jej pierś.
– Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Otrzymałam list od ambasadora von Stoma. Informuje mnie, że Prażmowski przybył do niego i   otwarcie   zarzucił   Michałowi…   –   Gryzelda   umilkła   zażenowana, rozpaczliwie   szukając   słowa,   które   przejdzie   jej   przez   usta   –   to… obrzydlistwo.– Masz na myśli…
–  Grzeszenie  z  innym  mężczyzną  –  wydusiła  z  siebie.  –  Co  więcej, zasugerował usunięcie Michała z tronu pod pozorem niedołęstwa i ponowny ożenek Eleonory z francuskim księciem, który przejmie koronę.
–  Prażmowski  nie  ośmieliłby  się  przedstawić  takiej  propozycji  sam z  siebie  –  stwierdził  Olszowski.  –  Musiał  otrzymać  na  to  pozwolenie z   Paryża.   Król   Ludwik   jest   w   potrzasku,   cała   zachodnia   Europa sprzymierzyła się do wojny przeciw niemu. Anglia, Hiszpania, Holandia, Cesarstwo i Prusy, nigdy wcześniej nie było tak wielkiego sojuszu przeciw jednemu   państwu.   Bóg   pozwoli,   a   rychło   potęga   francuska   zostanie unicestwiona na zawsze, a wówczas, gdy już zabraknie wsparcia Ludwika, rozprawimy się z Sobieskim i Prażmowskim tu, w kraju.
–  Zapłacą  za  wszystko,  co  zrobili  złego  mej  rodzinie  –  potwierdziła Gryzelda, znów kładąc dłoń na dłoni biskupa. – Gdy tak się stanie, zostaniesz prymasem, a mój syn niekwestionowanym władcą. Wspólnie będziemy go wspierać we władaniu królestwem.
Zamość   powitał   Tynera   i   Grota   paleniem   czarownicy   na   rynku. Egzekucja zgromadziła licznych gapiów przybyłych cieszyć oczy widokiem sprawiedliwej kary dotykającej grzesznicę.
Siedząc w siodłach, obserwowali, jak strażnicy prowadzą w kierunku stosu  dwukołowy  zaprzęg,  na  którym  wieziono  niemłodą  już  kobietę. Wiedźmie w jej ostatniej drodze towarzyszył ksiądz, przezornie trzymający się kilka kroków za wózkiem, aby uniknąć grudek łajna ciskanych przez motłoch w czarownicę.
Niegdyś Tyner, jak każdy, nie stronił od tego typu rozrywek, teraz jednak nie   miał   ochoty   przypatrywać   się   egzekucji.   W   przeciwieństwie   do spragnionych mocnych wrażeń mieszczan dość już naoglądał się cierpieniai okrutnej śmierci. Cmoknął na wierzchowca i zwierzę niespiesznie ruszyło ulicą w stronę zamku. Grot, bardziej zainteresowany kaźnią, chcąc nie chcąc, podążył za dowódcą.
W  twierdzy  zameldowali  się  u  oficera  straży  nadwornej  księżnej Gryzeldy.   Wachmistrz   został   zakwaterowany   w   garnizonie.   Tynera zaprowadzono do pokoju w pałacu. Pomieszczenie nie miało własnego pieca i panował w nim chłód, lecz Bogusław nie narzekał. Po ostatnich trudach czysta izba z łóżkiem i pierzyną, a także ciepły posiłek w zamkowej kuchni były wszystkim, czego potrzebował.
Napełniwszy    żołądek,    odwiedził    łaźnię,    gdzie    zmył    z    siebie kilkutygodniowy brud i skorzystał z usług golibrody. Czysty i ostrzyżony postanowił wymienić żupan na nowy, bo ten, który nosił na grzbiecie, popruł się od ciągłego używania. W tym celu wybrał się do rynku.
Przy  bliższym  przyjrzeniu  się  miasto  wyglądało  lepiej,  niż  Bogusław zapamiętał je z czasów, gdy pobierał nauki w tutejszej akademii. Nie widział już zniszczeń po wielkim pożarze sprzed parunastu lat – który strawił arsenał, kilkanaście kamienic i prawie dwieście drewnianych domostw – co dobrze świadczyło o rządach księżnej Gryzeldy. Z głównych ulic zniknęły też szopy i budy stawiane masowo przez uciekinierów, którzy znaleźli schronienie za potężnymi murami Zamościa podczas wojen z Chmielnickim i Szwedami.
Pod ratuszem nie było już śladu po gapiach. Pozostał za to dogasający stos  i  sczerniała  od  płomieni  postać,  porzucona  na  miejscu  kaźni  jako przestroga dla tych, co zamyślają zejść ze ścieżki prawości i boskich cnót.
Tyner zaszedł do ormiańskiego sklepu, w którym często zaopatrywał się, będąc żakiem. Za ladą zastał znanego mu kupca, tyle że posiwiałego już i zgarbionego pod ciężarem przeżytych lat.
Starzec nie rozpoznał Bogusława, co zresztą nie dziwiło. W Akademii Zamojskiej  uczyło  się  wielu  studentów,  a  on  sam  nie  przypominał  jużw niczym tamtego gładkiego chłopaczka. W sklepie oferowano głównie modę polską: żupany, ferezje i delie, a także niezbędne dodatki: pasy szlacheckie, rękawiczki i futrzane czapki. Nie brakło też wszelkiego rodzaju zapinek, guzów i sprzączek trzymanych w przezroczystych słojach. W głębi pomieszczenia leżały bele aksamitu, adamaszku i atłasu mieniące się niczym płynąca woda. Osobno wisiały kurty i delie podbite skórkami rysi czy soboli, a także zimowe szuby z gronostajów.
Tyner zatrzymał się chwilę przy futrach, świadom jednak, że nie stać go na taki zbytek. Po tym, jak spłacił długi, w sakiewce nie zostało mu wiele srebra.
Z tańszych strojów wpadł mu w oko oliwkowy żupan z mosiężnymi guzikami. Wydawało się, że suknia będzie za wąska w ramionach, ale po przymierzeniu wyszło, że leży na nim jak ulał.
– Coś pusto tu dzisiaj – zauważył Bogusław, kładąc monety na ladzie.
– Żydzi psują handel. – W głosie kupca pobrzmiewało więcej smutku niż złości.  –  Za  czasów  mego  ojca  było  ich  w  mieście  kilkanaście  rodzin. Wszyscy Sefardyjczycy, uczciwi ludzie i kupieccy. A teraz? Szkoda słów. – Starzec machnął ręką. – Nazjeżdżali się różni, niszczą handel i rzemiosło, zaniżają ceny, sprzedając tandetę. Już teraz jest ich w mieście więcej niż Ormian i Niemców razem wziętych. Zajęli rynek solny i jatki, mają tam synagogę, łaźnie i dom nauki.
– Księżna potrzebuje podatków. Obojętne, czy płaci je Żyd, Ormianin, czy Polak – rzekł Tyner. – Pieniądz czyni wszystkich równymi.
Ormianin się wykrzywił.
– A co komu po takiej równości? Za czas jakiś w mieście nie będzie miejsca dla nas i Polaków.
Na to Tyner nie potrafił dać odpowiedzi, wszędzie na Kresach działo się tak samo.Odebrał  resztę  w  miedziakach  i  pożegnał  się.  Gdy  dotarł  na  zamek, zakomunikowano  mu,  że  księżna  oczekuje  go  w  kaplicy.  Przebrał  się i poszedł na spotkanie.
Gryzelda  siedziała  w  ławeczce  przy  ołtarzu,  oświetlona  migotliwym blaskiem świec ustawionych w lichtarzach.
Gdy Tyner zamknął za sobą drzwi kaplicy, wskazała mu miejsce obok siebie.
– Tutaj nikt nie będzie nam przeszkadzał w rozmowie – oświadczyła. Bogusław usiadł i chwilę milczeli.
– Obawiasz się śmierci? – odezwała się kniahini.
Zerknął na Gryzeldę zaskoczony.
– Staram się o tym nie myśleć. – Zamilkł, zbierając odpowiednie słowa. – Nie obawiam się utraty życia, lecz tego, co mnie czeka po tamtej stronie za czyny, których się dopuściłem tu, na ziemi.
Gryzelda  skinęła  głową,  jakby  odpowiedź  Tynera  była  bliska  jej własnych przemyśleń.
– Wysyłam cię na dwór królewski – oznajmiła. – W młodości Michał darzył  cię  zaufaniem,  jestem  pewna,  że  wciąż  dobrze  o  tobie  myśli, Bogusławie.
–  Odwykłem  od  dworskiego  życia,  jestem  żołnierzem.  –  To  jedno przyszło mu do głowy.
–  I  wciąż  nim  zostaniesz  –  uspokoiła  go  księżna.  –  Do  twych obowiązków będzie należało dbanie o bezpieczeństwo mego syna.
– Czy coś zagraża jego wysokości?
– Próbowano go otruć. Zajścia nie ujawniono przez wzgląd na ohydne plotki rozpuszczane przez naszych wrogów.
Tynera kusiło, aby zapytać o te plotki, ale ton głosu Gryzeldy i grymasmalujący się na jej obliczu ostrzegły go, że lepiej będzie nie drążyć tematu.
– Uczynię wszystko, co w mej mocy, aby chronić króla – zapewnił.
– Wiem to. Na barkach mego syna spoczywa olbrzymi ciężar władania królestwem,   ciężar,   który   mógłby   przygnieść   o   wiele   odporniejszego człowieka.
– Najjaśniejszy pan już jako chłopiec przejawiał niezwykłą roztropność. Gryzelda uśmiechnęła się kącikami ust.
– Nie musisz mi kadzić, Bogusławie. Znasz mego syna od dziecka, byłeś jego paziem. Oboje wiemy, że ma słaby charakter. Kiedyś we wszystkim liczył się z mym zdaniem, lecz od ślubu z Habsburżanką tracę go – wyznała z  bólem.  –  Jak  nigdy  wcześniej  potrzebuje  osób,  które  udzielą  mu właściwych rad.
Bogusław milczał, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
– Miej oczy i uszy otwarte, nie ufaj nikomu, nawet tym, którzy wydają się poza wszelkim podejrzeniem – ciągnęła Gryzelda. – Otrzymasz złoto na opłacenie   pomocników   i   przekupienie   dworaków.   Zacznij   od   służby i  żołnierzy.  Oni  zawsze  coś  wiedzą.  Postaraj  się  też  dotrzeć  do  kogoś bliskiego królowej. Może do jednej z pokojówek? – Gryzelda wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Tynera. – Jesteś przystojnym mężczyzną, tak jak twój ojciec, z pewnością nie okaże się to dla ciebie problemem. Teraz już idź, chcę pobyć sama.
Bogusław opuścił kaplicę i zamknął za sobą ciężkie drzwi. Zastanawiał się, czy o takim nowym otwarciu myślał, zmierzając do Zamościa.
Jego ojciec zwykł mawiać, że życie rzadko kiedy daje nam to, czego chcemy. Dużo częściej człowiek staje przed wyborem między mniejszym a większym złem.
Problem w tym, że czasem ciężko rozeznać, które jest które.ROZDZIAŁ VI
Awers i rewers
Kwiecień A.D. 1672
Charlotta,  obserwując przez okienko  powozu  umykające przedmieścia Warszawy, westchnęła z ulgą. Po pięciu dniach zamknięcia w kolebiącym się pojeździe i nocach spędzanych w zarobaczonych zajazdach marzyła o gorącej kąpieli i wygodnym łóżku z czystą pościelą.
Woźnica  nie  żałował  koni  aż  do  placu  z  rozdrożem  i  rzeczką,  która spływała głębokim wąwozem w stronę Wisły. Tam musiał zwolnić, gdyż na skutek roztopów i deszczów rozstaje zmieniły się w grzęzawisko.
Koła powozu zabuksowały w błocku i przez moment Charlotta obawiała się, że utknął na dobre, lecz konie prowadzone przez wprawnego stangreta pociągnęły go jednak dalej.
Zostawili za sobą przedmieścia i wjechali na Nowy Świat, gdzie właśnie rozpoczynano  budowę  kolejnego  dworu  –  wyrastały  niczym  grzyby  po deszczu  wzdłuż  szerokiej,  lecz  wciąż  pozbawionej  bruku  ulicy.  Stangret znów  wyhamował,  przepuszczając  kolumnę  wozów  wiozących  na  terenbudowy sterty desek i drewniane bale.
Na  szczęście  pałac  zajmowany  przez  Sobieskich  na  czas  ich  pobytu w Warszawie znajdował się już niedaleko.
Gdy  powóz  zatrzymał  się  na  podjeździe,  podbiegł  do  niego  służący i  rozłożył  drewniane  schodki  ukryte  pod  podwoziem.  Charlotta  wysiadła z  kabiny,  z  przyjemnością  prostując  nogi  i  plecy  po  blisko  dziesięciu godzinach nieprzerwanej jazdy po bezdrożach. Czuła się lepka i brudna. Jak najszybciej chciała znaleźć się w wannie z gorącą wodą.
Z  pałacu  wyszła  ku  niej  ochmistrzyni,  korpulentna  siwiejąca  kobieta ubrana w nienaganną ciemnoszarą suknię bez zdobień.
– Pani hetmanowa prosiła, abym zajęła się wszystkim, gdy mademoiselle przyjedzie – zwróciła się do Charlotty przymilnie.
– Gdzie teraz jest pani Sobieska?
– Przyjmuje medyka.
– Jest chora? – zaniepokoiła się Charlotta.
– Ona nie, ale chyba chodzi o ciążę.
Ochmistrzyni  osobiście  zaprowadziła  Mesire  do  komnaty  i  obiecała przysłać z kuchni służące, które przygotują kąpiel.
Charlotta  przywiozła  ze  sobą  tylko  dwie  torby  podróżne,  poleciła tragarzom złożyć je pod ścianą. Gdy została sama, rozejrzała się po nowym lokum.
Pomieszczenie było duże, o wysokim stropie i bielonych ścianach. Stały tam stół z brązowego drewna i krzesło z wysokim oparciem, a także zegar umieszczony  na  gzymsie  wygasłego  kominka.  W  głębi  pomieszczenia znajdowały się łóżko z baldachimem i parawan.
Niestety wszelkie nadzieje na odświeżenie się przepadły, gdy do drzwi Charlotty  zapukał  lokaj  z  poleceniem,  aby  stawiła  się  w  alkowie  Marii Kazimiery.Charlotta zmieniła bieliznę i ubranie na czyste, po czym udała się na spotkanie ze swą panią.
Marysieńka powitała ją, odpoczywając na sofie z wypiętym ku górze, mocno już zaokrąglonym brzuchem.
–  Jak  się  czujesz?  –  zapytała  Charlotta,  gdy  służba  wyszła  i  mogły pomówić w cztery oczy.
– Doskonale, nie mam już mdłości i wciąż widzę swoje stopy – odparła Marysieńka i zmieniła pozycję na siedzącą.
– A jak dziecko?
– Rośnie i kopie.
– A więc wszystko w porządku? – upewniła się Charlotta.
– Czemu pytasz?
– Ponoć był u ciebie medyk?
– Ledwo co przyjechałaś, a już o wszystkim wiesz – rzekła na poły poważnie Sobieska. – Kilka tygodni temu doznałam lekkiego krwawienia i Jan upiera się, aby lekarz badał mnie co jakiś czas. Zwykle puszcza mi krew i każe pić ohydne mikstury na uspokojenie humorów. Dziś jednak wkładał we mnie te swoje okropne narzędzia – poskarżyła się Marysieńka. – Czemu muszą być tak wielkie, metalowe i zimne?
Charlotta  nie  odpowiedziała  na  tę  skargę.  Od  lat  pragnęła  dziecka, niestety medycy podejrzewali, że jej łono jest jałowe.
Marysieńka dostrzegła zmianę na obliczu Charlotty.
– Posmutniałaś. Coś się stało?
– Po prostu jestem zmęczona podróżą.
– Wiem, że zasługujesz na wypoczynek i nagrodę, ale mam dla ciebie nowe zadanie. Tylko ty możesz tego dokonać.
Zabrzmiało to bardzo tajemniczo.– Czym mam się zająć?
– Korybutem.
– Co mam dokładnie zrobić?
– Upewnisz się, że pogłoski są prawdziwe.
– Niby jak? Zakradnę się do jego alkowy? – zapytała Mesire z nutą sarkazmu w głosie.
– Wpadłam na lepszy pomysł – oznajmiła Marysieńka. – Wiesz, jak najlepiej łowi się grube ryby?
Charlotta uniosła brew i pokręciła głową.
–  Na  żywą  przynętę  –  powiedziała  Sobieska  i  klasnęła  w  dłonie.  – Możesz już wyjść – zwróciła się do kogoś ukrywającego się w sąsiadującej z pokojem garderobie.
Drzwi się otworzyły i Charlotta ujrzała znanego jej młodzieńca. Wyglądał znacznie lepiej niż w dniu, gdy ujrzała go po raz pierwszy,
tkwiącego nago w beczce i poranionego od tortur. Właściwie nie było już po nich śladu, tylko nad lewą brwią pozostała mu cienka biała blizna.
W granatowym kaftanie i opiętych spodniach – musiała to przyznać – prezentował się bardzo apetycznie.
– Miłosz będzie naszą przynętą – wyjaśniła Marysieńka. – Wie, co ma zrobić.
Charlotta  zerknęła  na  młodzieńca.  Wydawał  się  opanowany  i  pewny siebie.
– Rozumiem, że mam mu pomóc zbliżyć się do Korybuta?
Sobieska uśmiechnęła się promiennie.
– I wierzę głęboko, że i tym razem mnie nie zawiedziesz.
Eleonora lubiła Kraków,  klimat miasta i spokój,  którego  trudno  byłoszukać w Warszawie. Stara stolica Polski przypominała jej troszkę Wiedeń, choć rzecz jasna nie mogła się równać pięknem i wielkością z jej ukochanym naddunajskim grodem.
Nawet podczas krótkiej przechadzki po mieście, którą zorganizował dla niej burgrabia, Eleonora dopatrzyła się symptomów wskazujących, że stara stolica najlepsze czasy ma już za sobą. Wielu domów wciąż nie odbudowano po  zniszczeniach  z  czasów  najazdu  szwedzkiego,  a  elewacje  kamienic, dawniej barwne i żywe, łuszczyły się od schodzącej farby. Jedynie kościoły i  klasztory  wciąż  prezentowały  się  równie  wspaniale  jak  za  czasów Jagiellonów,  gdy  Kraków  dorównywał,  a  może  i  przerastał  pięknem i  znaczeniem  stolicę  Habsburgów.  Kamienice  przy  rynku  wciąż  jednak zachwycały fasadą i wnętrzem, a już szczególnie pałac Pod Krzysztofory, gdzie zatrzymali się na czas pobytu w Krakowie.
Królowa oderwała wzrok od grupy kuglarzy wystawiających swe sztuki nieopodal Sukiennic i zerknęła na męża. Korybut od rana ślęczał przy biurku nad  księgami,  wykazując  się  wytrwałością,  o  którą  nigdy  by  go  nie posądzała. Eleonora odnosiła wrażenie, że jej mąż przeszedł jakąś odmianę po śmierci Konarzewskiego. Więcej pracował, często do późna w nocy, stał się też skryty, co budziło jej niepokój.
– Czym się zajmujesz, mój panie?
– Przeglądam dochody z żup solnych w Wieliczce. Niegdyś kopalnie te przynosiły  połowę  dochodu  skarbu  królewskiego,  obecnie  jednak  rzeka srebra  zamieniła  się  w  strumyczek.  Czy  ludzie  nagle  przestali  jeść  sól, używać jej do konserwowania żywności i skór? – Król uniósł pytająco brwi. – Nie sądzę.
– Może dochody giną gdzieś po drodze albo kopalnie są źle zarządzane. – Otóż to. Zamierzam osobiście udać się na miejsce i przeprowadzić
inspekcję.Eleonora popatrzyła zdumiona na męża.
– Sprawdzeniem ksiąg może zająć się rachmistrz.
– To na nic. Podskarbi Morsztyn obsadził żupy swymi zaufanymi ludźmi i   tylko   moja   osobista   obecność   w   Wieliczce   może   zmusić   ich   do przedstawienia rzetelnych rozliczeń. Nasi wrogowie dostają skrzynie pełne złota z Paryża, podczas gdy ja nie mogę wydać talara bez zgody sejmu i panów senatorów. Doprawdy, ciężko być tu królem. Czasem myślę, że nie powinienem był nim zostać.
Eleonora czuła, że powinna zaprzeczyć, zapewne właśnie tego oczekiwał, ale ostatecznie zachowała milczenie.
Korybut odłożył na bok księgę i sięgnął po puchar z winem.
– Pojedziesz ze mną?
– Zostanę w Krakowie. Kiedy wyjeżdżasz?
– Za kilka dni.
– Czy ten nowy oficer będzie ci towarzyszył?
– Tyner? Czemu pytasz?
– Bez szczególnego powodu. Po prostu ciekawi mnie ten człowiek. Tak łatwo zaufałeś mu i dopuściłeś do swej osoby.
–  Jego  rodzina  długo  służy  mojej.  Wychowywałem  się  wraz  z  nim, Bogusław był mym paziem.
– Czy wy dwaj…? – zawiesiła głos znacząco.
Korybut otworzył szerzej oczy.
– Ależ nie – odparł zaszokowany. – Będę ci wdzięczny, jeśli zakończymy ten temat.
–    Wybacz,    nie    zamierzałam    cię    urazić.    Martwię    się    o    twe bezpieczeństwo.
– Nic mi nie będzie.Zapadła niezręczna cisza.
– Pójdę do siebie – oznajmiła Eleonora.
Zrobiła kilka kroków do wyjścia, a potem odwróciła się i spojrzała na męża.
– Czy odwiedzisz wieczorem mą alkowę? – zapytała.
Korybut zastygł z kielichem wzniesionym do ust.
– Czy to te dni? – upewnił się.
– Tak. Możliwe, że z wolą Bożą uda się nam począć dziecko.
– Możesz mnie oczekiwać, pani – wydusił z siebie i skupił wzrok na księgach.
Eleonora wyszła na korytarz strzeżony przez gwardzistów. Od razu udała się do alkowy Klary Pac sąsiadującej z jej komnatami.
Kanclerzyna siedziała nad książką, jednym z tych francuskich romansów cieszących się popularnością wśród dam z towarzystwa.
Odłożyła lekturę i podniosła się z sofy. Królowa powstrzymała ją gestem dłoni.
– Nie wstawaj – poprosiła i usiadła obok.
– Za kilka dni król udaje się do Wieliczki – poinformowała przyjaciółkę. – To doskonała okazja! – Klara nie kryła ekscytacji. – Książę tylko czeka
na znak. Zjawi się w Krakowie w ciągu kilku godzin.
Eleonora odczuła ucisk pod sercem.
– Są jakieś wieści od twego męża? – zapytała, zmieniając temat.
– Sejmiki ziemskie opowiedziały się za królem, a armia litewska stanie w obronie tronu w razie buntu malkontentów. Razem z naszymi stronnikami w Koronie możemy liczyć na większość głosów w izbie poselskiej.
– A co z Olszowskim?
– Wyjechał z Warszawy zaraz po zakończeniu narady senatorów. Ponoćchoruje i zaszył się na wsi, aby podleczyć zdrowie.
Eleonora czuła się rozdarta, myśląc o biskupie. Olszowski był wiernym stronnikiem jej męża, a także sprawnym sternikiem polityki zagranicznej. To za jego przyczyną została królową.
I właśnie tego nie była w stanie wybaczyć biskupowi. Wiedziała, że obwinianie Olszowskiego za jej nieszczęśliwe małżeństwo jest irracjonalne, lecz nie mogła nic poradzić na kłębiące się w niej uczucia.
Spostrzegła, że Klara przypatruje się jej z uwagą. Opanowała emocje i zwróciła się do kanclerzyny:
– Podziękuj listownie mężowi i szwagrowi za lojalność i zapewnij ich obu, że będziemy pamiętać o ich zasługach.
– Tak uczynię, wasza wysokość.
Na tym skończyły rozmowę. Eleonora powróciła do własnych komnat. Przez resztę dnia zajmowała się szydełkowaniem, co pozwoliło jej odegnać niepokój i uspokoić myśli.
Wieczorem udała się do jadalni na wspólną wieczerzę z królem. Nie rozmawiali  wiele.  Korybut  pił  dużo  wina  i  siedział  markotny.  Eleonora domyślała się, że ciąży mu myśl o obowiązku, który mieli wypełnić tej nocy.
Jej również nie dopisywał apetyt i czuła się okropnie. Wiedziała jednak, że  powinni  począć  dziecko,  co  utnie  wszelkie  plotki  rozsiewane  przez Prażmowskiego   i   na   stałe   połączy   więzami   krwi   Wiśniowieckich i Habsburgów.
Po odejściu od stołu każde z małżonków wróciło do siebie w otoczeniu dworzan. Pokojowe rozebrały królową do koszuli. Eleonora zanurzyła się w wannie z gorącą wodą i przymknęła oczy.
Łaziebna obmyła jej skórę gąbką, potem służąca wytarła ją do sucha ręcznikami i namaściła wonnymi olejkami. Inna pokojowa pomogła nałożyć królowej jedwabną nocną szatę.W otoczeniu dam dworu Eleonora przeszła do sypialni. Dziesiątki świec rozstawionych  w  lichtarzach  rzucało  blask  w  najodleglejsze  zakamarki alkowy.  Korybut  oczekiwał  już  na  nią.  Siedział  na  skraju  łoża,  ubrany w koszulę nocną, opierając na kolanach niespokojne ręce. Gdy ujrzał żonę, opuścił wzrok na podłogę.
– Zostawcie nas samych – zwróciła się królowa do towarzyszących jej kobiet i kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, podeszła do męża.
Odwiązała szarfę na biodrach i pozwoliła szacie opaść miękko wokół stóp.
– Spójrz na mnie – poprosiła.
Korybut uniósł głowę i spojrzał na jej nagie, lśniące od olejków ciało. W głębi serca liczyła, że tym razem ujrzy w oczach męża pożądanie, lecz
dostrzegła wyłącznie lęk.
Powstrzymała się przed okazaniem rozczarowania. Postanowiła uczynić wszystko, co konieczne, aby spełnić swój obowiązek, nawet jeśli miało się to wiązać  z  upokorzeniem  i  wstrętem  do  samej  siebie.  Przechodzili  to  już wcześniej i wiedziała, że można z tym żyć.
Uklękła na materacu, który ugiął się pod jej ciężarem.
– Co mam zrobić, wasza miłość? – zapytała.
– Połóż się na brzuchu – powiedział Korybut.
Eleonora uczyniła, co kazał. Wtuliła twarz w poduszkę. Brzuch Korybuta dotknął jej pośladków i zsunął się wzdłuż ich łagodnych krawędzi na jej plecy.
Zacisnęła  usta,  kiedy  wgniótł  jej  ciało  w  materac.  Poczuła  ból,  gdy wsunął się w nią, suchą i nieprzygotowaną. Wbrew sobie rozluźniła mięśnie i poruszała biodrami, aby skończył możliwie najszybciej.
Każde  pchnięcie  jego  lędźwi,  miękki  ciężar  i  gorący  oddech,  który owiewał jej kark, czynił te kilka minut niekończącą się udręką. Przymknęłapowieki, czekając, aż dojdzie i zostawi w niej nasienie. Gdy tak się stało, po prostu zeszła z łóżka. Podniosła szatę z dywanu i ubrała się.
Korybut wpatrywał się w nią z poczuciem winy malującym się na twarzy. – Wybacz mi. – Zabrzmiało to bardzo szczerze.
Zupełnie nieoczekiwanie zrobiło się jej żal tego człowieka. Obydwoje stali  się  ofiarami  okoliczności  i  swego  urodzenia.  Zmuszono  ich,  aby odgrywali  wyznaczone  im  role,  bez  względu  na  to,  kim  byli  i  co  czuli. Spoczęła obok Michała i położyła dłoń na jego dłoni leżącej na kolanie.
Zastygli tak, wpatrując się przed siebie. Samotni i nieszczęśliwi, a przez to bliżsi sobie niż kiedykolwiek wcześniej.
Z początku Charlotta sądziła, że nad Krakowem zakotwiczyła burzowa chmura,  a  szare  pasma  rozszczepiające  się  nad  spadzistymi  dachami  to deszcz. Potem jednak, wraz z przybliżaniem się do miasta dotarło do niej, że to, co brała za wiosenną nawałnicę, nie jest dziełem natury, lecz ludzkim.
Dym. Wypluwany z tysięcy kominów i palenisk, ciemny i gęsty zdawał się  dusić  Kraków  swym  ciężarem,  zasłaniał  strzeliste  wieże  kościołów i  dachy  kamienic,  sięgając  szarymi  oparami  górującego  nad  miastem Wawelu.
Bliżej  miasta,  wzdłuż  traktu  prowadzącego  z  Warszawy  zieleniły  się wiosenne pola i ogrody, między którymi stały mniejsze i większe chatki o  słomianych  dachach,  karczmy,  a  nawet  dwór  szlachecki  z  małym folwarkiem.
Charlotta zerknęła na Miłosza jadącego konno u jej boku. Młodzieniec nie był najlepszym jeźdźcem i pięć dni spędzonych w siodle dało mu się mocno we znaki.
Szczerze powiedziawszy, i ona wolała podróżować karocą, lecz wiosenneroztopy, które nastąpiły po długiej i mroźnej zimie, zmieniły gościńce w grzęzawiska nieprzejezdne dla powozów. Tylko podróż wierzchem gwarantowała, że staną w Krakowie na czas.
Minęli bokiem Kleparz z jego targowiskiem i wciąż odbudowywanym kościołem  Świętego  Floriana,  a  potem  skręcili  w  stronę  przedbramia, uważając na dzieciarnię uganiającą się boso za kulawym psem.
Potężny okrąg Barbakanu wzniesiony z czerwonej cegły otaczał sztuczny staw, nad którym przerzucono mostek. Tam zwolnili, przepuszczając stado krów    prowadzonych    do    miasta.    Kilkanaścioro    zwierząt    truchtało niespiesznie, machając ogonami i pobrzękując dzwonkami uwiązanymi pod rogatymi łbami.
– Nie domyślają się, że przed wieczorem skończą swój żywot na hakach w  rzeźni  –  odezwał  się  Miłosz,  unosząc  się  w  strzemionach,  aby  ulżyć obitemu od siodła tyłkowi.
Charlotta spojrzała w wykrzywioną cierpieniem twarz swego towarzysza podróży.
– Nieświadomość bywa błogosławieństwem. Nie sądzisz?
– Zatem miejmy nadzieję, że nie podzielimy losu tych krów – mruknął. Przejechali pod kratownicą. Przy komorze mytnej celnik rzucił im tylko
przelotne spojrzenie, zbyt zajęty wyciskaniem srebra z kupca przewożącego wino.
Uderzył  ich  odór  parujący  z  zaśmieconej  odpadkami  fosy  i  kopyta wierzchowców  zadudniły  o  częściowo  zadaszony  most  łączący  Barbakan z bramą miejską.
Znaleźli się na Floriańskiej. Na ulicy było dość tłoczno, więc Charlotta uznała, że najlepiej uczynią, omijając główne ulice. Skierowała wierzchowca wzdłuż muru miejskiego, z którego wyrastały szpiczaste baszty. Wały miasta, choć z daleka potężne, z bliska nie prezentowały się już tak dobrze. W wielumiejscach widać było dziury po zaprawie wypłukanej przez deszcze, a nawet rumowiska pokruszonych cegieł. Niektóre fragmenty murów i baszty sprawiały wrażenie, jakby nie naprawiano ich od czasu szwedzkiego potopu.
Minęli Szpital Świętego Rocha i klucząc uliczkami, znaleźli się przy Bramie  Nowej  prowadzącej  na  Kazimierz.  Pokłusowali  grzbietem  grobli oddzielającej mokradła i wielki staw, nad którym suszyły się sieci rybackie. Stare  koryto  Wisły  dzielące  oba  miasta  pokonali  po  moście  z  tratew i wjechali przez furtę do żydowskiej części Kazimierza.
Na tych ulicach nieczęsto widywało się chrześcijan, a już kobieta jadąca w siodle musiała być niezwykłym zjawiskiem. Nic więc dziwnego, że na wielu brodatych obliczach miejscowych malowały się nieufność, zdumienie, a nawet lęk.
– Co tu robimy? – zapytał Miłosz.
– Tu będzie nasza kwatera – wyjaśniła Charlotta.
– U Żydów?
Wyczuła w jego głosie niechęć.
– A co, przeszkadza ci to?
– Nie, ale czy nie zwrócimy na siebie uwagi?
– Tutejsi ludzie zajmują się swoimi sprawami i nie wtykają nosa tam gdzie nie trzeba – uspokoiła obawy towarzysza. – Zresztą zatrzymamy się na obrzeżach dzielnicy żydowskiej, w miejscu, gdzie mieszkają chrześcijanie.
Wjechali  na  niewielki  placyk  ze  studnią,  otoczony  przez  piętrowe kamieniczki o bardzo wąskich fasadach i niewielkich, zasłoniętych szczelnie oknach.   Dwie   ciemnowłose   kobiety   w   długich   sukniach   i   chustach narzuconych na ramiona przerwały nabieranie wody ze studni i popatrzyły na jeźdźców ze strachem.
Charlotta wstrzymała konia, aby nie stratować stada gęsi taplających się w błocku pod nadzorem małego Żydka, który miał na sobie jedynie kubraki porcięta, po czym skręciła w uliczkę odchodzącą od placu.
Zaułek przegradzał ceglany mur, w którym umieszczono wąską furtkę. Charlotta zatrzymała konia i zsunęła się z siodła, czując drętwienie poniżej pleców. Wyprostowała się i chwiejnym krokiem podeszła do furty.
Zastukała  kołatką.  Przez  dłuższą  chwilę  nic  się  nie  działo,  a  potem usłyszała czyjeś kroki po drugiej stronie muru. W okrągłym judaszu błysnęło oko  i zaraz potem zgrzytnęły  odsuwane sztaby.  W uchylonych  drzwiach pokazał się mężczyzna z gęstą czarną brodą okrywającą młodą twarz.
Ubrany  był w chałat o  kroju  prostego  żupana z białym wykładanym kołnierzem,  na  nogach  nosił  pluderki  i  białe  pończochy,  do  tego  czarne trzewiki z klamerkami.
– Witaj, Aronie – przywitała go Charlotta. – Ojciec w domu?
– Nie ma go, załatwia interesy. Niedługo powinien wrócić. Proszę wejść – zaprosił ich, otwierając furtę na oścież.
Charlotta i Miłosz wprowadzili konie na podwórze, na którym gromada kur dziarsko dziobała ziemię w poszukiwaniu robaków lub ziarna.
Aron przywołał jakiegoś człowieka, który przyglądał się przybyszom, stojąc   w   otwartych   wrotach   murowanej   stajni,   po   czym   kazał   mu odprowadzić i nakarmić wierzchowce. Następnie zwrócił się do Charlotty:
– Pokażę wam pokoje.
Zaprowadził gości do sieni. Tam natknęli się na kobietę w ciemnej sukni i  chuście  na  głowie.  Widząc  Miłosza,  młodziutka  Żydówka  skromnie odwróciła wzrok.
–  To  moja  żona  Estera  –  powiedział  Aron.  –  Wzięliśmy  ślub  trzy miesiące temu.
–  Moje  gratulacje  –  odparła  Charlotta  i  uśmiechnęła  się  do  młodej mężatki, ta jednak szybko zniknęła na piętrze.
– Jest nieśmiała – wyjaśnił Aron. – Proszę, to wasze pokoje. – Wskazałdrzwi sąsiadujące ze sobą po tej samej stronie korytarza.
Wpuścił ich do jednego z pomieszczeń i Charlotta mogła rozejrzeć się po miejscu, które na czas jakiś miało stać się dla niej domem. Omiotła wzrokiem łóżko,  stół  z  dwoma  krzesłami  i  lustro  przymocowane  do  szafy  stojącej w  kącie.  Nie  były  to  wielkie  luksusy,  ale  przynajmniej  było  czysto i schludnie.
– Potrzebuję miski do mycia – poprosiła.
– Oczywiście, zajmę się tym – zapewnił Aron. Ukłonił się i zostawił ich samych.
Charlotta spojrzała wymownie na Miłosza, który usiadł na skraju łóżka i najwyraźniej nie miał zamiaru pójść do siebie.
– Nie jesteś ciekaw własnego pokoju? – zapytała.
– Bardziej interesuje mnie, o co w tym wszystkim chodzi.
– Już ci powiedziałam. Możemy liczyć na pomoc tych ludzi.
– Niby czemu? Po co Żydzi mieliby się mieszać w politykę?
– Jesteś naiwny. Zawsze to robili – odparła Charlotta.
– Ale dlaczego pomagają akurat wam, a nie regalistom?
– Tutejsza gmina wiele zawdzięcza stronnictwu, któremu służymy ty i ja – odparła Mesire. – W latach najazdu szwedzkiego Żydzi z Krakowa bywali zanadto usłużni wobec najeźdźców, czy to z powodu interesów, czy też po prostu obawiając się o własne życie i majątki. Po odzyskaniu miasta przez wojska królewskie wielu mieszczan żądało ukarania Żydów i wygnania ich z miasta. Jan Kazimierz i Maria Ludwika zgodnie wzięli tutejszą społeczność żydowską w obronę.
– Z pewnością nie za darmo – zauważył Miłosz cynicznie.
– To prawda. Kosztowało to gminę kilkadziesiąt tysięcy talarów, lecz się opłaciło. Żydzi nie tylko przetrwali w Kazimierzu, ale z czasem otrzymalinowe   przywileje.   Zapewnili   sobie   też   stałą   łaskę   i   ochronę   dworu królewskiego.
– Obecnie królem jest Michał Korybut. Czemu wciąż was wspierają?
–  Wielu  ludzi myśli,  że polityka to  tylko  złoto  i siła oręża –  rzekła Charlotta. – Nic bardziej błędnego. W rzeczywistości to jedynie narzędzia. Ważne, lecz bezużyteczne, jeśli nie stoi za nimi coś więcej.
– Co takiego?
– Pamięć. Przekonanie, że to, w co wierzymy i co myślimy, jest słuszne, warte poświęceń. Ten głos w sercu, który determinuje nas i nadaje sens naszym działaniom.
Uświadomiła  sobie,  że  przemawia  bardziej  do  siebie  samej  niż  do Miłosza.
–  Obawiam  się,  że  nie  rozumiem,  co  chcesz  przez  to  powiedzieć  – potwierdził jej przypuszczenia.
Charlotta westchnęła.
–  Wielu  tutejszych  Żydów  pochodzi  z  Moraw,  Czech  lub  Śląska  – wyjaśniła. – Nie mają powodu kochać Austriaków, którzy zmusili ich ojców i dziadów do opuszczenia granic cesarstwa. Zginęło wówczas moc ludzi, kobiety i dzieci. Żydzi z Kazimierza pamiętają o tym, a do tego utrzymują rozległe  kontakty  handlowe  i  osobiste  z  wieloma  miastami  na  terenie cesarstwa. To się bardzo przydaje przy podejmowaniu pewnych działań. Nie pytaj jakich – ucięła temat.
Wyprostowała plecy i potarła dłonią obolały kark.
– Rozmasować ci ramiona? – zaproponował chłopak.
Zorientowała  się,  że  Miłosz  patrzy  na  nią  w  ten  szczególny  sposób. Zaskoczyło ją to. Spodziewała się, że nie interesują go kobiety.
– Dziękuję, nie trzeba. Idź już, jestem zmęczona – poprosiła.Uśmiechnął się i wstał z łóżka. Wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi.  Charlotta  podeszła  do  okna  z  zamiarem  zaciągnięcia  zasłon.  Na podwórzu dostrzegła dziewczynkę bawiącą się z psem. Miała może siedem lat i wyglądała na szczęśliwą.
Charlotta spróbowała przypomnieć sobie czas, gdy sama była szczęśliwa jako dziecko. Nie pamiętała wielu takich chwil.
Otrzeźwiło ją pukanie do drzwi. Otarła wilgoć z kącików oczu i wyjrzała na korytarz. Za progiem stał siwobrody mężczyzna w czarnym szustokorze uszytym z najlepszego adamaszku. Twarz Żyda była starszą wersją oblicza Arona.
– Wejdź, Jakubie. – Odsunęła się, wpuszczając kupca do środka.
– Wybacz, że cię nie powitałem, ale interesy nigdy nie mają końca.
– Dobrze wyglądasz. – Charlotta zatrzasnęła drzwi i wskazała gestem na krzesła ustawione przy stole.
– Ale się tak nie czuję – odparł Jakub, siadając. – Co rano bolą mnie plecy i coraz słabiej widzę.
– Czy nie czeka to nas wszystkich?
Żyd uśmiechnął się zza gęstej brody.
– Młodym wypowiadanie i akceptacja tych słów przychodzą łatwiej niż starym.
– Zawsze tak jest, gdy przykre prawdy zaczynają tyczyć nas samych – zgodziła się Charlotta.
– Jesteś niezwykłą kobietą. Gdybyś tylko zechciała wyjść za mnie – rzekł żartobliwie.
Charlotta się roześmiała.
– Co by powiedział na to wasz rebe?
– Powiedziałby, że mam doskonały gust – odparł Jakub. Pogładził brodę,przypatrując się rozmówczyni. – Otrzymałem twój list – odezwał się po chwili, porzucając żartobliwy ton. – Niestety król nie zatrzymał się na Wawelu. Zamieszkał w kamienicy przy rynku z małą grupą dworzan.
Charlotta w duchu spodziewała się, że usłyszy o kolejnych problemach. Od  początku  tej  misji  wszystko  szło  na  opak.  Wpierw  zaskoczył  ją niezapowiedziany wyjazd pary monarszej z Warszawy, a teraz nieobecność Korybuta na zamku burzyła nadzieje na wprowadzenie Miłosza do otoczenia króla.
– Odszukałeś człowieka, którego wskazałam ci w liście? – zapytała.
– Nie było to szczególnie trudne. Wygląda na to, że nie porzucił starych nawyków. Niemniej coś się zmieniło. Nie chciał ze mną rozmawiać.
Poczuła niepokój.
– Czemu?
– Nie wiem, po prostu odmówił.
– Powiedział coś?
– Abym więcej się z nim nie kontaktował.
Zacisnęła usta rozdrażniona. Nie tego oczekiwała.
– Gdzie go znajdę?
– Wieczorami bywa w jednej z tawern w porcie rzecznym.
– Rozumiem, że jest obserwowany.
–  Mój  człowiek  powiadomi  mnie,  gdy  tylko  nasz  przyjaciel  wyjdzie z domu. – Jakub patrzył na nią badawczo. – Co tu się kroi?
– Lepiej dla ciebie, abyś wiedział jak najmniej – odrzekła Charlotta, po czym zmieniła temat. – Jak sprawuje się poczta?
– Doskonale. Pięć dni temu nadeszły listy z Paryża, dostarczył je mój kuzyn  z  Frankfurtu.  Posłałem  je  na  Węgry.  Wkrótce  spodziewamy  się kolejnych przesyłek.– Musicie być ostrożni. Gdyby korespondencja wpadła w niepowołane ręce, przyniosłoby to wiele szkód.
– Znam ryzyko i jesteśmy ostrożni – uspokoił ją Jakub. Sięgnął do paska i odpiął od niego pęk kluczy. – Do furt wychodzących na dzielnicę żydowską i chrześcijańską – wyjaśnił i odłożył klucze na blat stołu. – Zjecie z nami wieczerzę?
– Oczywiście. Dziękuję za zaproszenie.
– Pójdę już. Wyglądasz na zmęczoną. – Jakub wstał i jeszcze raz zwrócił się do Charlotty: – Jesteś młoda, ale powinnaś pomyśleć o tym, co będziesz robić, gdy nadejdzie czas na zmiany.
– Mam jeszcze na to kilka lat – odparła.
– Też tak myślałem i sama zobacz. Tkwię w tym mimo siwej brody. Nie popełnij tego samego błędu.
Gdy  wyszedł,  Charlotta  podniosła  się  z  krzesła  i  zbliżyła  do  lustra, wypatrując zmarszczek w kącikach ust.
Słowa Jakuba uświadomiły jej, że ciężar, który czuła w piersi, wynika z lęku przed tym, co nastąpi w przyszłości. Niestety świadomość własnych odczuć  nie  okazała  się  niczym  dobrym.  Sprawiła  wręcz,  że  Charlotta uzmysłowiła sobie bolesną prawdę, że przez całe swe życie – zawsze, odkąd sięgała pamięcią – była wyłącznie narzędziem w rękach innych ludzi.
Ciemna uliczka na tyłach portu rzecznego nie wyglądała na miejsce, które samotna kobieta powinna odwiedzać po zmroku.
Charlotta Mesire położyła dłoń na kolbie pistoletu ukrytego pod peleryną i ruszyła przed siebie drewnianym pomostem, przy którym cumowały barki używane do przewozu zboża, potażu i wołów. Uniesiony kaptur peleryny utrudniał jej obserwację otoczenia, ale wolała to, niż ujawnić, że jest kobietą.W porcie rzecznym zbierała się masa szumowin i łatwo można było zostać pobitą, obrabowaną czy zgwałconą.
Nadbrzeże   okrywał   mrok,   którego   nie   mogła   rozproszyć   latarnia przytwierdzona  do  pala  ustawionego  przy  magazynach.  Pod  tym  nikłym źródłem światła chwiało się na nogach dwóch flisaków bełkoczących coś do siebie.  Gdy  ujrzeli  Charlottę,  zamilkli  na  moment  i  odprowadzili  ją wzrokiem. Mesire skręciła w najbliższy zaułek, przy którym stała piętrowa tawerna.  Z  budynku  sączył  się  w  mrok  knajpiany  gwar  i  mdły  blask kaganków prześwitujących przez okna. Nad wejściem do tawerny wisiała na łańcuchu drewniana rzeźba łodzi wiślanej.
Charlotta pchnęła drzwi i wkroczyła do środka. Za małym przedsionkiem otwierała  się  sala  z  rzędami  ław,  przy  których  garbili  się  mężczyźni o zarośniętych, poczerniałych twarzach. Większość klientów nie zwróciła uwagi na zakapturzoną postać, biorąc ją za młodego mężczyznę.
Mesire zbliżyła się do lady zbitej z desek, o którą opierał się szynkarz. Zmrużył oczy, rozpoznając kobiecą twarz pod kapturem.
– Kurew nam nie trzeba – mruknął, patrząc groźnie na Charlottę. – Mamy własne.
– Szukam Błażeja Pieniążka – odparła Charlotta.
– Nie znam człowieka, tylu ludzi tu przychodzi.
– Wiem, że jest na zapleczu.
Zmierzył ją badawczym wzrokiem.
– Kto tak mówi?
– On. – Położyła na ladzie tynfa.
Szynkarz zerknął na inicjały Jana Kazimierza na monecie. Położył łapsko na srebrze i uniósł ladę, dając znak, że może przejść.
–  Rozejrzyjcie  się,  może  go  znajdziecie.  –  Wskazał  wzrokiem  na przejście ukryte za beczkami z piwem ustawionymi na krzyżakach.Charlotta znalazła się w mniejszej salce, gdzie przy stołach gromadzili się mężczyźni   uprawiający    hazard.    Między    graczami   przechadzały    się wymalowane kobiety w kusych sukienkach.
Minęła stolik, przy którym kilku dostatnio odzianych młodzieńców cięło w tryszaka, i wypatrzyła Pieniążka. Zawsze wolał kości od kart. Jak mawiał, w każdym rzucie kostkami widzi się oblicze Fortuny. Mężczyzna był niski i szczupły, choć pod kaftanem rysował się mu pokaźny brzuch. Rzadkie włosy,  teraz  zlepione  i  wilgotne  od  potu,  przylegały  mu  do  czaszki, odsłaniając postępującą łysinę.
Pieniążek dmuchnął w kostki i rzucił je na stół. Gdy się zatrzymały, zgromadzeni przy nim ludzie wydali z siebie ciche, żałosne westchnienie. Wyglądało na to, że bogini hazardu tym razem odwróciła się plecami do swego wyznawcy. Pieniążek oniemiały przyglądał się, jak stosik monet znika spod jego ręki i trafia do gracza po przeciwnej stronie stolika.
Chwiejąc się na nogach, odszedł na bok i zwalił się na jedną z ław ustawionych pod ścianą.
– Znów przegrałeś – powiedziała Mesire, siadając obok niego.
Poderwał głowę i wybałuszył na Charlottę mętne oczy.
– Jak mnie znalazłaś? – wychrypiał. Nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie. Charlotta nie zraziła się, zdążyła przywyknąć do takich reakcji na jej
widok.  Niektórzy  ludzie  po  prostu  nie  potrafią  ponieść  konsekwencji własnych wyborów i Pieniążek był tego najdobitniejszym przykładem.
– Nawyki ciężko zmienić. Nieprawdaż? – rzekła.
Posłał jej nieprzyjazne spojrzenie.
– Czego chcesz? – burknął.
– Wyjdźmy na pomost – zaproponowała i podniosła się z ławy. Pieniążek z widoczną niechęcią wyprostował się i oboje opuścili salęprzez drzwi wychodzące na przystań z niewielkim pomostem. Na cumach kołysało się kilka łódek rybackich, które równie dobrze mogły służyć do rozładunku kontrabandy. Charlotta nie wypatrzyła nikogo, kto mógłby przeszkodzić im w rozmowie.
Pieniążek zachwiał się na skraju pomostu i Mesire chwyciła go za kaftan, ratując przed zimną kąpielą.
– Lepiej będzie, jak usiądziesz – stwierdziła, po czym ukucnęła przy Błażeju.
– Obiecałaś mi, że więcej nie pojawisz się w moim życiu – zwrócił się do niej żałosnym głosem.
– Nie mów, że nie tęskniłeś. – Musnęła dłonią policzek mężczyzny. Cofnął głowę, jakby smagnął go żywy ogień.
„Cóż, czy mogę go winić?”
– Skończyłem z tym – zapewnił.
– Czyżby?
Spuścił wzrok i skulił ramiona.
– Boję się, że wszystkiego się domyślają.
– Gdyby tak było, gniłbyś w lochu.
Rzucił jej złe spojrzenie.
– Nic nie mogę ci dać i niczego nie chcę – warknął.
Charlotta wiedziała, że przekonuje bardziej siebie niż ją.
– Dużo dziś straciłeś?
– Trochę ponad sto tynfów – przyznał, spuszczając głowę. – W tym część pieniędzy przeznaczonych na naprawę karocy dla jego wysokości.
Charlotta   zagwizdała   przez   zęby.   To   była   roczna   pensja   dobrze opłacanego urzędnika magistratu.
– Zatem powinieneś mi dziękować za to, że się pojawiłam. Pokryję twojedługi i jeszcze coś ci zostanie.
– Chyba żartujesz. Po tym, co się stało? Nie chcę być w to zamieszany. – W co zamieszany?
Prychnął rozeźlony.
– Nie udawaj głupiej, to musiała być wasza sprawka.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– O próbie otrucia króla – wysyczał jej w twarz. – Wiesz, kurwa, co robią z człowiekiem, który brał udział w królobójstwie? Powiem ci. Torturują go, ale nie tak zwyczajnie. Kat obcina mu kończyny i przypala rany ogniem, aby nie umarł przed końcem egzekucji. Potem rozcinają mu trzewia i wyjmują flaki rozpalonymi kleszczami.
Charlotta gapiła się na Pieniążka z niemądrze rozdziawionymi ustami.
– Przysięgam, nie wiem o żadnym zamachu – wydusiła z siebie. Pieniążek popatrzył jej prosto w oczy.
– Wierzę ci… – rzekł powoli. – Ale skąd możesz mieć pewność, że twoi panowie mówią ci o wszystkim?
Zacisnęła   usta.   Czyżby   Marysieńka   nie   darzyła   jej   całkowitym zaufaniem?
Chyba że i ona o niczym nie wiedziała. Charlotta natychmiast pomyślała o prymasie.
– Doniosłeś o tym Prażmowskiemu? – zapytała.
– Nie, za bardzo się bałem. Urwałem wszelkie kontakty z wami, ale i tak mnie znalazłaś. – W ostatnich słowach rozbrzmiały rozpacz i złość.
– Kiedy to się stało?
– Tuż przed wyjazdem do Krakowa. Jeden z pokojowych króla umarł gwałtowną śmiercią. Ponoć w chwili, gdy usługiwał przy stole królewskim. Służbie  i  gwardzistom  obecnym  przy  zajściu  zlecono  trzymać  język  zazębami, ale na zamku nigdy nie uniknie się pogłosek.
Charlotta milczała, rozważając znaczenie usłyszanych wiadomości.
– Konarzewski – odezwał się Pieniążek matowym głosem.
Charlotta poderwała głowę.
– Kto?
– Tak nazywał się pokojowy, który zginął tamtego dnia. Zostało po nim tylko nazwisko, a i to wkrótce wszyscy zapomną. – Pieniążek popatrzył smutno na Charlottę. – Tak bardzo się boję – wyszeptał.
Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Nigdy nie była dobra w pocieszaniu ludzi. Z wahaniem położyła dłoń na ramieniu Błażeja.
– Strach to ciężar, który codziennie musimy dźwigać, czy tego chcemy, czy nie. Można się z tym pogodzić i zrobić kolejny krok albo poddać się i pozwolić, by cię pokonał i przywalił. Tylko od ciebie zależy, czy pójdziesz naprzód.
– Co mam zrobić?
– Chcę, byś umieścił kogoś w otoczeniu króla w taki sposób, aby Korybut zwrócił na niego uwagę.
– Zatrzymał się w kamienicy przy rynku, ale to już z pewnością wiesz. Ma   przy   sobie   wyłącznie   zaufane   sługi   i   gwardię.   Owszem,   gdyby zamieszkał na Wawelu, udałoby mi się przemycić na zamek kogoś obcego, ale w tej sytuacji to niewykonalne.
– Coś wymyślisz – oznajmiła z naciskiem Mesire.
–  Niby  co?  Nadzoruję  tylko  wozownię  –  warknął,  opryskując  się drobinami  śliny.  –  Teraz,  gdy  wzmogli  ostrożność,  nawet  mysz  nie prześlizgnie się na komnaty.
Charlotta  przycisnęła  dłoń  do  ust,  zastanawiając  się,  jak  wybrnąć z impasu. Niestety nie wpadła na żaden genialny pomysł.– Król wybiera się do Wieliczki – odezwał się nagle Pieniążek. – Może tam łatwiej byłoby coś zorganizować?
Mesire popatrzyła na niego z nadzieją.
– Mógłbyś dołączyć mego człowieka do orszaku? – zapytała.
– Coś potrafi?
– Zna się na mechanice, uczył się zegarmistrzostwa.
Pieniążek skubnął kciukiem dolną wargę.
– To może się udać. Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
– Ile ci to zajmie?
– Przyprowadź go jutro w południe na królewski most – odparł Pieniążek. – Niech ma przy sobie złoto.
– Będzie miał – zapewniła. – Teraz wracaj do siebie.
Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca.
„Gdy tylko się oddalę, wróci do kości i zaciągnie lichwiarski dług pod złoto,  które  mu  obiecałam”,  pomyślała  Charlotta.  W  pierwszym  odruchu uznała, że powinna być stanowcza i zabrać Pieniążka z tego miejsca. Szybko jednak porzuciła ten zamiar. Do pewnych spraw trzeba dojrzeć samemu, najczęściej upadając tak nisko, jak to możliwe, a potem szczerze pragnąć podnieść się i stanąć na nogi.
„Albo zostać w błocie na zawsze”.
Charlotta  Mesire  sama  przeszła  tę  drogę  dawno  temu,  gdy  z  bitej, poniżanej dziewczynki stała się nowym, lepszym człowiekiem. Tym, kim była teraz i kim zostanie w przyszłości.ROZDZIAŁ VII
Zatrute pragnienia
Kwiecień A.D. 1672
Tyner czuł się nieswojo wśród dworzan i przypuszczał, że stan ten nie ulegnie  szybko  zmianie.  Osoba  króla  przyciągała  wszelkiej  maści  ludzi ambitnych, choć niekoniecznie uczciwych i rozumnych. Bogusław szybko zrozumiał, że w otoczeniu jego wysokości toczy się cicha, nieustanna wojna na pochlebstwa, donosy i intrygi, a za każdym uprzejmym gestem kryje się fałsz i nadzieja na własne korzyści.
Tyner  łapał  się  na  chęci  potrząśnięcia  tym  czy  innym  dworakiem, hamował się jednak, świadom, że księżna Gryzelda przysłała go tutaj, aby chronił jej syna.
Niestety od początku okazało się to niełatwe.
Z zadumy wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Gwardziści rozstąpili się na boki, przyciągając do siebie stal, i z komnaty wyszedł łożniczy Jego Królewskiej Mości. Dworzanin nosił zagraniczny strój i perukę, spod której fałszywie uśmiechała się pulchna, zniewieściała twarz.– Najjaśniejszy pan oczekuje cię, waszmość. – Głos mężczyzny brzmiał nieufnie, wręcz wrogo, jakby jego właściciel miał problem z ocenieniem, w którym miejscu pajęczyny dworskich intryg i zależności należy umieścić nowo przybyłego.
Tyner wkroczył do gabinetu zajmowanego przez króla. Michał Korybut stał przy oknie ubrany w płaszcz podróżny.
– Kareta czeka – poinformował Tyner. – Wciąż uważam jednak, że wasza miłość nie powinien opuszczać miasta, póki nie uda się ustalić sprawców zamachu.
– Przystałem na twój pomysł, aby nie zatrzymywać się na Wawelu, ale wszystko ma swoje granice. Nie mogę siedzieć w ukryciu i unikać własnych poddanych.
– Niemniej bezpieczeństwo wymaga…
Korybut uderzył dłonią w parapet.
– Dość o tym, Bogusławie – rozkazał.
Tyner zacisnął usta. Już jako chłopiec i młodzieniec Michał Korybut bywał chimeryczny i uparty. Teraz, gdy został królem i nie czuł nad sobą twardej woli matki, te cechy zdawały się jeszcze przybierać na sile.
Tyner pamiętał również, że uparłszy się w jednej kwestii, Michał Korybut zwykle ustępował w innych sprawach, nieraz istotniejszych, dzięki czemu księżna Gryzelda często i skutecznie łamała postanowienia syna.
„Może  nawet  za  często”,  pomyślał,  obserwując  Korybuta.  Postanowił jednak sam wykorzystać tę słabość charakteru króla.
–  Bezpieczeństwo  waszej  miłości  wymaga  czegoś  więcej  niż  stare metody – zasugerował.
– Co masz na myśli?
– Musimy wiedzieć więcej o wrogach waszej wysokości. Wyprzedzać ich ruchy, nim podejmą groźne w skutkach działania.– Masz na myśli szpiegostwo?
– A także przechwytywanie korespondencji dyplomatycznej, a nawet… usuwanie ludzi mogących zagrozić bezpieczeństwu waszej miłości.
– Mój poprzednik na tronie dopuszczał się już podobnych czynów – rzekł król z namysłem. – Uległ namowom swej żony, królowej Marii Ludwiki, która uznała, że skoro coś takiego działa we Francji, to sprawdzi się i w Rzeczypospolitej. Myliła się.
– Królowa była zbyt… ostentacyjna, wasza wysokość.
–  Łagodne  określenie  na  trucicielstwo,  szantaż  i  próbę  uwięzienia przeciwników politycznych – zauważył Korybut. – I co im z tego przyszło? Bunt   marszałka   Lubomirskiego,   klęska   wojsk   królewskich   w   wojnie domowej i przegrana kandydata francuskiego podczas elekcji. W zasadzie zostałem królem dzięki takim błędom.
–  Niemniej  ludzie,  którzy  służyli  Marii  Ludwice,  nie  zniknęli  po  jej śmierci i abdykacji Jana Kazimierza. Przeszli na służbę prymasa i Sobieskich. Czynią wielkie szkody.
Michał Korybut westchnął i przybrał cierpiętniczą minę.
–  Rozważę  twą  propozycję  po  powrocie  –  zapewnił  poirytowany.  – Zejdźmy już na dół, chcę dotrzeć na miejsce przed zmrokiem.
Tyner odprowadził króla pod samą karocę czekającą na podwórzu. Tam rozstali się, nie zamieniając słowa.
Bogusław odczekał, aż zawrą się wrota za konną eskortą jego wysokości, po  czym  wszedł  do  sieni  kamienicy.  Ze  wszystkich  drzwi  wybrał  nisko sklepione przejście do piwnic.
Zdjął  z  haka  w  ścianie  palącą  się  lampę  i  zszedł  po  schodach  do podziemi. Piwnice pod kamienicą były bardzo rozległe, w dawnych czasach składowano w nich beczki z winem sprowadzanym z Węgier. Poszczególne korytarze łączyły się ze sobą lub zmieniały swój kierunek, a przy każdymz nich znajdował się większy lub mniejszy loch. Tyner ruszył przed siebie, rzucając na ceglane ściany łunę bijącą z lampy.
Gdzieś w oddali rozległ się głuchy odgłos, jakby ktoś walił w worek mąki. Skierował się tam. Za zakrętem otwierała się spora piwnica.
Stojąca   na   stole   lampa   zapewniała   dość   światła,   aby   rozjaśnić pomieszczenie i trzy obecne w nim postacie.
Najbliżej  światła  siedział  nagi  mężczyzna,  przywiązany  sznurami  do krzesła. Miał opuchniętą, zakrwawioną twarz i ślady bicia na ciele. Głowa opadała mu na pierś, chyba stracił przytomność.
Tuż  nad  przesłuchiwanym  stał  Lazar,  niski  i  żylasty,  w  rozpiętym uniformie  gwardzisty.  Był  zaufanym  sługą  Gryzeldy,  przed  kilkoma  laty kniahini umieściła go w otoczeniu syna.
Skinął Tynerowi głową z obojętnym wyrazem twarzy. Ten odpowiedział tym samym.
Grot opierał się plecami o ścianę i wydłubywał ostrzem noża brud albo krew  spod  paznokci.  Zamiast  munduru  nosił  szarą  delię  pozbawioną rękawów.
Tyner odstawił lampę na stół i popatrzył krytycznie na więźnia.
– Ma już dość – ocenił cierpko. – Chyba że chcecie go zatłuc na śmierć? – Z początku ciężko się z nim gadało – mruknął Grot.
– Jak się nazywa?
– Alojzy Durak – odpowiedział wachmistrz. – Mieszka na Kleparzu, bez rodziny. Na co dzień pracuje w sklepie garbarskim.
– Dlaczego obserwował kamienicę?
– Chodziło o Pieniążka, to jego miał przykazane śledzić.
– Woźniczego? Po co?
–  Twierdzi,  że  z  polecenia  niejakiego  Jakuba  Mojasewicza,  kupcaz Kazimierza.
– Żyda? – upewnił się Tyner.
– I to bogatego, choć nie afiszuje się z pieniędzmi – wtrącił Lazar. – Z tego, co się dowiedziałem, często prowadzi interesy przez podstawionych chrześcijan. Pieniążek to hazardzista. Może narobił sobie długów u Żyda, a ten chce odzyskać pożyczony grosz.
– Mówił coś jeszcze? – zapytał Bogusław.
– Tylko o jakiejś kobiecie, która zatrzymała się u Mojasewicza. Ponoć chrześcijanka,  ale  to  pewnie  kurew  jaka.  Bo  żadna  uczciwa  kobieta  się u Żyda nie zatrzyma – ogłosił Lazar.
Tyner poderwał głowę.
– Mówił, jak wyglądała?
Gwardzista wzruszył ramionami.
– Tyle, że młoda.
Tyner zbliżył się do więźnia, chwycił go dłonią za przetłuszczone włosy i  uniósł  bezwładną  głowę.  Tamten  się  ocknął,  zakaszlał  śliną  i  krwią. Podniósł  napuchniętą  powiekę.   W  szklistym  oku   Bogusław  dostrzegł nadzieję, rozpacz i strach. Postawił na pierwsze z nich.
– Odpowiesz na moje pytanie, a nikt już cię nie uderzy. Rozumiesz? Opuchnięta powieka drgnęła.
– Kobieta, którą widziałeś u Żyda, jak wyglądała?
Durak otworzył zakrwawione usta.
– Ciemnowłosa, szczupła, ale spore piersi – wychrypiał. – Ładna, ale nie lubi, gdy się jej przyglądać.
Tyner puścił głowę więźnia, ta opadła bezwładnie.
– Trzeba obstawić dom tego Żyda – zwrócił się do Lazara. – Weź kilku ludzi, tylko rozgarniętych.– A co z nim?
– Zamknijcie go tutaj, ale bez bicia.
Wziął lampę i wyszedł z piwnicy na korytarz. Próbował poukładać myśli kotłujące mu się w głowie.
Kobieta mogła być Francuzką, która okpiła go na Ukrainie, albo kimś zupełnie  nieistotnym.  Wiedział  jedno:  uczyni  wszystko,  aby  się  tego dowiedzieć.
Korybut odstawił pusty kielich na składany stolik będący na wyposażeniu karocy i sięgnął do kieszonki po zegarek umocowany na złotym łańcuszku – prezent od jego cesarskiego szwagra z okazji zaślubin z Eleonorą. Większość małych zegarków ulegała awariom i uszkodzeniom mechanizmu, nie były też przesadnie  dokładne.  Ten  jednak  spisywał  się  znakomicie  i  działał  bez potrzeby nakręcania sprężyny niemal dwie doby.
Król  uniósł  perłowe  wieczko  i  spojrzał  na  pojedynczą  wskazówkę poruszającą się po porcelanowym cyferblacie. Dochodziła druga po południu, lecz przez wzgląd na stan traktu i osobę pasażera stangret się nie spieszył. Przebycie odległości dzielącej Kraków od Wieliczki mogło zająć im nawet pół dnia.
Pomimo   niewygód   związanych   z   podróżą   Korybut   cieszył   się z możliwości wyjechania poza duszne mury starej stolicy. Miał już dość tych wszystkich  oczu  zwróconych  na  niego.  Brak  prywatności  i  samotność dominowały w jego życiu po utracie kochanka. Tęsknił za nim straszliwie, za jego dotykiem i sposobem, w jaki się uśmiechał, gdy byli sami.
Do  tego  źle sypiał,  niemal co  noc męczyły  go  koszmary,  w których widział martwe oblicze Konarzewskiego. Budził się wówczas zlany potem, dławiąc się smutkiem i żalem. Jednocześnie część jego duszy odczuwała ulgę, albowiem wraz z tą miłością umarł jego grzech.Wcześniej,   owszem,   myślał   o   mężczyznach,   lecz   zadowalał   się fantazjowaniem  na  temat  gwardzistów  czy  łaziebnych  usługujących  przy królewskich kąpielach. Konarzewski zmienił to, ofiarował mu dar, o którym wcześniej  śmiał  tylko  marzyć.  To  było  coś  niezwykłego.  Jakby  nabrał oddechu po długim pobycie w zatęchłym pokoju.
A teraz, wraz ze śmiercią młodzieńca, wszystko to się skończyło, uleciało niczym prochy rozsypane na wietrze.
Znów był sam. Otaczały go setki ludzi, ale z żadnym z nich nie mógł szczerze porozmawiać na temat tego, co czuje i kim jest. Nawet własna matka i żona, najbliższe mu osoby, nie potrafiły ofiarować mu nic poza własnymi wygórowanymi oczekiwaniami.
Często zastanawiał się, dlaczego nie jest podobny do ojca. Bycie synem słynnego  Jaremy  stanowiło  brzemię,  niszczyło  go,  sprawiało,  że czuł się nikim. Wiedział, że nie powinien być królem. Po prostu jednego dnia na polu elekcyjnym tłum szlachty wyniósł go ponad wszystkich innych ludzi, uczynił go kimś, kim nigdy nie pragnął zostać.
Wszystkie  te  myśli  Korybuta  spłoszył  głośny  trzask  pod  podwoziem i szarpnięcie karocą. Pusty kielich spadł mu ze stolika na kolana. Pojazd się zatrzymał  i  król  usłyszał  nawoływania  woźnicy.  Wyjrzał  przez  okno i zobaczył pana Pieniążka biegnącego w stronę powozu. Towarzyszył mu nieznany królowi młodzieniec.
Woźniczy wymienił kilka zdań ze stangretem, podczas gdy młodzieniec zgiął się wpół i zajrzał pod karocę.
Korybut wychylił głowę przez okienko i wpatrzył się w wypięte pośladki młodzika,  którego  głowa  i  ramiona  znajdowały  się  pod  podwoziem.  Z ociąganiem spojrzał na Pieniążka, kiedy ten stanął u drzwiczek karocy.
– Co się stało? – zapytał.
Woźniczy nerwowo poprawił kaftan zwijający się na wydatnym brzuchu.–  Wasza  wysokość,  zapewniam,  że  powóz  był  sprawdzany  przed wyjazdem. Nie wiem, co mogło się wydarzyć.
– Poluzowała się jedna z klamer spinająca rozwórkę pod podwoziem – odezwał się łagodnie brzmiący głos.
–  Nie  odzywaj  się  niepytany  –  zganił  młodzika  Pieniążek.  –  Proszę wybaczyć, wasza miłość, służy od niedawna i jeszcze…
– Niech mówi – przerwał mu król.
Młodzieniec  uniósł  oczy  i  Korybut  pomyślał,  że  są  cudownie  duże i błyszczące.
– Sworzeń w tylnej ściance był zbyt luźno osadzony w otworze, wasza miłość – wyjaśnił.
– Ile potrwa naprawa?
– Godzinę, może trochę krócej. Stary sworzeń należy zastąpić nowym, dokładnie nasmarować i dopasować każdą część na odpowiednim miejscu.
–  Z  pewnością  potrzeba  do  tego  wielkiej  precyzji  i  doświadczenia  – zauważył król.
–  Wszystko  zależy  od  umiejętności  rzemieślnika,  miłościwy  panie. Sztuka polega na połączeniu kunsztu z posiadaniem odpowiednich narzędzi.
Korybut    miał    wątpliwości,    czy    rozmowa    toczy    się    wyłącznie o  mechanice.  Jego  wzrok  ześlizgnął  się  w  dół  brzucha  młodzieńca,  do wypukłości w jego spodniach.
–  Gdzie  nabyłeś  swych  umiejętności?  –  zapytał,  przełamując  słabość w krtani.
– Od mego mistrza, wasza miłość. Był najprzedniejszym zegarmistrzem. Nauczył mnie, że cały sekret tkwi w doskonale dopasowanym połączeniu.
– Czy nadal służysz swemu mistrzowi?
– Nasze drogi się rozeszły, wasza miłość. Szukam godnego protektora.Usta króla rozciągnął łaskawy uśmiech.
–   Mój   zegarek   podręczny   się   zepsuł.   Chciałbym   ci   go   pokazać wieczorem. Może będziesz mógł go naprawić?
–  To  będzie  dla  mnie  największy  zaszczyt,  wasza  miłość  –  odparł młodzieniec, ukłonił się i odszedł w stronę wozu z narzędziami.
Korybut odprowadził go wzrokiem.
–  Proszę  wybaczyć,  wasza  wysokość,  to  nie  powinno  się  zdarzyć.  – Piskliwy głos Pieniążka zburzył miły nastrój króla. – Zapewniono mnie, że karoca jest przygotowana do podróży.
– Wypadki się zdarzają, zwłaszcza na takich drogach jak nasze – odrzekł Korybut dobrotliwie.
– Proponuję, aby wasza wysokość przesiadł się na wierzchowca. Pół mili stąd jest gospoda.
Korybut przez moment rozważał propozycję woźniczego. W Wieliczce czekało go ważne spotkanie i nie chciał zwlekać.
– Masz słuszność, pojadę konno – zdecydował.
Otworzył  drzwiczki  karocy.  Pieniążek  uprzejmie  wyręczył  lokajów i osobiście usłużył królowi, pomagając mu stanąć mocną stopą na ziemi. Gdy przyprowadzono wierzchowca, jeden z dworaków padł schylony na kolana, aby jego wysokość mógł wygodnie oprzeć nogę na jego plecach i usadowić się w siodle.
Korybut nie przepadał za jazdą wierzchem, ale jak każdy mężczyzna z jego urodzeniem dobrze radził sobie z końmi. Z rozbawieniem wspomniał młodość, gdy w głowie roiła się mu kariera wojskowa. Odbywszy studnia w Pradze, otrzymał szarżę pułkownika wojsk cesarskich, a nawet własnym kosztem wystawił chorągiew jazdy, gdy Jan Kazimierz poprowadził wyprawę zimową    na    Moskwę.    Tamta    kampania,    tragicznie    przygotowana i prowadzona, na zawsze zniechęciła Korybuta do wojennych trudów.– Za ile stanę w Wieliczce? – zapytał oficera z eskorty.
– Nie żałując koni, w godzinę, miłościwy panie.
–  Zatem  nie  traćmy  czasu  –  rzucił  na  wiatr  i  popędził  przed  siebie gościńcem.
Prócz żołnierzy gwardii towarzyszyło mu kilka najbliższych sług, reszta dworaków miała dojechać do Wieliczki po naprawieniu karety.
Jak   zapowiedział   Pieniążek,   po   godzinie   galopady   ujrzeli   miasto położone w kotlinie między dwoma wzgórzami. O ile z daleka Wieliczka wywarła na Korybucie jak najlepsze wrażenie, to z bliska, gdy już znalazł się na jej wąskich, krętych ulicach, nie prezentowała się tak olśniewająco. W wielu   miejscach   widać   było   puste   parcele,   podniszczone   domostwa i zaniedbane zaułki.
Na rynku przywitały króla wiwatujące tłumy mieszczan i rada ratusza. Korybut łaskawie zamienił kilka słów z rajcami, po czym skrył się przed poddanymi za białymi murami Zamku Żupnego.
Do  twierdzy  wjeżdżało  się  przez  bramę  z  basztą,  w  której  zamiast otworów strzelniczych widniały dwa przestronne okna. Dalej znajdował się dość   ciasny   prostokątny   dziedziniec,   przy   którym   mieściły   się   dwa kompleksy   piętrowych   kamienic   połączonych   masywną   nadbudówką z ciemnego drewna i oknami wychodzącymi na bramę. W kilku miejscach uchowały   się   fragmenty   starych   fortyfikacji,   ale   dawną   warownię przebudowywano  już  tyle  razy,  że  straciła  w  zasadzie  swój  obronny charakter, zmieniając się w zespół budynków administracyjnych.
Wbrew  oczekiwaniom  Korybuta  osoba,  z  którą  miał  się  spotkać,  nie zawitała jeszcze do Wieliczki. Nie tracąc czasu, król polecił urzędnikom nadzorującym   kopalnię   dostarczyć   mu   wszystkie   księgi   rachunkowe z ostatnich trzech lat i udał się do przygotowanych dla niego komnat. Po samotnie spożytym posiłku postanowił usiąść przy biurku i napisać długoodwlekany list do cara moskiewskiego Aleksego. Nie potrzebował skryby ani tłumacza, zawsze cechował go talent do nauki języków obcych. Prócz ruskiego znał jeszcze łacinę, niemiecki, włoski, francuski i czeski, będący pamiątką po wieloletnich studiach na uniwersytecie w Pradze.
W  liście  do  cara  Korybut  proponował  sojusz  i  wspólne  działanie  na wypadek agresji tureckiej, choć nie za bardzo wierzył w szczere intencje Moskwy. Rosjanie wciąż zwlekali z oddaniem Kijowa, do czego zobowiązali się na mocy traktatu pokojowego. Po namyśle Korybut zrezygnował jednak z  wspominania  o  tym  fakcie.  Rzeczpospolita  miała  zbyt  wielu  wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, aby zrażać do siebie cara.
Był bliski ukończenia listu, gdy przez uchylone okno usłyszał orszak wjeżdżający na dziedziniec. Podniósł się z krzesła i wyszedł na balkon, aby przyjrzeć się przybyszom.
Karoca zaprzężona w sześć koni i otoczona przez uzbrojonych jezdnych nie  nosiła  żadnych  znaków  zdradzających  tożsamość  podróżującej  nią persony.  Pojazd  zatrzymał  się  przed  głównym  budynkiem  i  wysiadł  zeń podkanclerzy koronny biskup Olszowski. Widząc króla, który przypatrywał się  mu  z  balkonu,  uśmiechnął  się  i  skinął  głową  na  powitanie.  Król odpowiedział tym samym.
– Jak się miewa moja matka? – zapytał Korybut, gdy Olszowski stawił się w gabinecie.
– Zamartwia się o waszą wysokość – odparł ksiądz biskup. – Powinieneś, panie, uspokoić ją listownie.
– Masz rację, napiszę do niej. Jakie wieści przywiozłeś, księże biskupie? – Odpowiedź na mój list ze Stambułu.
Korybut poprawił się w fotelu.
– I co pisze Kara Mustafa?
– Wzywa nas do opuszczenia Ukrainy oraz przekazania miast i twierdzhetmanowi Doroszence, gdyż ten został lennikiem sułtana. Obawiam się, wasza miłość, że tylko cud może nas uratować przed inwazją.
Korybut westchnął.
–  Czułem,  że  to  nastąpi  –  wyznał  zafrasowany.  –  Pozostaje  czynić przygotowania i szukać sojuszy. Na biurku leży list do cara Aleksego, który nakreśliłem przed twym przyjazdem. Proszę go, aby zorganizował dywersję na tyłach Turków w razie uderzenia na nas potęgi osmańskiej. Rzuć okiem, księże biskupie.
Olszowski wychylił się z krzesła i sięgnął po zapisaną kartę. Skupił się na czytaniu. Potem odłożył list na biurko i popatrzył na króla.
– Wasza wysokość ma doskonały styl i wyczucie, ale… nie sądzę, aby to coś  przyniosło  –  rzekł  otwarcie.  –  Rosjanie  mają  apetyt  na  opanowanie zachodniej  Ukrainy,  która  wymknęła  im  się  z  rąk  po  tym,  jak  hetman Doroszenko zwrócił się o protekcję do Stambułu. Gdy raz ich zaprosimy na te ziemie, mogą nie zechcieć ich opuścić.
– Czy mamy inne wyjście? – zapytał Korybut zmartwiony. – Królowa przekazała mi, że ambasador von Stom nie pozostawił złudzeń w kwestii sojuszu wojskowego z cesarzem. Zostaliśmy sami wobec całej potęgi sułtana.
–  Mimo  to  układ  z  carem  nie  spotka  się  z  aprobatą  wielu  posłów z  Korony  –  wskazał  podkanclerzy.  –  Mamy  dziesiątki  tysięcy  szlachty wyrzuconej  ze  swych  majątków  i  domów  na  lewobrzeżnej  Ukrainie.  To właśnie  oni  przyczynili  się  do  wyniesienia  waszej  osoby  na  tron  – przypomniał.
– Wiśniowieccy utracili najwięcej ze wszystkich, księże biskupie. Całe olbrzymie latyfundium mego ojca zostało rozparcelowane między bojarów i  Kozaków  wiernych  Moskwie.  A  jednak  daję  osobisty  przykład,  jak przedkładać interes ojczyzny nad własny.
Olszowski nie wydawał się przekonany, ale przynajmniej nie nalegał nazmianę decyzji, co Korybut przyjął z ulgą.
– A co z pozostałymi monarchami, wasza wysokość?
–  Wystosowałem  listy  do  Jana  de  Witta,  wielkiego  pensjonariusza Holandii, z prośbą o sprzedaż prochu. Zwróciłem się też do królów Danii i   Anglii   oraz   elektorów   Niemiec,   aby   wspomogli   nas   żołnierzami i pieniędzmi. Nie sądzę jednak, byśmy mogli liczyć na coś więcej niż tylko drobne kwoty i moralne wsparcie.
– Kraje zachodu mają własne interesy, nie obchodzi ich wiele Ukraina ani to, co komu przypadnie – stwierdził Olszowski.
– A jak twe starania u Wenecjan, księże biskupie?
– Dopiero co przegrali wojnę z Osmanami i nie są gotowi na nową. – Olszowski zgasił i tę nadzieję u króla. – Otrzymałem informację, że kupcy weneccy dostali koncesje na prowadzenie handlu w Stambule, na Krymie i w Poncie.   Obawiam   się,   wasza   wysokość,   że   dla   Wenecjan   interesy gospodarcze są istotniejsze niż sojusz z nami.
– Czyli opuścili nas dla własnych korzyści?
– Czyż nie tak wygrywa się w polityce, wasza wysokość? Uważam, że więcej  osiągniemy,  wywierając  wpływ  na  papieża.  Niech  zgodzi  się zrezygnować w tym roku z dziesięciny, którą przekazują do Rzymu nasi biskupi i kler. Proponuję, aby wasza wysokość osobiście napisał list w tej sprawie do kardynała Orsiniego. Sprawa walki z niewiernymi bardzo leży mu na sercu.
– Ile byśmy zyskali, gdyby papież zgodził się zrezygnować z daniny?
– Według mych wstępnych obliczeń wystarczyłoby na wyremontowanie twierdzy  w  Kamieńcu  Podolskim,  zakup  dział  i  wzmocnienie  tamtejszej załogi. Może zostałoby jeszcze na odnowienie murów Krakowa.
– To i tak kropla w morzu potrzeb, księże biskupie. Potrzeba nam na wojsko osiem milionów, i to zaraz!–  O  takich  wydatkach  musi  zadecydować  sejm,  wasza  wysokość.  – Olszowski się zawahał. – Źle się stało, że poprzedni został zerwany.
–  Sobieski  i  Prażmowski  zmusili  mnie  do  tego  –  mruknął  Korybut rozdrażniony. – Jeśli nie masz władzy, graj na zwłokę. Czy to nie twoje słowa?
– Moje – przyznał Olszowski, zachowując spokój. – Lecz bez uchwalenia podatków królestwo czeka paraliż i upadek.
– Nie z mojej to winy – zaperzył się król. – Nie mogę pozwolić, aby tak ogromne kwoty trafiły w ręce hetmana i podskarbiego Morsztyna na moją zgubę. Pacowie myślą tak samo. Radzą nie ustępować i grać na zwłokę do momentu osłabienia naszych wrogów.
– Bo nie troszczą się o Ukrainę czy nawet Polskę. Ich majątki leżą na Litwie  i  nie  czują  się  zagrożeni  wojną  z  sułtanem.  Gdy  Turcy  dotrą  do Krakowa i Zamościa, poproszą cara albo elektora brandenburskiego na tron wielkiego  księcia  lub  też  sami  sięgną  po  koronę,  jak  to  chcieli  uczynić Radziwiłłowie podczas najazdu szwedzkiego.
Korybut wlepił wzrok w Olszowskiego.
– Czemu ich tak nienawidzisz, księże biskupie?
– Bo myślę o państwie, wasza miłość, a nie patrzę wyłącznie na własne ambicje i sakiewkę.
– Zatem jesteś inny niż wszyscy? – W ustach króla zabrzmiało to nieco cynicznie.
–  To  już  zostawiam  ocenie  waszej  wysokości  –  odrzekł  Olszowski chłodno.
–  Nie  bocz  się,  księże  biskupie.  Słyszę  wokół  siebie  zbyt  wiele wykluczających się rad.
– Rozumiem waszą miłość, proszę tylko o wysłuchanie mnie do końca. – Mów tedy.– Wasza wysokość powinien uchwycić władzę w swoje ręce, pomijając armię i senat.
– Co masz na myśli?
– Hetman wielki dowodzi wojskiem, ale tylko pod nieobecność króla podczas kampanii. Jeśli wasza wysokość ogłosi, że osobiście rusza przeciw nieprzyjacielowi, Sobieski znajdzie się w kłopotliwej sytuacji.
– Mam wyruszyć na Ukrainę? Obaj wiemy, że żaden ze mnie dowódca. Poza tym nie sądzę, aby armia koronna odstąpiła nagle od hetmana, skoro nie uczyniła tego do tej pory.
– Nie liczę na to, bodaj jeszcze nie teraz – przyznał Olszowski. – Wasza wysokość ma wszakże prawo zwołać pospolite ruszenie.
–  I  to  jest  twoja  rada?  –  obruszył  się  król.  –  Mam  stawić  czoła Sobieskiemu lub Turkom z tłumem niezdyscyplinowanej szlachty?
– Jednak to kilkadziesiąt tysięcy szabel.
– Zapomniałeś dodać, że używanych głównie w karczemnych awanturach i zajazdach na sąsiadów – zripostował Korybut.
– Poddani waszej wysokości nie są może idealni, ale tylko takich mamy. Co ważniejsze, w większości chcą bronić majestatu – wskazał Olszowski. – Rzeczpospolita od  dwudziestu  pięciu  lat toczy  nieustanne wojny.  Bardzo wielu  z  tych  ludzi  choć  raz  uczestniczyło  w  którejś  z  kampanii.  Wasz poprzednik na tronie zlekceważył tę szlachtę, wysyłając na nią regularne wojsko, i przegrał wojnę domową, tracąc najlepsze oddziały w bitwie pod Mątwami.  Sobieski  dowodził  wówczas  armią  królewską  i  z  pewnością doskonale pamięta tę nauczkę.
– Nawet jeśli masz rację, pozostaje opozycja wśród senatorów. Każdy z nich ma własne wojska, nie wystraszą się tłumu z szablami.
– Pospolite ruszenie to tylko pierwszy krok, wasza miłość. Drugim będzie zwołanie sejmu konnego. Nie powinno być to trudne zadanie, biorąc poduwagę podminowane nastroje wśród szlachty. Ominiemy w ten sposób senat i opozycję magnacką. Co istotniejsze, na takim sejmie nie obowiązuje liberum veto, decyzje zapadają większością szabel.
– Panowie senatorowie uznają to za zamach na ich prawa!
– Może nadszedł czas, aby szkodliwe prawa zostały zmienione, wasza wysokość.
– To niebezpieczne myślenie, księże biskupie – rzekł król zachowawczo. – Rozważę to.
–  O  nic  innego  nie  proszę.  Błagam  jednak,  wasza  wysokość,  abyś zachował ten plan dla siebie i nie dzielił się nim z nikim innym, w tym również z królową.
– Z nią też się poróżniłeś? Wszak nasz ślub był twoim pomysłem.
– I wciąż uważam go za dobre posunięcie. Cesarz gwarantuje utrzymanie tronu przez waszą wysokość teraz i w przyszłości. Gdy ucichnie zawierucha na zachodzie i król Francji zostanie powalony na kolana, Austria będzie mogła przysłać wojska do rozprawy z malkontentami. – Olszowski zrobił pauzę.   –   Szczególnie   wówczas,   gdy   pojawi   się   dziecko   z   waszego małżeństwa, potomek Habsburgów po kądzieli.
Korybut popatrzył na biskupa zaszokowany.
– Mówisz o dziedzicznym tronie?
– To daleka droga, panie, i trzeba stąpać nią bardzo ostrożnie – odparł Olszowski. – Niemniej nagroda warta jest trudów i ryzyka. Wasza matka myśli w ten sam sposób.
– Rozważę twe rady, księże biskupie – obiecał król. – Teraz wybacz, jestem zmęczony.
–  Oczywiście,  wasza  wysokość.  –  Olszowski  podniósł  się  z  krzesła i ukłonił, po czym opuścił komnatę.
