Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
P O L I T Y K A . P L
POLITYKA 49-2024
s. 6, 12
USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO
Nawrocki.
Naprawdę?
Na próbę?
© JAKUB ORZECHOWSKI/AGENCJA WYBORCZA.PL
TYGODNIK, nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Mit Black Friday Gdzie pracują migranci Drużyna Sasina Musk Trumpa
Nosal: naciągany wyciąg Trutki na dzieci Powrót Wiedźmina
Cena 12,90 zł (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195
Nowy cykl:
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 3
COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
Tematy tygodnia
12 Wojciech Szacki
Karol Nawrocki: bezpartyjny
wynalazek prezesa
16 Cezary Kowanda
Black Friday
po polsku
Polityka
20 Rafał Kalukin
Dawne
kampanie
– przestrogi
na dzisiaj
23 Anna Dąbrowska Jak Jacek Sasin
holuje swoich ludzi
Społeczeństwo
28 Marta Mazuś
Cudzoziemcy w Polsce:
jaka praca, jaka płaca
32 Rozmowa z ministrą
Marzeną
Okłą-Drewnowicz
o tym, jak
ucywilizować opiekę
długoterminową nad
starszymi rodzicami
35 Katarzyna Kaczorowska
Jacek Sutryk:
prezydent z problemami
38 Violetta Krasnowska
Policji się nie spieszy
41 Juliusz Ćwieluch
Trutki zabijają dzieci
82 Dariusz Łukasiewicz
Dzicy i barbarzyńcy – czyli jak
postrzegano i traktowano obcych
85 PROSTO Z KSIĄŻKI
Kultura
90 Marcin Zwierzchowski
Wielki powrót Wiedźmina
94 Michał Klimko
Jak odnaleźć spokój
w cyfrowym hałasie
97 Rozmowa z reż.
Janem P. Matuszyńskim
o „Minghunie”, religii i śmierci ojca
100 Edwin Bendyk
Plata vs Tokarczuk:
czy czuły narrator istnieje?
103 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
Ludzie i style
108–113 • Mała Szwajcaria
• Trolle w boju
• Womp womp • Styl boho
• Co do domu
• Recepta na związek
• Angielskie wina
Stałe rubryki
• 4 Mleczko i Mizerski • 6 Przypisy
• 7 Ludzie i wydarzenia
• 86 Afisz • 104 Agata Passent
• 105 Orliński • 106 Chutnik i Plebanek
• 107 Do i od redakcji
• 114 Polityka i obyczaje
Rynek
44 Adam Grzeszak
City break: dokąd się wyrwać
54 Marcin Piątek Spór o Nosal:
czy Tatry mogą być jak Alpy?
Świat
57 Tomasz Zalewski USA Demokraci
muszą się wymyślić na nowo
60 Mariusz Zawadzki Sojusz Trumpa
z Muskiem: co się za nim kryje
64 Artur Domosławski Czy przymus
głosowania w wyborach ma sens
Nauka/projektpulsar.pl
68 Marta Alicja Trzeciak
Energetyki: pożywka dla mitów
72 Edwin Bendyk Klimat po COP
76 Rozmowa z dr Kamilą
Łabno-Hajduk, laureatką
Nagrody Naukowej POLITYKI
w kategorii nauki humanistyczne
– o pisaniu biografii kobiet
Historia
78 Stefan Michał Marcinkiewicz
Syn Stalina w obozie
w Boguszach-Prostkach
Donald i Elon
– niezwykła para
Wizowi 60
sezonowi
Zrobieni 28
na czarno
16
w numerze 49 [ 27.11–3.12.2024 ]
4 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ A N D R Z E J M L E C Z K O ]
P
olicja coraz konsekwentniej zwalcza zagrożenia
dla bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Jed-
nym z największych zagrożeń dla bezpieczeń-
stwa – także w ruchu drogowym – jest wiceprezes
PiS Antoni Macierewicz, polityk znany jako „człowiek
katastrofa”. Na nakręconym przez dziennikarzy
filmie Macierewicz gna buspasem, wyprzedza
na przejściu dla pieszych, rozmawia w trakcie jazdy
przez telefon, przecina podwójną ciągłą, przejeżdża
na ukos przez pasy i wjeżdża na pas ruchu dla rowe-
rów. Za te wyczyny otrzymał trzy mandaty i 21 pkt
karnych, co po dodaniu 10 pkt uzyskanych wcześniej
spowoduje zapewne utratę prawa jazdy.