Korybut  rzeczywiście  poczuł  się  bardzo  zmęczony.  Ciężar  władzytowarzyszący mu na co dzień teraz wydawał się go przygniatać, odbierał oddech. Przez jakiś czas król siedział w fotelu, nie zwracając uwagi na służbę, która przygotowała łoże i rozpaliła świece. Potem wszyscy wyszli i wreszcie mógł zostać sam.
Zaczął czytać książkę, ale zrezygnował po kilku stronicach, nie mogąc odnaleźć w sobie skupienia. Wciąż myślał o słowach Olszowskiego.
Otrzeźwiło go pukanie.
– Wejść – powiedział głośno.
W uchylonych drzwiach pokazał się gwardzista.
– Przyszedł zegarmistrz, wasza wysokość.
– Niech wejdzie. – Korybut odłożył książkę i wstał z fotela.
Młodzieniec zatrzymał się tuż za progiem, trzymając w dłoniach kuferek z drewna. Rozejrzał się z ciekawością po komnacie, a potem skierował wzrok na króla.
– Zamknij drzwi i podejdź bliżej – poprosił Korybut.
Młodzieniec wykonał obie te czynności. Popatrzyli w milczeniu na siebie i  Korybut  pomyślał,  że  to  najpiękniejsze  oczy,  jakie  widział.  Poczuł przyjemne łaskotanie poniżej brzucha.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Miłosz.
– A więc, Miłoszu, co tu masz? – Korybut wskazał skrzyneczkę.
– Narzędzia, wasza wysokość, do naprawy zegarka.
– No tak, zegarek – wymamrotał król. – Niezwykłe, ale znów zaczął działać.
–  Więc  chyba  niepotrzebnie  to  przyniosłem.  –  Miłosz  lekko  uniósł skrzyneczkę i uśmiechnął się.
Miał piękne, stworzone do pieszczot usta.– Więc odstaw ją. I napij się ze mną wina – zaproponował Korybut.
– Z chęcią, miłościwy panie.
Jego wysokość osobiście rozlał wino do srebrnych pucharków. Wręczył naczynie  młodzikowi,  drugie  zostawiając  sobie.  Ich  palce  się  musnęły. Korybuta  przeszył  gorący  dreszcz,  lecz  zabrakło  mu  odwagi,  aby  wziąć Miłosza w ramiona. Cofnął się i oparł pośladkami o blat stołu.
Młodzieniec zbliżył się do niego i stojąc bardzo blisko, dotknął palcami okładki książki.
– O czym jest?
– To dzieło Marka Aureliusza. – Korybut położył dłoń na okładce. – Wiesz, kim był?
– Nie, panie.
–  Cesarzem  rzymskim  z  drugiego  wieku,  wodzem,  poganinem,  ale i wielkim myślicielem. Wiele można się od niego nauczyć.
– Słyszałem, że cesarze kochali piękno – powiedział Miłosz i przykrył dłonią rękę króla spoczywającą na księdze.
Spojrzeli sobie w oczy. Wtedy Miłosz pochylił się i złożył na ustach Korybuta pierwszy czuły pocałunek.
– Odjechał – poinformowała królową Klara, odwracając się od okna. Eleonora  podeszła  do  szyby  i  przez  chwilę  odprowadzała  wzrokiem
królewski orszak opuszczający rynek i kierujący się w stronę bramy miasta. Przyłożyła dłoń do piersi, czując, jak mocno bije jej serce. Tej nocy miała znów poczuć się kochaną kobietą w ramionach Karola.
Książę zatrzymał się incognito w austerii za murami Krakowa. Eleonora nie mogła doczekać się chwili, gdy ujrzy ukochanego mężczyznę, poczuje jego dotyk i zapach.Uświadomiła sobie, że na samą myśl o nim wilgotnieje pod halką. Wzięła głęboki oddech, aby uspokoić rozemocjonowane myśli.
– Co z Tynerem, nie sprawi nam kłopotu? – zapytała Klarę z niepokojem. – Doniesiono mi, że ma teraz na głowie inne sprawy.
– A gwardziści?
–  Uznają,  że  znów  wymykam  się  w  towarzystwie  służącej  na  nocną przejażdżkę.
–   Pomyślałaś   o   wszystkim,   tak   jak   obiecałaś.   –   Eleonora   ujęła z wdzięcznością dłonie Klary. – Nie zapomnę ci tej przysługi.
Klara opuściła komnatę i Eleonora została sam na sam z kłębiącymi się w niej emocjami. Przez resztę dnia nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Obiad ledwo tknęła, a na wieczerzę zadowoliła się talerzem zupy.
Po zapadnięciu zmroku odprawiła dwórki i zamknęła się w komnacie. Odgłosy krzątaniny wypełniające kamienicę za dnia ucichły stopniowo i po paru godzinach spędzonych na nieznośnym oczekiwaniu Eleonora usłyszała pukanie do drzwi. Poderwała się z łóżka i wpuściła Klarę do komnaty.
Kanclerzyna miała na sobie ciemną pelerynę z kapturem, drugą taką samą wręczyła królowej.
– Proszę ją włożyć, wasza miłość – poprosiła.
– Co ze służbą i gwardzistami? – zapytała Eleonora, ubierając się.
–  Wszystko  przygotowałam  –  uspokoiła  ją  Klara.  Zerknęła  na  zegar. Wskazywał godzinę przed północą. – Już czas, miłościwa pani.
Zeszły na parter, a potem na podwórze za budynkiem. Jak zapewniała Klara, nie było tam strażników. Posesję opuściły przez boczną furtę. Gdy metalowe drzwi zatrzasnęły się za ich plecami, królowa się wzdrygnęła.
– Chodźmy – szepnęła Klara.
Eleonora   poprawiła   kaptur   opadający   jej   na   oczy   i   ruszyła   zaprzyjaciółką.
Zatrzymały się u wylotu zaułka. Klara wychyliła głowę zza krawędzi muru, by sprawdzić ulicę. Wtedy usłyszały czyjeś kroki dudniące na bruku, a potem po murach kamienic prześlizgnęły się snop światła i cienie dwóch mężczyzn spieszących w kierunku rynku. Klara cofnęła się i przycisnęła królową do chłodnego muru. Strażnicy miejscy minęli je w odległości trzech kroków    i    poszli    przed    siebie,    nie    dostrzegłszy    postaci    ukrytych w ciemnościach.
Eleonora  wsłuchiwała  się  w  cichnące  odgłosy.  Porwała  się  na  coś głupiego i miała tego pełną świadomość.
Usłyszały turkot kół toczących się po bruku i z mroku ulicy wyłonił się czarny powóz. Eleonora uświadomiła sobie, że nie widzi eskorty.
– Pojedziemy tam same? – zapytała zlękniona.
– Tak łatwiej zachować dyskrecję – zapewniła Klara i wyprowadziła królową z zaułka.
Woźnica  dostrzegł  je.  Zwolnił  i  zatrzymał  dwukonny  zaprzęg  w  taki sposób, aby pasażerki mogły od razu wsiąść do kabiny.
Eleonora się zawahała.
–  Szybciej,  bo  jeszcze  ktoś  nas  zobaczy  –  syknęła  Klara,  otwierając drzwiczki, i niemal wepchnęła królową do środka.
Ledwie zajęły miejsca, rozległ się trzask bata i pojazd pognał ciemną ulicą w stronę murów miejskich.
Eleonora  z  niepokojem  czekała,  aż  dotrą  do  bramy.  Powóz  zwolnił i królowa wyjrzała przez zasłonkę. Zobaczyła dwóch wartowników z bronią, przez  moment  sądziła,  że  zostaną  zatrzymani,  lecz  jeden  ze  strażników pokazał ręką, aby woźnica jechał dalej. Koła powozu potoczyły się głucho po mostku przerzuconym nad fosą i Eleonora odetchnęła z ulgą.
Za oknem dostrzegała zarysy podmiejskich domostw i drzew, czarnychi posępnych, odcinających się na tle księżycowego blasku.
Po  niespełna  kwadransie  jazdy  powóz  zatrzymał  się  w  sąsiedztwie piętrowej  gospody.  Wysiadły  z  kabiny  i  Eleonora  rozejrzała  się  po  tym obcym, ponurym miejscu.
Na parterze budynku paliło się światło, odbijając się blaskiem w szybach. Na piętrze panowały ciemności, tylko w jednym oknie świeciła się lampa. Eleonora zadała sobie pytanie, czy to tam czeka na nią jej książę.
Przed  wejściem  do  budynku  rozmawiało  kilku  mężczyzn.  Eleonora usłyszała  ich  grubiański  śmiech.  Musiała  zebrać  w  sobie  całą  miłość  do Karola, aby pokonać paraliżujący lęk.
Klara Pac nie miała takich oporów, a przynajmniej nic takiego nie można było po niej poznać. Chwyciła królową pod łokieć i delikatnie przyciągnęła ku sobie.
– Nie stójmy tak, wasza miłość, zwracamy na siebie uwagę.
Przeszły na tyły budynku, gdzie znajdowały się stajnie i obórki. Z mroku dobiegło je groźne szczeknięcie psa i stłumione kwiczenie wieprzków.
Królowa  skrzywiła  się,  gdy  jej  obcas  wbił  się  z  mlaśnięciem  w  coś śliskiego. Chciała myśleć, że to tylko błoto.
Serce  biło  jej  jak  młotem  i  niemal  krzyknęła  ze  strachu,  gdy  spod schodów  na  zewnątrz  budynku  wyłoniła  się  wysoka  postać  w  rajtarskim kapeluszu i długim wojskowym płaszczu. Eleonora zatrzymała się, lecz Klara podeszła  śmiało  do  nieznajomego,  a  potem  odrzuciła  kaptur  na  plecy, odsłaniając oblicze.
– Idźcie na górę – rzekł mężczyzna z tyrolskim akcentem.
Wspięły się po skrzypiących stopniach na piętro, gdzie znajdowały się uchylone drzwi. Strzegący ich mężczyzna miał przystojną twarz, zadbany wąsik i długie jasne włosy wystające spod rajtarskiego kapelusza. Eleonora dostrzegła u niego wysokie buty i rapier wysuwający się spod peleryny.Pomyślała,  że  to  oficer  –  może  nawet  ktoś,  kto  potrafi  rozpoznać  ją z młodzieńczych lat, gdy przebywała na cesarskim dworze.
Rajtar, nawet jeśli rozpoznał w niej siostrę cesarza, nie okazał tego po sobie w najdrobniejszy sposób. Otworzył drzwi na oścież i gestem zaprosił obie damy do środka.
Znalazły się w krótkim korytarzu, na który wychodziły tylko jedne drzwi. Eleonora   i   Klara   wymieniły   spojrzenia   i   Pacowa   uśmiechnęła   się uspokajająco.
– Poczekam tu – zapewniła.
Eleonora zawahała się, nie wiedząc, czy powinna zapukać, czy też od razu nacisnąć klamkę.
Z  rozterki  wyrwał  ją  szczęk  zamka.  Drzwi  otworzyły  się  od  środka i  ujrzała  Karola.  Stał  przed  nią  wysoki,  jasnowłosy,  taki,  jakim  go zapamiętała i wymarzyła. Chwycił ją za dłoń i wciągnął do pokoju.
Objął Eleonorę w talii i przycisnął do siebie jak ktoś, kto odzyskał dawno utracony skarb. Jego błękitne spojrzenie zatopiło się w jej zielonozłotych tęczówkach i nim się obejrzała, pocałował ją żarliwie w usta. Rozchyliła wargi, smakując go, przyjmując język i pieszczotę ukochanego, oplatając go własnym językiem, pogłębiając pocałunek do utraty tchu.
Niemal zerwał z niej suknię, a z siebie ubranie. Pozbywszy się dzielących ich   nagie   ciała   tkanin,   przywarli   do   siebie.   Karol,   nie   przerywając pocałunków, błądził dłońmi po jej biodrach, plecach i pośladkach, wtulał się gorącą erekcją w jej rozpaloną skórę.
Eleonora   pochyliła   głowę,   całując   pierś   ukochanego,   pieszcząc koniuszkiem języka jasną brodawkę sutka. Karol stęknął i połaskotał ustami jej szyję. Przeszył ją cudownie przyjemny dreszcz.
– Przygotować cię tam, na dole? – zapytał szeptem, gdy spojrzeli sobie w oczy.Nie musiał niczego robić, samo czekanie na tę chwilę sprawiło, że była wilgotna i gotowa przyjąć go w siebie.
Zarzuciła mu ramiona na kark i pocałowała w usta. Położył dłonie na jej pośladkach i uniósł ją oburącz. Rozchyliła uda i oplotła mu biodra nogami. Zwarli się w głębokim, zachłannym pocałunku. Zaniósł ją do łóżka i ułożył w pościeli.
Wsunął się w nią przy pierwszym ruchu, głęboko, po sam koniec. Uniosła biodra,  napierając  na  niego  i  odbierając  pchnięcia.  Każdą  cząstką  siebie czuła, jak rośnie i pulsuje w jej aksamitnym wnętrzu, wypełnia ją błogim ciepłem, które rozlało się po udach, brzuchu i piersiach, sięgało ramion i szyi.
Karol przyspieszył i nagle wyprężył się jak struna, a z jego ust wyrwało się gardłowe chrząknięcie, które zlało się w jedno z jej krzykiem. Owładnęła nią  rozkosz.  Głęboka,  zapierająca  dech  w  piersiach.  Coś,  czego  nie odczuwała  od  wielu  lat.  Drżąca  i  rozgrzana  wtuliła  się  twarzą  w  jego policzek. Pocałował ją w usta i stoczył się na pościel. Przez moment milczeli, łapiąc wzburzone oddechy.
– Martwię się o ciebie – powiedział i ścisnął dłonią jej dłoń. – W Wiedniu panuje opinia, że gdy tylko na zachodzie rozpocznie się wojna, Sobieski i Prażmowski podniosą bunt.
– Obronisz mnie. – Wtuliła się w silne ramiona Karola.
– Niczego więcej nie pragnę, niż móc cię chronić, Eleonoro, ale… – Książę westchnął i usiadł, opierając plecy o poduszkę. – Lotaryngia jest pod okupacją Francuzów, muszę zrobić wszystko, aby odzyskać własne księstwo. Ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdybym tego zaniechał.
– Ale pułki, które przyprowadziłeś ze sobą, chyba zostaną na granicy śląskiej? – zapytała Eleonora z niepokojem.
– Obawiam się, że twój brat cesarz wkrótce odwoła je na Węgry, gdzie wybuchło powstanie kuruców.– Czy dla mego brata jakiś bunt chłopstwa i górali jest ważniejszy niż moje bezpieczeństwo!?
– Rok temu przyznałbym ci rację, ale najnowsze doniesienia naszych szpiegów wskazują, że sytuacja bardzo szybko się pogarsza.
Przerwał, by napełnić pucharki winem. Jeden wręczył Eleonorze, drugi przystawił do ust.
– Pamiętasz księcia Thökölyego?
– Jako chłopca – przyznała. – Bywał na dworze w Wiedniu.
– Stanął na czele powstania przeciw twemu bratu, przyciągnął do siebie szlachtę i mieszczan. Zdobył kilka miast w północno-wschodnich Węgrzech. Blokują nawet Koszyce. Jeśli zdobędą to miasto, Habsburgowie utracą Górne Węgry.
– Skoro zagrożenie jest tak duże, czemu mój brat nic z tym nie robi?
–   Obawia   się   sprowokować   Turków.   Wiemy,   że   sułtan   ogłosił mobilizację i wkrótce wyruszy na północ na czele stutysięcznej armii. Cesarz martwi  się,  że  jeśli  zaczniemy  tłumić  powstanie,  Thököly  zwróci  się o protekcję do sułtana, a ten wykorzysta okazję, aby uderzyć na Wiedeń.
– Istnieje taka ewentualność? – Eleonora czuła się zdezorientowana.
– Dyplomacja francuska w Stambule nie szczędzi złota i obietnic, aby nakłonić wielkiego wezyra do wyprawy na Wiedeń – wyjaśnił cierpliwie Karol. – Pod żadnym pozorem nie możemy dawać sułtanowi pretekstu do wycofania się z planowanego ataku na Rzeczpospolitą.
– Polacy nie są przygotowani do tej wojny.
– Zatem przegrają – stwierdził Karol bezlitośnie. – Nim do tego dojdzie, zajmą Turków na tyle długo, by pozwoliło to Austrii zakończyć wojnę na zachodzie.
– Ciężko mi tego słuchać – przyznała Eleonora. – Mówisz tak lekko o mym królestwie i poddanych. Wielu z nich zginie lub trafi w pogańskiejarzmo.
–  Wiem  to,  lecz  wojna  na  dwa  fronty  może  skończyć  się  upadkiem Habsburgów i to swemu domowi jesteś winna lojalność. Oboje wiemy, że cesarz nie powinien posyłać cię do tego okropnego kraju… oddać do łoża temu… – Karol zamilkł i zacisnął usta.
Eleonora zwiesiła głowę, ukrywając łzy zbierające się w jej oczach.
– Tak bardzo pragnę, abyśmy mogli być razem – wyszeptała.
Karol otoczył ją ramieniem i Eleonora wtuliła się w ciepłą, szeroką pierś. – Ja również niczego więcej nie pragnę – zapewnił. – Możemy wyjechać
stąd razem, uciec od tego wszystkiego. – Wypowiedział te słowa z całkowitą powagą.
Właśnie ta powaga otrzeźwiła ją, przegnała z głowy mrzonki i nierealne plany.
– I gdzie byśmy się schronili po takim skandalu? Książę bez księstwa i królowa ladacznica wyklęta przez rodzinę.
Karol chciał coś powiedzieć, lecz przeszkodziła mu w tym.
– Nic nie mów, teraz jest dobrze.
Przylgnęła wargami do jego warg, pragnąc zapamiętać ten pocałunek, sprawić, aby wspomnienie tej chwili stało się płomykiem rozpraszającym głęboką szarość codzienności. Wiedziała, że to żałośnie mało, ale nie mogła liczyć na więcej.
Choć bardzo tego pragnęła, ta noc nie mogła trwać wiecznie i oboje przeczuwali, że to może być ich ostatnie spotkanie.
Obudził ją słoneczny promień wpadający do sypialni przez niedokładnie zaciągnięte zasłony. Charlotta jeszcze chwilę trwała na granicy nierealności, smakując    rozpływający    się    pod    powiekami    obraz    Sieniawskiegopieszczącego ją ustami. Westchnęła i wsunęła dłoń między uda. Poczuła wilgoć pod palcami i dotarło do niej, że to był tylko sen.
Magia się rozproszyła. Charlotta uniosła powieki, przechyliła głowę na poduszce   i   spojrzała   na   zegar.   Dochodziła   dziewiąta   rano.   Chwilę zastanawiała  się,  czy  nie  powylegiwać  się  dłużej  w  pościeli,  lecz  ciche pomruki żołądka przypomniały jej o śniadaniu.
Odwinęła  kołdrę  i  naga  usiadła  na  skraju  łóżka.  Opuściła  stopy  na puszysty dywanik i na moment zastygła, zrzucając z siebie resztki sennej opieszałości.
Podniosła się z materaca. Zbliżyła się do okna i uchyliła je. Zasłona poruszyła   się   i   twarz   Charlotty   owiał   ciepły   pocałunek   wiosennego powietrza. Przeszła za parawan odgradzający umywalnię od reszty pokoju.
Skorzystała z nocnika. Następnie pochyliła się nad miską ustawioną na trójnogu i ochlapała twarz, szyję i gors wczorajszą wodą. Odczekała, aż skóra się nawilży, i bardzo delikatnie otarła twarz ręcznikiem.
Odświeżywszy  się,  stanęła  przed  lustrem  wiszącym  między  toaletką a  dużą  szafą.  Oglądając  swe  piersi,  brzuch,  biodra  i  pupę,  starała  się przypomnieć   sobie,   kiedy   ostatnio   była   z   mężczyzną.   Uznała,   że zdecydowanie zbyt dawno.
Przyłożyła  dłoń  do  ciężkiej,  wrażliwej  piersi,  a  potem  zsunęła  ją  na napięte podbrzusze. Po tych wszystkich nerwach potrzebowała odprężenia.
Ten  dzień  należał  wyłącznie  do  niej.  Żadnych  obowiązków,  trudów i   narzekań.   Tylko   przyjemności.   Uśmiechnęła   się   do   swego   odbicia w zwierciadle, po czym otworzyła szafę. W przepastnym wnętrzu mebla ziało stęchlizną i pustką. Wybierając się w podróż wierzchem do Krakowa, zabrała ze sobą tylko jeden komplet ubrań.
Do powrotu Miłosza z Wieliczki mogła robić, co tylko chciała. Cieszyła ją ta myśl. Zamierzała wykorzystać pobyt w Krakowie na zrobienie zakupów,a także, być może, wdać się w przelotny romans.
Wyciągnęła z szafy halkę i ciemnogranatową suknię. Ubrała się i zaczęła rozczesywać włosy grzebieniem. Potem zajęła się oprawą oczu. Użyła olejku rycynowego i miniaturowej szczoteczki z włosia, aby wydłużyć i zagęścić rzęsy oraz brwi. Na sam koniec sięgnęła po puzderko z różem prowansalskim i rozprowadziła go na ustach i policzkach.
Wpatrując   się   w   zwierciadło,   obróciła   się   wokół   własnej   osi. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
Przed opuszczeniem pokoju Charlotta rozsunęła zasłony i otworzyła na oścież okiennice, aby wywietrzyć pomieszczenie.
Zobaczyła Esterkę, która pochylona nad tarką prała męską koszulę. W domu Jakuba Mojasewicza panowały tradycyjne zasady i kobiety nie mogły się lenić. Esterka chyba wyczuła skupione na niej spojrzenie. Uniosła wzrok i speszona poprawiła mokry kosmyk włosów opadający na czoło. Charlotta pomachała  jej,  na  co  Żydówka  odpowiedziała  nieśmiałym  uśmiechem i wróciła do prania.
Mesire udała się na śniadanie. Już w korytarzu wyczuła zapach świeżego chleba. Gdy wkroczyła do kuchni, służąca wyciągnęła z pieca dwa okrągłe, rumiane bochny.
Chleb smakował równie dobrze, jak pachniał. Szczególnie w połączeniu z pasztetem z gęsi, jajkami i białym serem. Wciąż miała pełny talerz, gdy pojawił się Jakub. Musiał wrócić z miasta, poznała to po zakurzonych butach i ubraniu. Usiadł przy stole i potarł dłonią siwiejącą brodę.
Charlotta spojrzała na zafrasowane oblicze kupca i poczuła, że coś się stało.
– Durak nie zjawił się w sklepie – potwierdził jej obawy Mojasewicz. – Nie wrócił też do domu na noc.
– Może zapił? Zdarzało się mu to wcześniej?– Kiedyś, gdy zmarła mu żona, ale od tamtej pory trzyma się z dala od trunków.
Charlotta zmarszczyła brwi i odsunęła od siebie talerz.
– Myślisz, że coś nam zagraża?
– Nie wiem, wysłałem dwóch ludzi, aby się o niego wywiedzieli po gospodach, ale jak na razie przepadł niczym kamień w wodę.
Charlotta pomyślała o wolnym dniu, na który tak liczyła. Westchnęła.
– Mieszkał na Kleparzu, zgadza się?
Jakub potwierdził skinieniem głowy.
– I tak miałam zrobić zakupy, dziś mają tam targ. Przy okazji rozejrzę się za nim i popytam.
–  Każę  przygotować  dla  ciebie  dwukółkę.  Będzie  czekała  na  tyłach domu,  wyjedziesz  od  polskiej  strony  –  rzekł  Jakub,  a  potem  zostawił Charlottę w kuchni, aby dokończyła posiłek.
Nasyciwszy się, Mesire wróciła do swego pokoju i wyjęła z sakwy pas oraz pochwę ze sztyletem. Przypasała broń w taki sposób, aby móc dobyć ostrza  zza  pleców.  Nałożyła  pelerynę  na  ramiona  i  zawiązała  chustę  na włosach, jak czyniły to zamężne kobiety.
Wyszła przed dom. Zaprzęg był już gotowy do drogi. Wspięła się na ławeczkę  woźnicy  i  odebrała  od  stajennego  lejce.  Bat  odłożyła  na  pustą platformę  za  siedzeniem.  Gdy  potrząsnęła  lejcami,  klacz  flegmatycznie ruszyła  w  stronę  wyjazdu  z  posesji.  Sługa  otworzył  bramę.  Dwukółka poturkotała  uliczką,  a  gdy  minęła  narożną  kamieniczkę,  z  jej  poddasza poderwało się w niebo stado białych gołębi.
Noc i cały ranek Bogusław spędził przy niewielkim oknie na poddaszu trzypiętrowej   kamieniczki   sąsiadującej   z   miastem   żydowskim.   Murodgradzający od siebie dwie wspólnoty zapadł się już pod ciężarem lat, Tyner miał więc dobry widok na domy należące do Żydów, w tym na część posesji Jakuba Mojasewicza.
Dom  kupca  miał  dwa  piętra  i  spadzisty  dach  kryjący  poddasze.  Za budynkiem  znajdował  się  obszerny  plac  zajęty  przez  magazyny,  stajnie i szopy gospodarcze. Dzięki narożnemu usytuowaniu okna Tyner widział każdą osobę wchodzącą i opuszczającą posesję. Na razie nie działo się nic niezwykłego. Kilku mężczyzn kręciło się w obejściu, jakaś młoda kobieta prała koszulę, nieco dalej szczeniak uciekał przed stadem gęsi.
Potem  Tyner  spojrzał  w  zaułki,  gdzie  kryli  się  przebrani  gwardziści. Udając  żebraków,  przechodniów  lub  domokrążców,  obserwowali  wyjścia z domu Mojasewicza. Nieco dalej pod kamiennym łukiem spinającym dwie kamieniczki czekał Lazar z zaprzęgiem.
Tyner odsunął lunetę od  oka i odłożył ją na kamienny  parapet.  Ujął delikatnie nasadę nosa między kciuk a palec wskazujący i potarł swędzące miejsce. Od wielu godzin nie zmrużył oka i czuł, że długo tak nie pociągnie.
Całe poddasze rozlegało się gruchaniem. Tyner spojrzał na wiklinowy kosz,  w  którym  uwięziono  tuzin  białych  gołębi.  Ptaki  wyczuwały,  że  są blisko wolnej przestrzeni, i niecierpliwiły się. Tak jak on były spragnione i głodne.
Zaburczało mu w brzuchu. Aby nie myśleć o jedzeniu, skupił się na obserwacji dwóch mężczyzn, którzy weszli do wozowni i majstrowali coś przy dwukółce.
Dobiegł  go  odgłos  kroków  na  drewnianych  schodach.  Chwilę  potem u wejścia na poddasze pojawił się Grot.
Wachmistrz wręczył Bogusławowi sakwę, z którą przyszedł na górę.
– Jedzenie. Ser, kiełbasa, chleb i flaszka wina – wyjaśnił.
Tyner  usiadł  obok  kosza  z  ptakami  i  zabrał  się  do  wyjmowaniaproduktów ze skórzanego worka. W tym czasie Grot zmienił go przy oknie. – Coś się działo? – zapytał.
– Rano stary wyszedł z domu, ale nie opuszczał kwartału żydowskiego – rzekł Tyner. – Wrócił niedawno.
– A kobieta?
– Na razie nic. – Bogusław wgryzł się w kiełbasę. Chwilę przeżuwał, po czym zapytał z pełnymi ustami: – Durak podpisał wyznanie?
–  Co  miał  nie  podpisać.  Przyznał  się  do  wszystkiego  i  obciążył Mojasewicza, jak pan porucznik kazał. Możemy wejść tam w każdej chwili i aresztować wszystkich pod zarzutem zdrady stanu i spisku wymierzonego w króla.
Tyner przełknął kęs i pokręcił głową.
– To zawsze zdążymy zrobić.
Milczeli przez kilka minut, dopóki Grot się nie odezwał:
– Chyba coś się dzieje. Przygotowali zaprzęg.
Tyner  poderwał  się  na  nogi  i  sięgnął  po  lunetę.  Szybko  namierzył niewiastę, która wyszła z domu na podwórze i wsiadała do dwukółki. Włosy miała zasłonięte chustą i wciąż nie widział jej twarzy. Wtedy na moment obróciła się, odkładając bat.
Serce załomotało mu w piersi. To była ona. Widział ją tylko raz, ale nie mógł się pomylić.
– Wypuść gołębie – zwrócił się do Grota. – Zobaczymy, do kogo nas zaprowadzi.
Wachmistrz podniósł kosz z ptakami, postawił go na parapecie i odchylił pokrywę z wikliny. Gołębie z trzepotem skrzydeł wzbiły się w powietrze i pofrunęły nad spadziste dachy kamieniczek.
Wypuszczenie  ptaków  było  znakiem  dla  Lazara,  aby  podjechał  podbramę budynku.
Tyner  i  Grot  zbiegli  po  schodach  na  parter  i  zatrzymali  się  przy uchylonych odrzwiach prowadzących na uliczkę. Dwukółka powożona przez kobietę minęła ich kryjówkę. Moment później pod bramę zajechał zaprzęg Lazara.
Wybiegli na ulicę i wskoczyli do odkrytej kolasy. Lazar trzasnął batem nad głowami pary koni i koła potoczyły się po wyboistej nawierzchni.
– Nie zgub jej – powiedział Tyner i nakrył siebie oraz Grota narzutą z szorstkiego płótna.
Dwukółkę dogonili, zanim ta opuściła miasteczko od strony wyjazdu na Stradom. Lazar zwolnił nieco z zamiarem utrzymania bezpiecznego dystansu między  zaprzęgami.  Przemknęli  przez  przedmieście  złożone  z  kilkunastu domów i dostali się na most królewski. Drewniana konstrukcja przerzucona na  palach  nad  odnogą  Wisły  była  wystarczająco  szeroka,  by  swobodnie mijały się na niej wozy. Przy zjeździe z mostu kilku chłopców zabawiało się skakaniem do rzeki.
Zostawili za sobą rozkrzyczanych młodzików i znaleźli się na Stradomiu. Między  zamkiem  a  Wisłą  rozciągało  się  przedmieście  pełne  kwitnących sadów   i   ogrodów   należących   do   klasztorów.   Tuż   za   drewnianymi domostwami  na  obszernych  zalesionych  łąkach  pasły  się  stada  czarno- białych krów i płowe woły, nadzorowane przez pastuszków. Dalej na zachód, nad  rzeczką  Rudawką  chylił  się  do  ziemi  młyn  wodny,  spalony  jeszcze w czasach potopu.
Dwukółka zniknęła w gardzieli Bramy Grodzkiej, łączącej się murem z Wawelem.
– Trzymaj się w zasięgu wzroku – polecił Tyner Lazarowi.
Przejechali pod kratownicą i znaleźli się w Krakowie.
Francuzka minęła rozwidlenie ulic wiodących na zamek i prowadzonaprzez nią dwukółka wtoczyła się na plac targowy przy kościele Świętej Marii Magdaleny. Przy straganach kręciło się sporo ludzi, więc musiała zwolnić. Oni również. W pewnym momencie Lazar ściągnął gwałtownie lejce i wyhamował konie, gdy tuż przed nich wyszła kobieta ciągnąca za sobą parę rozwrzeszczanych bachorów.
W tym czasie dwukółka opuściła plac i oddaliła się, znikając im z oczu. Lazar krzyknął ostrzegawczo na przechodniów i trzasnął z bata, ale nim
zdołali przyspieszyć, w uliczce łączącej targowisko z ulicą Kanoniczą wybuchło zamieszanie. W jednej chwili ludzie zaczęli krzyczeć i uciekać w popłochu. Tyner zobaczył spłoszonego konia, który ciągnął furmankę. Nagle uderzył z trzaskiem w stragan, wywracając go i miażdżąc stojącego za nim handlarza. Rozległ się okropny krzyk. Ktoś zdołał przytrzymać oszalałe zwierzę, kto inny pospieszył na pomoc rannemu. Wokół nieszczęśnika momentalnie zebrali się gapie, całkowicie blokując ulicę.
Tyner zaklął. Zeskoczył z kolasy.
– Zawróć i jedź Kanoniczą do rynku – rzekł do Lazara, który próbował wycofać się z zaprzęgiem. – My pobiegniemy.
Używając łokci,  przepchali się na drugą stronę zbiegowiska i pędzili w kierunku Legackiej. Za skrzyżowaniem rozdzielili się, Grot podążył na wprost ulicą Grodzką do rynku, podczas gdy Tyner pognał Stolarską aż do starego cmentarza położonego za kościołem Mariackim.
Odwykł od biegania i już po kilkuset metrach zabrakło mu tchu. Zacisnął zęby i pędził dalej, aż do skrzyżowania ulic Świętego Jana i Wąskiej, gdzie stracił   resztki   oddechu   i   nadzieję.   Zacisnął   pięści   i   rozejrzał   się w desperackiej próbie odnalezienia dwukółki.
Ujrzał   ją   skręcającą   przy   warsztacie   krawieckim   w   Sławkowską. Domyślił się, że Francuzka zamierza opuścić miasto przez bramę na końcu tej ulicy. Popędził za nią i omal się nie przewrócił, zawadzając czubkiem butao wystający z nawierzchni bruk. Gdy dotarł pod warsztat, spojrzał w prawo, lecz dwukółka zdążyła już przejechać pod bramą.
Rzucił wiązkę przekleństw, świadom, że nie da rady jej dopędzić. Wtedy  usłyszał,  że  ktoś  go  woła.  Obejrzał  się  i  zobaczył  zaprzęg
z Lazarem i Grotem nadjeżdżający ulicą. Powóz zwolnił i Tyner wskoczył na pakę.
– Wyjechała z miasta – wydyszał.
Lazar pognał konie.  Przejechali przez forteczną szyję,  bastion  i most zwodzony, wytoczyli się na ubity trakt.
Tyner przytrzymał się burty kolasy i wyprostował się. Przed sobą mieli kilka wozów podążających na północ, ale żaden z nich nie był tym, którego szukali.
Bogusław  wskazał  na  szereg  drewnianych  domostw  i  magazynów wznoszących się po lewej stronie traktu.
– Spróbujmy tam.
Skręcili w pierwszą uliczkę z brzegu i wjechali na Kleparz. Miasteczko rozwijało się wokół targu i kościoła Świętego Floriana.
–  Musimy  gdzieś  zostawić zaprzęg.  Bo  zaraz ukradną –  odezwał się Lazar.
–  Ona  też  gdzieś  zostawiła  swój  –  stwierdził  Tyner.  –  Poszukajmy w stajniach.
–  Najbliższa  jest  za  tamtą  piekarnią.  –  Lazar  wskazał  na  domostwo z kwadratowym kominem, z którego wydobywał się jasny dym. – Będzie z pięćdziesiąt sążni stąd.
Z budynku stajni obłaziła ciemna farba, ale sprawiał dobre wrażenie. Podjechali pod otwarte na oścież wrota, wewnątrz panował ożywiony ruch. Grot  zeskoczył  z  wozu  i  zatrzymał  jednego  ze  stajennych.  Przez  chwilę rozmawiali, po czym wachmistrz wręczył chłopakowi monetę.– Nie było jej tu – poinformował Tynera.
–  Musimy  się  rozdzielić  –  zdecydował  Bogusław.  –  Jeśli  na  nic  nie natraficie, za godzinę widzimy się przy wejściu do ratusza.
Rozstali   się.   Tyner   przeszedł   nad   otwartym   rynsztokiem,   którym spływała cuchnąca brązowa struga, i ruszył uliczką łączącą się z Rynkiem Kleparskim.
Od jego ostatniej wizyty na Kleparzu przed czterema laty wiele się tu zmieniło. Zniknęły ruiny i zgliszcza, a na ich miejscu wyrosły nowe domy, składy i stragany.
Jedno nie zmieniło się w tym miasteczku, mianowicie ilość ladacznic. Te widać było wszędzie: na rogach zaułków, przechadzające się w tłumie na targowisku lub po prostu przesiadujące na gankach i węgłach, żeby nacieszyć się kwietniowym słońcem.
Pech chciał, że tego dnia odbywał się targ rolny, na który zjechała chyba cała  okoliczna  ludność.  Na  rynku  nie  brakowało  też  sprzedawców  koni, wołów i owiec, co tylko potęgowało harmider wznoszący się nad Kleparzem. Nasiąknięta wiosennymi deszczami ziemia była wystarczająco grząska i bez setek rozkopujących ją kopyt, racic i stóp. Teraz zaś zamieniła się w rozległe grzęzawisko, w którym łatwo było stracić źle zawiązany czy zapięty trzewik.
Tyner wkroczył na chodnik ułożony z desek i bali, prowadzący wzdłuż jatek, przy których gospodynie oglądały mięso wystawione na powietrzu. Minął człowieka niosącego w worku kwiczące prosię i przepuścił rzeźnika, który  taszczył  na  ramieniu  rozłupane,  ociekające  juchą  kości  wołu.  Po kilkudziesięciu krokach trotuar się skończył i Tyner zmuszony był ubłocić sobie buty. Minął trzy wozy załadowane zbożem, przyprowadzone na targ przez grubego szlachcica, który siedząc na koźle, poganiał czeladnych przy przeładunku ciężkich worów.
Przez  cały  czas  Bogusław  rozglądał  się  za  kobietami  w  zielonychchustach. Udało mu się wypatrzyć parę takich niewiast, ale żadna z nich nie była Francuzką. Obszedł całe targowisko i kilka odchodzących od niego zaułków, ale ostatecznie musiał pogodzić się z porażką. W miejscu, gdzie stał, znajdował się stragan z miodowymi ciastkami. Poczuł nagle przemożną ochotę na słodycze.
Sięgnął do trzosa po drobniaki i wtedy zobaczył Francuzkę wychodzącą z sąsiedniego budynku. Znajdowała się ledwie czterdzieści kroków od niego.
Cofnął się pod ścianę i ostrożnie wyjrzał zza straganu ze słodyczami. Teraz  widział  jej  plecy.  Odchodziła,  nie  oglądając  się  i  niemal  nie
zwracając uwagi na oferowane przez handlarzy towary. Wyraźnie gdzieś się spieszyła. Jeszcze chwila i znów straci ją z oczu.
„Nie tym razem”, przyrzekł sobie i ruszył za kobietą szybkim krokiem.
Ktoś ją śledził, była tego niemal pewna. Odczucie to zaczęło towarzyszyć Charlotcie, odkąd opuściła dom Duraka.
Zatrzymała się, udając, że poprawia chustę na głowie, i zerknęła przez ramię. Tuż za nią szedł człowiek z naręczem desek i kobieta ciągnąca za sobą dwukołowy wózek, nieco dalej starsza matrona prowadziła dwie młodziutkie dziewczyny,  może  córki.  Na  rogu  sąsiedniego  zaułka  dwóch  mężczyzn rozmawiało ze sobą, kilku innych przeszło obok niej, poświęcając jej tyle uwagi, ile zwykle mężczyźni okazują niebrzydkiej kobiecie.
Charlotta  zagryzła  dolną  wargę,  zastanawiając  się,  czy  nie  daje  się ponieść nerwom. Przeszła dwadzieścia kroków i przystanęła przed oknem warsztatu kuśnierza, udając, że przygląda się wystawionym tam wyrobom. W rzeczywistości obserwowała w szybie odbicia idących za nią przechodniów. Stała tam dłuższą chwilę. Prócz ludzi, których widziała wcześniej, minęły ją dwie przekupki w czerwonych kieckach dźwigające razem kosz z rybami.
Nagle   na   krawędzi   pola   widzenia   mignęła   jej   postać   mężczyznyw pelerynie. Spojrzała w tamtą stronę, lecz człowiek ten zniknął w bocznym zaułku.
Charlotta  odstąpiła  od  szyby  i  przespacerowała  się  do  pierwszego skrzyżowania,  tam  skręciła  w  stronę  kwartału  zabudowanego  dworkami bogaczy, którzy woleli spędzać letnie upały pośród ogrodów i sadów niż w dusznych murach Krakowa.
W  oko   wpadł  jej  korpulentny   jegomość  w  mieszczańskim  stroju zmierzający z naprzeciwka. Przyspieszyła kroku. Zbliżyła się do dziarsko maszerującego mężczyzny i gdy mieli się minąć, celowo się potknęła. Tak jak się spodziewała, chwycił ją w ramiona i podtrzymał przed upadkiem.
Charlotta wykorzystała te kilka sekund na przyjrzenie się przechodniom. Znów  dostrzegła  mężczyznę  w  pelerynie.  Jej  potknięcie  się  musiało  go zaskoczyć, lecz mimo to zachował zimną krew. Odwrócił głowę i wdał się w rozmowę z ladacznicą stojącą w drzwiach szopy zamienionej na zamtuz. Był  wysoki,  ale  garbił  plecy,  aby  nie  wyróżniać  się  na  tle  innych przechodniów. Mesire zwróciła uwagę, że ma wysokie buty, jakie zwykle noszą wojskowi.
Podziękowała  jegomościowi  za  ratunek  i  grzecznie,  acz  stanowczo odrzuciła  ofertę  odprowadzenia  pod  drzwi.  Szybkim  krokiem  zawróciła w stronę rynku, gdzie łatwiej mogła wtopić się w tłum.
Gdy wkroczyła na targowisko, porwał ją nurt ludzkiej ciżby. Pochyliła głowę  i  ściągnęła  chustę.  Miała  nadzieję,  że  zmyli  w  ten  sposób  swego prześladowcę. Lawirując w chaosie targowiska, przedostała się na północną stronę  rynku.   Zatrzymała  się  przy   straganie  z  guzikami  i  rozejrzała dyskretnie. Nie dostrzegła tamtego mężczyzny, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Musiała mieć pewność, nim wróci na Kazimierz.
Na tyłach przyrynkowych magazynów znajdowała się kaplica z dużym cmentarzem.  Charlotta  dotarła  pod  otwartą  na  oścież  bramę  nekropolii.Wkroczyła na żwirową alejkę wytyczoną między mogiłami. Oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się przy kamiennym grobowcu jakiegoś bogacza i spojrzała za siebie.
Nie   zgubiła   go.   Właśnie   wkraczał   na   cmentarz.   Dostrzegł   ją i przyspieszył.
Pobiegła  krętymi  alejkami.  Minęła  starszą  kobietę  z  czwórką  małych dzieci, modlącą się nad świeżo usypaną mogiłą z ubogim, prostym krzyżem, i  dotarła  do  bocznej  furty.  Tuż  za  cmentarzem  znajdował  się  kwartał budynków    i    magazynów    porozdzielanych    przez    plątaninę    krętych, krzyżujących się zaułków.
Charlotta wpadła w jakąś bramę i omal nie poślizgnęła się na końskim łajnie. Znalazła się na podwórku, gdzie suszyły się prześcieradła i poszewki porozwieszane  na  sznurach  rozpiętych  pomiędzy  ustawionymi  pionowo żerdziami. Zanurzyła się między wilgotne płachty materiału i przedarła na drugą stronę suszącego się prania.
Usłyszała,  że  ktoś  za  nią  biegnie.  Uskoczyła  w  cuchnący  prześwit oddzielający obskurne budynki i znalazła się na kolejnym podwórku.
Rozejrzała się, szukając drogi ucieczki. Po prawej chyliły się opuszczone baraki i płot odgradzający sad, przy którym wznosiła się góra łajna. Tuż za stertą   odchodów   w   ogrodzeniu   wyłamano   kilka   sztachet,   tworząc prowizoryczne przejście na drugą stronę. Na lewo znajdowały się zewnętrzne schody  prowadzące  na  piętro.  Charlotta  zadecydowała  w  mgnieniu  oka. Trzymając się balustrady i pokonując po kilka stopni naraz, dostała się na ciemny korytarz.
Ukryła  się  tam.  Wstrzymała  oddech,  nasłuchując.  Ktoś  wbiegł  na podwórze i zatrzymał się. Ostrożnie wychyliła głowę zza krawędzi muru i ujrzała ścigającego ją mężczyznę. Stał odwrócony tyłem i rozglądał się. Potem skierował się do dziury w parkanie.Odetchnęła   z   ulgą.   Cofnęła   głowę   i   zerknęła   w   głąb   korytarza. Dwadzieścia kroków dalej znajdowały się kolejne schody prowadzące gdzieś na dół.
Pobiegła tam i zeszła do ciemnej sieni. Ujrzała jasną plamkę światła przenikającą zza uchylonych drzwi na parterze. Usłyszała męski głos, potem drugi. Zapanowała nad drżeniem serca. Wyjrzała na podwórze, gdzie dwóch mężczyzn  w  roboczych  fartuchach  zdejmowało  z  wozu  ciężką  skrzynię. Wspólnymi siłami, sapiąc i dysząc, zataszczyli ją do domu naprzeciwko. Gdy obaj zniknęli w budynku, Charlotta wybiegła na zewnątrz i wpadła w otwartą bramę.
Udało się. Była bezpieczna.
Wtedy  coś  uderzyło  ją  w  głowę  tak  mocno,  że  poleciała  na  ścianę i osunęła się bezwładnie na ziemię.
Tyner  upuścił  kawałek  twardego  drewna  wyrwanego  z  ogrodzenia. Łapiąc ciężko oddech, przypatrywał się ogłuszonej kobiecie. Z pewnością miała  broń.  Pochylił  się  i  wsunął  dłonie  pod  jej  okrycie.  Była  ciepła i zwodniczo miękka.
Jej kolano z bezlitosną precyzją trafiło go między uda. Stęknął, patrząc w zmrużone z nienawiści oczy. Wypuścił ze świstem powietrze. Nim zdołał zasłonić twarz, grzmotnęła go pięścią w nos.
Runął na plecy. Na wargach czuł smak własnej krwi. Przez łzy widział, jak stanęła nad nim.
– Ahrrr… – wykrztusił, gdy kopnęła go pod żebra.
Spróbowała raz jeszcze i wtedy chwycił ją za stopę. Szarpnęła nogą, ale trzymał ją mocno. Dźwignął się na kolana.
Charlotta wymierzyła mu kilka zajadłych ciosów w twarz, głowę i kark.Drugą ręką sięgnęła za plecy po sztylet. Tyner szarpnął głowę w tył i zasłonił się ramieniem. Poczuł, jak ostrze tnie go boleśnie w ramię. Po rękawie rozlała mu się ciepła plama krwi.
Wydał z siebie ryk i wstał, unosząc nogę kobiety, pchając ją w górę i w tył. Brutalnie podciął drugą stopę, na której opierała ciężar ciała. Osunęła się po ścianie z krótkim stęknięciem i padła na ziemię. Kopnął ją silnie, prosto w brzuch. Wydała z siebie bezdźwięczny świst i zwinęła się wpół, puszczając sztylet. Podeszwą buta przesunął ostrze poza zasięg jej rąk.
Skrzywił się z bólu i splunął krwią. Dała mu ostro w kość, musiał to przyznać. Powinien ją skrępować, nim znów narobi mu kłopotu. Sięgając po pasek, spojrzał przez ramię i nagle znieruchomiał. Zobaczył dwóch mężczyzn w fartuchach, uzbrojonych w kije i biegnących ku niemu od strony podwórza.
– Pomocy… – dobiegło go ciche błaganie kobiety.
– Wstrzymajcie się! – wrzasnął.
Nie posłuchali.
Pierwszy  cios  trafił  go  boleśnie  w  bark.  Tyner  wydał  stłumiony  jęk. Chwycił  uzbrojoną  w  kij  rękę  i  skręcił  ją.  Rozległ  się  trzask  i  z  ust mężczyzny wyrwał się krzyk. Tyner złapał go za włosy i grzmotnął twarzą o mur. Tamten osunął się bezwładnie na ziemię.
Kątem oka Bogusław dostrzegł opadającą pałkę. Zasłonił się ramieniem, mimo to oberwał w tył czaszki. Zamroczyło go. Zachwiał się, lecz ustał na nogach. Instynktownie uniknął drugiego ciosu i walnął przeciwnika łokciem pod żebra. Mężczyzna stęknął, ale i tak wziął zamach.
Tym  razem  cios  nie  był  tak  szybki  i  mocny.  Tynerowi  udało  się odepchnąć ramię mężczyzny i grzmotnąć go czołem w nos. Chlusnęła krew. Tamten zatoczył się i Bogusław z brutalną siłą wbił mu kilka razy pięść w brzuch, aż mężczyzna złożył się wpół.
Cofnął  się  o  dwa  kroki  i  omal  się  nie  wywrócił.  Potrząsnął  głowąoszołomiony.
„Francuzka,  muszę  zabrać  ją  z  tego  miejsca”.  Ta  myśl  pozwoliła Tynerowi skupić się na czymś więcej niż własny ból. Spojrzał w miejsce, gdzie zostawił kobietę. Zamarł. Nie było jej tam.
– Tylko nie to – wymamrotał do siebie.
Jeden  z  mężczyzn  podnosił  się  z  ziemi,  charcząc.  Tyner  ostrzegł  go gestem, aby nie wstawał.
Otarł  krew  z  ust,  wyprostował  się  i  poprawił  pelerynę.  Podszedł  do wylotu  bramy  i  rozejrzał  się,  szukając  uciekinierki.  Nie  było  jej  tam. Zrozumiał, że znów mu umknęła.
Odepchnął  złość,  nie  było  sensu  pomstować.  Wciąż  pozostawało  mu kilka możliwości.ROZDZIAŁ VIII
Proste pytania
Maj A.D. 1672
W lochu nie było żadnych okien, powietrze cuchnęło wilgocią, stęchłą słomą i dymem z palących się kaganków, które oświetlały każdy z ponurych instrumentów zapełniających katownię.
Zgromadzone   tu   okrutne   narzędzia   udowadniały,   że   ludzie   wciąż wykazują   niezwykłą   pomysłowość,   gdy   w   grę   wchodzi   torturowanie i  poniżanie  bliźnich.  Drabiny  i  ławy  służące  do  rozciągania,  imadła  do łamania piszczeli i ramion czy ciężkie kloce ołowiu podwieszone na belkach, a używane do rozciągania stawów – każda z tych rzeczy wystarczała, by zamienić człowieka w krwawiący łach.
Bogusław  odsunął  od  siebie  pojemnik  z  siarką  i  oparł  łokcie  o  stół, wciskając  twarz  w  dłonie.  Miał  nadzieję,  że  w  ten  sposób  choć  trochę złagodzi ból głowy, czego nie ułatwiał mu krzyk wydobywający się z ust mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu.
Na  dzielącym  ich  obdrapanym  blacie  leżały  w  nieładzie  pomniejszeprzyrządy katowskiego rzemiosła: obcęgi, którymi wyrywano języki i paznokcie, świdry do wyłupywania oczu, a także haki, kolczaki i pilniki. Część z nich nosiła już krwawe ślady po wcześniejszych przesłuchaniach innych więźniów.
Okropny krzyk ustał, zmieniając się w charczenie, i Tyner odkleił dłonie od  twarzy,  spoglądając  na  kata,  który  położył  przed  nim  krwawiący paznokieć.
„Wygląda  tak  niepozornie,  kto  by  pomyślał,  że  jego  utrata  może spowodować tyle cierpienia”.
Tyner wzniósł oczy na postać siedzącą na metalowym krześle służącym do  zadawania  tortur.  W  milczeniu  przypatrywał  się  opuchniętej  twarzy żydowskiego kupca.
– Kim jest ta Francuzka? Gdzie ją znajdę? – zapytał.
–  Nie  wiem,  o  kim  mówicie.  Musicie  mi  uwierzyć  –  zaskrzeczał Mojasewicz, wychylając się z krzesła na tyle, na ile pozwalały mu metalowe obręcze zaciśnięte na nadgarstkach.
Tyner potrząsnął głową ze smutkiem.
– Po co przyjechała do Krakowa? Co knuliście?
– Nic nie wiem – zapiszczał Żyd. – Jestem tylko zwykłym kupcem.
„Proste odpowiedzi, które zakończą twoje cierpienie. Czemu więc nie chcesz ich udzielić?”
– Widziano, jak opuszczała twój dom.
– Wynajmuję pokoje przybyszom spoza miasta. Nie znam tych ludzi, zatrzymują się u mnie na kilka dni, a potem odjeżdżają. To musi być jakaś koszmarna pomyłka. Nie jesteście bandytami, żądam rozmowy z sędzią! – wykrzyknął.
– Nikt nie wie, że tu jesteś, nikt cię nie uratuje. – Tyner nachylił się ku więźniowi.  –  Tylko  ty  sam  możesz  tego  dokonać.  Powiedz,  co  wiesz,a ocalisz życie – wysyczał.
Twarz Żyda stężała. W oczach pojawiła się nieustępliwość.
– Żądam widzenia się z sędzią – wydyszał.
Tyner spojrzał na kata. Na głowie miał kaptur z wycięciami na oczy, nos i usta. Mimo to pod spodem musiało być mu gorąco. Bogusław, myśląc o tym, poczuł swędzenie na skroni, ale zwyciężył pokusę podrapania się.
– Teraz druga ręka – polecił.
Kupiec zapiszczał i zaczął szarpać się w krześle, lecz oprawca zdzielił go pięścią w twarz. Cios nie był silny, ale wystarczył, aby na moment ogłuszyć więźnia, nie pozbawiając go przytomności. Kat chwycił kciuk jego lewej ręki, zacisnął obcęgi na paznokciu i nie spiesząc się, zerwał go. Położył krwawy ochłap na blacie obok pierwszego.
Jakub oddychał ciężko przez poranione usta, wpatrując się w Tynera przerażonym wzrokiem.
– Powiem wszystko – załkał. – Ta kobieta przyjechała do Kazimierza i zatrzymała się w mym domu. Tak, to prawda.
– A więc przyznajesz, że była jednak jakaś kobieta?
– Przyznaję – wydusił Żyd, wlepiając wzrok w podłogę. – Nie mogłem się przyznać, że ją znam. Bałem się, że… to się wyda.
Tyner poczuł ulgę, że nie musi dalej tego ciągnąć.
– Co się wyda? – zapytał.
–  Że  z  nią  sypiam  –  oznajmił  jednym  tchem  Żyd.  –  Ona  jest chrześcijanką.  Poznałem  ją  kilka  miesięcy  temu.  Moja  żona  zmarła,  nie ożeniłem się ponownie. Spotykam się z nią czasem, ale nie…
Tyner gapił się na kupca szeroko otwartymi oczami, jakby zobaczył nagle egzotyczne stworzenie.
– Zamknij się! – wrzasnął i uderzył dłonią w blat stołu, ucinając fałszywąpaplaninę.
Żyd zbladł, pozostając z rozdziawionymi ustami. Tyner poderwał się ze stołka. Miał dość gierek tego parszywca i zamierzał to udowodnić. Skierował się do drzwi, po kilku krokach zatrzymał się i obrócił.
– Zmiękcz go – zwrócił się do oprawcy i wyszedł na korytarz.
Drzwi  zatrzasnęły  się  za  nim  z  głuchym  odgłosem.  Ruszył  w  stronę schodów. Dusił się. Chciał opuścić te cuchnące stęchlizną lochy, odetchnąć świeżym powietrzem. Poczuć na twarzy ciepły pocałunek słońca.
Zza pleców dobiegł go stłumiony przez mury krzyk żydowskiego kupca. „Przeklęty głupiec”.
Przy schodach dogonił go Grot.
–  Mamy  coś  –  oznajmił  zadowolony,  sięgnął  pod  delię  i  wręczył Tynerowi kilka listów.
Adresatami  korespondencji  byli  między  innymi  prymas  Prażmowski i hetman Sobieski. Nic więcej Tynerowi nie udało się odczytać, gdyż treść pism została zaszyfrowana w przemyślny sposób.
– Gdzie oni są?
– W celi na końcu korytarza.
– Zobaczmy, co mają do powiedzenia – rzekł Tyner.
Umieścił  cenne  dowody  za  pazuchą,  a  potem  ruszył  korytarzem  pod właściwe drzwi. Wszedł do środka.
Cela niemal nie odbiegała wyglądem od katowni, z tą różnicą, że na ścianach kwitło więcej pleśni, a na obdrapanym stole zabrakło budzących trwogę narzędzi.
„Choć  to  pewnie  się  zmieni”,  pomyślał  Tyner,  obserwując  kobietę i mężczyznę siedzących na krzesłach.
Na głowach wciąż mieli płócienne worki, założone im podczas porwania.Szorstki materiał poruszał się z każdym ciężkim oddechem. Grot stanął za parą więźniów i położył dłonie na ich głowach. Oboje drgnęli z przerażenia, a ich oddechy przyspieszyły. Tyner skinął głową i wachmistrz oburącz ściągnął worki, odsłaniając wilgotne, śmiertelnie zlęknione oblicza.
Aron otworzył napuchnięte, zakrwawione usta i wziął głęboki oddech, co poskutkowało natychmiastowym grymasem bólu. Tyner odgadł, że podczas pojmania obito mu żebra. Kobieta, właściwie dziewczyna, nie nosiła śladów użycia przemocy. Wlepiła w niego oczy. Ciemne, głębokie studnie strachu. Tyner nie przypuszczał, aby wiedziała cokolwiek na temat spisku. Co nie znaczyło, że nie będzie przydatna podczas przesłuchania.
–  Listy,  które  znaleziono  w  waszym  domu,  wskazują,  że  jesteście zdrajcami – oświadczył stanowczo. – Oboje zostaniecie poddani torturom. Rozciąganiu stawów, przypalaniu ogniem i batożeniu – wyliczył, zachowując beznamiętny ton głosu.
Esterka wybałuszyła oczy.
– Błagamy o litość, panie! – zapiszczała. – Nie wiem nic o żadnych listach. To musi być jakaś straszliwa pomyłka. Jesteśmy niewinni!
– Może powinnaś zapytać męża – powiedział Tyner.
Dziewczyna rozdziawiła usta i wlepiła w Arona bezgranicznie zdumiony wzrok. Młody kupiec spuścił głowę.
–  Możecie  uniknąć  cierpienia,  a  nawet  ocalicie  życie,  wystarczy,  że wyznacie wszystko, co wiecie na temat listów i kobiety, która zamieszkała w waszym domu.
– Nic nie wiem – wymamrotał Aron.
Tyner pochylił się i podstawił mu listy pod nos.
– Jak je rozszyfrować?
– Nie mam pojęcia, o czym mówicie.
Tyner nie uwierzył w ani jedno słowo. Spojrzał na Grota, a ten pochyliłsię i wbił pięść pod żebra więźnia.
Aron krzyknął i zakrztusił się. Tyner odczekał, aż złapie oddech.
– Czy to ona przekazała listy twemu ojcu?
– Co z nim?
– Żyje i od ciebie zależy, czy tak pozostanie.
Aron zgarbił ramiona.
– Pocztę przywozi zawsze ktoś ze Śląska lub Saksonii. Ona nie miała nic wspólnego z listami.
– Po co więc przybyła do Krakowa?
Aron podniósł wzrok na Tynera.
–  Nie  wiem,  przysięgam  na  wszystko,  ojciec  zabronił  mi  z  nią rozmawiać.
Tyner zmarszczył czoło. „Może mówi prawdę, a może nie”.
Spojrzał na Grota, a ten chwycił Esterę za włosy i brutalnie pociągnął, odginając jej głowę w tył, aż krzyknęła z bólu.
Aron szarpnął się, ale skórzane pasy utrzymały go na miejscu.
– Zostawcie ją! – zaskrzeczał. – Nic nie wiem o tej kobiecie.
Tyner westchnął rozczarowany i zwrócił się do wachmistrza.
– Złam mu palec – powiedział.
Grot pochylił się nad przesłuchiwanym, przytrzymał lewą dłoń i chwycił środkowy palec. Szarpnął. Trzasnęło i Aron zawył, rzucając się w więzach.
Dziewczyna zaczęła się trząść i łkać. Z jej ust wydobył się błagalny szept: – My nic nie wiemy… przysięgam.
Tyner odwrócił wzrok od zapłakanej twarzy i popatrzył na Arona.
– Masz okazję ocalić siebie i żonę – wycedził. – Co robi w Krakowie ta kobieta?
– Przysięgam, nie wiem! – wykrzyczał Aron – Musicie mi uwierzyć!Pozwólcie mi porozmawiać z ojcem, przekonam go, aby wszystko wyznał! Tyner  wyprostował  plecy,  zastanawiając  się  nad  tą  propozycją.  Nim
podjął decyzję, rozległo się natarczywe pukanie. Bogusław uchylił drzwi i zobaczył pobladłą twarz Lazara. Poczuł, że stało się coś złego.
– Mamy problem z Żydem – rzekł Lazar szeptem. – Posłałem po medyka, ale nie wiem, czy…
Tyner nie dał mu dokończyć. Odepchnął gwardzistę i wypadł z celi. Biegiem dotarł pod katownię. Otworzył drzwi i wpadł do środka.
Oprawca stał zgarbiony nad więźniem. Miał odsłoniętą twarz, a kaptur trzymał w ręku. Obrócił się i spojrzał na Tynera ze skruszoną miną.
– Po prostu nagle dostał ataku – powiedział. – To chyba serce.
– A więc teraz jesteś, kurwa, lekarzem – warknął Tyner i wlepił wzrok w zakrwawioną, stężałą w okropnym grymasie twarz Mojasewicza. Kupiec był martwy, lecz jego usta zdawały się złośliwie uśmiechać.
„Czy to szyderstwo ze mnie? Czy tylko grymas bólu?”
Znowu poczuł duszności. Obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz, trzaskając drzwiami. Przez dłuższą chwilę rozważał, co dalej. Śmierć starego nie pozostawiała mu wielu możliwości. Tyner wątpił też, by Aron wiedział tyle co ojciec. „Jednak coś musi wiedzieć. I lepiej, aby zaczął mówić, jeśli chce ocalić młodą żonę”.
Zadrżało mu serce. Wiedział jednak, że żadne wyrzuty sumienia nie mogą powstrzymać go przed tym, co musi zrobić.
Michał Korybut skończył czytać zeznanie Arona Mojasewicza i popatrzył zdumiony  na  Tynera.  Potem  podał  kartę  papieru  Eleonorze  siedzącej w sąsiednim fotelu. Tuż za jego oparciem stała Klara Pac i przypatrywała się z uwagą porucznikowi.– Jak to możliwe? – zapytał Korybut wstrząśnięty. – Wszak mój ojciec wyprowadził zza Dniepru tysiące Żydów, ratując im życie, gdy wybuchło powstanie Chmielnickiego. Tak nam się teraz odwdzięczają!?
– Rodzina Mojasewiczów wywodzi się z Czech. – Tyner spojrzał na królową. – Wielu z nich nie przepada za Niemcami.
– Jesteśmy Austriakami – powiedziała chłodno Eleonora. – To nie to samo.
„Tak jak ja jestem Cyganem”.
Tyner uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz, pani.
Korybut uznał, że powinien się wtrącić.
– Dobrze się spisałeś, Bogusławie – pochwalił oficera. – Teraz zostaw nas samych.
Gdy drzwi zamknęły się za Tynerem, król podniósł się z fotela.
– Nie do wiary – westchnął ciężko.
Stanął przy kredensie i osobiście rozlał wino do pucharków, po czym dwa z nich rozdzielił między szlachetne damy. Obserwując obie panie, nie potrafił wyobrazić sobie dwóch bardziej przeciwstawnych osobowości. Królowa była czysta, opanowana, wręcz zimna, podczas gdy w Klarze Pac dominowały emocje i cielesne żądze. Z tego, co mu donoszono na temat kanclerzyny, wiedział, że zmieniała kochanków częściej niż dodatki do strojów. Tym, co łączyło   te   odmienne   charaktery,   były   olbrzymia   inteligencja   i   upór w dochodzeniu do spraw, które obie białogłowy uważały za istotne dla siebie.
– Co o tym myślisz, pani? – zwrócił się do milczącej kanclerzyny. Ciemne oczy Klary Pac skupiły się na jego wysokości.
– Uważam, że ten, kto to wymyślił, wykazał się dużym sprytem. – Czemu? To tylko Żydzi – rzekła Eleonora ze wzgardą.– Właśnie dlatego. Mieszkają w każdym kraju pozbawieni ojczyzny. Są cisi  i  pokorni,  łatwo  zginają  karki.  Do  tego  wciąż  podróżują  między państwami, wymieniając towary i pieniądze.
– Przez ostatnie lata korespondencja i złoto z Paryża napływały przez Gdańsk   –   zauważył   król.   –   Mimo   wszystko   Kraków   wydaje   się ryzykowniejszą opcją.
– Pozornie tak – zgodziła się Klara. – Ale o szlaku kurierskim z północy wiedzieliśmy  już  od  dwóch  lat.  Paryż  miał  tego  świadomość.  Poza  tym z Krakowa bliżej na Węgry. Ludwik XIV z pewnością udziela już teraz subwencji powstańcom księcia Thökölyego.
– Przekażemy te listy ambasadorowi von Stomowi, może w Wiedniu zdołają   je   rozszyfrować   –   zdecydowała   Eleonora.   –   Pytanie,   jak wykorzystamy tutaj zdobytą korespondencję.
– Przedstawmy listy na najbliższym sejmie – zaproponowała Klara Pac. – Nawet  zaszyfrowane  stanowią  niezbity  dowód  na  spisek.  Uderzmy  też w najsłabsze ogniwo łańcucha.
– Kogo masz na myśli? – zapytała Eleonora.
– Morsztyna. To zdolny człowiek, lecz parweniusz i do niedawna arianin. Nikt  nie  uwierzył,  że  szczerze  przeszedł  na  katolicyzm,  uczynił  to,  aby łatwiej  uzyskać  urząd  podskarbiego.  Jest  zamożny,  lecz  daleko  mu  do bogactw i wpływów wielkich rodów magnackich, niezbędnych, by samemu coś  znaczyć.  A  człowieka  pozbawionego  oparcia  można  zniszczyć,  gdy stanie się niewygodny. Morsztyn jest za mądry, aby tego nie wiedzieć.
Eleonora od razu zapaliła się do tego konceptu.
–   W   zamian   za   przebaczenie   i   łaski   powinien   zeznawać   przed połączonymi izbami – obwieściła twardo. – W ten sposób możemy legalnie usunąć Sobieskiego z urzędów i skompromitować Prażmowskiego w oczach Ojca Świętego.–  I  doprowadzić  do  zerwania  kolejnego  sejmu  przez  liberum  veto w sytuacji, gdy hetman ma przy sobie wojsko, a krajowi zagraża inwazja turecka!?  –  zakrzyknął  Korybut  emocjonalnie.  –  Prędzej  zwołam  sejm konny!
O ciszy, która zapadła po tych słowach, zwykło się mówić, że można krajać ją nożem. Król dostrzegł, jak Klara Pac rzuca na królową wstrząśnięte spojrzenie. Eleonora wyprostowała się w fotelu i położyła sztywno dłonie na kolanach.
– Wybacz, Klaro, muszę pomówić z jego wysokością na osobności. Kanclerzyna ukłoniła się i opuściła w pośpiechu komnatę.
– Co to za pomysł!? – syknęła królowa, gdy tylko zostali sami. – Kto doradził ci to szaleństwo!?
–  Nikt.  Czy  nie  mogę  mieć  własnych  planów?  –  wypalił  Korybut oburzony.
Eleonora spojrzała na niego z błyskiem w oku.
– Zatem z pewnością przemyślałeś dokładnie wszelkie reperkusje?
– Reperkusje? – Korybut przełknął ślinę.
–  Zwołując  sejm  konny,  zrazisz  do  siebie  wielkich  panów  Korony i Litwy. Tym krajem nie włada król czy nawet szlachta, wbrew szumnym deklaracjom o powszechnej równości, lecz magnaci zasiadający w senacie. Gdy   ostatnim   razem   większość   z   nich   sprzeciwiła   się   rządom   Jana Kazimierza, musiał uciekać na Śląsk pod opiekę mego ojca cesarza. Nie zamierzam popełnić tego samego błędu.
Korybut przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
– Już raz szlachta przeciwstawiła się wielkim panom, wybierając mnie na króla.   Większość   pogodziła   się   z   elekcją   i   znalazła   się   w   naszym stronnictwie.
– Nie zagrażałeś im w żaden sposób. Nie posiadałeś wielkiego majątkuani koneksji, mogli więc zaakceptować samowolę szlachty, która wyrwała się na chwilę spod ich wpływu. Teraz sytuacja jest odmienna. Włożyłeś koronę i twoją żoną jest siostra cesarza. Jak myślisz, co uczynią senatorowie, gdy ujrzą w tobie trybuna szlacheckiego, który podburza szlachtę? Bez jej szabel i głosów na sejmikach magnaci są tylko zwykłymi bogaczami. A tych można złamać i zdusić, jak uczynili to monarchowie w innych państwach. Czy nie przyjdzie im do głów, że po Sobieskim, Prażmowskim i Morsztynie nastąpi ich kolej?
– Nie mam takiego zamiaru, nie chcę być tyranem – obruszył się król. Eleonora uśmiechnęła się szyderczo.
–  Nie  bądź  naiwny.  Jesteś  tym,  kim  widzą  cię  inni.  Odbiciem  ich własnych nadziei i lęków.
– Ale… coś musimy zrobić.
– Wykorzystamy te listy. – Podniosła ze stolika karty papieru i poruszyła nimi jak wachlarzem. – Zrobimy to w porozumieniu z przyjaznymi nam magnatami,  a  oni  pokierują  zależnymi  od  nich  posłami.  Sejm  konny  to ostateczność i jeśli do niego dojdzie, senatorowie muszą wiedzieć, że nie zagrozi to ich pozycji i majątkom. Że utrzymamy motłoch szlachecki pod kontrolą.
Korybut oblizał nerwowo wargi.
Olszowski ostrzegał go przed zdradzaniem planów.
„Tak już jest, gdy nie słucha się dobrych rad”.
Zimne    milczenie    Eleonory    przeciągało    się.    Patrzyła    na    niego z wyczekiwaniem, tak jak zwykła czynić to matka. Zgarbił ramiona pod tym wymagającym spojrzeniem.
Skinął  opornie  głową,  świadom,  że  traci  okazję  do  bycia  odrobinę lepszym mężczyzną i królem.ROZDZIAŁ IX
Uśpione zdarzenia
Maj A.D. 1672
Głęboki głos dzwonu z kościoła parafialnego niósł się po całej Żółkwi i  wpadał  do  alkowy  Marii  Kazimiery  przez  otwarte  na  oścież  okna. Marysieńka  odłożyła  przybory  do  haftowania  na  jedwabiu  i  spojrzała  na zewnątrz. Dzień był piękny: jasny i słoneczny, a jednocześnie nieupalny. Lubiła polski maj, uważała ten miesiąc za najpiękniejszy w roku.
Podniosła się z krzesła, czując kłucie w biodrze. Przez ostatnie tygodnie mocno przytyła i dokuczały jej stawy, zwłaszcza kolana. Do tego miewała złe nastroje. Medyk zalecił jej na tę dolegliwość wino wymieszane z niewielką porcją opium, które miała zażywać kilka razy dziennie. Wzięła w dłoń puchar z lekarstwem i podeszła do okna.
Łagodny   wietrzyk   poruszał   firanami,   delikatnie   muskał   jej   szyję i  odsłonięte  ramiona.  Pijąc  małymi  łyczkami  wino,  przypatrywała  się miasteczku  rozłożonemu  pod  zamkiem.  Żółkiew  zbudowano  na  planie nieregularnego pięcioboku z rynkiem i przylegającym do niego kościołem.Miasteczko otaczały grube mury, jego przedmieścia zaś chroniły drewniane częstokoły, toteż rozrosło się i zaludniło przez ostatnie lata. Maria Kazimiera lubiła obserwować ruch na krętych uliczkach, drobne postacie wchodzące do kościołów i wychodzące z nich czy znikające w podcieniach kamieniczek przy rynku, gdzie mieściły się magazyny kupieckie.
Patrząc na Żółkiew, czuła dumę z tego, kim jest i do czego doszła dzięki szczęściu  i  determinacji.  We  Francji  mogłaby  tylko  marzyć  o  byciu  tak wielką  panią.  Może  dlatego  coraz  częściej  przyłapywała  się  na  myślach, w których traktowała to miejsce jak swój dom.
Dziecko pod jej sercem poruszyło się. Marysieńka przyłożyła dłoń do brzucha i wyczuła pod napiętą skórą drobne ruchy.
Odstawiła lekarstwo i używając dzwoneczka, przywołała pokojówkę. – Dowiedz się, czy pani Mesire już wstała. Jeśli tak, poproś ją do mnie. Charlotta przyjechała do Żółkwi późnym wieczorem, toteż Marysieńka
nie wzywała jej do siebie. Miała inne, przyjemniejsze zajęcia. Uśmiechnęła się na wspomnienie nocy spędzonej z Janem. Po dwóch tygodniach rozłąki, które zafundowała im polityka, sprawił, że znów poczuła się atrakcyjna i godna pożądania. To z jej przyczyny Jan częściej przebywał przy wojsku niż w domu. Rozumiała, że to konieczne. Porażka oznaczała dla nich upokorzenie, a może nawet wygnanie.
Ona sama wciąż troszkę marzyła o wyprowadzce do Francji, lecz zdawała sobie sprawę, że Jan usechłby i zgorzkniał z tęsknoty za Polską. Zresztą jaki los by ich tam czekał? Ludwik XIV cenił wyłącznie zwycięzców i ludzi mu przydatnych. Już podczas ostatniego pobytu w Paryżu miała okazję odczuć chłodną wzgardę Króla Słońce zawiedzionego w swych ambicjach wobec Rzeczypospolitej. Marysieńka nie wyobrażała sobie wstydu, jaki musiałaby znosić,  zjawiwszy  się  w  Paryżu  jako  przegrana,  z  mężem  pozbawionym urzędów i majątków.Na  samą  myśl  o  upadku  przeszył  ją  zimny  dreszcz.  „Prędzej  umrę”, obiecała sobie i zacisnęła dłonie w piąstki.
Ponury nastrój towarzyszył jej do samego spotkania z Charlottą. Młoda Francuzka mimo krótkiego snu wyglądała kwitnąco. Marysieńka, widząc jej szczupłą talię, poczuła lekkie ukłucie zawiści.
– Spocznij, moja droga. – Wskazała sofę. Sama usadowiła się w fotelu naprzeciwko.
Charlotta usiadła sztywno, trzymając dłonie na kolanach. Bez wątpienia była  spięta  i  miała  ku  temu  powody.  Misja  w  Krakowie  zakończyła  się katastrofą, której skutków wciąż nie sposób było ocenić.
– Co tam się wydarzyło? – zapytała Sobieska ozięble.
–  Wymknęłam  się  z  zasadzki  i  natychmiast  opuściłam  Kraków,  nie kontaktując się z nikim. Zaszyłam się w bezpiecznym miejscu pod miastem. Stamtąd  wysłałam  zaufanego  człowieka,  który  rozeznał  się  w  sytuacji. Powrócił po paru dniach z wieścią o śmierci Żyda i aresztowaniu jego syna Arona.
– Jak mogli dowiedzieć się o korespondencji!?
– Prawdopodobnie zdradził człowiek Mojasewicza, raczej nie z własnej woli. Zapewne wzięli go na tortury.
– Jesteś pewna, że to nie ty sprowadziłaś ich do Żyda?
– Wtedy aresztowano by Pieniążka i Miłosza. O ile wiem, obaj opuścili Kraków w orszaku Korybuta.
Marysieńka przeciągnęła koniuszkiem języka po dolnej wardze.
–  Musisz  się  upewnić  –  zdecydowała.  –  Udasz  się  do  Warszawy, sprawdzisz, co osiągnął Miłosz. Spotkasz się też z Prażmowskim i uspokoisz go. Nasz drogi prymas lęka się, że w przechwyconej korespondencji było jego nazwisko.
– Tego nie można wykluczyć – przyznała Charlotta. – Na szczęście listyzostały zaszyfrowane.
Marysieńka zacisnęła zęby ze złością.
– Zaszyfrowane czy nie, gdy Korybut pokaże je senatorom i posłom, rozpęta się burza. Większość tych hipokrytów przyjmuje złoto i instrukcje z Austrii czy Prus, ale będą udawać przed szlachtą święte oburzenie. Musimy stawić temu czoła.
W oczach Charlotty odbiła się skrucha.
– Wybacz, zawiodłam – szepnęła.
–  Nie  wiń  się.  Wszystkiego  nie  sposób  przewidzieć.  Jeśli  Miłoszowi udało się zbliżyć do Korybuta, możemy zakończyć tę wojnę, nim na dobre wybuchnie…  –  Marysieńka  urwała,  przyglądając  się  krytycznie  swym paznokciom. – I jeszcze coś. Prymas nie musi wiedzieć o naszym młodym przyjacielu.
Charlotta spojrzała na nią pytająco.
– Nie ufam Prażmowskiemu – wyjaśniła Marysieńka. – Nie po tym, jak ten dureń próbował nieudolnie otruć Korybuta i Austriaczkę. Moja cioteczka, świętej pamięci królowa, powtarzała, że na mężczyzn nie można liczyć, gdy w  grę  wchodzą  poważne  sprawy.  –  Uśmiechnęła  się  nieznacznie  na wspomnienie    Marii    Ludwiki.    Kobiety,    która    zastąpiła    jej    matkę i ukształtowała ją na swoje podobieństwo.
Potem omówiły jeszcze kilka drobniejszych kwestii. Gdy Mesire opuściła komnatę,    Marysieńka    została    w    fotelu,    rozmyślając    nad    dalszym postępowaniem.
Paradoksalnie największe obawy miała nie wobec wrogów: Korybuta, Habsburżanki  albo  Paców,  lecz  przyjaciół  takich  jak  Prażmowski  czy Morsztyn. A także – i to złościło ją najbardziej – wobec własnego męża. Zbyt często nie rozumiała w pełni pobudek i emocji, jakimi kierował się Jan, tej „polskości”, której logika wciąż wymykała się jej rozumieniu świata.We Francji czy każdym innym kraju na Zachodzie przy tak rozgorzałej nienawiści politycznej już dawno polałaby się krew. Tymczasem w Polsce, gdzie z ust przeciwników padały wzajemnie najgorsze wyzwiska, oskarżenia i groźby, gdy wszyscy trzymali dłonie na szablach, a każdy senator miał za sobą prywatną armię, nikt nie myślał pierwszy wyciągnąć broni. Co więcej, była  pewna,  że  gdyby  zostawić  Polaków  i  Litwinów  samych  sobie,  po licznych  pyskówkach,  które  tu  w  sejmie  były  jakąś  uświęconą  tradycją, doszliby w końcu do porozumienia.
Marysieńka  była  jednak  zbyt  mądra,  aby  wierzyć,  że  Habsburgowie i Ludwik XIV pozwolą Polakom na pogodzenie się. Nie w obliczu wojny, która właśnie rozpoczęła się nad Renem i w Niderlandach.
Kto  uderzy  pierwszy  i  mocniej,  ten  wygra  tron  Rzeczypospolitej. Zachowa  urzędy  i  pomnoży  majątki.  Zamierzała  dopilnować  za  wszelką cenę, aby ona i Jan wyszli zwycięsko z tego starcia.
Z rozmyślań wyrwało ją pukanie do drzwi. Wszedł jej sekretarz. Tak jak ona Francuz od lat mieszkający w Polsce.
– Wasz mąż, pani, zapytuje, czy przyjdziecie na naradę.
– Przekaż mu, że będę za kwadrans – odparła.
Gdy  sekretarz  zamknął  za  sobą  drzwi,  Marysieńka  wstała  z  fotela i podeszła do zwierciadła. Wpatrując się w lustrzaną taflę, obróciła się wokół własnej osi. Syknęła sfrustrowana.
„Wyglądam jak beka”.
Przeszła do gabinetu męża, gdzie Jan i Mikołaj Sieniawski rozmawiali pochyleni nad mapą Ukrainy.
– Masz dla mnie same złe wieści… – były to pierwsze słowa, jakie usłyszała na wejściu. Wypowiedział je Jan i wyglądał na przybitego.
Popatrzyła  na  męża  ze  współczuciem,  a  potem  przeniosła  wzrok  na Sieniawskiego. Młody i przystojny, uśmiechnął się serdecznie. Ucałował jejdłoń.
– Co to za złe wieści? – zapytała.
– Na wschodniej Ukrainie zwolennicy Moskwy z pomocą rosyjskiego wojska pozbawili buławy dotychczasowego hetmana – odrzekł Jan. – Zakuto go  w  kajdany  i  torturowano.  Potem  wywieziono  do  Moskwy  na  proces i zesłano na Syberię. Rosjanie mocno zaciskają swoją pięść na wschodzie, obawiam się, że wkrótce spróbują zaanektować Prawobrzeże, wykorzystując nasze ciężkie położenie.
– A jak sprawy w Mołdawii? – Marysieńka pamiętała, jak wiele uwagi i środków poświęcał Jan przez ostatnie miesiące na pomoc powstańcom.
– Wysłałem jazdę, aby opanowała Chocim i Soroki. Stamtąd emigranci z Mołdawii z pomocą Kozaków Chanenki nękają zwolenników hospodara. Powiedzmy  jednak  otwarcie:  powstanie  właściwie  upadło.  Nasi  szpiedzy twierdzą, że do Mołdawii przybyły regularne oddziały Turków osmańskich, w tym parę tysięcy janczarów.
Sobieska zerknęła na mapę. Nawet ona wiedziała, jaki będzie następny ruch sułtana.
– Uderzą na Kamieniec – oceniła.
–  Bez  wątpienia  –  potwierdził  Sieniawski.  –  Zdobywszy  twierdzę i miasto, zyskają pomost między Mołdawią a Ukrainą.
Marysieńka ściągnęła brwi.
– Kamieniec się utrzyma? – Odpowiedź na to pytanie wydała się jej najistotniejsza.
– Bez odsieczy nie dłużej niż dwa tygodnie – odparł Jan. – Cypel skalny wywyższa  się  nad  mury  miasta  od  południowej  strony,  Turcy  z  całą pewnością postawią tam działa. Na wschodzie jest otwarte podejście pod Bramę Lacką. Na miejscu Turków wpierw zaatakowałbym Nowy Zamek
i  odciął  miasto  od  twierdzy.  Potem  zlikwidowałbym  osobno  wszystkiepunkty oporu.
– Można by wzmocnić fortyfikacje, zniwelować skarpę – zaproponował chorąży.
–   Skąd   wziąć   fundusze?   Myślisz,   że   mam   gdzieś   ukryte   „floty hiszpańskie”? Potrzebujemy zaangażowania wszystkich sił Korony i Litwy, aby powstrzymać zagrożenie.
– Nie z tym królem, Janie – wskazał Sieniawski trafnie. – Dwór będzie blokował wszelkie decyzje, póki masz władzę nad wojskiem.
– To jakieś szaleństwo – warknął Sobieski.
– Zwykła polityka – wtrąciła Marysieńka, czując, że wkraczają na znany jej grunt. – Musimy pozbawić Korybuta tronu, nim sułtan nadciągnie z armią. Gdy książę de Longueville założy koronę, z pomocą francuskich dyplomatów uda się zawrzeć pokój z sułtanem.
– Wierzysz w to? – wychrypiał Jan.
–  Nawet  jeśli  nie  powstrzyma  to  Turków,  to  za  księciem  popłynie strumień złota z Paryża. Wojny nie sposób prowadzić bez pieniędzy, to twoje własne słowa.
Sobieski się zasępił.
– A jeśli Korybut nie ustąpi?
–  Ustąpi,  to  tchórz!  –  Marysieńka  nie  miała  co  do  tego  cienia wątpliwości.
Hetman potoczył po nich umęczonym wzrokiem.
– A jeśli nie, co wówczas? – mruknął.
–   Wtedy   wykopiemy   tron   spod   jego   tłustego   dupska   –   rzucił bezceremonialnie Sieniawski.
Maria uśmiechnęła się z aprobatą do młodego magnata. Wywołała tym grymas irytacji na zaciśniętych ustach męża.–  Uważam,  że  powinniśmy  napisać  do  Paryża  z  prośbą  o  przysłanie nowego  króla  –  powiedziała  stanowczo.  –  Prażmowski  jest  tego  samego zdania.
Oczy Jana błysnęły gniewnie.
– Czyli wszyscy już postanowiliście za mnie. Tak? – wycedził szorstko. – To jedyne wyjście, jeśli mamy przetrwać – odparła, unosząc dumnie
podbródek. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ale to on zamknął oczy i pochylił głowę. Wsparł się dłońmi o blat stołu.
– Dobrze, niech będzie, jak chcecie – wystękał. Potem wyprostował się i wyszedł z komnaty, zostawiając ich skonsternowanych i milczących.
– Mogło być gorzej – mruknął Sieniawski.
– Doprawdy!? – rzekła Sobieska gorzko. – Czasem mam wrażenie, że on tego zwyczajnie nie chce. Zaszyłby się na stepie i ganiał za Tatarami.
– Nie czyni tego przez wzgląd na ciebie i twoje ambicje. – Sieniawski położył dłoń na jej ramieniu. – Doceń to czasem.
Chwilę milczeli.
– Masz słuszność – przyznała. Uśmiechnęła się, dziękując mu w ten sposób. – Wiesz, że Charlotta przyjechała do Żółkwi? – zmieniła temat na mniej drażliwy.
Sieniawski wyraźnie się ożywił.
– Nie miałem pojęcia. Gdzie ją znajdę?
– Powinna być u siebie w alkowie.
– Zatem wybacz, ale zostawię cię na wezwanie Amora – rzekł, błyskając zębami.
Pocałował ją po przyjacielsku w policzek i wyszedł z komnaty. Marysieńka,   obserwując   namiętność   iskrzącą   pomiędzy   Charlottą
a Sieniawskim, poczuła się nieatrakcyjna i samotna. Starała się przypomniećsobie, kiedy między nią a Janem było tyle żaru i pożądania. Dawniej afekty wypełniały jej serce i pierś, dawały poczucie, że unosi się na skrzydłach. Byli dla siebie niczym postacie z L’Astrée, powieści nad powieściami autorstwa Honoré d’Urfé. Jan był jej Celadonem, a ona jego Astreą. Dziś częściej odnosiła wrażenie, że to, co najlepsze między nimi, odeszło wyparte przez wzajemne pretensje i nieufność.
Spojrzała na karafkę z winem stojącą na kredensie.
Jej lekarstwo na samotność i zgorzknienie.
Po  tym,  jak  opuściła  alkowę  swej  pani,  Charlotta  Mesire  odczuła dojmującą  ulgę.  Zważywszy  na  okoliczności,  spodziewała  się  większych wyrzutów z ust Marii Kazimiery.
„Wygląda na to, że stan błogosławiony złagodził jej usposobienie”. Charlotta wróciła do własnej komnaty i poleciła służącej przynieść sobie
śniadanie. Po posiłku udała się do biblioteczki i wybrała francuski przekład Dekameronu Boccaccia. Korzystając z pięknej pogody, wyszła do parku poczytać. Przechadzała się żwirowymi alejkami gęsto obsadzonymi drzewami, których rozłożyste korony ochraniały jej skórę przed grzejącym słońcem. Tam dobiegł ją dziecięcy śmiech.
Charlotta wyszła zza różanego żywopłotu na placyk, na którym bawił się Jakub Sobieski. Panicz zajęty był grą w piłkę z młodziutką guwernantką, podczas gdy druga z kobiet, starsza bona, odpoczywała w cieniu starego klonu o rozłożystych konarach. Na jednej z niższych gałęzi drzewa wisiała prosta huśtawka dla dzieci.
Chłopczyk musiał usłyszeć jej kroki. Obejrzał się przez ramię i nie zdołał chwycić piłki rzuconej mu przez guwernantkę. Ta potoczyła się pod nogi Charlotty.   Mesire   pochyliła   się   i   podniosła   obły   przedmiot   zszyty z podłużnych skrawków wołowej skóry.Jakub podbiegł ku niej i zatrzymał się zawstydzony. Podała mu piłkę, za co nagrodził ją słodkim uśmiechem.
– Dziękuję – pisnął i podbiegł do starszej guwernantki.
Charlotta skinęła jej głową, po czym zagłębiła się w cisową alejkę, gdzie na  skrzyżowaniu  dróżek  stała  przewiewna  altanka.  Usiadła  w  środku i otworzyła książkę. Przeczytała nieco ponad dwie nowele, gdy usłyszała kroki i w wejściu altanki pojawił się Mikołaj Sieniawski.
– Ciężko cię znaleźć – powiedział.
Z  wystudiowaną  swobodą  wziął  ją  w  ramiona  i  pocałował  w  usta. Charlotta   odepchnęła   go   delikatnie   i   spojrzała   w   kierunku   niskiego żywopłotu, za którym dostrzegła kapelusz guwernantki.
– Ktoś może zobaczyć – skarciła go łagodnym tonem.
Roześmiał się.
– Cóż z tego?
– Dla ciebie nic, ale kobieta powinna zachowywać pozory.
Przez usta Mikołaja przemknął łajdacki uśmieszek.
–  Masz  słuszność.  Zapraszam  cię  do  siebie  i  zapewniam  całkowitą dyskrecję. – Zdecydowanie chwycił ją w talii i przyciągnął ku sobie.
Czy mogła się mu opierać? Szczerze? Nie przyszło jej to na myśl. Godzinę później leżeli w pościeli, złączeni nagimi ciałami, łapiąc oddech
po chwili uniesienia.
Mikołaj delikatnie wydostał się spomiędzy jej rozchylonych ud i usiadł na skraju łóżka.
– Napijesz się wina? – zapytał.
– Z rozkoszą.
Starła dłonią kropelki potu błyszczące na brzuchu i usiadła, wcześniej podłożywszy sobie poduszkę pod plecy.Mikołaj wręczył jej puchar z winem. Upiła łyczek trunku, obserwując, jak on za jednym przechyleniem zaspokaja pragnienie.
– Skąd wiedziałeś, że przyjechałam do Żółkwi?
– Maria Kazimiera powiedziała mi, że przybyłaś.
– Zatem zawdzięczam jej najprzyjemniejszą godzinę, jaką miałam okazję przeżyć od miesięcy.
Uniósł brew.
– Aż tak źle ci się wiodło?
– Wręcz koszmarnie – przyznała. – Ale dość o mnie. Co postanowili Sobiescy?
Sieniawski uśmiechnął się szeroko.
– Chyba powinienem teraz poczuć się wykorzystany – rzekł kąśliwie.
– Z pewnością uczucie to nie jest ci całkiem obce. – Trąciła go poufale łokciem w ramię. – No mów, nie daj się prosić.
– A więc dobrze. – Umościł się przy niej. – Wyślemy list do Paryża z prośbą o nowego króla.
– O ile mnie pamięć nie myli, mamy już jednego.
– To rzeczywiście kłopot i zapewne nie obejdzie się bez użycia siły. Spojrzała mu w oczy. Był młody i ambitny. Nie zamierzał czekać, aż
starcy z senatu umrą i ustąpią mu miejsca.
– Jutro wyjeżdżam do Warszawy – zdradziła.
Mikołaj nie był zachwycony.
– Nie może choć raz posłać kogoś innego?
–  Pewne  sprawy  są  zbyt  istotne,  aby  powierzać  je  innym  –  odparła Charlotta nieco chełpliwie.
–  Szkoda.  Miałem  zostać  tu  kilka  dni  –  mruknął.  –  Spotkasz  się z Prażmowskim?– O ile przybędzie na sejm.
– A czy lis powstrzymuje się przed zaglądaniem do kurnika? – odrzekł Sieniawski szyderczo.
– Nie lubisz go – zauważyła.
– To stary bufon. Wydaje się mu, że jest kimś wyjątkowym. Założę się, że nawet sra z podniosłą miną.
– Nie widziałam, ale to możliwe – przyznała Charlotta.
Podniósł na nią spojrzenie brązowych oczu.
– Bądź ostrożna, gdy zrobi się niebezpiecznie, Prażmowski poświęci cię bez wahania.
– Żałowałbyś.
– Nieustannie – wyszeptał.
Charlotta przechyliła głowę, a on rozwarł wargami jej usta. Złączyli się w pocałunku.
Położyła dłonie na jego mocnych ramionach i pchnęła go na poduszki, potem usiadła na nim okrakiem i przywarła udami do jego bioder.
Tym razem to ona zamierzała być górą.ROZDZIAŁ X
Bóg, honor, trucizna
Czerwiec A.D. 1672
Upał trzymał w okowach miasto od kilku dni. Narastające niedobory wody   pitnej,   tłok   i   lejące   się   strumieniami   trunki   w   połączeniu z  podgrzewającymi  nastroje  pogłoskami  o  zdradzie  czyniły  z  Warszawy ostatnie miejsce, w którym Charlotta powinna się znaleźć.
Od    kiedy    król    przedstawił    posłom    i    senatorom    zaszyfrowaną korespondencję   skierowaną   z   Paryża   do   czołowych   opozycjonistów, w  mieście  zrobiło  się  niebezpiecznie  dla  każdego,  kogo  podejrzewano o   sympatyzowanie   z   prymasem   i   hetmanem.   A   już   szczególnie   dla cudzoziemców,  gdyż  prosta  szlachta  przybyła  na  sejm  miała  wszystkich pludraków za jedno.
Nazwą tą pogardliwie określano ludzi ubierających się wedle francuskiej mody,  zwłaszcza  mężczyzn  w  krótkich  bufiastych  spodniach  zwanych pludrami, do których wdziewano pończochy.
Wokół ratusza gęsto było od garkuchni, namiotów i naprędce skleconychszop, gdzie mieszkali zbrojni i czeladź tych posłów, którzy stanęli kwaterą na starym mieście. Przy jednym ze straganów szlachtowano wieprzka. Zwierzę kwiczało okropnie, co tylko wzmagało unoszący się nad rynkiem harmider, gdzie indziej grano w kości na wystawionym na zewnątrz stole. Wszędzie dyskutowano przy pełnych kuflach.
Charlotta, omijając tę ciżbę, wkroczyła w boczną uliczkę. Uderzył w nią odór   nieczystości   i   gnijących   odpadków   wyrzucanych   przez   okna. Przycisnęła do nozdrzy perfumowaną chusteczkę i przyspieszyła kroku. Po kilku  minutach  przemykania  zaułkami  usłyszała  krzyk,  a  potem  czyjeś rozpaczliwe błagania. Wyjrzała za róg budynku i zobaczyła trzy postacie okładające kijami leżącego w pyle cudzoziemca. Ofiara napaści miała na sobie pludry i bufiasty kaftan. Należący do niej kapelusz z piórkiem leżał kilka kroków dalej, pod nogami brzuchatego szlachcica w karmazynowej delii, który w niewybrednych słowach podjudzał pachołków do znęcania się nad domniemanym Francuzem.
Charlotta cofnęła się i przywarła plecami do ściany. Miała dylemat: jeśli nie  zacznie  wzywać  pomocy,  cudzoziemiec  mógł  zostać  zakatowany  na śmierć, ale sama miała wiele do ukrycia.
Porzuciła  wahanie  i  cofnęła  się  do  pobliskiej  furty,  dostała  się  na podwórze czynszówki. Tam natknęła się na wyrostków rzucających do siebie piłkę  pozszywaną  ze  skrawków  bydlęcej  skóry.  Widząc  obcą  kobietę, przestali grać. Ktoś zagwizdał na nią z uznaniem. Charlotta, wstrzymując oddech, przecisnęła się obok chlewika i przez obskurną bramę wydostała się na uliczkę prowadzącą pod kolegiatę.
W świątyni nie było wielu wiernych. Charlotta przyklękła i wykonała znak krzyża, po czym idąc boczną nawą, obserwowała modlące się postacie. Celowo  przyszła  wcześniej,  aby  zbadać  teren  i  upewnić  się,  że  Błażej Pieniążek nie przyciągnie za sobą szpicla.Drzwi prowadzące do bocznej kaplicy były uchylone i Charlotta zajrzała do wnętrza. Trwał tam remont prowadzony przez kilku rzemieślników. W powietrzu unosił się zapach świeżo struganego drewna, wapna i farby. Za rusztowaniami obwieszonymi zachlapaną płachtą dostrzegła niskie wejście prowadzące do krypt grobowych.
Cofnęła  się  do  nawy  głównej  i  zasiadła  w  ławeczce  przy  posągu Najświętszej Panienki, tak aby widzieć wszystkich wchodzących z ulicy.
Od   dwóch   tygodni   obserwowała   potajemnie   Pieniążka,   chcąc   się upewnić, że nie jest śledzony przez agentów dworu. Przez cały ten czas królewski woźniczy zachowywał się normalnie, nie porzucił też zgubnych nawyków i regularnie odwiedzał gospody i szulernie. W końcu uznała, że nie może dłużej czekać. Skontaktowała się z nim i poprosiła o spotkanie.
Celowo  wybrała  kościół  Świętego  Jana,  przez  wzgląd  na  sąsiedztwo z zamkiem. Pieniążek mógł się wymknąć, a krótka nieobecność nie zwróci uwagi dworzan i gwardzistów.
Woźniczy pojawił się kwadrans później. Wkroczył przez drzwi od strony cmentarza   znajdującego   się   na   tyłach   kościoła.   Zatrzymał   się   przy konfesjonale   i   przez   chwilę   lustrował   postacie   mężczyzn   i   kobiet przebywających w świątyni. Charlotta w duchu pochwaliła tę roztropność.
Potem zbliżył się do niej i wsunął się między klęcznik a ławeczkę.
– Miałeś kłopoty? – zapytała od razu. – Przesłuchiwali cię?
– Nie. Z tego, co słyszałem, Żyd nie zdążył nic wyjawić przed śmiercią. Aron zaś niewiele wiedział.
Charlotta poczuła ulgę.
– Jak sprawuje się Miłosz? – zapytała.
– Szybko wkradł się w łaski króla. – Pieniążek spojrzał na nią z ukosa. – Spędzają ze sobą wiele czasu. Zwłaszcza wieczorami – dodał z naciskiem.
Zmierzyła go wzrokiem.– Na twoim miejscu uważałabym z takimi słowami.
Uśmiechnął się chytrze.
– Oddałem wam ogromną przysługę. Uważam, że powinienem zostać hojniej nagrodzony.
Mesire wykrzywiła wargi.
– Otrzymałeś sowitą zapłatę.
– Jestem w ciężkiej opresji, dużo ostatnio przegrałem – powiedział bez cienia wstydu.
– Ile potrzebujesz?
– Tysiąc talarów.
Charlotta wciągnęła powietrze przez zęby.
– To olbrzymia kwota – wykrztusiła.
– Chcę dostać ją do jutra.
– To niemożliwe! – Kilkoro ludzi spojrzało w ich stronę. Ściszyła głos. – Potrzebuję czasu, aby zdobyć takie pieniądze.
–  Zwróć  się  do  swych  mocodawców  –  zasugerował  Pieniążek.  –  Z pewnością  sięgną  głębiej  do  sakiewki.  Przekaż  im,  aby  nie  zwlekali z decyzją. Na zamku są ludzie, którzy wiele zaoferują za informację, czemu umieściłaś Miłosza tak blisko króla.
– Ty gnido! – wysyczała mu w twarz.
Pieniążek obruszył się fałszywie.
– Naprawdę nie zasługuję na obelgi. Nie z twoich ust. – Pochylił się ku niej i wyszczerzył zęby. – Nie mieć wyjścia to paskudne uczucie, prawda?
Charlotta gwałtownie zamknęła usta.
„Powinnam wiedzieć, że to się wydarzy”.
Chciwość  jest  najbardziej  przewidywalną  z  ludzkich  cech.  Zaraz  po głupocie.– Spotkajmy się jutro – powiedziała. – W ustronnym miejscu.
– Wolę przyjść tutaj. – Spojrzał na nią chytrze. – Przed wieczorną mszą. Mesire podniosła się z ławeczki, miała na końcu języka przekleństwo.
– Zgoda – szepnęła.
Ruszyła ku  wyjściu,  przecinając smugi światła wpadające z zewnątrz przez  wysokie  okna  kolegiaty.  Gniew  zatykał  jej  krtań,  z  trudem  mogła oddychać. Sądziła, że gdy wydostanie się na zewnątrz, poczuje się lepiej. Przeciwnie. Odór unoszący się w rozgrzanym powietrzu tylko pogorszył jej stan. Gardło wypełnił jej kwaśny posmak, otarła dłonią załzawione oczy. Wbiegła w bramę pod dzwonnicą i oparła się o ścianę. Chłód murów pomógł jej zebrać myśli.
Oceniając  trzeźwo  okoliczności,  musiała  przyznać,  że  Pieniążek  trafił w  sedno.  Nie  miała  wyjścia.  Miłosz  był  zbyt  cenny.  Bez  względu  na wszystko musiała chronić go przed zdemaskowaniem.
Charlotta żałowała, że nie ma z nią Cichonia. Z pewnością dałby jej dobrą radę. Niestety wachmistrz wciąż leczył się z ran.
Wyszła  spod  dzwonnicy  i  rzuciła  kilka  miedziaków  do  drewnianej miseczki żebraka. Trzymając się cienia, podążyła w stronę Podwala, gdzie czekał na nią powóz. Poleciła woźnicy zawieźć się na Stawki do podmiejskiej rezydencji Prażmowskiego.
Pałac wznosił się między kilkoma jeziorami, od których wzięła nazwę okolica. Posiadłość otaczał wysoki mur, a przed bramą pełnili wartę żołnierze z wojska nadwornego prymasa.
Na  dziedzińcu  przed  budynkiem  każdy  kawałek  gruntu  zajmowały namioty i wozy. W przejściach między nimi kręcili się uzbrojeni mężczyźni. Nad obozowiskiem unosił się dym z ogniska, nad którym wisiał kocioł ze strawą.
Na wewnętrznym dziedzińcu czekały wozy, do których służba ładowaławyposażenie rezydencji. W drzwiach gmachu Charlotta przepuściła dwóch mężczyzn taszczących posąg półnagiej kobiety. W przestronnym holu, na schodach i w każdej komnacie, do której mogła zajrzeć, trwało pospieszne pakowanie. Zdejmowano ze ścian makaty i obrazy, zwijano z podłóg dywany, wynoszono meble i skrzynie.
„Zupełnie jakby ten wspaniały budynek miał zaraz spłonąć”.
W ogólnym chaosie nikt jej nie zatrzymywał, aż dotarła pod ciemne dwuskrzydłowe drzwi, za którymi znajdowały się osobiste komnaty prymasa. Strzegli ich żołnierze w lśniących hełmach, uzbrojeni w halabardy i rapiery. Nie sprawiali wrażenia gotowych przepuścić ją dalej. Na szczęście drzwi obok  otworzyły  się  i  wyszedł  przez  nie  sekretarz  prymasa.  W  dłoniach trzymał stos papierów spięty metalowym zaciskiem. Widząc ją, zamrugał.
– Ekscelencja nie wspominał, że spodziewa się pani.
– Przekaż mu, że to pilna sprawa – poprosiła Charlotta.
Skinął głową i wszedł do gabinetu prymasa. Chwilę później pojawił się już bez papierzysk i zaprosił ją do środka.
Jego  ekscelencja  stał  przy  rozpalonym  kominku  i  wrzucał  w  ogień dokumenty dostarczone mu przed momentem. Przez chwilę przyglądał się, jak czernieją i zwijają się w ogniu.
–  To  już  wszystko  –  mruknął.  Z  pochmurną  miną  rozejrzał  się  po gabinecie. – Mam nadzieję, że motłoch tego nie spali – rzekł. Potem zwrócił się  do  Charlotty:  –  Nie  wiedziałem,  że  jesteś  w  Warszawie.  Co  słychać u naszej drogiej przyjaciółki?
– Rośnie jej brzuch, ale poza tym czuje się doskonale.
– Przybędzie z mężem?
– Tego nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. – Ekscelencja opuszcza miasto?
– Jeszcze dziś. Dołączę do naszych przyjaciół gromadzących się nadWieprzem.  Tam  zaczekamy  na  przybycie  hetmana  Sobieskiego  z  armią koronną.
–  A  więc  spróbujecie  obalić  Korybuta  siłą?  –  Spojrzała  pytająco  na Prażmowskiego, który leciutko uniósł brwi.
– Czyż nie po to zaczynaliśmy to wszystko? – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Wysłałem już list do Paryża z prośbą, aby książę de Longueville przybył wraz z okrętami i ekspedycją wojskową do Gdańska.
Prymas przeszedł za biurko, podciągnął sutannę i usiadł na krześle.
– Udało ci się ustalić cokolwiek w sprawie sodomii Korybuta? – zapytał. – Niestety nie, ekscelencjo – zaprzeczyła Charlotta zgodnie z tym, co
nakazała jej Marysieńka. – Śmierć Konarzewskiego odcięła nas od wszelkich poszlak.
– Dziwnie w czas, nie sądzisz? – mruknął prymas. – Kazałem odszukać jego  grób  i  zapłaciłem  grabarzom,  aby  potajemnie  wykopali  ciało.  Mój osobisty  medyk  na  miejscu  zbadał  zwłoki.  Twierdzi,  że  Konarzewskiego otruto  tojadem,  wystarczy  bardzo  mała  dawka  tej  substancji,  aby  zabić zdrowego  człowieka.  Trzeba  jednak  mieć  dużą  wiedzę  z  alchemii,  aby wydestylować  truciznę  z  bulwy  tej  rośliny.  –  Wzniósł  na  nią  pytające spojrzenie. – Wygląda to tak, jakby ktoś zacierał ślady sodomii Korybuta. Przypadek?
Charlotta milczała skonsternowana. „Gra niewinnego czy tylko udaje? A jeśli  tak,  to  po  co?”  Dotychczas  Prażmowski  wydawał  się  najbardziej prawdopodobnym mocodawcą królobójstwa. Teraz to przekonanie zostało w niej mocno zachwiane. We Francji za wykopanie zwłok w celu autopsji trafiało się do lochu albo dawało głowę, ale nawet w Polsce, nawet ktoś taki jak Prażmowski ryzykował bardzo wiele.
„A jeśli nie on, to kto!?”
Z ust ekscelencji wyrwało się westchnienie.– Jedź ze mną – zaproponował. – Tu nie jesteś bezpieczna, ktoś mógł widzieć cię u mnie czy u Sobieskich.
Charlotta miała świadomość ryzyka, niemniej potrząsnęła głową.
– Dziękuję, ekscelencjo, ale mam tu coś do zrobienia.
Prażmowski zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą odpowiedzią.
– Czy powinienem o czymś wiedzieć? – zapytał.
Pomyślała o złocie, którego zażądał Pieniążek w zamian za milczenie. Podeszła do okna i wyjrzała na dziedziniec, gdzie kilka sióstr w ciemnych habitach ładowało dobytek na wóz.
– To osobista sprawa – skłamała. – Jest jedna rzecz, w której ekscelencja mógłby mi pomóc.
– Jeśli tylko będę w stanie.
– Och… dla księdza prymasa to żaden kłopot. – Charlotta przeniosła wzrok na Prażmowskiego. – Myślałam o stroju zakonnicy.
„Jak one mogą w tym w ogóle oddychać?”
Charlotta czuła, jak jej skóra paruje pod płóciennym czepcem. Z trudem pohamowała  się  przed  zdarciem  z  siebie  nakrycia  głowy,  pod  którym gromadziły się kropelki swędzącego potu. Poniżej szyi było jeszcze gorzej. Miała wrażenie, jakby ktoś oblał ją od środka wodą. Koszula, którą włożyła pod habit, już po kilku minutach stała się kompletnie mokra i teraz lepko przylegała do jej pleców, pośladków i brzucha, ocierając skórę przy każdym ruchu.
Mesire  strząsnęła  kciukiem  kroplę  potu,  która  zawisła  na  jej  nosie, i pokonała ostatnie kilkanaście kroków dzielących ją od wrót kościoła. Z ulgą zanurzyła się w chłodnym wnętrzu świątyni.
Łatwo odszukała wzrokiem Pieniążka. Siedział blisko ołtarza i rozglądałsię nerwowo. Przystanęła za jedną z kolumn i sięgnęła do różańca. Przesuwając palce po paciorkach, które przez dobrą godzinę nawlekała na stalowy drut, rozejrzała się po twarzach wiernych oczekujących w kolejce do konfesjonału. Jeden z mężczyzn, wysoki, łysiejący nad czołem, z długimi przepoconymi włosami opadającymi na kark, spojrzał jej w oczy i dyskretnie odwrócił wzrok.
Charlotta podeszła do ławeczki, w której siedział królewski woźniczy, i zginając kolana, umościła się tuż przy nim. Pieniążek przeniósł wzrok na zakonnicę i wybałuszył oczy.
– Ktoś cię śledzi! – syknęła, nie dając mu czasu na zadawanie pytań. – Jest przy konfesjonale. Wysoki mężczyzna z długimi włosami. Poznajesz go?
Pieniążek  zerknął  w  boczną  nawę,  a  potem  posłał  jej  spanikowane spojrzenie.
– Chyba widziałem go na zamku – zaskrzeczał cicho.
– Idź za mną – rzekła stanowczo. Nie czekając na odpowiedź, podniosła się z klęczek.
Lawirując  w  ciżbie  modlących  się  ludzi,  podeszli  pod  remontowaną kaplicę. Charlotta pchnęła przybrudzone wapnem drzwi i wkroczyli między rusztowania oraz kadzie do mieszania zaprawy murarskiej. W środku nie było robotników.
Charlotta odchyliła płachtę zwisającą z rusztowań i wciągnęła Pieniążka pod nisko sklepione przejście prowadzące do krypt grobowych. Ich oczom ukazały  się  krótkie  schody  wiodące  na  dół.  Pieniążek  się  zawahał,  więc zmuszona była pociągnąć go za rękaw kaftana. Stąpając ostrożnie, dotarli do wąskiego korytarza.
Wewnątrz było ciemno i cuchnęło kocim moczem. Pieniążek stojący dwa stopnie    niżej    zastygł    przy    ścianie,    nasłuchując,    a    wtedy    Mesire błyskawicznym ruchem owinęła mu różaniec wokół szyi.Zacharczał i zatoczył się, ale zdołała go utrzymać. Wymachiwał rękoma, lecz nie był w stanie jej dosięgnąć. Charlotta wbiła mu kolano w plecy i pchnęła na mur. Uderzył głucho czołem w ścianę i poczuła, że słabnie. Powoli  osunął  się  na  kolana,  aż  w  końcu  znieruchomiał,  utrzymywany w pionie tylko dzięki różańcowi i sile jej ramion.
Zdjęła  pętlę,  pozwalając  ciału  opaść  na  podłogę.  Dysząc  z  wysiłku, poprawiła czepiec habitu, po czym wróciła po schodach do kaplicy. Głosy wiernych śpiewających psalm odbijały się echem w ceglanych murach.
Z  opuszczoną  głową  wyszła  z  kościoła  przez  furtę  prowadzącą  na cmentarz. Potem wślizgnęła się w krótki zaułek prowadzący ku zejściu nad Wisłę.  Czekał  tam  na  nią  długowłosy  mężczyzna,  który  tak  nastraszył Pieniążka.
– Jak się spisałem? – zapytał.
– Wziął cię za kogoś innego. Zawsze był tchórzem – mruknęła i wręczyła mężczyźnie dwie srebrne monety.
Zerknął na zapłatę.
– To więcej, niż się umawialiśmy.
Popatrzyła mu w twarz.
– Jedną dostajesz za przysługę, drugą, abyś zapomniał o wszystkim.
– O czym? – odparł z szyderczym uśmiechem.
Nie uśmiechnęła się na ten wyświechtany żart. Odchrząknął i zawahał się. – Gdyby pani znów kiedyś potrzebowała…
– Wiem, gdzie cię szukać – przerwała mu. – Teraz idź.
Gdy  się  oddalił,  Charlotta  otarła  kropelki  potu  gromadzące  się  nad brwiami. Musiała zdjąć habit, inaczej, była tego pewna, ugotuje się w nim żywcem.
Przez  moment  wróciła  myślami  do  tego,  co  zrobiła  w  krypcie,  leczszybko odepchnęła okropne wspomnienie. Udało się jej to. Przynajmniej za dnia. Wiedziała, że nocą nieraz ujrzy we śnie wykrzywione oskarżycielsko oblicze Pieniążka. Z początku będzie to trudne, lecz z upływem czasu koszmar stanie się wyłącznie kolejnym wyblakłym wspomnieniem. Równie mglistym jak krzywdy, których doznawała jako dziecko.
I jeśli cokolwiek było dobrego w jej młodości, to fakt, że nauczyła się przekuwać  takie  rzeczy  w  nienawiść  i  siłę  albo  po  prostu  wypychać z pamięci. Dzięki temu przetrwała i stała się mistrzynią w swoim fachu.
Marysieńka   co   dzień   z   przerażeniem   obserwowała   swój   brzuch, zastanawiając się, jak wielkie może jeszcze przybrać rozmiary. Od tygodni nie widziała już własnych stóp. Dokuczały jej kolana i biodra, a czasem przeszywał ją ostry ból w krzyżu. Stan błogosławiony zdecydowanie nie był tym, co czyniło ją szczęśliwą, choć i tak znosiła tę ciążę lepiej niż wtedy, gdy nosiła  pod  sercem  Jakuba.  Dziecko  w  jej  brzuchu  zachowywało  się spokojniej niż pierworodny, mniej kopało i szturchało od środka. Marysieńka przeczuwała, że tym razem będzie to córka.
Spojrzała   na   Jana.   Stał   przed   zwierciadłem   i   poprawiał   w   talii karmazynową delię, która jednak nie mogła ukryć coraz krąglejszej sylwetki ponadczterdziestoletniego mężczyzny.
– Robisz się okrąglutki – rzuciła ze złośliwą satysfakcją.
– Przyganiał kocioł garnkowi – mruknął z urazą i ostatni raz wygładził dłońmi zbierające się na aksamicie fałdy. – Musimy już iść. Czekają na nas – ponaglił ją.
Marysieńka, krzywiąc się, wstała z sofy i oboje opuścili komnatę. Na szczęście nie musieli daleko iść. Sala, do której zmierzali, znajdowała się po drugiej stronie holu.
Gdy   hetman   z   żoną   weszli   do   środka,   natychmiast   otoczyli   ichSieniawski, Prażmowski, Morsztyn, Wielopolski i Lubomirski. Marysieńka ucałowała pierścień księdza prymasa, a następnie przywitała się z pozostałymi magnatami. Najcieplej powitał ją Sieniawski, pocałunkiem w policzek. Podprowadził ją do stołu i odsunął krzesło, tak aby zmieściła się z napęczniałym brzuchem, a potem usiadł obok niej.
Jan  zamienił  kilka  słów  ze  Stanisławem  Jabłonowskim,  wojewodą ruskim,  który  jako  ostatni  przyprowadził  kilka  chorągwi  jazdy,  i  zasiadł u szczytu długiego stołu, naprzeciw prymasa.
Pozostali   spiskowcy   szybko   zajęli   miejsca   między   tymi   dwoma potężnymi    ludźmi.    Wojewoda    Lubomirski    był    krzepkim,    dobrze zbudowanym sześćdziesięciolatkiem. Miał też olbrzymi majątek składający się z dwóch zamków, kilku miast oraz kilkuset wsi i folwarków.
Wielopolski  nie  był  tak  bogaty,  za  to  dużo  młodszy  i  znacznie szczuplejszy.   Marysieńce   podobały   się   jego   duże,   mądre   oczy   oraz przystojne, wyraziste oblicze.
Jabłonowski z kolei wyglądał na strapionego. Marszczył czoło i dwoma palcami gładził wąsy opadające mu wokół ust.
Wszyscy oni przyprowadzili ze sobą piechotę i jazdę, choć Marysieńka nie miała przekonania, czy każdy z nich na pewno chce ich użyć przeciw królowi.
Morsztyn uprzejmie podsunął jej puchar z winem. Przyjęła dar, lecz tylko umoczyła   usta   w   trunku.   Na   skutek   ciąży   doświadczała   problemów z pęcherzem i nie chciała na czas spotkania obciążać organizmu płynami.
–   Co   nam   wiadomo   o   przygotowaniach   regalistów?   –   rozpoczął Lubomirski.
Hetman popatrzył wyczekująco na Morsztyna, który jako minister skarbu zarządzał siatką urzędników i informatorów w całym kraju. Z tej racji był też zwykle najlepiej poinformowanym człowiekiem w ich małym gronie.Morsztyn przełknął łyk wina i odstawił puchar.
– Na dziś dysponujemy przewagą w sile – oświadczył. – Korybut ma przy sobie gwardię królewską i nieco szlachty przybyłej na sejm. Doniesiono mi, że  Litwini  wciąż  nie  przekroczyli  granicy  z  Koroną,  ale  należy  się spodziewać, że ruszą się, gdy wkroczymy do Warszawy.
– Co z Brandenburczykami? – dopytał Wielopolski.
–   Jestem   przekonany,   że   książę   elektor   nie   przyśle   Korybutowi obiecanych  posiłków.  Właśnie  przyłączył  się  do  koalicji  antyfrancuskiej z  nadzieją  na  nabytki  terytorialne  na  zachodzie.  Gdyby  jednak  korpus brandenburski przekroczył nasze granice, bracia księdza prymasa zablokują mu drogę z wojskiem nadwornym, a generał Denhoff najedzie z Pomorza ogołocone z garnizonów Prusy.
Marysieńka   uznała,   że   Morsztyn   jak   zwykle   odrobił   lekcje.   Nie wspomniał jednak o istotnej postaci.
– A Gryzelda? Masz waszmość jakieś wieści z Zamościa? – zapytała. Podskarbi skierował na nią ciemne oczy.
– Wilczyca wciąż przebywa w swym legowisku – zapewnił. – Gdy tylko się ruszy, niezwłocznie zostanę o tym powiadomiony.
– Czy nadeszły nowe wieści z Paryża? – odezwał się Wielopolski. Skierował  pytanie  bezpośrednio  do  Prażmowskiego,  co  natychmiast
zwróciło uwagę Marysieńki.
– Król Ludwik nie udzielił jeszcze odpowiedzi na nasz apel o wysłanie ekspedycji z księciem de Longueville’em – przyznał prymas niechętnie. – Należy  jednak  sądzić,  że  taka  odpowiedź  nadejdzie,  gdy  tylko  ogłosimy oficjalnie detronizację małpy.
Marysieńka   dostrzegła,   jak   Morsztyn   i   Jabłonowski   wymieniają spojrzenia. Wojewoda ruski odchrząknął.
–  Czy  oczekując  na  odpowiedź  z  Paryża,  nie  powinniśmy  raczejprzekonywać króla, aby abdykował dla dobra ojczyzny? – zapytał. – Armia turecka dotarła już nad Dunaj i szykuje się do przekroczenia rzeki. Przy tym tempie marszu osiągnie nasze granice z końcem lipca. Mówię tu o samej imperialnej armii. Należy przypuszczać, że Wołosi, Kozacy Doroszenki i Tatarzy wedrą się w nasze granice wcześniej. – Jabłonowski zawiesił głos, aby ciężar faktów dotarł do wszystkich słuchaczy, i dodał na koniec: – Trzymamy pod Warszawą żołnierzy, którzy zaraz potrzebni będą do obrony Podola i Rusi.
Prażmowski obrzucił go chytrym spojrzeniem.
– Właśnie z tego powodu musimy bezzwłocznie strącić Korybuta z tronu i wynieść francuskiego księcia. Tylko to powstrzyma sułtana przed marszem na Podole. Póki armia turecka znajdować się będzie w Mołdawii, póty sułtan może zmienić kierunek marszu i ruszyć na Wiedeń. Wielki wezyr Ahmed Köprülü sprzyja Francji i chce dołączyć do wojny z Austrią, gdyż w niej widzi podstawowe zagrożenie dla imperium Osmanów. Sułtan jest innego zdania,  ale  gdybyśmy  ustąpili  mu  w  sprawie  Ukrainy,  zyskalibyśmy potężnego sojusznika przeciw Rosji.
– Łatwo, księże prymasie, szafujesz nie swoim majątkiem – obruszył się Sieniawski.  –  Połowa moich  najlepszych  dóbr ziemskich  znajduje się na terenach, które tak chętnie oddałbyś sułtanowi, to samo tyczy Sobieskich i Jabłonowskich.
Dwaj wspomniani mężowie wsparli te słowa, mrucząc z aprobatą. Prażmowski bynajmniej nie stracił rezonu.
– Te majętności to teraz pustynia, bez wiosek i poddanych – odrzekł stanowczo. – Nic wam nie przynoszą, bo co chwila wydzieracie te ziemie Kozakom, a oni wam. Czy nie lepiej mieć w zamian za to pustkowie spokój ze strony Turków, Tatarów i Kozaków? Niech hasają po inszych królestwach
i wykrwawiają naszych sąsiadów. My w tym czasie z nowym królem i wsojuszu z Francją wzmocnimy Rzeczpospolitą. Bóg da, że nabywszy sił, rychło odzyskamy to, co utraciliśmy przez ostatnie lata w Prusiech czy Smoleńsku. Gdy Turek osłabnie od wojen, przyjdzie czas nie tylko na odzyskanie Ukrainy, ale i na krucjatę, która wyprze pogan z Węgier i Multan.
„Którą ty w swych mrzonkach poprowadzisz jako papież”, pomyślała Marysieńka.  Znała  to  najgłębsze  z  pragnień  prymasa  –  podsycaną  przez Ludwika XIV myśl o włożeniu na skronie tiary.
Marzenie równie nierealne jak  plan,  który  przed  momentem nakreślił Prażmowski. Nawet ona wiedziała, że szlachta prędzej połknęłaby własne szable, niż pogodziła się z utratą Ukrainy.
– Otoczmy zamek – zaapelował Prażmowski z charakterystycznym dla siebie przekonaniem o własnej nieomylności. – Zróbmy to, póki nie przybyły posiłki litewskie. Korybut to tchórz, gdy poczuje naszą siłę, abdykuje.
–   Zatem   głosujmy   –   zaproponował   Sieniawski.   Rozejrzał   się   po skupionych  obliczach.  Widząc  powszechną  aprobatę  dla  swego  pomysłu, pierwszy uniósł dłoń. – Jestem za zbrojną detronizacją – oznajmił. Decyzja ta nie była dla Marysieńki żadną niespodzianką.
–  Moje  zdanie  znacie  –  rzekł  Prażmowski  jako  drugi  i  spojrzał  na wojewodę ruskiego.
Jabłonowski oderwał wzrok od stołu, pokręcił głową.
– Głosuję za paktami – oznajmił.
– Popieram zdanie księdza prymasa. Zaatakujmy, póki nie nadciągnęli Litwini – odezwał się Wielopolski.
– Stawiam na pakty – rzekł Lubomirski. – Trzeba uczynić wszystko, aby nie przelać bratniej krwi.
Podskarbi zwlekał z ogłoszeniem decyzji. W tej sytuacji Jan wzniósł dłoń.
– Pakty – mruknął.Wszystkie   oczy   zwróciły   się   na   Morsztyna.   Jako   jedyny   nosił cudzoziemski   strój.   Przedłużając   niepewność,   wystudiowanym   gestem poprawił koronkowy kołnierz.
–   Spróbujmy   ostatni   raz   przemówić   Korybutowi   do   rozsądku   – zdecydował. – Proponuję, aby na czele delegacji stanął ksiądz prymas.
Maria Kazimiera omal nie wybuchnęła śmiechem. „No jasne. Od razu dajmy mu sztylet”.
Zauważyła,  jak  Jan  wykrzywił  się  na  wzmiankę  o  tej  kandydaturze, z kolei na ustach Sieniawskiego zabłąkał się ironiczny uśmieszek. Pozostali spiskowcy wydawali się zaskoczeni, nawet Prażmowski uniósł brew.
– Przyjmuję ten obowiązek – rzekł ostrożnie, wpatrując się w Morsztyna. „On również zastanawia się, jaką grę prowadzi podskarbi”.
Po głosowaniu narada zeszła na tematy dotyczące zaopatrzenia wojska i rozlokowania poszczególnych oddziałów. Marysieńkę nudziły takie sprawy. Opuściła zebranie pod pretekstem złego samopoczucia. Wróciła do swych komnat i posłała służącą po Charlottę.
Noc była niezwykle ciepła i jasna. Maria Kazimiera otworzyła na oścież okna  komnaty,  lecz  nawet  to  nie  przegoniło  duchoty  z  murów  zamku. Czekając na przybycie Mesire, wyciągnęła się na sofie.
–  Wybacz,  że  będę  leżeć,  ale  jestem  wykończona  –  zwróciła  się  do Charlotty, gdy ta weszła do komnaty. – Proszę, podaj mi okład na czoło.
Charlotta wyciągnęła z miski z wodą aksamitną ściereczkę, wyżęła ją i wręczyła Sobieskiej. Marysieńka przyłożyła sobie chłodny materiał do czoła i westchnęła z ulgą.
Charlotta spoczęła na krześle.
– Jak nasze lwy? – zapytała kpiąco. Sobieska się skrzywiła.–    Różnie.    Najbardziej    posmakować    krwi    pragną    Prażmowski i Sieniawski. Pozostali na czele z Janem zachowują się jak wykastrowane koty. W największym stopniu zadziwił mnie Morsztyn. Wpierw głosował za negocjacjami z Korybutem, a zaraz potem zaproponował, aby prowadził je prymas.
–  Morsztyn  zawsze  dba,  aby  wszelka  odpowiedzialność  spadała  na innych – odparła Charlotta. – Jeśli dojdzie do rozlewu krwi, będzie mógł głosić, że do końca chciał temu zapobiec.
– Może masz rację… ale czuję w tym coś więcej. Choć to tylko moja intuicja.
– Mogę przekazać truciznę Miłoszowi – zaproponowała Mesire. – Tym razem Korybut nie uniknie śmierci.
–  Na  to  jeszcze  nie  pora  –  odparła  Marysieńka.  –  Śmierć  króla doprowadzi do nowej elekcji i jestem pewna, że kandydat przysłany z Francji nie  ma  szans  zdobyć  większości  głosów  szlachty.  Nie  w  uczciwym głosowaniu. Znajdziemy się w punkcie wyjścia albo i gorzej. Nowy władca byłby  z  pewnością  o  niebo  groźniejszym  przeciwnikiem.  Zwłaszcza  że mógłby to być elektor brandenburski lub Karol Lotaryński. – Marysieńka spojrzała na Charlottę zmęczonym wzrokiem. – Korybut jest przynajmniej nieudolny, a przez to stosunkowo niegroźny. Musi żyć, póki nie nadejdzie czas na lepsze rozwiązanie.
Marysieńka zdjęła z czoła okład i wbiła w Charlottę spojrzenie ciemnych oczu.
– Będziesz mi wierna? – zapytała nagle.
Charlotta popatrzyła na nią zaskoczona.
– Jak możesz w to wątpić?
– Pytam o kardynała de Bonziego – odrzekła z naciskiem Sobieska. – Czy jeśli nasze drogi się rozejdą, mogę liczyć na twą lojalność?Zapadła bardzo krótka chwila milczenia.
– Wybiorę ciebie i twego męża – oznajmiła Charlotta.
– Mogę wiedzieć czemu?
– Nie zamierzam wracać do Francji. Tam zawsze będę dziwką z piętnem. W Polsce mogę osiągnąć wiele: majątek, poważanie. Może nawet wyjdę dobrze za mąż, o ile będzie mnie wspierała potężna osoba, z którą związałam swój los.
Usta Marysieńki rozciągnął wdzięczny uśmiech.
– Masz na to moje słowo, Charlotto.
Sobieska znów sięgnęła po kompres, lecz jakaś myśl wstrzymała ją w pół gestu.
–  Gdy  będziesz  z  Sieniawskim,  wybadaj  go,  co  myśli  w  sprawie przyszłości Jana – rzekła dość enigmatycznie.
Charlotta nie potrzebowała dłuższych tłumaczeń.
– Możesz mi zaufać – odparła.
Marysieńka wzięła okład i przyłożyła go sobie do czoła.
– Teraz zostaw mnie samą, muszę odpocząć – poprosiła.
Mesire  podniosła  się  z  krzesła  i  opuściła  komnatę,  życząc  swej  pani dobrej  nocy.  Było  to  raczej  mało  prawdopodobne,  zważywszy  na  natłok myśli wypełniający głowę Sobieskiej.
„Tyle złamanych przysiąg, wypowiedzianych kłamstw, zdrad i przelanej krwi. Czy czyni mnie to potworem?”
Marysieńka  szukała  w  sobie  poczucia  winy,  lecz  nie  znajdowała  go. Maria  Ludwika  od  dziecka  wpajała  jej,  że  tylko  będąc  bezwzględną i  przebiegłą,  osiągnie  coś  w  życiu.  Królowa  sama  była  tego  najlepszym przykładem. Kochanka ściętego za spisek antykrólewski markiza de Cinq- Marsa, potem żona dwóch polskich władców, przez lata de facto kierowała zaJana Kazimierza polityką Rzeczypospolitej. Marysieńka uważała się za jej córkę i spadkobierczynię niedokończonego dzieła. Szczerze uwierzyła, że jeśli zamierza coś znaczyć w świecie zdominowanym przez mężczyzn, nie może się wahać ani okazywać słabości.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi do alkowy Marii Kazimiery i przez krótką    chwilę    stała    nieruchomo,    wpatrzona    w    blask    spływający z zawieszonego pod sufitem kandelabru. Czuła duszności, odpięła więc guz sukni znajdujący się tuż pod koronkowym kołnierzykiem i skierowała się na taras.
Oznajmiając  swój  wybór  pani  Sobieskiej,  mówiła  prawdę.  Kardynał ocalił  ją  i  ofiarował  jej  nowe  życie,  ale  uważała,  że  spłaciła  ten  dług z naddatkiem. Ostatnio wiele myślała o Jakubie Mojasewiczu. O tym, co się z nim stało. W Krakowie powiedział jej, że powinna pomyśleć o przyszłości. Te słowa nie dawały jej spokoju.
Charlotta czuła, że już niedługo zechce dokonać zmian, póki jest młoda i  ładna.  Może  znajdzie  sobie  męża,  dobrego  człowieka  nieznającego  jej przeszłości. Kto wie, może nawet przygarnie jakąś sierotę, którą wychowa jak własne dziecko. Jednak w jej fachu niełatwo było się wycofać. Aby to zrobić i zacząć nowe, wygodne życie poza zasięgiem długich rąk kardynała de Bonziego, potrzebowała protekcji Sobieskich.
Skrzydła  drzwi  zostawiono  rozwarte  na  oścież,  a  taras  oświetlały pochodnie, choć i bez ich światła noc była bardzo jasna. Owiała ją rześka bryza powiewająca od strony Wieprza. Westchnęła z rozkoszą i oparła dłonie o szorstką kamienną balustradę. Poniżej w parku i bliżej rzeki płonęły setki żołnierskich ognisk.
Za  rzeką  we  wsi  trwała  noc  świętojańska.  Charlotta  słyszała  śpiewy, muzykę i radosne okrzyki chłopów bawiących się przy ogniskach. Nurtemrzeki  poniżej  zamku  spływały  migoczące  światełkami  wianki  rzucane  na wodę przez dziewczęta.
„Wiele z nich utraci tej nocy swą niewinność”.
Wspomniała   własny   pierwszy   raz   i   zacisnęła   palce   na   szorstkim kamieniu.
Usłyszała szuranie za plecami. Obróciła się i zobaczyła Cichonia. Miał zapadnięte oczy i był wychudzony, ale wyglądał na zdrowego. Charlotta roześmiała się i wpadła mu w ramiona.
– Co tu robisz?
– Nie mogłem wylegiwać się w łóżku, gdy tyle się dzieje. Rana już wcale mi nie doskwiera.
– Kiedy przybyłeś?
– Dziś, wraz z wojewodą ruskim – wyjaśnił Cichoń. – Zamierzam prosić hetmana, aby na powrót przyjął mnie w służbę. Ciężko jednak teraz dostać się przed jego oblicze.
–  Załatwię  to  z  panią  Sobieską.  Nie  trap  się  tym.  –  Zerknęła  na podniszczony strój wachmistrza. – Wystaram się też o zapłatę dla ciebie – dodała i z radością objęła go za ramiona. – Nie masz pojęcia, jak brakowało mi ciebie w Krakowie.
Uśmiechnął się lekko zażenowany.
– Muszę już iść – oznajmił. – Mam wartę w obozie. Żołnierze wymykają się do wsi w nadziei, że przygruchają sobie na tę noc jakąś dziewkę.
– Idź. Zobaczymy się jutro.
Odprowadziła   Cichonia   wzrokiem,   póki   sylwetka   wachmistrza   nie roztopiła się w mroku. Potem spojrzała w okna komnaty na piętrze, gdzie odbywała się narada spiskowców. Służba gasiła już świece, co wskazywało, że  zebranie  dobiegło  końca.  Charlotta  zeszła  z  tarasu  i  korzystając  ze schodów dla służby, dostała się do skrzydła gmachu, w którym kwaterowałSieniawski.
Podeszła pod drzwi jego komnaty i nie pukając, nacisnęła klamkę. Mikołaj  właśnie  obmywał  się  w  miednicy  ustawionej  za  częściowo
rozłożonym  parawanem.  Umięśniony,  nagi  od  pasa  w  górę  wyprostował plecy i otarł dłonią wodę ściekającą z torsu.
– Cieszę się, że przyszłaś – rzekł. Osuszył twarz i pachy ręcznikiem, po czym odrzucił go niedbale na oparcie krzesła.
Charlotta zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do Mikołaja. Wyszedł jej naprzeciw   i   objął   ramieniem   w   talii   w   taki   sposób,   że   przylgnęła podbrzuszem do jego przyrodzenia.
Pocałowali się, długo i namiętnie.
– Przy tobie robię się twardy jak skała – mruknął.
–  Jestem  pewna,  że  przy  innych  kobietach  również  nie  masz  z  tym kłopotu – powiedziała i odsunęła się, gdy próbował wsunąć dłoń między jej uda.
Nawet nie zaprzeczył. Uśmiechnął się o jeden ząb szerzej i wskazał na pękate flaszki z winem ustawione na kredensie.
– Wolę czerwone, a ty? – zapytał.
– Może być – przytaknęła.
Sieniawski  wręczył  jej  cynowy  pucharek  z  trunkiem.  Podziękowała i usiadła na skraju łóżka.
– Widziałam się z Marią Kazimierą – oznajmiła. – Ponoć głosowałeś za atakiem na zamek.
Sieniawski uśmiechnął się rozbawiony.
– Przecież mnie znasz, nie lubię półśrodków. Mój ojciec zwykł mawiać: jeśli sięgasz po szablę, bądź gotów jej użyć.
– Z pewnością będziesz miał po temu okazję – stwierdziła Charlotta. –Pomysł Morsztyna, aby na czele delegacji stanął Prażmowski, to otwarta zachęta do przelewu krwi.
–  Morsztyn  jest  śliski  jak  piskorz.  Nie  ufam  mu  –  odparł  po  chwili Sieniawski.
Usiadł obok Charlotty i objął ją wpół. Złożyła mu głowę na ramieniu, czując w nozdrzach ostry zapach jego skóry.
–  Jak  sądzisz,  ile  potrwa,  nim  książę  de  Longueville  przybędzie  do Gdańska? – zapytał Mikołaj.
Wydęła usta.
–  Kilka miesięcy,  i to  pod  warunkiem że flota Francuzów przełamie blokadę armad Holendrów, Anglików i Duńczyków.
– A jeśli Francuz nie przypłynie? – W głosie Mikołaja brzmiała rozterka lub może nawet lęk.
Charlotta wyczuła, że to właściwy moment. Spojrzała mu w twarz.
–   Zostaniecie   przez   długi   czas   zdani   na   własne   siły,   walcząc z Korybutem, Pacami i szlachtą wierną Wiśniowieckim. Przez ten czas może się  wiele  zmienić,  zwłaszcza  jeśli  Sobieski  odniesie  kilka  zwycięstw. Książątko z Francji może nie być wam już wówczas potrzebne.
Poczuła, jak jego ciało się napina.
– Co masz na myśli?
–  Jeśli  to  Sobieski  zostałby  królem,  zwolniłyby  się  urzędy  hetmana i  marszałka,  a  także  dziesiątki  intratnych  starostw.  Kto  wie,  ile  z  tego przypadłoby tobie.
Mikołaj wlepił w nią czujne spojrzenie.
– Czy to słowa Marysieńki? – zapytał otwarcie.
– Wyłącznie moje. Nie wykluczam jednak, że w jej głowie rodzą się podobne myśli.–  Lepiej  będzie  dla  nas  wszystkich,  aby  Prażmowski  i  Morsztyn  nie dowiedzieli się o nich – przestrzegł ją surowo. – Ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba, to rozłam i wstrzymanie subsydiów z Paryża.
Zamilkli  na  chwilę.  Mikołaj  wychylił  do  końca  trunek  ze  swojego pucharka.
–  Ale  może  masz  słuszność,  zobaczymy,  co  przyniesie  los  –  dodał niespodziewanie.  –  Tymczasem  skupmy  się  na  kilku  dniach  naprzód.  W Warszawie są tylko dwa miejsca, które mogą stawić nam poważniejszy opór. Zamek i Arsenał. Pierwszy jest niedostatecznie ufortyfikowany, mają tam jednak armaty, których nam brakuje. Te z kolei są nic niewarte bez kul i  prochu  przechowywanych  w  Arsenale.  I  to  jest  wielki  kłopot.  Znam komendanta zbrojowni, to Niemiec ze Śląska. I gorliwy zwolennik Korybuta.
Charlotta przypomniała sobie ogromny budynek Arsenału, wzmocniony basztami  i  wałami  ziemnymi,  przy  którym  rozlewał  się  wielki  zbiornik wodny. Pomyślała, że można by to wykorzystać.
– O ile pamiętam, z rozlewiska przy Arsenale prowadzą rury, którymi doprowadza się wodę do zamku i Starej Warszawy – powiedziała. – Jeśli pozbawić obrońców wody w taki upał, szybko uleci z nich zapał do stawiania oporu.
Sieniawski pokiwał głową z uznaniem.
–  Wyborna  myśl,  wciąż  jednak  wymaga  od  nas  przejęcia  samego Arsenału. Inaczej wystrzelają nas z armat, nim zajmiemy pompy.
Charlotta wzruszyła ramionami.
– Ufam, że sobie z tym poradzisz.
– Owszem, o ile mi pomożesz – mruknął i pocałował ją w szyję poniżej ucha. Zmrużyła oczy, poddając się przyjemnemu doznaniu.
Położyła mu dłoń na podbrzuszu i wsunęła palce pod materiał spodni. Powitał ją naprężony i gotowy do szturmu.– Mam chwycić za muszkiet? – zakpiła. Musnęła go opuszkami palców. – Och… nie – wydyszał jej w ucho. – Wykorzystasz najgroźniejszą broń,
jaką masz. Siebie.ROZDZIAŁ XI
Ciężar korony
Czerwiec A.D. 1672
Żołnierze napływali ze wszystkich stron szerokim traktem krakowskim i wąskimi uliczkami zbiegającymi się na placu z Kolumną Zygmunta III Wazy. Stary król, wznosząc miecz i krzyż, przypatrywał się z cokołu tej nawale wojska zmierzającego ku bratobójczej wojnie.
–  Dużo  ich  –  mruknął  Grot  stojący  przy  oknie  klatki  schodowej  na trzeciej kondygnacji zamku.
– Więcej niż nas – zgodził się Tyner. – Ale zawsze lepiej jest bronić się na wałach, niż je zdobywać.
– Co prawa, to prawda – przytaknął wachmistrz. – Choć mury wokół miasta nie wytrzymają jednego szturmu. Trzeba było spalić domy i warsztaty na przedpolu, aby tamci nie mieli gdzie znaleźć osłony.
Tyner nie mógł odmówić tym słowom słuszności.  Fortyfikacje Starej Warszawy,    średniowieczne    i    podniszczone,    z    masą    dostawionych drewnianych bud i straganów, prezentowały się jako żałośnie słaba zaporawobec wielkiej siły wojska sprowadzonego przez buntowników. Podłożenie ognia w taki upał nie wchodziło jednak w grę.
– Pożar mógłby strawić całe miasto – odparł Tyner. – Tylko tego jeszcze brakuje, żeby zaczęli porównywać Korybuta do Nerona.
Wachmistrz podrapał się po przetłuszczonej czuprynie.
– Neron… kto zacz? Nie słyszałem.
–  Taki  cesarz  –  wyjaśnił  Tyner  bezwiednie.  –  Spalił  stolicę  i  sypiał z własną matką.
– Nie daj Bóg! – zakrzyknął Grot zgorszony. Pochylił się konspiracyjnie do  porucznika.  –  A  ten  cały  cesarz  to  musi  być  jaki  familiant  naszej królowej?
Bogusław zamrugał zdumiony.
– Cioteczny brat matki – wypalił z kamienną miną. – Ale nie mów tego na głos, Habsburżanka nie lubi, jak wspomina się o wuju Neronie.
Wachmistrz pokiwał głową.
– Nie dziwota to, taki wstyd dla rodziny.
Tyner   miał   już   przyznać   się   do   żartu,   gdy   zza   linii   wojska zgromadzonego przed kościołem wyjechała delegacja buntowników.
Na przedzie podążał Sobieski na gniadoszu, odziany w zbroję i lwią skórę przerzuconą przez ramię. Towarzyszył mu prymas dosiadający czarnego jak noc ogiera. Za tymi dwoma zmierzali Morsztyn, Wielopolski, Lubomirski i wielu innych większych i mniejszych panów.
Tyner wychylił się z okna i spojrzał na fortyfikacje otaczające siedzibę króla.  Gwardziści  i  szlacheccy  ochotnicy  zajęli  już  pozycje  na  wałach, trzymając broń w gotowości. Nad bateriami armat w narożnych bastionach unosiły się ciemne smużki dymu z wolno tlących się lontów przygotowanych na wypadek szturmu.–  Miej  baczenie.  Jakby  coś  się  wydarzyło,  będę  przy  sali  senatu  – powiedział do Grota.
Cofnął się od parapetu i zszedł po marmurowych schodach piętro niżej, do  przedsionka  senatu.  Zastał  tam  Węgrów  ze  straży  marszałkowskiej uzbrojonych w halabardy. Pchnął skrzydła drzwi i znalazł się w wielkiej sieni pełniącej funkcję kuluarów. W miejscu jednej ze ścian wznosił się mały balkon wychodzący na salę. Tyner zatrzymał się tam.
Komnata izby wyższej parlamentu była bardzo rozległa i miała kształt prostokąta. Pod bogato zdobionym sufitem zwisały kandelabry, przydatne, gdy obrady przeciągały się do późna w nocy. Tron jego wysokości wciąż był pusty,  podobnie  jak  większość  senatorskich  krzeseł  ustawionych  rzędami wzdłuż    obu    ścian    wysokiej    izby.    Środkową    część    pomieszczenia pozostawiono pustą. Zgodnie z prawem gromadzili się tam posłowie z sejmu znajdującego  się  piętro  niżej,  gdy  połączone  izby  parlamentu  oznajmiały królowi swą decyzję.
Grupa senatorów pozostałych przy królu po zerwaniu sejmu liczyła nie więcej  niż  trzydzieści  osób.  Wśród  regalistów  brakowało  tylko  kniazia Dymitra  i  Paców,  szykujących  wojska  na  Wołyniu  i  Litwie.  Ci,  którzy pozostali w Warszawie, zbijali się w grupki i dyskutowali zawzięcie. Reszta senatorów   przebywała   przy   Sobieskim,   niezdecydowani   zaś   wyjechali z miasta i zaszyli się w swych dobrach, czekając na rozwój wypadków.
– Można było się spodziewać, że zostanie ich więcej. Prawda?
Tyner omal nie podskoczył, słysząc kobiecy głos za plecami, niczym wyrostek, którego przyłapano na podglądaniu kobiet w łaźni.
Obejrzał się i skupił wzrok na Klarze Pac.
– Tak, chyba tak – odparł.
W jej obecności tracił pewność siebie, wręcz czuł się speszony. Wśród gwardzistów aż huczało o ognistym temperamencie i przygodach miłosnychkanclerzyny.  Prawdę rzekłszy,  Bogusław także nie wygoniłby  jej z łoża. Gdyby tylko jakimś cudem zdecydowała się tam znaleźć.
– Jak myślisz waszmość, wytrzymamy do przybycia odsieczy?
– To zależy, kiedy nadciągnie.
– No tak… – Obdarzyła go najwątlejszym z uśmiechów. Przysunęła się bliżej balustrady, niby przypadkiem ocierając się o niego biodrem.
Czuł  w  nozdrzach  jej  zapach,  mieszankę  potu  i  wytwornych  perfum. Zaczął się zastanawiać, jaka jest pod tą suknią. Jak smakuje.
Spojrzała mu w oczy. Zupełnie jakby czytała w jego myślach. Speszony obrócił się do niej bokiem.
– Król ufa ci, panie Tyner, doskonale spisałeś się w Krakowie. Co byś zrobił na jego miejscu?
Bogusław popatrzył na Klarę z ukosa.
– Gdy tylko Sobieski, Prażmowski i reszta malkontentów znaleźliby się w senacie, kazałbym ich pojmać.
Uśmiechnęła się szerzej, co tylko dodało jej uroku.
– Gdybyż to było takie proste.
Tyner przeciągnął językiem po przednich zębach.
– A nie jest?
Parsknęła śmiechem.
– Proste i skuteczne. Obawiam się jednak, że jego wysokość zbytnio ceni honor, aby przystać na coś takiego.
Tyner skwitował to wzruszeniem ramion.
–   Słusznie   mówią   o   waćpanu,   żeś   niebezpieczny   szubrawiec   – powiedziała Klara.
–  A  o  waćpani,  żeś  wielce  kochliwa  –  odparował,  zanim  ugryzł  się w język.– My, Francuzki, słyniemy z temperamentu – zripostowała swobodnie i położyła dłoń na piersi Tynera. – Mówił ktoś waćpanu, że masz piękne oczy?
– Mój wachmistrz wspominał rankiem coś na ten temat.
Klara się roześmiała.
– Rada będę wkrótce dłużej porozmawiać z waćpanem – rzekła, a potem zostawiła go samego na balkonie.
Bogusław potarł zarost na żuchwie. Westchnął, czując ciągle mrowienie w naprężonym kroczu. Im więcej czasu upływało od śmierci Marii, tym częściej myślał o kobietach. O tym, co mogły dać mężczyźnie. Z naturą ciężko dyskutować, a jeśli już zaczyna się to robić, i tak człowiek stoi na straconej pozycji.
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk otwieranych podwojów senatu. Przez ich szeroko rozchylone skrzydła wkroczyła do komnaty delegacja malkontentów.
Obie wrogie sobie grupy senatorów trzymały się z dala, oczekując na przybycie króla. Jego wysokość pojawił się po kilku minutach w otoczeniu gwardzistów.  Pozdrowił nieznacznym skinieniem głowy  senatorów z obu frakcji i zasiadł na tronie. W tym czasie gwardziści zajęli pozycje za plecami jego wysokości i po obu stronach podwyższenia.
Senatorowie  zasiedli  na  krzesłach  i  tylko  Prażmowski  zbliżył  się i przystanął kilka kroków od tronu. Zaczął przemawiać, ale Tyner, stojący na przeciwległym     krańcu     sali,     wychwytywał     tylko     skrawki     zdań wypowiadanych  przez  jego  ekscelencję,  dodatkowo  wypowiedź  prymasa często  zagłuszały  okrzyki  wzburzenia  ze  strony  senatorów  regalistów. Kilkakrotnie z ust Prażmowskiego padały takie słowa, jak „dobro ojczyzny”, „abdykacja”, „nieudolność”, „bratobójcza wojna” i „odpowiedzialność”. Na koniec zaś padła otwarta propozycja rezygnacji z korony i przekazania jej w godniejsze ręce.Michał  Korybut  słuchał  wywodu  prymasa  zachmurzony,  trzymając sztywno ręce na podłokietnikach tronu, jakby obawiał się, że ktoś podbiegnie i wyrwie mu mebel spod tyłka.
Prażmowski   skończył   przemawiać   i   dopiero   wówczas   zasiadł   na honorowym miejscu przeznaczonym dla prymasa. Król odczekał chwilę, aż ucichnie poruszenie na sali, i zwrócił się do panów Korony i Litwy.
Tyner nadstawił uszu, lecz pierwsze słowa wypowiedziane przez Michała Korybuta zagłuszył odgłos ciężkich kroków na posadzce. Bogusław obejrzał się i zobaczył Grota.
– Coś się dzieje na rzece – rzekł wachmistrz.
– Co takiego?
– Statki – rzucił krótko Grot. – Sam zobacz.
Pognali na piętro, tym razem do komnaty, której okna wychodziły na Wisłę. Rzeką płynęła flotylla kilkunastu szkut. Wszystkie miały podniesione żagle i mrowie żołnierzy na pokładach. Na wielu łodziach transportowano armaty.  Stateczki  zmierzały  do  przystani,  w  miejsce,  gdzie  zamkowe fortyfikacje łączyły się z zaniedbanym fragmentem muru miejskiego.
Tyner w panice omiótł wzrokiem nieliczne wojsko strzegące tego odcinka wałów.
– Powiadom komendanta, niech przerzuci tu część żołnierzy – wyrzucił z siebie jednym tchem. – I niech zaczną przeciągać działa. Szturm może ruszyć, gdy tylko malkontenci opuszczą zamek.
Wachmistrz wypadł z komnaty, trzaskając drzwiami.
Bogusław wychylił się z okna i przyłożył dłoń do czoła, aby nie raziło go słońce. Łodzie były wciąż za daleko, aby mógł dostrzec barwy i sztandary, lecz szkuty, płynąc z nurtem, bardzo szybko zbliżały się do przystani.
Na  wałach  chroniących  zamek  od  strony  rzeki  pojawili  się  nowi gwardziści uzbrojeni w muszkiety i piki, zaczęto też przetaczać na lawetachkilka lżejszych dział. Na wielkie armaty trzeba było poczekać nawet kilka godzin.
Tyner  zagryzł  nerwowo  wargi.  Pierwsza  z  łodzi  przybiła  właśnie  do drewnianego pomostu. Z jej pokładu zaczęli zeskakiwać uzbrojeni ludzie. Inne szkuty cumowały przy brzegu, a z ich pękatych brzuchów wylewały się na płyciznę kolejne fale żołnierzy.
Na pomost spuszczono trap i zeszła po nim niewysoka postać w czarnej sukni. Nawet z daleka Tyner rozpoznał tę zdecydowaną, groźną dla wrogów twarz. Wypuścił powietrze przez zęby i niemal uśmiechnął się na jej widok.
Wilczyca z Zamościa przybyła bronić swego syna.
W sercu księżnej Gryzeldy ścierały się dwa przeciwstawne uczucia: duma i żal. Kniahini ubolewała, że nie zdążyła przybyć na czas, by wesprzeć syna w trudnych chwilach w senacie. Jednocześnie była dumna z tego, jak dzielnie i z godnością odrzucił wezwanie prymasa do ustąpienia z tronu.
Niestety nie wszyscy w sali małej rady podzielali jej dumę.
– Jak ten klecha śmiał pouczać cię w obecności senatorów? – Pretensja Eleonory sugerowała, że cała wina leży po stronie Michała. – Powinieneś go aresztować, uwięzić ich wszystkich!
Gryzelda  powstrzymała  się  przed  wypowiedzeniem  kąśliwej  uwagi. Habsburżance wciąż wydawało się, że jest w Wiedniu, gdzie każdego można wrzucić do lochu lub oddać katu. Kniahini postanowiła zignorować głupotę synowej.   Mieli   dość   problemów,   aby   jeszcze   prowokować   niesnaski w rodzinie.
Pozostali   uczestnicy   narady   nie   spieszyli   się   z   zabraniem   głosu. Podkanclerzy Olszowski wpatrywał się ponuro w blat stołu, jakby w słojach orzechowego  drewna  kryły  się  wszelkie  odpowiedzi  i  mądrości.  Jego wysokość zaciskał dłonie na pucharze, posapywał i marszczył brwi, a KlaraPac z lisim uśmiechem trzymała list, który miał ocalić ich wszystkich.
– Co pisze twój mąż? – zapytała ją Gryzelda najbardziej uprzejmym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
Uśmiech na ustach kanclerzyny poszerzył się odrobinę.
– Wojsko litewskie wyruszyło już i zmierza na Warszawę. Dotrą tu za kilka dni.
„Powinni być tu od tygodnia”, pomyślała Gryzelda, zachowała jednak milczenie. Dla wszystkich obecnych przy tym stole było oczywiste, czemu bracia Pacowie nie pojawili się jeszcze u boku króla. To był rodzaj ukrytego przesłania. Ocalimy was, ale nie za darmo. Żądamy wpływów i bogactw, już nie tylko na Litwie, ale w całej Rzeczypospolitej.
Kniahini obiecała sobie, że znajdzie dla Paców nagrodę, taką, od której się  udławią.  Tymczasem  miała  na  głowie  innego  wroga.  Z  uprzejmym uśmiechem podziękowała kanclerzynie, po czym zwróciła się do biskupa Olszowskiego:
– Jak przedstawia się sytuacja w mieście?
Biskup zmarszczył brwi.
–  Część  mieszkańców  wyjechała,  inni  chowają  się  w  domach.  Nasi żołnierze i szlachta obsadzili mury i baszty, ale nie należy się spodziewać, że oprą   się   zaprawionym   żołnierzom   przyprowadzonym   przez   hetmana Sobieskiego. Gdy miasto padnie, na zamku zrobi się naprawdę ciasno. Mamy niewiele zapasów, dlatego głównym zadaniem jest utrzymanie przepraw na Wiśle, aby Litwini mogli przedostać się na nasz brzeg.
– Moje wojsko nadworne weźmie na siebie to zadanie – uspokoiła go Gryzelda. – Obsadzimy fortyfikacje od strony rzeki.
– Czemu nie ma z nami kniazia Dymitra? – zapytała Eleonora z jadowitą pretensją. – Kiedy udzieli nam wsparcia!?
– W swoim czasie i miejscu – odparła Gryzelda.Zielone oczy królowej rozbłysły.
– Można pomyśleć, że dywizja imć Wyżyckiego służy nie ochronie osoby króla, lecz waszych majątków na Wołyniu.
– Mój siostrzeniec jest na tyle silny, na ile pozwala mu na to potęga rodu Wiśniowieckich – rzekła kniahini. – Do którego ty również obecnie należysz, wasza miłość – dodała cierpkim tonem.
Po twarzy Olszowskiego przemknął ledwie zauważalny cień zwątpienia. –  Czy  prócz  nic  niewnoszących  sprzeczek  ktoś  ma  jakieś  przydatne
propozycje? – zapytał.
– Może wydamy mieszczanom broń z Arsenału? – zaproponował Michał Korybut. – Zyskamy w ten sposób kilka tysięcy zbrojnych.
– Oręż nie czyni nikogo żołnierzem, wasza wysokość – rzekł ksiądz biskup. – Niewyszkoleni ludzie uciekną lub poddadzą się przy pierwszym starciu i cała broń trafi w ręce buntowników… Poza tym, przykro mi to mówić, ale lojalność mieszczan nie jest pewna.
– A co z wiernymi nam senatorami? – spytała Gryzelda.
– Mówią dużo i głośno o poparciu dla jego wysokości, lecz żaden nie przyprowadził ze sobą poważniejszych sił – powiedział podkanclerzy. – Po cichu zaś prą do negocjacji z malkontentami i szukają porozumienia, gdyż wojna  z  Turcją  wydaje  się  nieuchronna.  –  Wykrzywił  usta  w  smutnym grymasie. – Pozostali nie robią nawet tego. Zaszyli się w swych twierdzach i nie będą się mieszać.
– Zdrajcy, wszędzie zdrajcy – wysyczała Eleonora ze złością.
Gryzelda zmierzyła synową karcącym spojrzeniem.
– Gniew i wyrzekania niczego tu nie zmienią, wasza miłość.
Olszowski odchrząknął.
– Wciąż jest jeszcze czas, abyście, wasze miłości, przenieśli się na drugibrzeg Wisły.
–  Wykluczone  –  zaprotestowała  Gryzelda.  –  Król  nie  będzie  uciekał z własnej siedziby.
Korybut uniósł wzrok i pokiwał głową.
– Zostanę w zamku i będę się bronić – zadeklarował.
Zabrzmiało to nader stanowczo i na tym zakończyli naradę.
Wszyscy już powstali z miejsc, gdy Gryzelda zwróciła się do syna:
– Chcę pomówić na osobności z miłościwym panem.
Korybut zerknął niepewnie na Eleonorę.
– Oczywiście, matko.
Olszowski  wyszedł  pierwszy,  królowa  ostatnia.  Jeszcze  w  drzwiach zmierzyła teściową rozwścieczonym wzrokiem. Gdy w końcu zostali sami, Gryzelda rzekła:
– Trzeba działać, ale w sposób, który oszczędzi krajowi wojny domowej albo uczyni ją chociaż mniej krwawą.
– Co masz na myśli, matko?
– Gdyby Sobieskiemu coś się przydarzyło, następny w kolejce do urzędu hetmana wielkiego jest twój wuj Dymitr.
W oczach Michała odbił się szok.
– Mamy go zabić? To proponujesz?
– Dyskretnie, w taki sposób, aby nikt cię z tym nie powiązał. Poczyniłam już ku temu przygotowania.
– Nigdy na coś takiego nie przyzwolę! – Głos króla drżał z oburzenia. – Więcej do tego nie powracajmy.
Zamierzał odejść, lecz Gryzelda chwyciła go za dłoń.
– Jesteś prawym człowiekiem, tak cię wychowałam. Teraz jednak nie czas na słabość. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu.Osłabimy malkontentów i zyskamy kontrolę nad armią. Pomyśl, jak wiele możemy wówczas razem osiągnąć.
– To podłe, matko, nie chcę o tym słyszeć.
–  Nie  bądź  głupcem  –  prychnęła  z  irytacją.  –  Ten,  kto  chce  władać innymi, musi czasem splamić dłonie odrobiną krwi!
Jego wysokość zmrużył oczy.
– To ja jestem królem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Rozkazuję ci jako twój władca zaniechać tego pomysłu. – Wydostał się z uchwytu matki i wyszedł z komnaty, trzaskając drzwiami.
Gryzelda  zacisnęła  pięści,   zastanawiając  się,   gdzie  popełniła  błąd w  wychowaniu  Michała.  I  jak  zwykle,  zanim  doszła  do  jakichkolwiek wniosków, porzuciła niewygodną myśl. Nawet tak mądra kobieta jak księżna musiała się ugiąć pod oczywistym faktem, że jej miłość do syna jest ślepa. Zawsze, choćby wbrew niemu, będzie stać w jego obronie.
Od pięciu dni przebywała w Warszawie i przez cały ten czas z niebios lał się okrutny żar, jakby te, nie czekając na Sąd Ostateczny, chciały wypalić wszelką niegodziwość pleniącą się w tym grzesznym mieście.
„Gdybyż to było takie proste”.
Księżna Gryzelda rozpięła przepocony kołnierz sukni, pochyliła się nad miską i ochlapała wodą twarz i szyję. Przyjemnie chłodna ciecz przyniosła ulgę rozgrzanej skórze i na krótko pomogła uspokoić duszności. Kniahini wyprostowała się i znów chwycił ją skurcz w piersi, kolejny już tego dnia. Pozwoliła, aby wilgoć sama wyparowała na jej skórze, po czym podeszła do otwartego  na  oścież  okna  z  nadzieją  na  powiew  wiatru.  Na  próżno. Podwórzec  przed   pałacykiem,   w  którym  się  zatrzymała,   przypominał rozgrzaną patelnię.W  rozwartych  drzwiach  salonu  pojawił  się  jej  sekretarz.  Ukłonił  się i zapowiedział przybycie oczekiwanego przez Gryzeldę gościa.
Mężczyzna, szczupły i ciemnowłosy, o wypielęgnowanej, przyprószonej siwizną bródce, trzymał pod pachą skórzany pakunek. Ukłonił się i popatrzył na księżnę dużymi brązowymi oczyma.
Kniahini zbliżyła się do stolika ze stojącą na blacie szkatułką.
– Proszę spocząć, panie Herst. – Wskazała gościowi krzesło i usiadła pierwsza. Była świadoma, że to nazwisko jest jednym z wielu, których ten używa.
Mężczyzna położył pakunek na stole, zasiadł i oparł urękawiczone dłonie o blat.
– Mam odpakować? – zapytał.
Kniahini przytaknęła.
Herst rozpiął dwie klamry spinające pokrowiec i rozłożył go. Wewnątrz znajdowała  się  gruba  księga  w  pozłacanej  oprawie.  U  góry  widniało wytłoczone w złocie imię i nazwisko autora dzieła: Honoré d’Urfé. Poniżej zaś  tytuł  –  L’Astrée.  Powieść  ta  była  jednym  z  najbardziej  poczytnych romansów,  choć  od  wydania  pierwszego  z  pięciu  tomów  minęło  ponad sześćdziesiąt lat.
Gryzelda wyciągnęła rękę, ale zawahała się. Spojrzała pytająco na Hersta. – Proszę, choć po dotykaniu stron zalecam umyć dłonie – uspokoił jej
obawy.
Otworzyła wolumin. Już pierwsza strona przyciągała wzrok ryciną bogini Diany leżącej w ramionach młodzieńca na tle arkadyjskiego ogrodu.
–  Jak  trucizna  przedostanie  się  do  organizmu?  –  zapytała  księżna rzeczowo.
Herst wskazał na pozlepiane ze sobą końcówki kartek. Każda stronica została celowo sklejona z następną.– Osoba czytająca książkę będzie zmuszona ślinić palec, aby ułatwić sobie przewracanie kartek – wyjaśnił truciciel. – W ten sposób wprowadzi substancję do ust.
– Zmyślne – przyznała kniahini. – Czy ta lepkość nie wzbudzi jednak podejrzeń?
– To egzemplarz z tysiąc sześćset dwudziestego czwartego roku, biały kruk zawierający pierwsze trzy tomy zebrane w jednej księdze z rycinami. Po tak długim czasie posklejane karty w woluminach dodają im tylko posmaku autentyczności. – Herst uśmiechnął się słabo. – Że pozwolę sobie użyć tego określenia.
Gryzelda była doskonale świadoma wartości książki. Wydała na jej zakup astronomiczną kwotę, za którą można by nabyć dwie ludne wsie.
– Podasz się, panie, za księgarza, który sprowadza dzieła z Francji – rzekła.
– Skąd pewność, że wskazana osoba będzie chciała kupić książkę?
– Ta historia ma dla niej olbrzymią wartość sentymentalną. Wierz mi, panie, nie będziesz miał żadnych kłopotów ze sprzedaniem tego egzemplarza.
Herst  owinął  wolumin  w  skórzany  pokrowiec.  Gdy  skończył  zapinać klamry, Gryzelda wskazała na kuferek.
– Wasza zapłata, resztę otrzymacie po wykonaniu zadania.
Herst  uniósł  wieko  i  wyciągnął  chudą  sakiewkę.  Uniósł  wzrok  na kniahinię, a potem ściągnął rękawiczkę z prawej ręki. Przechylił trzos i z jego wnętrza  wytoczył  się  wspaniały  rubin.  Truciciel  chwycił  klejnot  między kciuk a palec wskazujący i przez chwilę obracał go, sycąc oczy. Gryzelda spostrzegła długą bliznę po wewnętrznej stronie jego dłoni. Gdy kilka lat temu załatwiali interesy, tej szramy z pewnością tam nie było.
Herst wychwycił spojrzenie księżnej.
–  Efekt  małego  nieporozumienia  podczas  zagranicznych  wojaży  –wyjaśnił enigmatycznie.
Schował rubin w woreczku, po czym ukrył go za pazuchą kaftana.
– Jeszcze dziś udam się złożyć ofertę sprzedaży księgi – powiedział, nakładając rękawiczkę. – Proszę oczekiwać posłańca.
Pożegnali  się.  Po  wyjściu  Hersta  kniahini  spożyła  późne  śniadanie. Skubiąc sandacza i pasztet z sarniny, nie mogła uwolnić się od rozmyślań o planowanym morderstwie. Wiedziała, że robi to dla syna, ale nie potrafiła całkiem zagłuszyć wyrzutów sumienia.
Z rozterek wyrwało ją pojawienie się sekretarza z pytaniem, czy księżna przyjmie kolejnego gościa. Tym razem zupełnie nieoczekiwanego.
Przybyszem okazał się Andrzej Morsztyn, który pojawił się w kwaterze Wiśniowieckiej incognito.
Księżna  zaprosiła  podskarbiego  do  salonu,  gdzie  zasiedli  w  fotelach naprzeciw siebie.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – zapytała wprost, nie mając chęci silić się na uprzejmości. – Czyżbyś chciał, panie, odnowić przysięgę lojalności wobec króla?
–  Przyszedłem  z  czymś  o  wiele  cenniejszym  niż  przysięgi  –  odparł Morsztyn. – Te, jak oboje wiemy, zwykle okazują się puste.
Gryzelda popatrzyła nań podejrzliwie.
– Co to takiego?
–  Informacja.  Książę  de  Longueville  nie  żyje,  utonął  podczas  walk o przeprawę na Renie.
W komnacie zapadła grobowa cisza.
– Wiadomość rzeczywiście jest wiele warta – wykrztusiła Gryzelda. – O ile jest prawdziwa.
–   Książę   zginął   –   zapewnił   Morsztyn.   –   Co   istotniejsze,   niktw Warszawie o tym jeszcze nie wie, choć jest kwestią dnia lub nawet godzin, gdy wieść rozejdzie się wśród mych przyjaciół.
Gryzelda ściągnęła brwi.
– Nie rozmawiałeś o tym z nimi? Czemuż?
– Wpierw chciałem spotkać się z wami, pani.
– Zdajesz się na naszą łaskę? – Nie potrafiła ukryć satysfakcji.
Morsztyn uśmiechnął się półgębkiem.
–  Chciałem  raczej  zaproponować  tymczasowy  rozejm,  korzystny  dla wszystkich. Śmierć księcia de Longueville’a to przykry, choć niekoniecznie zły w skutkach obrót spraw. Miałem podstawy sądzić, że diuk był typem introwertyka  i  miewał  gniewne  usposobienie.  Nie  jestem  pewien,  czy nadawał  się  na  nasz  tron.  Ostatnie  elekcje  nauczyły  mnie  ostrożności w doborze królów.
Gryzelda  zmrużyła  oczy,  wpatrując  się  w  człowieka,  który  otwarcie znieważał jej syna.
– Co powstrzyma króla przed uderzeniem na zdrajców, gdy straciliście pretendenta do tronu? – wycedziła.
– Rozsądek, którego nigdy nie brakowało księżnej pani. Ludwik XIV dysponuje sporą liczbą żądnych korony książątek. Każdy z nich z radością przybędzie tu z armią, aby wywalczyć dla siebie tron.
– Nim to nastąpi, upłyną miesiące, może rok – oznajmiła Gryzelda. – Przez ten czas zwyciężymy w tej wojnie.
– Doprawdy? – spytał Morsztyn szyderczo. – O ile mi wiadomo, korpus księcia lotaryńskiego pomaszerował na zachód, na Węgrzech zaś powstańcy opanowali Koszyce. Wy także jesteście zdani na własne siły. Walka będzie wyrównana, a wynik niepewny.
–  Zapominasz  waszmość,  że  król  ma  po  swej  stronie  szlachtę,  która nienawidzi ciebie i twych przyjaciół.– Nasza szlachta kocha zwycięzców i bohaterów, księżno. Takich jak twój świętej pamięci mąż, kniaź Jarema. Kto może wiedzieć, jak zmienią się nastroje panów braci, gdy twój syn nie sprosta niemożliwemu i armia sułtana wedrze się w głąb Polski, sięgnie Lwowa, Krakowa czy… Zamościa?
– Zamość się obroni, choćbym musiała osobiście stanąć na murach – rzuciła Gryzelda z całym przekonaniem. – Co do Rzeczypospolitej, to zajęcie kilku miast niczego Turkom nie zapewni, tak jak nic nie dało Szwedom. Im głębiej poganie wedrą się w kraj, tym bardziej naród zjednoczy się wokół swego króla.
– Albo wokół innej osoby zdolnej ochronić ojczyznę – zauważył trafnie Morsztyn.
– Mówisz o hetmanie Sobieskim?
Morsztyn skinął głową.
– Przez moment stronnictwo francuskie będzie w rozsypce, lecz obawiam się, że większość mych przyjaciół nie zechce czekać miesiącami na przybycie z  Paryża  nowego  pretendenta  do  tronu,  gdy  Turcy  będą  plądrować  ich latyfundia  –  powiedział.  –  W  tej  sytuacji  zwrócą  się  do  Sobieskiego, człowieka dysponującego wojskiem.
Twarz Morsztyna nie zdradzała jego uczuć. Było jednak oczywiste dla księżnej, że podskarbi obawia się takiego rozwoju wypadków.
„Ciekawe, czy mówi tylko w swoim imieniu, czy wyraża także obawy swych francuskich mocodawców?”
– A senatorowie z twego stronnictwa co myślą na ten temat? – zapytała. –  Dotychczas  pomysł  ten  nie  znajdował  powszechnego  uznania,  lecz
śmierć księcia de Longueville’a wywraca szachownicę. Maria Kazimiera spotyka się z żonami zaprzyjaźnionych senatorów i podsuwa im pomysł wyboru Polaka po obaleniu twego syna. Nie wymienia nazwiska kandydata, ale to akurat jest oczywiste.Gryzelda wychyliła się z krzesła.
– Rozumiem, że ty, panie, nie widzisz Sobieskiego na tronie?
– Niedobrze jest dla wszystkich, gdy kto, równym będąc wobec inszych, nagle wynosi się ponad nich – przyznał Morsztyn otwarcie.
– Czy dlatego jesteś przeciw memu synowi? Przez zawiść?
Na ustach Morsztyna zagościł kpiący uśmieszek.
–  Cóż…  To  chyba  najpowszechniejsza  cecha  w  sejmie.  Zaraz  po chciwości.
Księżna wychwyciła aluzję.
– Czego oczekujesz w zamian za przekonanie przyjaciół do zawarcia ugody z królem?
– Och, niczego wielkiego – zapewnił podskarbi. – Jako gest dobrej woli ze    strony    dworu    przyjąłbym    zwrot    starostwa    tucholskiego,    które niesprawiedliwie  odebrano  mi  kilka  lat  temu,  a  także  –  kontynuował swobodnie – zaniechanie fałszywych oskarżeń, że rzekomo przywłaszczyłem sobie część dochodów z kopalń soli.
Gryzelda dokładnie tego spodziewała się po Morsztynie. W jej oczach zawsze był parweniuszem, który kupczy wszystkim i wszystkimi. Niemniej podzielała  jego  obawy.  Opozycja  przyciśnięta  do  muru  skupi  się  wokół Sobieskiego i armii koronnej. Nie mogła do tego dopuścić z powodów, które wskazał Morsztyn.
Ogarniała ją jednak złość na myśl, że miałaby choćby pozornie pojednać się z ludźmi winnymi zamachu na życie jej syna. Zacisnęła pięści, czując ból towarzyszący  wbijaniu  się  paznokci  w  skórę  dłoni.  „Czy  mam  wybór?” Odpowiedź była oczywista. Zemsta to luksus, na który nie zawsze można sobie pozwolić.
Po  wyjściu  podskarbiego  postanowiła  od  razu  pomówić  z  synem. Skierowała się do drzwi, ale zatrzymała się w pół drogi. Jako matka królacieszyła się szczególnymi prawami, lecz jednocześnie była też jego poddaną. Michał Korybut i tak nie miał opinii silnego władcy, dodawanie mu jeszcze piętna maminsynka z pewnością nie było jej celem. Doszła do wniosku, że lepiej będzie zachować pozory wobec dworu i oficjalnie poprosić o prywatną audiencję.
Przywołała swego sekretarza.
– Zapowiesz mnie u króla – oznajmiła. – To ma być rozmowa w cztery oczy.
Po wyjściu sługi usiadła przy oknie. Pałacyk, w którym się zatrzymała, znajdował  się  u  podnóża  zamku  i  był  częścią  większych  fortyfikacji ochraniających zjazd nad rzekę. W dole, między ogrodem a szańcami, rozbiło obóz kilkuset żołnierzy, których przyprowadziła z Zamościa. Inne oddziały wojsk nadwornych Wiśniowieckich obstawiały przeprawę przez Wisłę, skąd miała nadciągnąć armia litewska prowadzona przez Paców.
Posłaniec wrócił po kilkunastu minutach z wiadomością, że król oczekuje na nią. Gryzelda zabrała laskę i udała się na spotkanie.
Aby dostać się do zamku, musiała wejść po schodach na taras i przejść przez    ogród.    Pośród    żywopłotów    i    klombów    napotkała    grupkę wypoczywających  dwórek.  Nieco  dalej  przy  fontannie  kilka  innych  dam bawiło się w ciuciubabkę z przystojnym oficerem. Powietrze było ciężkie i  zanosiło  się  na  gwałtowną  burzę.  Gdy  kniahini  dotarła  pod  królewski gabinet, jej serce uderzało niczym zepsuta kołatka, a w skroni pulsował ból.
Wszystkie  te  dolegliwości  nasiliły  się,  gdy  znalazła  się  w  gabinecie i ujrzała Eleonorę siedzącą przy stole po prawicy męża. Trzecie krzesło było wolne. Księżna Gryzelda sztywno spoczęła na nim i wbiła wzrok w syna.
– Liczyłam na rozmowę na osobności – rzekła oschle.
Michał miał choć na tyle przyzwoitości, aby się zarumienić.
– Uznałem, matko, że będąc w tak trudnym położeniu, wszelkie sprawypowinniśmy omawiać wspólnie – powiedział i zerknął na Eleonorę. Królowa uśmiechnęła się wdzięcznie, obserwując teściową z jadowitą
satysfakcją. Gryzeldę znów dopadł brak oddechu. Z wysiłkiem powstrzymała się przed poluzowaniem guzika przy kołnierzu sukni. Dawniej wyszłaby z komnaty, trzaskając drzwiami, a Michał wybiegłby za nią i błagał o przebaczenie.
„Taki wybuch gniewu nic nie da. Ta złotowłosa żmija zatruła mu umysł”. Używając całej mocy swego charakteru, opanowała się i po raz drugi tego
dnia przełknęła dumę.