Macierewicz nie przesądza, czy widoczne na filmie
wykroczenia miały miejsce i czy to on je popełnił. „Jeśli
to była prawda, jestem absolutnie do dyspozycji”, deklaruje.
To bardzo piękny i honorowy gest, zwłaszcza że np. spra-
wa rzekomego rozmawiania przez telefon budzi poważne
wątpliwości. „To trzeba będzie sprawdzić”, zastrzega, „moim
zdaniem samochód wtedy stał”.
Stał czy jechał – wszystko jedno, w końcu wiadomo, że Ma-
cierewicz nie łamie przepisów dla przyjemności, tylko dlatego,
że załatwia ważne dla Polski sprawy i mu się spieszy. Może
był na tropie jakiegoś głęboko zakonspirowanego spisku
rosyjsko-niemiecko-platformerskiego? Albo zamierzał pilnie
przekazać Andrzejowi Dudzie pendrive’a z nową porcją do-
wodów na wybuchy w prezydenckim Tupolewie, podrzu-
conego mu w tajemnicy przez kolejną anonimową osobę
podającą się za rosyjskiego dysydenta?
A
może po prostu uciekał, bo wydawało mu się, że ktoś
go ściga? Np. prokuratorzy Bodnara próbujący przejąć
bezcenny pendrive lub niemieccy agenci, rozwścieczeni
ujawnieniem przez Macierewicza, że Niemcy współ-
uczestniczyły w zamordowaniu prezydenta Lecha Ka-
czyńskiego? Ewentualnie od lat prześladujący Macierewicza
pisarz Tomasz Piątek, który w kolejnych książkach demasku-
je jego działalność po to, żeby się na tym nieprzyzwoicie
bogacić. Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby to Macierewicz
gonił uciekającego taksówką Piątka, aby wymierzyć mu
sprawiedliwość, na którą – mimo zatrudnienia za państwo-
we pieniądze wielu prawników – nie może liczyć w sądzie.
Siły stojące za odebraniem Macierewiczowi prawa
jazdy z pewnością liczą na to, że spowolnią jego dzia-
łania. Niestety mogą się przeliczyć; nie zdziwię się, jeśli
wkrótce polityk ten udowodni, że nawet na rowerze
i na hulajnodze potrafi być zabójczo szybki i dla wszyst-
kich niebezpieczny.
Jeździec apokalipsy
GALERIA ANDRZEJA MLECZKI: KRAKÓW, UL. ŚW. JANA 14
S Ł A W O M I R M I Z E R S K I Z Ż Y C I A S F E R
[ P R Z Y P I S Y R E D A K T O R A N A C Z E L N E G O ]
J e r z y B a c z y ń s k i
6 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
C
zyli już wiemy: głównymi rywalami w przyszłorocz-
nych wyborach prezydenckich będą Rafał Trzaskowski
i Karol Nawrocki. Są jeszcze i dojdą kandydaci trzeci;
Szymon Hołownia, Sławomir Mentzen, Ktoś z Lewicy,
może Ktoś Znany, medialny celebryta w typie Pawła Kukiza – ale
finał tradycyjnie jest zarezerwowany dla przedstawicieli PO i PiS.
Choć teraz pod niepartyjnymi szyldami: Koalicji Obywatelskiej
i Kandydatury Obywatelskiej, jak PiS nazwał swojego nominata.
Wielotygodniowy proces wyłaniania kandydatów dobiegł końca,
w kompletnie różnej formule i stylu po obu głównych stronach
polskiej polityki. Rafał Trzaskowski, już zrelaksowany po nerwowej
rywalizacji z Radosławem Sikorskim, użył tu zgrabnego zdania:
w PiS liczył się jeden głos, Jarosława Kaczyńskiego – u nas każdy
głos. Oficjalna interpretacja jest taka, że prawybory okazały się
wielkim wizerunkowym sukcesem Koalicji Obywatelskiej: demo-
kratycznie głosowało ponad 22 tys. członków (mało kto podejrze-
wał, że jest ich tylu), jednoznaczny wynik (75:25) bardzo wzmocnił
mandat Trzaskowskiego, obaj konkurenci pokazali klasę, przy-
ciągnęli uwagę opinii publicznej itp. Ale „prawdziwsza prawda”
jest taka, że ledwo uniknięto poważnego kryzysu, kosztownego
falstartu prezydenckiej kampanii.