– Książę de Longueville nie żyje – oznajmiła krótko, licząc na wywołanie wrażenia.
Nie pomyliła się. W komnacie zapadła cisza.
Korybut wychylił się z krzesła.
– Czy to pewna wiadomość? – wychrypiał.
– Wydaje się, że tak. O ile istnieje coś takiego w dzisiejszych czasach. Na twarzy jej syna odmalowała się ulga.
– Skąd te wieści? – zapytała Eleonora.
–   Od   podskarbiego   Morsztyna,   który   zaofiarował   nam   pomoc w negocjacjach z malkontentami.
Eleonora parsknęła ze wzgardą.
– Przyczołgał się błagać o łaskę – syknęła mściwie. – Pacowie są dzień drogi od miasta, jutro dotrą na Pragę. Mamy dość łodzi, aby przeprawić Litwinów przez rzekę! – zawołała podekscytowana. – To najlepszy czas, by uderzyć w opozycję wszystkimi siłami, jakimi dysponujemy w Warszawie. Aresztujemy zdrajców i wymierzymy im królewską sprawiedliwość.
– Uważam, że powinniśmy przyjąć ofertę Morsztyna – ostudziła zapędy synowej Gryzelda. – Porozumienie zapobiegnie wojnie domowej i pozwoliskupić wszystkie siły na obronie ojczyzny przed najazdem sułtana.
– Morsztyn to szczur, który ucieka z tonącego okrętu! – zakrzyknęła ze wzburzeniem królowa. – Ojczyzna jest ostatnią sprawą, o jaką dba.
– Nie on jeden – odparła cierpko kniahini. – Ty również przedkładasz interes swego rodu nad dobro królestwa, którym władasz.
Eleonora poczerwieniała z gniewu.
– Śmiesz mnie oskarżać, pani!? Jakim prawem!? Jestem twą królową! Kniahini nie poświęciła temu wybuchowi więcej uwagi, niż gdyby przez
komnatę przeleciała mucha. Zwróciła się bezpośrednio do syna:
–  Masz  rzadką  okazję  pozbyć  się  Sobieskiego  i  zrewoltowanej  armii cudzymi rękoma. Hetman nie ma dość sił, aby przeciwstawić się Turkom. Zostanie  pobity  albo  ucieknie  z  wojskiem,  zostawiając  Podole  i  Ruś  na pastwę hord pogan. Ty zaś zgromadzisz w tym czasie wokół siebie szlachtę i wystąpisz w roli wybawcy ojczyzny. Gdy przyjdzie ten czas, oskarżymy Sobieskiego o niedołęstwo i zdradę. Zapewniam cię, że gdy padną Kamieniec i Lwów, nikt nie będzie bronił hetmana. Pozbawimy go urzędów i skażemy na banicję.
Król poruszył się nerwowo.
– Ale oni próbowali nas otruć, pozbawić tronu – zauważył ze skargą. – Musimy ukarać zdrajców – dodał bez zbytniego przekonania.
Kniahini spojrzała twardo w oczy syna.
– Zatem musicie radzić sobie sami. Moje wojska nadworne nie wezmą w tym udziału – oznajmiła zdecydowanie. – Jeśli oboje tak bardzo pragniecie rozlewu  krwi  i  własnej  zguby,  nie  mieszajcie  mnie  w  to.  Wracam  do Zamościa.
Szok,    jaki    odbił    się    na    obliczach    Michała    i    Eleonory,    był najcudowniejszym widokiem. Księżna omal się nie uśmiechnęła.
– Ależ matko!… – wykrzyknął król zdławionym głosem.Gryzelda oparła się na lasce i krzywiąc się z powodu bólu kolan, wstała. – Dość się już nasłuchałam – ucięła stanowczo. – Wyjeżdżam jutro. Jeśli
zmienicie zdanie, wiecie, gdzie mnie szukać.
Opuściła  komnatę,  nie  ukłoniwszy  się.  Postukując  laską  o  podłogę, ruszyła korytarzem w stronę tarasu. Miała już wyjść na słońce, gdy zza pleców dobiegł ją odgłos pospiesznych kroków.
– Matko, zaczekaj, proszę.
Gryzelda   oparta   na   lasce   obróciła   się,   mierząc   syna   lodowatym spojrzeniem.
– Słucham, Wasza Królewska Mość.
Spuścił wzrok, tak jak czynił, gdy był chłopcem.
– Wybacz, matko – bąknął. – Wiem, że chcesz jak najlepiej dla mnie i królestwa. Przekaż podskarbiemu Morsztynowi, że zgadzam się wybaczyć buntownikom i zawrzeć porozumienie.
Gryzelda uśmiechnęła się i zamknęła Michała w matczynym uścisku.
– Cieszę się, że mi zaufałeś – wyszeptała. – Niech zdrajcy myślą, że im wybaczyliśmy, a gdy poczują się bezpieczni i osłabną, policzymy się z nimi. Szybciej, niż sądzisz.ROZDZIAŁ XII
Noc noży
1 lipca A.D. 1672
Zadźwięczała stal i Tyner w mgnieniu oka szarpnął głową w tył, gdy ostrze szabli omal nie przycięło mu nosa. Błyskawicznie przeniósł ciężar ciała  na  wysuniętą  naprzód  nogę  i  przypuścił  atak  szablami  trzymanymi w  obu  dłoniach.  Dwaj  ćwiczący  z  nim  szermierkę  dragoni  sparowali jednoczesne   natarcie   i   zrewanżowali   się   Tynerowi   własnym.   Klingi zamigotały w słońcu i zderzyły się w serii krótkich, metalicznych trzasków. Tyner prześlizgnął się między dwoma przeciwnikami i wykonawszy obrót wokół własnej osi, znalazł się za plecami mężczyzn. Dragon po jego lewej spóźnił się z zasłoną o uderzenie serca. Porucznik błyskawicznym wypadem wykorzystał to i uderzył płazem w udo żołnierza. Mężczyzna krzyknął z bólu i zachwiał się na ugodzonej nodze.
– Trafiony! – rozległ się krzyk Grota, który sekundował w ćwiczeniach na dziedzińcu.
Drugi z dragonów wykorzystał odsłonięcie się Tynera i szabla w jegodłoni śmignęła w rozgrzanym powietrzu. Tyner ledwo odbił zajadłe cięcie, wykonał zwód i natarł obiema klingami na jedno ostrze przeciwnika, zakleszczając je między swoimi szablami.
Dragon szarpnął ramieniem, by oswobodzić oręż, i wtedy Tyner nastąpił mu na stopę. Żołnierz zachwiał się i wywrócił na tyłek. Bogusław bezlitośnie wykorzystał okazję, sparował rozpaczliwy zamach wymierzony w swą nogę i przyłożył skrzyżowane szable do gardła pobitego żołnierza.
– Parol! – wrzasnął tamten.
Tyner, dysząc i ociekając potem, opuścił szable ku ziemi.
–  Zasłużyliście  na  garniec  wina  z  mych  zapasów  –  zwrócił  się  do dragonów i spojrzał na Grota. – Wachmistrzu, zadbajcie o to.
Tomasz  Grot  wykrzywił  się,  jakby  to  jemu  odebrano  trunek  od  ust, i machnął ręką na wojaków.
– Chodźcie za mną.
Dragoni  potruchtali  za  wachmistrzem,  zostawiając  Tynera  na  placu. Wciąż był wczesny ranek i na tyłach zamku, między tarasem a ogrodami, nie kręciło   się   wielu   ludzi.   Służba   zajmowała   się   swoimi   obowiązkami, a szlachetnie urodzeni mieszkańcy pałacu dopiero co budzili się ze snu lub śniadali.
Zaburczało mu w brzuchu. Postanowił zajrzeć do zamkowej kuchni.
–  Znakomicie  władasz  waćpan  szablą.  –  Kobiecy  głos  rozproszył  te plany.
Obejrzał się przez ramię. Z odległości kilku kroków przypatrywała się mu Klara Pac. Nie usłyszał jej, gdy schodziła po stopniach tarasu. Była cicha jak kotka.
Kanclerzyna  miała  na  sobie  letnią  zieloną  suknię  z  odsłoniętymi ramionami  i  dekoltem,  w  który  nie  sposób  było  nie  zerkać.  W  dłoniach trzymała złożony wachlarz z czarnego jedwabiu.– Są lepsi szermierze ode mnie – rzekł skromnie Tyner. – Choćby imć pułkownik Wołodyjowski, z którym służyłem podczas ostatnich kampanii. A o kilku inszych słyszałem, aczkolwiek nigdy nie przyszła potrzeba sprawdzić się z ichmościami na placu – dodał, kładąc szable na kamiennej ławeczce, za którą pysznił się przystrzyżony żywopłot.
Klara Pac zbliżyła się i uniosła głowę, patrząc Bogusławowi w oczy.
– Przejdź waćpan do mnie na służbę. Wiem, jak nagrodzić tak zacnego żołnierza. – W jej ustach zabrzmiało to bardzo dwuznacznie.
Tyner przełknął ślinę.
– Służę królowi i nie zamierzam szukać innego pana.
–  Oczywiście.  Mniemam  zatem,  że  nie  odmówisz  mi,  gdy  będę potrzebowała cię tej nocy? – rzekła bardzo swobodnym tonem.
Uświadomił sobie, że otworzył niemądrze usta.
– Cóż… – wychrypiał. Miał wrażenie, że tonie w jej wielkich ciemnych oczach.
– Muszę spotkać się z kimś w mieście i potrzebuję ochrony. – Brutalnie sprowadziła go na ziemię. – Wiedz, że misja ta została zlecona mi przez królową, toteż w niczym nie kłóci się z twą służbą.
Tyner skrzywił się i z ociąganiem podrapał się w kark.
– To niebezpieczne. Na ulicach jest wielu uzbrojonych ludzi.
– Dlatego potrzebuję waćpana – oznajmiła kategorycznie.
– Mogę choć wiedzieć, dokąd się wybieramy?
– Zobaczysz – ucięła. – Spotkamy się o dziesiątym dzwonie przy furcie na tylnym dziedzińcu.
Potem oddaliła się, zostawiając go samego na placu. Tyner odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła za murkiem tarasu, po czym chwycił za szable.
W czasie walki wszystko jest proste. Człowiek wie, co może się stać, gdypostawi fałszywy krok. W kontaktach z kobietami, szczególnie takimi jak Klara Pac, nic nie było proste i oczywiste.
Wszystko,  co  mogłeś  zrobić,  to  mieć  nadzieję,  że  nie  zostaniesz przywiedziony do zguby.
Starsi  wpływowi  mężczyźni  lubią  młode  kobiety.  Prawda  ta  jest  tak fundamentalna,  że  Mojżesz  z  powodzeniem  mógłby  kazać  wyryć  ją  na kamiennych tablicach.
Nagi    jegomość,    który    właśnie    obserwował    Charlottę,    stanowił niepodważalny dowód na prawdziwość tego stwierdzenia. Mimo siwiejących włosów i bruzd na obliczu wciąż miał mocne ramiona żołnierza i szeroką pierś. Przyrodzenie pod lekko obwisłym brzuchem również nie wykazywało śladu uwiądu.
Charlotta pozwoliła mężczyźnie podziwiać się otuloną jedynie w mglisty blask rzucany przez rozstawione w alkowie świece. Wręczyła mu puchar z  winem.  Wychylił  go  jednym  haustem,  nie  odrywając  od  niej  wzroku. Odrzucił puste naczynie i objął ją w talii, a potem posadził sobie na kolanach.
„Wszystko  dla  nowej  ojczyzny”,  pomyślała  z  sarkazmem  i  odchyliła głowę, gdy zaczął ssać brodawkę jej piersi. Zamruczała, udając rozkosz. W rzeczywistości  czuła  tylko  drażniące  łaskotanie  wąsów,  którymi  drapał wrażliwą skórę.
Spojrzała na drzwi, wyobrażając sobie, że ktoś wyważa je kopnięciem. Niestety  na  to  się  nie  zanosiło.  Tymczasem  jegomość  rozpalał  się  coraz bardziej, miętosząc i kąsając zapamiętale jej cycki.
– Ałć… – syknęła, gdy ugryzł ją mocniej. – Ostrożnie, mój lwie. Zsunęła mu się z kolan.
– Chodź do łóżka, tam będzie nam wygodniej – rzekła i podeszła dookrytego baldachimem posłania.
Materac był nieco wysłużony, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę liczne potomstwo jegomościa. Małżonka i siedmioro dziatek zostali uwiecznieni na wielkim portrecie rodzinnym zawieszonym w jadalni.
Cóż…  werwy  nie  można  było  mu  odmówić.  Rzucił  się  na  Charlottę niczym  spragniony  wołowej  kości  psiak.  Bezceremonialnie  wgniótł  ją w  łóżko  i  rozwarł  jej  uda,  wyraźnie  kwalifikując  wcześniejsze  gryzienie sutków do wstępnych pieszczot.
Był  do  tego  stopnia  pochłonięty  czekającym  go  zadaniem,  że  nie spostrzegł, jak drzwi do sypialni otworzyły się i do środka wsunął się Cichoń.
„Bogu  niech  będą  dzięki”.  Charlotta  posłała  wachmistrzowi  naglące spojrzenie. Nim jegomość zrozumiał, że nie są już sami, Cichoń doskoczył do niego i przyłożył mu kolbą pistoletu w tył głowy.
Mesire zrzuciła z siebie nieprzytomnego mężczyznę i wstała z łóżka. Cichoń odwrócił wzrok, gdy podniosła z podłogi ubranie i szybko naciągnęła je na siebie.
– Nie spieszyłeś się zbytnio – mruknęła rozdrażniona.
– Przed kamienicą stało trzech strażników, musieliśmy się nimi zająć – wyjaśnił.
– Co z twoimi ludźmi?
– Obstawili wszystkie wyjścia z domu.
Charlotta  zerwała  z  głowy  rudą  perukę  i  cisnęła  ją  na  pościel,  obok leżącego bezwładnie pułkownika Wolffa.
– Usadź go na krześle – poleciła Cichoniowi.
Wachmistrz podszedł do okna i odciął nożem sznur od zasłon. Potem dźwignął nieprzytomnego pułkownika i przywiązał go do krzesła.
Gdy   skończył   splatać   ostatni   węzeł,   Charlotta   wyciągnęła   kwiatyz wazonu stojącego na komodzie i chlusnęła wodą w twarz Wolffa. Niemiec   otworzył   oczy,   prychnął   i   zakrztusił   się   śliną.   Potoczył
przerażonym wzrokiem po stojących nad nim mężczyźnie i kobiecie.
– Ty dziwko! – syknął i szarpnął się w więzach.
Charlotta wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Żona powinna cię ostrzec, że sprowadzanie obcych kobiet do domu jest niebezpieczne – powiedziała. – Przyszedł czas na konsekwencje.
– Mogę wam zapłacić. Mam pieniądze.
–  Nie  chodzi  o  złoto  –  odparła  Mesire  i  pochyliła  się  nad  nim.  – Wprowadzisz naszych ludzi do Arsenału.
Wybałuszył oczy.
– Nie zrobię tego!
Charlotta zerknęła na Cichonia. Wachmistrz krótkim ruchem grzmotnął pułkownika zwiniętymi palcami w grdykę. Wolff posiniał. Z ust wyrwało mu się rozpaczliwe rzężenie.
– Możemy tak cię okładać wiele godzin – ostrzegła go Mesire.
– Nic wam to nie da – zaskrzeczał. – Oficerowie i tak nie wykonają podobnego rozkazu.
–  Ufam,  pułkowniku,  że  wynajdziesz  fortel,  aby  rozwiązać  problem. Tylko w ten sposób ocalisz żonę i dzieci.
Wolff wbił w nią czujne spojrzenie.
– Łżesz, moja rodzina wyjechała z miasta.
– Wiem, do mamusi na wieś. Tak się składa, że nigdy tam nie dotarli. Są w moich rękach.
– Nie wierzę ci – warknął.
– Pokaż mu – zwróciła się do Cichonia Charlotta.
Wachmistrz    sięgnął    za    pazuchę    delii    i    wyciągnął    chustkęz wyhaftowanym monogramem. Podsunął ją pod nos więźnia.
– Poznajesz? – zapytał.
Wyraz twarzy pułkownika wystarczał za wszelką odpowiedź. Opuścił głowę na pierś.
– Zrobię wszystko, co chcecie, tylko nie czyńcie im krzywdy.
– Masz na to moje słowo – rzekła Charlotta.
Wolff rzucił jej nienawistne spojrzenie.
– Będziesz smażyć się za to w piekle.
„To akurat mam już za sobą”.
Charlotta Mesire zmrużyła oczy.
– Czas, abyście włożyli mundur, pułkowniku.
Późnym wieczorem niebo za Wisłą pociemniało. Odległe pomruki burzy zbliżającej się od wschodu dawały nadzieję na ulewę, która rozproszy ciężką atmosferę unoszącą się nad miastem. Nie padało już od kilku tygodni i Tyner stojący  w  oknie  sali  jadalnej  zamku  z  zadowoleniem  obserwował  błyski piorunów rozświetlające pochmurne niebo za rzeką.
Służba kończyła już zbierać ze stołu srebrne półmiski i talerze, z których jadała  para  królewska.  Od  nieudanej  próby  otrucia  ich  wysokości  Tyner często nadzorował, kto i w jaki sposób ma dostęp do królewskiego stołu. Nie było to może najbardziej emocjonujące zajęcie dla mężczyzny jego pokroju, ale znajdował w tym i dobre strony. Zawsze po wieczerzy zostawało sporo niewypitego   wina,   i   to   nie   byle   sikacza,   lecz   najlepszego   tokaju sprowadzanego specjalnie do piwnic królewskich.
– Zanieście to do mej komnaty. – Wskazał służącemu dwie nienapoczęte butelki  białego  wina,  trzecią  schował  sobie  pod  pachę.  –  Resztę  jadła
i  trunków  rozdzielcie  między  służbę.  A  nie  zapomnijcie  o  strażach  –przestrzegł surowo, świadom, że pokojowi kradną na potęgę.
Gwałtowny, niosący wilgoć wiatr trzasnął okiennicami i dwóch lokajów poczęło w pośpiechu zamykać przeszklone skrzydła. Tyner znów spojrzał za rzekę. Szare smugi falujące pionowo nad Pragą sugerowały, że zaczęło tam już  lać,  ale  wysuszona  rzeka  i  lewy  brzeg  wciąż  znajdowały  się  poza zasięgiem opadów.
Opuścił jadalnię i udał się w odwiedziny do Grota. Wachmistrz jako pośledni rangą otrzymał kwaterę na parterze, z oknem wyglądającym na mur miejski od strony Wisły. Tyner zastał go czyszczącego buty. Machnął ręką, aby wachmistrz nie wstawał z łóżka, i pokazał mu butelkę węgrzyna.
– Daj kubki – rzekł i postawił ją na stoliku.
Grot szybko znalazł naczynia, a Bogusław odkorkował butelkę. Po chwili raczyli się trunkiem, nasłuchując bliskich pomruków burzy. Wciąż jednak nie dało się usłyszeć choćby jednej kropli deszczu uderzającej o parapet.
Tyner  posiedział  u  przyjaciela  do  zmroku  i  tuż  przed  dziesiątym dzwonem udał się na tylny dziedziniec. Czekając na przybycie Klary Pac, wszedł na wały obronne i spojrzał za Wisłę.
Burza  odchodziła  na  północ,  nawet  nie  muskając  swym  wilgotnym skrzydłem miasta. Wyglądało na to, że Warszawę czekają kolejne dni suszy i żaru. Jakby i bez tego nie przypominała beczki prochu, gotowej, by ktoś podpalił pod nią lont.
Tyner zszedł pod furtę, nad którą płonęła pochodnia, i zaczekał tam na kanclerzynę. Niedługo potem z mroku wyłoniła się szczupła sylwetka Klary Pac. Pod rozpiętą peleryną z kapturem nosiła obcisłą, wydekoltowaną suknię. Strój doskonale podkreślał linie jej obojczyków i jasne, jędrne piersi. Tyner przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
Przyłożył dłoń do piersi i ukłonił się.
– Piękna noc na spacer, poruczniku – powiedziała lekko i wręczyła muklucz.
Otworzył furtę i przepuścił kanclerzynę przodem. Gdy wzmocnione stalą drzwi zamknęły się za nimi ze szczęknięciem, Bogusław rozejrzał się po opustoszałej  drodze,  która  opadała  ku  Wiśle.  Nieco  dalej  widział  zarys domów i wysoki mur odgradzający klasztorne ogrody.
– Ktoś po nas przyjedzie? – zapytał.
– Nie, przejdziemy się.
– Dokąd?
– Zobaczysz waszmość – rzuciła przez ramię i oddaliła się w mrok. Zacisnął zęby i szybkim krokiem dogonił kanclerzynę.
Warszawa nocą była ciemna i niebezpieczna nawet w spokojniejszych czasach. Tylko nieliczne domy miały latarnie, a w zaułkach spotykało się żebraków i wszelką biedotę wegetującą w cieniach magnackich rezydencji. Prawdziwym   zagrożeniem   były   dla   nich   jednak   patrole   i   posterunki buntowników rozstawione w mieście.
Klara    prowadziła    ich    bocznymi    uliczkami,    często    przystając i nasłuchując. Kilka razy musieli też chować się w bramach i zaułkach przed rontami żołnierzy. Na szczęście nie mieli daleko do celu i po kwadransie w końcu dotarli na miejsce.
Tyner zwolnił kroku i rozejrzał się czujnie po cuchnącym zaułku, na którego końcu otwierał się placyk otoczony ze wszystkich stron ścianami domostw i szop. Zdecydowanie nie podobało mu się to miejsce.
Klara Pac podeszła pod drzwi ukryte w łuku ceglanego muru i kilka razy zastukała pięścią w twarde drewno. Po chwili znaleźli się w przestronnym, pustym magazynie. Wewnątrz oczekiwało na nich troje mężczyzn. Tyner rozpoznał  w  nich  Litwinów,  osobistych  strażników  kanclerzyny,  którzy zazwyczaj   towarzyszyli   jej   w   nocnych   eskapadach.   Dwóch   z   nich, ciemnowłosy   chudzielec   i   łysy   wielkolud,   siedziało   na   skrzyniach,przygotowując broń. Ostatni z mężczyzn, jasnowłosy i barczysty, stał na piętrze i wypatrywał czegoś przez okno.
Tyner  przypomniał  sobie,  że  wołali  na  niego  Dowgerd.  Cieszył  się największym zaufaniem Pacowej i jak szeptali gwardziści, czasem wychodził nad ranem z jej alkowy.
Klara  Pac  weszła  po  schodach  na  piętro  i  dołączyła  do  Dowgerda. Bogusław podążył za nią. Jasne oczy Litwina osadzone nad garbatym nosem omiotły porucznika i skupiły się na kanclerzynie.
–  Naliczyłem  trzydziestu  ośmiu  –  oznajmił.  –  Od  kwadransa  nie przyjechał nikt więcej.
Pacowa zmarszczyła brwi.
– To chyba wszyscy. Czy nasz przyjaciel jest w środku?
– Przyjechał najwcześniej wraz z Sobieskim i Prażmowskim.
– Zatem działamy według planu – powiedziała Klara.
– Co tu się dzieje!? – Tyner nie wytrzymał. – Może w końcu dowiem się, po co tu jesteśmy?
– Spójrz sam – zaproponowała.
Tyner  odchylił  firankę.  Okno  wychodziło  na  szeroką  ulicę  i  kościół, przed którym stało kilkadziesiąt karoc i powozów. Przy zaprzęgach i przed wejściem do świątyni przechadzali się żołnierze – spokojni, lecz czujni.
– Co to za ludzie? – zapytał.
– Buntownicy zgromadzili się, aby zaprzysiąc detronizację Korybuta – odrzekła Klara.
Tyner spojrzał na nią nieufnie. Coraz bardziej mu się to wszystko nie podobało.
– Co planujesz, pani?
– Pokażę ci – powiedziała z uśmiechem, od którego zjeżyły mu się włoskina karku. – Dowgerd nas zaprowadzi.
Zeszli na parter, gdzie dołączyli do nich łysol i chudzielec. Całą grupą udali się do wnęki ulokowanej za magazynem. W ceglanej ścianie wybito szeroki otwór, za którym znajdowały się schody prowadzące na dół. Zeszli po zmurszałych stopniach i znaleźli się w wąskim podziemnym przejściu. Ruszyli  przed  siebie  prowadzeni  przez  Dowgerda,  oświetlającego  drogę pochodnią, i dotarli do piwnic.
Pierwszy z loszków był czymś w rodzaju przedsionka. Pod murem walało się nieco zbutwiałych skrzyń, lecz poza tym nie było śladów wskazujących, aby   ktokolwiek   ostatnio   użytkował   to   miejsce.   Nie   wiedzieć   czemu umieszczono tam krzesło i stół z ustawionym na blacie zegarem.
Tyner usłyszał słabe odgłosy mszy dochodzące znad sufitu. Dotarło do niego, że znajdują się pod kościołem. Spojrzał pytająco na Klarę, ale ta wkroczyła  już  do  sąsiedniej  piwniczki.  Wydłużył  krok  i  przeszedł  pod ceglanym łukiem.
To  pomieszczenie  było  sporo  większe,  jego  sufit  wspierał  się  na masywnej kolumnie z cegieł, pod którą…
Tyner wytrzeszczył oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
– Co, do cholery!? – wydusił przez zęby.
Wychwycił  kątem  oka  ruch.  Sięgnął  po  broń  i  odwrócił  się…  A właściwie miał taki zamiar.
Rozległ się głuchy trzask i jego głowa eksplodowała bólem. A potem pochłonęła go ciemność.
Ostatnie  z  trzech  uderzeń  metalową  kołatką  wsiąkło  w  mrok  niczym skrzek wystraszonego ptaka. Zgrzytnął wizjer. Ktoś wyjrzał z drugiej strony metalowej furty osadzonej w skrzydle bramy. Charlotta, stojąc tuż za plecamipułkownika Wolffa, widziała, jak oko w judaszu rozszerza się, i zaraz potem rozległ się przytłumiony przez mury i metal okrzyk.
– Otwierać, to pan pułkownik!
Zgrzytnęły  przesuwane  rygle  i  furta  się  rozwarła,  ukazując  kilku żołnierzy.  Blask  pochodni  osadzonych  w  łukowatym  przejściu  bramy oświetlał plecy żołnierzy, przez co Charlotta nie widziała dobrze ich twarzy.
Nerwowo  zacisnęła  dłoń  na  kolbie  pistoletu  ukrytego  pod  peleryną. Zerknęła  na  Cichonia  ściskającego  w  rękach  rusznicę,  którą  trzymał przyciśniętą poziomo do piersi. Za wachmistrzem czekało w mroku ulicy dwunastu  dragonów  z  chorągwi  Sieniawskiego,  odzianych  w  mundury gwardii królewskiej.
Pułkownik  wkroczył  za  bramę,  wprowadzając  za  sobą  uzbrojonych żołnierzy.  Nim  zatrzasnęły  się  za  nimi  wrota,  ze  schodów  ukrytych  pod łukiem przejścia wybiegł młody porucznik. Na widok komendanta wyprężył się jak struna.
– Melduję obsadę…
–  Macie  niedopięty  mundur,  poruczniku  –  przerwał  mu  opryskliwie Wolff. – Zróbcie coś z tym i zwołajcie resztę panów oficerów do sali narad.
Twarz młodego porucznika poróżowiała.
– Tak jest, panie pułkowniku! – wydusił z siebie, lecz Wolff zostawił go już w tyle, raźno maszerując przez dziedziniec.
Charlotta     obserwowała     spod     krawędzi     kaptura     wartowników rozstawionych w rogach placu, pod arkadami oraz przy masywnych drzwiach prochowni.   Żaden   z   żołnierzy   nie   poważył   się   zatrzymać   eskorty komendanta. Wolff wprowadził ich do wnętrza gmachu, a potem maszerując szerokimi  korytarzami,  dotarli  pod  wysokie  podwójne  drzwi.  Pułkownik otworzył je i znaleźli się w komnacie, pośrodku której stał podłużny stół otoczony przez krzesła.Pułkownik  zasiadł  u  szczytu  stołu,  Cichoń  zaś  i  jego  ludzie  zajęli stanowiska wzdłuż pobielonych ścian i przy drzwiach. Charlotta ściągnęła kaptur i po chwili namysłu zatrzymała się we wnęce za kominkiem, tak aby przybywający na naradę oficerowie nie mogli jej dostrzec, póki nie zasiądą przy stole.
Porucznicy, dwóch kapitanów i jeden major zjawili się w ciągu kilku minut, zasalutowali komendantowi, trzaskając obcasami o posadzkę. Przy stole pozostało wolne tylko jedno krzesło. Pułkownik Wolff, marszcząc brwi, wlepił wzrok w puste miejsce.
– Gdzie jest chorąży Lang!? – zapytał gniewnie.
Oficerowie zaczęli spoglądać na siebie, jednak żaden nie potrafił udzielić odpowiedzi komendantowi.
Porucznik,  ten  sam,  który  przywitał  ich  przy  bramie,  poderwał  się z zajmowanego miejsca.
– Poszukam go – zaproponował.
– Siadajcie – warknął Wolff i zerknął na Charlottę.
Ta  dała  znak  Cichoniowi  i  drzwi  komnaty  zamknęły  się  z  głuchym trzaśnięciem.
Pułkownik otarł pot z czoła i zwrócił się do swych podkomendnych.
–  Panowie,  zdecydowałem  się  oddać  Arsenał  pod  opiekę  hetmana Sobieskiego – oznajmił chrapliwie. – Od tego momentu znajdujecie się pod rozkazami tych oto ludzi. – Wskazał spojrzeniem na żołnierzy przebranych za gwardzistów królewskich.
Zapadła głęboka cisza, nagle rozległ się szurgot odsuwanego krzesła i od stołu poderwał się barczysty kapitan.
–  Zdrada,  waszmość  pułkowniku,  zdrada!  –  zakrzyknął,  sięgając  po szablę.
Nim zdołał wydobyć ostrze, Cichoń dopadł do zapalczywca i z całej siływalnął go kolbą rusznicy w głowę. Mężczyzna zwalił się na podłogę.
– Ktoś jeszcze chce unosić się honorem? – zapytał wachmistrz groźnie, łypiąc na pobladłych wojskowych.
Nikt się nie zgłosił.
Panów oficerów rozbrojono, skrępowano i ustawiono pod ścianą. W tym czasie Charlotta otworzyła okno i poruszyła latarnią trzymaną w dłoni. Po chwili w mroku odpowiedziało jej drugie światełko.
Zamknęła okiennice i zwróciła się do pułkownika:
– Na nas już czas.
Rzucił jej wrogie spojrzenie i powstał z miejsca.
Cichoń wybrał sześciu żołnierzy, którzy mieli wraz z nim udawać eskortę komendanta.  Od  razu  skierowali  się  pod  bramę  Arsenału,  gdzie  wokół sierżanta  tłoczyli  się  podenerwowani  żołnierze  z  muszkietami.  Widząc pułkownika, przybrali postawę na baczność, a dowodzący wartą podoficer odsunął się od wizjera, przez który wypatrywał czegoś w mroku ulicy.
–  Panie  pułkowniku,  melduję,  że  na  zewnątrz  są  uzbrojeni  ludzie  – wychrypiał nerwowo.
– Sierżancie, otwórzcie wrota – rozkazał Wolff.
Podoficer  przestąpił  z  nogi  na  nogę,  zmierzył  nieufnym  wzrokiem Charlottę  i  eskortę  za  plecami  dowódcy.  Mesire  dostrzegła,  jak  Cichoń powoli przesuwa lufę rusznicy w stronę sierżanta. Na szczęście pułkownik zachował zimną krew.
– Otwórzcie tę bramę, do kroćset! – huknął. – To rozkaz!
Sierżant drgnął i krzyknął do wartowników.
– Słyszeliście, co rozkazał komendant!
Żołnierze  zaczęli  odsuwać  rygle  i  chwilę  później  skrzydła  bramy rozwarły   się   na   oścież.   Pojawili   się   w   nich   dragoni   Sieniawskiegoi natychmiast rozbroili wartowników. Potem pułkownik poprowadził napastników na dziedziniec, gdzie zaczął głośno nawoływać swych żołnierzy do zaniechania oporu. Postawa dowódcy i brak oficerów, którzy mogli wydać inne rozkazy, całkowicie sparaliżowały załogę Arsenału. Żołnierze królewscy jeden za drugim zaczęli rzucać broń, a ich miejsce zajmowali napływający przez bramę buntownicy.
Charlotta uznała, że operacja przebiegła lepiej, niż się spodziewała. Nikt nie został zabity i cały gmach znalazł się w ich rękach bez jednego wystrzału. Pojawił  się  też  zaginiony  chorąży  Lang,  żołnierze  znaleźli  go  pijanego w wychodku.
Mesire przywołała do siebie Cichonia i Wolffa.
–  Hetman  Sobieski  zechce  wiedzieć,  na  jakie  zapasy  może  liczyć  – zwróciła się do pułkownika.
Klucze  do  prochowni  znajdowały  się  w  kordegardzie.  Gdy  tylko dostarczono  je  do  rąk  Cichonia,  pułkownik  Wolff  zaprowadził  ich  do podziemi o grubych murach i szerokich, prostych korytarzach.
W obszernym magazynie znajdowało się kilka opieczętowanych beczek, sterta  worów  z  pakułami  używanymi  do  mocowania  kul  w  lufach,  trzy piramidki ułożone z pocisków armatnich, a także leżące jeden na drugim bloki ołowiu, gotowe do przetopienia na pociski do muszkietów.
Charlotta ściągnęła brwi.
– Gdzie trzymacie proch? – zapytała Wolffa.
– Większość zapasów trafiła na zamek. To wszystko, co nam zostało. – Wskazał na beczki. – Trzy dni temu na rozkaz królowej wydałem ostatnie czterdzieści baryłek prochu.
– Gdzie je przeniesiono? – zapytał Cichoń. – Przecież nie na zamek, który jest blokowany przez naszych żołnierzy.
Charlotta pomyślała o tym samym.– Tego nie wiem – zapewnił Wolff. – Przysięgam, musicie dać mi wiarę! Wierzyła  mu.   Nie  zmieniało   to   jednak   faktu,   że  będzie  musiała
powiedzieć  Sobieskim,  że  gdzieś  w  mieście  jest  ukryta  ogromna  ilość materiałów wybuchowych.
– Co teraz? – spytał wachmistrz.
Charlotta rozejrzała się po opustoszałym lochu i starła pot z czoła.
– Czekamy, aż ktoś podpali lont.
Tyner ocknął się z łupaniem pod czaszką i dzwonieniem w uszach. Ból wypełniał   mu   głowę   i   spływał   palącym   strumieniem   wzdłuż   karku. Marszcząc czoło, otworzył oczy i natychmiast zmrużył je oślepiony przez blask pochodni. Ostrożnie poruszył szyją. Coś strzyknęło mu pod skórą, ale wyglądało na to, że kości są całe.
Wziął głęboki oddech i wtedy uczucie zatkanych uszu ustąpiło. Krzywiąc się, popatrzył na Dowgerda. Z pewnością to jemu zawdzięczał ból głowy. Odruchowo  napiął  ramiona,  lecz  osiągnął  tyle,  że  więzy  wpiły  mu  się w skórę na przedramionach przywiązanych do podłokietników krzesła. Gdy poruszył nogami, dotarło do niego, że i tam założono mu pęta.
„No to, kurwa, pięknie”.
– Ocknął się – poinformował kogoś Dowgerd.
Tyner usłyszał kroki, lżejsze i pełne gracji. Klara Pac zatrzymała się naprzeciwko niego, tak że dzielił ich tylko stół.
Przez chwilę przypatrywali się sobie, milcząc.
– Jesteś szalona – zaskrzeczał.
– A ty, waszmość, związany i zdany na mą łaskę – odparła zimno. – Sugeruję więc ostrożny dobór słów. Jak większość kobiet, jestem czuła na punkcie własnej godności.W to akurat Bogusław nie wątpił.
– Po co tu jestem? – wychrypiał.
– Wciąż się nie domyślasz? – Klara Pac przybrała rozczarowaną minę. Popatrzyła znacząco w stronę sąsiedniego lochu.
Odpowiedź rzeczywiście nie była zbyt trudna.
– Mam być kozłem ofiarnym.
– Pochlebiasz sobie waćpan. Jesteś tylko narzędziem. Dla wszystkich będzie oczywiste, że wykonywałeś rozkazy kogoś potężniejszego.
– Chcesz wysadzić kościół pełen malkontentów i obarczyć za to winą księżnę Gryzeldę!? – rzekł wstrząśnięty.
– Sekret dobrej sztuczki polega na tym, aby ludzie patrzyli gdzie indziej – odparła Klara cynicznie.
– Nikt nie uwierzy, że kniahini dopuściła się takiej zbrodni.
Kanclerzyna uniosła brew.
–   Doprawdy?   Gryzelda   ma   wiele   powodów,   by   pragnąć   śmierci Sobieskiego,   prymasa   i   innych.   Dybią   przecież   na   tron   i   życie   jej niewydarzonego synalka. Zresztą twoje wyznanie będzie tego najlepszym dowodem.
Tyner poczuł, jak przechodzą go ciarki.
– Wyznanie! – powtórzył, zerkając na kałamarz i leżącą przed nim na blacie białą kartę.
Nagle wszystko ułożyło się w jedną przerażającą całość. Wzniósł wzrok na kanclerzynę.
– Czemu myślisz, że to zrobię?
– Aby zaoszczędzić sobie cierpienia. Nie zginiesz tutaj. Jutro odnajdą cię martwego, powiesisz się z wyrzutów sumienia. Do tego czasu masz wybór między bólem lub szybką śmiercią po napisaniu listu. Zapewniam cię, żei tak podpiszesz wyznanie. Dowgerd jest bardzo skuteczny w skłanianiu ludzi do uległości.
Tyner wykrzywił usta.
– Ciężko oprzeć się tak postawionej propozycji – wychrypiał.
Klara Pac podsunęła mu kartkę papieru i kałamarz.
– Rozwiąż mu prawą dłoń – zwróciła się do Dowgerda.
Litwin rozsupłał węzeł na podłokietniku i cofnął się. Bogusław kilka razy zacisnął i rozprostował palce, czując w nich ciepłe mrowienie. Rzucił Klarze krótkie spojrzenie i sięgnął po gęsie pióro.
– Co mam napisać?
–  Zacznij  od  słów:  „Ja,  Bogusław  Tyner,  świadom  swej  straszliwej zbrodni…”.
Kanclerzyna dyktowała, a on skrobał piórem o kartę papieru. Treść listu nie  była  obszerna,  zawierała  się  w  kilkunastu  zdaniach  zakończonych błaganiem o modlitwę i zmiłowanie dla jego potępionej duszy. Na koniec złożył podpis. Nic nie wzbudziło ich podejrzeń.
Klara odebrała od Tynera wyznanie, omiotła treść wzrokiem.
–  Mają  znaleźć  to  pismo  przy  nim  –  powiedziała,  wręczając  je Dowgerdowi. – I pamiętaj: wybuch ma nastąpić z jedenastym dzwonem, nie wcześniej – zastrzegła stanowczo.
– Stanie się, jak każesz, wielmożna – odparł Dowgerd, a potem spętał Tynerowi ręce. Tym razem na jego plecach.
– Wy dwaj pójdziecie ze mną – zwróciła się Klara do łysego i chudzielca, po czym, nie poświęcając więźniowi jednego spojrzenia, opuściła piwnice.
Dowgerd sięgnął do skórzanej torby i wyciągnął długi, zwinięty lont, przycięty ogarek świecy i szklane naczynie z dwoma otworami. Tyner kilka razy brał udział w oblężeniach kozackich twierdz i widział już takie rzeczyprzygotowywane przez saperów.
Litwin   przeszedł   do   drugiej   piwnicy.   Tyner   przekrzywił   głowę, obserwując, jak Dowgerd przyklęka pod kolumną i podłącza lont do beczułki z prochem. Zgromadzona tam ilość materiału wybuchowego wystarczała, aby rozwalić ceglane podpory i spowodować zapadnięcie się posadzki kościoła wraz  z  znajdującymi  się  na  górze  ludźmi.  Ci,  którzy  przeżyją  eksplozję i   upadek,   zostaną   pogrzebani   przez   gruz,   poranieni   przez   metalowe i drewniane odłamki. W najlepszym razie doznają złamań. Jednym brutalnym posunięciem  Pacowie  wyeliminują  wrogie  im  stronnictwo.  Co  gorsza, odpowiedzialność za tę straszliwą zbrodnię spadnie na księżnę Gryzeldę, podczas gdy prawdziwi sprawcy pozostaną bezkarni i zwycięscy.
Tyner  zacisnął  pięści,  czując,  jak  powróz  wrzyna  mu  się  w  skórę. Spróbował poluzować więzy, lecz po chwili musiał zaniechać bezowocnych wysiłków.
Dowgerd,  krocząc  tyłem,  zaczął  rozwijać  konopny  sznur  nasączony wapnem,  końskim  nawozem,  popiołem  i  saletrą  do  momentu,  gdy  ten skończył  się  pod  ceglanym  łukiem  przejścia.  Potem  przyniósł  drewnianą skrzynkę,  którą  postawił  do  góry  dnem.  Umieścił  tam  ogarek  świecy i umocował do niej końcówkę lontu. Na koniec zapalił knot i nakrył świecę szklanym  pojemniczkiem  zaopatrzonym  w  otwory,  którymi  dopływało powietrze niezbędne do podsycania ognia.
Dowgerd podszedł do Tynera, chwycił go za ramię i bezceremonialnie postawił na nogi.
– Idziemy – rzucił ochryple i pchnął Bogusława w stronę wyjścia na korytarz.
Chodzenie ze spętanymi kostkami nie jest proste, zwłaszcza gdy w plecy szturcha cię silny drab, a ty zmuszony jesteś drobić kroczki. Bogusław omal nie wyrżnął czołem w niskie nadproże nad wyjściem z lochów.Dotarli do schodów. Tyner zachwiał się na zwietrzałym stopniu, ale udało mu się ustać na nogach. Pokonując stopień za stopniem, zaczął wspinać się w stronę prostokątnego otworu wybitego w ścianie.
Dowgerd znów szturchnął go w plecy i Tyner zgarbił ramiona.
„Chyba  najwyższy  czas  zacząć  się  modlić”.  Poszukał  w  pamięci odpowiednich słów, ale jakoś żadne nie przyszły mu do głowy.
Wtedy gdzieś blisko huknął strzał.
Nadjeżdżali. Grot wychylił głowę zza wyszczerbionego muru i ujrzał zadaszony powóz sunący wolno w towarzystwie kilku jeźdźców. Konny na przedzie trzymał przed sobą latarnię rzucającą słaby blask na kanciaste bryły budynków.   Część   domów   była   zdewastowana,   inne   wyglądały   na opuszczone, tylko w jednym oknie paręset kroków od miejsca, w którym stał, błyskało światełko lampy.
Karoca zatrzymała się przy ciemnym jak grób zaułku i wsiadła do niej kobieta.  Wachmistrz  nie  zobaczył  jej  twarzy  skrywanej  pod  kapturem peleryny, ale i tak wiedział, że to Klara Pac. Kanclerzynie towarzyszył wielki drab z czaszką łysą jak kolano. Wachmistrz nie widział nigdzie Tynera.
Zmartwiony potarł kciukiem wąsy. Porucznik polecił mu ubezpieczać go podczas wycieczki z kanclerzyną. Nie sprecyzował jednak, co wachmistrz ma czynić w takim wypadku jak ten. „Zdaj się na wyczucie”, tak powiedział.
Karoca   pognała   z   turkotem   kół   wyludnioną   uliczką.   Wielkolud odprowadził  wzrokiem  oddalający  się  zaprzęg,  po  czym  wycofał  się  do zaułka. Grot zdecydowanie wolałby znaleźć się gdzie indziej, ale jak to bywa w życiu, nie miał wielkiego wyboru.
Wsadził dłoń pod pelerynę i odnalazł pistolet. Zaciskając dłoń na kolbie broni,  wkroczył  w  zaułek.  Minął  stertę  połamanych  skrzyń  i  dotarł  do podwórza. Przywarł plecami do ściany i zerknął za róg, gdzie znajdowały sięuchylone drzwi.
Dwa  kroki  od  nich  stał  łysol,  spryskując  mur  obfitym  strumieniem moczu. Od mężczyzny dzieliło go kilka kroków. Grot wyciągnął pistolet spod peleryny i bezgłośnie ruszył w stronę draba. Gdy tamten pochylił głowę, aby zawiązać troczki u portek, wachmistrz przytknął mu lufę do białego, tłustego karku.
– Ani drgnij, bo rozwalę ci łeb! – wycedził szeptem.
Łysy ani drgnął, co raczej dobrze świadczyło o jego pomyślunku. Grot wolną dłonią pozbawił go szabli oraz noża i cisnął je na ziemię.
– Ilu was tam jest? – zapytał.
– Trzech – padła chrapliwa odpowiedź.
– A porucznik? Stało mu się coś?
– Jeszcze nie, ale jest w podziemiach.
Wachmistrz zaklął pod nosem.
– Prowadź tam – warknął.
Chwycił wielkoluda za koszulę i wbijając mu lufę w tył głowy, pchnął go w stronę drzwi.
Gdy otworzył je szerzej, wsunęli się do magazynu. W środku paliły się tylko  dwie  lampki,  ale  i  tak,  wychodząc  z  mroku,  Grot  zmrużył  oczy oślepiony blaskiem.
Nagle  łysy  odrobinę  przekręcił  głowę  w  prawo,  co  stało  się  dla wachmistrza bezgłośną wskazówką.
Grot  uchylił  się  błyskawicznie  przed  ciosem  pałką,  ale  i  tak  ostre szarpnięcie  bólu  sparaliżowało  mu  rękę  i  wytrąciło  z  niej  broń.  Pistolet uderzył o podłogę. Wachmistrz stęknął i sprawną dłonią sięgnął do biodra po nóż.  Na  oślep,  kierując  się  czystym  instynktem,  wbił  ostrze  w  tułów napastnika. Trafił w coś twardego. Stal zgrzytnęła o kości i poczuł opór narękojeści  noża.   Szarpnął,   ale  ostrze  zaklinowało   się  między   żebrami chudzielca, który go zaatakował.
Grot wypuścił nóż z dłoni i zasłonił się przed nadlatującą pięścią łysego. Twarde jak kamień kłykcie trafiły go w czoło, aż zadźwięczało mu w uszach. Wpadł plecami na ścianę i stęknął przez zaciśnięte zęby, gdy framuga wbiła się mu w łopatkę. Znów uchylił się przed wyprowadzonym przez łysego zamachem i wielka piącha łupnęła w ścianę tuż przy jego uchu.
Wachmistrz z całej siły kopnął wielkoluda w kolano i wbił mu pięść w bok, po czym prześlizgnął się pod jego pachą, nim tamten zdołał zacisnąć na nim mocarne łapska. Dostawszy się za plecy przeciwnika, Grot podniósł pistolet i strzelił, celując mu w głowę.
Wielkolud zachwiał się, z otworu w jego czole popłynęła krew. Źrenice mężczyzny uciekły w tył, zrobił jeszcze krok i zwalił się na twarz.
Grot zerknął na drugiego martwego mężczyznę. Niski i żylasty, leżał na podłodze, ściskając w dłoniach rękojeść wystającą mu z tułowia. To był dobry nóż, wiele razem przeszli i wachmistrz nie zamierzał go zostawiać. Złapał lewą ręką za trzonek i spróbował wydobyć ostrze z ciała. Udało mu się to dopiero po kilku bardzo silnych szarpnięciach.
Prawe ramię bolało go jak diabli, ale przynajmniej mógł nim poruszyć. Pomyślał, że przyda mu się druga broń. Pochylił się i podniósł okutą pałkę wypuszczoną przez chudzielca. Było to okrutne, ciche narzędzie. Gdyby nie zdołał się uchylić, to on leżałby na podłodze z rozłupaną czaszką.
Wachmistrz rozejrzał się za wejściem do podziemi, o których wspomniał łysy. Dostrzegł je we wnęce na końcu magazynu. Ciemny otwór wybity w murze.
To nie było miejsce, w które powinien zaglądać mądry człowiek. Grot zacisnął zęby i ruszył w tamtą stronę.Przybyli  już  wszyscy,  którzy  liczyli  się  w  grze  o  władzę.  Ilość zgromadzonych   w   kościelnej   nawie   karmazynu,   jedwabiu,   adamaszku i złotogłowu w połączeniu z bogactwem klejnotów i ozdób wiele mówiła o majątku poszczególnych magnatów i senatorów Rzeczypospolitej.
Jan  Sobieski,  obserwując  ten  korowód  próżności,  widział  pieniądze potrzebne do ochrony granic oraz twierdz przed turecką i rosyjską agresją. Szkopuł w tym, że nikt nie chciał się podzielić złotem z armią, którą on musiał dowodzić i opłacać z własnej kiesy.
„Bez  funduszy  przysyłanych  z  Paryża  dawno  bym  już  zbankrutował i poszedł na żebry”, skonstatował smutno.
Polityka jest jednak sumą realnych możliwości, a nie pobożnych życzeń. Choć  i  pobożności,  zwłaszcza  tej  na  pokaz,  nigdy  nie  zbywało  panom senatorom.
Spiskowcy podchodzili po kolei do Biblii leżącej na ołtarzu, przyklękali i  złożywszy  prawicę  na  świętej  księdze,  przysięgali  wierność  księciu  de Longueville’owi.     Po     tym     akcie     Prażmowski     podawał     każdemu z buntowników komunię świętą i kreślił na czole znak krzyża.
Jan  złożył  przysięgę  jako  jeden  z  pierwszych,  wraz  z  Prażmowskim, Morsztynem i Lubomirskim.
Marysieńka  została  w  pałacu,  trapiona  dolegliwościami  związanymi z  ciążą.  Ostatnie  tygodnie  były  trudne  dla  nich  obojga.  Nastroje  żony zmieniały się gwałtownie: smutek przechodził w nagłą wesołość, a ta po chwili zmieniała się w zgryźliwość. W takich chwilach Jan powstrzymywał się od gniewu i kłótni, myśląc o dziecku, które wkrótce przyjdzie na świat.
W świątyni zebrało się niemal czterdziestu senatorów i magnatów, aby ogłosić, że Michał Korybut od tej nocy nie jest już królem Rzeczypospolitej. Tyle że książę de Longueville wciąż przebywał we Francji, a Ludwik XIV ociągał  się  z  wysłaniem  go  do  Polski.  Jedyna  droga,  którą  diuk  mógłprzetransportować wojsko i armaty, wiodła przez morza, te zaś kontrolował potężny sojusz flot Anglików i Holendrów. Sobieski nie spodziewał się więc, że rychło będzie mieć okazję ucałować dłoń nowego króla.
„Czy  tylko  mnie  to  niepokoi?”  Po  raz  wtóry  zadał  sobie  to  pytanie i rozejrzał się po otaczających go twarzach.
Mikołaj Sieniawski wydawał się znudzony, ale akurat w jego przypadku Sobieski   nie   spodziewał   się   niczego   innego.   Wojewoda   Jabłonowski wpatrywał się z napięciem w posadzkę z dziwnym wyrazem twarzy, jakby wiedział  coś,  o  czym  pozostali  uczestnicy  spotkania  nie  mieli  pojęcia. Morsztyn  również  milczał.  Hetman  dostrzegł,  że  podskarbi  co  chwila nerwowo zerka w stronę wejścia do świątyni, jakby kogoś oczekiwał. Potem wyciągnął zegarek z kieszonki szustokoru i spojrzał na tarczę.
W   tym   czasie   ostatni   ze   spiskowców   złożył   przysięgę   i   zszedł z podwyższenia. Prymas wzniósł dłonie, apelując o ciszę. Szmer rozmów przycichł.
– Drodzy przyjaciele, ten dzień zapisze się sławą na kartach historii – oświadczył  Prażmowski  donośnym  głosem.  –  Jako  czas,  gdy  my,  wolni ludzie, wyrzekliśmy się władzy tyrana, niegodziwca i grzesznika i oddaliśmy los naszej ojczyzny w ręce człowieka szlachetnego i miłościwego serca.
„Szkoda, że go tu nie ma z nami”. Sobieski zacisnął usta, zatrzymując tę myśl dla siebie.
– Oddajemy diukowi de Longueville’owi nasze szable, lojalność i wiarę – ciągnął jego ekscelencja z emfazą. – Wzywamy go, aby najrychlej, jak to będzie  możliwe,  przybył  do  swego  królestwa  i  oswobodził  nas,  swych wiernych poddanych, którzy są ciemiężeni przez okrutną władzę.
Wśród zebranych podniósł się szmer uznania dla słów prymasa, choć Jan nie sądził, aby któryś z senatorów wierzył w te brednie.
Nagle  w  tylnych  szeregach  malkontentów  zrobiło  się  zamieszanie.Sobieski się obejrzał. Był wyższy od większości zgromadzonych w nawie mężczyzn, dostrzegł więc kilka sług przeciskających się w ciżbie. Posłańcy zatrzymywali się przy swych panach i szeptali im coś do uszu.
Jan ujrzał przerażenie i niedowierzanie na obliczach senatorów. Szepty momentalnie wzmogły się i przeistoczyły we wrzawę.
– Pójdę zobaczyć, co się stało – powiedział Sieniawski i przepchnął się do Wielopolskiego, który właśnie rozmawiał ze swym sługą.
Jan  zerknął  na  Morsztyna.  Podskarbi  był  dziwnie  opanowany,  jakby wszystko   przewidział.   Prażmowski   wręcz   przeciwnie,   zastygł   całkiem zaskoczony przebiegiem zdarzeń. Stał na podwyższeniu i wodził wzrokiem po wzburzonych magnatach. Potem zszedł do Lubomirskiego, a ten blady jak kreda powiedział mu kilka szybkich zdań.
Sieniawski wrócił bardzo szybko.
– Longueville nie żyje – wycedził zdenerwowany. – Utonął, żabojad w dupę chędożony…
Jan poczuł, że traci oddech. Szybko odpiął guz pod kołnierzykiem i wziął głęboki wdech.
Minęli go Lubomirski i Wielopolski, którzy szybkim krokiem zmierzali do   wyjścia.   Przykład   tych   dwóch   dał   reszcie   magnatów   sygnał   do powszechnej  rejterady.  Pojedynczo  i  grupami  zaczęli  wymykać  się  na zewnątrz,   ładowali   się   do   karet   i   odjeżdżali   w   pośpiechu   przy akompaniamencie pokrzykiwań woźniców i trzaskania batów.
Nim upłynął kwadrans, świątynia opustoszała. Zostali w niej prymas, Sobieski, Jabłonowski, Sieniawski i Morsztyn, a także kilkunastu oficerów wojska koronnego.
Prażmowski, wciąż zaszokowany, podciągnął sutannę i usiadł na stopniu ołtarza.
– Przynieś wina, do cholery – warknął do towarzyszącego mu księdza.Życzeniu  prymasa  szybko  stało  się  zadość.  W  jego  roztrzęsionych dłoniach spoczął kielich z mszalnym. Prażmowski osuszył naczynie jednym haustem i odzyskawszy kolory na obliczu, otarł usta dłonią.
– Co robimy? – zwrócił się bezradnie do stojących nad nim Sobieskiego i Morsztyna.
–  Trzeba  paktować  –  rzekł  podskarbi.  –  Zobaczę,  co  da  się  uzyskać w zamku. Spotkajmy się jutro w siedzibie hetmana.
– A jeśli nas zaatakują? – spytał Jabłonowski nerwowo.
– Nie sądzę, aby wiedzieli o śmierci księcia – uspokoił go Morsztyn. – Na razie wciąż mamy przewagę w żołnierzach. Dopóki nie nadciągną Pacowie. Wykorzystajmy to w negocjacjach na temat rozejmu i pacyfikacji. To jedyne wyjście.
Prażmowski  wykrzywił  się,  ale  nie  protestował,  zbyt  wystraszony i wstrząśnięty. Podniósł się i ruszył ku wyjściu, prowadząc za sobą grupkę duchownych.
Morsztyn zerknął na zegarek i pożegnał się w pośpiechu, zabierając ze sobą Jabłonowskiego. Dopiero gdy ci dwaj wyszli na zewnątrz, Sobieski spoczął w ławce i zgarbił ramiona. Sieniawski usiadł obok i długą chwilę nie odzywali się do siebie.
– No to chyba trzeba nam nowego kandydata na króla – mruknął Mikołaj i popatrzył na hetmana wymownie.
– Skąd ci go wytrzasnę!? – odrzekł Jan, zbyt pochłonięty myślami, aby dostrzec spojrzenie przyjaciela.
Powinien czuć rozczarowanie i złość, a jedyne, co wypełniało mu pierś, to ulga. Nie będzie wojny domowej, a co lepsze, Marysieńka nie mogła oskarżyć  go  o  niedołęstwo  czy  wahania.  Bez  dwóch  zdań  to  był  jego szczęśliwy dzień.
Na wieży kościoła po raz jedenasty uderzył dzwon.Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Szarpnięcie  w  tył,  które  wyrwało  mu  schodek  spod  stóp,  widok umykającego sufitu i eksplozja bólu, gdy zaczął koziołkować w dół schodów.
Potem wszystko znieruchomiało i Tyner zrozumiał, że leży na podłodze tunelu.
– Uhrrr… – zakrztusił się śliną zatykającą mu przełyk. Czuł w ustach smak krwi. Sprawdził językiem zęby, wydawało się, że wciąż są na swoim miejscu.
U szczytu schodów wywiązała się brutalna walka między Dowgerdem i Grotem. Bijatyce towarzyszyły sapanie i głuche odgłosy wymienianych ciosów. Nagle od walczących postaci oderwał się jakiś przedmiot i odbijając się z metalicznym dźwiękiem od schodów, walnął w ścianę i zawirował blisko głowy Tynera.
To był nóż. Bogusław stęknął i napinając mięśnie, sprawdził, czy może się ruszać. W kilku miejscach przeszył go okropny ból, ale chyba nic nie było złamane. Szorując ramieniem po podłodze, podpełzł do noża. Każdy ruch wywoływał spazm w obitym barku, ale Tyner zagryzł wargę i przesunął się o kolejny cal, aż nóż znalazł się za jego plecami.
Stękając, obrócił się na plecy i uniósł biodra, aby ułatwić sobie sięgnięcie po ostrze. Ból przeniósł się na biodra i łopatki. Tyner zaczął przeszukiwać opuszkami palców chodnik, aż natrafił na nóż. Syknął, gdy stal rozcięła mu palce. Wyginając spętane ręce, chwycił za rękojeść.
Ponownie przekręcił się na bok. Złapał oddech przez zaciśnięte zęby i usiadł. Używając wyłącznie palców dłoni, obrócił ostrze do góry i zaczął trzeć naostrzoną stalą o sznur. Ramiona paliły go bólem, rękojeść ślizgała się od spływającej z palców krwi, lecz mimo to pracował z uporem, tnąc więzy. Nagle sznur poddał się i pękł pod naporem stali i siły ramion.
Tyner rozciął więzy na kostkach nóg i spróbował wstać. Pierwszy ból byłtak silny, że Bogusław musiał oprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Spojrzał w górę. Dowgerd i Grot zniknęli w jaśniejszym wejściu do magazynu. Tyner wiedział, że powinien wspiąć się tam i pomóc wachmistrzowi. Jednocześnie nie potrafił przewidzieć, ile czasu zostało do eksplozji.
Musiał dokonać wyboru.
Stęknął, opierając ciężar ciała na skręconej nodze, i wykonał pierwszy krok,   oddalając   się   od   schodów.   Żebra   paliły   go   żywym   ogniem, przekrzywiona  stopa  szurała  po  kamiennym  podłożu,  co  wywoływało przeszywający spazm w skręconej kostce. Korytarz kołysał się przed nim z boku na bok, przed oczami pojawiły się ciemne plamki. Mimo to szedł dalej, trąc ramieniem o ceglaną ścianę. W mroku pojawiła się plama jasności. Tyner pochylił głowę, aby nie uderzyć o nadproże, i znalazł się w lochu. Świeczka wciąż płonęła, choć niewiele brakowało, by ogień podpalił lont.
Zagryzając  usta,  dokuśtykał  do  skrzynki  ze  świeczką.  Strącił  dłonią szklany pojemnik i zdusił płomień.
W   lochu   zapadły   grobowe   ciemności.   Tyner   zastygł   bez   ruchu, świadomy, że każde poruszenie wywoła nowy spazm bólu.
Na  górze  miało  miejsce  jakieś  poruszenie,  słyszał  mnóstwo  kroków zmierzających  w  jedną  stronę.  Jakby  naraz  wszyscy  zaczęli  opuszczać kościół.
„Czyżby wiedzieli już o prochu?”, zadał sobie pytanie. Jeśli tak, będzie mu trudno wytłumaczyć się z obecności w tym miejscu.
Tyner usłyszał, że ktoś zbliża się tunelem. Dostrzegł pełzający po murze blask  niesionej  lampy.  Wyciągnął  nóż  zza  paska.  Strach  dodał  mu  sił, przygotował się na walkę.
Pod  łukiem  przejścia  błysnęła  lampa,  oświetlając  wysoką  sylwetkę trzymającego ją mężczyzny. Tyner wypuścił powietrze przez zęby. To był Grot.  Miał  poobijaną  twarz  i  krwawiące  ramię,  ale  chyba  nie  odniósłgroźniejszych obrażeń.
Wachmistrz uśmiechnął się z ulgą na widok żywego Tynera i natychmiast skrzywił  się  z  bólu.  Tyner  pomyślał  o  Dowgerdzie.  Miał  nadzieję,  że sukinsyn jest martwy.
– Zabiłeś go?
– Zraniłem, ale zbiegł – rzekł Grot z niezadowoleniem.
Tyner zrobił krok w jego stronę, zachwiał się na skręconej nodze i omal się nie wywrócił. Wachmistrz podparł go ramieniem.
– Wracamy do zamku – rzekł Bogusław. – Kniahini musi się dowiedzieć, co tu się wydarzyło.
Grot omiótł wzrokiem ciemnicę.
– A co właściwie się stało?
– Właśnie ocaliliśmy życie wielu śmiertelnym wrogom króla – wyjaśnił mu Tyner.
Chwilę milczeli.
– Ale… to i tak chyba dobry uczynek? – upewnił się wachmistrz.
W odpowiedzi Tyner roześmiał się chrapliwie.
– Bez wątpienia, przyjacielu. Bez wątpienia. Szkopuł w tym, że za każdy dobry uczynek dostaniemy kiedyś kopa w dupę.
Dochodziła jedenasta, lecz kniahini nie zamierzała kłaść się do łóżka. Im dłużej żyła, tym mniej potrzebowała snu. Zwykle zasypiała około drugiej w nocy, a budziła się wcześnie rano, aby przed wszystkimi udać się do kaplicy na samotną modlitwę.
Czas między wieczerzą a udaniem się na spoczynek poświęcała czytaniu dokumentów przysłanych jej przez zarządców rozległych dóbr. W czasach, gdy kniaź Jarema miał na Zadnieprzu setki wsi i dwieście tysięcy poddanych,nauczyła się, że należy osobiście kontrolować oficjalistów zarządzających dobrami. Doświadczenie nabyte w tamtych latach pozwalało jej teraz sprawnie kierować wielkim latyfundium Zamoyskich.
Wiśniowieccy   chętnie   zatrudniali   w   swych   ukraińskich   majątkach żydowskich   zarządców,   którzy   byli   bardziej   lojalni   i   pracowitsi   niż chrześcijanie, i Gryzelda podtrzymała ten zwyczaj w swych dobrach. Choć i  wśród  Żydów  co  jakiś  czas  trafiały  się  czarne  owce.  Jak  ów  Szymon Icakowicz,  który  w  ciągu  ostatnich  trzech  lat  pominął  w  księgowaniu jedenaście tysięcy złotych dochodu z zarządzanych przez siebie dóbr.
Icakowicz zabiegał o uwolnienie go z aresztu do czasu procesu, gdyż zgodnie z prawem wydanym jeszcze za Jana Kazimierza nie wolno było trzymać  Żyda  dłużnika  w  więzieniu,  jeśli  znalazł  sobie  szanowanego poręczyciela.
Po   krótkim   zastanowieniu   kniahini   nakreśliła   u   dołu   dokumentu adnotację: „Nie zezwalam na wypuszczenie podejrzanego z lochu”. Prawo mogło sobie obowiązywać, nie miała nic przeciw temu, ale poza Zamościem i jej dobrami. U siebie była samowładną panią.
Zesztywniał jej kark. To była kolejna dolegliwość, do której musiała przywyknąć wraz z upływem lat. Odchyliła głowę w tył i poruszyła nią na boki,  słysząc  lekki  chrzęst  kręgów.  Odrobinę  pomogło,  więc  Gryzelda sięgnęła  po  kolejną  kartę  ze  sterty.  Ten  dokument  tyczył  wydatków poniesionych  na  wydzierżawienie  nowych  szkut  używanych  do  spławu Wisłą. Z jej latyfundium wysyłano rzeką do Gdańska, a potem na zachód nie tylko wielkie ilości żyta, pszenicy czy jęczmienia, ale także drewno, wosk, miód i potaż. W drugą stronę płynął do jej kiesy nieprzerwany strumień złota. Kniahini   zamaszystym   podpisem   zatwierdziła   opłatę   dla   frochtarzy wynajmujących statki kupcom i magnatom.
Rozległo się ciche pukanie i przez uchylone drzwi wsunął się sekretarz.Zaufany sługa kładł się o tej porze co ona i wstawał równie wcześnie, nigdy jednak nie słyszała słowa skargi z jego ust.
– Przyszła, mam ją wprowadzić? – zapytał.
Gryzelda skinęła głową. Spodziewała się tej wizyty. Sekretarz wycofał się za drzwi i wrócił po chwili, prowadząc za sobą Klarę Pac. Kanclerzyna miała  na  sobie  ciemną  pelerynę  z  uniesionym  kapturem,  który  ściągnęła z głowy, gdy zostały same.
Kniahini nie poprosiła Francuzki, aby ta spoczęła na krześle. Dotknęła za to  liściku,  który  leżał  na  biurku.  Po  wieczerzy  dostarczył  go  sługa kanclerzyny.
– Czemu mam ci wierzyć? – zapytała Gryzelda chłodno.
– Nie musisz ufać mym słowom, księżno. Najlepiej, jak zaufasz własnym oczom.
– W jaki sposób?
– Wystarczy, że udasz się ze mną teraz do zamku, a przekonasz się, że to wszystko prawda.
Gryzelda zmierzyła ją wzrokiem.
– Twierdzisz, że mój syn śpi tej nocy z kurwą?
–  Od  miesięcy  utrzymuje  w  tajemnicy  kochankę,  w  której  zostawia nasienie.  Zaniedbuje  w  ten  sposób  królową,  zaprzepaszcza  szanse  na poczęcie syna.
– Czemu Eleonora nie przyszła z tym do mnie?
–  Jest  zbyt  dumna,  aby  prosić  o  pomoc  w  tak  osobistej  sprawie. Zwłaszcza ciebie, pani, która ostatnio nie szczędziłaś jej niesprawiedliwych ocen.
„Tak,  Habsburżanka  jest  dumna,  w  to  akurat  nie  sposób  wątpić”. Gryzelda  pomyślała  o  tych  wszystkich  miesiącach,  gdy  z  utęsknieniemoczekiwała poczęcia dziedzica Wiśniowieckich. Wnuka, którego ukształtuje i przekaże mu Zamość, a może i koronę. Zacisnęła palce na krawędzi blatu.
– Chodźmy zatem! – Sięgnęła po laskę opartą o biurko i wyprostowała się.
Opuściły pałacyk wyjściem od strony ogrodów i podążyły alejkami. Na krańcu  żwirowej  dróżki  znajdował  się  opleciony  bluszczem  mur  łączący fortyfikacje ze skarpą tarasu. Klara Pac odgarnęła dłonią plątaninę bluszczu i  odsłoniła  podwójną  kratę  schowaną  w  ceglanej  ścianie.  Wyjęła  klucz i  przekręciła  go  w  zamku.  Zardzewiałe  zawiasy  skrzypnęły  jękliwie. Otworzył się przed nimi ciemny tunel, na którego końcu znajdowały się schody.
Gryzeldę przebiegł dreszcz.
– Może powinnam wziąć z sobą kłębek nici – zauważyła zgryźliwie.
– To nie labirynt i zapewniam, nie czai się tam Minotaur.
– Czemu więc nie wejdziemy przez taras?
– Nikt nie powinien zobaczyć nas na zamku. Chodźmy! – ponagliła ją Klara.
Wspinaczce po krętych schodach towarzyszyły szuranie butami i stukanie laski.  Mdły  blask  lampy  niesionej  przez  kanclerzynę  muskał  pokruszone ściany, rysował na nich pokraczne cienie poruszających się kobiet.
Gryzelda poczuła kłucie w piersi, na szczęście dotarły już pod kolejne drzwi.   Klara   Pac   nacisnęła   klamkę   i   wprowadziła   je   do   małego pomieszczenia,  z  którego  dostały  się  do  gabinetu  z  błękitnymi  ścianami i   meblami   sprowadzonymi   z   Paryża.   Nad   kominkiem   wisiał   portret Krzysztofa Paca, kanclerza wielkiego litewskiego i męża Klary.
– Czemu mnie tu przyprowadziłaś? To jakiś żart!? – zapytała Gryzelda zdumiona.
– Cierpliwości, księżno – rzekła Pacowa.Kanclerzyna oparła się o jeden z regałów z książkami i ten bezszelestnie przesunął się w lewo, ukazując ciemny, podłużny otwór w murze. Klara Pac oświetliła  go  i  Gryzelda  ujrzała  kolejny  wąski  korytarz.  Popatrzyła  na Francuzkę nieufnie.
– Co to za przejście?
– Wybudowano je za czasów dwóch ostatnich książąt mazowieckich – wyjaśniła Pacowa. – Łączyło komnatę księcia Janusza z alkową jego siostry, którą obecnie zajmuję. Rodzeństwo bardzo się kochało. Niektórzy twierdzą, że nawet za bardzo – dodała kanclerzyna i uśmiechnęła się znacząco.
Gryzelda znała tę historię, choć nie wierzyła w nią ani trochę. Tego typu wstrętne kalumnie zawsze dotykały królów czy książąt. Jak choćby jej syna, którego wrogowie pomawiali o najgorsze ohydztwa.
Klara odstawiła lampę i wskazała na laskę kniahini.
– Musisz ją odłożyć, pani, stukot czyni zbyt wiele hałasu.
Gryzelda  jeszcze  raz  zerknęła  w  ciemny  tunel.  Pomyślała,  że  może zawrócić, wyjść z komnaty na hol i wrócić do swego łóżka. A jednak coś nie pozwalało jej zrezygnować.
Oparła laskę o ścianę.
– Podaj mi dłoń, pani – powiedziała Pacowa. – Poprowadzę cię. Gryzelda   zawahała   się,   lecz   chwyciła   zimną   dłoń   kanclerzyny.
Wkroczyły w ciemny tunel.
Pacowa prowadziła ją w całkowitej ciemności przez kilkadziesiąt kroków i dwa zakręty. Potem Gryzelda ujrzała bardzo słabe światło przenikające przez jedną ze ścian. Weszły do niewielkiego czworokątnego pomieszczenia. Gryzelda  zrozumiała,  że  blask  przesącza  się  przez  dwa  otwory  wybite w murze na wysokości jej twarzy.
Klara przyłożyła palce do warg i wskazała księżnej jedną z maleńkich szparek. Gryzelda przytknęła nos do chłodnego muru. Z początku nikogo nieujrzała, tylko kilka mebli i łoże z baldachimem. Po chwili dotarło do niej, że poznaje to miejsce. To była alkowa jej syna.
Zdumiona spojrzała na Pacową i wtedy usłyszała głos Michała.
– Chodź do łoża, nie mamy całej nocy.
Wtenczas  go  ujrzała.  Nagi  prowadził  za  rękę  innego  nieubranego mężczyznę.  Przylgnęli  do  siebie  ciałami,  obejmując  się  i  wymieniając pocałunki.
W pierwszej chwili Gryzelda nie potrafiła przyjąć tego, co widziały jej oczy. Zacisnęła powieki, modląc się, aby była to tylko szatańska zjawa. Na próżno. Gdy otworzyła oczy, jej syn i tamten mężczyzna wciąż leżeli w łożu. Patrzyła, jak Michał opiera dłonie o uda tamtego i pochyla głowę, aby…
Gryzelda  poczuła  mdłości,  jakby  coś  ohydnego  zatkało  jej  przełyk. Musiała oprzeć się o mur, aby nie upaść, ale i tak ugięły się pod nią nogi.
Czuła  krew  w  ustach,  może  z  przegryzionego  języka,  po  policzkach spływały  jej  łzy.  W  piersi  poczuła  okrutny  ból.  Spróbowała  powiedzieć Klarze, aby zabrała ją z tego miejsca, lecz zabrakło jej tchu. Z ust księżnej wydobył się tylko cichy jak szept skrzek. Ból coraz silniej zaciskał się na jej piersi, rozrywał serce, miażdżył je, łomotał w skroniach, rozsadzając głowę, zaciemniając wzrok.
Kniahini  w  rozpaczliwym  geście  wyciągnęła  rozcapierzone  palce  do Klary. Pacowa stała nieruchomo, wpatrując się w nią, a potem odstąpiła krok w tył, później dwa. Gryzelda czuła, że odchodzi, zostawia ją w tym cichym i złowrogim miejscu na granicy zaświatów.
Nagle cierpienie zelżało i znów mogła oddychać. Ujrzała swą dawną alkowę w Łubnem i Jaremę niosącego w ramionach malutkiego Michała. Szedł do niej i uśmiechał się. Znów mieli być razem szczęśliwi. Na zawsze.EPILOG
Marysieńka  zjadła  śniadanie  pod  wielką  lipą  rosnącą  przy  tarasie  jej alkowy. Jak zwykle w ostatnich tygodniach dopisywał jej apetyt. Zaczęła od wspaniałego  pasztetu  z  gęsi  oraz  ogórków  kiszonych,  na  które  naszła  ją chętka po przebudzeniu się. Potem skosztowała przepiórczych jaj i twarogu ze szczypiorkiem, a skończyła na cieście z marcepanem.
Popijając  wino,  zatonęła  w  głębokim  fotelu  z  wikliny,  z  poduszką podłożoną pod plecy, i odpoczywała, ciesząc się, że nie musi nigdzie iść i dźwigać ogromnego brzucha. Rozwiązanie mogło nastąpić każdego dnia, choć  medyk  upierał  się,  że  upłynie  jeszcze  tydzień  lub  nawet  dwa,  nim dziecko opuści łono.
Jan zapewnił jej najlepszego medyka i akuszerki, ale i tak ogromnie się bała. Mężczyźni umierali na wojnach, a kobiety w połogu. Przyczyn mogło być wiele i nie wszystkie znajdowały wyjaśnienie. Pozostawał też ból. Z Jakubem   przez   niemal   dwa   dni   szarpały   nią   okropne   skurcze,   nim pierworodny przyszedł na świat. Miała nadzieję, że przy drugim dziecku poród przebiegać będzie łatwiej.Trapiły ją też inne, sprzeczne myśli, związane z wyrzutami sumienia. Z jednej strony Marysieńka lękała się, że niebiosa ukarzą ją za cudzołóstwo. Z drugiej  strony  mogła  ufać,  że  dziecko  poczęte  przez  kardynała  Kościoła rzymskokatolickiego cieszyć się będzie wsparciem świętych i aniołów.
„A także jego matka”, pomyślała z nadzieją.
Spojrzała na męża, który towarzyszył jej przy stole. Od kiedy zasiedli do posiłku, prawie nie odzywali się do siebie. Jan niemal nie tknął jedzenia.
Wiadomość o śmierci księcia de Longueville’a spadła na nich jak grom z jasnego  nieba,  zburzyła ich  plany  i zmusiła do  szukania porozumienia z dworem, czym sprawnie zajął się podskarbi Morsztyn. Zakończenie sporu zostało przyjęte przez oba zwaśnione stronnictwa z tym większą ulgą, że armia sułtana dotarła do granic Rzeczypospolitej.
Marysieńka nie żywiła złudzeń co do trwałości zawartego porozumienia. Dla obu stron był to wyłącznie wymuszony okolicznościami rozejm – czas, który   należało   wykorzystać   na   poczynienie   przygotowań   do   dalszej rozgrywki o tron.
Jan trzymał nos w jakichś listach z Ukrainy, mruczał i marszczył czoło z niezadowoleniem.
– Stało się coś złego? – zapytała, chcąc uciec od własnych lęków. Zerknął na nią spod ściągniętych brwi.
– Tatarzy i Kozacy pobili nasze chorągwie nad Bohem. Straty są znaczne, w niektórych oddziałach sięgają połowy stanu.
Marysieńka poruszyła się niespokojnie, myśląc o Jakubie, który został niedawno przeniesiony na zamek starosty w Stryju. Miasto dzieliło od granic dziesiątki mil, ale i tak zapragnęła mieć teraz syna przy sobie w Warszawie.
– Co zamierzasz? – zapytała.
– Dam chorągwiom rozkaz wycofania się na zachód. Ukraina na razie stracona. Trzeba zabezpieczyć Kamieniec i Lwów przed armią sułtana. – Janzłożył   listy   i   odłożył   je   na   blat.   –   Zaraz   po   podpisaniu   układów pacyfikacyjnych z królem wyruszam z armią na Ruś.
– Czemu mi nie powiedziałeś wcześniej? Muszę się spakować.
– Ty, duszko, zostaniesz tutaj – oznajmił stanowczo. – Podróż w twym stanie jest wykluczona.
Chciała   zaprotestować,   ale   pochylił   się   i   przyłożył   dłoń   do   jej napęczniałego brzucha.
–  Nasze  dziecko  musi  przyjść  na  świat  w  najlepszych  warunkach.  – Spojrzał jej w oczy. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało.
Powiedział to w taki sposób, że nie potrafiła mu się sprzeciwić.
– Zgoda, zostanę, lecz wyślę z tobą Charlottę, aby sprowadziła do mnie Jakuba.
– Wyborny pomysł – zgodził się Jan. – W Stryju jest na razie bezpieczny, ale nie wiem, jak potoczą się losy wojny. Może będziecie musieli przenieść się nawet do Gniewu.
Po śniadaniu Jan udał się na zamek. Od kilku dni omawiano tam warunki rozejmu   między   stronnictwami.   Marysieńka   została   na   tarasie,   gdzie przysnęła. Przebudziła się w pełnym słońcu z atakiem migreny. Trzymając się za skroń, wróciła do alkowy i położyła się do łóżka. Przez czas jakiś liczyła, że ból sam ustąpi, ale coraz mocniej rozpierał jej czaszkę. Pomyślała o laudanum. Podniosła się i sięgnęła do kuferka, gdzie trzymała lekarstwo.
Wtedy przypomniała sobie, że ostatnią dawkę zużyła ubiegłego dnia, na ból kolan i bioder, gdy wybierała się na mszę żałobną w intencji księżnej Gryzeldy.
To,  co  przydarzyło  się  kniahini,  było  niespodziewane  i  korzystne, a jednak Marysieńka nie potrafiła odnaleźć w sobie spodziewanej radości. A przecież powinna, zważywszy, jak szczerze się nienawidziły. Po kilkunastu latach wypełnionych rywalizacją i wrogością dziwnie było wiedzieć, że tokoniec.   Miała   wrażenie,   jakby   z   jej   serca   uleciało   coś   istotnego, pozostawiając w tym miejscu dziurę, którą dopiero trzeba zapełnić.
Księżna miała umrzeć spokojnie we własnym łóżku, tak przynajmniej głosiła  oficjalna  wersja  wydarzeń.  Niemniej  Morsztyn,  który  miał  swych szpiegów  wśród  dworaków,  twierdził,  że  kniahinię  znaleziono  w  jakimś tunelu.  Niestety  nic więcej nie potrafił powiedzieć.  Nie potrafił albo  nie chciał…
Po  mszy  trumnę  z  ciałem  księżnej  przewieziono  nad  rzekę,  gdzie cumowała  szkuta  mająca  przetransportować  ją  do  Zamościa.  Na  czele konduktu maszerowali najpotężniejsi dostojnicy Rzeczypospolitej, regaliści i członkowie opozycji, w tym Jan – hetman i marszałek koronny. Wraz z nim szli  podskarbi  Morsztyn,  Wielopolski,  Jabłonowski,  Lubomirski,  nawet Mikołaj Sieniawski. Zabrakło za to Prażmowskiego, który nawet w obliczu śmierci  nie  potrafił  wznieść  się  ponad  animozje.  Prymas  wyjechał  do Łowicza zaraz po postanowieniu rozejmu między stronnictwami. Królowa Eleonora w czarnej woalce i towarzysząca jej w żałobie Klara Pac wspierały Korybuta, który nie krył łez z powodu śmierci matki.
Na skutek upałów z trumny ulatniał się mdły odór i wiele osób, w tym Marysieńka,   marszczyło   nosy.   Wspomnienie   tamtego   smrodu   tylko pogorszyło  ból  rozsadzający  jej  głowę.  Musiała  zdobyć  lekarstwo,  i  to natychmiast.  Sięgnęła  po  dzwonek,  aby  wezwać  służącą  i  wysłać  ją  do apteki, lecz wówczas przypomniała sobie o buteleczce laudanum w gabinecie Jana.  Została  tam  jeszcze  z  czasów,  gdy  kurował  się  jesienią  z  powodu wrzodu gardła.
Mrużąc wilgotne od  łez oczy,  udała się do  gabinetu  męża i od  razu podeszła   do   biurka,   na   którym   stał   piękny   globus,   dar   od   kupców pośredniczących    w    handlu    zbożem    między    dobrami    Sobieskich a Amsterdamem.Górna część biurka składała się z zamykanego sekretarzyka. Spróbowała otworzyć  dwuskrzydłowe  drzwiczki,  lecz  były  zamknięte.  Marysieńka sięgnęła  dłonią  pod  blat  i  wyciągnęła  klucz,  po  czym  przekręciła  go w zamku.
Flakonik z laudanum stał na najwyższej z trzech półek. Odkorkowała naczynie i od razu zażyła gorzką mieszankę wina i opium. Ta substancja była mniej rozcieńczona niż jej lekarstwo i już po chwili zaczęła odczuwać miłą błogość, a ból głowy począł ustępować. Westchnęła z ulgą.
Odstawiła flakonik na miejsce i zamierzała zamknąć drzwiczki, gdy jej wzrok padł na księgę leżącą na dolnej półce. Marysieńka odczytała nazwisko autora i tytuł – L’Astrée. Podekscytowana wzięła wolumin do rąk.
Zalała ją fala emocji i wspomnień z czasów, gdy była żoną Zamoyskiego. W tamtych smutnych latach ona i Jan ukrywali przed światem swą miłość. Listy, które wówczas do siebie pisali, były dla niej bezcenną radością. Z obawy przed wykryciem ich romansu używali szyfru, ukrywając się pod postaciami z tej książki. Było to romantyczne i naiwne, jak romantyczna i naiwna jest miłość młodych ludzi.
Z  czułością  otworzyła  książkę  i  dotknęła  opuszkami  palców  ryciny przedstawiającej  piękno  mitycznej  Arkadii.  Egzemplarz  był  bardzo  stary i kosztowny. Z pewnością Jan kupił go dla niej w prezencie.
Marysieńka pośliniła palce, żeby odkleić zlepione ze sobą stronice. Jan mógł wrócić dopiero wieczorem, więc miała dużo czasu, aby rozkoszować się wspomnieniem młodości.KREW, OGIEŃ I ŁZYNajskrytsze pragnienia
Dubno, lipiec A.D. 1672
Część malin dojrzała już na słońcu. Teofila Zasławska, przykucnąwszy przy chruśniaku, zerwała kilka owoców i włożyła je sobie do ust. Zamruczała z przyjemności, gdy słodycz rozpłynęła się po jej języku i podniebieniu.
Spojrzała   na   dłonie   zabarwione   sokiem   i   otarła   jedną   o   drugą. Wyprostowała  się  i  poprawiła  kapelusz,  który  chronił  jej  twarz  przed żarliwymi pocałunkami słońca.
Zwróciła wzrok w kierunku pałacu, skąd dobiegały śmiechy kuzynek bawiących się w ciuciubabkę. Upewniła się, że nikt za nią nie idzie, po czym ruszyła w stronę drzew. Gdy spłynął na nią cień z gęstych koron lip i klonów, znów zerknęła przez ramię. Musiała mieć całkowitą pewność, że pani matka nie wysłała nikogo na przeszpiegi.
Nie zauważyła nic niepokojącego. Bez wahania zeszła ze żwirowej alejki na leśną ścieżkę i skierowała się ku rzeczce przepływającej przez posiadłość. Doskonale   wiedziała,   że   powinna   zawrócić,   lecz   nie   zrobiła   tego. Zachowywała się jak pszczoła, którą przyciąga słodki kwiat.
Przyspieszyła kroku i chwilę później ujrzała błękitną wstęgę wody. Nagle czyjaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu i stanowczo pociągnęła
pannę za pień drzewa rosnącego przy ścieżce. Teofila otworzyła usta, nie po to, by wzywać pomocy, lecz aby przyjąć pocałunek Witolda. Ciepły i słodszy od malin, które kosztowała po drodze.
Pieścił  wargami  jej  wargi,  głaskał  dłońmi  spragnione  dotyku  ciało,rozbudzając w dziewczynie dreszcz pożądania. Poddała się rozpierającej ją euforii, rozchylając się na ukochanego niczym pąk spragniony słońca. Zapominając o wstydzie, złączyła się z nim w pieszczocie warg i języków i spijała z jego ust słodką wilgoć.
Trwało to długo, a pragnęła, by ciągnęło się wiecznie, lecz w końcu Witold oderwał usta od jej ust. Zawstydzona wybuchem własnej namiętności spuściła  wzrok,  lecz  ukochany  ujął  delikatnie  w  dłonie  jej  twarz.  Miał cudowne  oczy,  błękitne,  o  głębokim  spojrzeniu,  pełne  miłości  i  ciepła. Idealnie pasowały do przystojnego oblicza porucznika i odrobinę wilgotnych jasnych  włosów,  które  opadały  mu  na  czoło,  co  w  ocenie  Teofili  tylko dodawało mu chłopięcego uroku.
Był jednak mężczyzną, nie mogła w to wątpić. Nie tylko przez wzgląd na mundur oficera, lecz także przez twardość wyczuwaną w miejscu, o którym młodej panience nie wypadało myśleć.
A  jednak  myślała,  wbrew  cnocie,  Bogu  i  Najświętszej  Madonnie opiekunce dziewic. Bo co tu kryć, sama przed sobą musiała przyznać, że była zakochana w Witoldzie do szaleństwa.
Myśli o ukochanym wypełniały jej głowę w bawialni, podczas posiłków, a nawet w kościele. Najczęściej jednak rozmyślała o nim w alkowie, gdy kładła się do snu. Wówczas to przymykała powieki i wyobrażając sobie, że on jest przy niej, pieściła się dłońmi.
Wtuliła się w ukochanego, chłonąc całą sobą ciepło jego ciała. Pragnęła go  tak,  jak  kobieta  pragnie  mężczyzny.  On  zaś,  wiedziała  to  na  pewno, podzielał jej uczucia.
Cóż  z  tego,  skoro  nie  mogli  być  razem.  Rodzina  Teofili  nigdy  nie zaakceptuje ubogiego szlachcica jako kandydata na jej męża. Była jedną z  najlepszych  partii  w  kraju.  Jej  matka  to  siostra  Jana  Sobieskiego,
a  przedwcześnie  zmarły  ojciec  Dominik  Zasławski  wywodził  się  z  liniikniaziów ruskich i panował nad olbrzymią ordynacją.
Teofila nie żywiła złudzeń. Choć odziedziczyła olbrzymie dobra, jej wola w sprawie tak istotniej jak małżeństwo zupełnie się nie liczyła. Zmuszona była więc ukrywać się ze swą miłością, wykradać dla siebie krótkie chwile intymności. Takie jak ta.
Przymknęła oczy i przywarła ustami do ust Witolda, całkiem zatracając się w poczuciu wypełniającej ją rozkoszy. Jego dłoń błądziła po jej ciele, sięgała bioder i talii, pieściła piersi i szyję.
– Kocham cię nad życie, Teofilo – szepnął i przylgnął pocałunkiem do jej szyi.
Zadrżała. Wyczuł to. Uniósł rąbek sukni i wsunął dłoń pod koronki.
– Nie możemy tak, przecież wiesz – powiedziała.
Nie przestał. Musnął jej kolano i udo.
Wtedy przestraszyła się tego, co nastąpi, gdy ulegnie jego pożądaniu i  własnym  pragnieniom.  Wydostała  się  z  objęć  ukochanego  i  poprawiła suknię.
Przez twarz Witolda przemknęło rozczarowanie, wyprostował się.
– Ktoś może nas zobaczyć – spróbowała załagodzić sytuację, ale czuła, że nie zabrzmiało to szczerze.
Pożegnali się chłodnym pocałunkiem.
Odczekała, aż Witold się oddali, po czym pobiegła nad wodę. Zrosiła czoło, szyję i gors. Ten prosty zabieg przyniósł ulgę jej napiętemu ciału. Po drugiej stronie rzeczki służba dworska przepędzała stado krów na wieczorne dojenie.  Nieco  bliżej  dwie  kobiety  prały  na  płyciźnie  ubrania.  Teofila z obawą pomyślała, że ktoś mógł zobaczyć ją z Witoldem i zdradzi ich tajemnicę. Zaraz jednak naszła ją przytomna myśl – pani matka nie przyjmie za prawdę chłopskiej paplaniny. Uspokojona tym spostrzeżeniem, Teofila poprawiła suknię i skierowała się do pałacu.Gdy  dotarła  na  miejsce,  okazało  się,  że  księżna  rozesłała  służbę w  poszukiwaniu  córki.  Teofila  udała  się  do  altanki,  w  której  mateczka odpoczywała, pijąc chłodnik litewski i orzeźwiając się wielkim wachlarzem. Nieco dalej, w cieniu starego klonu, bona bujała na huśtawce przyrodniego braciszka Teofili, trzyletniego Karola Stanisława.
Katarzyna   Radziwiłłowa   z   domu   Sobieska   posłała   córce   surowe i jednocześnie badawcze spojrzenie.
– A gdzież ty się włóczysz, moja panno, szukam cię od kwadransa – rzekła z pretensją.
Teofila, jak przystało posłusznej córce, spuściła wzrok.
– Poszłam nad rzekę, matko. Tam o wiele chłodniej.
–  Rzeczywiście,  skwar  dziś  straszliwy  –  przyznała  pani  Katarzyna łagodniejszym tonem. – Miejmy nadzieję, że w Warszawie będziesz miała chłodniejszą aurę.
Teofila spojrzała mateńce w twarz.
– W Warszawie? – zapytała. – Czy to aby bezpieczne?
Teofila  interesowała  się  polityką  i  doskonale  wiedziała,  że  wuj  Jan poprowadził  armię  koronną  na  stolicę,  aby  obalić  Michała  Korybuta Wiśniowieckiego i na jego miejsce osadzić księcia przysłanego z Francji.
–  Sytuacja  polityczna  się  uspokoiła.  Zdaje  się,  że  Jan  pogodził  się z   królem   –   wyjaśniła   matka   i   energicznie   powachlowała   obfity, wyeksponowany przez letnią suknię biust. – Mój ambitny braciszek wraca na Ukrainę  uganiać  się  za  Tatarami.  Co,  nawiasem  mówiąc,  wychodzi  mu najlepiej.    Poprosił   mnie,    abym   pod    jego    nieobecność   dotrzymała towarzystwa  bratowej.  Maria  Kazimiera  jest  w  ostatnim  miesiącu  ciąży i wkrótce należy się spodziewać rozwiązania. Niestety obowiązki trzymają mnie  tu,  na  Wołyniu,  i  nie  mogę  teraz  zostawić  twego  starszego  brata
z  wszystkimi  problemami.  Dlatego  wysyłam  ciebie  i  proszę,  spraw  sięgodnie.
– Postaram się, matko – obiecała Teofila, choć nie dała całkiem wiary matczynej paplaninie. Owszem, było prawdą, że jej starszy brat Aleksander Janusz chętnie przyjmował pomoc od księżnej w administrowaniu olbrzymim latyfundium  Zasławskich—Ostrogskich.  Matka  posiadała  w  tym  zakresie przeogromne doświadczenie. Po przedwczesnej śmierci swego pierwszego męża  Władysława  Dominika  przez  kilkanaście  lat  zarządzała  dobrami rodziny i znała się na tym jak mało kto. Jednocześnie Teofila wiedziała, że mateńka nigdy nie pogodziła się z wprowadzeniem do rodziny Sobieskich tej francuskiej parweniuszki.
Teofila nie żywiła takich uprzedzeń wobec wujenki. Jak każdy, znała pełną skandali historię miłości Jana i Marysieńki. Uważała, że to piękne, gdy dwoje ludzi łączy się ze sobą z tak szczerej miłości.
– A wy, matko, kiedy przybędziecie do Warszawy?
– Gdy tylko będę mogła, dołączę do ciebie – rzekła księżna nieszczerze. Teofila udała, że daje wiarę tym zapewnieniom. W rzeczywistości miała
więcej niż pewność, że załatwiwszy wszelkie sprawy w majątku ordynacji Ostrogskich, mateńka czym prędzej pod byle pozorem czmychnie na Litwę, gdzie czeka na nią i maluteńkiego syna jej drugi mąż Michał Kazimierz Radziwiłł.
– Kto będzie dowodził eskortą? – zapytała podekscytowana i natychmiast ugryzła się w język.
Na szczęście matka była pochłonięta myślami.
–  Nie wiem –  odparła machinalnie.  –  Ktoś  z tutejszego  garnizonu… Może ten porucznik… Witold Kuzubski.
Serce Teofili niemal wyrwało się na zewnątrz. Z wysiłkiem zachowała obojętność wobec tej niespodziewanej i wspaniałej nowiny.
– Wydaje się miły w obejściu i kompetentny – powiedziała.– Zatem postanowione – rzekła księżna i podniosła się z ławeczki. – Teraz wybacz, ale zamierzam przed wieczerzą napisać list do twego ojczyma i powiadomić go o najnowszych wydarzeniach.
Teofila  ucałowała  dłoń  matki  i  została  sama  w  altance.  Usiadła  na ławeczce, próbując ogarnąć natłok rozpierających ją emocji.
To   było…   coś,   o   czym   mogła   tylko   marzyć,   cud   wymodlony w najgłębszej skrytości. Bez stałego nadzoru ze strony pani matki i czujnej uwagi sług mogła częściej przebywać z Witoldem, cieszyć się rozmowami z ukochanym i jego bliskością.
Serce w piersi Teofili zabiło żywiej, a wyobraźnia podsunęła jej grzeszne obrazy.
Jej najskrytsze pragnienia.ROZDZIAŁ I
Duma i uprzedzenia
Rozkaz stawienia się w komnatach królowej napełnił Bogusława Tynera najgorszymi przeczuciami. Od wielu dni próbował się dostać przed oblicze Michała Korybuta, lecz dworacy z otoczenia Habsburżanki uniemożliwiali mu rozmowę z jego wysokością. Powód był zawsze ten sam: król znajdował się w rozpaczy po śmierci ukochanej matki i nie życzył sobie nikogo widzieć.
Tyner raz tylko miał okazję ujrzeć Korybuta, w trakcie pogrzebu księżnej Gryzeldy.  Jego  wysokość  kroczył  za  trumną  kniahini,  opierając  się  na ramieniu królowej Eleonory, obok której szła ta żmija Klara Pac.
Król   wyglądał   na   całkiem   załamanego.   Bogusław   mógł   jedynie wyobrazić  sobie,  jak  olbrzymi  ból  odczuwa  po  stracie  matki,  która  od najmłodszych lat wywierała przemożny wpływ na syna.
Co gorsza, póki Michał Korybut tkwił w rozpaczy i odosobnieniu, Tyner był    wystawiony    na    niebezpieczeństwo    i    niełaskę    swych    wrogów z kanclerzyną litewską na czele.
Zdenerwowany zerknął na gwardzistów strzegących wejścia do komnaty królowej. Czterej inni, uzbrojeni w rapiery i halabardy, blokowali korytarz odstrony schodów prowadzących na taras.
„Po co mnie wzywa?” To pytanie wywoływało w nim jak najgorsze myśli.
Przypuszczał, że królowa mogła chcieć go wybadać, wypytać, czemu tak bardzo nalega na spotkanie z królem.
„A może wcale nie musi pytać?”
Podejrzenie,  że Eleonora spiskowała z Pacową i teraz wspólnie będą chciały zamknąć mu usta, przerażało Tynera. Jeśli jego przypuszczenia okażą się prawdą, jego życie nie było warte funta kłaków.
„Jeśli za chwilę osadzą mnie w lochu, czy ktokolwiek się o tym dowie?” A  nawet  jeżeli  sprawa  wyjdzie  na  jaw,  czy  kogokolwiek  będzie  to
obchodziło? Teraz, gdy stracił protektorkę w osobie księżnej Gryzeldy, było to bardzo mało prawdopodobne.
Wciąż się zastanawiał, czy nie powinien zbiec z miasta, nim przytrafi mu się   coś   złego.   Kniaź   Dymitr   Wiśniowiecki   z   pewnością   udzieli   mu schronienia. A być może również zechce pomścić śmierć krewniaczki, za którą to tragedią – Tyner był o tym przekonany – stała ta dziwka Klara Pac. Na  wszelki  wypadek  polecił  Tomaszowi  Grotowi  wynająć  wierzchowce w  stajniach  na  Woli,  gdzie  wachmistrz  miał  czekać  w  pogotowiu  na przybycie porucznika.
Tyner  wyjrzał  przez  okno  w  holu.  Na  dziedzińcu  żołnierze  gwardii królewskiej ćwiczyli musztrę. Najnowsze wieści z Podola nie były dobre i stawało się coraz bardziej oczywiste, że król pomimo żałoby będzie musiał wyruszyć na wyprawę wojenną.
Rozmyślania   Bogusława   przerwał   odgłos   otwieranych   podwojów, w których stanął chudy jegomość z bokobrodami okalającymi kościstą twarz. Był  to  szambelan  królowej.  Jak  większość  członków  osobistego  dworu Eleonory, był Austriakiem i nie mówił po polsku.–  Jej  wysokość  wzywa  waszmość  pana  –  oznajmił  szorstkim  tonem i przepuścił Tynera przodem.
Komnata  królowej  tonęła  w  beżach  i  jasnym  fiolecie.  Obicia  krzeseł i sofy dobrano w tych barwach, tak samo zasłony i tapety na ścianach. Nawet uchylone drzwi wiodące do alkowy pomalowano na beżowo. Przez otwarte na  oścież  okna  dobiegał  śmiech  panien  z  fraucymeru  bawiących  się w ogrodzie.
Tyner  wyczuł  w  komnacie  woń  francuskich  perfum:  olejek  różany i  lawendę  z  nutą  piżmu,  delikatną  i  zmysłową  mieszankę,  którą  prędzej spodziewałby  się  zwąchać  w  buduarze  kurtyzany  niźli  w  prywatnych pokojach Habsburżanki.
Eleonora  przyjęła  oficera  na  stojąco.  Poleciła  szambelanowi  wyjść. Dworzanin ukłonił się i zostawił ich samych.
Bogusław ukląkł i ucałował pierścień na dłoni swej monarchini. Był na tyle blisko królowej, by przekonać się, że to nie ona użyła pachnidła.
Wyprostował się, Eleonora chwilę przypatrywała się mu z uwagą.
– Doniesiono mi, waszmość, że usilnie domagasz się rozmowy z królem. Czy jest po temu jakaś szczególna przyczyna?
Tyner  otworzył  usta,  lecz  jego  spojrzenie  pomknęło  ku  uchylonym drzwiom alkowy. Nagle olśniło go, skąd zapamiętał woń perfum unoszącą się w  komnacie.  Identycznie  pachniała  Klara  Pac  w  noc,  gdy  go  zdradziła i próbowała wysadzić w powietrze kościół pełen zwolenników Sobieskiego, czyniąc z Tynera kozła ofiarnego.
W jego brzuchu zacisnęła się lodowata pięść.
– Pragnę złożyć jego wysokości wyrazy współczucia i zapewnić króla o mej wierności wobec niego i domu Wiśniowieckich.
– Jego wysokość bardzo ceni wierność i służbę waszmości – oznajmiła królowa, nie spuszczając z niego wzroku. – Uznał, że najlepiej przysłużyszsię ojczyźnie tam, gdzie atakuje ją wróg. Jeszcze dziś opuścisz Warszawę i udasz się na Ukrainę z rozkazami do chorągwi wiernych jego wysokości. Przekażesz listy regimentarzowi, a następnie dołączysz do pułku królewskiego.
„A więc taki macie plan. Pozbyć się mnie”.
– Jak każesz, najjaśniejsza pani…
Eleonora  podała  mu  dłoń  do  pocałunku,  co  oznaczało  zakończenie krótkiej audiencji.
Gdy  Tyner  opuścił  komnatę,  drzwi  do  alkowy  uchyliły  się  szerzej i weszła przez nie Klara Pac.
– Wciąż sądzę, wasza miłość, że powinno się go usunąć dla naszego wspólnego dobra.
– Naszego? – Eleonora zmrużyła oczy, wpatrując się w kanclerzynę. – To ty nawarzyłaś tego piwa – rzekła cierpkim tonem. – Zamierzałaś wysadzić w powietrze całą opozycję i nie raczyłaś mi powiedzieć o swych planach.
– A czy wasza wysokość chciałaby o nich wiedzieć? – odparowała Klara. – Brać na siebie ten ciężar i wiążące się z tym ryzyko?
Eleonora  w  duchu  przyznała  przyjaciółce  rację,  co  jednak  niewiele umniejszyło odczuwane przez nią rozdrażnienie.
–  Król  jest  w  żałobie,  całkiem  rozbity  i  załamany.  Tylko  temu zawdzięczasz, że nie wysłuchał, co ma do powiedzenia porucznik Tyner.
– I co by z tym niby zrobił? – zapytała butnie Pacowa. – Moje słowo przeciw słowu jakiegoś szlachetki. Nie ma żadnych dowodów na mój udział w tej sprawie. Gryzelda nie żyje, co także ciebie uwalnia od jej nieustannej tyranii i wtrącania się w wasze małżeństwo.
Eleonora westchnęła i skinęła głową. Przypuszczała, że Klara mogłaby jej udzielić  wszystkich  najważniejszych  odpowiedzi  na  temat  okoliczności śmierci  teściowej,  lecz  nie  zamierzała  o  nic  pytać.  W  polityce  i  walceo władzę czasem wygodniej jest udawać niewiedzę, aby w razie złego obrotu wydarzeń móc umyć ręce. W takich wypadkach różnica między wiedzą a domysłami bywała niezwykle wygodna.
– Wybacz, jestem poirytowana – rzekła ugodowo do Klary. – Na wojnie giną żołnierze, przy odrobinie szczęścia Tyner będzie jedną z ofiar. Nie ma potrzeby pochopnym działaniem zwracać uwagi naszych wrogów na to, co się  wydarzyło.  Powinnyśmy  uczynić  wszystko,  co  w  naszej  mocy,  aby okoliczności śmierci Gryzeldy zostały pochowane wraz z nią.
Na tym zakończyły rozmowę. Klara pożegnała się i opuściła komnatę, Eleonora zaś udała się do samotni męża, korzystając z przejścia łączącego ich alkowy.
Mimo pełni dnia kotary w oknach były szczelnie zasłonięte. O tym, że Michał przebywa gdzieś w ciemnościach spowijających sypialnię, świadczyła przykra woń moczu i niemytego ciała.
Mijały dni, a stan emocjonalny króla się nie polepszał. Co gorsza, Michał zaczął doznawać ataków histerii, podczas których istniało ryzyko, że zrobi sobie krzywdę. Eleonora zleciła medykom, by podawali królowi silną dawkę laudanum, dzięki czemu większość doby przesypiał. Taki stan nie mógł trwać zbyt długo. Uznała, że nadszedł czas, aby zmusić męża do wstania z barłogu i przyjęcia na barki ciężaru władania królestwem.
Podeszła do okna i odsunęła kotary, wpuszczając światło, a następnie rozwarła na oścież okiennice.
Spodziewała  się,  że  Michał  będzie  protestował,  lecz  on  wciąż  leżał nieruchomo, bezradny niczym niemowlę.
Królowa zbliżyła się do męża. Podciągnęła skraj sukni i usiadła na brzegu łoża. Wyciągnęła rękę do Michała. Jego wyłysiała głowa była mokra od potu, tak samo jak twarz i szyja.
Cofnęła dłoń z odrazą i zdecydowanym ruchem ściągnęła z męża narzutę.Król  poruszył  się  niespokojnie,  a  z  jego  ust  dobył  się  żałosny  jęk.  Nie otwierając oczu, skulił się i zakrył twarz ramionami.
– Musisz wstać. To nie może trwać dłużej – powiedziała łagodnym tonem i odnalazła dłonią dłoń męża. Przełamując obrzydzenie, zacisnęła palce na miękkim, wilgotnym ciele. – Musisz być silny, matka z pewnością by tego od ciebie oczekiwała.
Przez moment myślała, że nie usłyszał jej słów. Zniechęcona przygarbiła ramiona, lecz wtedy palce męża zacisnęły się na jej dłoni. Otworzył oczy i spojrzał na Eleonorę.
– Gdybym tylko był inny… – Jego ciałem wstrząsnął szloch.
Były to pierwsze słowa, jakie Michał Korybut wypowiedział od dnia pogrzebu kniahini. Królowa zacisnęła zęby na wspomnienie upokorzenia, które  odczuwała  podczas  tej  ceremonii.  Wszyscy  wrogowie  –  Sobiescy, Sieniawski, Morsztyn, Lubomirski i inni – z pewnością śmiali się w duchu z tego małego, grubego i zapłakanego człowieczka, którego nieszczęśliwy los uczynił ich królem.
„A także mym mężem”, pomyślała z goryczą.
Jako dobra katoliczka próbowała znaleźć w sobie współczucie dla jego straty, ale doznawała wyłącznie zimnej satysfakcji z powodu śmierci starej wilczycy.  Eleonora  nie  miała  wątpliwości,  że  odejście  matki  ostatecznie wpychało Michała pod wpływ żony. Nie zamierzała zaprzepaścić tego daru losu.
– Nie jesteś złym człowiekiem – powiedziała łagodnie. – Wiem, jak ci ciężko, ale musisz się otrząsnąć i żyć dalej. Jako pomazaniec masz obowiązki wobec królestwa i poddanych.
– Widziała mnie w tym tunelu! Zabiłem ją! – W głosie Michała była rozpacz, która powinna rozedrzeć jej serce.
Nic takiego nie czuła.Objęła  dłońmi  spoconą  głowę  męża  i  ułożyła  ją  na  swych  kolanach. Wtulił się w nią niczym dziecko szukające matki.
–  Wszystko  będzie  dobrze,  zaufaj  mi.  Przejdziemy  przez  to  razem  – zapewniła.
Zaszlochał. Eleonora pomyślała, że będzie musiała zmienić suknię. Była to jednak niewielka cena za władzę, do której – miała co do tego najgłębsze przekonanie – powołał ją Bóg przez sam fakt, że urodziła się Habsburżanką.
Klara Pac zatrzasnęła za sobą drzwi swej alkowy i dopiero wówczas dała upust rozpierającej ją frustracji wywołanej decyzją królowej.
– Nadęta dziewka. I to po tym wszystkim, co dla niej zrobiłam!
Podeszła do kredensu, który zeszłej jesieni sprowadzono specjalnie dla niej z Paryża. Wewnątrz znajdowały się karafka z winem i puchar.
Trunek pozwolił jej uspokoić nerwy, zebrać myśli.
Klara nie miała najmniejszych złudzeń co do prawdziwego powodu, dla którego  Eleonora  zdecydowała  się  oszczędzić  Tynera.  Porucznik  mógł w przyszłości przydać się królowej jako świadek przeciw Pacom, gdyby ci porzucili  stronnictwo  królewskie,  jak  to  już  wielokroć  bywało  w  Polsce. Zyskawszy,  co  było  do  zyskania,  urzędy  czy  starostwa,  magnaci  nader ochoczo  i  bez  skrupułów  porzucali  swych  koronowanych  dobroczyńców, stając się nieraz ich najzagorzalszymi wrogami.
Eleonora  nie  sądziła  wprawdzie,  aby  Pacowie  w  najbliższym  czasie podążyli tą drogą, przynajmniej dopóki Sobieski żyje i sprawuje urzędy, lecz polityka polska widziała już nie takie dezynwoltury.
Tyner był dla Klary zagrożeniem. Nie mogła tego tak zostawić. Pociągnęła  za  szarfę  zwisającą  przy  ścianie,  uruchamiającą  dzwonek
w  pomieszczeniu  dla  służby.  Po  chwili  w  drzwiach  alkowy  stanął  lokajw peruce i zielonosrebrzystej liberii.
–  Znajdź  Dowgerda  i  przekaż  mu,  że  chcę  się  z  nim  widzieć. Niezwłocznie – dodała z naciskiem.
Usiadła na sofie, oczekując na przybycie zaufanego sługi.
Żmudzin wkroczył do komnaty, lekko utykając. Gdy się kłaniał, przez jego oblicze przemknął grymas bólu.
Klara wiedziała, że został mocno poturbowany podczas tamtej feralnej nocy.   Mimo   to   nie   poprosiła,   by   spoczął.   Wciąż   winiła   sługę   za niepowodzenie  akcji  wysadzenia  w  powietrze  malkontentów,  a  jeszcze bardziej za to, że pozwolił ujść z życiem świadkowi, który mógł wyjawić jej rolę w spisku.
Gdyby  był  to  ktokolwiek  inny,  pozbyłaby  się  takiego  człowieka  bez wahania. I nie chodziło o to, że czasem, gdy miała taki nastrój, pozwalała Dowgerdowi zbliżyć się do siebie. Miewała wielu kochanków i większość z nich traktowała lekko.
Dowgerd służył jej od lat i było pewne, że poruszy niebo i ziemię, aby zmazać z siebie piętno porażki.
– Tyner jeszcze dziś udaje się na Ukrainę – poinformowała sługę. – Zajmiesz się nim.
Przez usta Żmudzina przemknął mściwy uśmiech.
– Pochwycę go, jak tylko opuści Warszawę. Ciała nigdy nie znajdą – zapewnił.
– Nie! Będzie wiózł listy królowej do regimentarza, więc musi dotrzeć do celu. Nie czyń nic, dopóki nie dostarczy korespondencji.
– Jak rozkażesz, pani – odparł Dowgerd niechętnie. Widać było, że nie w smak mu długa i niebezpieczna wyprawa na wschód.
Klarę nic to nie obeszło. Dowgerd był dla niej wyłącznie narzędziem, użytecznym i dobrze leżącym w dłoni, ale mimo to wartym niewiele więcejniźli sofa, na której siedziała, czy kredens.
– Zbieraj się w drogę i weź tylu ludzi, ilu będzie ci trzeba – powiedziała stanowczo. – Ufam, że tym razem mnie nie zawiedziesz.
– Nie zawiodę pani – rzekł z przekonaniem.
Gdy  Klara  została  sama,  postanowiła  dokończyć  Wojnę  żydowską autorstwa Józefa Flawiusza, która od kilku dni towarzyszyła jej w wolnych chwilach. Już jako młoda kobieta nabrała przeświadczenia, że ludzie, którzy czytają, rządzą tymi, którzy tego nie robią. Nie sposób bowiem empirycznie posiąść   wszystkich   możliwych   doświadczeń   niesionych   przez   życie, zwłaszcza jeśli jest się w młodym wieku. Wielu z nich nigdy nie będzie nam dane przeżyć, czy to przez los, czy ze względu na miejsce i czasy, w których przyszło   nam   żyć.   W   książkach   zapisano   wszystko,   co   jest   ważne i prawdziwe. Wystarczy tylko chcieć sięgnąć po tę wiedzę.
Skończyła czytać rozdział, gdy rozległo się szczęknięcie towarzyszące poruszonej klamce. Nie musiała gwałtownie podnosić wzroku znad lektury, aby wiedzieć, kto przyszedł. Tylko jedna osoba mogła sobie pozwolić na wtargnięcie do jej alkowy bez zapowiedzi czy zaproszenia.
Odłożyła książkę i spojrzała w mało urodziwe oblicze męża. Krzysztof Pac miał wyłupiaste oczy i zbyt ostre rysy oblicza, był też o wiele starszy od Klary. Posiadał jednak błyskotliwy umysł oraz nienasyconą ambicję i dzięki tym  cechom  doprowadził  Paców  na  szczyty  władzy  w  Rzeczypospolitej, czyniąc z nich najpierwszy ród na Litwie.
Za lekko przygarbioną sylwetką męża Klara dojrzała jego młodszego brata.  Michał  Kazimierz,  hetman  wielki  litewski  i  wojewoda  wileński, odznaczał się pociągłą wyrazistą twarzą i wydatnym nosem, pod którym układały  się  w  półksiężyc  sumiaste  wąsiska.  Bardzo  wysoko  podgolona fryzura  uwydatniała  wyjątkowo  wysokie  czoło  szwagra  i  duże  mięsiste małżowiny   uszu,   będące   cechą   dziedziczną   u   Paców   –   którą   toniedoskonałość  jej  mąż  ukrywał  pod  długimi,  opadającymi  na  ramiona włosami.
Klara powstała z sofy, a Krzysztof wziął ją w ramiona i ucałował czule w   usta.   Szwagier   jedynie   musnął   wąsami   jej   policzek,   jak   zwykle zdystansowany i chłodny w stosunku do kobiet.
Zasiedli naprzeciw siebie w wygodnych fotelach.
– Co mówią senatorowie? – zapytała Klara.
–  Nastroje  się  uspokoiły  –  odparł  Krzysztof.  –  Wydaje  się,  że  jego wysokość jest bezpieczny na tronie.
– Pod warunkiem że wygramoli się w końcu spod pierzyny – zadrwił Michał Pac.
Jego brat nie uznał tego za zabawne.
– Korybut był niezwykle silnie związany z matką. Nie można się dziwić żalowi, jaki odczuwa po śmierci księżnej Gryzeldy.
– To wszyscy wiemy, ale skoro pępowina została w końcu przecięta, czas, aby zaczął władać królestwem, a przynajmniej udawał, że to czyni – orzekł Michał Pac i zwrócił się do Klary: – Czas, by królowa położyła kres tej nadmiernej żałobie.
– Tak też zrobi – zapewniła pospiesznie szwagra, nierada kontynuować rozmowę na temat śmierci kniahini.
– Nie trzeba było się układać z Sobieskim, wypuszczać Prażmowskiego z miasta – gderał tymczasem młodszy z Paców. – Zdrajcy! Wolny naród chcieli  we  francuską  tyranię  obrócić,  stolicę  wojskiem  najechali,  sejm armatami oblegli. Taka zbrodnia nie może im ujść bezkarnie.
– Oszczędź nam komunałów, nie jesteśmy na sejmiku – wypomniał bratu Krzysztof. – Malkontenci wciąż posiadają więcej wojska niż my i to Sobieski kontroluje armię koronną.
Klara dostrzegła, jak hetman litewski wykrzywił usta na przytyk brata.Wbrew szumnym zapowiedziom Michała Paca na odsiecz królowi przyszło z Litwy tylko kilka chorągwi nadwornych Paców, podczas gdy reszta wojsk wielkiego księstwa była wciąż w rozsypce.
– Dlatego proponuję, aby sformować na Litwie armię zawodową pod mą komendą – oznajmił Michał. – Potrzebujemy na to sto tysięcy złotych, póki nie napłyną podatki z sejmików.
– Skąd wziąć te pieniądze? – zapytała Klara pragmatycznie.
– Niech królowa poprosi swego brata cesarza o wsparcie – zasugerował hetman. – Drugim naszym zadaniem jest spowodowanie rozłamu w armii koronnej,  aby  część  wojska  odstąpiła  od  Sobieskiego  i  powróciła  pod sztandary króla. Mówiłem już na ten temat z kniaziem Dymitrem.
Klara uniosła brew. Dymitr Wiśniowiecki, kuzyn króla i hetman polny koronny, nie miał jej męża i szwagra za swych przyjaciół. Wraz ze świętej pamięci kniahinią Gryzeldą i biskupem Olszowskim przez lata próbował się przeciwstawić rosnącej potędze rodu Paców.
– Co rzekł kniaź?
– Nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi – przyznał Michał. – Niemniej Dymitr   to   rozumny   człowiek,   wie,   kiedy   należy   się   przyłączyć   do zwycięzców.
– Porzuci biskupa Olszowskiego? – Popatrzyła pytająco na męża.
–  W  polityce  nie  ma  przyjaźni,  są  jeno  interesy  –  odparł  Krzysztof cynicznie. – Zajmę się negocjacjami z kniaziem, ty zaś pomów z królową o pieniądzach dla armii litewskiej.
Klara omiotła mężczyzn zaskoczonym spojrzeniem.
– A wy…?
– Wracamy na Litwę, aby dopilnować sejmików relacyjnych – wyjaśnił szwagier. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeszcze przed końcem lata uda się zawiązać konfederację w obronie króla i ojczyzny. Pozyskamyżołnierzy i środki, aby zgnieść stronników francuskich w Wielkim Księstwie. – Nie sądzisz, że lepiej powstrzymać domowe waśnie, gdy Turek zagraża
ojczyźnie? – napomniał go Krzysztof.
Michał spojrzał nań z kpiną.
– Litwie ze strony Turków nic nie grozi.
Kanclerz westchnął.
– Zajęcie Ukrainy przez sułtana przybliży Tatarów do granic Wielkiego Księstwa. Wtedy już nie będziemy bezpieczni.
Michał zacisnął usta w grymasie uporu.
–   Wiesz   doskonale,   że   nie   wierzę   w   to   straszenie   wojną   przez Sobieskiego. Chce tym kłamstwem omamić szlachtę, skupić ją wokół własnej osoby i urzędu hetmana. Pozuje na obrońcę ojczyzny, a myśli wyłącznie o złocie i władzy.
„Jak i my wszyscy – pomyślała Klara. – Tylko po co tyle frazesów?”
–   Królowa   twierdzi,   że   najazd   Turków   na   Rzeczpospolitą   jest nieuchronny – zauważyła. – W Wiedniu są tego pewni.
– A nawet jeśli to prawda, cóż z tego!? – zawołał hetman litewski. – Koroniarze utracili Ukrainę, to niech sobie teraz ją odzyskują. Sobieski miał przygotować kraj do obrony, ale zmarnotrawił czas i środki na próbę obalenia króla, więc niechaj sam wypije piwo, którego nawarzył. Prawdziwi wrogowie Paców  nie  są  za  granicami,  lecz  wewnątrz  Rzeczypospolitej,  to  z  nimi musimy się rozprawić.
Kazimierz wysłuchał tyrady brata z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Zatem to chyba już wszystko, co mieliśmy ustalić – rzekł spokojnie i położył dłoń na dłoni żony. – Chciałbym teraz zostać sam na sam z Klarą, jeśli pozwolisz.
Michał lekko się zmieszał.– Oczywiście, znów czeka was rozłąka – wymamrotał. – Podniósł się z fotela i skinąwszy głową w stronę bratowej, opuścił komnatę.
Gdy zatrzasnęły się drzwi, Krzysztof puścił dłoń Klary i podniósł się z zajmowanego miejsca. Zbliżył się do okna i przez długą chwilę milczał, wpatrując się w płynącą ospale Wisłę.
– Z Gryzeldą to twoja sprawka?
Zawahała się, ale nie odważyła się skłamać.
– Musiałam działać, aby zapewnić bezpieczeństwo naszej rodzinie. Krzysztof obrócił się i spojrzał żonie w oczy. Starała się ze wszystkich sił
sprostać  temu  oceniającemu  spojrzeniu,  lecz  w  końcu  uciekła  wzrokiem w bok.
– Ufam, że żadne ślady nie prowadzą do ciebie – rzekł chłodno.
– Zadbałam o wszystko – zapewniła Krzysztofa. – Jesteśmy bezpieczni. – Bezpieczni? – powtórzył za nią i westchnął. – W dzisiejszych czasach
to lekkomyślne przekonanie.
– Gryzelda nie stoi nam już na drodze do wpływu na Korybuta. Co jeszcze może nam przeszkodzić?
–  Wojna  domowa  –  odparł  Krzysztof.  –  Czy  tylko  mnie  dziwi,  że rzucamy się sobie do gardeł, gdy grozi nam inwazja zza granicy?
Klara przeszyła męża zaskoczonym spojrzeniem.
– Twój brat w to nie wierzy.
–  Nie  jestem  moim  bratem.  Michał  ma  się  za  znakomitego  polityka i jeszcze lepszego wodza. Obie te kwestie można by poddać pod dyskusję.
– Co zatem zamyślasz?
–  Wykorzystam  śmierć  Gryzeldy,  żeby  zaproponować  Sobieskiemu trwałą ugodę, taką, która zadowoli obie strony.
Klara ma moment straciła mowę.– Słucham!? – wykrztusiła w końcu. – O czym ty mówisz!?
– O przyszłości naszej rodziny – odparł Krzysztof spokojnie.
– Co to za przyszłość!? – wykrzyknęła wzburzona. – Od lat nasza rodzina rywalizuje z Sobieskim i rzeszą jego stronników. Dzięki temu konfliktowi jesteśmy potrzebni królowi i Habsburgom. Śmierć Gryzeldy zapewnia nam pełną dominację w Rzeczypospolitej i kontrolę nad  Korybutem.  Pacowie staną się najpotężniejszym rodem nie tylko na Litwie, ale i w Polsce.
–  Pewna  jest  tylko  śmierć,  moja  piękna  żono.  Żyję  nieco  dłużej  na świecie od ciebie, Klaro, i przekonałem się, że żadne powodzenie nie trwa wiecznie, a najwyższe wyniesienie zwykle jest początkiem drogi w dół, aż do kompletnego upadku. Wraz z bratem osiągnęliśmy więcej niż którykolwiek z naszych przodków. Jeszcze za życia naszego dziada żaden Sapieha czy Radziwiłł nie chciał oddać nam swej córki za żonę, byliśmy za mali dla dumnych    starych    rodów.    Dziś    Pacowie   stanowią   najlepsze   partie w Rzeczypospolitej.
Klarę zabolały te słowa. Sama wywodziła się ze zubożałej francuskiej szlachty. Do tego nie mieli dzieci. Ich syn dożył ledwie ośmiu lat i Bóg nie pobłogosławił  jej  łona  ponownie.  Klara  przeczuwała,  że  gdzieś  w  sercu Krzysztof obarcza ją winą za brak dziedzica.
„Czyżby  zamierzał  wymienić  mnie  na  inną,  bardziej  odpowiednią kobietę?”
Pierwszym uczuciem pod wpływem tej myśli był lęk, ale potem zalała ją wściekłość. Zacisnęła piąstki i wysyczała:
– Wiele z tego, co osiągnąłeś, zawdzięczasz mnie, temu, co robiłam… Oddawałam  się  innym  mężczyznom,  abyś  ty  miał  otwartą  drogę  do zaszczytów i starostw.
Krzysztof zmarszczył czoło, przez jego oblicze przemknęła konsternacja, jakby dotarło doń, że posunął się za daleko.– Wybacz, źle mnie zrozumiałaś – zapewnił.
Zbliżył się do żony, by wziąć ją w ramiona, lecz Klara wymknęła się jego dłoniom i spróbowała ukryć się za oparciem fotela. Krzysztof był szybszy, chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął ku sobie.
– Gdy wszystko się uspokoi, będziemy mieć więcej czasu dla siebie. Jesteś jeszcze młoda, dasz mi syna.
Pochylił głowę ku twarzy Klary i pocałował ją w usta. Wpuściła między wargi język męża. Dłoń Krzysztofa przesunęła się w górę smukłej kobiecej talii i oparła się o jej pierś. Pod pieszczotą twardych palców brodawki Klary zaczęły sztywnieć. Chwyciła Krzysztofa za kark i pogłębiła pocałunek.
Oboje zaczęli ściągać z siebie ubrania,  po  czym wylądowali na łożu w alkowie.
Krzysztof  obrócił  ją  tyłem  do  siebie.  Poczuła  ciepło  jego  lędźwi  na wyprężonych pośladkach, twardą męskość, która wsunęła się między jej uda. Jednym  mocnym  pchnięciem  wypełnił  jej  aksamitne  wnętrze.  Odrobinkę zabolało, ale szybko zapomniała o dyskomforcie, gdy ich ciała dopasowały się do siebie.
Jęknęła  z  rozkoszy.  Krzysztof  zawsze  wiedział,  jak  należy  z  nią postępować.  Naparła  pośladkami  na  uda  męża,  odbijając  się  od  nich z wilgotnym mlaśnięciem. Połączeni ze sobą przyspieszyli ruchy, aż stały się gwałtowne i rwane. Klara wyprężyła się konwulsyjnie, gdy fale ciepła oblały jej uda, brzuch i piersi. Krzysztof wplótł palce we włosy żony i mocno szarpnął jej głowę w tył. Krzyknęła z bólu i rozkoszy, która odebrała jej oddech na kilka długich sekund. Drżąc, opadła na pościel. Krzysztof stęknął gardłowo i naprężył się, zwilżając ją od środka nasieniem.
Potem stoczył się z niej i zaległ obok na wznak z zamkniętymi oczyma. – Jak zamierzasz przekonać Michała do planowanej zgody? – zapytała,
wiedząc  z  doświadczenia,  że  ma  niewiele  czasu,  nim  mąż  zapadniew drzemkę.
– Pogodzi się z tym dla dobra rodu – rzekł Krzysztof i ziewnął, nie otwierając oczu. – Wybacz, ale prześpię się chwilkę.
Klara pocałowała go w ramię i podniosła się z łoża. Napełniła winem kielich  i naga usiadła w fotelu.  Wietrzyk  wpadający  przez otwarte okno przyjemnie owiewał jej skórę.
Trunek   i   chłód   pozwoliły   jej   skupić   myśli   wokół   zaskakujących zamiarów Krzysztofa. Klara nie wierzyła, aby jakiekolwiek argumenty trafiły do  serca  i  umysłu  Michała  Paca.  Jego  nienawiść  do  Sobieskiego  miała podłoże  czysto  osobiste.  W  młodości  obaj  pojedynkowali  się  o  jakąś szlachciankę, która niedługo po tym wydarzeniu zmarła. Dla Michała była to wielka miłość, a dla Sobieskiego tylko kolejna przelotna przygoda, jakich wiele miał na koncie młody, przystojny magnat. Po tamtym nieszczęśliwym pojedynku o pannę i jej przedwczesnej śmierci Michał popadł w pijaństwo i złe towarzystwo, przez co zaraził się syfilisem. Choroba nie była niczym niezwykłym wśród ludzi ze świecznika władzy i udało się zatrzymać jej postępy  dzięki  zażywaniu  rtęci.  Niestety  u  szwagra  pojawiły  się  skutki uboczne – choroba pozbawiła go niemal całkiem męskich sił witalnych, i to gdy był w kwiecie wieku.
Po  tym  doświadczeniu  Michał  porzucił  hulanki  i  stał  się  gorliwym katolikiem. Nigdy też nie wybaczył Sobieskiemu, który w jego mniemaniu zniszczył mu życie i odebrał szansę na posiadanie potomka i dziedzica.
Michał rzecz jasna skrzętnie ukrywał tę tajemnicę przed światem, nawet jego własny brat nie miał pojęcia, że asceza, w której żyje hetman wielki litewski, nie jest wyborem ducha, lecz wynika z ułomności ciała.
Klara nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała dojść prawdy. Dokonała tego w najprostszy ze sposobów. Przekupiła ochmistrzynię dworu szwagra i poznała dużą część tajemnicy, reszty się domyśliła.„Miłość potrafi zniszczyć ludzkie życie na wiele sposobów. Może też wznieść  człowieka  do  nieba  i  uszczęśliwić,  lecz  to  staje  się  udziałem nielicznych szczęśliwców”.
Popatrzyła na śpiącego Krzysztofa. Może właśnie tego brakowało w ich związku.  Tej  szaleńczej  miłości,  ekscytacji  i  zaborczości,  które  iskrzyły między Sobieskimi. W jej małżeństwie spoiwem było wzajemne zrozumienie własnej autonomii, chyba zbyt daleko posunięte jak na relacje żony i męża.
Klara w młodości również uległa urokowi przyszłego hetmana wielkiego koronnego.  Uśmiechnęła  się  z  nostalgią  na  wspomnienie  tamtych  lat. Skończyła  się  wojna  ze  Szwedami  i  choć  Klara  była  już  po  ślubie z   Krzysztofem,   większość   czasu   spędzała   w   Warszawie,   stając   się pośredniczką  między  Pacami  działającymi  na  Litwie  a  parą  królewską. Wtedy to poznała bliżej Sobieskiego. W tamtych latach nie piastował jeszcze najważniejszych urzędów, lecz był młody i zdecydowanie szczuplejszy niż dziś. A także pełen wigoru. Przekonało się o tym wiele panien dworskich i mężatek, w tym także ona.
Ich znajomość intymna trwała jednak krótko. Klara była pewna, że Jan Sobieski nie jest typem mężczyzny, który mógł na dłużej zostać przy tej samej kobiecie. Myliła się, o czym wkrótce potem plotkował cały dwór i pół Rzeczypospolitej.  Po  dziś  dzień  pozostawało  dla  Klary  tajemnicą,  jakiej magii czy sztuczek użyła ta suka Maria Kazimiera, aby usidlić w młodym magnacie wolnego ducha.
Być może, gdyby królowa Ludwika Maria nie wydała Klary za Paca, teraz to ona byłaby na miejscu Sobieskiej. Myśl ta wzbudzała w niej smutek, może  nawet  zawiść.  Nie  czuła  się  jednak  nieszczęśliwa  w  małżeństwie. Krzysztof był mądrym człowiekiem i od samego początku nie miał złudzeń co do temperamentu młodziutkiej żony. Zresztą sam nie był jej wierny. Nie stronił od romansów z córkami i żonami z najpotężniejszych rodów, otaczałsię też zwykłymi nałożnicami.
Mąż nigdy w niczym jej nie ograniczał. Od początku małżeństwa dał jej wolną rękę w doborze kochanków i w zamian oczekiwał tego samego. Co więcej, zachęcał ją, aby sypiała z mężczyznami, którzy mogli ułatwić Pacom – wciąż tylko drugoplanowemu rodowi na Litwie – dostęp do wyżyn władzy.
Podjęła tę grę i przechodząc przez wiele sypialni, osiągnęła dla rodu Paców nie mniej, niż Krzysztof dokonał w senacie. Dojrzewała, zbierała doświadczenia i uczyła się poznawać swe ciało, potrzeby i własną wartość.

#5 Książka po polsku » JOHN GRISHAM - Czuwanie » 2024-08-31 21:27:21

ghost
Odpowiedzi: 0

JOHN GRISHAM
Czuwanie
Przekład JAN KRAŚKO
Tyowi i cudownym chłopakom, z którymi grał w ogólniaku; ich wspaniałemu trenerowi i wspomnieniom z rozgrywek zakończonych dwukrotnie zdobyciem tytułu mistrza stanu





Wtorek

Droga na stadion Rake'a biegła przed szkołą, przed starą salą ćwiczeń orkiestry, przy kortach tenisowych, potem wpadała w tunel żółto-czerwonych klonów, które kupili i posadzili hojni sponsorzy, a jeszcze potem pięła się na niskie wzgórze, by opaść zboczem na asfaltowy parking na tysiąc samochodów. Kończyła się przed wielką bramą z cegły i kutego żelaza, za którą było już tylko siatkowe ogrodzenie, a za ogrodzeniem otoczone nabożną czcią boisko. W piątkowe wieczory przed bramą stało całe miasto, żeby po jej otwarciu wpaść na trybuny, zająć jak najlepsze miejsca i niecierpliwie czekać, aż skończą się przedmeczowe pokazy. Wyasfaltowany plac przed stadionem zapełniał się na długo przed pierwszym wykopem, dlatego przyjezdni musieli parkować na bitych drogach, w bocznych uliczkach czy na odległych parkingach za szkolną stołówką i za boiskiem do baseballu. Kibice drużyny gości mieli w Messinie kiepsko, alenie tak kiepsko jak ich ulubieńcy.
Drogą na stadion jechał powoli Neely Crenshaw. Jechał powoli dlatego, że nie był tu od wielu lat, i dlatego, że gdy zobaczył płonące na stadionie światła, momentalnie naszła go potężna fala wspomnień, tak jak to przewidywał. Samochód toczył się niespiesznie pod żółto-czerwonymi klonami, ubranymi w jaskrawe jesienne szaty. W dniach chwały Neely'ego drzewa miały pnie grube zaledwie na trzydzieści centymetrów, a teraz stykały się ze sobą konarami, gubiąc liście i zasypując szosę płatkami złotego śniegu.
Było późne październikowe popołudnie i wiał lekki północny wiatr. Pochłodniało.
Neely zatrzymał samochód przed bramą i popatrzył na boisko. Wszelki ruch zamarł, myśli napęczniały obrazami i dźwiękami z tamtego życia. Za jego czasów stadion nie miał nazwy, bo żadna nie była potrzebna. Wszyscy w Messinie nazywali go po prostu stadionem. „Chłopcy są już na stadionie – mówiono w kawiarniach i barach. – Wcześnie dziś wyszli". „O której sprzątamy stadion?" – pytano u rotarian. „Rake mówi, że na stadionie przydałyby się nowe ławki dla gości" – powiadano na spotkaniach sponsorów. „Już wieczór, a oni wciąż na stadionie – gadano w piwiarniach w północnej części miasta. – Rake późno ich dzisiaj wypędził". Żadnego miejsca w Messinie nie czczono bardziej niż tego. Nawet cmentarza.
Po odejściu Rake'a stadion nazwano jego imieniem. Oczywiście Neely'ego tu już wtedy nie było, i to od dawna. Wyjechał i nie zamierzał wracać.
W sumie nie wiedział, dlaczego jednak wrócił, chociaż w głębi serca zawsze czuł, że chwila ta nadejdzie, że nadejdzie dzień, gdy coś go tu wezwie. Zawsze też wiedział, że Rake w końcu umrze, że będzie pogrzeb z setkami byłych Spartan wokół trumny, zawodników w zielonych koszulkach opłakujących śmierć człowieka-legendy, którego kochali i nienawidzili zarazem. Ale jakże często powtarzał sobie, że nie wróci na stadion, dopóki Rake żyje.
Daleko za trybunami dla gości były dwa boiska treningowe, jedno oświetlone. Żadna inna szkoła w stanie nie mogła marzyć o takim luksusie, ale z drugiej strony, żadne inne miasto nie czciło futbolu tak żarliwie i tak powszechnie jak Messina. Usłyszał gwizdek trenera i zaraz potem głuchy łoskot zderzających się ze sobą ciał; drużyna Spartan ćwiczyła przed piątkowym meczem. Neely przeszedł przez bramę i stanął na – jakżeby inaczej – zielonej bieżni.
Trawa w strefie przyłożeń była dobrze przystrzyżona i nadawała się do gry, ale przy bramkach trochę odbijała. Poza tym w rogach rosły kępy zielska i gdy je zauważył, zauważył też, jak nierówno przystrzyżono ją przy bieżni. W dniach chwały co czwartek przychodziło tu kilkudziesięciu ochotników z ogrodowymi nożycami, którzy starannie przycinali każde niesforne źdźbło.
Ale dni chwały minęły. Odeszły wraz z Rakiem. Teraz w futbol grali zwykli śmiertelnicy, a miasto straciło całą butę i zadziorność.Coach Rake zbluzgał kiedyś pewnego elegancko ubranego dżentelmena, który srodze zgrzeszył, wchodząc na uświęconą murawę boiska. Dżentelmen ów szybko wskoczył na bieżnię i gdy podszedł bliżej, Rake zdał sobie sprawę, że to sam burmistrz. Burmistrz był urażony i obrażony. Rake miał to gdzieś. Nikt nie miał prawa wchodzić na jego boisko i kropka. Burmistrz, który nie nawykł do tego, że publicznie go wyzywano, pociągnął za wszystkie sznurki, by wyrzucić go z pracy, ale Rake bez trudu dał mu odpór i podczas głosowania w radzie miejskiej wygrał z nim cztery do jednego.
W tamtych czasach Eddie Rake cieszył się w Messinie większym poważaniem niż wszyscy politycy razem wzięci, ale zupełnie go to nie obchodziło.
Tuż przy linii bocznej Neely szedł powoli w kierunku trybun dla gospodarzy, lecz raptem przystanął, wziął głęboki oddech i zastygł bez ruchu. Znowu naszła go przedmeczowa trema, znowu usłyszał ryk tłumu ludzi siedzących ramię przy ramieniu na przepełnionych trybunach i bojową pieśń Spartan w wykonaniu grającej pośrodku orkiestry. A tuż za linią boczną, ledwie kilka kroków od miejsca, gdzie teraz stał, znowu zobaczył zawodnika z numerem dziewiętnastym na koszulce, który rozgrzewał się nerwowo na oczach wielbiących go kibiców. Numer dziewiętnasty był mistrzem szkół średnich, najlepszym graczem w Stanach, quarterbackiem* o złotym ramieniu, szybkich nogach, sporym wzroście i masie ciała, być może najlepszym zawodnikiem, jakiego kiedykolwiek wydała Messina.
Numer dziewiętnasty był Neelym Crenshawem z tamtego życia.
Zrobił jeszcze kilka kroków wzdłuż linii bocznej, stanął przy pięćdziesiątce, przy linii przecinającej stujardowe boisko dokładnie na pół, w miejscu, z którego Rake dyrygował setkami meczów, i spojrzał na puste ławki, gdzie kiedyś w piątkowe wieczory zasiadało dziesięć tysięcy ludzi, żeby dać upust emocjom, jakie wywoływała w nich drużyna miejscowego ogólniaka.
Słyszał, że teraz przychodzi ich połowę mniej.
Upłynęło piętnaście lat, odkąd dziewiętnastka przyprawiała tak wielu o dreszcz podniecenia. Piętnaście lat, odkąd grał na tym świętym boisku. Ileż razy obiecywał sobie, że nigdy nie zrobi tego, co właśnie robił? Ileż razy poprzysięgał sobie, że tu nie wróci?
Na boisku treningowym gwizdał trener i ktoś krzyczał, ale on ledwie to słyszał. Za to wyraźnie słyszał bębny orkiestry,
chrapliwy, niezapomniany głos Bo Michaela z głośników, ogłuszający trzask ławek, na których podskakiwali kibice.
Słyszał też opryskliwe powarkiwania Rake'a, chociaż w ogniu walki trenerowi rzadko kiedy puszczały nerwy.A tam były „zagrzewajki", cheerleaderki w krótkich spódniczkach, które podskakiwały na opalonych, pięknie umięśnionych nogach, zachęcając tłum do gorętszego kibicowania. Neely miał w czym wtedy wybierać.
Jego rodzice siedzieli na czterdziestym jardzie, osiem rzędów pod budką dla prasy. Przed każdym wykopem machał ręką matce. Prawie przez cały mecz się modliła, pewna, że syn skręci sobie kark.
Łowcy głów z college'u dostawali bilety do rzędu siedzeń z oparciami, dokładnie na pięćdziesiątym jardzie, a więc najlepsze. Pewnego razu ktoś naliczył trzydziestu ośmiu obserwatorów, a wszyscy przyjechali tylko po to, żeby popatrzeć na dziewiętnastkę. Ponad sto college'ów napisało do niego listy; ojciec wciąż je przechowywał. Trzydzieści jeden zaproponowało pełne stypendium. Gdy wreszcie podpisał umowę z Tech, zwołano specjalną konferencję prasową i trąbiły o tym wszystkie gazety.
Stadion na dziesięć tysięcy miejsc w mieście liczącym osiem tysięcy mieszkańców. Rachunki nigdy się nie zgadzały. Ale ludzie przyjeżdżali tu z całego hrabstwa, z najgłębszego zadupia, gdzie w piątek wieczorem nie było co robić. Dostawali wypłatę, kupowali piwo, sunęli do Messiny, przychodzili na stadion, zajmowali północny sektor i robili więcej hałasu niż uczniaki, orkiestra i miejscowi razem wzięci. Kiedy był małym chłopcem, ojciec nie pozwalał mu tam siadać. Te „wsioki" chlały piwo, biły się i wyzywały sędziów. Kilka lat później, już jako numer dziewiętnasty,
* Rozgrywający. Podczas meczu na boisku znajduje się po jedenastu graczy z każdej drużyny: jedenastka atakująca i jedenastka broniąca. Oprócz tego w rezerwie znajdują się pozostali zawodnicy, którzy są wystawiani przez trenera w zależności od rodzaju akcji w ataku lub w obronie, oraz gracze do zadań specjalnych, czyli special team, w której są między innymi kopacz, kopiący piłkę z powietrza punter oraz snapper wysyłany na boisko do tzw. długiego snapowania (podawanie piłki do tyłu, między swoimi nogami, do stojącego w oddali puntera). Podczas meczu ligi NFL drużyna może wykorzystać w grze czterdziestu pięciu graczy, lecz tylko jedenastu z nich może przebywać jednocześnie na boisku. W typowym czterdziestopięcioosobowym składzie podczas meczu NFL znajduje się: trzech quartebacków, punter, placekicker (kopacz-specjalista od kick-returnu), ośmiu ofensywnych linemenów, czterech running-backów, pięciu skrzydłowych, dwóch graczy tight-ends, siedmiu defensywnych linemenów, siedmiu linebackerów i sześciu obrońców (wszystkie przypisy tłumacza).
uwielbiał tych rozwrzeszczanych „wsioków" i był pewien, że oni uwielbiają jego.
Ale teraz na stadionie panowała cisza, teraz stadion czekał. Neely schował ręce do kieszeni i ruszył powoli przed siebie – zapomniany bohater, którego gwiazda przedwcześnie zgasła. Przez trzy sezony grał jako quarterback. Zaliczył ponad sto przyłożeń. Ani razu nie przegrał na swoim boisku. Wspomnienia powracały, chociaż próbował je od siebie odpędzić. Tamte czasy już minęły, powtórzył sobie po raz setny. Już dawno minęły.Za południową linią końcową sponsorzy wznieśli gigantyczną tablicę wyników, a na zamocowanych wokół niej wielkich planszach wielkimi zielonymi literami wypisano historię miejscowego futbolu. Tym samym była to historia Messiny. 1960-1961: dwa sezony bez porażki; Rake miał wtedy tylko dwadzieścia dziewięć lat. 1964: początek złotej serii, która trwała do końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych. W 1970, miesiąc po narodzinach Neely'ego, Messina przegrała mecz o mistrzostwo stanu z South Wayne i złota seria dobiegła końca. Osiemdziesiąt cztery zwycięstwa z rzędu, w tamtych czasach krajowy rekord. Eddie Rake stał się legendą w wieku trzydziestu dziewięciu lat.
Ojciec opowiadał, że po tej porażce miasto ogarnął niewysłowiony smutek. Jakby nie wystarczyły im osiemdziesiąt cztery zwycięstwa. To była paskudna zima, ale Messina przetrwała i już w następnym sezonie chłopcy Rake'a rozgromili South Wayne trzynaście do zera, zdobywając mistrzostwo stanu. Zdobyli też kolejne, w siedemdziesiątym czwartym, siedemdziesiątym piątym i siedemdziesiątym dziewiątym.
Potem przyszła posucha. Od osiemdziesiątego do osiemdziesiątego siódmego, kiedy to Neely zdał do ostatniej klasy, Spartanie nie doznali ani jednej porażki, wygrywając wszystkie konferencje i play-offy tylko po to, żeby przegrać w stanowych finałach. W Messinie zapanowało niezadowolenie. Miejscowi narzekali w knajpach i kawiarniach. Starsi tęsknili za czasami złotej serii. Drużyna z jakieś kalifornijskiej szkoły wygrała dziewięćdziesiąt razy z rzędu i miasto się obraziło.
Po lewej stronie tablicy wyników, na zielonej planszy białymi literami wypisano nazwiska największych bohaterów Messiny. Siedem numerów zastrzeżono*, dziewiętnastkę Neely'ego jako ostatnią. Tuż obok dziewiętnastki widniała pięćdziesiątka-szóstka Jessego Trappa, linebackera**, który przez krótki czas grał w Miami, a potem trafił do więzienia. W siedemdziesiątym czwartym Rake zastrzegł numer osiemdziesiąty pierwszy, Romana Armsteada, jedynego Spartanina, który grał w NFL.
Za południową strefą przyłożeń stała szatnia, której mógł im pozazdrościć każdy college. Miała siłownię, szafki, przebieralnię dla gości z wykładziną na podłodze i prysznice. Szatnię też zbudowali sponsorzy po intensywnej kampanii reklamowej i zbiórce pieniędzy, która trwała całą zimę i pochłonęła całe miasto. Nie szczędzono żadnych kosztów, nie dla Spartan z Messiny. Coach Rake chciał mieć siłownię, szafki i pokoje dla trenerów, i sponsorzy natychmiast zapomnieli o Bożym Narodzeniu.
Na stadionie było coś nowego, coś, czego Neely przedtem nie widział. Tuż za bramką do szatni stał brązowy pomnik na ceglanym piedestale. Neely podszedł bliżej. Był to Rake. Ponadnaturalnych rozmiarów popiersie Rake'a ze zmarszczkami na czole, ze znajomo wykrzywionymi ustami i cieniem uśmiechu w oczach. Na głowie miał sfatygowaną czapeczkę Spartan, tę samą, którą nosił przez całe dziesięciolecia. Brązowe popiersie Eddiego Rake'a w wieku pięćdziesięciu lat: pięćdziesięciu, nie siedemdziesięciu. W cokół wmurowano tablicę z entuzjastycznym opisem jego osiągnięć, ze szczegółami, które niemal każdy mieszkaniec Messiny mógł wyrecytować z pamięci: trzydzieści cztery lata jako główny trener* Zastrzeżenie numeru oznacza, że żaden zawodnik danego klubu nie może w przyszłości używać numeru należącego kiedyś do słynnego gracza, który zakończył już karierę. Na przykład w Chicago Bulls zastrzeżony jest numer dwudziesty trzeci, gdyż był to numer Michaela Jordana.
** Obrona dzieli się na trzy podformacje: defence-liners, linebackers i tzw. secondary, wspomaganie. Linebackerzy, najczęściej trzech, stoją kilka jardów za defence liners. To najbardziej uniwersalni gracze obrony. Zatrzymują przeciwnika, jeśli przebije się przez pierwszy mur obrońców.
Spartan, czterysta osiemnaście zwycięstw, sześćdziesiąt dwie porażki, trzynaście tytułów stanowych, złota seria, która rozpoczęła się w sześćdziesiątym czwartym i trwała aż do osiemdziesiątego czwartego.
Był to ołtarz i Neely niemal widział, jak przed każdym piątkowym meczem wchodzący na boisko Spartanie pochylają przed nim głowę.
Dmuchnął wiatr, zawirowały liście. Trening dobiegł końca i brudni, zlani potem zawodnicy, ledwo powłócząc nogami, szli do szatni. Nie chciał, żeby go widzieli, więc zawrócił do bramy. Wszedł między ławki, wspiął się do trzydziestego rzędu i usiadł samotnie w miejscu, skąd roztaczał się widok na stadion i na dolinę. W oddali, ponad czerwonozłotymi wierzchołkami drzew, strzelały w niebo wieże kościołów. Ta po lewej należała do kościoła metodystów, a ulicę za nią, niewidoczny nawet z najwyższych rzędów stadionu, stał ładny, piętrowy dom, który miasto sprezentowało Eddiemu Rake'owi w dniu jego pięćdziesiątych urodzin.
W domu tym Miss Lila, jej trzy córki i pozostali Rake'owie czekali, aż trener wyda ostatnie tchnienie. Na pewno byli tam również przyjaciele, były zawalone jedzeniem stoły i porozstawiane wszędzie kwiaty.
Czy byli tam również Spartanie? Neely bardzo w to wątpił.
Następny samochód, który wjechał na parking, zatrzymał się obok jego samochodu. Ten Spartanin był w marynarce i w krawacie i on też unikał wchodzenia na murawę, idąc niespiesznie bieżnią. Zauważył Neely'ego i wszedł na trybuny.
–Długo tu siedzisz? – spytał, gdy ściskali sobie ręce.
–Nie – odrzekł Neely. – Umarł?
–Nie. Jeszcze nie.
Paul Curry wyłapał czterdzieści siedem z sześćdziesięciu trzech piłek na przyłożenie, które Neely posłał mu w ciągu trzech lat wspólnie spędzonych na boisku. Crenshaw do Curry'ego,Crenshaw do Curry'ego, i tak przez cały czas. Byli praktycznie nie do zatrzymania. Byli też współkapitanami. I bliskimi przyjaciółmi, których ścieżki rozeszły się z biegiem lat. Wciąż do siebie dzwonili, trzy, cztery razy w roku. Jego dziadek zbudował pierwszy bank w Messinie, więc Paul miał zapewnioną przyszłość już w dniu narodzin. Ożenił się z miejscową dziewczyną, też z bogatej rodziny. Neely był jego drużbą i wtedy to po raz ostatni przyjechał do miasta.
–Jak tam rodzina? – spytał.
–Dobrze. Mona jest w ciąży.
–Jak zwykle. To piąte czy szóste?
–Dopiero czwarte.
Neely pokręcił głową. Siedzieli kilkadziesiąt centymetrów od siebie, patrząc w dal i gadając, lecz obydwaj byli pochłonięci własnymi myślami. Zza szatni dochodził warkot odjeżdżających samochodów i półciężarówek.
–Jak tam drużyna? – spytał Neely.
–Nieźle. Cztery wygrali, dwa przegrali. Trenerem jest młody facet z Missouri. Podoba mi się. Ale nie ma dobrego narybku.
–Z Missouri?
–Tak. Nikt inny w promieniu tysiąca pięciuset kilometrów nie chciał tu przyjść.
Neely zerknął na niego i powiedział:
–Przytyłeś.
–Jestem bankowcem i rotarianinem, ale i tak bym z tobą wygrał. – Zamilkł. Było mu głupio, że z tym wyskoczył. Lewe kolano Neely'ego było dwa razy większe od prawego.
–Na pewno – odrzekł z uśmiechem Neely. Nie ma sprawy, Paul.
Patrzyli, jak odjeżdżają ostatnie samochody, z których większość ruszała, a przynajmniej próbowała ruszyć z piskiem opon. To była jedna z ich pomniejszych tradycji.
Po chwili znowu zapadła cisza.
–Przychodzisz na stadion, kiedy nikogo tu nie ma? – spytał Neely. –Kiedyś przychodziłem.–I łazisz wokół boiska, wspominając, jak to kiedyś było?
–Teraz już nie. Ale wszystkich to dopada.
–Jestem tu pierwszy raz, odkąd zastrzegli mój numer.
–A tobie widzę nie przeszło. Ciągle żyjesz przeszłością, wciąż marzysz, wciąż jesteś najlepszym quarterbackiem w Stanach.
–Żałuję, że w ogóle zobaczyłem piłkę.
–W tym mieście nie miałeś wyboru. Rake ubrał nas w koszulki, kiedy byliśmy w szóstej klasie. Cztery drużyny: czerwoni, błękitni, złoci i czarni, pamiętasz? Zielonych nie było, bo każdy pacan chciał nosić zieloną koszulkę. Graliśmy we wtorki i ściągaliśmy tu więcej kibiców niż niejeden ogólniak. Asystenci Rake'a uczyli nas tych samych zagrywek, które oglądaliśmy w piątki. Tego samego systemu. Marzyliśmy o Spartanach, o grze przed dziesięcioma tysiącami fanatyków. W dziewiątej klasie, kiedy przejął nas sam Coach, znaliśmy wszyściutkie numery, czterdzieści słynnych zagrywek Rake'a. Mogliśmy stosować je nawet we śnie.
–Do tej pory je pamiętam – odrzekł Neely.
–Ja też. A pamiętasz, jak przez bite dwie godziny kazał nam rypać przekładankę w prawo?
–Tak, bo ciągle coś knociłeś.
–A potem przegnał nas po ławkach, aż się porzygaliśmy.
–Cały Rake – wymamrotał Neely.
–Najpierw liczysz lata do chwili, kiedy będziesz mógł włożyć koszulkę, a potem jesteś bohaterem, idolem, zadziornym sukinsynem, bo w tym mieście nie można zawalić. Wygrywasz i wygrywasz, jesteś królem tego światka, aż tu nagle puf! – i do widzenia. Grasz ostatni mecz i wszyscy płaczą. Nie wierzysz, że to już koniec. Przychodzi kolejna drużyna i nikt cię już nie pamięta.
–To było tak dawno temu…
–Piętnaście lat, stary. Kiedy byłem w college'u i wracałem do domu na święta czy na wakacje, trzymałem się jak najdalej stąd. Nie przejeżdżałem nawet przed szkołą. Ani razu nie widziałem Rake'a, nie chciałem. No i któregoś wieczoru, latem, tuż przed wyjazdem, kupiłem sześć piw, wlazłem tu, usiadłem i zacząłem wspominać. Przesiedziałem tak kilka godzin. Widziałem, jak ganiamy po murawie, jak zdobywamy punkty, kiedy tylko nam się zachce, jak rozpirzamy wszystkich w pył. Było cudownie. A potem serce mi się ściskało, że to już nie wróci, że dni naszej chwały minęły, i to błyskawicznie.–Nienawidziłeś go wtedy?
–Rake'a? Nie, wtedy go kochałem.
–Codziennie inaczej.
–Każdy tak.
–Dalej cię boli?
–Już nie. Kiedy się ożeniłem, kupiłem bilet na cały sezon, wstąpiłem do klubu sponsorów i tak dalej, jak każdy. Z czasem zapomniałem, że kiedyś byłem bohaterem. Stałem się zwykłym kibicem.
–Chodzisz na wszystkie mecze? Paul wskazał w lewo.
–Jasne. Bank ma tu cały sektor.
–Sektor to wystarczyłby dla twojej rodzinki.
–Mona jest bardzo płodna.
–Widzę. Jak teraz wygląda?
–Jak baba w ciąży.
–Nie, czy ma dobrą figurę?
–Pytasz, czy nie jest gruba?
–Właśnie.
–Nie, dwie godziny dziennie zasuwa w siłowni i je tylko sałatę. Wygląda świetnie i zaprasza cię dzisiaj na kolację.
–Na sałatę?
–Na co zechcesz. Zadzwonić do niej?
–Nie, jeszcze nie. Pogadajmy.Umilkli i długo milczeli. Przed bramą stanął pikap. Kierowca, przysadzisty facet w wypłowiałych dżinsach i w dżinsowej czapce, miał gęstą brodę i lekko utykał. Minął strefę przyłożeń, wszedł na bieżnię, potem między ławki i dopiero wtedy zauważył, że Neely i Curry obserwują każdy jego ruch. Skinął im głową usiadł kilkanaście rzędów niżej i znieruchomiał tam samotnie, patrząc na boisko.
–Orley Short. – Paul wreszcie skojarzył twarz z nazwiskiem. – Koniec lat siedemdziesiątych. –Tak, pamiętam go. Najwolniejszy linebacker w historii klubu.
–I najwredniejszy. Przez rok grał w jakimś college'u, potem rzucił to w cholerę i poszedł do lasu ścinać drzewa.
–Rake lubił drwali, co?
–A my to nie? Czterech drwali w obronie i mistrzostwo konferencji w kieszeni.
Za pikapem Shorta stanął drugi pikap i wysiadł z niego zażywny mężczyzna w dżinsowym kombinezonie i w dżinsowej czapce. Wszedł na trybuny, przywitał się z Shortem i usiadł obok niego. Chyba się tu nie umawiali.
–Nie, cholera, nie pamiętam – mruknął sfrustrowany Paul.
–Nie kojarzę go.
Przez trzydzieści pięć lat Rake wytrenował setki chłopaków z Messiny i z całego hrabstwa. Większość z nich została w mieście. Znali się. Tworzyli małe bractwo, do którego wstęp mieli jedynie nieliczni.
–Powinieneś częściej przyjeżdżać – rzucił Paul, uznawszy, że pora coś powiedzieć.
–Dlaczego?
–Choćby do kumpli.
–A może nie chcę ich widywać?
–Czemu?
–Nie wiem.
–Myślisz, że będą wypominać ci, że nie zdobyłeś pucharu Heismana*?
–Nie.
–Nie bój nic, pamiętają cię, ale już dawno przeszedłeś do historii. Dla nich ciągle jesteśnajlepszy w Stanach, ale to było dawno temu. Wpadnij do Renfrowa, sam zobaczysz. Maggie wciąż ma to twoje wielkie zdjęcie, wisi nad kasą. Co czwartek jem tam śniadanie i zawsze któryś z naszych, z tych starszych, zaczyna tę samą rozmowę: kto był najlepszym quarterbackiem w historii Messiny, Neely Crenshaw czy Wally Webb. Webb występował przez cztery lata, zaliczył czterdzieści sześć zwycięstw z rzędu, nigdy nie przegrał, i tak dalej, i tak dalej. Ale Crenshaw grał przeciwko czarnym, a mecze były wtedy szybsze i ostrzejsze. Crenshaw przeszedł do Tech, a z Webba był za cienki Bolek, żeby zagrać w pierwszej lidze. Kłócą się przez cały czas. Ciągle cię kochają.
–Dzięki, ale chyba tam nie pójdę.
–Jak chcesz.
–To było kiedyś, Paul.
–Przestań, odpuść sobie. Ciesz się wspomnieniami.
–Nie mogę. We wspomnieniach jest Rake.
–To dlaczego przyjechałeś?
–Nie wiem.
W kieszeni ciemnego eleganckiego garnituru Paula zadzwoniła komórka. Wyjął ją i rzucił: –Curry. No? Jestem na stadionie z Crenshawem… Tak, przyjechał… Słowo honoru. Dobra. Zatrzasnął wieczko i schował komórkę do kieszeni.
–Silos – mruknął. – Powiedziałem mu, że może przyjedziesz.
Neely uśmiechnął się do wspomnień i pokręcił głową. Silos Mooney.
* Puchar przyznawany corocznie najlepszemu w kraju zawodnikowi akademickiemu.
–Nie widziałem go od matury.
–On chyba nie zrobił matury.
–Fakt, zapomniałem.
–Miał kłopoty z policją. Handlował prochami. Ojciec wykopał go z chałupy na miesiąc przed egzaminami.–Tak, teraz pamiętam.
–Przez kilka tygodni mieszkał u Rake'a w piwnicy, a potem wstąpił do wojska.
–Co teraz robi?
–Hmm, powiedzmy, że karierę, dość barwną karierę. Po tym, jak karnie zwolnili go z wojska, przez kilka lat harował na platformach wiertniczych. Wreszcie zmęczył się uczciwą pracą wrócił do Messiny i handlował prochami, dopóki ktoś nie wygarnął do niego ze spluwy.
–Rozumiem, że chybił.
–O włos, ale to wystarczyło, żeby Silos spróbował żyć jak Pan Bóg przykazał. Pożyczyłem mu pięć tysięcy, odkupił sklep obuwniczy od starego Franklina i został wielkim przedsiębiorcą. Obniżył ceny butów, podwoił pensję pracownikom i w ciągu roku zbankrutował. Potem sprzedawał kwatery cmentarne, potem używane samochody, jeszcze potem domy na kółkach. Na jakiś czas straciłem go z oczu. Pewnego dnia przyszedł do banku, spłacił gotówką cały dług i powiedział, że wreszcie znalazł żyłę złota.
–W Messinie?
–A jak. Jakimś cudem udało mu się wysiudać starego Joslina ze składnicy złomu, tej wiesz, pod miastem. Wyremontował magazyn i oficjalnie prowadzi tam zakład blacharski. Dojna krowa. Ale na zapleczu, tak zupełnie nieoficjalnie, ma dziuplę i ściąga tam kradzione pikapy. To jest dopiero dojna krowa.
–I powiedział ci o tym?
–O dziupli nie, ale ma konto w moim banku, poza tym sekrety i tajemnice w Messinie? Trudno je ukryć. Wszedł w jakiś układ z szajką złodziei w obu Karolinach. Podrzucają mu kradzione wozy, on rozbiera je i opycha części. Wszystko za gotówkę, za bardzo duży szmal.
A policja?
Na razie nie interweniują, ale ci, co robią z nim interesy, są bardzo ostrożni. Lada dzień może wpaść do mnie FBI z nakazem, więc jestem przygotowany.
–Cały Silos…
To wrak. Chleje, gania za babami, szasta forsą. Wygląda dziesięć lat starzej.
–Dlaczego mnie to nie dziwi… Ciągle się bije?
–Cały czas. Uważaj, co mówisz o Rake'u. Nikt nie kocha go bardziej niż on. Przygrzeje ci, że hej.–Spokojnie.
Jako środkowy napastnik i środkowy obrońca Silos Mooney niepodzielnie panował na każdym boisku, na którym przyszło mu grać. Miał niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu i wyglądał, cóż, wyglądał jak silos: wszystko miał duże i grube, korpus, ręce i nogi. Występował z nimi przez trzy lata. W przeciwieństwie do Neely'ego i Curry'ego, w każdym meczu zaliczał średnio trzy faule osobiste. Raz zaliczył cztery, po jednym w każdej kwarcie. Dwa razy usunięto go z boiska za to, że kopnął w krocze linemana przeciwników. Żył żądzą krwi i toczył ją z każdego biedaka, który miał niefart stać naprzeciwko niego przed wznowieniem gry*.
–Puścił juchę, skurwiel – syczał w kupie, zwykle pod koniec pierwszej połowy. – Nie dociągnie do końca meczu.
–Co się czaisz, zabij sukinsyna, i już – odpowiadał Neely, rozwścieczając go jeszcze bardziej. Im mniej obrońców, tym łatwiej dla niego.
* Przed każdym kolejnym wznowieniem gry obydwie rywalizujące formacje (atak i obrona) ustawiają się twarzą do siebie po przeciwnych stronach piłki. Piłka jest ustawiona na wyznaczonej przez sędziego linii wznowienia. Tylko siedmiu graczy ataku i siedmiu graczy obrony może ustawić się w odległości 1 jarda od linii, natomiast pozostała czwórka graczy obydwu rywalizujących formacji musi stać z tyłu, w polu zwanym backfield.
Żadnego innego gracza Coach Rake nie wyzywał tak często i z takim entuzjazmem jak jego. Nikt bardziej na to nie zasłużył. I nikt nie łaknął tych wyzwisk bardziej niż on.
Daleko w północnym sektorze, tam gdzie „wsioki" robiły kiedyś tyle hałasu, na najwyższy rząd ławek powoli wspinał się starszy mężczyzna. Z tej odległości trudno go było rozpoznać, zresztą na pewno chciał być sam. Usiadł, spojrzał na boisko i wkrótce pogrążył się we wspomnieniach.
Pokazał się pierwszy biegacz i zaczął truchtać bieżnią w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. O tej porze przychodzili tu różni, żeby zaliczyć kilka kółek albo po prostu pospacerować. Za czasów Rake'a rzecz nie do pomyślenia, ale kiedy go wyrzucili, w mieście zebrano podpisy pod wnioskiem, żeby udostępnić bieżnię tym, którzy zechcą za to zapłacić. W pobliżu zwykle krążył cięć, uważnie pilnując, żeby nikt nie śmiał wejść na murawę Stadionu Rake'a. I nikt nie miał na to żadnych szans.
–A gdzie jest Floyd? – spytał Neely.
–Siedzi w tym swoim Nashville. Brzdąka na gitarze i pisze szmirowatą muzykę. Ściga się z marzeniami.
–A Ontario?–Jest tutaj, pracuje na poczcie. Mają z Takitą troje dzieci. Takita uczy w szkole i jest bardzo miła, jak dawniej. Pięć razy w tygodniu chodzą do kościoła.
–A więc Ontario wciąż się uśmiecha…
–Cały czas, jak kiedyś.
–A Denny?
–Też tu jest. Uczy chemii w tamtym budynku. Nie przepuścił ani jednego meczu.
–Zdawałeś chemię?
–Nie.
–Ja też nie. Miałem same piątki, chociaż ani razu nie otworzyłem książki.
–Nie musiałeś. Byłeś najlepszy w Stanach.
–Jesse jeszcze siedzi?
–O tak, i nieprędko wyjdzie.
–Gdzieś tu?
–W Buford. Codziennie widzę jego matkę i zawsze o niego pytam. Płacze bidula, ale nic na to nie poradzę.
–Ciekawe, czy wie o Rake'u.
Paul wzruszył ramionami i nastąpiła kolejna przerwa w rozmowie, którą wypełnili obserwowaniem staruszka truchtającego żmudnie wokół boiska. Za staruszkiem szły dwie tęgie młode kobiety. Więcej energii traciły na gadanie niż na spacerowanie.
–Dowiedzieliście się wreszcie, dlaczego Jesse przeszedł do Miami? – spytał Neely.
–Nie. Krążyły plotki o dużej forsie, ale Jesse nie puścił pary z gęby.
–Pamiętasz, jak zareagował Rake?
–Jasne, chciał go zabić. Pewnie obiecał go tym z AM.
–Zawsze lubił rozdawać prezenty – powiedział Neely z miną człowieka doświadczonego. – Chciał, żebym poszedł na stanowy.
–I powinieneś.–Teraz już za późno.
–Czemu chciałeś do Tech?
–Podobał mi się ich trener od quarterbacków.
–Ten od quarterbacków nikomu się nie podobał. Więc?
–Naprawdę chcesz wiedzieć?
–Tak, po piętnastu latach już chyba mogę, nie?
–Kupili mnie za pięćdziesiąt tysięcy w gotówce.
–Nie.
–Tak. Ci ze stanowego dawali czterdzieści, ci z AM trzydzieści pięć, paru innych dwadzieścia. –Nigdy mi tego nie mówiłeś.
–Nikomu nie mówiłem. To bagno.
–Wziąłeś od nich pięćdziesiąt kawałków w gotówce? – spytał powoli Paul.
–Pięćset studolarowych banknotów w nieoznakowanej czerwonej płóciennej torbie, którą pewnego wieczoru znalazłem w bagażniku, kiedy wyszedłem z kina z Krzykulą. Nazajutrz rano podpisałem kontrakt.
–Twoi starzy wiedzieli?
–Zwariowałeś? Ojciec wezwałby tych z komisji dyscyplinarnej.
–Dlaczego to wziąłeś?
–Nie bądź naiwny. Każdy college proponował pieniądze. Tak się w to grało.
–Nie jestem naiwny, tylko zaskoczony.
–Dlaczego? Mogłem pójść do Tech za friko albo mogłem wziąć kasę. Pięćdziesiąt tysięcy dla osiemnastoletniego idioty to jak główna wygrana na loterii.
–Ale…
–Paul, kasą sypał każdy łowca głów. Każdy bez wyjątku. Myślałem, że to taki układ. –Gdzieś ty schował tyle szmalu?–Tu i tam, poupychałem gdzie się dało. Jak przyjechałem do Tech, z mety kupiłem nowy wóz. Na długo nie starczyło.
–Rodzice nic nie podejrzewali?
–Podejrzewali, ale byłem daleko, w college'u, i nie za wszystkim nadążali.
–Nic nie odłożyłeś?
–Po co miałem odkładać, skoro byłem na liście?
–Na jakiej liście?
Neely usiadł wygodniej i uśmiechnął się pobłażliwie.
–Nie traktuj mnie jak dziecka, dupku – warknął Paul. – Może to dziwne, ale większość z nas nie grała w pierwszej lidze.
–Kiedy byłem na pierwszym roku, graliśmy o puchar Gatora. Pamiętasz?
–Jasne. Wszyscy cię oglądaliśmy.
Wszedłem na boisko w drugiej połowie, zaliczyłem trzy przyłożenia*, przebiegłem sto jardów, w ostatniej sekundzie meczu dobrze podałem i wygraliśmy. Nowa gwiazda, najlepszy zawodnik wśród studentów pierwszego roku, najlepszy w kraju, bla-bla-bla, bla-bla-bla. Wracam na uniwerek i znajduję w skrzynce małą przesyłkę. Pięć tysięcy dolarów w gotówce. I anonimowy liścik: „Świetnie ci poszło. Oby tak dalej". Sprawa
* W futbolu amerykańskim istnieje pięć sposobów zdobywania punktów:
1. Przyłożenie za 6 punktów. To najwyżej nagradzane zagranie w futbolu amerykańskim ma miejsce wtedy, kiedy drużyna znajduje się w posiadaniu piłki w strefie przyłożeń przeciwnika. Zdobycie przyłożenia jest podstawowym celem drużyny atakującej. Przyłożenie można zdobyć trzema sposobami:
a) Zawodnik mający piłkę przekracza linię goal line rozpoczynającą strefę przyłożeń przeciwnika.
b) Skrzydłowy prawidłowo wyłapuje podanie w strefie przyłożeń rywali.
c) Zawodnik odzyskuje bezpańską piłkę w strefie przyłożeń drużyny przeciwnej.
W pierwszym z tych trzech przypadków zawodnik z piłką zdobywa przy-łożenie w chwili, gdy trzymana przez niego piłka przekroczy całym obwodem „światło" linii goal line, czyli tzw. piane. Piane jest to wyimaginowana ściana wznosząca się prostopadle w górę na całej długości linii goal line.Drużyna, która zdobyła przyłożenie, jest automatycznie uprawniona do zdobycia dodatkowych punktów.
2. Point after touchdown, zwany także extra point, czyli punkt dodatkowy za celne kopnięcie do bramki po każdym przyłożeniu.
3. Dodatkowa próba za 2 punkty, wykonywana zamiast punktu dodatkowego za celne kopnięcie do bramki.
4. Field goal, czyli celne kopnięcie do bramki za 3 punkty.
5. Safety za 2 punkty, czyli przyłapanie przez obronę zawodnika formacji atakującej będącego w posiadaniu piłki, w jego własnej strefie przyłożeń. Może się zdarzyć, że po udanym puncie drużyna atakująca rozpocznie akcję z okolic swojej strefy przyłożeń. Jeżeli linia wznowienia gry została wyznaczona na drugim jardzie połowy drużyny atakującej, to po wysnapowaniu piłki do tyłu quarterback drużyny atakującej będzie znajdował się z piłką we własnej strefie przyłożeń. Dla drużyny broniącej jest to doskonała okazja na zdobycie 2 punktów safety. Obrońcy po wznowieniu gry z pewnością zastosują blitz (błyskawiczny atak) polegający na zmasowanym ataku kilku zawodników, próbujących przedrzeć się poprzez strefę chroniącą quarterbacka i powalić go na murawę wraz z piłką. Nagrodą dla obrony za taką akcję będą
2 punkty safety oraz zdobycie piłki.
była jasna: wygrywaj, a kasy ci nie zabraknie. No i oszczędzanie przestało mnie interesować. Pikap Silosa był pomalowany dziwnie, ni to na złotawo, ni na czerwonawo. Dekle lśniły srebrem, szyby czernią.
–Już jest – powiedział Paul, gdy samochód stanął przed bramą.
–Co to za wóz?
–Na pewno kradziony.
Sam Silos wyglądał jak z żurnala: skórzana kurtka lotnicza, czarne dżinsy, czarne buty. Ani nie schudł, ani nie przytył i idąc niespiesznie skrajem boiska, wciąż wyglądał jak czołowy przechwytujący. Szedł jak na Spartanina przystało, dumnie, dostojnie, niemal wyzywająco, gotów przyłożyć każdemu, kto nieopatrznie piśnie choć słowo. Wciąż potrafił włożyć naramienniki, wysnapować piłkę i rozwalić komuś gębę.
Ale teraz patrzył na coś pośrodku boiska. Może na samego siebie sprzed wielu lat, a może doszedł go nagle warkliwy głos Rake'a. Bez względu na to, co tam zobaczył czy usłyszał, przystanął na chwilę, a potem z rękami w kieszeniach wszedł na trybuny. Dotarł do nich mocnozasapany. Objął Neely'ego jak niedźwiedź i spytał go, co porabiał przez te piętnaście lat. Wymienili pozdrowienia i przyjacielskie wyzwiska. Było tyle do powiedzenia, że żaden z nich nie chciał zacząć mówić.
Usiedli obok siebie i patrzyli, jak po bieżni kuśtyka kolejny biegacz. Silos był trochę przygaszony i mówił niemal szeptem.
–To gdzie teraz mieszkasz?
–Pod Orlando – odrzekł Neely.
–I co robisz?
–Handluję nieruchomościami.
–Żonaty?
–Już nie, niedawno się rozwiodłem. Ty?
–Nie, ja się nie ożeniłem. Ale na pewno mam kupę dzieciaków, tylko nic o nich nie wiem. Dobrze zarabiasz?
–Na życie starcza. Na liście Forbesa mnie nie znajdziesz.
–W przyszłym roku pewnie na nią trafię – odrzekł Silos.
Aż tak? – spytał Neely, zerkając na Paula. – W czym teraz robisz, w jakiej branży?
–Handel częściami samochodowymi. Po południu wpadłem do Rake'a. Jest Miss Lila, są dziewczyny, wnuki i sąsiedzi. Dom pełen ludzi. Wszyscy siedzą i czekają aż umrze.
Widziałeś go? – spytał Paul.
–Nie. Jest gdzieś z tyłu, z pielęgniarką. Miss Lila powie działa, że od paru dni nie pokazuje się ludziom na oczy. Nie chce, wygląda jak szkielet.