W PO nikt raczej nie ukrywa, że te prawybory nie były pla-
nowane, wymusiła je determinacja Radosława Sikorskiego, aby
rzucić wyzwanie – oczywistemu od 2020 r. – kandydatowi partii
na urząd prezydenta. Obserwowaliśmy, jak ta krótka kampania
coraz bardziej się zaostrza, jak poplecznicy obu rywali i ich inter-
netowe oddziały podważają nawzajem prezydenckie kompeten-
cje obu panów. Dla PiS to było wymarzone widowisko: tylko wziąć
popcorn, oglądać, jak się partyjni towarzysze sami gryzą, i zapisy-
wać co smaczniejsze przytyki do użycia w swojej kampanii. A gdy-
by jeszcze wynik głosowania był, powiedzmy, 60:40 (jak się zresztą
spodziewano), PiS miałby gotowy argument, że „nawet połowa
własnej partii uważa, że ich kandydat się nie nadaje”.
Tego udało się uniknąć, ale – przy wszystkich deklaracjach
bezwarunkowego poparcia ze strony (cytując Tuska) „wielkie-
go przegranego dla wielkiego zwycięzcy” – taka kampania
pozostawia urazy. Przynajmniej 5 tys. członków KO ma po-
czucie porażki, wielu znanych działaczy jawnie zaangażowało
się po stronie Sikorskiego i będzie im to zapamiętane, czego
pewnie są świadomi; trudno też sobie wyobrazić, aby sfrustro-
wany Radek Sikorski oraz jego sojusznicy (zwłaszcza wpływo-
wy Roman Giertych) szczerze zaangażowali się w kampanię
Trzaskowskiego. Sikorski nie ma chyba temperamentu ani woli
tworzenia w partii własnej frakcji, lecz ideowy podział się ujaw-
nił. To nie musi być złe, jeśli centrowa formacja pokazuje swoją
rozpiętość od „europejskiego konserwatyzmu” po zdecydowa-
ną lewicowość, ale tym większa teraz rola Tuska, aby uspokoić
emocje, załagodzić pretensje, nie dopuścić do pogłębienia
sporów i biernego sabotażu kampanii.
W
sumie w PO „złe wyszło na dobre”: Sikorski, wbrew własnej
woli, odegrał rolę wyścigowego „zająca”, którego zadaniem
jest rozruszać i zmusić faworyta do szybszego biegu. Trzaskowski
ma więc świetny start w kampanię. Zupełnie inaczej jest po stronie
PiS (artykuł Wojciecha Szackiego s. 12). Prezes przez tygodnie ham-
letyzował, robił castingi, sondaże, był nawet pomysł prawyborów,
faworyci zmieniali się co parę dni: stanęło na prezesie IPN Karolu
Nawrockim, człowieku prawie nieznanym, z trzeciego prawicowego
rzędu (co ma ułatwiać kuriozalną narrację o kandydacie bezpar-
tyjnym), bezbarwnym, bez praktyki politycznej (był tylko radnym),
bez doświadczenia państwowego, nie mówiąc już o międzynaro-
dowym. Słowem, prezes wybrał bezpieczniejszy dla własnej pozycji
wariant „Duda bis”, z nadzieją zapewne na powtórzenie „cudu
2015 r.”. Czy drugi raz uda się ten sam numer?
Teraz już po stronie demokratycznej nikt nie lekceważy nawet
tak egzotycznego kandydata jak Nawrocki. W każdym wcze-
śniejszym sondażu nieznany jeszcze nominat PiS zyskiwał ponad
30 proc. głosów, a w pierwszej turze ów X pokonywał nawet Sikor-
skiego. Nawrocki wywodzi się ze środowiska narodowców, więc
do twardego elektoratu PiS już można mu dopisywać w drugiej
turze 10–15 proc. głosów konfederatów, zapewne także jakąś część
wyborców PSL. Będzie blisko. Ale PiS ma jeszcze rezerwę. Karol Na-
wrocki nie musi być wyborem ostatecznym. Jeśli w ciągu czterech
miesięcy, jakie pozostały do oficjalnej rejestracji kandydatów, nie
uda mu się wyjść na sondażowe 30–35 proc. albo popełni jakieś
gafy lub wyjdą ciemne sprawy z jego (rzeczywiście tajemniczej)
przeszłości, może być podmieniony, najpewniej na Przemysława
Czarnka, faworyta pisowskich wyborców, „polskiego Trumpa”. Być
może Nawrocki też jest „zającem” i ma przede wszystkim wymę-
czyć Trzaskowskiego. Taki rywal znikąd trochę degraduje kampanię
poważnego polityka, jakim od lat jest Trzaskowski, zmusza do od-
powiedzi na zaczepki, do bezpośrednich lub pośrednich polemik,
publicznych tłumaczeń. A potem, cytując znane powiedzonko, „wy-
chodzi Czarnek cały na biało” (albo inny „niezależny kandydat”) i za-
czyna się bój ostatni. Bo niepowodzenie „projektu obywatelskiego”
nie obciąża partii: ta może przecież w każdej chwili wystawić swoje-
go reprezentanta. Czy da się taki scenariusz wykluczyć? Przeciwnie:
Nawrocki ma wszelkie cechy kandydata na próbę.