Obraz Eddiego Rake'a leżącego w ciemnej sypialni i odliczającego minuty zmroził ich tak bardzo, że przez kilka minut milczeli. Bo przecież do ostatniej chwili, do dnia, gdy wyrzucili go z pracy, wychodził na boisko w szortach i w korkach, żeby bez wahania demonstrować im bloki i sztuczki z wolną ręką. Uwielbiał fizyczny kontakt z graczem, ale nie przyjacielskie poklepywanie po ramieniu, o nie, bynajmniej. Rake lubił ostro przygrzać i żaden trening nie byłby prawdziwym treningiem, gdyby nic rzucił na trawę swojej deski z klipsem i nie chwycił kogoś za naramienniki. Im wyższego i roślejszego, tym lepiej. Gdy ćwiczyli bloki i gdy coś mu nie pasowało, ustawiał się w idealnej, trzypunktowej pozycji do wznowienia gry, snapował* piłkę i taranował obrońcę ważącego co najmniej osiemnaście kilo więcej od niego, w dodatku ubranego w hełm, naramienniki, nagolenniki i nakolanniki. Gdy miał zły dzień, rzucał się napierwszego lepszego running backa i jednym uderzeniem zbijał go z nóg. Widzieli to wszyscy Spartanie. Uwielbiał przemoc i żądał, żeby
* Każde ofensywne zagranie rozpoczyna się od snapu. Zawodnik ataku (center lub snapper) trzyma ustawionąna murawie piłkę i na specjalny sygnał podaje ją do tyłu, pomiędzy swoimi nogami, do stojącego w tyle quarterbacka. Quarterback przekazuje mu ten sygnał specjalnym rytmem zwanym snap count lub cadence, odliczaniem. Może to być wypowiedziane rytmicznie: hut, hut, hut, hut; na drugie lub trzecie hut (ustala się to w kupie) snapper podaje piłkę quarterbackowi. Dopiero po wysnapowaniu piłki pozostali zawodnicy mogą rozpocząć akcję.
zawodnicy brali z niego przykład.
Ale tylko na boisku. Poza boiskiem uderzył jedynie dwóch graczy. Dwóch w ciągu całej trzydziestoczteroletniej kariery. Pierwszemu przyłożył podczas słynnej bijatyki pod koniec lat sześćdziesiątych. Facet odszedł z drużyny i wyraźnie szukał guza, i Rake chętnie mu go nabił. Drugim był Neely Crenshaw, którego tak podle uderzył w twarz.
Było nie do uwierzenia, że jest teraz zasuszonym staruszkiem, który walczy o ostatni oddech. –Siedziałem na Filipinach. – Silos powiedział to szeptem, ale ponieważ miał chrapliwy głos, słychać go było całkiem wyraźnie. – Pilnowałem oficerskich kibli i rzygać mi się od tego chciało cały czas. Dlatego nie widziałem, jak grałeś w college'u Ani razu.
–Niewiele straciłeś – mruknął Neely.
–Podobno do tej kontuzji świetnie ci szło.
–Miałem kilka dobrych meczów.
–Na drugim roku trafił do krajówki, był zawodnikiem tygodnia – wtrącił Paul. – W meczu z Purdue zaliczył sześć przyłożeń.
–To kolano, tak? – spytał Silos.
–Tak.
–Jak to się stało?
–Kiedy środkowy wysnapował piłkę, zamarkowałem podanie i pobiegłem. Nie zauważyłem linebackera. – Neely opowiadał to tysiąc razy i wolałby się już nie powtarzać.
Którejś wiosny Silos naderwał sobie ścięgno łączące piszczel i kość udową. Tedwo z tego wyszedł i dobrze wiedział, co znaczy kontuzja kolana.–Operacja i tak dalej? – spytał.
–Cztery – odrzekł Neely. – Zerwane ścięgno, strzaskana rzepka…
–Trafił cię hełmem?
–Kiedy Neely przekroczył linię boczną, facet przygrzał mu w kolana – powiedział Paul. – Pokazywali to dziesiątki razy w telewizji. Jeden z komentatorów miał jaja i nazwał to podłym ciosem poniżej pasa. Ale tamten był z AM, co tu dużo gadać.
–Musiało boleć jak cholera.
–I bolało.
–Kiedy zabrali go do karetki, cała Messina płakała.
–Na pewno – odrzekł Silos. – Z drugiej strony, niewiele trzeba, żeby się wkurzyli albo popłakali. Rehabilitacja nie pomogłaś
–To było coś, co lekarze nazywają urazem kończącym karierę – odparł Neely. – Terapia tylko pogorszyła sprawę. Miałem przechlapane w chwili, gdy zacząłem biec. Powinienem był zostać w kieszeni, jak na treningach.
–Rake zawsze kazał nam biec.
–Tam gra się inaczej.
–Banda głupich dupków. Nie chcieli mnie, a byłbym świetny. Zostałbym pierwszym tacklerem, który zdobył puchar Heismana.
–Absolutnie – mruknął Paul.
–W Tech wszyscy cię znali – powiedział Neely. – Kumple pytali mnie: „Gdzie jest ten świetny Moore? Dlaczego żeśmy go nie ściągnęli?"
–Szkoda – dodał Paul. – Grałbyś teraz w NFL.
–Pewnie w Packersach – rozmarzył się Silos. – Zarabiałbym kupę szmalu. Dziewczyny dobijałyby się do moich drzwi. Pożyłbym sobie.
–Rake chciał, żebyś poszedł do college'u, tak? – spytał Neely. –I miałem iść, ale ci tu nie dali mi skończyć szkoły.
–Jakim cudem wzięli cię do wojska?–Skłamałem i wzięli.
Nie było wątpliwości, że skłamał co najmniej dwa razy: po to, żeby go wzięli, i po to, żeby go wyrzucili.
–Mam ochotę na piwo – powiedział. – Przynieść wam?
–Ja pasuję – odrzekł Paul. – Zaraz wracam do domu.
–A ty?
–Chętnie – odrzekł Neely.
–Zostaniesz tu trochę?
–Może.
–Ja też. Teraz to chyba najodpowiedniejsze miejsce.
Spartański Maraton był coroczną torturą, wymyśloną i stosowaną przez Rake'a na otwarcie nowego sezonu. Odbywał się podczas pierwszego sierpniowego treningu, zawsze w samo południe, żeby było jak najgoręcej. Wszyscy chcący grać w reprezentacji stawiali się na bieżni w szortach i w adidasach, i gdy Rake dmuchnął w gwizdek, zaczynali biec.
Zasada była prosta: biegłeś, dopóki nie padłeś. Minimum dwanaście okrążeń. Zawodnik, który nie zaliczył dwunastu kółek, miał okazję powtórzyć maraton nazajutrz, a jeśli nie zaliczył ich i za drugim razem, nie nadawał się do drużyny. Uczeń szkoły średniej, który nie dał rady przebiec pięciu kilometrów, nie miał po co wkładać naramienników.
Asystenci trenera siedzieli w klimatyzowanej budce dla prasy i liczyli okrążenia. Natomiast Rake chodził po boisku, obserwował biegnących, powarkiwał na nich w razie konieczności i dyskwalifikował tych, którzy biegli za wolno. Szybkość nie była najważniejsza, chyba że zawodnik zaczynał iść, bo wtedy Rake ściągał go z bieżni. Gdy któryś z biegaczy odpadł, zemdlał czy został zdyskwalifikowany w jakikolwiek inny sposób, musiał przejść na środek boiska, usiąść tam i smażyć się w słońcu, dopóki wszyscy pozostali nie padli na pysk. Obowiązywało tylko kilka prostych zasad, a jedna z nich głosiła, że ten, kto zwymiotuje na bieżnię, zostanie automatycznie zdyskwalifikowany. Rzyganie było dozwolone – i rzygało wielu – ale tylko poza bieżnią i tylko pod warunkiem, że gdy będzie już po wszystkim, zawodnik dołączy do tych, którzy jeszcze biegli.
Z szerokiego wachlarza surowych metod utrzymywania kondycji maratonu bano się najbardziej. Bano się go do tego stopnia, że z biegiem lat wielu chłopców z ogólniaka zaczęło uprawiać inny sport albo w ogóle sport rzuciło. W lipcu nie było w mieście gracza, którego namyśl o zbliżającym się maratonie nie ścisnęłoby nagle w żołądku i któremu nie zasychało w ustach. Na początku sierpnia większość z nich zaliczała codziennie po osiem, dziesięć kilometrów, żeby tylko wytrzymać i nie zostać zdyskwalifikowanym.
Dzięki Maratonowi każdy Spartanin miał znakomitą kondycję. Nie było nic niezwykłego w tym, że zwalisty lineman zrzucał przez lato dziewięć, a nawet czternaście kilogramów. Chudł bynajmniej nie ze względu na dziewczynę czy z dbałości o linię; chudł po to, żeby wytrzymać maraton. Po maratonie mógł znowu jeść, ile tylko chciał, chociaż trenując trzy godziny dziennie, trudno mu było wrócić do dawnej wagi.
Zresztą Coach Rake nie lubił zwalistych linemanów. Wolał tych szczuplejszych, ale wrednych, takich jak Mooney.
W ostatniej klasie ogólniaka Neely zaliczył trzydzieści jeden okrążeń, prawie trzynaście kilometrów, i gdy padł na murawę, sapiąc jak kowalski miech, usłyszał, że z drugiego końca boiska Rake obrzuca go wyzwiskami. Paul przebiegł wtedy ponad piętnaście kilometrów, trzydzieści osiem okrążeń, i wygrał maraton. Każdy Spartanin pamiętał dwie liczby: numer, który nosił na koszulce, i liczbę okrążeń zaliczonych podczas maratonu Rake'a.
Gdy nagła i niespodziewana kontuzja kolana zredukowała Neely'ego do statusu zwykłego studenta college'u, w barze podeszła do niego znajoma z Messiny.
–Słyszałeś już o maratonie?
–Nie, bo co? – odparł Neely, ani trochę niezainteresowany wiadomościami z rodzinnego miasta. –Padł nowy rekord.
–Tak?
–Tak, osiemdziesiąt trzy okrążenia.
Osiemdziesiąt trzy okrążenia. Neely powtórzył to na głos i szybko przeliczył. –To prawie trzydzieści cztery kilometry.
–Właśnie.
–Kto tyle przebiegł?
–Jakiś Jaeger.
O wynikach sierpniowej zaprawy fizycznej plotkowano tylko w Messinie.Randy Jaeger szedł teraz ku nim, przeskakując z ławki na ławkę. Był w dżinsach i w wetkniętej w dżinsy zielonej koszulce z numerem piątym, wykończonym srebrzystą lamówką. Niski i bardzo szczupły w pasie, musiał być bardzo dobrym skrzydłowym i mieć imponujący czas na czterdzieści jardów. Najpierw rozpoznał Paula, a gdy podszedł bliżej, zatrzymał wzrok na Neelym. Przystanął trzy rzędy niżej i powiedział:
–Neely Crenshaw.
–Zgadza się. – Uścisnęli sobie ręce. Paul dobrze go znał, bo – jak szybko wynikło z rozmowy – jego rodzina prowadziła pod miastem sklep i, jak wszyscy mieszkańcy Messiny, miała konto w banku Currych.
–Jest coś nowego o Rake'u? – spytał, usiadłszy rząd wyżej i wetknąwszy między nich głowę. –Nie – odrzekł posępnie Paul. – Wciąż się trzyma.
–Kiedy skończyłeś szkołę? – spytał Neely.
–W dziewięćdziesiątym trzecim.
–A wyrzucili go…
–W dziewięćdziesiątym drugim, kiedy robiłem maturę. Byłem kapitanem.
„Wyrzucili go". Nikt tego nie skomentował i zapadła niezręczna cisza. Neely skończył już wtedy college i przez prawie pięć lat włóczył się po zachodniej Kanadzie. Z czasem doszły go wieści z domu, ale próbował sobie wmówić, że Eddie Rake nic go nie obchodzi.
–Przebiegłeś osiemdziesiąt trzy okrążenia?
–Tak, w roku dziewięćdziesiątym, w drugiej klasie.
–Wciąż niepobity rekord?
–Tak. A ty?
–Trzydzieści jeden, przed maturą. Osiemdziesiąt trzy okrążenia. Aż trudno uwierzyć. –Miałem fart. Było chłodno i pochmurno.
–A ile zaliczył drugi?
–Chyba czterdzieści pięć.
W takim razie to nie był fart, brachu. Grałeś w college'u?–Nie. Ważyłem pięćdziesiąt dziewięć kilo w hełmie i ochraniaczach.
–Przez dwa lata był najlepszy w stanie – wtrącił Paul. – I wciąż jest rekordzistą pod względem dystansu przebiegniętego z piłką. Mamusia nie mogła go po prostu utuczyć.
–Chcę cię o coś spytać – powiedział Neely. – Kiedy zaliczyłem trzydzieści jeden okrążeń i padłem na twarz, zdychając z bólu, Rake sklął mnie jak psa. Co powiedział po biegu tobie?
Paul chrząknął i wykrzywił usta, bo znał już tę opowieść. Jaeger uśmiechnął się i pokręcił głową.
–Rake, jak to Rake – odrzekł. – Kiedy skończyłem, pod szedł do mnie i ryknął: „Myślałem, że przebiegniesz sto!" Oczy wiście zrobił to pod publiczkę. Potem, już w szatni, powiedział cicho, że mam jaja.
Dwóch biegaczy zeszło z bieżni, usiadło na ławce i zapatrzyło się w dal. Tuż po pięćdziesiątce, mocno opaleni, byli w kosztownych sportowych butach.
–Ten po prawej to Blanchard Teague – powiedział Paul, chcąc im udowodnić, że wszystkich tu zna. – Nasz okulista optometra. A ten po lewej to John Couch, adwokat. Grali pod koniec lat sześćdziesiątych, podczas złotej serii.
–Nie przegrali ani jednego meczu?
–Ani jednego, bracie. W sześćdziesiątym ósmym nie stracili ani jednego punktu. Dwanaście spotkań, dwanaście zwycięstw. Ci dwaj tam wtedy byli.
–Niesamowite szepnął szczerze zadziwiony Jaeger.
–Nas nie było jeszcze na świecie – dodał Paul.
Sezon bez przegranej. Musieli to spokojnie przetrawić. Okulista i adwokat pogrążyli się w rozmowie, najpewniej wspominając swoje wspaniałe osiągnięcia ze złotej serii.
–Kilka lat po tym, jak wyrzucili Rake'a – powiedział Paul
–w gazecie był o nim artykuł. To co zawsze, same statystyki, ale napisali też, że w ciągu swojej trzydziestoczteroletniej kariery wytrenował siedmiuset czternastu zawodników. „Eddie
Rake i siedmiuset czternastu Spartan". Taki dali tytuł. –Tak, czytałem to – powiedział Jaeger.–Ciekawe, ilu z nich przyjdzie na pogrzeb.
–Większość.
Okazało się, że „piwo" w pojęciu Silosa to dwie skrzynki piwa i dwóch facetów, którzy mieli pomóc je pić. Tak więc z pikapa wysiadło ich trzech, a na czele szedł Silos ze skrzynką budweisera na ramieniu i flaszką czegoś mocniejszego w ręku.
–O rany… – jęknął Paul.
–Kto to jest ten chudy? – spytał Neely.
–Chyba Hubcap.
–To on nie siedzi?
–Siedzi, wychodzi i znowu siedzi.
–Ten drugi to Amos Kelso – powiedział Jaeger. – Grałem z nim.
Amos dźwigał drugą skrzynkę i gdy weszli na trybuny, Silos zaprosił na piwo Orleya Shorta i jego kolegę – ci natychmiast zaproszenie przyjęli – a potem krzyknął do Teague'a i Coucha, którzy też przesiedli się do trzydziestego rzędu, gdzie siedzieli Neely, Randy Jaeger i on.
Gdy się sobie przedstawili i otworzyli butelki, Orley spytał:
–Co u Rake'a?
–Nie wiem, czekamy – odrzekł Paul.
–Byłem u niego po południu – powiedział ponuro Couch.
–To tylko kwestia czasu. – Widać było, że czuje się ważny, jak każdy prawnik, i Neely natychmiast go znielubił. Okulista Teague opowiedział im potem o postępach choroby Rake'a. Mówił długo i szczegółowo.
Zrobiło się prawie ciemno. Biegacze zniknęli. Z pogrążonej w mroku szatni wyszedł wysoki, niezdarny mężczyzna i ruszył powoli w kierunku słupa podtrzymującego tablicę wyników.
–To chyba nie Królik – rzucił Neely.
–Jasne, że Królik – odparł Paul. – On nigdy stąd nie odejdzie.
–Co teraz robi?
–Wszystko i nic.–Uczył mnie historii – powiedział Teague.
–A mnie matematyki. – To Couch.
Królik uczył przez jedenaście lat, zanim odkryto, że nie skończył nawet dziewiątej klasy. Wyrzucono go ze szkoły w atmosferze skandalu, ale po interwencji Rake'a przydzielono mu funkcję zastępcy kierownika sportowego. Oznaczało to, że nie musi robić nic, z wyjątkiem wykonywania jego poleceń. Prowadził klubowy autobus, prał koszulki, konserwował sprzęt, a co najważniejsze, znosił Rake'owi wszystkie plotki.
Reflektory zamontowano na czterech słupach, po dwa na północnym i południowym krańcu boiska. Rozbłysły te na południowym, nad sektorem dla gości, dziesięć rzędów po dziesięć reflektorów w każdym. Na murawie legły długie cienie.
–Robi to od tygodnia – powiedział Paul. – Włącza je na noc. To jego wersja czuwania przy zmarłym. Kiedy Rake umrze, światła zgasną.
Królik wrócił chwiejnym krokiem do szatni i zniknął.
–Ciągle tam mieszka? – spytał Neely.
–Tak. Ma pryczę na strychu nad siłownią. Nocny stróż, tak o sobie mówi. To wariat.
–Świetnie uczył matematyki – powiedział Couch.
–Ma szczęście, że w ogóle może chodzić – dodał Paul i wszyscy wybuchli śmiechem. W osiemdziesiątym pierwszym Królik został prawie kaleką, albowiem z powodów, których ani on sam, ani nikt inny nie mógł do końca zrozumieć, wbiegł nagle na boisko i wpadł prosto na Błyskawicę Loyda, szybkiego, twardego running backa z Auburn, który tego wieczoru grał w drużynie hrabstwa Greene, i w dodatku grał świetnie. Była trzecia kwarta meczu, remis, i Loyd wyrwał się właśnie obrońcom, rozpoczynając długi bieg w kierunku strefy przyłożeń przeciwnika. Obie drużyny dawały z siebie wszystko. Gra była pełna napięcia i Królik najwyraźniej nie wytrzymał. Ku przerażeniu (i rozbawieniu) tysięcy wiernych kibiców z Messiny, chudy, kościsty i kruchy wpadł na murawę na wysokości trzydziestego piątego jarda i zderzył się z Błyskawicą. Zderzenie, dla Królika, który miał wtedy co najmniej czterdzieści lat, niemal śmiertelne, nie wywarło na Loydzie najmniejszego wrażenia. Ot, mucha na przedniej szybie samochodu.
Królik był w brązowych spodniach, zielonej sportowej bluzie, czapeczce, która wystrzeliła w powietrze, by wylądować dziesięć metrów dalej, i w kowbojskich butach o spiczastych noskach, z których jeden zsunął się z nogi, gdy jego właściciel szybował w powietrzu. Ludzie siedzący w trzydziestym rzędzie przysięgali, że słyszeli trzask pękających kości.
Gdyby Błyskawica biegł dalej, sytuacja byłaby mniej kontrowersyjna. Ale zderzenie z Królikiem tak go zaskoczyło, że biedaczyna zerknął przez ramię, by sprawdzić, co lub kogowłaśnie staranował, i zerkając, stracił równowagę. Upadł, a raczej padał przez piętnaście jardów i gdy wreszcie znieruchomiał na wysokości dwudziestego jarda, murawę pokryły żółte flagi*.
Podczas gdy pochyleni nad Królikiem asystenci trenera debatowali, czy wezwać karetkę pogotowia, czy księdza, sędziowie szybko przyznali sześć punktów drużynie z hrabstwa Green, z którą to decyzją Rake przez chwilę polemizował, by wreszcie ją uznać. Był wstrząśnięty jak wszyscy pozostali, poza tym bardzo martwił się o Królika, który od chwili upadku ani drgnął.
Minęło dwadzieścia minut, zanim zebrano go z ziemi, delikatnie ułożono na noszach i zniesiono z boiska. Gdy karetka odjeżdżała, dziesięć tysięcy kibiców z szacunkiem wstało i nagrodziło go oklaskami. Kibice z hrabstwa Green, nie wiedząc, czy też powinni klaskać, czy może gwizdać i krzyczeć z niezadowolenia, siedzieli cicho, próbując przetrawić to, co przed chwila widzieli. Zaliczono im przyłożenie, ale ten biedny idiota chyba nie żył.
Rake, motor wszelkich poczynań drużyny, wykorzystał przerwę na podbudowanie ducha bojowego Spartan.
–Banda błaznów! – warknął. – Królik potrafi przygrzać mocniej niż wy! Skopmy im dupę! Za Królika!
W czwartej kwarcie Messina zaliczyła trzy przyłożenia i wybrała.
Królik przeżył. Miał złamany obojczyk i trzy pęknięte żebra. Wstrząs mózgu okazał się niegroźny i ci, którzy dobrze go znali, twierdzili, że umysłowo jest sprawny jak dawniej. Nie trzeba dodawać, że został miejscowym bohaterem. Na dorocznym bankiecie dla futbolistów Rake przyznał mu nagrodę za najlepszy atak roku. Zmierzch przeszedł w wieczór i światła stały się jaskrawsze. Wzrok powoli przystosowywał się do półmroku. Na przeciwległym końcu stadionu pojawiła się druga, nieco mniejsza grupa Spartan. Ich głosy były ledwo słyszalne.
Silos otworzył kolejną butelkę piwa i od razu wypił połowę.
–Kiedy ostatni raz widziałeś Rake'a? – spytał Neely'ego Blanchard Teague.
–Dwa dni po pierwszym zabiegu – odrzekł Neely i wszyscy znieruchomieli. Tej historii nikt w Messinie jeszcze nie słyszał. – W szpitalu. Jeden zabieg miałem z głowy, czekały mnie jeszcze trzy. To była ohydna zagrywka – wymamrotał Couch, jakby Neely potrzebował otuchy.
–Wredna – potwierdził Amos Kelso.
–Neely widział ich oczami wyobraźni, jak siedząc w kawiarenkach przy Main Street, smutni i zasępieni, opowiadają sobie o faulu, który momentalnie zrujnował karierę jednego z najlepszych
* W przypadku przewinienia- w przepisach istnieje ponad sto różnych -sędziowie przerywajągrę, rzucając na murawę żółtą chustę, tzw. flagę.
zawodników w kraju. Pielęgniarka powiedziała mu, że nigdy dotąd nie widziała tylu przejawów sympatii i współczucia: kartki pocztowe, kwiaty, czekoladki, baloniki, rysunki uczniów z podstawówki. A wszystko to z maleńkiej, oddalonej o trzy godziny jazdy Messiny. Oprócz rodziców i trenerów z college'u Neely nie przyjmował żadnych gości. Na osiem długich dni pogrążył się w rozpaczy i żalu, pochłaniając przy tym olbrzymie ilości środków przeciwbólowych.
Pewnego wieczoru, długo po godzinach odwiedzin, do jego pokoju zakradł się Rake.
–Próbował mnie pocieszyć – powiedział Neely, pociągnąwszy łyk piwa. – Mówił, że kolano da się wyleczyć. On próbował mnie pocieszyć, ja próbowałem mu uwierzyć.
–Wspominał o mistrzostwach w osiemdziesiątym siódmym? – spytał Silos.
–Tak, gadaliśmy o tym.
Zapadła długa, niezręczna cisza. Wszyscy myśleli o tamtym meczu, o otaczających go tajemnicach. Był to ostatni tytuł mistrzowski Messiny i już samo to stanowiło dobrą podstawę do wieloletnich analiz. Znakomita, o wiele lepsza od nich drużyna z East Pike dała im straszny wycisk. Po pierwszej połowie przegrywali trzydzieści jeden do zera i gdy po przerwie wyszli na boisko, gdzie czekało trzydzieści pięć tysięcy kibiców, okazało się, że Rake zniknął; wrócił dopiero pod koniec czwartej kwarty.
Prawdę o tym, co wtedy zaszło, pogrzebali na piętnaście lat i najwyraźniej ani Neely, ani Silos, ani Paul, ani Hubcap Taylor nie zamierzali jej teraz odgrzebywać.
W szpitalnej separatce Rake w końcu go przeprosił, ale Neely nikomu o tym nie powiedział. Teague i Couch pożegnali się i potruchtali w mrok.
–Potem już tu nie byłeś, tak? – spytał Jaeger.
–Nie, potem już nie – odrzekł Neely.
–Dlaczego?
–Nie chciałem.
Hubcap po cichu pracował nad flaszką czegoś mocniejszego niż piwo. Odzywał się rzadko, a gdy już się odzywał, mówił głosem ochrypłym i bełkotliwie.
–Podobno go nienawidziłeś.–Nieprawda.
–A on nienawidził ciebie.
–Rake zawsze miał problemy z gwiazdorami – przerwał im Paul. – Wszyscy wiedzieli. Zdobyłeś za dużo nagród, pobiłeś za dużo rekordów i robił się zazdrosny. Proste i oczywiste. Chciał, żebyśmy byli najlepsi, i traktował nas jak psy, ale kiedy tacy jak Neely zaczynali zwracać na siebie uwagę, odbijało mu z zazdrości.
–Nie, nie wierzę – mruknął Orley Short.
–Tak było. Poza tym uwielbiał robić prezenty college'om, które aktualnie lubił. Chciał, żeby Neely poszedł na stanowy.
–A ja do wojska – dodał Silos.
–Masz szczęście, że nie poszedłeś do pudła – burknął Paul.
–Wszystko przede mną- odparł ze śmiechem Silos. Przed bramą zgasły światła kolejnego samochodu. Drzwiczki
pozostały zamknięte.
–Więzienie jest instytucją niedocenioną – wybełkotał Hubcap i wszyscy parsknęli śmiechem. –Rake miał swoich ulubieńców – powiedział Neely. – Ja do nich nie należałem.
–To czemu przyjechałeś? – spytał Orley Short.
–Nie wiem. Pewnie z takich samych powodów jak wy. Już jako student pierwszego roku wrócił do Messiny na okolicznościowy mecz. W przerwie uroczyście zastrzeżono jego dziewiętnastkę i owacja na stojąco nie miała końca. Opóźniony wykop kosztował Spartan pięć jardów* i chociaż prowadzili dwadzieścia osiem do zera, Rake znowu zaczął wrzeszczeć. Był to jedyny mecz, który Neely oglądał od wyjazdu z Messiny. Rok później trafił do szpitala.–Kiedy postawili ten pomnik? – spytał.
–Dwa lata po tym, jak go zwolnili – odrzekł Jaeger. – Sponsorzy zebrali dziesięć tysięcy kawałków. Na odsłonięcie zaprosili Rake'a, ale nie chciał przyjść.
–I już nigdy potem tu nie był?
–I tak, i nie. – Jaeger wskazał odległe wzgórze za szatnią. – Przyjeżdżał na Karr's Hill z Miss Lila i parkował na żwirowce. Siedzieli tam, patrzyli i słuchali Bucka Coffeya przez radio. Widzieć, mało widzieli, bo to za daleko, ale całe miasto wiedziało, że tam jest, że ich obserwuje. Podczas każdej przerwy po pierwszej połowie orkiestra odwracała się w tamtą stronę, grała naszą pieśń, a dziesięć tysięcy kibiców machało mu ręką.
–Było fajnie – powiedział Amos Kelso.
–Wiedział o wszystkim – dodał Paul. – Królik przychodził do niego dwa razy dziennie z najświeższymi plotkami.
–Odciął się od miasta? – spytał Neely.
Tak jakby – odparł Amos. – Przynajmniej przez pierwsze trzy, cztery lata. Krążyły pogłoski, że chce się wyprowadzić, ale pogłoski to w Messinie tylko pogłoski. Co rano bywał w kościele, ale mało kto go tam widział.
–Od kilku lat częściej wychodził z domu – powiedział Paul. Zaczął grać w golfa.
–Był rozgoryczony? Rozważali to przez chwilę.
–Tak – odrzekł w końcu Jaeger. – Był.
–Nie, chyba nie – mruknął Paul. – Uznał, że to jego wina.
–Podobno mają go pochować obok Scotty'ego – powiedział Amos.
Też tak słyszałem – szepnął pogrążony w zadumie Silos. Trzasnęły drzwiczki i ktoś wszedł na bieżnię. Rosły, masywnie zbudowany mężczyzna w mundurze. Okrążył boisko i ruszył w stronę trybun.
–Nadchodzą kłopoty – wymamrotał Amos.
–To Mal Brown – rzucił Silos.
–Nasz wspaniały szeryf- wyjaśnił Neely'emu Paul. –Numer trzydzieści jeden?–Otóż to.
Dziewiętnastkę Neely'ego zastrzeżono jako ostatnią. Trzydziestkęjedynkę jako pierwszą. Mal Brown grał w połowie lat sześćdziesiątych, podczas złotej serii. Trzydzieści sześć kilogramów i trzydzieści pięć lat temu był bezpardonowym graczem, który ustanowił niepobity dotąd rekord: podczas jednego meczu pięćdziesiąt cztery razy biegł z piłką. Poszedł do college'u, ożenił się, co zakończyło jego karierę, zanim się na dobre rozpoczęła, a jeszcze szybszy rozwód w sześćdziesiątym ósmym wysłał go do Wietnamu, dokąd trafił akurat na ofensywę Tet. Opowieści o Brownie Neely wysłuchiwał niemal przez całe dzieciństwo. Gdy był w pierwszej klasie ogólniaka, przed meczem zagadnął go Rake. Chcąc mu dodać odwagi, szczegółowo opowiedział, jak to Mal Brown przebiegł kiedyś sto jardów w drugiej połowie meczu o mistrzostwo konferencji i zrobił to z pękniętą kostką u nogi!
Coach uwielbiał opowieści o graczach, którzy nie chcieli zejść z boiska z połamanymi kośćmi, zakrwawionymi twarzami i wszelkiego rodzaju paskudnymi urazami.
Wiele lat później okazało się, że Mal nie tyle złamał nogę, ile mocno ją nadwerężył, ale w miarę upływu czasu legenda rosła, przynajmniej w pamięci Rake'a.
* W odróżnieniu od koszykówki, gdzie drużyna posiadająca piłkę powinna zakończyć akcję rzutem, w futbolu amerykańskim formacja atakująca jest w posiadaniu piłki dopóty, dopóki jest w stanie zdobywać kolejne pierwsze próby, chociaż po każdej zakończonej akcji musi w ciągu czterdziestu sekund wznowić grę (w ciągu dwudziestu pięciu sekund, jeżeli gra została zatrzymana przez sędziego z przyczyn technicznych). Jeśli ofensywa nie zmieści się w tym limicie i spóźni z rozpoczęciem kolejnego wznowienia, będzie ukarana przesunięciem linii tego samego wznowienia o pięć jardów do tyłu.
Szeryf szedł między ławkami, zagadując do siedzących tam Spartan i wreszcie, pokonawszy trzydzieści rzędów, zasapany dotarł do nich. Pozdrowił Paula, Amosa, Silosa, Orleya, Hub-capa i Randy'ego – znał wszystkich z imienia albo z przezwiska.
–Słyszałem, że przyjechałeś – powiedział do Neely'ego, ściskając mu rękę. – Dawno cię tu nie było.
–Fakt – odparł Neely. Cóż jeszcze mógł rzec? O ile dobrze pamiętał, nigdy dotąd się nie spotkali. Gdy mieszkał w Messinie, Mal nie był jeszcze szeryfem. Znał legendę, nie człowieka.
Ale nie miało to żadnego znaczenia. Należeli do tego samego bractwa.
–Silos, ciemno już – powiedział Mal. – Czemu jeszcze nie kradniesz?–Za wcześnie.
–Kiedyś przyłapię cię i skopię ci dupę. Wiesz?
–Mam adwokatów.
–Dajcie mi piwo. Jestem po służbie. – Silos podał mu butelkę i zagulgotało. – Właśnie wracam od Rake'a. – Brown głośno mlasnął, jakby od wielu dni nic nie pił. – Bez zmian. Czekają, aż umrze.
Nikt tego nie skomentował.
–Gdzie się przez ten czas ukrywałeś?
–Nigdzie – odrzekł Neely.
–Łżesz. Nikt nie widział cię tu od dziesięciu lat, może nawet dłużej.
–Rodzice wyjechali na Florydę. Nie miałem po co wracać.
–Tu dorastałeś. Tu jest twój dom. To niedobry powód?
–Może dla ciebie.
–Akurat. Masz tu kupę przyjaciół. Nieładnie tak uciekać.
Weź sobie jeszcze jedno piwo, Mal – rzucił Paul. Silos szybko podał mu butelkę. Chwilę później Brown spytał:
–Masz dzieci?
–Nie.
–Jak twoje kolano?
–Beznadziejnie.
–To przykre. – Ponownie zagulgotało. – Wredna zagrywki. Byłeś za linią.
–Powinienem był zostać w kieszeni. – Neely poruszył się niespokojnie, chcąc szybko zmienić temat. Jak długo można gadać o faulu, który zniszczył mu karierę?
Mal pociągnął potężny łyk i szepnął:
–Rany, byłeś najlepszy z nas wszystkich…
–Pogadajmy o czymś innym – uciął Neely. Siedział tu od trzech godzin i nagle zapragnął odejść,chociaż nie miał pojęcia, dokąd mógłby pójść. Przed dwiema godzinami Paul wspomniał o kolacji, ale jak dotąd nie ponowił zaproszenia.
–Dobra, o czym?
–O Rake'u. Kiedy miał najgorszą drużynę? Wszystkie butelki natychmiast powędrowały do ust. Musieli się zastanowić.
Jako pierwszy przemówił Mal.
–W siedemdziesiątym szóstym przegrał cztery mecze. Miss Lila przysięga, że nie wychodził z domu przez całą zimę, nawet do kościoła. Że w ogóle przestał się pokazywać. Potem dał chłopakom potworny wycisk. Harowali jak woły przez całe lato, w sierpniu trenowali trzy razy dziennie i w siedemdziesiątym siódmym była to już zupełnie inna ekipa. Mało brakowało i zdobyliby mistrzostwo stanu.
–Przegrali cztery mecze w sezonie? – spytał Neely. – Jakim cudem?
Mal odchylił się do tyłu i oparł o ławkę za nimi. Pociągnął łyk piwa. Był najstarszym Spartaninem, a ponieważ od trzydziestu lat nie przepuścił ani jednego meczu, miał niezaprzeczalne prawo zabrać głos.
–Po pierwsze, nie było wśród nich ani jednego naprawdę utalentowanego zawodnika. W siedemdziesiątym szóstym roku podskoczyła cena drewna i wszyscy drwale rzucili futbol. Wiesz, jacy oni są. Potem quarterback złamał rękę i nie mieli kim go zastąpić. Graliśmy wtedy z Harrisburgiem i nie zaliczyliśmy ani jednego dobrego podania. Jeśli w każdej akcji bierze udział cała jedenastka, jest cholernie ciężko. To była prawdziwa klęska.
–Przegraliśmy z Harrisburgiem? – spytał z niedowierzaniem Neely.
–Tak, jeden jedyny raz w ciągu czterdziestu jeden lat. Powiem wam, co te sukinsyny zrobiły. Jest końcówka meczu. Prowadzą, i to jak, trzydzieści sześć do zera, coś koło tego. Najgorszy piątek w historii miasta. Prowadzą i myślą sobie tak: karta się odwróciła, teraz im dokopiemy, i postanawiają podwyższyć wynik. Na dwie minuty przed końcem meczu quarterback posyła piłkę do skrzydłowego i zaliczają kolejne przyłożenie. Są podnieceni jak jasna cholera, wiecie, dają popalić Spartanom. Ale Rake zachował spokój. Zakonotował to sobie i pojechał szukać drwali. Rok później gramy z Harrisburgiem tutaj, u nas. Olbrzymi tłum, rozwścieczony tłum i w pierwszej połowie zaliczamy siedem przyłożeń.
–Tak, pamiętam – powiedział Paul. – Byłem wtedy w pierwszej klasie. Czterdzieści osiem do zera.
–Czterdzieści siedem – poprawił go z dumą Mal. – W trzeciej kwarcie mieliśmy cztery przyłożenia, ale Rake nie popuścił. Żadnych zmian, bo nie miał rezerwowych. Kazał im grać do oporu.–No i…? – spytał Neely.
–No i rozgromili ich: dziewięćdziesiąt cztery do zera. Wciąż niepobity rekord. To był chyba jedyny raz, kiedy Eddie Rake grał na wynik.
Spartanie siedzący po drugiej stronie stadionu wybuchli śmiechem. Ktoś skończył pewnie opowiadać kolejną historyjkę, bez wątpienia o Rake'u. Silos, który w obecności stróża prawa bardzo przycichł, wyczaił odpowiedni moment i oznajmił:
Muszę lecieć. Curry, zadzwoń do mnie, jeśli dowiesz się czegoś nowego o Rake'u.
Dobra.
Do jutra. – Silos wstał, przeciągnął się i wziął jeszcze jedną flaszkę.
Podrzuci mnie ktoś? – spytał Hubcap.
Nadeszła ta pora, co? – rzucił szeryf. – Pora, kiedy wszyscy dobrzy złodzieje wyłażą z rynsztoka.
–Przez kilka dni nigdzie nie będę łaził – odparł Silos. – Z szacunku dla Rake'a.
Jakie to wzruszające. Skoro dzisiaj nie kradniesz, zadzwonię do tych z nocnej służby i odeślę ich do domu.
–Jasne, koniecznie.
Zagrzechotały metalowe stopnie. Silos, Hubcap i Amos Kel-so zeszli ciężko na dół.
Nie minie rok i trafi do pudła – prorokował Mal, patrząc, jak idą bieżnią za strefą przyłożeń. – Lepiej wyczyść swój bank, Curry.
–Spokojna głowa. Neely miał dość. Wstał.
–Też uciekam.
–Miałeś wpaść na kolację – powiedział Paul.
–Nie jestem głodny. Może jutro.
–Mona będzie zawiedziona.
–Powiedz jej, żeby zostawiła dla mnie resztki. Dobranoc, Mal. Cześć, Randy. Na pewno się jeszcze spotkamy.
Miał sztywne kolano i schodząc na dół, bardzo starał się nie kuleć, żeby nie pomyśleli, że jestkimś gorszym niż kiedyś. Już na bieżni, za ławką Spartan, za szybko skręcił i omal nie upadł. Noga ugięła się, zadrżała i w kilkunastu miejscach naraz przeszył ją ostry ból. Ponieważ zdarzyło mu się to nie pierwszy raz, błyskawicznie przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i jakby nigdy nic poszedł dalej.
Środa
W oknach wystawowych wszystkich sklepów na rynku, tych dużych i tych małych, wisiały wielkie zielone harmonogramy rozgrywek futbolowych, jakby klientom i mieszkańcom miasta trzeba było przypominać, że Spartanie grają w każdy piątek wieczorem. Na każdej latarni ulicznej przed sklepami i sklepikami powiewała zielono-biała flaga, którą wywieszano pod koniec sierpnia i zdejmowano, gdy kończył się sezon. Neely pamiętał te Hagi jeszcze z czasów, gdy jako mały chłopiec pedałował chodnikiem na rowerze. Nic się nie zmieniło. Wielkie zielone harmonogramy co roku były takie same: wypisane tłustym drukiem nazwy drużyn, uśmiechnięte twarze zawodników, a na samym dole małe ogłoszenia miejscowych sponsorów, przedstawicieli dosłownie wszystkich branż, którym dane było zaistnieć w Messinie. Nie brakowało nikogo.
Gdy wszedł do Renfrow's Cafe krok za Paulem, wziął głęboki oddech i zmusił się do uśmiechu, do zachowania grzeczności – ostatecznie ludzie ci kiedyś go uwielbiali. Już w drzwiach uderzył go ostry zapach smażeniny, a zaraz potem usłyszał przytłumione pobrzękiwanie garnków. I zapachy, i odgłosy nie zmieniły się od chwili, gdy pewnego sobotniego ranka ojciec przyprowadził go tu na czekoladę i gdy po raz pierwszy zobaczył, jak miejscowi rozprawiają o najnowszym zwycięstwie Spartan.
W sezonie każdy futbolista mógł co najmniej raz tygodniowo zjeść tu za darmo; był to prosty i hojny gest właściciela, wystawionego na ciężką próbę zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego. Czy Renfrow nada ten sam przywilej Murzynom? Nada, nada – powiedział Eddie Rake i Renfrow's Cafe stała się pierwszą knajpą w stanie, która dobrowolnie się zintegrowała.
Paul zagadywał niemal do wszystkich siedzących przy kawie, ale konsekwentnie parł w stronę boksu przy oknie. Neely kiwał im głową i unikał kontaktu wzrokowego. Zanim dotarli na miejsce, tajemnica się wydała. Neely Crenshaw naprawdę wrócił.
Ściany były poobklejane starymi plakatami, pozawieszane oprawionymi w ramki artykułami z gazet, proporcami, podpisanymi koszulkami i setkami zdjęć – zdjęciami drużyn w porządku chronologicznym nad ladą, zdjęciami z meczów, które dostarczała redakcja miejscowej gazety, i wielkimi fotografiami najsłynniejszych Spartan. Zdjęcie Neely'ego wisiało nad kasą. Był wtedy w maturalnej klasie: długowłosy, skupiony, zadziorny i pewny siebie, stał z gotową do rzutu piłką. Bez hełmu, bez uśmiechu na ustach, z trzydniowym zarostem, a raczej młodzieńczym meszkiem na twarzy i z oczami wpatrzonymi w dal, bez wątpienia w pełną chwały przyszłość.
–Ładniutki byłeś – powiedział Paul.–Wydaje się, że to było wczoraj. A zaraz potem, że to był tylko piękny sen.
Pośrodku najdłuższej ściany urządzono ołtarz poświęcony Rake'owi – wielka kolorowa fotografia Coacha stojącego przy bramce, a pod fotograficznego rekord: czterysta osiemnaście zwycięstw, sześćdziesiąt dwie porażki, trzynaście tytułów mistrza stanu.
Według najnowszych plotek, Rake kurczowo trzymał się życia. A całe miasto kurczowo trzymało się Rake'a. Rozmowy były przyciszone – żadnych tam śmiechów, żadnych żartów, napuszonych przechwałek wędkarskich, żadnych kłótni na temat polityki.
Niska kelnerka w zielono-białym fartuchu podała im kawę i przyjęła zamówienie. Paula znała, ale towarzyszącego mu faceta nie.
–Maggie jeszcze tu pracuje? – spytał Neely.
–Jest w domu starców – odrzekł Paul.
Maggie Renfrow serwowała gorącą kawę i tłustą jajecznicę przez dziesiątki lat. Bardzo interesowały ją również wszystkie plotki na temat drużyny futbolowej Spartan. Ponieważ wydawała im darmowe posiłki, udało jej się to, czego próbowali wszyscy mieszkańcy Messiny: zbliżyć się troszkę bardziej do chłopców i ich trenera.
Jakiś mężczyzna podszedł do nich i niezdarnie skinął głową Neely'owi.
–Chciałem się tylko przywitać – powiedział, wyciągając do niego rękę. – Cieszę się, że znowu cię widzę, po tylu latach. Byłeś kimś.
–Dzięki.
Uścisk ręki był krótki. Neely uciekł wzrokiem w bok. Mężczyzna zrozumiał to i odszedł. Potem mieli już spokój.
Owszem, niektórzy zerkali na niego ukradkiem, a nawet się gapili, ale większość dumała przy kawie, kompletnie go ignorując. Ostatecznie on ignorował ich przez piętnaście lat. Miejscowi bohaterowie należeli do Messiny i oczekiwano, żeby za nią tęsknili.
–Kiedy ostatni raz widziałeś Krzykulę? – spytał Paul. Neely prychnął i spojrzał w okno.
–W college'u – odrzekł.
–I od tamtej pory nic?
–List. Jeden. Dawno, przed laty. Fikuśny papier, fikuśna koperta. Właśnie podbijam Hollywood, będę sławniejsza, niż myślałeś. Okropne. Nie odpisałem.–Była na zjeździe absolwentów z okazji dziesiątej rocznicy matury – powiedział Paul. – Aktorka. Blondyna. Same włosy i nogi. Kiecki, których nikt tu nigdy nie widział. Dała show, że hej. Rzucała nazwiskami na lewo i prawo: ten producent, tamten reżyser, aktorzy, o których nigdy nie słyszałem. Miałem wrażenie, że więcej czasu spędza w łóżku niż przed kamerą.
–Cała Krzykula.
–Ty ją znałeś.
–Jak wyglądała?
–Jak kobieta zmęczona życiem.
–Zagrała w jakimś filmie?
–Mówiła, że tak, ale tytuły zmieniały się z godziny na godzinę. Potem porównaliśmy notatki i okazało się, że nikt z nas tych filmów nie widział. Cały czas grała pod publiczkę, na pokaz. Typowa Krzykula. Aha, już nie Krzykula. Teraz nazywa się Tessa. Tessa Canyon.
–Tessa Canyon?
–Tak.
–Jak gwiazda porno.
–Chyba w tym kierunku zmierza.
–Biedna dziewczyna.
–Biedna dziewczyna? – powtórzył Paul. – To żałosna, zapatrzona w siebie idiotka, sławna tylko dlatego, że była kiedyś dziewczyną Crenshawa.
–Tak, ale te nogi…
Uśmiechnęli się do siebie i długo się uśmiechali. Kelnerka przyniosła placki z kiełbaskami i dolała im kawy. Paul zalał talerz syropem klonowym i powiedział:
–Dwa lata temu w Vegas był zjazd bankierów, samych ważniaków. Pojechałem z Moną. Znudziła się i wróciła do pokoju. Ja też się nudziłem, więc późnym wieczorem poszedłem na Strip. Zajrzałem do jednego z tych starszych kasyn i kogo widzę?
–Tessę Canyon.
–Roznosiła drinki w takiej obcisłej sukieneczce, wiesz, wielki dekolt z przodu, jeszcze większy z tyłu. Tlenione włosy, make-up aż kapie, dziesięć kilo nadwagi. Nie widziała mnie, więc trochę sobie popatrzyłem. Wyglądała na więcej niż trzydzieści lat. Ale najdziwniejsze było to, jak sięzachowywała. Podchodziła do stolika i od razu ten uśmiech, od razu ten głosik, to kocie mruczenie: „Zabierz mnie na górę, skarbie", wiesz. Te gładkie teksty, to ocieranie się, to niby przypadkowe wpadanie na klienta. Bezwstydne flirtowanie z bandą pijaków. Ta kobieta po prostu chce być kochana.
–Robiłem, co mogłem.
–To beznadziejny przypadek.
–Dlatego ją rzuciłem. Myślisz, że przyjedzie na pogrzeb?
–Cholera jawie. Jak dojdzie do wniosku, że może na ciebie wpaść, to przyjedzie. Z drugiej strony, kiepsko wygląda, a dla Krzykuli wygląd to podstawa.
–Jej rodzice ciągle tu mieszkają?
–Tak.
Do stolika podszedł pucołowaty mężczyzna w czapce. Podszedł ostrożnie, niepewnie, jakby naruszał granice czyjejś posesji.
–Chciałem się tylko przywitać. – Mało brakowało i by się ukłonił. – Tim Nunley z warsztatu Forda. – Wyciągnął rękę, ale tak jakby się bał, że go zlekceważą. Neely uścisnął ją z uśmiechem. – Kiedyś naprawiałem samochód twego taty.
–Tak, pamiętam pana – zełgał Neely, ale warto było. Nunley uśmiechnął się jeszcze szerzej, jeszcze mocniej uścisnął mu rękę.
–Tak myślałem – powiedział, zerkając w stronę swojego stolika i szukając uznania w oczach kumpli. – Cieszę się, że wróciłeś. Byłeś znakomity.
–Dziękuję. – Neely zabrał rękę i sięgnął po widelec. Nunley wycofał się powoli, nadal gotów bić pokłony. Wziął płaszcz i wyszedł.
Rozmowy wciąż były przyciszone, jakby rozpoczęło się już czuwanie przy zmarłym. Paul przełknął to, co miał w ustach, i nachylił się ku Neely'emu.
–Cztery lata temu mieliśmy dobrą drużynę. Wygrali pierwsze dziewięć meczów. Ani jednej porażki. Siedziałem tu tak jak teraz, jadłem dokładnie to samo. Był piątek, wieczorem mecz, i przysięgam ci, że gadali o złotej serii. Nie o tej starej, tylko o nowej. Ci faceci marzyli o nowej złotej serii. Zdobyć tytuł najlepszej drużyny sezonu? Tytuł mistrza konferencji czy nawet mistrza stanu? W cholerę z tym, to betka. To miasto pragnie osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, może nawet stu zwycięstw z rzędu.
Neely rozejrzał się szybko i znowu wbił wzrok w talerz.–Nigdy tego nie rozumiałem – odrzekł. – To mili ludzie. Mechanicy, kierowcy ciężarówek, agenci ubezpieczeniowi, murarze. Może nawet jakiś adwokat albo bankier. Dobrzy, solidni obywatele małego miasteczka, choć niekoniecznie bogaci, bo nie ma tu chyba milionerów. Ale mają prawo żądać, żeby ich drużyna co roku wygrywała mistrzostwo stanu, tak?
–Właśnie.
–Nie rozumiem.
–Chcą się czymś pochwalić. A czym się pochwalą, jeśli nie tym?
–Nic dziwnego, że tak uwielbiają Rake'a. Dzięki niemu miasto zaistniało na mapie.
–Zjedz coś – powiedział Paul.
Podszedł do nich mężczyzna w brudnym fartuchu. W ręku ściskał dużą żółtą kopertę. Przedstawił się jako brat Maggie Renfrow, obecnie szef kuchni, i otworzył kopertę. W środku było duże, kolorowe, oprawione w ramki zdjęcie Neely'ego z Tech.
–Maggie zawsze chciała, żebyś je podpisał.
Było piękne. Przedstawiało go w akcji, przycupniętego tuż za środkowym, gotowego do odebrania wysnapowanej piłki, lustrującego ustawienie obrony. W prawym dolnym rogu widać było fioletowy hełm: grali wtedy z AM. Zdjęcie – nigdy go dotąd nie widział – zrobiono na kilka minut przed tą nieszczęsną kontuzją.
–Jasne – odrzekł, biorąc od niego czarny mazak.
Podpisał się na górze i przez długą chwilę patrzył w oczy młodego, nieustraszonego quarterbacka, gwiazdora college'u, na którego czekała NFL. Słyszał ryk kibiców, siedemdziesięciu pięciu tysięcy krzepkich, żądnych zwycięstwa fanów, dumnych z niepokonanej drużyny, podekscytowanych tym, że pierwszy raz od wielu lat mają u siebie prawdziwego mistrza, najlepszego rozgrywającego w Stanach.
I nagle zatęsknił za tamtymi czasami.
–Ładne. – Zdołał powiedzieć tylko tyle. Szef kuchni wziął zdjęcie i natychmiast powiesił je na gwoździu pod tym, które wisiało już nad kasą.
–Chodźmy stąd. – Neely wstał, wytarł usta, położył na stole pieniądze i szybko ruszyli do drzwi. Idąc, kłaniał się i uśmiechał grzecznie do stałych bywalców. Zdołali uciec stamtąd niezatrzymywani.
–Czym ty się tak denerwujesz? – spytał Paul, gdy wyszli na ulicę.
–Nie chcę gadać o futbolu, jasne? Nie chcę wysłuchiwać tych wszystkich pochwał.Wjechali w labirynt uliczek wokół rynku, mijając po drodze kościół, w którym go ochrzczono i w którym Paul brał ślub, a potem ładny dom przy Dziesiątej, gdzie zamieszkał jako ośmiolatek i mieszkał aż do studiów. Rodzice sprzedali go pełnej krwi Jankesowi, którego ściągnięto do Messiny na stanowisko kierownika papierni pod miastem. Minęli dom Rake'a, powoli, niespiesznie, jakby jadąc, mogli podsłuchać, co się tam dzieje. Na podjeździe stało mnóstwo samochodów, większość spoza stanu; pewnie rodzina i przyjaciele. Minęli park, gdzie grali kiedyś w Małej Lidze i w Pop Warner.
I znowu wróciły wspomnienia, i znowu popłynęły opowieści. Jedna z nich, teraz już miejscowa legenda, dotyczyła oczywiście Rake'a. Neely, Paul i kilku innych chłopaków z podstawówki grało w piłkę na piachu, gdy wtem zauważyli mężczyznę, który stojąc przy ogrodzeniu boiska do koszykówki, uważnie ich obserwował. Gdy skończyli, podszedł do nich i się przedstawił: Eddie Rake. Chłopakom odebrało mowę.
–Masz dobre ramię, synu – powiedział i Neely'ego kompletnie zamurowało. – Stopy też. Wszyscy chłopcy spojrzeli na jego stopy.
–Czy twoja mama jest takiego samego wzrostu jak tata? – spytał Rake.
–Prawie – wykrztusił Neely.
–To dobrze. Będzie z ciebie dobry quarterback. – Rake uśmiechnął się do nich i odszedł. Neely miał wtedy jedenaście lat. Wstąpili na cmentarz.
W roku 1992 nadchodzący sezon wzbudzał w Messinie wiele niepokoju. Rok wcześniej Spartanie przegrali trzy mecze i była to obywatelska klęska, po której mieszkańcy długo zrzędzili nad plackami u Renfrowa, nad gumowatymi kurczakami na rotariańskich lunchach i przy tanim piwie w wiejskich gospodach na zadupiu. W drużynie było za mało uczniów z ostatnich klas, a to zawsze zły znak. Ulżyło im trochę, gdy słabsi gracze zdali maturę i odeszli ze szkoły.
Jeśli nawet Rake odczuwał nacisk opinii publicznej, nie dał tego po sobie poznać. Trenował Spartan od ponad trzydziestu lat i widział już chyba wszystko. Ostatni tytuł mistrza stanu zdobył w osiemdziesiątym siódmym, tak więc Messmę dotknęła trzyletnia posucha. Ale bywały gorsze. Kibice byli rozpuszczeni i żądali stu zwycięstw z rzędu, lecz Rake, po tylu latach pracy z chłopakami, miał to gdzieś.
Drużyna z dziewięćdziesiątego drugiego nie miała dobrego narybku. Jedynym gwiazdorem był Randy Jaeger, który grał na pozycji skrzydłowego i wyłapywał wszystkie piłki, jakie quarterback mu rzucił, chociaż nie było ich zbyt wiele.
W mieście wielkości Messiny prawdziwe talenty pojawiały się cyklicznie. W cyklu dobrym, jakchoćby w roku osiemdziesiątym siódmym, kiedy to grali Neely, Silos, Paul, Alonzo Taylor i czterech okrutnych drwali w obronie, wyniki były dobre. Jednakże wielkość Eddiego Rake'a polegała na tym, że potrafił wygrywać z graczami drobnymi i powolnymi. Brał takich do zespołu i wyniki bynajmniej się nie pogarszały. Tych szczupłych urabiał dłużej i intensywniej, jednak tylko kilka drużyn przeżyło to, co przeżyła drużyna Jaegera w sierpniu dziewięćdziesiątego drugiego.
Po niezbyt udanym treningu w sobotnie popołudnie Rake zwymyślał graczy i zarządził poranny trening niedzielny, co przedtem robił bardzo rzadko ze względu na protesty miejscowych duchownych. O ósmej, żeby chłopcy mieli czas pójść do kościoła, jeśli się tam dowloką. Zawsze denerwował go brak kondycji fizycznej wśród zawodników, co było dobrym żartem, ponieważ każdy z nich musiał zaliczać sprint za sprintem.
Spodenki, naramienniki, zwykłe adidasy i hełmy; bez kontaktu fizycznego, to tylko zaprawa. O ósmej rano było prawie trzydzieści dwa stopnie w cieniu. Trzydzieści dwa stopnie, duża wilgotność i czyściutkie niebo. Porozciągali się trochę i dla rozgrzewki zaliczyli półtora kilometra wokół boiska. Wszyscy ociekali potem, ale Rake kazał im biec dalej.
Torturą numer dwa, zaraz po Spartańskim Maratonie, był atak na trybuny. Każdy z nich wiedział, co to znaczy, więc gdy Rake wrzasnął: „Trybuny!", połowa drużyny chciała natychmiast zrezygnować.
Ustawiwszy się niechętnie za Randym Jaegerem, swoim kapitanem, utworzyli długi, pojedynczy rząd i rozpoczęli powolny bieg wokół boiska. Za ławką dla zawodników rezerwowych gości Jaeger skręcił, minął furtkę i wbiegł w przejście: dwudziesty rząd, znowu skręt, bieg wzdłuż barierki, przejście i dwadzieścia rzędów w dół, do sąsiedniego sektora. Osiem sektorów po drugiej stronie stadionu, z powrotem na bieżnię, wokół strefy przyłożeń przeciwnika, wreszcie wokół własnej. Pięćdziesiąt rzędów w górę, bieg wzdłuż barierki i pięćdziesiąt rzędów w dół.
W górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół w kolejnych ośmiu sektorach, i z powrotem na bieżnię na kolejne kółeczko. Po pierwszej wyczerpującej rundzie linemani zaczęli zostawać w tyle, a na czele stawki jak zwykle biegł Jaeger, który mógł tak bez końca. Rake chodził przy bieżni z gwizdkiem na szyi, powarkując i pokrzykując na maruderów. Uwielbiał odgłos, jaki wydawało pięćdziesięciu zawodników dudniących ciężko po metalowych schodach między ławkami.
–Jesteście bez formy – mówił na tyle głośno, żeby go słyszeli. – Powolniejszych w życiu nie miałem – zrzędził teatralnym szeptem. Słynął z tego zrzędzenia i zawsze było je słychać.
Po drugiej rundzie jeden z obrońców upadł na murawę i zaczął wymiotować. Ciężsi zawodnicy biegli coraz wolniej i wolniej.
Scotty Reardon, uczeń drugiej klasy, grał w special teamie. Ważył wtedy sześćdziesiąt czterykilogramy, ale podczas sekcji zwłok już tylko pięćdziesiąt osiem. Gdy drużyna zaliczała trzecią rundę, upadł między trzecim i czwartym rzędem po stronie gospodarzy i już nie odzyskał przytomności.
Ponieważ była niedziela i ponieważ gracze mieli tylko biegać, na polecenie Rake'a jego asystenci zostali w domu. Nie było też karetki pogotowia. Chłopcy mówili potem, że gdy czekali w nieskończoność, aż w oddali zawyje syrena, Coach ułożył sobie głowę Scotty'ego na kolanach. Ale Scotty umarł już tam, między ławkami, a gdy wreszcie zawieziono go do szpitala, nie żył na sto procent. Udar cieplny.
Paul opowiadał tę historię, gdy szli krętymi, cienistymi alejami cmentarza. W jego nowszej części, tej na zboczu stromego wzgórza, nagrobki były mniejsze, rzędy równiejsze i porządniejsze. Ruchem głowy wskazał jeden z nagrobków i Neely przyklęknął, żeby przeczytać napis: Randall Scott Reardon, 20 czerwca 1977-21 sierpnia 1992.
–I chcą go tu pochować? – spytał, wskazując puste miejsce tuż obok.
–Takie krążą plotki – odrzekł Paul.
–Tutaj zawsze krążą plotki.
Przeszli kilka kroków, usiedli na żelaznej ławce pod małym klonem i popatrzyli na nagrobek Scotty'ego.
–Kto miał odwagę go zwolnić? – spytał Neely.
–Zmarł nie ten chłopak. Jego rodzina miała trochę pieniędzy ze sprzedaży drewna. W osiemdziesiątym dziewiątym jego wujek, John Reardon, został szefem stanowego departamentu szkolnictwa. Bardzo szanowany, bystry jak jasna cholera, wytrawny polityk i jedyna osoba władna wywalić Rake'a. No i go wywalił. Jak się pewnie domyślasz, miasto był wstrząśnięte śmiercią Scotty'ego, a kiedy wyszły na jaw wszystkie szczegóły, zaczęli narzekać na Coacha i jego metody.
–Mieliśmy szczęście, że nie pozabijał nas wszystkich.
–W poniedziałek zrobili sekcję zwłok. Klasyczny przypadek udaru cieplnego. Żadnych schorzeń. Żadnych urazów. Idealnie zdrowy piętnastolatek wychodzi z domu o wpół do ósmej rano na dwugodzinne tortury i już nie wraca. Po raz pierwszy w historii miasta ludzie zadali mu pytanie: „Właściwie po co każe pan im biegać w tym upale, aż zaczynają wymiotować?"
–I co odpowiedział?
–Nic. Milczał. Siedział w domu i próbował przeczekać burzę. Wielu ludzi, w tym byłych zawodników, myślało sobie tak: No i stało się. Rake w końcu kogoś zabił. Ale ci najtwardsi mówili: „Bzdura. Pacan był mięczakiem, nie nadawał się do drużyny". Miasto się podzieliło.Zrobiło się paskudnie.
–Podoba mi się ten Reardon.
–Prawdziwy twardziel. W poniedziałek wieczorem zadzwonił do Rake'a i go zwolnił. We wtorek wybuchła bomba. Rake, jak to Rake, nie mógł znieść porażki i usiadł przy telefonie, żeby podbuzować sponsorów.
–Nie miał wyrzutów sumienia?
–A kto to wie? Pogrzeb był koszmarny. Płaczące i mdlejące dzieci. Zawodnicy w zielonych koszulkach. Szkolna orkiestra. Wszyscy gapili się na Rake'a, a Rake wyglądał żałośnie.
–Był świetnym aktorem.
–Jasne, wiadomo. Wywalili go niecałe dwadzieścia cztery godziny przed pogrzebem, więc wszystko było jeszcze bardziej dramatyczne. Prawdziwe widowisko, nikt nie chciał tego przegapić.
–Szkoda, że mnie nie było.
–Co wtedy robiłeś?
–Latem dziewięćdziesiątego drugiego? Byłem gdzieś na zachodzie. Pewnie w Vancouver.
–W środę sponsorzy chcieli zwołać wiec w sali gimnastycznej. Ale Reardon powiedział: „Nie w szkole". Poszli do VFW, do weteranów, i zorganizowali masówkę na cześć Rake'a. Ci w gorącej wodzie kąpani zagrozili, że obetną fundusze, że będą bojkotować mecze, że zorganizują pikietę przed biurem Reardona, a nawet otworzą nową szkołę, gdzie Rake'a na pewno uwielbiano by i czczono.
–On też tam był?
–Co ty. Przysłał Królika. Sam wolał zostać w domu i wisieć na telefonie. Naprawdę wierzył, że jak naciśnie odpowiednie guziki, przyjmą go z powrotem. Ale Reardon się zaparł. Zaproponował tę robotę Snake'owi Thomasowi, jego asystentowi. Snake odmówił. Reardon go zwolnił. Donnie Malone też odmówił. Reardon go zwolnił. Quick Upchurch odmówił, tak jak pozostali. Rearden zwolnił go, jak pozostałych.
–Ten facet coraz bardziej mi się podoba.
–W końcu bracia Griffin zgodzili się przejąć drużynę do czasu, aż szkoła znajdzie kogoś na stałe. Grali u Rake'a pod koniec lat siedemdziesiątych…
–Tak, pamiętam. To ci z pekanowego sadu.–Właśnie. Dobrzy gracze, mili faceci, a ponieważ Rake nigdy niczego nie zmieniał, znali cały system, wszystkie zagrywki i prawie wszystkich chłopaków. Nadszedł piątek, otwarcie sezonu. Graliśmy z Porterville i obowiązywał bojkot. Sęk w tym, że nikt nie chciał przepuścić takiego meczu. Zwolennicy Rake'a, których była pewnie większość, też nie, bo mieli nadzieję, że tamci rozniosą naszych w pył. Tylko prawdziwi kibice przyszli po to, po co zawsze przychodzą. Stadion nabity po brzegi, jak zwykle, rozwrzeszczany i podzielony jak nigdy przedtem. Zawodnicy nabuzowani jak jasna cholera. Dedykowali mecz Scotty'emu i wygrali czterema przyłożeniami. Cudowny wieczór. Smutny ze względu na Scotty'ego, smutny, bo era Rake'a najwyraźniej dobiegła końca, ale cóż, najważniejsze jest zwycięstwo.
–Twarda ta ławka. – Neely wstał. – Chodźmy się przejść.
–Rake wziął adwokata i podał Reardona do sądu. Zrobiło się paskudnie. Reardon nie ustępował, a miasto, chociaż głęboko podzielone, co piątek zwierało szyki. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby chłopcy grali tak odważnie. Wiele lat później jeden z nich, mój znajomek, powiedział, że odczuwali wielką ulgę, grając nie ze strachu, ale dla samej przyjemności grania.
–To musi być wspaniałe uczucie.
–Myśmy go nie znali.
–Tak, to prawda.
–Wygrali pierwsze osiem meczów. Do zera. Samą dumą i odwagą. Mówiono już o tytule mistrza stanu. O nowej złotej serii. O tym, żeby zapłacić Griffinom kupę szmalu, żeby założyli nową dynastię. Takie tam pieprzenie.
–I wtedy przegrali.
–Jasne. To jest futbol. Dzieciaki zaczynają myśleć, że są dobrzy, i dostają w dupę.
–Od kogo?
–Przerżnęli z Hermantown.
–Gadasz! Przecież oni grają w kosza.
–Tu, na oczach dziesięciu tysięcy kibiców. Najgorszy mecz, jaki kiedykolwiek widziałem. Ani dumy, ani odwagi, tylko pokażcie nam kolejny artykuł w prasie. Do diabła ze złotą serią. Do diabła z tytułem mistrza stanu. Wypieprzyć Griffinów. Oddajcie nam Rake'a. Kiedy wygrywali, było w miarę spokojnie, ale wystarczyła jedna porażka i miasto się na wiele lat podzieliło. Tydzień później też przegrali i nie zakwalifikowali się do play-offów. Griffinowie natychmiast zrezygnowali.
–I bardzo mądrze.–Ci z nas, którzy grali u Rake'a, znaleźli się między młotem a kowadłem. Wszyscy pytali: „Po czyjej jesteś stronie?" Żadnej tam neutralności, brachu, musiałeś się wyraźnie zdeklarować, jesteś za Rakiem czy przeciwko niemu.
–I co zrobiłeś?
–Siedziałem na płocie między jednymi i drugimi i obrywałem z obu stron. Konflikt przerodził się w wojnę klas. Zawsze istniała mała grupka tych, którzy mieli za złe, że na futbol wydaje się więcej pieniędzy niż na matematykę i wszystkie przedmioty ścisłe razem wzięte. Jeździliśmy wynajętymi autobusami, tymczasem tych z klubów i kółek zainteresowań musieli podrzucać rodzice. Przez wiele lat dziewczyny nie miały boiska do softbolu, a my mieliśmy niejedno, ale dwa boiska treningowe. Łacinnicy zakwalifikowali się na jakieś eliminacje w Nowym Jorku, ale nie stać ich było na podróż; tego samego roku nasza drużyna pojechała pociągiem na Super Bowl do Nowego Orleanu. Lista nie miała końca. Kiedy zwolnili Rake'a, ludzie zaczęli narzekać jeszcze głośniej. Ci, którzy chcieli zmniejszyć znaczenie sportu jako takiego, dostrzegli swoją szansę. Maniacy stawiali zawzięty opór, chcieli powrotu Rake'a i kolejnej serii. Ci z nas, którzy poszli do college'u i których uważano za w miarę oświeconych, utknęli pośrodku.
–No i…?
–Kipiało i wrzało przez wiele miesięcy. Reardon twardo obstawał przy swoim. Znalazł jakąś zabłąkaną duszę w Oklahomie i zaangażował go jako następcę Rake'a. Jak na nieszczęście w dziewięćdziesiątym trzecim były wybory i cały ten burdel przekształcił się w wielką awanturę polityczną. Krążyły plotki, że przeciwko Reardonowi wystąpi sam Rake. Gdyby wygrał, namaściłby się jako główny trener i kazał światu się wypchać. Powiadano, że ojciec Scotty'ego jest gotów wyłożyć milion dolców na kampanię Reardona. I tak dalej, i tak dalej. Wyścig jeszcze się nie rozpoczął, a już zrobiło się obrzydliwie, tak obrzydliwie, że zwolennicy Rake'a nie mogli znaleźć kandydata.
–No i kto wystartował?
–Dudley Bumpus.
–Dobre nazwisko.
–Ale tylko nazwisko. To krzykacz i rozrabiaka. Handluje nieruchomościami i na każdym spotkaniu sponsorów darł mordę. Ani doświadczenia politycznego, ani wykształcenia; ledwo skończył college. Raz miał sprawę w sądzie, ale go nie skazali. Głupi palant, który omal nie wygrał.
–Wygrał Reardon?
–Sześćdziesięcioma głosami. Frekwencja była największa w historii hrabstwa, prawie dziewięćdziesiąt procent. Bić ich i nie brać jeńców, jak na wojnie. Kiedy ogłoszono wyniki, Rake zamknął się w domu i nie wychodził przez dwa lata.Przystanęli przed rzędem nagrobków. Paul zrobił kilka kroków, jakby czegoś szukał.
–To tutaj – powiedział. – David Lee Goff. Pierwszy Spartanin, który poległ w Wietnamie. Neely spojrzał na wpuszczone w kamień zdjęcie. Przedstawiało chłopaka wyglądającego na szesnaście lat. Pozował nie w wojskowym mundurze, tylko w zielonej koszulce Spartan z numerem dwadzieścia dwa na piersi. Urodzony w pięćdziesiątym roku, zginął w sześćdziesiątym ósmym.
–Znam jego najmłodszego brata – mówił Paul. – David Lee zrobił maturę w maju. W czerwcu był już na obozie dla rekrutów, a w październiku wylądował w Wietnamie. Zabili go dzień po Święcie Dziękczynienia. Miał osiemnaście lat i dwa miesiące.
–Dwa lata przed naszymi narodzinami.
–Mniej więcej. Był jeszcze jeden, ale jak dotąd go nie znaleziono. Czarny chłopak, Marvin Rudd. Zaginął w akcji w siedemdziesiątym roku.
–Pamiętam, jak Rake o nim opowiadał – odrzekł Neely.
–Rake go uwielbiał. Jego rodzice przychodzą na każdy mecz. Ciekawe, co wtedy czują.
–Mam dość śmierci. Chodźmy.
Neely nie pamiętał, żeby za jego czasów była w Messinie księgarnia albo sklep, gdzie można było napić się espresso i kupić kenijską kawę. Ale teraz w sklepiku Nata klient mógł załatwić to wszystko za jednym zamachem – mógł również kupić gazetę, cygara, płyty kompaktowe, pożółkłe pocztówki, podejrzanego pochodzenia herbatę, wegetariańskie kanapki i zupy, mógł też spotkać się tu z wędrownymi poetami, śpiewakami oraz z nielicznymi przedstawicielami miejscowej bohemy, a przynajmniej z tymi, którzy do takiego miana aspirowali. Sklep mieścił się przy rynku, cztery domy za bankiem Paula, w budynku, gdzie sprzedawano paszę dla bydła i nawozy sztuczne, gdy Neely był dzieckiem. Paul musiał załatwić jakieś kredyty, więc Neely poszedł tam sam.
Nat Sawyer był najgorszym punterem w historii spartańskiego futbolu. Ustanowił rekord najniższej średniej długości wykopu, poza tym spieprzył tyle wysnapowanych piłek, że Rake często wolał zaryzykować zdobycie brakujących jardów w ostatniej czwartej próbie, nawet przy ośmiu jardach do zdobycia, bez względu na to, w którym punkcie boiska znajdowała się piłka*. Z Neelym jako quarterbackiem dobry punter nie był po prostu potrzebny.
Gdy byli w ostatniej klasie, Nat zdołał jakimś cudem w ogóle nie trafić nogą w piłkę, w dodatku aż dwa razy, dzięki czemu powstał jeden z najczęściej oglądanych filmów wideo w historii szkoły. Drugie pudło – a właściwie dwa pudła w tym samym puncie – zaowocowało komicznym dziewięćdziesięciocztero-jardowym biegiem, który według licznika kamery trwał dokładnie siedemnaście i trzy dziesiąte sekundy. Stojąc we własnej strefie przyłożeń i bardzo się tymdenerwując, Nat odebrał wysnapowaną piłkę, podrzucił ją, kopnął, chybił i w tym samym momencie został stratowany przez dwóch obrońców z Grove City. Gdy piłka zawirowała leniwie na ziemi o krok dalej, Nat zebrał się jakoś, wstał, podniósł ją i zaczął biec. Obrońcy zgłupieli i skonfundowani ruszyli w pościg, tymczasem on zdążył już kopnąć piłkę po raz drugi i po raz drugi chybić. Ku osłupieniu graczy i widzów, podniósł ją w biegu i popędził dalej. Pościg trwał. Widok tej ociężałej i śmiertelnie przerażonej gazeli galopującej niezdarnie po boisku sparaliżował zawodników obu drużyn. Silos Mooney wyznał potem, że śmiał się tak bardzo, że nie był w stanie nikogo przyblokować. Przysięgał, że śmiech dochodził również spod hełmów graczy z Grove City.
Na podstawie filmu trenerzy wyliczyli, że zawodnicy przeciwnika próbowali zatrzymać go dziesięć razy i dziesięć razy zawalili. Dotarłszy wreszcie na drugi koniec boiska, Nat przyłożył piłkę i mając gdzieś karę, zerwał z głowy hełm i podbiegł do trybun gospodarzy, żeby mogli podziwiać go z bliska.
Rake przyznał mu nagrodę za najbrzydsze przyłożenie roku.
W dziesiątej klasie Nat próbował grać na pozycji safety, ale słabo biegał i nie lubił się bić. W jedenastej przeszedł na pozycję skrzydłowego, ale Neely przyłożył mu w dołek i Nat przez pięć minut nie mógł oddychać. Niewielu graczy Rake'a tak bardzo dotknęło przekleństwo beztalencia. Żaden z jego graczy nie wyglądał gorzej w stroju futbolisty.
Okno wystawowe było zawalone książkami i paczkami kawy. Zaskrzypiały drzwi, zagrzechotał dzwonek i przez chwilę Neely miał wrażenie, że cofnął się w czasie. Potem doszedł go zapach kadzidełek i już wiedział, że to naprawdę sklep Nata. Spomiędzy dwóch półek wyszedł sam właściciel, dźwigając stertę książek.
–Dzień dobry – rzucił z uśmiechem. – Szuka pan czegoś? Nagle zamarł i książki wypadły mu z rąk.
* Pierwsza próba, dziesięć jardów: oznacza to, że drużyna atakująca za chwilę wznowi grę swoją pierwszą próbą zdobycia dziesięciu jardów boiska. Załóżmy, że po pierwszej próbie atakowi udało się podprowadzić piłkę sześć jardów bliżej strefy przyłożeń przeciwnika. Wtedy dojdzie do drugiej próby zdobycia dziesięć jardów, ale zawodnicy będą mieli do pokonania tylko cztery jardy (sześć jardów zdobyli w pierwszej próbie). Pamiętajmy jednak, że drużyna broniąca też nie próżnuje i po drugiej próbie drużyna atakująca może stanąć przed próbą trzecią mając do zdobycia, na przykład, czternaście jardów. Oznacza to, że udana akcja obrońców w drugiej próbie pozwoliła im przesunąć linię wznowienia gry o dziesięć jardów, skutkiem czego w trzecim wznowieniu atak ma do pokonania aż czternaście jardów. Jeżeli po trzech próbach ofensywie nie uda się zdobyć dziesięciu jardów wyznaczonych do zdobycia przed pierwszą próbą, a odległość od linii wznowienia do bramki jest za duża na wykonanie celnego kopnięcia (field goal), do wykonania ostatniej, czwartej, próby na boisko wchodzi special team i punter wykopuje piłkę, żeby przenieść akcję gry jak najdalej od swojej strefy przyłożeń. Wykop puntera odbiera zawodnik special teamu drużyny odbierającej (punt-returner), który może (podobnie jak kick-returner) podjąć bieg w celu wypracowania lepszej pozycji wyjściowej dla ataku, lub też przed złapaniem piłki może zasygnalizować sędziemu ręką tzw. fair catch, czyli rezygnację z biegu. W takim wypadku atak drużyny odbierającej punt wznowi grę z miejsca w którym punt-returner złapał piłkę.
Niekiedy (przeważnie pod koniec meczu) zdarza się, że drużyna atakująca usiłuje w ostatniej próbie zdobyć brakujące jardy bez wykopywania piłki, ryzykując – w razie niepowodzenia – oddanie piłki rywalom w miejscu rozpoczęcia czwartej próby, co będzie dla nich znakomitą pozycją wyjściową do przeprowadzenia kontrataku.
–Neely Crenshaw! – Rzucił się ku niemu z taką samą niezdarnością, z jaką kiedyś wykopywał piłkę, objął go jak niedźwiedź i dał mu mocnego kuksańca w ramię. – Tak się cieszę! – wykrzyknął i przez chwilę miał wilgotne oczy.
–Ja też, Nat – odrzekł lekko zażenowany Neely. Na szczęście nikogo nie było w sklepie.
Nat cofnął się o krok.
–Patrzysz na moje kolczyki, co?
–Fakt. Piękna kolekcja. – W każdym uchu tkwiło ich co najmniej pięć. Srebrnych.
–Pierwsze męskie kolczyki w Messinie. Co ty na to? I pierwszy męski kucyk. I pierwszy gej, który otwarcie przyznał się do gejostwa. Nie jesteś ze mnie dumny? – Nat potrząsnął głową, żeby zademonstrować mu kucyk.
–Bardzo. Świetnie wyglądasz.
Nat otaksował go spojrzeniem od stóp do głowy. Oczy błyszczały mu tak bardzo, jakby wypił już dziesięć kaw.
–Jak twoje kolano? – spytał, rozglądając się ukradkiem, jakby kontuzja Neely'ego była tajemnicą.
–Do niczego. To już nie kolano.
–Sfaulował cię, sukinsyn. Widziałem to na własne oczy. – Nat uważał się za eksperta, bo stał wtedy tuż za linią boczną.
–To było dawno, wieki temu.
–Napijesz się kawy? Mam gwatemalską. Daje takiego kopa, że hej.
Meandrując między półkami, przeszli na tył sklepu, gdzie jak spod ziemi wyrosło przed nimi cośw rodzaju urządzonej naprędce kawiarenki. Nat prawie wbiegł za zawaloną szpargałami ladę i zaczął pobrzękiwać naczyniami. Neely obserwował go z wysokiego stołka. Nat ruszał się z wdziękiem niedźwiedzia.
–Podobno dają mu niecałe dwadzieścia cztery godziny -rzucił, podnosząc dzbanuszek.
–W tym mieście plotki zawsze były wiarygodne, zwłaszcza te na temat Rake'a.
–Nie, nie, wiem to od kogoś, kto tam był. – Największe wyzwanie w Messinie nie polegało na tym, żeby być na bieżąco ze wszystkimi plotkami, tylko na tym, żeby mieć najlepszego informatora. – Chcesz cygaro? Kubańskie, z przemytu. Też daje kopa.
–Nie, dzięki. Nie palę.
Nat nalewał wodę do wielkiego włoskiego ekspresu.
–Czym się teraz zajmujesz? – spytał przez ramię.
–Handluję nieruchomościami.
–Rany. Oryginalne.
–Daje się z tego wyżyć. Masz ekstra sklep. Curry mówi, że świetnie ci idzie. Próbuję tchnąć w tę pustynię trochę kultury. Paul pożyczył mi trzydzieści tysięcy dolarów na rozruch, dasz wiarę? Miałem tylko pomysł i osiem stów, no i żyranta, moją mamę.
–Co u niej?
–Wszystko dobrze, dzięki. Nie chce się zestarzeć. Ciągle uczy trzecioklasistów.
Gdy w ekspresie porządnie zabulgotało, Nat oparł się o ścianę przy małym zlewie i pogłaskał sumiastego wąsa.
–Rake umiera. Niesamowite, co? Messina bez Rake'a. Zaczynał czterdzieści cztery lata temu. Połowy mieszkańców hrabstwa nie było jeszcze na świecie.
–Widywałeś go?
–Często tu bywał, ale kiedy zachorował, zamknął się w domu, żeby umrzeć. Od pół roku nikt go nie widział.
Neely rozejrzał się wokoło.
–Przychodził tu?
–Był moim pierwszym klientem. To on zachęcał mnie do otwarcia sklepu. Gadał, namawiał,wiesz: nie bój się, Nat, pracuj więcej niż inni, nie poddawaj się. Jak w przerwie po pierwszej połowie meczu. Kiedy wreszcie otworzyłem interes, przychodził ukradkiem na poranną kawę. Pewnie uznał, że jest bezpieczny, bo tłumów tu nie było. Ludzie myśleli, że jak przyjdą, to od razu złapią AIDS.
–Kiedy zacząłeś?
–Siedem i pół roku temu. Przez pierwsze dwa lata nie starczało mi szmalu na rachunki za światło, ale potem jakoś się rozkręciło. Poszła plotka, że to ulubiony sklep Rake'a, i ludzie się zainteresowali.
–Chyba już gotowa. – Neely wskazał ekspres. – Nigdy nie widziałem, żeby Rake czytał książkę. Nat rozlał kawę do dwóch maleńkich filiżanek na spodeczkach i postawił je na ladzie.
–Ładnie pachnie – powiedział Neely. – Siekiera.
–Powinni ją wydawać na receptę. Rake poprosił mnie któregoś dnia, żebym polecił mu coś do czytania. Dałem mu Raymonda Chandlera. Wrócił następnego dnia i poprosił o kolejnego. Uwielbiał Chandlera. Potem dałem mu Dashiella Hammetta. Jeszcze potem zwariował na punkcie Elmore'a Leonarda. Otwieram o ósmej rano, a tylko kilka księgarni otwiera tak wcześnie, więc dwa razy w tygodniu przychodził tu, siadaliśmy w kącie i gadaliśmy o książkach. Ani o futbolu, ani o polityce, ani o niczym innym. Tylko o książkach. Uwielbiał powieści detektywistyczne. Kiedy dzwonił dzwonek u drzwi, wymykał się tylnym wyjściem i uciekał do domu.
–Dlaczego?
Nat wypił długi łyk kawy i mała filiżanka utonęła w jego bujnych, krzaczastych wąsach.
–Mało o tym rozmawialiśmy. Wstydził się, że tak go wyrzucili. Był bardzo dumny i zawsze nas uczył, że duma jest ważna. Ale czuł się też odpowiedzialny za śmierć Scotty'ego. Wielu ludzi go za to obwinia i zawsze będzie obwiniać. To bardzo wielki ciężar. Smakuje?
–Strasznie mocna. Brakuje ci go? Kolejny niespieszny łyk gorącej gwatemalki.
–Jak może mi go nie brakować, skoro kiedyś u niego grałem? Codziennie widzę jego twarz. Słyszę jego głos. Czuję zapach jego potu. Czuję, jak wali mnie pięścią w ramię, gdy jestem bez naramienników. Potrafię naśladować jego powarkiwanie, jego zrzędzenie, psioczenie.
Pamiętam jego opowieści, przemowy, jego wskazówki. Pamiętam wszystkie czterdzieści meczów,
w których grałem w zielonej koszulce. Mój ojciec umarł cztery lata temu. Bardzo go kochałem i trudno mi o tym mówić, ale miał na mnie mniejszy wpływ niż Eddie Rake… – Przerwał wpołowie myśli, żeby dolać im kawy. – Później, kiedy już miałem ten sklep i poznałem go nie jako legendę, tylko jako zwykłego człowieka, kiedy nie bałem się już, że mnie zwrzeszczy, zacząłem podziwiać tego starego pierdołę. Eddie nie jest miły, ale bardzo ludzki. Strasznie cierpiał po śmierci Scotty'ego i nie miał się do kogo zwrócić. Dużo się modlił, codziennie chodził do kościoła. Myślę, że książki mu pomagały, że to był taki nowy świat. Potrafił się w nich zagubić, a przeczytał setki, może nawet tysiące powieści. – Szybki łyk kawy. – Brakuje mi go. Wciąż widzę, jak tam siedzi, jak rozmawiamy o książkach i pisarzach, żeby nie musiał gadać o futbolu.
Cicho zadzwonił dzwonek u drzwi. Nat wzruszył ramionami.
–Znajdą nas – powiedział. – Chcesz bułeczkę albo coś?
–Nie, jadłem u Renfrowa. Nic się tam nie zmieniło. Ta sama smażenina, ten sam jadłospis, te same muchy.
–I te same dupki, które siedzą i psioczą, że drużyna znowu przegrała.
–Tak… Chodzisz na mecze?
–A gdzie tam. Kiedy jesteś jedynym facetem w mieście, który otwarcie przyznaje się do gejostwa, tłum cię raczej nie kusi. Ludzie gapią się, szepczą, przerażeni tulą dzieci i chociaż zdążyłem już do tego przywyknąć, wolę unikać takich scen. Poszedłbym sam, ale co to za frajda, a gdybym zabrał przyjaciela, tamci przestaliby z wrażenia grać. Wyobrażasz sobie, jak wchodzę na trybuny, trzymając się za rękę z jakimś ładniutkim chłopcem? Ukamienowaliby nas.
–I ujawniłeś się tutaj? W tym mieście? Tak powoli, po cichu czy jak?
Nat odstawił filiżankę i schował ręce głęboko do kieszeni wyprasowanych, sztywnych od krochmalu dżinsów.
–Nie, nie tutaj. Kiedy zrobiliśmy maturę, wyjechałem do Waszyngtonu, gdzie bardzo szybko przekonałem się, kim jestem. Po cichu? Nie, brachu, wprost przeciwnie. Wy wrzeszczałem to wszem wobec. Dostałem pracę w księgarni i nauczyłem się fachu. Przez pięć lat żyłem na całego, hulałem i szalałem, ale miasto mnie w końcu zmęczyło. Szczerze mówiąc, zatęskniłem za domem. Tata zaczął chorować i postanowiłem wrócić.
Długo rozmawiałem z Rakiem. Wyznałem mu prawdę. Eddie był pierwszym mieszkańcem Messiny, któremu się zwierzyłem.
–Jak zareagował?
–Powiedział, że nie zna się na gejach, ale jeśli wiem, kim jestem, to do diabła z ludźmi. Mówił: „Żyj po swojemu, synu. Niektórzy będą cię nienawidzić, inni kochać, większość nie będzie miała zdania. Wszystko zależy od ciebie".–Cały Rake.
–Dodał mi odwagi. Namówił mnie do otwarcia sklepu, a kiedy już byłem pewien, że zrobiłem głupi błąd, zaczął tu przychodzić i wieść się rozeszła. Chwilkę, nie odchodź. – Nat pobiegł na przód sklepu, gdzie czekała starsza pani. Zagadał do niej po imieniu głosem słodszym od najsłodszych i już niebawem pochłonęły ich poszukiwania książki.
Neely wszedł za ladę i dolał sobie kawy. Nat wkrótce wrócił.
–To była pani Underwood. Kiedyś miała pralnię.
–Tak, pamiętam.
–Ma sto dziesięć lat i przepada za erotycznymi westernami. Niezłe, co? Jak prowadzisz księgarnię, dowiadujesz się ciekawych rzeczy. Pomyślała na pewno, że może tu przychodzić, bo ja też mam swoje sekrety. Poza tym stuknęło jej sto dziesięć lat i pewnie ma to wszystko gdzieś.
Położył na talerz wielką jagodziankę i postawił talerz na ladzie.
–Spróbuj – powiedział, rozłamując ją na pół. Neely wziął mały kawałek.
–Sam pieczesz?
–Co rano. Kupuję zamrożone i wkładam do duchówki. Jak dotąd nikt się nie kapnął.
–Niezła. Widujesz czasem Cameron?
Nat przestał jeść i spojrzał na niego podejrzliwie.
–Dlaczego o to pytasz?
–Byliście przyjaciółmi. Po prostu pytam.
–Mam nadzieję, że wciąż gryzie cię sumienie.
–Gryzie.
–To dobrze. I mam nadzieję, że boleśnie.
–Może. Czasami.
–Pisujemy do siebie. Ma się dobrze, mieszka w Chicago. Wyszła za mąż, ma dwie córeczki. No więc? Czemu pytasz?–Nie można już spytać o szkolną koleżankę?
–Maturę robiło nas prawie dwustu. Dlaczego zacząłeś akurat od niej?
–Przepraszam. Wybacz.
–Nie, nie, chcę wiedzieć. Dlaczego spytałeś o Cameron? Neely włożył do ust kilka okruszków bułki. Długo nie odpowiadał. Wreszcie uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
–No dobra. Myślę o niej.
–Myślisz o Cameron?
–Jak mógłbym o niej zapomnieć?
–Rzuciłeś ją dla tej durnej cipki. Szybka nagroda, ale na dłuższą metę kiepski wybór, co?
–Zgoda, byłem młody i głupi. Ale nieźle się bawiłem.
–Byłeś najlepszy w Stanach, mogłeś mieć każdą dziewczynę w szkole. Rzuciłeś Cameron, bo Krzykula miała na ciebie chcicę. Znienawidziłem cię za to.
–Co ty? Poważnie?
–Za twoją bezczelność. Cameron była moją przyjaciółką, zanim tu jeszcze przyjechałeś, bo znaliśmy się aż z przedszkola. Wiedziała, że jestem inny, i zawsze mnie chroniła. Ja próbowałem chronić ją, ale zakochała się w tobie i to był olbrzymi błąd. Krzykula postanowiła, że jej chłopakiem będzie najlepszy futbolista w Stanach. Spódniczki robiły się coraz krótsze, bluzki coraz obciślejsze, no i wpadłeś. Moja ukochana Cameron poszła na bok.
–Przepraszam, że w ogóle to wyciągnąłem.
–Tak, lepiej pogadajmy o czymś innym. Przez długą chwilę nie mieli o czym.
–Zaczekaj tylko, aż ją zobaczysz – powiedział w końcu Nat.
–Ładna jest?
–Krzykula wygląda jak podstarzała dziwka na telefon i pewnie nie tylko wygląda. A Cameron to kobieta z klasą.
–Myślisz, że przyjedzie?
–Pewnie tak. Miss Lila przez wiele lat uczyła ją gry na fortepianie. Neely nie miał dokąd iść, mimo to spojrzał na zegarek.–Muszę uciekać. Dzięki za kawę.
–Dzięki, że wpadłeś. Zrobiłeś mi wielką frajdę. Zygzakując między półkami, doszli do drzwi. Tam Neely przystanął.
–Słuchaj – powiedział. – Paru chłopaków przychodzi dzisiaj na stadion. Na coś w rodzaju czuwania. Wiesz, piwo i wojenne opowieści. Wpadniesz?
–Chętnie. Dzięki.
Neely otworzył drzwi, ale Nat chwycił go za rękę.
–Zaczekaj. Kłamałem. To nieprawda, że cię nienawidziłem.
–A powinieneś.
–Nikt cię nie nienawidził. Byłeś naszym mistrzem.
–Tamte czasy już się skończyły, Nat.
–Jeszcze nie. Rake wciąż żyje.
–Powiedz Cameron, że chciałbym się z nią zobaczyć. I coś jej powiedzieć.
Sekretarka uśmiechnęła się z wprawą i przesunęła po ladzie deskę z klipsem. Neely wpisał na listę swoje nazwisko, datę i godzinę przybycia. Jako cel wizyty podał odwiedziny dawnego trenera szkolnych koszykarek, Binga Albrittona. Sekretarka popatrzyła na listę i nie rozpoznawszy ani jego nazwiska, ani twarzy, powiedziała:
–Pewnie jest w sali. Druga sekretarka zerknęła na niego znad papierów i też go nie poznała. Tym lepiej.
W korytarzach ogólniaka panowała cisza, wszystkie drzwi były pozamykane. Te same szafki. Ten sam kolor farby. Ta sama podłoga utwardzona warstwami błyszczącego wosku. Ten sam lepki zapach środków dezynfekujących w pobliżu toalet. Nelly wiedział, że gdyby tam wszedł, usłyszałby to samo kapanie wody, poczuł ten sam zapach dymu z zakazanego papierosa, zobaczył rzędy zbrązowiałych pisuarów, może nawet byłby świadkiem bijatyki między dwoma smarkaczami. Mijając pracownię matematyczną panny Arnetty, zajrzał ukradkiem przez wąskie okienko w drzwiach i dostrzegł swoją byłą nauczycielkę, oczywiście teraz o piętnaście lat starszą: siedziała w rogu przy tym samym biurku i uczyła tych samych wzorów.
Naprawdę upłynęło aż piętnaście lat? Nie wiedzieć czemu, przez chwilę czuł się znowu jak osiemnastolatek, jak młody szczeniak, który nie znosi algebry i angielskiego, i ma w nosie te wszystkie mądre nauki, bo i tak zamierza zrobić karierę na futbolowym boisku. Gwałtowny upływ czasu, ta lawina lat przyprawiła go na sekundę o zawrót głowy.Mijał go woźny, stareńki jegomość, który sprzątał tu, odkąd zbudowano szkołę. Zdawało się, że go rozpoznaje, ale wrażenie trwało tylko ułamek sekundy. Woźny uciekł wzrokiem w bok i cicho mruknął:
–Dzień dobry.
Główny korytarz przechodził w wielkie, nowoczesne atrium, które zbudowano, gdy Neely był w drugiej klasie. Atrium łączyło dwa składające się na szkołę starsze budynki i prowadziło do gimnazjum. Ściany były obwieszone zdjęciami absolwentów; te najwcześniejsze pochodziły jeszcze z lat dwudziestych.
Koszykówka szła w Messinie daleko po futbolu, ale ponieważ Spartanie przyzwyczaili mieszkańców do ciągłych triumfów, ci ostatni oczekiwali od każdej drużyny dynastycznej wprost
i zwycięskiej ciągłości. Pod koniec lat siedemdziesiątych Rake oświadczył, że szkoła musi mieć nową salę gimnastyczną. Sprawa przeszła w radzie miejskiej dziewięćdziesięcioma procentami głosów i Messina z dumą zbudowała najpiękniejszą halę do koszykówki w stanie. Jej główny hol nie był niczym innym jak panteonem futbolowych sław.
Pośrodku stała masywna i bardzo kosztowna gablota, w której Rake starannie rozmieścił trzynaście małych pomników: trzynaście tytułów mistrza stanu z lat 1961-1987. Za każdym pomniczkiem stało wielkie zdjęcie drużyny z listą wyników oraz kolażem z powiększonych nagłówków gazet. Były tam również podpisane piłki futbolowe, koszulki najsłynniejszych zawodników, łącznie z koszulką numer dziewiętnaście. I mnóstwo zdjęć Rake'a: Rake z Johnym Unitasem na jakiejś posezonowej imprezie, Rake z gubernatorem tu, Rake z gubernatorem tam, Rake z Romanem Armsteadem tuż po meczu z Packersami.
Neely oglądał te eksponaty przez dobre kilka minut, chociaż widział je wiele razy. Były wspaniałym hołdem wspaniałemu trenerowi oraz jego wiernym graczom i zarazem smutnym przypomnieniem tego, co już minęło. Kiedyś słyszał, jak ktoś mówi, że hol sali gimnastycznej jest sercem i duszą Messiny. Był raczej świątynią Eddiego Rake'a, ołtarzem, na którym kibice mogli go czcić.
Pozostałe gabloty wisiały na ścianach w korytarzu prowadzącym do sali. Znowu podpisane piłki futbolowe, te z mniej udanych lat. Mniej ważne trofea mniej słynnych drużyn. Po raz pierwszy i – taką przynajmniej miał nadzieję – po raz ostatni zrobiło mu się żal chłopców, którzy trenowali, odnosili sukcesy i przeminęli niezauważenie tylko dlatego, że uprawiali gorszy sport.
W Messinie zawsze królował futbol i tak już miało pozostać. Przynosił chwałę, przynosił pieniądze. I tyle.Słysząc przeraźliwy dźwięk jakże znajomego dzwonka, poczuł się jak intruz, który trafił tu piętnaście lat za późno. Zawrócił do atrium tylko po to, żeby pochłonął go rozedrgany, niepohamowany tłum. Korytarze wypełniły się uczniami, którzy przepychali się, wrzeszczeli i trzaskali drzwiczkami szafek, dając upust tłumionym przez pięćdziesiąt minut hormonom i testosteronowi. Nikt go nie rozpoznał.
Omal nie wpadł na niego rosły osiłek o grubej szyi. Miał na sobie zielono-białą kurtkę Spartan, symbol najwyższego w Messinie statusu. Szedł tak, jakby cały korytarz należał wyłącznie do niego, i rzeczywiście tak było, nieważne, że tylko na krótko. Wzbudzał respekt. Oczekiwał, że wszyscy będą go podziwiać. Uśmiechały się do niego dziewczyny. Chłopcy schodzili mu z drogi.
Przyjdź tu za piętnaście lat, ważniaku, i nikt nie przypomni sobie, jak się nazywasz, pomyślał Neely. Twoja wspaniała kariera skarleje do krótkiej wzmianki w szkolnej kronice. Te wszystkie ładniutkie dziewczyny będą już matkami. Zielona koszulka wciąż będzie źródłem wielkiej dumy, ale już jej nie włożysz. To tylko szkolna zabawa. Szczeniackie wygłupy.Więc dlaczego było to takie ważne? Wtedy, przed laty.
Nagle poczuł się jak starzec. Przebił się przez tłum i wyszedł ze szkoły.
Późnym popołudniem jechał powoli wąską żwirówką opasującą Karr's Hill. Gdy droga zrobiła się szersza, skręcił na pobocze i zaparkował. Poniżej, dwieście metrów dalej, była szatnia Spartan, a jeszcze dalej, po prawej stronie, dwa boiska. Na jednym trenowała reprezentacja seniorów, na drugim juniorów. Trenerzy wrzeszczeli i gwizdali.
Po nieskazitelnej murawie boiska na stadionie Rake'a jechał powoli Królik zielono-żółtą kosiarką; jeździł tak codziennie, od marca do grudnia. Na bieżni za ławką dla zawodników rezerwowych Spartan pomponetki malowały znaki wojenne na piątkową bitwę i od czasu do czasu ćwiczyły nowe układy taneczne. Za strefą przyłożeń gości zbierała się orkiestra na szybką próbę.
Niewiele się tu zmieniło. Inni trenerzy, inni gracze, inne cheerleaderki, inny skład orkiestry, mimo to wciąż byli to Spartanie na stadionie Rake'a, mimo to wciąż był to ten sam Królik na kosiarce, ta sama nerwowość przed piątkowym meczem. Wiedział, że gdyby przyjechał tu za dziesięć lat, stadion i ludzie wyglądaliby dokładnie tak samo.
Kolejny rok, kolejna drużyna, kolejny sezon.
Trudno było uwierzyć, że Rake'a zdegradowano do tego stopnia, iż musiał siedzieć na tym wzgórzu i oglądać mecze z tak dużej odległości, że bez radia nie zrozumiałby, co się dzieje. Kibicował Spartanom? Czy w głębi serca życzył im, żeby przegrywali mecz za meczem, ot tak, na przekór wszystkiemu? Potrafił być mściwy i nosić urazę przez wiele lat.
Neely nie przegrał tu ani razu. Reprezentacja pierwszych klas nie doznała ani jednej porażki, czego oczywiście w Messinie oczekiwano. Pierwszaki grały w czwartek wieczorem i przyciągały na stadion więcej kibiców niż drużyna seniorów. Jedyne dwa mecze, które wtedy przegrali – obydwa w finałach mistrzostw stanu – rozegrano na stadionie AM. W ósmej klasie zremisowali z Porterville. Tu, na stadionie Rake'a, drużyna Neely'ego nigdy nie wypadła gorzej.
Po remisie do szatni wpadł Rake i wygłosił im surowy wykład na temat znaczenia dumy Spartan. Sterroryzowawszy grupę trzynastolatków, zmienił im trenera.
Wspomnienia nieustannie powracały. Nie mając na nie ochoty, Neely odjechał.
Posłaniec, który przywiózł do domu Rake'a kosz owoców, słyszał, o czym tam poszeptywano, i już wkrótce całe miasto wiedziało, że Coach odpłynął tak daleko, iż na powrót nie było szans.
O zmierzchu plotka dotarła na trybuny, gdzie na czuwaniu zebrały się grupki zawodników z różnych drużyn i lat. Kilku siedziało samotnie, oddając się wspomnieniom o Rake'u i dawnominionej chwale.
Przyszedł Paul Curry w dżinsach i bluzie; przyniósł pizzę, którą zrobiła Mona, żeby chłopcy mogli przez tę noc być dawnymi chłopcami. Silos Mooney przydźwigał turystyczną lodówkę pełną piwa. Hubcapa nie było, czemu nikt się nie dziwił. Byli za to bliźniacy Utleyowie, Ronnie i Donnie. Mieszkali daleko za miastem i dowiedzieli się jakoś o przyjeździe Neely'ego. Przed piętnastu laty byli identycznymi, siedemdziesięciotrzykilowymi linebackerami i mogli powalić na ziemię rosły dąb.
Gdy zapadła ciemność, Królik podszedł do tablicy wyników i zapalił reflektory w południowo- zachodniej części stadionu. Rake wciąż żył, choć ledwo. Na murawę padły długie cienie. Zawodnicy czekali. Biegacze odeszli i na stadionie zaległa stężała cisza. Od czasu do czasu, gdy ktoś opowiadał kolejną historyjkę z zamierzchłej przeszłości, przerywał ją gromki wybuch śmiechu dobiegający z grupek rozrzuconych na trybunach dla kibiców gospodarzy. Ale nie licząc tego, rozmawiano po cichu. Rake był nieprzytomny, zbliżał się koniec.
Znalazł ich Nat Sawyer. Przyszedł z dużą walizeczką.
–Masz tam prochy? – spytał Silos.
–Nie. Kubańskie cygara.
Silos zapalił pierwszy, potem Nat i Paul, wreszcie Neely. Bliźniacy nie palili ani nie pili.
–Nie zgadniecie, co znalazłem – powiedział Nat.
–Dziewczynę? – rzucił Silos.
–Zamknij się. – Nat otworzył walizeczkę i wyjął magnetofon kasetowy z dużym głośnikiem. –Super – mruknął Silos. – Właśnie miałem ochotę na jazz. Nat pokazał im kasetę i oznajmił: –Sprawozdanie radiowe Bucka Coffeya. Mecz o mistrzostwo stanu. Rok osiemdziesiąty siódmy. –Nie wierzę – powiedział Paul.
–Zaraz uwierzysz. Słuchałem tego wczoraj wieczorem, pierwszy raz od piętnastu lat.
–Nie wiedziałem, że to nagrywają-przyznał Silos.
–Ty w ogóle mało wiesz – odparował Nat. Włożył kasetę do magnetofonu i zaczął majstrować przy przyciskach. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pominiemy pierwszą połowę.
Roześmiał się nawet Neely. W pierwszej połowie miał tylko cztery celne podania i schrzanił jedną piłkę. Spartanie przegrywali trzydzieści jeden do zera z nieprawdopodobnie utalentowaną drużyną z East Pike.Ruszyła taśma i zalegającą na trybunach ciszę zburzył powolny, chrapliwy głos Bucka Coffeya. Mówi Buck Coffey ze stadionu na kampusie AM. Jesteśmy po pierwszej połowie widowiska, które miało być równym, zażartym meczem między dwiema niepokonanymi drużynami. Miało, ale nie było. East Pike prowadzi we wszystkich kategoriach, z wyjątkiem liczby kar i niespodziewanych strat piłki. Jest trzydzieści jeden do zera. Relacjonuję mecze Spartan od dwudziestu dwóch lat, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przegrywali tak wysoko.
–Gdzie on teraz jest?-spytał Neely.
–Buck? Odszedł, kiedy wyrzucili Rake'a – odrzekł Paul. Nat przesunął potencjometr i głos Bucka poniósł się jeszcze
dalej. Podziałał jak magnes na zawodników z innych lat. Podszedł do nich Randy Jaeger z dwoma kolegami z dziewięćdziesiątego drugiego. Podeszli do nich adwokat John Couch i okulista Blanchard Teague. Znowu byli w sportowych butach i przyprowadzili ze sobą czterech kumpli ze złotej serii. Za nimi podeszło kilkunastu innych.
Drużyny są już na boisku, ale najpierw kilka słów od naszych sponsorów…
–Wyciąłem to gówno – powiedział Nat.
–Świetnie – powiedział Paul.
–Mądry chłopiec – dodał Silos.
Patrzę na linię boczną Messiny, ale nie widzę tam Coacha Rake'a. Ani Eddiego Rake'a, ani żadnego innego trenera. Za chwilę wykop, który rozpocznie drugą połowę meczu. Drużyny już się ustawiły, a trenerów Spartan jak nie ma, tak nie ma. To bardzo dziwne, nawet więcej niż dziwne…
–Gdzie oni byli? – spytał ktoś z tłumku. Silos tylko wzruszył ramionami.
Pytanie to zadawano w Messinie od piętnastu lat i przez piętnaście lat nikt nie potrafił na nie odpowiedzieć. Było oczywiste, że trenerzy zbojkotowali drugą połowę meczu, ale dlaczego?
East Pike wykopuje piłkę w kierunku pola punktowego Spartan. Wykop jest krótki. Returner Marcus Mabry przechwytuje ją na osiemnastym jardzie. Ma trochę luzu, pędzi skosem i zostaje powalony na trzydziestym jardzie, skąd po raz pierwszy w tym meczu Spartanie spróbują przeprowadzić zorganizowany atak*. W pierwszej połowie Neely Crenshaw miał piętnaście podań, z których zaliczył ledwie trzy. Zawodnicy East Pike przechwycili ich więcej niż Spartanie.–Dupek – burknął ktoś z tłumu.
–Myślałem, że był po naszej stronie.
–Bo był, ale lubił nas bardziej, kiedy wygrywaliśmy.
–Czekajcie – powiedział Nat.
Wciąż ani śladu Eddiego Rake'a i pozostałych trenerów. To bardzo dziwne. Spartanie naradzają się w kupie i… Tak, Crenshaw już ustawia atak. Curry na wysuniętym prawym skrzydle, Mabry ubezpiecza go z tyłu. East Pike ustawiło ośmiu obrońców z przodu, prowokując rozgrywającego Spartan do dalekiego rzutu. Snap, wyjście w prawo. Crenshaw markuje podanie, biegnie skosem w lewo, dostrzega przejście, wpada w komin, odpycha
* Drużyna atakująca wznawia grę z ustalonej przez sędziego linii zakończenia poprzedniej akcji przez kick-returnera. Zadaniem drużyny atakującej, dowodzonej przez quarterbacka, będzie teraz zdobycie przyłożenia lub zdobycie trzech punktów z celnego kopnięcia piłki do bramki (field goal) przez kopacza zwanego placekickerem. Formacja atakująca ma cztery próby na pokonanie z piłką odległości dziesięciu jardów. W momencie zdobycia dziesięciojardowego minimum (nieważne w której próbie) atak otrzymuje następne cztery próby na pokonanie kolejnych dziesięciu jardów i wznawia grę od pierwszej próby w miejscu zakończenia akcji. Jeżeli formacji atakującej nie uda się pokonać odległości dziesięciu jardów w czterech próbach, musi oddać piłkę drużynie broniącej.
wolną ręką, obraca się, uwalnia od tacklera i pędzi dalej. Czterdziesty jard. Czterdziesty piąty, pięćdziesiąty. Crenshaw wypada za linię boczną na czterdziestym pierwszym jardzie połowy drużyny East Pike*. Pięknie! Zaliczył dwadzieścia dziewięć jardów. To jak dotąd najlepsza akcja ofensywy Spartan. Może wreszcie ożyją.
–Jezu, ci to potrafili przypieprzyć – powiedział cicho Silos.
–Ściągnęli do siebie pięciu z Pierwszej Dywizji** – odrzekł Paul, wspominając koszmar pierwszej połowy meczu. – W tym czterech obrońców.
Nie musisz mi o tym przypominać – powiedział Neely.
Spartanie w końcu się ocknęli. Pokrzykują na siebie w kupie***, stojący przy bocznej linii rezerwowi nie wytrzymują napięcia. Wznowienie gry. Crenshaw wskazuje w lewo i Curry wychodzi na skrzydło. Mabry w szczelinie za Crenshawem, już biegnie. Snap. Szybkie podanie do Mabry'ego, który przedziera się na lewą flankę, zaliczając sześć, może nawet siedem jardów. Spartanie są nabuzowani. Pokrzykują na siebie, poklepują się po hełmach. Silos Mooney znowu wyzywa graczy East Pike. To dobry znak.–Co im mówiłeś, Silos?
–Że zaraz skopiemy im dupę.
–Przegrywaliście ponad trzydziestoma punktami.
–To prawda – odrzekł Paul. – Słyszeliśmy, jak klął. Po drugiej zagrywce zaczął bluzgać.
Druga próba, trzy jardy do zdobycia. Crenshaw na pozycji. Snap i szybkie podanie do Mabry'ego. Mabry mocno uderza, okręca się i pędzi przed siebie. Trzydziesty jard. Dwudziesty. Tak jest! Wypada za linię boczną na szesnastym jardzie przeciwnika! Pięćdziesiąt cztery jardy w trzech zagraniach! Linia ofensywna Spartan znakomicie blokuje obrońców, dając Crenshawowi dużo czasu na podjęcie decyzji. Pierwsza próba; w pierwszej połowie mieli ich tylko pięć i zaliczyli jedynie czterdzieści sześć jardów z biegu. Grą dyryguje teraz Crenshaw, egzekwując swoje schematy zagrań, bo za linią boczną Spartan wciąż nie ma ani jednego trenera. W lewo z Currym na skrzydle i Mabrym w osłonie. Chenault biegnie w prawo. Zwód i nieoczekiwane podanie do Mabry'ego. Mabry atakowany przy linii bocznej, ale… Uwalnia się! Tak jest, uwalnia się, potyka i upada na dziesiątce. Sekundnik zegara pędzi do przodu, dziesięć minut do końca trzeciej kwarty. Od przyłożenia dzieli Messinę ledwie dziesięć jardów, ale tysiąc kilometrów dzieli ją od zdobycia tytułu mistrza stanu. Pierwsza próba. Crenshaw do tyłu, do Mebry'ego. Mabry ostro atakowany, ale uwalnia się, pędzi łukiem w prawo i… I nikogo tam nie ma! Tak jest, zdobędzie sześć punktów! Marcus Mabry wpada na strefę przyłożeń! Jest, proszę państwa! Jest pierwsze przyłożenie dla Spartan! Rozpoczyna się wielki powrót!
–Pamiętam, pomyślałem wtedy tak: Ładnie, ale nie ma mowy, nie damy rady z nimi wygrać – powiedział John Couch. – Byli za dobrzy.
Nat ściszył magnetofon.
* Gdy zawodnik posiadający piłkę dotyka dowolną częścią ciała linii bocznej boiska, wypada z pola gry. Sędzia przerywa akcję. Piłka zostaje ustawiona na środku linii wznowienia, wyznaczonej w miejscu, w którym zawodnik wypadł z pola gry.
** Zrzeszenie zespołów akademickich, z których najlepsi zawodnicy trafiają później do NFL. *** Przed wznowieniem gry formacja atakująca często tworzy tzw. kupę. Zawodnicy ustawiają się w kręgu, pochylając tułów do przodu, a quarterback przekazuje im ustalony wcześniej kod zagrywki. Tego rodzaju ustawienie zmniejsza dobiegający z trybun hałas oraz redukuje szanse podsłuchania przez obronę rywali. Zdarza się, że drużyna planuje akcję bez tworzenia kupy, dając w ten sposób defensywie przeciwników mniej czasu na przygotowanie obrony.–Spieprzyli odebranie wykopu, tak?
Donnie: – Tak. Hindus przechwycił kopaną do nich piłkę na piętnastym jardzie, gdzie kłębiliśmy się jak rój szerszeni. Złapał ją i wypuścił. Piłka odbijała się i odbijała, w końcu wyszła za linię na dwudziestce.
Ronnie: – Próbowali z prawej i nic, ani jednego jarda. Z lewej też nic. W trzeciej próbie, gdy do zdobycia mieli aż jedenaście jardów, ich quarterback odskoczył do tyłu, próbując dalekiego podania, ale Silos go dopadł i powalił.
Donnie: – Tak, na szóstce, i na nieszczęście wbił go w ziemię głową naprzód. Niesportowe zachowanie, piętnaście jardów kary, pierwsza próba dla East Pike.
Silos: – Sędziowie przesadzili.
Paul: – Przesadzili? Chciałeś skręcić mu kark.
Silos: – Nie, drogi bankierze, chciałem go zabić.
Ronnie: – Kompletnie nam odbiło. Silos ryczał jak ranny niedźwiedź. Hindus płakał, przysięgam, że płakał. Silos po każdym wznowieniu próbował blitzować w ich strefie, żeby tylko komuś przypieprzyć.
Donnie: – Powstrzymalibyśmy nawet Kowbojów z Dallas.
Blanchard: – Kto ustawiał obronę?
Silos: – Ja. Sprawa była prosta: dokładne krycie skrzydłowych, polowanie na bocznych, ośmiu w linii. Każdy ma być agresywny, każdy ma komuś przyłożyć, czysto, nieczysto, wszystko jedno. To już nie była gra. To była wojna.
Donnie: – W trzeciej próbie mieli do zdobycia osiem jardów. Higgins, ten zadziorny skrzydłowy, ten co wylądował później w Clemson, poszedł skosem w górę. Podanie było wysokie. Hindus wyczuł je bezbłędnie, przyatakował i staranował faceta jak pociąg towarowy. Faul na skrzydłowym bez piłki. Przesunięcie linii wznowienia i pierwsza próba dla East Pike.
Paul: – Jego hełm wyleciał na sześć metrów w górę.
Couch: – Siedzieliśmy w trzydziestym rzędzie i huknęło tak, jakby zderzyły się dwie ciężarówki.
Silos: – Cieszyliśmy się jak dzieci. O jednego mniej. Sędzia rzucił nam za to żółtą flagę. Ronnie: – Dwie flagi, trzydzieści jardów kary, mieliśmy to gdzieś. Postanowiliśmy nie oddać imani jednego punktu, wszystko jedno gdzie będzie piłka.
Blanchard: – Byliście aż tak pewni siebie?
Silos: – W drugiej połowie nie oddalibyśmy punktu żadnej drużynie. Kiedy w końcu znieśli Higginsa z boiska, piłka była na trzydziestce naszej połowy. Próbowali obejść nas łukiem i stracili sześć jardów. Próbowali podawać do runningbacka i stracili cztery, a kiedy ich mały quarterback odskoczył do tyłu, żeby rzucić dalekie podanie, dosłownie ich zmiażdżyliśmy.
Nat: – Ale ich punter posłał piłkę na nasz trzeci jard.
Silos: – Tak, puntera mieli dobrego. No ale my mieliśmy ciebie.
Nat podkręcił głośność.
Spartanie mają do pokonania dziewięćdziesiąt siedem jardów, do końca trzeciej kwarty pozostało niecałe osiem minut. Wciąż ani śladu Eddiego Rake'a, ani śladu asystentów. Kiedy w posiadaniu piłki byli zawodnicy East Pike, obserwowałem Crenshawa. Przez cały czas trzymał prawą rękę w kubełku z lodem i ani na chwilę nie zdjął hełmu. Z ręki do ręki w lewo, do Mabry'ego, który nie może nic zdziałać. Za dużo obrońców stłoczonych z przodu. W tym meczu obydwie defensywy nie zostawiają nikogo w odwodzie, otwierając rozgrywającym drogę do egzekwowania podań do przodu.
Silos: – Ale nie z naszego trzeciego jarda, głupku. Paul: – Coffey zawsze chciał być trenerem. Krótkie podanie na prawo. Mabry chwyta piłkę i pędzi skosem do linii bocznej. Ma trochę swobody. Biegnie, biegnie i wypada za linię boczną na dziesiątym jardzie.
Couch: – Tak z ciekawości. Pamiętasz, co zrobiłeś potem?
Neely: – Jasne. Graliśmy na prawe skrzydło. Zamarkowałem podanie do Chenaulta, zamarkowałem krótki pitch do Hubcapa i pobiegłem skosem w lewo. Zaliczyłem jedenaście jardów, bo nasza linia ofensywna rozrywała tamtych na strzępy.
Spartanie w kupie. Pierwsza próba na dziesięć jardów. Zawodnicy biegną na linię wznowienia. To zupełnie inna drużyna.
Paul: -Nie wiem, po co on to komentował. Nikt go nie słuchał. Całe miasto było na stadionie. Randy: – Nieprawda. W drugiej połowie wszyscy go słuchali. Chcieliśmy się dowiedzieć, gdzie przepadł Rake, kibice też, dlatego siedzieli z radiem przy uchu.
Chenault odbiera wręczoną przez quarterbacka piłkę i przebija się na wprost, zdobywając trzy, cztery jardy. Opuścił głowę i pędzi za Mooneyem, którego blokuje dwóch obrońców East Pike. Silos: – Tylko dwóch! Byłem urażony. Ten drugi to taki mały, krępy sukinsyn o paskudnej gębie.Ważył ponad osiemdziesiąt kilo, więc uznałem, że jest groźny. Wszedł na boisko, bluzgając na prawo i lewo. Ale zaraz zejdzie.
Krótkie podanie do Mabry'ego, który ma wolną prawą stronę. Biegnie szerokim łukiem, wpada na trzydziesty jard i przekracza linię boczną. Któryś z chłopców East Pike obrywa od Mooneya…
Silos: – To on.
Blanchard: – Co mu zrobiłeś?
Silos: – Grali prawym skrzydłem, daleko od nas. Przyblokowałem go, powaliłem i wbiłem mu kolano w brzuch. Kwiczał jak prosię. Wytrzymał trzy wznowienia i już nie wrócił.
Paul: – W tym meczu sędziowie mogli karać nas za zbyt ostrą grę prawie w każdej zagrywce, i w ataku, i w obronie.
Neely: -Tamci znoszą faceta z boiska, a Chenault mówi mi, że ich lewy tackler* ma kłopoty z nogą. Coś mu się stało, pewnie ją sobie skręcił w kostce. Widać, że go boli, ale za nic nie chce zejść. No więc tratujemy go pięć razy z rzędu taką samą zagrywką i za każdym razem zdobywamy sześć, siedem jardów. Marcus przywarował i tylko się rozgląda, komu by tu przyłożyć. Ja rozdaję piłkę za piłką i patrzę, jak nasi mordują tamtych. To była rzeź.
Silos: – Daj głośniej, Nat.
Pierwsza próba i dziesięć jardów do zdobycia. Trzydziesty ósmy jard połowy East Pike. Spartanie są w posiadaniu piłki, ale tracą bardzo dużo czasu na grę biegową. W drugiej połowie nie mieli ani jednego podania do przodu. Sześć minut do końca. Curry w lewo. Snap. Piłka na prawo, podanie do Mabry'ego, który pędzi przy bocznej linii! Jest już na dwudziestcepiątce! Na osiemnastce! Spartanie pukają do drzwi strefy przyłożeń przeciwnika!
Neely: – Po każdej zagrywce Mabry wpadał do kupy i wrzeszczał: „Podajcie mi, podajcie mi!" No to mu podawaliśmy.
* Gracz przechwytujący piłkę przeciwnika. W rezultacie udanego tackle (przechwycenia) zawodnik ataku będący w posiadaniu piłki dotyka murawy jakąkolwiek częścią ciała, z wyjątkiem rąk. W futbolu zawodowym NFL zawodnik z piłką może przypadkowo poślizgnąć się, upaść, wstać i kontynuować akcję, pod warunkiem że nie zostanie dotknięty przez obrońcę w chwili, gdy leży na murawie. W futbolu akademickim w takiej sytuacji sędzia przerywa akcję. Przed rozpoczęciem kolejnej próby sędzia ustawia piłkę na środku linii wznowienia gry w miejscu, w którym zawodnik trzymał ją w chwili dotknięcia ciałem murawy.
Paul: -A kiedy Neely kończył dyktować kod zagrania, Silos warczał: „Spieprzysz to i skręcę cikark".
Silos: – Wcale nie żartowałem.
Blanchard: – Wiedzieliście, ile zostało wam czasu?
Neely: – Tak, ale mieliśmy to gdzieś. Byliśmy pewni, że i tak wygramy.
W drugiej połowie Mabry otrzymywał piłkę aż dwanaście razy i zdobył w sumie siedemdziesiąt osiem jardów z biegu. Szybki snap. Znowu w prawo, ale nie przebił się zbyt daleko. Spartanie próbują rozbić obronę East Pike na ich lewym skrzydle. Mabry biegnie za Durstonem i Vatrano, no i oczywiście za Mooneyem, który zawsze jest tam, gdzie najgęściej.
Silos: – Uwielbiałem Bucka Coffeya. Neely: – Nie chodziłeś czasem z jego najmłodszą córką? Silos: – Nie nazwałbym tego chodzeniem, ale Buck o tym nie wiedział.
Druga próba, osiem jardów do zdobycia. Piłka jest na szesnastym jardzie od strefy przyłożeń. Znowu Mabry. Trzy, może cztery jardy w prawo. Proszę państwa, cóż to za walka! Bronią się jak żołnierze w okopach!
Silos: – Na boisku zawsze jest walka, Buck. Do tego służy boisko.
Bractwa przybywało. W półmroku podchodzili do nich po cichu lub zsuwali się po ławkach, żeby posłuchać sprawozdania.
Trzecia próba i cztery jardy. Curry daleko na skrzydło, za Currym wsparcie. Crenshaw nie rzuca. Przetrzymuje piłkę i zaatakowany, pada dwa jardy dalej. Devon Bond solidnie go przygwoździł.
Neely: – Bond przygrzał mi tyle razy, że czułem się jak worek treningowy.
Silos: – To był jedyny gracz, z którym nie mogłem sobie poradzić. Oddaję piłkę i już mam go na celowniku, a facet nagle znika. Albo ładuje mnie w przedramię tak mocno, że grzechoczą mi zęby. Wredny był.
Donnie: – Załapał się gdzieś?
Paul: – Do Steelersów, na dwa lata. Potem miał kontuzję i wrócił do East Pike.
Czwarta próba i dwa jardy. To wielki mecz, proszę państwa, wspaniały mecz. Spartanie muszą zdobyć teraz punkty, bo mają ich do zdobycia jeszcze bez liku. Zegar tyka coraz szybciej. Trzy minuty i czterdzieści sekund. Idą pełnym składem. Chenault odbija w lewo. Crenshaw długo odlicza przed snapem. Ruszyli! Zawodnik East Pike nieprawidłowo przekracza linię wznowienia! Kara i pierwsza próba dla Spartan na linii pięciu jardów! Crenshaw zastosował stary zwód głową i tamci to kupili.Silos: – Zwód głową, akurat.
Paul: – Wszystko było ustalone w odliczaniu przed snapem.
Blanchard: – Pamiętam, że ich trener wpadł w szał, wbiegł na boisko…
Neely: – Dostali za to żółtą flagę i karę pół dystansu.
Silos: – To był psychol. Im więcej zdobywaliśmy punktów, tym głośniej wrzeszczał.
Pierwsza próba, dwa i pół jarda do strefy przyłożeń. Opcja w lewo i wręczenie piłki. Marcus Mabry atakowany, przedziera się jednak, biegnie dalej i upada na strefę przyłożeń East Pike! Przyłożenie dla Spartan! Przyłożenie dla Spartan! W nocnej ciszy głos Bucka niósł się coraz dalej. W pewnym momencie usłyszał go Królik i ukradkiem podszedł bliżej, żeby sprawdzić, co to za hałas. Zobaczył tłum ludzi siedzących i półleżących pokotem na ławkach. Zobaczył butelki piwa, poczuł zapach dymu z cygar. W dawnych czasach wziąłby sprawę w swoje ręce i kazałby wszystkim wyjść ze stadionu. Ale to byli najlepsi chłopcy Rake'a, kilkudziesięciu wybrańców. Czekali, aż zgasną światła.
Gdyby podszedł bliżej, mógłby zwrócić się do każdego po imieniu i po numerze, mógłby powiedzieć, którą mieli szafkę w szatni.
Prześlizgnął się między metalowymi wspornikami trybun, przycupnął pod ławkami i wytężył słuch.
Silos: – Czasu było mało, więc Neely zarządził onside kick* i prawie nam się udało. Piłka spadła, odbiła się chyba od wszystkich graczy na boisku i wreszcie złapał ją facet nie w tej koszulce, cholera.
Ronnie: – Dwa razy zaliczyli z biegu dwa jardy, potem spróbowali podania, ale Hindus pokrzyżował im szyki. Przy okazji wypchnął za linię ich receivera i zrównał go z ziemią. Kara za niepotrzebną brutalność. Pierwsza próba dla East Pike.Donnie: – Fatalna decyzja.
Blanchard: – Szaleliśmy z wściekłości.
Randy: – Mój ojciec chciał rzucić w nich radiem.
Silos: – Mieliśmy to gdzieś. Ani punktu więcej: to było najważniejsze.
Ronnie: – Zaliczyli trzy jardy i znowu wyszli za linię.
Couch: – Czy to nie wtedy był ten wykop z powietrza i return?
Nat: – W pierwszym zagraniu czwartej kwarty. Podkręcił głośność jeszcze bardziej.
Punter East Pike szykuje się do wykopu piłki z czterdziestego pierwszego jarda Messiny. Snap i silny niski wykop. Piłkę wyłapuje na piątce Paul Curry. Szerokim łukiem w prawo, na dziesiąty jard, szybki zwrot i… Ma z boku mur! Idealny mur! Dwudziesty jard. Trzydziesty, czterdziesty jard! Przecina środek boiska. Marcus Mabry blokuje. Curry pędzi do linii bocznej i błyskawicznie skręca. Czterdziesty jard! Teraz już trzydziesty! Spartanie osłaniają go, blokując ze wszystkich stron! Dziesiąty jard! Piąty, czwarty, drugi i… przyłożenie! Tak jest, przyłożenie dla Spartan! Curry! Cóż to był za bieg! Dziewięćdziesiąt pięć jardów po przechwyceniu piłki i zwróceniu jej returnem!
Nat ściszył magnetofon, żeby mogli rozkoszować się jedną z najwspanialszych chwil w historii spartańskiego futbolu. Akcja została przeprowadzona z podręcznikową wprost precyzją, bo każdy blok, każdy ruch był starannie zaplanowany, wyreżyserowany i wyćwiczony podczas niekończących się treningów z Rakiem. Gdy Paul Curry wpadł na strefę przyłożeń, by odtańczyć tam taniec zwycięstwa, eskortowało go sześciu graczy w zielonych koszulkach, dokładnie tak, jak kazał im Coach. „Wszyscy spotykamy się w strefie!" – wrzeszczał bez końca. „Wszyscy spotykamy się w strefie!"
Dwóch graczy East Pike leżało na murawie. Byli ofiarami brutalnych, lecz regulaminowych bloków, których Rake nauczył ich jeszcze w dziewiątej klasie. „Zwrócenie piłki returnem po puncie to idealny sposób na zabicie przeciwnika" – powtarzał w nieskończoność.Paul: – Posłuchajmy tego jeszcze raz. Silos: – Raz wystarczy. Tak samo się skończy.
Po wykopie Spartan drużyna z East Pike rozpoczęła marsz i utrzymywała się przy piłce przez sześć minut. Po raz pierwszy w drugiej połowie meczu zawodnicy wykorzystali swój wspaniały talent i zdobyli sześćdziesiąt jardów, chociaż Spartanie zaciekle bronili każdego skrawka murawy. Gracze East Pike biegali chwiejnie i niepewnie, i nie przypominali już bezbłędnych futbolistów z pierwszych dwóch kwart. Waliło się na nich niebo. Groziła im sromotna klęska i nie byli w stanie jej zapobiec.
Każde przekazanie piłki z ręki do ręki prowokowało zaciekły atak wszystkich jedenastu obrońców. Każde krótkie podanie kończyło się zmiażdżeniem odbierającego. Na długie nie było czasu – Silos
* Krótki wykop stosowany z nadzieją błyskawicznego odzyskania piłki.
szalał. W czwartej próbie, mając dwadzieścia osiem jardów do strefy przyłożeń Spartan i dwa jardy do kolejnej pierwszej próby, East Pike zamiast kopać field goala na bramkę, zaryzykowali zdobycie pierwszej próby. Co za głupota. Quarterback zamarkował podanie w lewo i poszedł w prawo, szukając skrzydłowego. Ale skrzydłowy został już stratowany na linii bocznej przez Donniego Utleya, którego brat bliźniak Ronnie rzucił się na quarterbacka jak wściekły pies. Chwycił go od tyłu, wyłuskał piłkę tak, jak go uczono, powalił faceta na ziemię i akcję rozpoczęli Spartanie. Było trzydzieści jeden do dwudziestu jeden. Do końca meczu pozostało pięć minut i trzydzieści pięć sekund.
Z prawą ręką Neely'ego jest coś nie tak. W drugiej połowie meczu ani razu nie zdecydował się na długie podanie. Kiedy do akcji przystępują obrońcy, trzyma rękę w kubełku z lodem. Zawodnicy East Pike widzą to i zmieniają taktykę: ścisłe krycie skrzydłowych, cała reszta wzmacnia linię defensywną.
Jaeger: – Złamałeś ją?
Paul: – Złamał.
Neely tylko kiwnął głową.
Jaeger: -Ale jak?
Silos: – Incydent w szatni.Neely milczał.
Pierwsza próba na trzydziestodziewięciojardowej linii połowy Spartan. Curry, ustawiony na prawym skrzydle, przebiega przed wznowieniem w lewo. Snap i krótkie podanie do Marcusa Mabry'ego, który z wielkim trudem zdobywa cztery, może pięć jardów. Devon Bond szaleje po całym boisku. Nie martwić się kryciem skrzydłowych, tylko czyhać na piłkę: to marzenie każdego linebackera. Spartanie szybko naradzają się w kupie i biegną na linię wznowienia gry. Zegar tyka coraz głośniej. Błyskawiczne snap i z ręki do ręki do Chenaulta. Chenault już biegnie, już pędzi za Mooneyem, który robi rzeź na środkowej linii boiska.
Silos: – Rzeź. To mi się podoba.
Donnie: – Buck był bardzo delikatny. Frank nie zablokował skrzydłowego i przygrzałeś mu w kupie.
Neely: – Nie, on go tylko klepnął. Sędzia już miał rzucić flagę, ale nie był pewien, czy można ukarać zawodnika, który uderzył kolegę z drużyny.
Silos: – Frank powinien był zablokować, i tyle.
Trzecia próba i jeden jard, z czterdziestkiósemki. Cztery minuty dwadzieścia sekund do końca. Spartanie na linii wznowienia gry. Szybcy są, drużyna East Pike nie zdążyła się jeszcze ustawić. Snap. Neely roluje w prawo. Markuje podanie, przecina linię pięćdziesięciu jardów i wypada za boisko na czterdziestcepiątce, żeby zatrzymać czas. Będzie kolejna pierwsza próba. Spartanom brakuje jeszcze dwóch przyłożeń. Będą musieli używać linii bocznych, żeby zatrzymać zegar.
Silos: – Śmiało, Buck. Poustawiaj nam wszystkie zagrywki.
Donnie: – Na pewno je znał.
Randy: – Wszyscy je znali. Nie zmieniły się od trzydziestu lat.
Couch: – Graliśmy dokładnie tak samo jak wy z East Pike.
Mabry uwalnia się od tacklera i zalicza cztery jardy. Dopada go Devon Bond i Armando Butler grający na safety, prawdziwy łowca głów. Wiedzą już, że Spartanie nie zdecydują się na długie podanie, więc atakują biegaczy pełną parą. Wzmocnione skrzydło. Chenault biegnie w prawo, opcja w lewo, snap i podanie do Mabry'ego. Mabry obraca się, pędzi przed siebie i jakimś cudem zdobywa trzy jardy. Trzecia próba. Kolejne trzy jardy do zdobycia i czeka nas kolejna wspaniała akcja, ale teraz wszystkie są wspaniałe. Zegar tyka, niecałe cztery minuty do końca. Piłka na trzydziestym ósmym jardzie połowy East Pike. Curry ustawił się po lewej stronie, na daleko wysuniętym skrzydle. Neely przesunięty do tyłu, co oznacza, że będzie podawał piłkę shotgunem*, daleko do przodu. Szybki snap i roluje w prawo. Rozgląda się, rozgląda, i już na niego pędzą. Ucieka, ale dopada go Devon Bond. Hełm w hełm, paskudne zderzenie. Neelypowoli wstaje.
Neely: -Nic nie widziałem. Nigdy tak mocno nie oberwałem. Na pół minuty dosłownie oślepłem. Paul: – Nie chcieliśmy brać czasu, więc podnieśliśmy go, postawiliśmy na nogi i zaciągnęliśmy do kupy.
Silos: – Jemu też przyłożyłem i chyba pomogło.
Neely: – Tego nie pamiętam.
Paul: – Czwarta próba i jeden jard. Neely zupełnie odpłynął, więc to ja dyktowałem zagrywki. Cóż, nie na darmo jestem geniuszem.
Czwarta próba i tylko jeden jard. Spartanie powoli podchodzą do linii wznowienia gry. Crenshaw jest osłabiony, wyraźnie się chwieje. To będzie kluczowe zagranie, rozstrzygająca akcja. Decydują się losy meczu. East Pike wysyła na linię dziewięciu obrońców. Spartanie zagrają bez skrzydłowych, z podwójnie wzmocnioną osłoną. Crenshaw ustawia się za środkowym. Długi snap, krótkie podanie do Mabry'ego, który przystaje, wyskakuje w powietrze i posyła piłkę na środek boiska do Heatha Dorceka, którego… Tak, którego nikt nie kryje! Dorcek biegnie! Trzydziesty jard! Dwudziesty! Atakują go na dziesiątym. Dorcek potyka się i pada na linii trzeciego jarda! Pierwsza próba dla Spartan tuż przed strefą przyłożeń!
Paul: – To było najgorsze podanie w historii zorganizowanego futbolu. Piłka koziołkowała w powietrzu jak postrzelona kaczka. Jezu, to było piękne!
Silos: – Cudne. Dorcek nie złapałby nawet grypy, dlatego Neely nigdy mu nie podawał.
Nat: – W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak wolno biegł. Wyglądał jak truchtający bawół. Silos: – Ciebie na pewno by prześcignął.
Neely: – To zagranie kosztowało nas bardzo dużo czasu i kiedy Heath wrócił do kupy, miał łzy w oczach.
Paul: – Spojrzałem na Neely'ego, a on mówi: „Dyktuj". Pamiętam, zerknąłem na zegar, trzy minuty czterdzieści sekund do końca, a musieliśmy zdobyć jeszcze dwa przyłożenia. „Zróbmy to teraz, a nie w trzeciej próbie" – mówię. A Silos na to: „Walcie za mną, pójdę przodem". Tylko trzy jardy dzielą Spartan od ziemi obiecanej i oto oni. Ustawiają się. Szybkie wysnapowanie piłki, Crenshaw markuje podanie i… spokojnie wchodzi na strefę przyłożeń! Tak jest, proszę państwa! Mooney i Vatrano roznieśli cały środek obrony East Pike! Przyłożenie dla Spartan! Przyłożenie dla Spartan! Czyste zagranie! Trzydzieści jeden do dwudziestu siedmiu! Niewiarygodne!Blanchard: – Pamiętam, że przed wykopem stanęliście w kupie całą drużyną. Omal nie przekroczyliście limitu czasu na wznowienie.
Zapadła długa cisza. W końcu odezwał się Silos.
Silos: – Mieliśmy coś do obgadania. Parę tajemnic do ukrycia.
Couch: – Chodziło o Rake'a?
Silos: – Tak.
Couch: – Ciągle go nie było?
* Formacja, w której quarterback ustawia się kilkanaście jardów za linią wznowienia gry.
Paul: -Nie patrzyliśmy w tamtą stronę, ale niedługo po naszym wykopie ktoś powiedział, że wrócił. Stał na skraju strefy. Po prostu stał, on i czterech asystentów. Zielone bluzy, ręce w kieszeniach. Patrzył na nas tak nonszalancko, jakbyśmy byli śmieciarzami, kimś takim. Rzygać nam się chciało na ich widok.
Nat: – Oni albo my, tylko o to nam chodziło. Tych z East Pike mieliśmy gdzieś.
Blanchard: – Nigdy tego nie zapomnę: Rake z asystentami na skraju boiska. Wyglądali jak kurwy w kościele. Nie wiedzieliśmy, dlaczego tam sterczą. Teraz też nie wiemy.
Paul: – Kazano im trzymać się z daleka od naszej linii bocznej.
Blanchard: – Kto im kazał?
Paul: – Drużyna.
Blanchard: – Ale dlaczego?
Nat podkręcił głośność. Podekscytowanemu Buckowi Coffeyowi zaczynał łamać się głos. Był coraz słabszy, coraz bardziej bełkotliwy i żeby to zrekompensować, Buck mówił coraz głośniej. Gdy zawodnicy East Pike ustawiali się do pierwszej próby, praktycznie krzyczał do mikrofonu. Piłka na osiemnastym jardzie. Do końca wciąż trzy minuty i dwadzieścia pięć sekund. W drugiej połowie gracze East Pike zdobyli tylko trzy pierwsze próby i sześćdziesiąt jeden jardów w ofensywie. Natchnieni duchem bojowym Spartanie wepchnęli im z powrotem do gardła wszystko to, czego tamci próbowali. Role się odwróciły. To przepiękne, to cudowne! Komentuję mecze Spartan od dwudziestu dwóch lat, ale nigdy dotąd nie widziałem, żeby grali tak odważnie.
Silos: – Tak trzymać, Buck.Piłka z ręki do ręki na prawo. Jard, może dwa jardy. East Pike nie wie, co robić. Chcieliby zagrać na czas, ale muszą też zdobyć kilka pierwszych prób. Trzy minuty i dziesięć sekund. Wskazówki zegara suną coraz szybciej. Spartanie ani razu nie poprosili o czas*. Mogą to zrobić trzy razy, bo inaczej nie zatrzymają zegara. Zawodnicy East Pike wloką się teraz nogą za nogą. Schodzą się powoli do kupy, niespiesznie się naradzają, powoli się rozchodzą i jeszcze wolniej ustawiają. Cztery, trzy, dwa, jeden, i snap. Podanie na prawo do Barnaby, który ścina narożnik i zdobywa pięć, może sześć jardów. Trzecia próba, ważna próba. Trzy jardy do zdobycia na dwudziestcepiątce. A zegar wciąż tyka.
Przed bramą zatrzymał się samochód. Biały, z jakimś napisem na drzwiach.
–To chyba Mal – powiedział ktoś z tłumu.
Szeryf wysiadał powoli. Wysiadł, przeciągnął się, popatrzył na boisko i na trybuny. Potem zapalił papierosa. Siedzieli na wysokości środkowej linii, w trzydziestym rzędzie, mimo to widzieli stamtąd ognik zapalniczki.
Silos: – Przywiozłem za mało piwa.
Spartanie okopują się. Obrońcy kryją dokładnie skrzydłowych. Ustawienie ataku z cofniętym rozgrywającym sugeruje, że będą rzucać piłkę daleko do przodu. Snap. Waddell odbiera, zwód w prawo i rzut w lewo. Piłka odebrana na trzydziestym drugim jardzie przez Gaddy'ego, którego powala na ziemię Hindu Aiken. East Pike zdobyło kolejną pierwszą
* Każda z drużyn może wziąć po trzy czasy podczas każdej połowy meczu. Czas można wziąć po zakończeniu akcji, czyli tylko wtedy, gdy piłka jest „martwa". Obydwie drużyny schodzą z boiska i udają się na naradę do stojącego za boczną linią trenera. Długość czasu wynosi sto dziesięć sekund, z wyjątkiem ostatnich dwóch minut pierwszej i drugiej połowy meczu – czas wynosi wtedy tylko czterdzieści sekund. Czasy niewykorzystane w pierwszej połowie nie mogą być wykorzystane w drugiej.
próbę i teraz zawodnicy na pewno się sprężą. Dwie minuty i czterdzieści sekund do końca meczu. Spartanie potrzebują kogoś na linii bocznej, kogoś, kto podpowiedziałby im, co robić, kto podjąłby jakąś decyzję. Wciąż grają bez trenerów.
Blanchard: – Kto decydował?
Paul: – My. Po ich pierwszej próbie postanowiliśmy z Neelym spalić jeden czas.
Silos: – Kiedy zebrałem obrońców przy linii bocznej, podeszła do nas cała drużyna. Wszyscy wrzeszczeli jak opętani. Jak o tym myślę, dostaję gęsiej skórki.
Neely: – Daj głośniej, Nat, bo Silos zaraz się rozpłacze.Pierwsza próba na trzydziestym drugim jardzie. Zawodnicy East Pike się nie spieszą, powoli zajmują pozycje. Zagrają skrzydłowymi i wysuniętym atakiem. Snap. Waddell odbiera, odskakuje do tyłu, roluje, patrzy w prawo, rzuca. Piłkę wyłapuje skrzydłowy na trzydziestym ósmym jardzie swojej połowy. Przy odbiorze nie wypadł za linię boczną i wskazówki zegara suną dalej. Dwie minuty i dwadzieścia osiem sekund do końca. Dwie dwadzieścia siedem… Stojący przy bramie Mal Brown palił papierosa, przyglądając się grupie Spartan półleżących na trybunach. Słyszał, że gra radio, i rozpoznał głos Bucka Coffeya, chociaż nie potrafił powiedzieć, co to za mecz. Nie potrafił, ale się domyślał. Wypuścił kłąb dymu i poszukał wzrokiem Królika.
Zawodnicy East Pike na linii wznowienia gry. Druga próba, cztery jardy do zdobycia kolejnego cyklu czterech prób i dwie minuty i czternaście sekund do końca meczu. Szybkie podanie do Barnaby, ale Barnaby jest uziemiony! Dopadają go Utleyowie, bliźniacy Utleyowie, Ronnie i Donnie, którzy przeciskają się dosłownie przez każdą szczelinę! Barnaby na ziemi! Na Barnabym bliźniacy i wszyscy Spartanie! Spartanie szaleją, ale powinni uważać. Ten atak to był prawie faul.
Silos: – Faul, niepotrzebna brutalność, sto przewinień osobistych: wybieraj, Buck. Mogli nas oflagować po każdej akcji. Ronnie: – Silos ich gryzł.
Trzecia próba, cztery jardy i niecałe dwie minuty do końca. East Pike zwleka, gra na czas. Na linii wznowienia czeka jedenastu Spartan. Biec i dać się zmiażdżyć, czy podać i dać się stratować? Oto przed jakim wyborem stoją. Nie mogą przepchnąć piłki do przodu! Waddell wraca, rzuca piłkę przed murem i Donnie Utley… zbija ją na murawę! Czas zatrzymany. Czwarta próba i cztery jardy! Zawodnicy East Pike będą musieli oddać piłkę, wykopując ją puntem! Minuta pięćdziesiąt sekund do końca spotkania i Spartanie czekają na piłkę!
Mal szedł powoli bieżnią, paląc kolejnego papierosa. Patrzyli, jak się do nich zbliża.
Paul: – Po ostatnim puncie return nam wyszedł, więc postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Niski wykop, szczur na czterdziesty jard połowy Spartan. Piłka odbija się wysoko raz i drugi.
Alonzo Taylor chwyta ją na trzydziestym piątym i… nie ma dokąd pójść! Na murawie wszędzie żółte flagi sygnalizujące przewinienie! Czyżby ktoś kogoś podciął? Paul: – Podciął? Hindus wbił go w ziemię. To był nąjwredniejszy faul, jaki kiedykolwiek widziałem.
Silos: – Chciałem mu za to skręcić kark.
Neely: – Powstrzymałem cię, pamiętasz? Biedak schodził z boiska płacząc.
Silos: – Biedak. Gdybym go teraz zobaczył, też bym mu to wytknął.
A więc jest tak: po otrzymaniu piętnastu jardów kary Spartanie są przy piłce na dziewiętnastym jardzie swojej połowy. Mają do pokonania osiemdziesiąt jeden jardów, a odkońca meczu dzieli nas tylko jedna minuta i czterdzieści sekund. Jest trzydzieści jeden do dwudziestu ośmiu. Crenshaw ma do wykorzystania dwa czasy i nie może podawać, rzucając do przodu.
Paul: – A jak miał rzucać ze złamaną ręką?
Wszyscy Spartanie w kupie przy linii bocznej. Wygląda to tak, jakby się modlili…
Mal wchodził na schody. Wchodził powoli, bez zwykłej sobie hardości i zadziorności. Nat wyłączył magnetofon. Na trybunach zaległa cisza.
–Chłopcy – powiedział cicho szeryf. – Rake nie żyje.
Królik wychynął z mroku i długimi susami popędził bieżnią przed siebie. Zniknął za tablicą wyników i kilka sekund później zgasły światła.
Stadion Rake'a pogrążył się w ciemności.
Większość Spartan siedzących w milczeniu na trybunach nie pamiętała Messiny bez Eddiego Rake'a. Jeśli natomiast chodzi o tych starszych, którzy byli młodzieńcami, gdy przyjechał tu jako nikomu nieznany i niesprawdzony dwudziestoosmioletni trener, jego wpływ na miasto był tak wielki, że po pewnym czasie uznali, iż mieszkał tu od zawsze. Ostatecznie przedtem Messina się nie liczyła. Nie było jej na mapie.
Czuwanie dobiegło końca. Światła zgasły.
Chociaż czekali na jego nieuchronną śmierć, przekazana przez Mala wiadomość poraziła ich jak grom. Wszyscy pogrążyli się na chwilę we własnych wspomnieniach. Silos odstawił butelkę i zaczął postukiwać palcami w skronie. Paul Curry podparł się łokciami i wbił wzrok w boisko, w linię pięćdziesięciu jardów, gdzie podczas zawziętej, wyrównanej gry szalał Rake, kipiąc jak wulkan i nie dopuszczając nikogo do siebie. Neely widział go w szpitalu, gdy z zieloną czapką w ręku rozmawiał po cichu ze swoim eksmistrzem, martwiąc się o jego kolano i przyszłość. Gdy próbował go przeprosić.
Nat Sawyer zagryzł wargę. Zwilgotniały mu oczy. Eddie Rake znaczył dla niego dużo więcej po tym, gdy wyrzucono go z pracy. Dzięki Bogu, że jest ciemno, pomyślał. Ale wiedział, że inni też płaczą.
Od strony leżącego w małej dolinie miasta dobiegło ciche dzwonienie kościelnych dzwonów. Do Messiny dotarła wieść, której bano się najbardziej.
Jako pierwszy odezwał się Blanchard Teague:
–Chciałbym posłuchać tego do końca. Czekałem na to piętnaście lat.Paul: – Poszliśmy ławą w prawo. Alonzo zdobył sześć, siedem jardów i wybiegł za linię.
Silos: – Zdobylibyśmy punkty, ale Vatrano nie przyblokował linebackera. Powiedziałem mu, że jak odpuści sobie jeszcze raz, to po meczu go wykastruję.
Paul: – Ustawili się na linii całą paką. Ciągle pytałem Neely'ego, czy może rzucić. Coś, cokolwiek, choćby krótką piłkę na wyskok na środek boiska, żeby odciągnąć ich wsparcie.
Neely: – Ledwo mogłem utrzymać ją w ręku.
Paul: – Druga próba. Poszliśmy w lewo…
Neely: – Nie, w drugiej próbie wysłaliśmy trzech na skrzydło, głęboko w ich strefę obrony. Odskoczyłem do tyłu, tak jakbym chciał rzucać dalekie podanie, zamarkowałem rzut i pobiegłem. Zdobyłem szesnaście jardów, ale nie udało mi się wybiec za linię boczną i zegar szedł dalej. Devon Bond znowu mi przygrzał. Myślałem, że już po mnie.
Couch: – Tak, pamiętam. Ale on też powoli wstawał.
Neely: – O niego się nie martwiłem.
Paul: – Piłka była na czterdziestym jardzie naszej połowy, około minuty do końca meczu. To wtedy poszliśmy skrzydłem?
Nat: – Tak, w lewo. Omal nie zdobyliśmy pierwszej próby. Alonzo wybiegł za linię boczną dokładnie naprzeciwko naszej ławki.
Neely: – Wtedy spróbowaliśmy awaryjnej opcji rzucania podań na wypadek kontuzji rozgrywającego. Ćwiczyliśmy ją na treningach z Alonzem. Alonzo rzucił i omal nie straciliśmy piłki.
Nat: – Straciliśmy, ale ich safety jedną nogą przekroczył linię.
Silos: – Wtedy powiedziałem: koniec z podaniami do Alonza.
Couch: – Jak było w kupie?
Silos: – Koszmarnie, ale kiedy Neely kazał nam się zamknąć, to się zamknęliśmy. Powtarzał, że dajemy im popalić, że wciśniemy im piłkę do gardła, że wygramy. No i uwierzyliśmy.
Nat: – Piłka była na pięćdziesiątce, do końca zostało pięćdziesiąt sekund.
Neely: – W kupie zapowiedziałem screen pass, krótkie podanie ochraniane: dwaj linemeni pobiegli na skrzydło, blokując i tworząc komin dla Alonza. Rzuciłem mu piłkę lewą ręką i ruszył jak szalony. Poszło jak z płatka.Nat: – To było piękne. Zaatakowali go, uwolnił się, ale zaraz potem wpadł na kolejny mur. Silos: – Wtedy dorwałem tego sukinsyna Bonda. Szarpał się z którymś z naszych i nie patrzył.
Zaprawiłem do z byka w lewy bok i znieśli go z boiska.
Neely: – Prawdopodobnie dzięki temu wygraliśmy.
Blanchard: -Na trybunach panowało kompletne szaleństwo. Trzydzieści pięć tysięcy ludzi darło się jak banda kretynów, ale i tak słyszeliśmy ten trzask.
Silos: – Zagrałem czysto. Wolałbym sfaulować, ale to był zły moment na karę.
Paul: – Alonzo zdobył dwadzieścia jardów. Zatrzymano zegar, bo znosili Bonda, więc mieliśmy trochę czasu. Neely rozbił to na trzy akcje.
Neely: – Nie chciałem ryzykować przejęcia albo straty. Jedynym sposobem na rozciągnięcie ich obrony było wypuszczenie skrzydłowych i mój odskok do tyłu. Chciałem, żeby pomyśleli, że będę podawał daleko do przodu. W pierwszej próbie zdobyłem dziesięć jardów…
Nat: – Jedenaście. Kolejna pierwsza próba z dwudziestego pierwszego jarda ich połowy i trzydzieści sekund do końca.
Neelu: – Bonda już nie było i czułem, że mi się uda. Wyliczyłem sobie, że jeszcze dwa takie sprinty i powinniśmy dotrzeć do strefy przyłożeń. W kupie powiedziałem chłopakom, żeby koniecznie kogoś rozłożyli…
Silos: – A ja kazałem im kogoś zabić.
Neely: – Wysłali na mnie blitzem aż trzech linebackerów i uziemili mnie na linii wznowienia. Musieliśmy wziąć ostatni czas.
Amos: – Nie myśleliście o field goalu?
Neely: – Tak, ale Scobie miał słabą nogę, celną, ale słabą.
Paul: – Poza tym od roku nie kopał.
Silos: -Nigdy nie mieliśmy dobrych kopaczy.
Nat: – Dzięki, Silos. Wiedziałem, że zawsze mogę na ciebie liczyć.
Ostatnia zagrywka tego cudownego marszu do strefy przyłożeń była chyba najsłynniejsza w chwalebnej historii spartańskiego futbolu. Nie mogąc już wziąć czasu i mając do pokonania dwadzieścia jardów w ledwie osiemnaście sekund, Neely wysłał dwóch zawodników głęboko na skrzydło, stanął daleko za środkowym, sugerując obronie shotgun, i po snapie nieoczekiwanie przekazał piłkę Marcusowi Mabry'emu. Mabry cofnął się trzy kroki, gwałtownie przystanął ibłyskawicznie oddał piłkę Neely'emu, który popędził w prawo, udając, że mimo wszystko szykuje się do rzutu. Gdy skręcił na środek boiska, cała linia ofensywna Spartan pognała do przodu, blokując obrońców i tworząc korytarz. Dziesięć jardów przed strefą przyłożeń pędzący jak wariat Neely opuścił głowę i w zderzeniu, które zabiłoby zwykłego śmiertelnika, staranował linebackera i zawodnika grającego na safety. Oszołomiony i półprzytomny, lecz wolny pobiegł dalej i oberwał ponownie na linii pięciu, a potem trzech jardów, gdzie wreszcie osaczyła go defensywa East Pike. Kwarta już się prawie skończyła, skończył się i mecz, gdy wtem wpadli na nich chroniący Neely'ego Silos Mooney i Barry Vatrano. Wpadli i całe to kłębowisko ciał runęło na strefę przyłożeń. Wciąż ściskając piłkę, Neely zerwał się na równe nogi i spojrzał na Eddiego Rake'a, który stał sześć metrów dalej, nieruchomo i obojętnie.
Neely: – Przez ułamek sekundy miałem ochotę przy grzać mu piłką ale Silos powalił mnie na ziemię i wszyscy na mnie wskoczyli.
Nat: – Cała drużyna, wszystkie cheerleaderki, asystenci i połowa orkiestry. Powinniśmy dostać piętnaście jardów kary za „nadmierne okazywanie radości".
Couch: – Ale nikogo to nie obchodziło. Pamiętam, patrzyłem na Rake'a i trenerów. Ani drgnęli. To było cholernie dziwne.
Neely: – Leżałem pod stosem ciał i powtarzałem sobie, że dokonaliśmy niemożliwego.
Randy: – Miałem wtedy dwanaście lat i pamiętam, że wszyscy kibice Messiny nagle znieruchomieli. Byli oszołomieni, wyczerpani, wielu płakało.
Blanchard: – Kibice East Pike też płakali.
Randy: -Zdążyli zaliczyć jeszcze jedną akcję. Po wykopie, tak?
Paul: – Tak. Donnie poszedł jak taran i skasował ich quarterbacka. Było po meczu.
Randy: – I nagle wszyscy gracze w zielonych koszulkach zbiegli z boiska. Żadnych uścisków rąk, żadnej kupy, po prostu jak szaleni popędzili do szatni. Cała drużyna zniknęła.
Mal: -Myśleliśmy, że zwariowaliście. Czekaliśmy, bo mieliśmy nadzieję, że zaraz wrócicie po puchar.
Paul: – Nie, nikt nie zamierzał wracać. Kogoś po nas przysłali, ale zamknęliśmy się w szatni. Couch: – Ci biedacy z East Pike odebrali puchar za wicemistrzostwo. Próbowali się uśmiechać, ale wciąż byli w szoku.
Blanchard: – Rake też zniknął. Puchar odebrał Królik, bo ktoś wypchnął go na boisko. To było przedziwne, ale byliśmy zbyt podekscytowani, żeby się nad tym zastanawiać.Mal podszedł do lodówki Silosa i wyjął butelkę piwa.
–Śmiało, szeryfie – mruknął Silos. – Niech się pan częstuje.
–Jestem po służbie. – Mal pociągnął długi łyk i ruszył schodami w dół. – Uroczystość żałobna jest w piątek. W południe.
–Gdzie?
–A gdzie ma być? Tutaj.
Czwartek
Neely i Paul spotkali się rano na tyłach księgarni, gdzie Nat zaparzył dzbanek wysoce uzależniającej i zapewne przemyconej gwatemalskiej kawy. Potem poszedł do klientki, ponurej, bladej jak kreda kobiety o kruczoczarnych włosach, która czekała w na wpół ukrytym dziale okultystycznym.
–To nasza wiedźma – powiedział z niejaką dumą Paul, tak jakby wiedźma była nieodzowna w każdym mieście i jakby mogła rzucić na nich urok.
Szeryf przyjechał kilka minut po ósmej. Choć w mundurze i uzbrojony po zęby, robił wrażenie nieco zagubionego. Znalazł się w jedynej księgarni w mieście, w dodatku księgarni prowadzonej przez homoseksualistę. Gdyby Nat nie był Spartaninem, pewnie uznałby, że to podejrzany typ, i kazałby go obserwować.
–Gotowi? – warknął; widać było, że chce stąd jak najszybciej wyjść.
Z Neelym na przednim i Natem na tylnym siedzeniu przejechali szybko przez centrum długim białym fordem, na którego drzwiczkach widniał napis informujący, że jest to własność miejscowego szeryfa. Na autostradzie Mal wcisnął pedał gazu i włączył koguta. Syrenę sobie odpuścił. Załatwiwszy, co trzeba, usiadł wygodniej, wziął wysoki styropianowy kubek z kawą, a wolną rękę oparł luźno na kierownicy. Jechali sto sześćdziesiąt na godzinę.
–Byłem w Wietnamie – zaczął, ustalając temat rozmowy z miną, która mówiła, że gotów jest gadać non stop przez dwie godziny. Paul zapadł się w fotel jak przestępca w drodze do sądu. Neely patrzył na pędzące auta, pewien, że zaraz zginą w makabrycznym karambolu na obu pasach jezdni.
–Patrolowaliśmy rzekę Bassac. – Głośne siorbnięcie; miejsce akcji zostało ustalone. – Było nas sześciu. Sześciu na tej głupiej małej łodzi wielkości dwóch kontrabasów. Mieliśmy pływać w górę i w dół, i rozrabiać, ile wlezie. Strzelaliśmy do wszystkiego, co się tylko ruszało. Ot, idioci. Do brzegu podchodzi krowa, walimy do krowy. Ciekawski chłop podnosi głowę znad swegopoletka, walimy do chłopa i patrzymy, jak ryje mordą błoto. Nasze zadanie nie miało żadnego znaczenia taktycznego, więc całymi dniami chlaliśmy piwsko, ćmiliśmy trawkę, rżnęliśmy w karty i namawialiśmy miejscowe laski na rejs krypą.
–Czuję, że jednak do czegoś zmierzasz – rzucił z tyłu Paul.
–Zamknij się i słuchaj. Pewnego dnia byliśmy trochę ospali. Jest gorąco. Opalamy się, drzemiemy jak stado żółwi na kłodzie drewna, gdy wtem rozpętuje się piekło. Prują do nas z obu brzegów rzeki. Prują ostro. Zasadzka. Dwóch naszych jest na dole. Ja jestem na pokładzie z trzema innymi i tych trzech z mety obrywa. Trzy trupy. Nie zdążyli nawet sięgnąć po broń. Bryzgają strugi krwi. Wszyscy wrzeszczą. Leżę płasko na brzuchu i nie mogę się ruszyć, gdy nagle kula trafia w beczkę z paliwem. To kurewstwo nie powinno stać na pokładzie, ale kogo to obchodziło? Byliśmy niezwyciężeni, bo mieliśmy osiemnaście lat i fiu-bździu we łbie. Beczka wybucha. Zdążyłem wskoczyć do wody i nawet mnie nie poparzyło. Podpływam do burty i przytrzymuję się siatki maskującej, która tam zwisa. Słyszę, jak dwóch moich kumpli wrzeszczy pod pokładem. Utknęli w pułapce, wszędzie ogień i dym, nie ma wyjścia. Zanurzam się i siedzę pod wodą, dopóki starcza mi powietrza. Kiedy tylko wystawiam głowę, żółtki walą do mnie ze wszystkich stron, i to ostro. Wiedzą, że wstrzymuję oddech. Trwa to i trwa, wreszcie łódź, cała w płomieniach, zaczyna dryfować. Pod pokładem już nikt nie krzyczy ani nie kaszle. Wykończyli się. Wszyscy oprócz mnie. Żółtki wyszły na otwartą przestrzeń. Idą brzegiem jak na niedzielnej przechadzce. Świetnie się bawią. Żyję tylko ja i czekają, aż popełnię jakiś błąd. Daję nurka, przepływam pod łodzią na drugą stronę i nabieram powietrza. Grad kul. Płynę do rufy, przytrzymuję się steru, znowu nabieram powietrza i słyszę, jak żółtki rechoczą, jak strzelają do mnie i ryczą ze śmiechu. W rzece jest pełno węży, tych małych, krótkich, koszmarnie jadowitych szkaradztw. Mam trzy wyjścia: utopić się, dać się zastrzelić albo czekać, aż załatwią mnie węże.
Mal wstawił kubek do trzymadła na desce rozdzielczej i zapalił papierosa. Na szczęście uchylił okno. Neely uchylił swoje. Byli już na wsi. Pędzili przez falujące wzgórza, śmigając obok traktorów i starych pikapów.
–No i co? – spytał Neely, gdy stało się oczywiste, że Mal czeka na zachętę.
–Wiecie, co mnie uratowało?
–Wal.
–Rake. Eddie Rake. Kiedy walczyłem o życie pod tą łodzią, nie myślałem ani o matce, ani o ojcu, ani o mojej dziewczynie. Myślałem o Rake'u. Słyszałem, jak powarkuje na nas pod koniec treningu, kiedy zaliczaliśmy sprinty. Przypomniały mi się jego przemowy w szatni. Nie poddawajcie się, nigdy się nie poddawajcie. Wygrywacie, bo jesteście silniejsi od nich psychicznie, a silniejsi psychicznie jesteście dlatego, że przewyższacie ich wyszkoleniem. Jeśli wygrywacie, nie wolno wam sobie odpuścić. Jeśli przegrywacie, tym bardziej. Jeśli złapaliście kontuzję, grajcie dalej, do samego końca.Paul i Neely trawili tę przypowieść, a Mal zaciągnął się dymem. Kierowcy zjeżdżali na pobocze i dawali po hamulcach, żeby zwolnić pas dla pędzącego na sygnale stróża prawa.
–W końcu oberwałem. W nogę. Wiecie, że kulą można oberwać nawet pod wodą?
–Nigdy o tym nie myślałem – przyznał Neely.
–Można, i to jak, cholera. Dostałem w ścięgno podkolanowe. W życiu tak nie bolało, jakby ktoś kroił mnie gorącym nożem. Omal nie zemdlałem i cały czas brakowało mi powietrza. Rake kazał nam grać nawet z kontuzją, więc wmówiłem sobie, że na mnie patrzy. Że stoi gdzieś na tym brzegu i sprawdza, jak to wszystko znoszę.
Znowu długie, rakowate zaciągnięcie się dymem, znowu nieudana próba wydmuchania dymu przez szczelinę w oknie. Szeryf milczał. Pewnie na nowo przeżywał swój koszmar. Minęła minuta.
–Ale chyba z tego wyszedłeś, nie? – rzucił Paul, żeby Mal wreszcie skończył.
–Miałem szczęście. Tamtych pięciu wróciło do domu w trumnie. Krypa paliła się i paliła. Kadłub był tak gorący, że ledwo się go trzymałem. Potem eksplodowały akumulatory. Brzmiało to tak, jakby tamci strzelali z moździerza, i łódź zaczęła tonąć. Słyszałem ich śmiech. Słyszałem też głos Rake'a w czwartej kwarcie. „Pora wziąć się w garść i dać z siebie wszystko. To jest ten moment: albo wygramy, albo przegramy. To sprawdzian odwagi, chłopcy, to sprawdzian
odwagi".
–Tak, też go słyszę – powiedział Neely.
–I nagle tamci przestali strzelać. Po chwili usłyszałem warkot śmigłowców. Dwóch pilotów dostrzegło dym i postanowiło sprawdzić co zacz. Maszyny zniżyły lot, rozpędziły żółtków, jeden spuścił linę. Gdy wciągnęli mnie na górę, spojrzałem na rzekę i zobaczyłem płonącą łódź. Na pokładzie leżały spalone na węgiel zwłoki moich dwóch kolegów. Byłem w szoku i w końcu straciłem przytomność. Potem powiedziano mi, że gdy spytali mnie o nazwisko, wychrypiałem: „Eddie Rake".
Neely zerknął na niego i Mal odwrócił głowę. Załamał mu się głos, szybko wytarł oczy. Przez parę sekund radiowóz prowadził się sam.
–I wróciłeś do domu? – spytał Paul.
–Tak, to było najlepsze. Wróciłem z Wietnamu. Jesteście głodni?
–Nie.
–Nie.Mal najwyraźniej był. Wcisnął hamulec i skręcili na wyżwirowany podjazd przed starą wiejską gospodą. Kopnął pedał hamulca jeszcze raz i tył radiowozu mocno zarzucił. Stanęli.
–Majątku najlepsze biskwity w tej części stanu. – Otworzył drzwiczki i zniknął w tumanie pyłu. Rozchwierutanymi siatkowymi drzwiami weszli za nim do małej zadymionej kuchni. Przy czterech ustawionych blisko siebie stolikach siedzieli chłopi, pałaszując szynkę i biskwity. Na szczęście – przynajmniej dla Mala, który widocznie umierał z głodu – przy zawalonej naczyniami ladzie były trzy wolne stołki.
–Biskwity – warknął do niskiej staruszki przy piecu. Jadłospis nie był tu chyba potrzebny.
Z zadziwiającą szybkością podała im kawę i biskwity ociekające masłem i syropem z sorga. Mal wbił zęby w pierwszy gruby, brązowawy placek, co najmniej półkilogramową mieszaninę smalcu i mąki. Siedzący po lewej stronie Neely i siedzący po prawej Paul poszli w jego ślady.
–Słyszałem, jak gadaliście wczoraj na trybunach – rzekł Mal, przechodząc od Wietnamu do futbolu. Odgryzł wielki kawał placka i zaczął go zawzięcie żuć. – O mistrzostwach
z osiemdziesiątego siódmego. Też tam byłem, jak wszyscy. Domyślaliśmy się, że podczas przerwy po pierwszej połowie doszło do czegoś w szatni, do jakiejś sprzeczki między wami i Rakiem. Jak było naprawdę, nie wiem, bo nie chcieliście o tym mówić.
–Można nazwać to sprzeczką – powiedział Neely, wciąż przygotowując się do konsumpcji swego pierwszego i jedynego biskwitu.
–Nigdy o tym nie gadaliśmy – dodał Paul.
–Więc co się tam stało?
–Była sprzeczka.
–Jasne. Rake już nie żyje.
–To co?
–To że minęło piętnaście lat i chcę poznać prawdę – odparł Mal, jakby przesłuchiwał w areszcie podejrzanego o morderstwo.
Neely odłożył biskwit i wbił wzrok w talerz. Potem zerknął na Paula, który lekko skinął głową. Wal. Możesz mu w końcu powiedzieć.
Neely wypił łyk kawy, zapominając o jedzeniu. Popatrzył na ladę i wrócił do wspomnień. –Przegrywaliśmy trzydzieści jeden do zera – zaczął – i tamci ładowali w nas, jak chcieli.–Fakt, byłem tam – mruknął Mal, nie przestając żuć.
–Podczas przerwy poszliśmy do szatni i czekaliśmy na Rake'a. Czekaliśmy i czekaliśmy, wiedząc, że pożre nas żywcem. W końcu przyszedł, on i asystenci. On był wściekły, my przerażeni. Od razu podszedł do mnie. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. „Ty nędzna namiastko futbolisty" – powiedział z czystą nienawiścią w oczach. „Dzięki, panie trenerze" – odparłem. Jeszcze nie zdążyłem zamknąć ust, gdy chlasnął mnie na odlew w twarz.
–Jakby ktoś grzmotnął piłkę kijem baseballowym, tak to zabrzmiało. – Paul też stracił zainteresowanie jedzeniem.
–To wtedy złamał ci nos? – W przeciwieństwie do nich, Mal najwyraźniej chciał dokończyć śniadanie.
–Tak.
–I co zrobiłeś?
–Odruchowo mu oddałem. Nie wiedziałem, czy chce przylać mi jeszcze raz, czy nie, i nie zamierzałem tego sprawdzać. Walnąłem go prawym hakiem, z całej siły. Trafiłem idealnie, prosto w szczękę.
–To nie był hak, to była prawdziwa torpeda – powiedział Paul. – Głowa odskoczyła mu do tyłu, jakby ktoś wygarnął do niego ze spluwy. Runął na podłogę jak worek cementu.
–Znokautowałeś go?
–Czyściutko, stracił przytomność. Trener Upchurch rzucił się na mnie, wrzeszcząc i klnąc, jakby chciał mnie wykończyć. Nic nie widziałem, bo twarz miałem całą we krwi.
–Wtedy Silos chwycił Upchurcha za gardło, obiema rękami – wtrącił Paul. – Podniósł go, rzucił na ścianę i powiedział, że jak się poruszy, to go zabije. Rake leżał tam jak trup. Przykucnęli przy nim Snake Thomas, Królik i pozostali trenerzy. Przez kilka sekund panował chaos, a potem Silos powalił Upchurcha na podłogę i kazał im wynosić się z szatni. Thomas coś mruknął i Silos kopnął go w dupę. Kiedy wywlekli Rake'a, zamknęliśmy drzwi na klucz.
–Nie wiem dlaczego, ale się rozpłakałem – powiedział Neely. – Nie mogłem przestać płakać. Szczęki Mała znieruchomiały. Wszyscy trzej patrzyli przed siebie, na niską staruszkę przy piecu.
–Znaleźliśmy trochę lodu – ciągnął Paul. – Neely powiedział, że złamał sobie rękę. Był półprzytomny. Nos krwawił mu jak jasna cholera. Silos wrzeszczał na drużynę. Koszmar, praw dziwy koszmar.Głośno siorbiąc, Mal wypił łyk kawy, po czym oderwał kawałek biskwitu i przejechał nim po talerzu, jakby zastanawiał się, zjeść go czy nie.
–Neely leżał na podłodze. Lód na nosie, lód na ręce, krew ściekała mu na uszy. Nienawidziliśmy Rake'a jak nikogo na świecie. Mieliśmy ochotę zatłuc kogoś na śmierć, a najbliżej byli ci biedacy z East Pike. Neely długo milczał. Wreszcie powiedział:
–Silos ukląkł przy mnie i wrzasnął: „Rusz dupę, panie mistrzu! Musimy zdobyć pięć przyłożeń!" –Kiedy Neely wstał – mówił dalej Paul – wypadliśmy jak burza z szatni. Królik wystawił głowę zza drzwi i usłyszałem jeszcze, jak Silos krzyczy: „Nie dopuszczaj tych skurwysynów do linii!" –Hindus rzucił w niego zakrwawionym ręcznikiem – dodał cicho Neely.
–Pod koniec czwartej kwarty Neely i Silos ściągnęli nas do ławki i powiedzieli, że po meczu wszyscy biegniemy do szatni, zamykamy drzwi i wychodzimy dopiero wtedy, gdy na stadionie będzie pusto.
–I tak zrobiliśmy – dodał Neely. – Czekaliśmy długo. Minęła godzina, zanim się uspokoiliśmy. Otworzyły się drzwi. Jedna grupa miejscowych wyszła, druga weszła.
–I nikomu o tym nie mówiliście? – spytał Mali.
–Nikomu – odrzekł Neely. – Tak postanowiliśmy.
–Do teraz?
–Tak. Rake nie żyje, to już chyba bez znaczenia.
–Dlaczego to była aż taka tajemnica?
–Baliśmy się, że będą kłopoty – odrzekł Paul. – Nienawidziliśmy go, ale z Rakiem nigdy nic nie wiadomo. Uderzył zawodnika, i to nie byle jakiego. Mecz się skończył, a Neely'emu wciążkrwawił nos.
–Rozkleiliśmy się – powiedział Neely. – Siedzieliśmy tam i płakaliśmy. Dokonaliśmy cudu, wbrew wszystkiemu. Bez trenerów, bez nikogo. Samą odwagą. Banda dzieciaków, którzy wytrzymali potworny stres. Postanowiliśmy, że będzie to nasza tajemnica. Silos chodził po szatni, patrzył każdemu w oczy i kazał przysięgać, że nikt się o tym nigdy nie dowie.
–Groził, że jak ktoś puści farbę, to go zabije – zachichotał Paul.
Mal wprawnym gestem polał syropem kolejnego biskwita.
–Dobre. Tak myślałem.
–Najdziwniejsze jest to, że trenerzy też nikomu nic nie powiedzieli. Królik trzymał gębę na kłódkę. Prawdziwa zmowa milczenia.
Mlask, mlask, mlask, i wreszcie:
–Czegoś się tam domyślaliśmy. Wiedzieliśmy, że podczas przerwy stało się coś złego. Neely nie mógł rzucać, a potem był przeciek, że przez cały tydzień nosił rękę w gipsie. A więc pewnie komuś przylał. Pewnie Rake'owi. Z biegiem lat powstało masę plotek, ale jak sami wiecie, w Messinie zawsze ich pełno.
–Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o tym gadał – powiedział Paul.
Łyk kawy. To Mal. Neely i Paul ani nie jedli, ani nie pili.
–Pamiętacie tego Tugdale'a spod Black Rock? Był od was młodszy, rok, może dwa lata.
–Andy Tugdale, tak – odrzekł Neely. – Strażnik. Sześćdziesiąt osiem kilo, złośliwy jak pies na łańcuchu.
–Właśnie. Wiele lat temu aresztowaliśmy go za pobicie żony i kilka tygodni spędził w areszcie. Grałem z nim w karty, bo z chłopakami Rake'a zawsze gram w karty. Daję im specjalną celę, lepsze żarcie, przepustki…
–Nie ma to jak bractwo – mruknął Paul. – Same korzyści.
–Powiedzmy. Docenisz je, kiedy cię przymknę, bankierzyku.
–No i co?
–No i to, że któregoś dnia gadamy sobie i gadamy, w końcu pytam go, co się stało w przerwie po pierwszej połowie meczu o mistrzostwo stanu w osiemdziesiątym siódmym. Facet zamknął się w sobie, zacisnął usta i ani mru-mru. Mówię, wiem, że ktoś się tam pobił. Ani słowa. Odczekałem kilka dni i pytam znowu. W końcu powiedział, że Silos wypędził z szatni trenerów i kazał imtrzymać się z daleka od linii bocznej. Że doszło do poważnego nieporozumienia między Rakiem i Neelym. Pytam się, w co Neely tak mocno uderzył, że aż złamał sobie rękę. W ścianę? W szafkę? W tablicę? Nie, ani w to, ani w to, ani w to. Przyładował komuś? Bingo. Ale nie chciał powiedzieć komu.
–Świetna robota, Mal – powiedział Paul. – Dobry z ciebie policjant. Jeszcze pomyślę, ale może na ciebie zagłosuję.
–Możemy już iść? – rzucił Neely. – Nie lubię tej historii.
Jechali w milczeniu przez pół godziny, wciąż z kogutem na dachu. Mal zdawał się chwilami drzemać, trawiąc obfite śniadanie.
–Daj, poprowadzę – zaproponował Neely, gdy radiowóz zjechał na pobocze i gdy przez kilkaset metrów pędzili przed siebie, wyrzucając spod kół fontanny żwiru.
–Nie mogę, to niezgodne z prawem – mruknął Mal, który nagle się zbudził.
Pięć minut później przysnął ponownie. Neely doszedł do wniosku, że uratować ich może tylko rozmowa.
–To ty przymknąłeś Jesse'a? – spytał, mocniej zaciągając pas bezpieczeństwa.
–A skąd. Stanowi go dopadli. – Mal usiadł wygodniej i sięgnął po papierosa. Znowu mógł coś opowiedzieć, więc ożył. – Wyrzucili go z drużyny w Miami, wyrzucili go ze studiów. Mało brakowało i trafiłby do pudła, ale wywinął się i wrócił tutaj. Biedak był cholernie uzależniony, za nic nie mógł odstawić prochów. Jego rodzina próbowała wszystkiego: otwarty ośrodek odwykowy, zamknięty ośrodek odwykowy, terapeuci, cały ten szajs. Doprowadzili się do ruiny. Ojciec umarł ze zgryzoty. Kiedyś mieli tysiąc hektarów najlepszej ziemi ornej w okolicy, teraz nie mają nic. Jego matka mieszka w tym wielkim domu z zapadającym się dachem.
–No i co? – ponaglił go z tyłu Paul.
–No i to, że zaczął handlować prochami, ale oczywiście na wielką skalę, jak to Jesse. Miał znajomków w hrabstwie Dade: od słowa do słowa i rozkręcił wielki interes. Miał swój gang, wielkie ambicje…
–Czy kogoś tam wtedy nie zabili? – spytał Paul.
–Właśnie do tego zmierzam – warknął do lusterka Mal.
–Chciałem ci tylko pomóc.
–Zawsze marzyłem, żeby pewnego dnia przejechać się do aresztu z bankierem, z prawdziwym urzędnikiem.–A ja, żeby zająć obciążoną nieruchomość szeryfa.
–Zawieszenie broni, panowie – wtrącił się Neely. – Teraz będzie najciekawsze.
Mal poruszył się w fotelu i jego wielki brzuch naparł na kierownicę. Jeszcze jedno surowe zerknięcie w lusterko i:
–Powoli podkradli się do niego ci ze stanówki, ci od zwalczania handlu narkotykami. Oni zawsze tak. Zgarnęli jakąś płotkę, zagrozili facetowi trzydziestoma latami pierdla i gwałtem, namówili go, żeby zagrał w ich drużynie. Facet ustawił się na odbiór towaru, a między drzewami i skałami czekali nasi. Coś poszło nie tak, ktoś chwycił za broń, ktoś wystrzelił. Jeden ze stanowych dostał prosto w ucho i zginął na miejscu. Ten, co ich wystawił, też oberwał, ale przeżył. Jesse'a tam nie było, ale szło o jego ludzi. Stanowi wzięli go na muszkę i nie minął rok, jak stanął przed wysokim sądem. Dostał dwadzieścia osiem lat bez możliwości zwolnienia warunkowego.
–Dwadzieścia osiem lat – powtórzył Neely.
–Tak. Pojechałem na rozprawę i nawet było mi tego skurwiela żal. Facet miał warunki, żeby grać w NFL. Wzrost, masę, szybkość, no i Rake maglował go przez, Bóg wie, ile lat. Zawsze mówił, że gdyby Jesse poszedł do AM, nie skończyłby, jak skończył. On też był na rozprawie.
–Długo już siedzi? – spytał Neely.
–Dziewięć, może dziesięć lat. Nie liczę. Jesteście głodni?
–Przed chwilą jedliśmy.
–Znowu jesteś głodny? – rzucił Paul. – Niemożliwe.
–Nie, ale tu zaraz jest taka mała knajpka, gdzie pani Armstrong robi świetny sos orzechowy. Zawsze tam wpadam i…
–Jedźmy, Mal – przerwał mu Neel. – Po prostu powiedz sobie „nie".
–Jutro też jest dzień – dodał z tyłu Paul.
Zakład penitencjarny w Buford był usytuowany na płaskim, bezdrzewnym terenie, na końcu samotnej asfaltówki, wzdłuż której przez wiele kilometrów ciągnęła się wysoka siatka. Przygnębienie dopadło Neely'ego na długo przed tym, gdy zobaczyli jakikolwiek budynek.
Mal uprzedził kogo trzeba telefonicznie, więc szybko przeszli przez kontrolę przy bramie głównej i wjechali w głąb kompleksu. Na kolejnym punkcie kontrolnym zmienili środek lokomocji i z przestronnego policyjnego radiowozu przesiedli się na wąskie ławeczki wózka golfowego. Mal jechał z przodu i gadał non stop z kierowcą, strażnikiem, który miał na sobietyle amunicji i przeróżnych gadżetów co on. Neely i Paul siedzieli z tyłu, tyłem do kierunku jazdy, lecz ilekroć spojrzeli w bok, znowu widzieli wysoką siatkę i drut kolczasty. Gdy rozklekotany wózek mijał blok A, długi, ponury budynek z pustaków, gapili się na nich wylegujący się na schodach więźniowie. Tuż obok trwał mecz koszykówki. Wszyscy gracze byli czarni. Po drugiej stronie budynku biali grali w siatkówkę. Bloki B, C i D były równie posępne. Jak tu można żyć? – pomyślał Neely.
Na skrzyżowaniu skręcili, by zaraz potem minąć nieco nowszy blok E. Przy bloku F stanęli i przeszli pięćdziesiąt metrów do miejsca, gdzie ogrodzenie skręcało pod kątem prostym. Strażnik wymamrotał coś do radia, wyciągnął rękę i powiedział:
–To tam. Idźcie wzdłuż ogrodzenia do tego białego słupa. On zaraz przyjdzie.
Neely i Paul ruszyli po świeżo ściętej trawie. Mal ze strażnikiem zostali i natychmiast przestali się nimi interesować.
Za budynkiem, tuż obok boiska do koszykówki, był wylany betonem placyk, a na placyku stały ławeczki do wyciskania, walały się sztangi i przeróżne ciężary. W porannym słońcu czarni i biali zawzięcie pompowali żelazo. Ich nagie piersi lśniły od potu. Pewnie zasuwali tak przez dziesięć godzin dziennie.
–Jest – powiedział: Paul. – Tam, po lewej. Wstaje z ławki.
–Tak, to on – odrzekł Neely, zafascynowany widokiem, który niewielu dane było oglądać.
Do ławeczki podszedł klawisz. Powiedział coś i Jesse gwałtownie poderwał głowę. Powiódł wzrokiem wzdłuż ogrodzenia, zobaczył ich, rzucił ręcznik na ławkę i dumnym, powolnym, typowo spartańskim krokiem przeciął puste boisko do koszykówki i wszedł na trawnik biegnący wzdłuż siatki wokół bloku F.
Z odległości czterdziestu metrów wyglądał jak olbrzym, lecz gdy podszedł bliżej, jego pierś, kark i ramiona urosły do wprost przerażających rozmiarów. Grali z nim jeden sezon – on był w klasie maturalnej, oni w pierwszej – i widzieli go nagiego w szatni. Widzieli, co potrafił zrobić ze sztangą w siłowni. Widzieli, jak bił wszystkie szkolne rekordy w podnoszeniu ciężarów.
Teraz robił wrażenie dwa razy większego. Szyję miał grubą jak dębowy pniak, bary szerokie jak drzwi. Jego bicepsy i tricepsy były kilka razy większe od normalnych. Brzuch wyglądał jak brukowana ulica.
Włosy miał krótko ostrzyżone i jego kwadratowa głowa była teraz jeszcze bardziej symetryczna. Przystanął i spojrzał na nich z góry.
–Cześć, chłopcy – rzucił z uśmiechem, wciąż zasapany po ostatniej serii na ławeczce. –Cześć, Jesse – odrzekł Paul.–Jak się masz? – spytał Neely.
–Nieźle, nie narzekam. Cieszę się, że was widzę. Mało kto mnie odwiedza.
–Jesse – powiedział Paul. – Mamy złe wiadomości.
–Tak myślałem.
–Rake nie żyje. Umarł dziś w nocy.
Jesse spuścił głowę, aż podbródkiem dotknął masywnej piersi. Od pasa w górę jakby się nagle skurczył.
–Mama pisała mi, że jest chory – wyszeptał z zamkniętymi oczami.
–Rak. Wykryli go rok temu, ale umarł szybko.
–Jezu, o Jezu… Myślałem, że będzie żył wiecznie.
–Wszyscy tak myśleliśmy – odrzekł Neely.
Jesse spędził w więzieniu dziesięć lat i nauczył się panować nad emocjami. Głośno przełknął ślinę i otworzył oczy.
–Dzięki, że przyjechaliście. Nie musieliście.
–Chcieliśmy cię zobaczyć – powiedział Neely. – Ciągle o tobie myślę.
–Słynny Neely Crenshaw.
–To było wieki temu, Jesse.
–Czemu nie napiszesz? Posiedzę tu jeszcze osiemnaście lat.
–Napiszę, słowo.
–Dzięki.
Paul kopnął trawę.
–Posłuchaj, jutro na stadionie jest uroczystość żałobna. Przyjdą chłopcy, wiesz, pożegnać się i tak dalej. Mal mógłby pociągnąć za sznurki i załatwić ci przepustkę.
–Nie, odpada, stary.
–Masz tam wielu przyjaciół, Jesse.–Byłych przyjaciół, łudzi, których zawiodłem. Będą wytykać mnie palcem i mówić: „Patrzcie, to Jesse Trapp. Mógł być wielki i sławny, ale zaczął handlować prochami. Zmarnował sobie życie. Niechaj będzie to dla was przestrogą, dzieci. Trzymajcie się z dala od złego". Nie, dzięki. Nie chcę świecić oczami.
–Przyjedź – namawiał Neely. – Rake by tego chciał. Podbródek ponownie opadł, oczy ponownie się zamknęły.
Minęło kilka sekund.
–Kochałem go jak nikogo w życiu. Przyszedł na ogłoszenie wyroku. Zmarnowałem sobie życie i czułem się jak ostatni śmieć. Dobiłem rodziców i rzygać mi się chciało, gdy patrzyłem na siebie w lustrze. Ale najbardziej bolało mnie to, że zawiodłem jego. I wciąż mnie boli. Pochowajcie go beze mnie.
–Twoja wola – mruknął Paul.
Zapadło długie milczenie. Stali tam, kiwali głowami i gapili się na trawę.
–Raz w tygodniu widuję twoją mamę – odezwał się w końcu Paul. – Dobrze sobie radzi.
–Dzięki. Regularnie mnie odwiedza, w trzecią niedzielę miesiąca. Wpadnij kiedyś. Bardzo tu jestem samotny.
–Wpadnę.
–Słowo?
–Słowo. I pomyśl o jutrzejszym pogrzebie.
–Już pomyślałem. Ja zmówię za niego pacierz, wy go pochowacie.
–Jak chcesz.
Jesse spojrzał w prawo.
–To Mal?
–Tak. Przywiózł nas.
–Powiedzcie mu, żeby pocałował mnie w dupę. –Dobra, z przyjemnością- odrzekł Paul.
–Dzięki, chłopcy. – Jesse odwrócił się i odszedł.Około czwartej po południu rozstąpił się tłum i przed bramę stadionu Rake'a zajechał karawan. Otworzyły się tylne drzwiczki, ośmiu żałobników utworzyło dwa czteroosobowe rzędy i wyciągnęło trumnę. Żaden z nich nie należał do Spartan. Eddie Rake dokładnie wszystko przemyślał i postanowił nie wykorzystywać swoich pupili. Żałobników wybrał spośród asystentów.
Procesja sunęła bieżnią. Tuż za trumną szła wdowa, Lila Rake, jej trzy córki, ich mężowie i pokaźna gromada wnuków. Potem ksiądz. Za księdzem członkowie sekcji bębnów orkiestry Spartan. Gdy znaleźli się przed trybunami dla gospodarzy, cicho zawarczały werble.
Na czterdziestym jardzie przy linii bocznej Spartan stał wielki biały namiot, którego słupy zakotwiczono workami z piaskiem, żeby oszczędzić świętą murawę stadionu Rake'a. Żałobnicy zatrzymali się na linii pięćdziesięciu jardów, w miejscu, z którego przez tyle lat Coach tak wspaniale dyrygował grą. Trumnę ustawiono na antycznym irlandzkim katafalku, należącym do najlepszej przyjaciółki Miss Lili, i szybko otoczono kwiatami. Potem wokół trumny zebrała się rodzina. Odmówiwszy krótką modlitwę, zaczęli przyjmować kondolencje.
Ludzie ustawili się na bieżni, koniec kolejki ginął aż za bramą. Drogą prowadzącą na stadion zderzak w zderzak ciągnął sznur samochodów.
Przejechał przed domem trzy razy, zanim w końcu zebrał się na odwagę. Na podjeździe stał wynajęty samochód. Cameron wróciła. Długo po kolacji zapukał do drzwi, równie zdenerwowany jak za pierwszym razem. Wtedy, jako piętnastoletni chłopak – nowe prawo jazdy, wóz rodziców, dwadzieścia dolców w kieszeni, starannie ogolony młodzieńczy puszek – przyjechał zabrać ją na pierwszą prawdziwą randkę.
Przed stu laty.
Drzwi jak zwykle otworzyła pani Lane, ale tym razem go nie poznała.
–Dobry wieczór – powiedziała cicho. Wciąż była piękna i uprzejma, wciąż wyglądała młodo. –Dobry wieczór. To ja, Neely Crenshaw. Dopiero wtedy go rozpoznała.
–Neely! Ależ oczywiście! Jak się masz?
Domyślał się, że rodzice Cameron długo obrzucali go błotem, i nie wiedział, jak go przyjmą. Ale Lane'owie byli ludźmi kulturalnymi, trochę bardziej wykształconymi i zamożniejszymi niż pozostali mieszkańcy Messiny. Jeśli więc mieli do niego żal, a na pewno mieli, nigdy by tego nie okazali. Przynajmniej rodzice.
–Dobrze.
–Wejdziesz? – Otworzyła drzwi. Zapraszała go, choć raczej bez przekonania.–Dziękuję. – W korytarzu rozejrzał się i powiedział: – Pięknie tu jak dawniej.
–Dziękuję. Napijesz się herbaty?
–Nie, dziękuję. Szukam Cameron. Czy jest w domu?
–Tak.
–Chciałbym się z nią przywitać.
–Bardzo mi przykro z powodu Rake'a. Wiem, że dużo dla was znaczył.
–Tak, to prawda. – Neely zerkał wokoło, nadsłuchując głosów z głębi domu.
–Pójdę po nią-powiedziała pani Lane i zniknęła. Czekał i czekał, w końcu podszedł do drzwi i przez owalne okienko wyjrzał na tonącą w mroku ulicę. Kroki i znajomy głos.
–Cześć.
Odwrócił głowę i spotkali się wzrokiem. Na chwilę zabrakło mu słów. Potem wzruszył ramionami i wypalił:
–Przejeżdżałem i pomyślałem sobie, że wpadnę się przywitać. Minęło sporo lat.
–To prawda.
Dopiero wtedy z całą mocą dotarło do niego, jak wielki popełnił błąd.
Cameron była znacznie piękniejsza niż w szkole. Miała bujne kasztanowe, ściągnięte w kucyk włosy. I ciemnoniebieskie oczy, jeszcze ładniejsze niż wtedy, bo ozdobione modnymi, eleganckimi okularami. Była w luźnym swetrze i obcisłych wytartych dżinsach, co jednoznacznie mówiło, że bardzo dba o figurę.
–Świetnie wyglądasz – powiedział.
–Ty też.
–Możemy pogadać?
–O czym?
–O życiu, o miłości, o futbolu. Pewnie już nigdy się nie spotkamy, a mam ci coś do powiedzenia. Otworzyła drzwi. Wyszli na szeroki ganek i usiedli na schodach. Oczywiście ona usiadła jak najdalej od niego. Przez pięć minut milczeli.–Widziałem Nata – rzucił. – Powiedział, że mieszkasz w Chicago. Że jesteś szczęśliwą mężatką i masz dwie córeczki.
–To prawda.
–Za kogo wyszłaś?
–Za Jacka.
–Za jakiego Jacka?
–Jacka Seawrighta.
–Skąd go wytrzasnęłaś?
–Poznaliśmy się w Waszyngtonie. Po college'u pojechałam tam do pracy.
–Ile mają lat?
–Moje córki? Pięć i trzy.
–Co robi mąż?
–Bajgle.
–Bajgle?
–Takie małe, okrągłe, do jedzenia. Tu ich nie było.
–Ma sklep?
–Sklepy.
–Kilka?
–Sto czterdzieści sześć.
–To chyba nieźle wam się powodzi.
–Jego firma jest warta osiem milionów dolarów.
–Ups! Moja dwanaście tysięcy, i to dobrego dnia.
–Chciałeś mi coś powiedzieć. – Ani myślała mięknąć. Nie wykazywała żadnego zainteresowania jego życiem.
Zza drzwi dobiegły czyjeś ciche kroki. To na pewno pani Lane. Próbowała ich podsłuchać.Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Dmuchnął lekki wiatr i na ceglanym chodniku zaszeleściły dębowe liście. Neely potarł ręką o rękę.
–Dobra, już mówię. Dawno temu zrobiłem coś złego, coś, czego wstydziłem się przez wiele lat. Mój błąd. Byłem głupi, podły, wredny i samolubny. Skrzywdziłem cię i im jestem starszy, tym bardziej tego żałuję. Przepraszam, Cameron, i proszę o wybaczenie.
–Już ci wybaczyłam. Daj temu spokój.
–Nie mogę. I nie bądź dla mnie taka miła.
–Neely, byliśmy wtedy dziećmi. Mieliśmy szesnaście lat. To było wieki temu.
–Byliśmy w sobie zakochani. Uwielbiałem cię, odkąd skończyliśmy dziesięć lat i trzymaliśmy się za ręce za salą gimnastyczną, żeby chłopcy mnie nie widzieli.
–Nie chcę tego słuchać.
–Dobrze, ale czy mogę to z siebie wyrzucić? 1 powiedz wreszcie coś takiego, żeby naprawdę mnie zabolało.
–Ja mam już to za sobą, Neely.
–Ale może ja nie.
–Przestań! Gdzie ty żyjesz? Dorośnij wreszcie. Już nie jesteś słynnym futbolistą.
–I o to chodzi. Właśnie to chciałem usłyszeć. Wal do mnie z obu luf.
–Przyszedłeś tu się kłócić?
–Nie, przeprosić.
–Już przeprosiłeś i lepiej już idź. Zagryzł język i odczekał kilka sekund.
–Dlaczego chcesz, żebym poszedł?
–Bo cię nie lubię.
–I słusznie.
–Dziesięć lat minęło, zanim wymazałam cię z pamięci. Kiedy zakochałam się w Jacku, nareszciemogłam o tobie zapomnieć. Miałam nadzieję, że już nigdy się nie spotkamy.
–Myślisz czasem o mnie?
–Nie.
–Nigdy?
–Może raz w roku, w chwili słabości. Kiedyś Jack oglądał mecz w telewizji. Quarterback uległ kontuzji i znieśli go na noszach z boiska. Wtedy o tobie pomyślałam.
–Z sympatią?
–Powiedzmy.
–Ja myślę o tobie cały czas.
Głośno westchnęła. Lód pękł, choć tylko trochę. Pochyliła się do przodu i podparła łokciami. Otworzyły się drzwi i wyszła pani Lane z tacą.
–Pomyślałam, że może napijecie się gorącej czekolady -powiedziała, stawiając ją między nimi. –Dziękujemy – odrzekł Neely.
–Będzie wam cieplej. Cameron, powinnaś włożyć skarpetki.
–Tak, mamo.
Drzwi się zamknęły. Na czekoladę nawet nie spojrzeli. Neely chciałby pogadać, tak długo, od serca, żeby zamknąć wiele spraw z wielu lat. Kiedyś bardzo go kochała i pragnął, żeby to teraz potwierdziła. Żeby się rozpłakała, wybuchła gniewem, żeby ostro się posprzeczali. Pragnął też, żeby szczerze mu wybaczyła.
–Oglądałaś mecz? – spytał.
–Nie. Jack oglądał. Ja tylko przechodziłam przez pokój.
–Jack lubi futbol?
–Nie. Gdyby lubił, nie wyszłabym za niego za mąż.
–A ty? Wciąż nie znosisz?
–Powiedzmy. Żeby uniknąć futbolu, poszłam do Hollins, bo to żeński college. Moja córka niedawno zaczęła szkołę. Chodzi do prywatnej. Bez futbolu.–W takim razie, dlaczego tu przyjechałaś?
–Dla Miss Lili. Przez dwanaście lat uczyła mnie gry na pianinie.
–No tak.
–Na pewno nie przyjechałam tu, żeby uczcić Eddiego Rake'a. – Cameron podniosła kubek i ujęła go obiema rękami. Neely też.
Gdy stało się oczywiste, że nie zamierza szybko odchodzić, trochę się otworzyła.
–W college'u miałam koleżankę, której brat grał w reprezentacji uniwerku. Kiedyś, na drugim roku, weszłam do jej pokoju, kiedy oglądała mecz. Patrzę na ekran, a tam słynny Neely Crenshaw dyryguje drużyną Tech. Kibice szaleją, komentator unosi się z zachwytu nad młodym, wspaniałym quarterbackiem. Pomyślałam: Cóż, bardzo dobrze, zawsze tego chciał. Prawdziwy heros. Tłumy wielbicieli. Tłumy dziewczyn, które ścigają go po całym kampusie i padają mu w ramiona. Przedmiot nieustannego uwielbienia. Najlepszy quarterback w Stanach, bohater mas. Cały Neely.
–Dwa tygodnie później wylądowałem w szpitalu. Wzruszyła ramionami.
–Nie wiedziałam. Nie śledziłam twojej wspaniałej kariery.
–Kto ci powiedział?
–Wróciłam do domu na święta Bożego Narodzenia i poszłam z Natem na lunch. Powiedział, że już nigdy nie będziesz grał. To taki głupi sport. Chłopcy i młodzi mężczyźni zostają kalekami na całe życie.
–To prawda.
–No więc powiedz mi, Neely, gdzie są teraz te wszystkie dziewczęta, te małe dziweczki idupofanki? Co się z nimi dzieje, gdy bohater przestaje być bohaterem? –Znikają.
–To cię pewnie dobiło.
Dużo lepiej, pomyślał Neely, robimy postępy. Niech uleje trochę jadu.
–W tej kontuzji nie było nic miłego.
–I co? I stałeś się zwykłym człowiekiem, takim jak my wszyscy?
–Chyba tak, ale człowiekiem z ciężkim bagażem doświadczeń. Niełatwo być zapomnianym bohaterem.
–I jeszcze się nie przystosowałeś, co?
–Kiedy jesteś sławny, mając osiemnaście lat, przez resztę życia powoli gaśniesz. Śnisz o dniach chwały, ale wiesz, że już nigdy nie wrócą. Żałuję, że w ogóle spojrzałem na piłkę.
–Akurat.
–Byłbym zwykłym facetem. Miałbym zdrowe nogi i nie straciłbym ciebie.
–Przestań, nie rozklejaj się. Mieliśmy tylko szesnaście lat. Znowu zapadło długie milczenie. Pili czekoladę i szykowali
się do drugiej kwarty meczu. Planował to spotkanie od wielu tygodni. Cameron nie spodziewała się, że go zobaczy. Mimo to wiedział, że element zaskoczenia mu nie pomoże. Że Cameron odeprze każdy atak.
–Nic nie mówisz – rzekł.
–Bo nie mam nic do powiedzenia.
–Przestań. Możesz się na mnie wyżyć, wygarnąć do mnie jak z armaty.
–Po co? Chcesz, żebym wróciła do złych wspomnień, które odpędzałam od siebie przez wiele lat? Niby po co? Żeby znowu się sparzyć? Już się z tym uporałam, ale ty najwyraźniej nie.
–Opowiedzieć ci o Krzykuli?
–Wypchaj się. Pracuje jako kelnerka w tanim kasynie w Las Vegas. Paul Curry ją widział. Jest gruba i brzydka. Ma trzydzieści dwa lata i wygląda na pięćdziesiąt. Wyjechała do Hollywood. Sypiała z każdym, kto mógł załatwić jej rolę, ale wygryzło ją milion innych dziewczyn z małych miasteczek, które przyjechały tam po to samo.–1 nic dziwnego.
–Paul mówi, że jest zmęczona życiem.
–W to wierzę. Była zmęczona już w szkole.
–Nie czujesz się przez to lepiej?
–Czułam się świetnie, dopóki nie przyszedłeś. Nie obchodzisz mnie ani ty, ani twoja była pani. –Przestań, bądź szczera. Przecież musisz mieć jakąś satysfakcję. Ona się stacza, a ty jesteś szczęśliwa. Wygrałaś.
–Ja z nianie rywalizowałam. Nic mnie to nie obchodzi.
–Wtedy obchodziło.
Odstawiła kubek i znowu pochyliła się do przodu.
–Czego ty chcesz, Neely? Żebym powiedziała ci coś oczywistego? Jako nastolatka kochałam się w tobie na zabój. To żadna niespodzianka, bo codziennie ci to powtarzałam. Ty mówiłeś to samo mnie. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, siedzieliśmy razem na wszystkich zajęciach, wszędzie razem chodziliśmy. Ale potem zostałeś bohaterem i wszyscy chcieli uszczknąć z ciebie chociaż kawałeczek. Zwłaszcza Krzykula. Nosiła krótkie spódniczki, miała długie nogi, ładny tyłek, jasne włosy i wielki biust, i w końcu zaciągnęła cię na tylne siedzenie samochodu. Doszedłeś do wniosku, że to fajne, że chcesz więcej. A ja byłam przyzwoita i słono za to zapłaciłam. Złamałeś mi serce, poniżyłeś mnie na oczach wszystkich znajomych, na długo zniszczyłeś mi życie. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie stąd wyjadę.
–Wciąż nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem.
–Ale zrobiłeś. – Była podenerwowana, łamał jej się głos. Zacisnęła zęby, żeby nie pokazać mu, co czuje. Nie, nie będzie przez niego płakała, nie po tylu latach.
–Przepraszam. – Neely wstał, powoli i ostrożnie, żeby nie obciążać lewego kolana. Dotknął jej ramienia. – Dzięki, że pozwoliłaś mi to powiedzieć.
–Nie ma za co.
–Do widzenia.
Lekko kulejąc, wyszedł przez furtkę na chodnik. Był już przy samochodzie, gdy zwołała:
–Neely, zaczekaj!
Przeżywszy ognisty romans z Branda Skimmel, alias Krzykulą, nielicznym znaną również jakoTessa Canyon, znał wszystkie boczne alejki i opustoszałe uliczki Messiny. Okrążył Karr's Hill, gdzie na chwilę przystanęli, żeby popatrzeć na stadion. Kolejka żałobników wciąż wiła się na bieżni i wychodziła aż za bramę. Nad trybunami gospodarzy płonęły reflektory. Na parkingu roiło się od wjeżdżających i wyjeżdżających samochodów.
–Podobno Rake przyjeżdżał tu, żeby oglądać mecze. Po tym, jak go zwolnili.
–Powinni byli wsadzić go do więzienia. – Odezwała się pierwszy raz, odkąd wsiadła do samochodu.
Zaparkowali przed boiskiem treningowym i weszli bramą na trybuny dla gości. Wspięli się na samą górę i usiedli, wciąż daleko od siebie, choć bliżej niż na ganku. Przez długi czas patrzyli na drugą stronę płyty boiska.
Biały namiot wyglądał jak mała piramida. Trumna tonęła w kwiatach. Wokół niej stał tłum, jak to na czuwaniu. Miss Lili i jej rodziny już nie było. Wokół namiotu i wzdłuż linii bocznej boiska wyrosły góry kwiatów. Bieżnią przesuwała się powoli kolejka pogrążonych w milczeniu ludzi, którzy cierpliwie czekali, żeby wpisać do księgi kondolencje, spojrzeć na trumnę, może uronić łzę i pożegnać człowieka-legendę. Na trybunach dla gospodarzy siedziały grupki zawodników. Byli w różnym wieku. Jedni rozmawiali, inni się śmiali, ale większość po prostu patrzyła na boisko, na namiot i trumnę.
Na trybunach dla kibiców gości siedziało tylko dwoje ludzi. Nikt ich nie zauważył.
Cameron odezwała się pierwsza.
–Co to za ludzie? – spytała cicho. – Ci po drugiej stronie.
–Zawodnicy. Wczoraj i przedwczoraj czekałem tam, aż Rake umrze.
–Przyjechali? Wszyscy?
–Większość. Ty też przyjechałaś.
–Oczywiście. To pogrzeb naszego najsłynniejszego mieszkańca.
–Nie lubiłaś go, prawda?
–Nie byłam jego fanką. Miss Lila jest silna, ale też nie zdołała stawić mu czoła. Był zamordystą na boisku i nie potrafił sobie odpuścić, gdy wracał do domu. Nie, nic mnie nie obchodził.
–Znienawidziłaś futbol.
–Znienawidziłam ciebie, a przez ciebie futbol.
–Zuch dziewczyna.–To było głupie. Dorośli mężczyźni płaczący po porażce jak dzieci. Miasto, które umiera z niepokoju przed każdym meczem. W każdy piątek rano modlitwy przy śniadaniu, jakby Boga obchodziło, kto wygra mecz dwóch drużyn z ogólniaka. Więcej pieniędzy na futbol niż na wszystkie inne dyscypliny sportowe razem wzięte. Nabożne czczenie siedemnastoletnich chłopców, którzy szybko nabierają przekonania, że naprawdę warto ich czcić. Ta dwulicowość: futbolista zrzyna na klasówce i wszyscy go kryją. Zrzyna ktoś inny i go zawieszają. Te głupie siksy, które tylko czekają, żeby wskoczyć do łóżka Spartaninowi. Wszystko dla dobra drużyny. Messina żąda, żeby młode dziewice poświęciły cnotę na futbolowym ołtarzu. Aha, omal nie zapomniałam. Te wasze tancereczki! Każdy gracz dostaje w prezencie małą niewolnicę, która w środę piecze mu ciasteczka, w czwartek maluje tajemne znaki na jego podwórzu, bo to przynosi szczęście, w piątek czyści mu hełm, a w sobotę? Co robiły w sobotę? Dawały wam dupci?
–Tylko jeśli chcieliśmy.
–To smutne. Dzięki, że mi tego oszczędziłeś. Rzeczywiście smutne, zwłaszcza z perspektywy piętnastu lat.
–Ale na mecze przychodziłaś.
–Byłam tylko na kilku. Masz pojęcie, jak tu jest w piątek wieczorem, kiedy całe miasto siedzi na stadionie? Nigdzie żywego ducha. Phoebe Cox i ja wślizgiwałyśmy się ukradkiem na trybuny dla gości. Zawsze życzyłyśmy wam przegranej, ale nie przegraliście, przynajmniej nie tutaj. Nabijałyśmy się z orkiestry, z cheerleaderek, tancerek i z całej reszty, bo byłyśmy poza. Nie mogłam się doczekać, kiedy wyjadę do college'u.
–Wiedziałem, że tu jesteś.
–Nieprawda, nie wiedziałeś.
–Przysięgam, wiedziałem.
Z trybun naprzeciwko dobiegł cichy śmiech – pointa kolejnej opowieści o Rake'u. Neely dostrzegł ledwo widoczne sylwetki Silosa i Paula w grupie dziesięciu innych graczy pod budką dla prasy. Piwo lało się strumieniami.
–Po tym, jak przeniosłeś się z Krzykulą na tylne siedzenie samochodu i odstawiłeś mnie na bocznicę, zostały nam jeszcze dwa lata nauki. Były takie chwile, kiedy widziałam cię na korytarzu czy w bibliotece, a nawet w klasie i na ułamek sekundy spotykaliśmy się wzrokiem. Ten zadziorny, ten szyderczy uśmieszek gdzieś wtedy znikał, znikała cała arogancja bohatera ludu. Przez ten ułamek sekundy patrzyłeś na mnie jak na zwyczajną dziewczynę i wiedziałam, że wciąż ci na mnie zależy. Przyjęłabym cię z powrotem w okamgnieniu.
–Bardzo tego chciałem.–Trudno w to uwierzyć.
–Tak było.
–Ale rozkosze seksu oczywiście przeważyły.Nie mogłem się powstrzymać.
–Moje gratulacje. Ty i Krzykula rozpoczęliście tę przygodę w wieku szesnastu lat. Spójrz na nią teraz. Jest gruba i zmęczona życiem.
–Była w ciąży. Pamiętasz te plotki?
–Żartujesz. Od plotek roi się tu jak od komarów.
–W wakacje przed ostatnim rokiem nauki powiedziała mi, że nie ma okresu.
–Cóż za niespodzianka. Podstawy biologii.
–Pojechaliśmy do Atlanty, zrobiła skrobankę i wróciliśmy. Przysięgam, że nikomu o tym nie mówiłem.
–Odpoczywała przez dobę i znowu do wyrka, tak?
–Coś w tym stylu.
–Posłuchaj, mam dość rozmowy o twoim życiu seksualnym. Przez wiele lat ciążyło na mnie jak klątwa. Albo zmienisz temat, albo wysiadam.
Znowu zapadło niezręczne milczenie. Patrzyli na kolejkę do księgi z kondolencjami, zastanawiając się, co powiedzieć. W twarz powiał im wiatr i Cameron przytuliła ręce do piersi. Miał ochotę ją objąć i z trudem się powstrzymał. Nic by z tego nie wyszło.
–Nie spytałaś mnie nawet, ja mi się żyje.
–Przepraszam. Przestałam o tobie myśleć dawno temu. Nie potrafię kłamać, Neely. Już się dla mnie nie liczysz.
–Zawsze waliłaś prosto z mostu.
–Tak jest chyba lepiej. Po co tracić czas.
–Handluję nieruchomościami, mieszkam z psem, spotykam się z dziewczyną, która mi się nie podoba, z mężatką z dwojgiem dzieci i tęsknię za byłą żoną.
–Dlaczego się rozwiedliście?
–Załamała się. Dwa razy poroniła, za drugim razem w czwartym miesiącu. Zrobiłem błąd.Nieopatrznie powiedziałem jej, że kiedyś zapłaciłem za skrobankę, i zaczęła mnie o wszystko obwiniać. I słusznie. Prawdziwe koszty skrobanki są dużo większe niż nędzne trzysta dolarów.
–Bardzo mi przykro.
–Dziesięć lat po tym, jak pojechałem z Krzykulą do Atlanty, dokładnie dziesięć lat, co do tygodnia, poroniła drugi raz. To był chłopiec.
–Chciałabym już wrócić.
–Przepraszam.
Znowu siedzieli na schodach ganku. Światła pogasły, pani Lane poszła spać. Było po jedenastej. –Powinieneś już iść – powiedziała Cameron po kilku minutach milczenia.
–Tak.
–Mówiłeś, że cały czas o mnie myślisz. Mogę wiedzieć dlaczego?
–Do chwili, kiedy moja żona spakowała się i wyjechała, nie miałem pojęcia, jak boli złamane serce. To był koszmar. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo musiałaś cierpieć. Zrozumiałem, jaki byłem okrutny.
–Przejdzie ci. Mniej więcej za dziesięć lat.
–Dzięki.
Ruszył w stronę chodnika, ale zawrócił.
–Ile lat ma Jack?
–Trzydzieści siedem.
–A więc statystycznie rzecz biorąc, umrze przede mną. Zadzwoń. Będę czekał.
–Jasne, na pewno.
–Przysięgam. Nie pociesza cię świadomość, że ktoś zawsze będzie na ciebie czekał?
–Nigdy o tym nie myślałam. Nachylił się i spojrzał jej w oczy. –Mogę pocałować cię w policzek?
–Nie.–W pierwszej miłości jest coś magicznego. Coś, czego będzie mi brakowało do końca życia.
–Do widzenia, Neely.
–Mogę powiedzieć, że cię kocham?
–Nie. Do widzenia.
Piątek
Nigdy dotąd Messina nie pogrążyła się w tak wielkiej żałobie. Do dziesiątej rano w piątek pozamykano wszystkie knajpki i urzędy przy rynku. Ze szkół pozwalniano uczniów. Zamknięto sąd. Zamknięto wszystkie podmiejskie fabryki; robotnikom dano urlop, chociaż niewielu się z tego cieszyło.
Mal Brown rozstawił swoich zastępców wokół ogólniaka, gdyż przechodzącą tamtędy ulicą od samego rana ciągnął sznur samochodów jadących na stadion Rake'a. O jedenastej wszystkie ławki na trybunach dla gospodarzy były już zajęte, a wokół stojącego na linii pięćdziesięciu jardów namiotu kłębił się tłum byłych zawodników, byłych bohaterów. Większość z nich miała na sobie zielone koszulki – rozdawano je w prezencie wszystkim graczom z ostatnich klas – i koszulki te były w większości bardzo opięte na brzuchu. Kilku zawodników – prawników, lekarzy i bankowców – przyszło w sportowych kurtkach, lecz spod kurtek przebijała klubowa zieleń.
Siedzący na trybunach kibice patrzyli z góry na namiot i boisko, ciesząc się, że mają oto okazję oglądać najsłynniejszych herosów futbolu. Największą sensację wzbudzali ci z zastrzeżonymi numerami. „To Roman Armstead, numer osiemdziesiąt jeden", mówiono. „Grał w Packersach. A tamten to Neely, dziewiętnastka".
Pod namiotem grał kwartet smyczkowy z ogólniaka i dzięki głośnikom słychać ich było na całym stadionie. Na trybunach robiło się coraz gęściej.
Trumny nie było. Eddie Rake leżał już w grobie. Bez żadnej pompy przyjechała na stadion Miss Lila z rodziną i przez pół godziny obejmowała i ściskała zawodników przed namiotem. O dwunastej na płytę boiska wyszedł pastor z chórem, ale ludzi wciąż przybywało. Gdy wypełniły się wszystkie ławki na trybunach dla gospodarzy, zaczęli stawać przy ogrodzeniu wokół bieżni. Nikt się nie spieszył. To była chwila, którą Messina pragnęła uczcić i zapamiętać.
Rake chciał, żeby jego zawodnicy usiedli na małym podium przed namiotem. Chciał też, żeby mieli na sobie zielone koszulki i prośbę tę przekazywano sobie z ust do ust już od kilku dni. Na przykrytej brezentem bieżni ustawiono łukiem kilkaset składanych krzeseł. O wpół do pierwszej ojciec McCabe dał znak i zawodnicy zaczęli zajmować miejsca. Miss Lila z rodziną zasiadła w pierwszym rzędzie.Neely siedział między Paulem Currym i Silosem Mooneyem. Dołączyło do nich trzydziestu innych zawodników z osiemdziesiątego siódmego. Dwóch już nie żyło, sześciu gdzieś przepadło. Pozostali nie mogli przyjechać.
Przy północnej bramce zaczęły zawodzić dudy i tłum ucichł. Silos niemal natychmiast zaczął wycierać łzy. Nie on jeden. Zanim przebrzmiały ostatnie smutne tony, żałobnicy zdążyli się już rozkleić i przygotować na prawdziwe emocje. Ojciec McCabe powoli podszedł do prowizorycznej mównicy i poprawił mikrofon.
–Dzień dobry – powiedział wysokim, piskliwym głosem, który dzięki głośnikom słychać było kilometr dalej. – Witam was na obrządku życia i śmierci Eddiego Rake'a. W imieniu pani Lili Rake, jej trzech córek, ośmiorga wnuków i pozostałych członków rodziny, witam was i dziękuję, że zechcieliście przyjść.
Przerzucił kartkę.
–Carl Edward Rake urodził się siedemdziesiąt dwa lata temu w Gaithersburgu w stanie Maryland. Czterdzieści osiem lat temu pojął za żonę pannę Lilę Sauders. Czterdzieści cztery lata temu zarząd naszej szkoły średniej zaangażował go na stanowisko głównego trenera drużyny futbolowej. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat, nigdy przedtem nikogo nie trenował i zawsze powtarzał, że dostał tę pracę tylko dlatego, że nikt inny nie chciał jej wziąć. Szkolił naszych chłopców przez trzydzieści cztery lata, wygrał ponad czterysta meczów, zdobył trzynaście tytułów mistrza stanu; wszyscy znamy te statystki, te i pozostałe. Ale co ważniejsze, wywarł olbrzymi wpływ na nasze życie, na życie każdego mieszkańca Messiny. Coach Rake zmarł w środę w nocy. Pogrzebaliśmy go dziś rano, podczas prywatnej, rodzinnej ceremonii. Na jego osobiste życzenie, i za zgodą państwa Reardonów, złożyliśmy go do grobu obok
Scotty'ego. Coach Rake powiedział mi w zeszłym tygodniu, że Scotty mu się śni, że nie może się już doczekać, kiedy spotka go w niebie, że chciałby go objąć i przeprosić.
Z doskonałym wyczuciem chwili zamilkł, żeby ludzi zatkało ze wzruszenia. Otworzył Biblię. Już miał zacząć mówić, gdy w bramie wybuchło jakieś zamieszanie. Głośno zaskrzeczało radio, trzasnęły drzwiczki, rozległy się jakieś głosy. Ludzie wstawali z miejsc, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ojciec McCabe podniósł głowę, spojrzał w tamtą stronę i wszyscy poszli za jego wzrokiem.
Szybkim, energicznym krokiem z bramy wymaszerował wielkolud, prawdziwy olbrzym. Był to Jesse Trapp ze strażnikiem po lewej i prawej ręce. Miał na sobie starannie odprasowane więzienne spodnie i koszulę; kajdanki mu zdjęto. Strażnicy, niewiele niżsi od niego, byli w mundurach. Tłum rozpoznał go i zamarł. Jesse szedł wzdłuż linii bocznej boiska dumnie wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, lecz i z wyrazem lekkiej niepewności na twarzy. Gdzie usiąść? Czy będzie tu pasował? Jak go przyjmą? Gdy doszedł do końca trybun, ktoś przykuł jego uwagę. Ktoś go zawołał i Jesse gwałtownie przystanął.Była to jego matka, niska kobiecina przy ogrodzeniu. Jesse skoczył w tamtą stronę i mocno ją objął. Strażnicy wymienili spojrzenia, jakby chcieli się upewnić, że tak, więzień może przytulić matkę.
Z wygniecionej papierowej torby na zakupy pani Trapp wyjęła zieloną koszulkę. Numer pięćdziesiąty szósty, zastrzeżony w roku 1985. Jessie wziął ją i spojrzał na bieżnię, na kolegów, którzy wyciągali szyje, żeby go zobaczyć. Na oczach dziesięciu tysięcy ludzi, którzy kiedyś domagali się wrzaskiem, żeby zmiażdżył tego czy innego przeciwnika, szybko rozpiął i zdjął koszulę, demonstrując najpiękniej ukształtowane i opalone muskuły, jakie tamci kiedykolwiek widzieli, po czym znieruchomiał, jakby cieszył się tą chwilą, jakby chciał, żeby kibice cieszyli się wraz z nim.
Potem wziął zieloną koszulkę, włożył ją przez głowę, naciągnął, poprawił tu i tam, wreszcie uznał, że leży, jak trzeba. Opinała mu bicepsy i pierś i każdy Spartanin dałby się żywcem pokroić, żeby wyglądać w niej tak dobrze jak on. Zwisała luźno w wąskim pasie i gdy wetknął ją do spodni, materiał napiął się tak mocno, jakby miał zaraz pęknąć. Jesse jeszcze raz przytulił matkę.
Ktoś krzyknął, kilkunastu kibiców wstało i zaczęło klaskać. Witaj w domu, Jesse, wciąż cię kochamy. Na trybunach zadudniło. Dziesięć tysięcy ludzi wstało w miejsc i przez stadion Rake'a przetoczyła się fala ogłuszających oklasków – Messina tuliła do piersi upadłego bohatera. Jesse skinął głową, niezdarnie pomachał im ręką i ruszył w stronę podium. Gdy uścisnął rękę ojcu McCabe'owi i objął Miss Lilę, owacja przybrała na sile. Potem, co krok padając w objęcia kolegom, przebił się między nimi i usiadł na wolnym krześle, które ugięło się pod jego ciężarem. Twarz miał mokrą od łez.
Ojciec McCabe odczekał, aż tłum ucichnie. Tego dnia nikt się nie spieszył, nikt nie patrzył na zegar. McCabe poprawił mikrofon i powiedział:
–Jednym z ulubionych fragmentów Biblii trenera Rake'a był Psalm 23. Czytaliśmy go razem w zeszły poniedziałek. Szczególnie upodobał sobie ten werset: „Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną, laska twoja i kij twój mnie pocieszają"*. Eddie Rake przeżył życie bez strachu. Swoich zawodników uczył, że dla nieśmiałych i bojaźliwych nie ma miejsca wśród zwycięzców. Że ci, którzy nie ryzykują, nie mogą oczekiwać żadnej nagrody. Kilka miesięcy temu pogodził się z myślą, że umrze, że to nieuniknione. Ale nie bał się choroby ani cierpienia, które choroba ta miała mu przynieść. Nie bał się pożegnać z tymi, których ukochał. Nie bał się umierać. Wierzył w Boga mocno i niewzruszenie. Mawiał, że „śmierć to ledwie początek".
Ojciec McCabe skłonił się lekko i zszedł z podium. Jakby na umówiony znak, zaczął cicho nucić żeński chór z murzyńskiego kościoła. Po krótkiej rozgrzewce ubrane w szkarłatne i złociste szaty dziewczęta odśpiewały porywającą wersję Amazing Grace. Śpiew wzbudził emocje, jak zwykle przy takich okazjach. I wspomnienia. Spartanie zatonęli w myślach.Myśli Neely'ego zawsze krążyły wokół tego samego: uderzenie w twarz, złamany nos, hak, który pozbawił Rake'a przytomności, dramatyczny zwrot w meczu i tytuł mistrza stanu. Zawsze też próbował iść dalej, przeć naprzód, próbował zapomnieć o bolesnych chwilach i odtwarzać w pamięci te dobre.
* Biblia, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1990.
Rzadko spotyka się trenera, który potrafi zmotywować zawodników do tego stopnia, że przez całe życie szukają u niego aprobaty. Od szóstej klasy, odkąd pierwszy raz włożył zieloną koszulkę, Neely robił wszystko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. I przez następne sześć lat, każdym celnym podaniem, każdym ćwiczeniem na treningu, każdym rozegranym meczem, każdą przemową do zawodników w szatni, każdym zdobytym przyłożeniem, każdą dobrze przeprowadzoną akcją, każdą zwalczoną pokusą, każdą nagrodą próbował zdobyć jego szacunek i akceptację. Chciał widzieć jego twarz, gdy zdobył puchar Heismana. Marzył o jego telefonie, gdy wraz z drużyną Tech zdobył mistrzostwo kraju.
I rzadko spotykany to trener, który potęguje każdą życiową porażkę długo po tym, gdy zawodnik zakończył karierę. Gdy lekarze powiedzieli Neely'emu, że już nigdy nie zagra, poczuł się tak, jakby go zawiódł. Gdy rozpadło się jego małżeństwo, niemal widział pełną dezaprobaty minę na jego twarzy. Gdy stało się jasne, że jego smętna, pozbawiona ambicji kariera w handlu nieruchomościami prowadzi donikąd, Rake dał mu stosowny wykład i gdyby tylko Neely znalazł się bliżej, na pewno by go usłyszał. Miał nadzieję, że jego śmierć zabije demona, który go dręczył, choć z drugiej strony bardzo w to wątpił.
Gdy chór skończył śpiewać, do mównicy podeszła Ellen Rake, najstarsza córka trenera. Podobnie jak jej siostry, uciekła z Messiny zaraz po ogólniaku i wracała tu tylko wtedy, gdy wymagały tego sprawy rodzinne. Cień ich słynnego ojca był zbyt wielki, żeby mogły przeżyć w tak małym mieście. Miała czterdzieści kilka lat, była psychiatrą w Bostonie i robiła wrażenie kogoś, kto tu nie pasuje. Rozłożyła kartkę i przeczytała:
–W imieniu rodziny dziękuję państwu za modlitwy i wsparcie w ostatnich tygodniach życia mojego ojca. Ojciec umierał odważnie i z godnością. Chociaż jego ostatnie lata nie należały do najlepszych, zawsze kochał to miasto i jego mieszkańców, a zwłaszcza swoich zawodników. Żaden z nich nigdy nie słyszał, żeby Coach kiedykolwiek wypowiedział to słowo. Jeśli naprawdę ich kochał, okazywał to w dziwny sposób.
–Ojciec napisał krótki list i prosił mnie, żebym go odczytała. – Ellen poprawiła okulary, odchrząknęła i wbiła wzrok w kartkę. – „To ja, Eddie Rake. Mówię do was zza grobu. Jeśli płaczecie, proszę, żebyście przestali". – Tu i ówdzie buchnął śmiech. Ludzie łaknęli chwili odprężenia. – „Nie lubiłem łez. Moje życie dobiegło już końca, więc po mnie nie płaczcie. Nie opłakujcie też wspomnień. Nigdy nie patrzcie za siebie; za wiele jest do zrobienia. Jestemszczęściarzem, bo przeżyłem cudowne życie. Miałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby ożenić się z Lila, gdy tylko zdołałem ją do tego namówić i Bóg pobłogosławił nas trzema pięknymi córkami oraz – wedle moich ostatnich obliczeń – ośmiorgiem wspaniałych wnuków. Wystarczyłoby już samo to. Ale Bóg chował w zanadrzu jeszcze więcej błogosławieństw. Zaprowadził mnie do Messiny, do domu. I właśnie tu, w domu, spotkałem was, moich przyjaciół i zawodników. Chociaż nigdy nie umiałem okazywać uczuć, chcę, żebyście wiedzieli, że umiłowałem każdego z was. Po co zdrowy na umyśle człowiek miałby trenować drużynę ogólniaka przez trzydzieści cztery lata? Mnie przyszło to bez trudu. Kochałem moich graczy. Ani razu im tego nie powiedziałem, lecz po prostu nie leżało to w mojej naturze. Dużo razem osiągnęliśmy, ale nie chcę powracać teraz do zwycięskich meczów i mistrzowskich tytułów. Wybrałem tę chwilę, żeby opowiedzieć wam o tym, czego w życiu żałuję". – Ellen ponownie odchrząknęła i tłum wstrzymał oddech. – „A żałuję tylko dwóch rzeczy. Dwie rzeczy i trzydzieści cztery lata pracy. Mówiłem, że ze mnie szczęściarz. Największy żal mam do siebie za Scotty'ego Reardona. Nigdy nie przypuszczałem, że będę odpowiedzialny za śmierć mojego zawodnika, i biorę tę winę na siebie. Gdy umierał, trzymałem go w ramionach i od tamtej chwili nie było dnia, żebym po nim nie płakał. Wyraziłem moje uczucia jego rodzicom i myślę, że z czasem mi przebaczyli. Przebaczenie to zabieram ze sobą do grobu. Jestem teraz ze Scottym i pozostanę z nim na wieczność. Pogodzeni, patrzymy na was z góry". – Ellen wypiła łyk wody. Na stadionie panowała głucha cisza. – „Bardzo żałuję również tego, co stało się podczas meczu o mistrzostwo stanu
w roku osiemdziesiątym siódmym. Podczas przerwy po pierwszej połowie w napadzie szału uderzyłem zawodnika, naszego quarterbacka. Popełniłem przestępstwo, za które powinno się było odsunąć mnie na zawsze od futbolu. Przepraszam za ten czyn. Patrząc, jak moja drużyna zmaga się z przeciwnikiem i wbrew wszystkiemu wygrywa, nigdy nie odczuwałem większej dumy i większego bólu. To zwycięstwo było najświetniejszą godziną mojego życia. Proszę, wybaczcie mi, chłopcy".
Neely zerknął w prawo i w lewo. Wszystkie głowy były pospuszczane, oczy zamknięte. Silos ocierał twarz.
–„Dość już złych wspomnień. Przekazuję wyrazy miłości Lili, moim córkom i wnukom. Wkrótce spotkamy się znowu, za rzeką, na ziemi obiecanej. Zostańcie z Bogiem".
Chór zaśpiewał Just a Closer Walk with You i popłynęły łzy.
Neely zastanawiał się, czy Cameron nad sobą panuje. Podejrzewał, że tak.
Rake prosił trzech graczy o wygłoszenie mowy pogrzebowej. Byle krótkiej, zażądał, leżąc na łożu śmierci. Jako pierwszy wystąpił Mike Hilliard, obecnie sędzia sądu okręgowego w małym mieście, niecałe dwieście kilometrów od Messiny. W przeciwieństwie do pozostałych Spartan, był w garniturze -dość wygniecionym zresztą- i w przekrzywionej muszce. Podszedł domównicy i przytrzymał się jej obiema rękami. Przemawiał bez notatek.
–Grałem w pierwszej drużynie Coacha Rake'a w pięćdziesiątym ósmym – zaczął skrzekliwie, mocno przeciągając samogłoski. – Rok przedtem wygraliśmy trzy mecze, przegraliśmy siedem i uważaliśmy, że to dobry sezon, bo w finałach pobiliśmy chłopaków z Porterville. Trener wyjechał, z trenerem wszyscy asystenci i przez jakiś czas baliśmy się, że nie znajdziemy nikogo, kto by nas poprowadził. Wtedy zaangażowano Eddiego Rake'a, młodzieńca niewiele starszego od nas. Pierwszą rzeczą, jaką nam powiedział, było to, że jesteśmy bandą żałosnych fajtłap, że przegrywanie jest zaraźliwe, że ci, którzy myślą, że przegrają w jego ekipie, od razu mogą wracać do domu. Tego roku do drużyny zapisało się czterdziestu jeden chłopców. W sierpniu Coach Rake zabrał nas na przykościelny obóz w hrabstwie Page i po czterech dniach było nas już tylko trzydziestu. Po tygodniu dwudziestu pięciu i pomyśleliśmy, że jak tak dalej pójdzie, nie starczy nas na obsadzenie składu drużyny. Treningi były mordercze. Codziennie po południu jeździł autobus do Messiny i mogliśmy nim wracać. Po dwóch tygodniach autobus był pusty i przestał kursować. Chłopcy, którzy zrezygnowali, opowiadali w domu potworne historie o tym, co dzieje się na obozie Rake'a; niebawem zaczęto go tak nazywać. Rodzice wpadli w popłoch. Matka mówiła mi potem, że czuła się tak, jakbym poszedł na wojnę. Niestety, byłem na wojnie. I wolałem wojnę niż pobyt na obozie Rake'a.
Do Messiny wróciło nas tylko dwudziestu jeden: dwudziestu jeden chłopaków, którzy nigdy w życiu nie byli w lepszej formie. Byliśmy mali i powolni, ale pewni siebie. Czekał nas mecz z Fulton, z drużyną, która poniżyła nas rok przedtem. Starsi z was na pewno to pamiętają. Po pierwszej połowie prowadziliśmy dwadzieścia do zera i Rake zwrzeszczał nas, bo popełniliśmy kilka błędów. Genialność jego taktyki sprowadzała się do bardzo prostej rzeczy: stosować podstawowe zagrywki i ćwiczyć je non stop, aż do absolutnej perfekcji. To nauczka, której nie zapomnę do końca życia. Wygraliśmy mecz i skakaliśmy z radości w szatni, gdy wszedł Rake i kazał nam się zamknąć. Najwyraźniej coś poszło nie tak. Kazał nam zostać w strojach, a kiedy kibice wyszli ze stadionu, wróciliśmy na boisko i trenowaliśmy do północy. Ćwiczyliśmy dwie zagrywki dopóty, dopóki nie doszliśmy w nich do mistrzostwa. Czekały na nas dziewczyny. Czekali rodzice. To miło, że wygraliśmy mecz, ale ludzie zaczynali podejrzewać, że Rake to wariat. Zawodnicy wiedzieli o tym już od kilku tygodni.
Tamtego roku wygraliśmy osiem meczów, przegraliśmy tylko dwa i tak zrodziła się legenda Eddiego Rake'a. Kiedy byłem w maturalnej klasie, przegraliśmy jeden mecz, a w roku sześćdziesiątym Coach Rake zaliczył pierwszy sezon bez porażki. Już studiowałem i nie mogłem wracać co piątek do domu, chociaż bardzo chciałem. Ten, kto gra dla Rake'a, wstępuje do małego ekskluzywnego klubu i z uwagą śledzi poczynania tych, którzy przychodzą po nim. Ja robiłem to przez trzydzieści dwa lata. W sześćdziesiątym czwartym siedziałem na tych trybunach, gdy rozpoczynała się złota seria, w siedemdziesiątym byłem w South Wayne, gdy się skończyła. Razem z wami oglądałem na boisku tych najlepszych, najwspanialszych: Wally'ego Webba, Romana Armsteada, Jesse'a Trappa i Neely'ego Crenshawa.Na ścianach mojego zagraconego gabinetu wiszą zdjęcia trzydziestu czterech drużyn. Rake przysyłał mi je co roku. Bardzo często zamiast pracować, zapalałem fajkę, stawałem przed nimi i patrzyłem na twarze tych, których trenował. Chudzi, niewinnie uśmiechnięci, krótko ostrzyżeni biali chłopcy z lat pięćdziesiątych. Nieco bardziej zarośnięci chłopcy z lat sześćdziesiątych. Mniej uśmiechów, zawzięte miny; po ich twarzach widać, że nadciągają czarne chmury wojny, czas walki o prawa obywatelskie. Ciemnoskóre i białe twarze roześmianych chłopców z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Są roślejsi, mają ładniejsze stroje; niektórzy z nich to synowie tych, z którymi kiedyś grałem. Wiem, że na każdym zawodniku patrzącym na mnie ze ściany Eddie Rake wywarł niezatarte piętno. Że oni wszyscy ćwiczyli i rozgrywali te same akcje, słyszeli te same słowa w szatni, te same wykłady, że musieli wytrzymać ten sam sierpniowy horror. I był taki czas, kiedy każdy z nas szczerze Rake'a nienawidził. Ale potem odeszliśmy. Nasze zdjęcia wiszą teraz na ścianie, a my spędzamy resztę życia, słysząc jego głos w szatni, tęskniąc za dniami, kiedy mogliśmy nazywać go trenerem.
Większość z tych twarzy widzę dzisiaj tutaj. Jesteśmy starsi, posiwieliśmy, niektórzy z nas trochę przytyli. Ale wszyscy jesteśmy smutni, bo żegnamy Coacha Rake'a. Dlaczego nas to obchodzi? Dlaczego przyjechaliśmy? Dlaczego trybuny znowu pękają w szwach? Powiem wam dlaczego.
Niewielu z nas zrobi w życiu coś, co będzie uznane i zapamiętane choćby przez garstkę ludzi. Nie jesteśmy wielcy. Możemy być dobrzy, uczciwi, sprawiedliwi, pracowici, lojalni, życzliwi, hojni i bardzo porządni, możemy też tacy nie być. Ale nikt nie uważa nas za wielkich. Wielkość rodzi się tak rzadko, że kiedy ją widzimy, pragniemy jej dotknąć. I dzięki Eddiemu Rake'owi my, zawodnicy i kibice, mogliśmy to zrobić. Był wspaniałym trenerem, który stworzył świetny program treningowy i zapoczątkował cudowną tradycję, który dał nam coś, co będziemy pielęgnować w sobie do końca życia. Mam nadzieję, że większość z nas przeżyje jeszcze wiele szczęśliwych lat, ale już nigdy nie będziemy tak blisko wielkości jak wtedy. I właśnie dlatego tu przyjechaliśmy.
Bez względu na to, czy kochaliście Eddiego Rake'a, czy nie, nie możecie zaprzeczyć, że był wielki. Był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałem. Moje najpiękniejsze wspomnienia pochodzą z czasów, kiedy mogłem włożyć zieloną koszulkę i zagrać na tym boisku. Tęsknię za tamtymi dniami. Wciąż słyszę jego głos, czuję jego gniew i zapach potu, wciąż widzę jego dumnie podniesione czoło. Zawsze będzie mi brakowało wielkiego Coacha Rake'a.
Hilliard zamilkł, skłonił się lekko i szybko odszedł od mikrofonu. Na stadionie zabrzmiały ciche, sporadyczne, niemal wstydliwe oklaski. Gdy Hilliard wrócił na swoje miejsce, do mównicy godnie podszedł barczysty Murzyn w szarym garniturze. Pod marynarką miał zieloną koszulkę. Podniósł głowę i popatrzył na szczelnie wypełnione trybuny.
–Dzień dobry – zaczął głosem, który nie potrzebował mikrofonu. – Wielebny Collis Suggs z Betelskiego Kościoła Boga w Chrystusie w Messinie.
Suggs nie musiał się przedstawiać, bo znali go wszyscy, którzy mieszkali w promieniu stukilometrów od miasta. W 1970 Eddie Rake mianował go pierwszym czarnoskórym kapitanem drużyny. Przez krótki czas grał w AM na Florydzie, potem złamał nogę i został pastorem. Stworzył wielką kongregację i zaangażował się w politykę. Przez całe lata powiadano, że jeśli masz poparcie Rake'a i Suggsa, na pewno wygrasz wybory. Jeśli nie, lepiej się od razu wycofaj.
Od trzydziestu lat przemawiał w kościele i był znakomitym oratorem. Miał doskonałą dykcję i porywający głos. Powiadano, że Rake wkradał się w niedzielę wieczorem do kościoła i siadał w ostatniej ławce, żeby go posłuchać.
–Grałem w drużynie Eddiego Rake'a w sześćdziesiątym dziewiątym i siedemdziesiątym. – Większość siedzących na trybunach widziała każdy jego mecz. – Pod koniec lipca sześćdziesiątego dziewiątego Sąd Najwyższy miał wreszcie dość. Od procesu Brown kontra Departament Szkolnictwa minęło piętnaście lat, a w większości szkół na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. Sąd przedsięwziął drastyczne kroki i na zawsze odmienił nasze życie. Pewnego gorącego letniego wieczoru graliśmy w kosza w sali gimnastycznej naszej szkoły, szkoły tylko dla kolorowych, gdy wszedł trener Thomas i powiedział: „Chłopcy, jedziemy do Messiny. Będziecie Spartanami. Wsiadajcie do autobusu". Wsiadło nas dwunastu, prowadził trener. Byliśmy skonsternowani i wystraszeni. Wiele razy mówiono nam, że szkoły zostaną kiedyś zintegrowane, ale mijały kolejne terminy i nic się nie działo. Wiedzieliśmy, że ogólniak w Messinie ma wszystko co najlepsze, że są tam piękne budynki, piękne boiska, olbrzymia sala gimnastyczna, że jest tam mnóstwo pucharów i drużyna futbolowa, która wygrała pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt meczów z rzędu. I że mają tam trenera, który uważa się za Bóg wie kogo. Tak, baliśmy się, ale wiedzieliśmy, że musimy być dzielni. Przyjechaliśmy do Messiny późnym wieczorem. Futboliści dźwigali ciężary w wielkiej siłowni; nigdy w życiu nie widziałem tylu sztang i hantli. Czterdziestu zlanych potem chłopaków wyciskało to wszystko i podrzucało. Gdy weszliśmy, zapadła głucha cisza. Oni patrzyli na nas, my na nich. Wtedy podszedł do nas Eddie Rake. Przywitał się z trenerem Thomasem i powiedział: „Witajcie w nowej szkole". Każdemu z nas uścisnął rękę, kazał nam usiąść na macie i wygłosił krótką przemowę. Powiedział, że nie obchodzi go, jakiego koloru jest nasza skóra. Że wszyscy jego gracze noszą jednakowe zielone koszulki. Że jego boisko jest idealnie równe. Że zwycięstwo jest wynikiem ciężkiej pracy, a on nie lubi przegrywać. Pamiętam, siedziałem na tej gumowej macie jak zahipnotyzowany. Rake od razu został moim trenerem. Można powiedzieć o nim wiele rzeczy, ale nigdy nie spotkałem człowieka, który potrafił poderwać do walki lepiej niż on. Miałem ochotę natychmiast włożyć naramienniki, wybiec na boisko i zaprawić kogoś bykiem.
Dwa tygodnie później rozpoczęliśmy dwudniowy trening sierpniowy i nigdy w życiu nie odczuwałem większego bólu. Rake mówił prawdę: kolor skóry nie miał znaczenia. Każdego z nas traktował jednakowo, jak psa.
W tych pierwszych dniach niepokojono się bardzo, czy nie dojdzie przypadkiem do jakichś bójek, do konfliktów na tle rasowym. Większość szkół miała z tym poważne kłopoty. Ale nie nasz ogólniak. Dyrektor mianował Rake'a odpowiedzialnym za bezpieczeństwo na terenie szkoły i wszystko potoczyło się gładko. Kazał nam włożyć zielone koszulki, dokładnie takie same, jakie mamy teraz na sobie, i poustawiał nas w pary: Murzyn z białym. Kiedyprzyjeżdżały autobusy, szliśmy witać gości. Pierwszą rzeczą, jaką tu widzieli, była drużyna futbolowa, biali i czarni, a wszyscy w identycznych koszulkach. Paru napaleńców próbowało rozrabiać, ale szybko przemówiliśmy im do rozumu.
Potem wybuchły kontrowersje. Pierwsza dotyczyła cheerleaderek. Białe dziewczęta ćwiczyły przez całe lato. Coach Rake poszedł do dyrektora i powiedział, że trzeba pół na pół, połowa dziewcząt białych, połowa czarnych. I tak było. I wciąż tak jest. Potem wynikła sprawa orkiestry. Nie starczyło pieniędzy, żeby połączyć orkiestrę białą z czarną i ubrać wszystkich w jednakowe stroje. Wyglądało na to, że niektóre dzieciaki odpadną, zostaną za boczną linią. Rake poszedł do klubu sponsorów i oświadczył, że potrzebuje dwudziestu tysięcy dolarów na nowe stroje. Że Messina będzie miała największą orkiestrę w stanie. 1 taka orkiestra gra tu do dziś.
Integracja miała wielu przeciwników. Wielu białych myślało, że to tylko przejściowe, że kiedy sądy zrobią swoje, wszystko wróci do normy, że znowu nastaną czasy równości i segregacji. Ale powiem wam jedno: jeśli jest segregacja, nie ma równości. W naszej dzielnicy często spekulowano, czy biali trenerzy naprawdę zechcą wystawić czarnych zawodników. Było też wiele nacisków ze strony białych, którzy chcieli, żeby w pierwszym składzie drużyny grali wyłącznie biali. My trenowaliśmy z Eddiem Rakiem przez trzy tygodnie i wiedzieliśmy już, jak będzie. Pierwszy mecz tamtego sezonu graliśmy z Dakotą Północną. Tamci wystawili samych białych, chociaż na ławce rezerwowych siedziało piętnastu czarnych. Znaliśmy ich i wiedzieliśmy, że umieją dobrze grać. Rake wystawił najlepszych i bardzo szybko okazało się, że ci z Dakoty popełnili błąd. To była rzeź. Po pierwszej połowie prowadziliśmy czterdzieści jeden do zera. Gdy rozpoczęła się druga, tamci wprowadzili kilku czarnych i, muszę to uczciwie przyznać, trochę sobie odpuściliśmy. Sęk w tym, że z trenerem Rakiem nikt nie miał prawa sobie odpuścić. Jeśli przyłapał kogoś na obijaniu się, natychmiast zdejmował go z boiska.
Rozniosła się wieść, że Messina wystawia czarnych zawodników, i wkrótce w nasze ślady poszły szkoły w całym stanie.
Eddie Rake był pierwszym białym, który na mnie wrzeszczał i który sprawił, że ten wrzask polubiłem. Gdy zrozumiałem, że naprawdę nie obchodzi go kolor mojej skóry, zrozumiałem również, że pójdę za nim choćby w ogień. Nienawidził niesprawiedliwości. Ponieważ nie był stąd, patrzył na wszystko z innej perspektywy. Nikt nie miał prawa nikogo krzywdzić i jeśli tylko Coach zwietrzył, że coś jest nie tak, szykowała się tęga chryja. Mimo swej bezwzględności był człowiekiem niezwykle wrażliwym na cierpienie innych. Gdy zostałem pastorem, zaangażował się w nasz program pomocy najuboższym. Otworzył drzwi swego domu dla dzieci porzuconych i skrzywdzonych. Jako trener nie zarabiał dużo, ale nigdy nie odmówił, gdy trzeba było kogoś ubrać czy nakarmić. Latem trenował naszą młodzież. Jak to on, na pewno szukał wśród niej chłopców, którymi mógłby się potem zająć. Organizował zawody w łowieniu ryb dla półsierot. I jak to on, nigdy nie domagał się za to uznania.
Wielebny wypił łyk wody. Tłum obserwował każdy jego ruch. Tłum czekał.–Gdy zwolniono go z pracy, często z nim rozmawiałem. Był przekonany, że potraktowano go niesprawiedliwie. Ale w miarę upływu lat chyba pogodził się z losem. Wiem, że bardzo rozpaczał po śmierci Scotty'ego Reardona. Dlatego jestem taki szczęśliwy, że dziś rano spoczął tuż obok niego. Może nadeszła już pora położyć kres waśniom. To ironiczne, że człowiek, który naniósł to miasto na mapę, który tylu z nas zjednoczył, jest jednocześnie człowiekiem, który od dziesięciu lat tak bardzo nas dzieli. Zakopmy topór wojenny, złóżmy broń, zawrzyjmy pokój. Dla niego. Wszyscy jesteśmy zjednoczeni w Chrystusie. A w tym cudownym małym miasteczku niechaj zjednoczy nas Eddie Rake. Niech Bóg błogosławi naszego trenera. Niech Bóg błogosławi was.
Kwartet smyczkowy zagrał smutną balladę, która trwała dziesięć minut.
Rake nie byłby sobą, gdyby nie miał ostatniego słowa. Nie byłby sobą gdyby po raz ostatni nie zmanipulował swoich zawodników.
Było oczywiste, że w tym momencie Neely nie jest w stanie powiedzieć o nim złego słowa. Ostatecznie Rake przeprosił go zza grobu. A teraz chciał, żeby Neely stanął przed całym miastem, przyjął te przeprosiny i dodał kilka ciepłych słów od siebie.
Gdy dostał list od Miss Lili z wiadomością, że ma wygłosić mowę pogrzebową zaklął i mruknął: „Dlaczego akurat ja?" Przecież z wieloma zawodnikami Rake był znacznie bliżej niż z nim. Paul podejrzewał, że jest to jego sposób na zawarcie ostatecznego pokoju z nim i z graczami drużyny z osiemdziesiątego siódmego.
Tak czy inaczej, nie mógł odmówić. Paul powiedział, że to po prostu nie wypada. Neely na to, że nigdy w życiu tego nie robił, że nigdy nie przemawiał ani do wielkiej, ani nawet do małej grupy ludzi i żeby tego uniknąć, poważnie się zastanawiał, czy nie zwiać nocą z miasta.
Ruszył powoli przejściem między krzesłami. Nogi miał ciężkie, lewe kolano bolało go bardziej niż zwykle. Ale nie kulał, wytrzymał. Wszedł na podium, nie utykając i stanął przed mównicą. Spojrzał na tłum wpatrzonych w niego ludzi i omal nie zemdlał. Między liniami dwudziestego jarda widział szeroki mur twarzy sięgający pięćdziesiątego rzędu trybun przeznaczonego dla kibiców gospodarzy. Wszyscy wytężali wzrok, żeby podziwiać starego bohatera.
Nie próbując nawet walczyć, od razu uległ strachowi. Bał się i denerwował już od rana, ale teraz wpadł w przerażenie. Powoli rozłożył kartki, jeszcze wolniej przeczytał słowa, które pisał, skreślał i wielokrotnie przepisywał na nowo. Nie zwracaj uwagi na tłum, powtarzał sobie w duchu. Nie możesz dać plamy. Ci ludzie pamiętają cię jako wspaniałego quarterbacka, a nie tchórza o łamiącym się głosie.
–Nazywam się Neely Crenshaw – zdołał powiedzieć w miarę pewnie i normalnie. Znalazł miejsce na ogrodzeniu wokół bieżni, dokładnie naprzeciwko, tuż nad głowami zawodników i tuż pod pierwszym rzędem ławek. Postanowił, że będzie patrzył właśnie tam, że za nic nie spojrzy w górę. Usłyszawszy własny głos, trochę się uspokoił. – Grałem w drużynie Coacha Rake'a odroku osiemdziesiątego czwartego do osiemdziesiątego siódmego.
Ponownie spojrzał na kartkę i przypomniały mu się jego słowa. Strachu nie da się uniknąć, ale strach nie zawsze bywa zły. Opanuj go i wykorzystaj. Oczywiście chodziło mu o to, żeby zawodnik wypadł z szatni na boisko i znokautował pierwszego napotkanego przeciwnika. Ale co po takiej radzie, gdy trzeba było szukać kwiecistych słów?
Wbił wzrok w ogrodzenie, wzruszył ramionami i spróbował się uśmiechnąć.
–Posłuchajcie, nie jestem sędzią ani pastorem, nie umiem przemawiać do tłumów. Dlatego proszę was o cierpliwość.
Wielbiący go kibice darowaliby mu absolutnie wszystko.
Mnąc kartkę, zaczął czytać.
–Po raz ostatni widziałem Eddiego Rake'a w osiemdziesiątym dziewiątym. Leżałem w szpitalu, kilka dni po operacji, i późnym wieczorem wślizgnął się ukradkiem do mojego pokoju. Przyszła pielęgniarka i kazała mu wyjść. Było już po godzinach odwiedzin. Powiedział jej bardzo dobitnie, że wyjdzie dopiero wtedy, gdy skończymy rozmawiać, ani sekundy wcześniej. Oburzona siostra prychnęła i wyszła.
Zerknął na kolegów. Wielu się uśmiechało. Głos miał twardy i donośny. Jakoś dawał sobie radę. –Nie rozmawiałem z nim od meczu o mistrzostwo stanu w osiemdziesiątym siódmym. Teraz wiecie już dlaczego. To, co się wtedy stało, było naszą tajemnicą i postanowiliśmy nikomu
jej nie zdradzać. Nie, nie zapomnieliśmy – to było niemożliwe – więc zachowaliśmy ten sekret tylko dla siebie. Tamtej nocy podniosłem głowę i zobaczyłem Rake'a. Siedział przy łóżku i chciał ze mną rozmawiać. Pierwsze chwile były niezręczne, ale potem zaczęliśmy gadać, plotkować. Przysunął bliżej krzesło i gadaliśmy przez kilka godzin, jak nigdy przedtem. O dawnych meczach, o dawnych graczach. Wspominaliśmy historię naszego futbolu. I śmialiśmy się. Tak, to też. Spytał mnie o kolano. Kiedy powiedziałem mu, że według lekarzy już nigdy nie zagram, zwilgotniały mu oczy i długo nie mógł mówić. Kariera obiecującego zawodnika nagle dobiegła końca, więc spytał mnie, co zamierzam. Nie miałem pojęcia. Miałem tylko dziewiętnaście lat. Kazał mi obiecać, że skończę college, i obietnicy tej nie dotrzymałem. W końcu wrócił do sprawy tego meczu i mnie przeprosił. Przeprosił i kazał mi przyrzec, że mu wybaczę. To kolejna obietnica, której nie dotrzymałem. Do teraz.
Nie zdając sobie z tego sprawy, w pewnej chwili oderwał wzrok od notatek i od ogrodzenia wokół bieżni. Patrzył na tłum.
–Gdy znowu nauczyłem się chodzić, stwierdziłem, że chodzenie na zajęcia wymaga zbyt dużo wysiłku. Poszedłem do college'u, żeby grać w futbol i kiedy futbol się nagle skończył, straciłem zainteresowanie nauką. Po dwóch semestrach wyrzucono mnie ze studiów i przez kilka latwłóczyłem się po kraju, próbując zapomnieć o Messinie, o Eddiem Rake'u i o niespełnionych marzeniach. Futbol stał się brzydkim słowem. Rozgoryczenie wzbierało i narastało; postanowiłem już nigdy tu nie wracać. Tak, robiłem, co mogłem, żeby o nim zapomnieć.
Dwa miesiące temu doszła mnie wiadomość, że jest ciężko chory, że najprawdopodobniej umrze. Czternaście lat minęło, odkąd zastrzegł mój numer. Czternaście lat minęło, odkąd moja noga postała na tym boisku. Tak samo jak moi koledzy, poczułem, że coś wzywa mnie do domu, że nie mogę się temu wezwaniu oprzeć. Że coś wzywa mnie na to boisko, gdzie kiedyś byliśmy panami całego świata. Bez względu na to, co czułem do Eddiego Rake'a, wiedziałem, że muszę tu być, kiedy będzie umierał. Że muszę się z nim pożegnać. Że w końcu muszę szczerze przyjąć jego przeprosiny. Powinienem był to zrobić już dawno temu.
Te ostatnie słowa wypowiedział z trudem. Przytrzymał się mównicy i spojrzał na Paula i Silosa. Obydwaj kiwali głową jakby chcieli powiedzieć: „Dalej. Wal dalej".
–Gdy ktoś grał w drużynie Eddiego Rake'a, nosi go w sercu do końca życia. Słyszy jego głos, widzi jego twarz, brakuje mu jego pochwalnego uśmiechu, pamięta jego połajanki i przemowy. Ilekroć odnosi jakiś sukces, chce podzielić się nim ze swoim trenerem. Chce powiedzieć: „Panie trenerze, niech pan spojrzy, czego dokonałem". I podziękować mu, że nauczył go, iż sukces nigdy nie jest dziełem przypadku. A po każdej porażce chce go przeprosić, bo Eddie Rake nie uczył nas przegrywać. Rake nigdy nie godził się z porażką, dlatego zawsze pytamy go, jak się po niej otrząsnąć.
Nosimy go w sercu wszędzie i czasami mamy tego dość. Czasami mamy ochotę zepsuć coś i nie słyszeć jego połajanek. Ściąć narożnik i nie słyszeć jego gwizdka. Ale zawsze dobiega nas ten głos, głos, który każe nam dźwignąć się po upadku i wyznaczyć sobie nowy cel, pracować ciężej niż inni, trzymać się podstawowych zasad, postępować dokładnie według nich, być pewnym siebie, być odważnym i nigdy, przenigdy się nie poddawać. Ten głos rozbrzmiewa zawsze tuż- tuż.
Odejdziemy stąd i Eddiego Rake'a jako człowieka już nie będzie. Ale jego duch będzie żył w sercach, umysłach i duszach wszystkich młodych chłopców, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli, chłopców, którzy wyrośli przy nim na mężczyzn. Jego duch będzie pobudzał nas do działania, będzie nas motywował i dodawał nam otuchy do końca życia. Minęło piętnaście lat, a ja myślę o nim o wiele częściej niż kiedyś.
Jest takie pytanie. Zadawałem je sobie tysiące razy i wiem, że zadawali je sobie pozostali zawodnicy. Pytanie to brzmi: Kocham Eddiego Rake'a czy go nienawidzę?
Głos mu osłabł i zaczynał się łamać. Neely zamknął oczy, zagryzł język i spróbował zebrać siły. Otarł twarz i powoli kontynuował:
–Od chwili, gdy pierwszy raz zagwizdał i mnie zwrzeszczał, zadawałem je sobie codziennie. Niełatwo go było kochać, a kiedy graliśmy na tym boisku, chyba nikt go nie lubił. Ale gdy sięstąd odejdzie, gdy wyjedzie się z miasta, gdy życie porządnie nas kopnie, gdy powalczy się trochę z przeciwnościami losu i dozna kilku porażek, szybko zdajemy sobie sprawę, jak ważny był dla nas Coach Rake. Jak ważny był i jak ważny jest, bo jego głos zawsze każe nam pozbierać się po upadku, dać z siebie wszystko i jeszcze więcej, i nigdy, nigdy się nie poddawać. Brakuje nam tego głosu. A gdy Eddie Rake jest daleko, tak bardzo za nim tęsknimy.
Mówił z coraz większym trudem. Wiedział, że jeśli natychmiast nie usiądzie, zrobi z siebie widowisko. Zerknął na Silosa, który zaciskał pięści, jakby chciał powiedzieć: Kończ, i to szybko. –Kochałem w życiu pięć osób – dodał, patrząc dzielnie na tłum. Mówił coraz ciszej, ale zacisnął zęby i parł dalej. – Moich rodziców, pewną dziewczynę, która jest teraz na tym stadionie, moją byłą żonę i Eddiego Rake'a.
Zmagał się z sobą przez długą, bolesną chwilę i wreszcie zakończył:
–Pozwólcie, że już usiądę.
Gdy ojciec McCabe skończył odmawiać modlitwę i oświadczył, że uroczystość dobiegła końca, prawie wszyscy pozostali na swoich miejscach. Messina nie chciała pożegnać Eddiego Rake'a. Nie była jeszcze do tego gotowa. Kiedy zawodnicy wstali z krzeseł i zebrali się wokół Miss Liii, ludzie obserwowali ich z trybun.
Chór zaśpiewał cichą kościelną pieśń i parę osób powoli ruszyło w stronę bramy.
Każdy Spartanin chciał powiedzieć coś Jesse'owi Trappowi, jakby pogawędka mogła odwlec jego nieuchronny powrót do więzienia. Godzinę później Królik uruchomił kosiarkę i zaczął kosić trawę na południowym końcu boiska. Ostatecznie wieczorem był mecz z Hermantown. Do pierwszego wykopu pozostało pięć godzin. Gdy Miss Lila z rodziną odeszła od namiotu, Spartanie powoli ruszyli za nią. Robotnicy szybko zwinęli namiot, zdjęli brezent z bieżni i znieśli krzesła. Ławki na trybunach dla gospodarzy ustawiono w linii prostej. Na murawę spiesznie wyszła spóźniona ekipa malarzy. Uwielbiali Rake'a, ale boisko trzeba było poliniować, trzeba też było poprawić klubowe logo pośrodku. Przyszły cheerleaderki i we wściekłym pośpiechu zaczęły rozwieszać transparenty na ogrodzeniu wokół bieżni. Majstrowały też przy maszynie do wytwarzania sztucznej mgły, która miała udramatyzować ich wejście na strefę przyłożenia. Bramki ozdobiły setkami baloników. Rake był dla nich tylko legendą. W tej chwili miały na głowie ważniejsze rzeczy.
W oddali, na jednym z boisk treningowych, słychać było orkiestrę. Stroili instrumenty, ćwiczyli musztrę.
W powietrzu czuć było futbol. Szybko nadchodził wieczór.
Przy bramie zawodnicy uścisnęli sobie ręce i objęli się na pożegnanie, jak zwykle obiecując, że będą widywać się częściej. Niektórzy robili zdjęcia niedobitków swoich starych drużyn. Jeszczejeden uścisk, jeszcze jedna obietnica, jeszcze jedno smutne spojrzenie na boisko, gdzie kiedyś grali w zespole wielkiego Eddiego Rake'a.
W końcu odeszli.
Drużyna z 1987 roku spotkała się w domku Silosa kilka kilometrów za miastem. Była to stara myśliwska chatka w głębi lasu nad brzegiem małego jeziora. Silos włożył w nią sporo pieniędzy – miał tam basen, trzy rozmieszczone na różnych poziomach tarasy, gdzie można było porządnie wypocząć, i długie na piętnaście metrów molo z małym hangarem na łódź. Jego dwóch pracowników, zapewne mistrzów złodziejskiego fachu, piekło steki na grillu. Nat Sawyer przywiózł pudełko cygar z przemytu. W lodzie chłodziły się dwie beczułki piwa.
Poszli do hangaru, gdzie na leżakach siedzieli Silos, Neely i Paul, obrzucając się wyzwiskami, opowiadając sobie kawały, gadając o wszystkim oprócz futbolu. Pili ostro. Kawały stawały się coraz sprośniejsze, śmiech coraz głośniejszy. Koło szóstej podano steki.
Początkowo mieli zamiar pojechać na mecz, ale jakoś nikt się do tego nie kwapił. Zanim Spartanie wykopali na boisku pierwszą piłkę, żaden z nich nie był już w stanie prowadzić. Silos się urżnął i czekał go ciężki kac.
Neely wypił jedno piwo i przeszedł na colę. Miał dość Messiny i wspomnień. Chciał wyjechać. Nadeszła pora wrócić do prawdziwego świata. Gdy zaczął się z nimi żegnać, błagali, żeby został. Obejmując go, Silos omal się nie popłakał. Neely obiecał wrócić za rok, tu, do tej chatki, na oblewanie pierwszej rocznicy śmierci Rake'a.
Podrzucił Paula do domu i wysadził go na podjeździe.
–Wrócisz za rok? – spytał Paul. – Poważnie?
–Na sto procent.
–Obiecujesz?
–Obiecuję.
–Ty nigdy nie dotrzymujesz obietnic.
–Tej dotrzymam.
Minął dom Lane'ów. Samochód z wypożyczalni zniknął. Cameron była już pewnie milion kilometrów stąd. Możliwe że w ciągu kilku najbliższych dni pomyśli o nim parę razy, ale na pewno nie będą to myśli głębokie.
Minął dom, w którym mieszkał przez dziesięć lat, park, gdzie jako dzieciak grał w baseball i futbol. Ulice były opustoszałe, bo całe miasto poszło na mecz.Na cmentarzu zaczekał, aż inny podstarzały Spartanin skończy medytować w ciemności. Gdy wreszcie wstał i odszedł, Neely przekradł się przez stężałą ciszę, przykucnął obok nagrobka Scotty'ego Reardona i dotknął świeżej ziemi na grobie Rake'a. Odmówił modlitwę, uronił łzę i długo się z nim żegnał.
Okrążył pusty rynek i bocznymi uliczkami wyjechał na żwirówkę. Zaparkował na Karr's Hill, usiadł na masce samochodu i przez godzinę oglądał i słuchał tego, co działo się na stadionie. Pod koniec trzeciej kwarty uznał, że już wystarczy.
Przeszłość w końcu odeszła. Odeszła wraz z Rakiem. Miał dość wspomnień i niespełnionych marzeń. Odpuść sobie, pomyślał. Już nigdy nie będziesz bohaterem. Te dni już minęły.
Odjeżdżając, poprzysiągł sobie bywać tu częściej. Messina była jego rodzinnym domem. Spędził tu najlepsze lata swego życia. Tak, wróci tu, pójdzie w piątek na mecz, posiedzi z Paulem, Moną i ich dziećmi, urżnie się z Silosem i Hubcapem, zje coś u Renfrowa, wypije kawę z Natem.
A kiedy padnie nazwisko Eddiego Rake'a, uśmiechnie się, może się nawet roześmieje, i opowie o nim jakąś historyjkę.
Taką z happy endem.

Stopka

Forum oparte na FluxBB