Z
atem kampania rusza, choć niekoniecznie naprawdę. Po au-
toprezentacji Nawrockiego na wiecu partyjnym, nazwanym
Kongresem Obywatelskim, mniej więcej wiadomo, jaki będzie tzw.
propagandowy spin. Prezes IPN przedstawia się jako prosty chłopak
z robotniczej rodziny (w odróżnieniu od elitarnego Trzaskowskiego),
dobry katolik (podczas gdy Trzaskowski ściąga krzyże ze ścian), bez-
partyjny (w odróżnieniu od wiadomo kogo…), orędownik rozwoju
Polski (która pod obecnymi rządami – jak mówił na wiecu Kaczyński
– „cofa się w tył”) i jej powrotu do wielkości (Make Poland etc.). Tyle
teorii, w praktyce podstawową zaletą Nawrockiego jest – z punktu
widzenia Nowogrodzkiej – że nie zagraża przywództwu prezesa, nie
wzmacnia żadnej ze skłóconych frakcji, a w kampanii nie będzie mu-
siał się tłumaczyć (jako teoretycznie bezpartyjny) z afer i złodziejstw
PiS, łamania prawa ani w ogóle ośmiu lat tamtych rządów. Praw-
dopodobnie to przeważyło: „Trzaskowski i PO wciąż o przeszłości,
a nasz kandydat wybiera przyszłość”. Na początek kampanii tego
świeżego i „niepolitycznego” kandydata dostaliśmy więc cały pęk
oczywistych i ogranych marketingowych chwytów (o dawnych kam-
paniach prezydenckich ciekawie opowiada Rafał Kalukin na s. 20).
Rafał Trzaskowski startuje do tych wyborów jako faworyt,
ale do głosowania jeszcze pół roku, a PiS jest dobry w kampanij-
nych mistyfikacjach, co już wiele razy udowodnił. Namieszać mogą
też trzeci kandydaci. Zapewne dla Trzaskowskiego Czarnek byłby
groźniejszym przeciwnikiem, ale po stronie demokratów chyba
każdy ma wbite w pamięć, że jeśli taki człowiek jak Andrzej Duda
mógł wygrać wybory prezydenckie, i to dwukrotnie, to obywatelski
Nawrocki też może.
Obywatel Nawrocki
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 7
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J
© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, KUBA ATYS/AGENCJA WYBORCZA.PL
Wybory: czas na start
Z
namy już nazwiska najważniejszych
kandydatów, którzy wiosną przyszłego
roku będą walczyć o prezydenturę Pol-
ski. Kampania wyborcza de facto już ruszyła,
choć formalnie jej start usankcjonuje ogło-
szenie przez marszałka Sejmu – zarazem
jednego z pretendentów do fotela prezyden-
ta – daty wyborów. Jak zapowiedział Szymon
Hołownia, nastąpi to 8 stycznia. Wcześniej z dużych wydarzeń
kampanijnych czeka nas oficjalna prezentacja kandydata Koalicji
Obywatelskiej Rafała Trzaskowskiego i jego programu. „Widzimy się
7 grudnia w Gliwicach i zaczynamy” – ogłosił w weekend prezy-
dent Warszawy, który, jak słychać w KO, zbiera teraz siły po dwuty-
godniowym prawyborczym sparingu z Radosławem Sikorskim.
Z przepisów wynika, że przyszłoroczne wybory prezydenckie
powinny się odbyć w jedną z czterech majowych niedziel. Tym sa-
mym pierwsza tura mogłaby być 4, 11, 18 lub 25 maja, druga – dwa
tygodnie później. Wiele wskazuje na to, że marszałek Hołownia zde-
cyduje się na 11 lub 18 maja – jeśli jednak wskazałby na niedzie-
lę 4 maja, mogłoby się to odbić na frekwencji, ponieważ wybory
krzyżowałyby się z majówką i długim weekendem (1 maja to czwar-
tek). Z kolei wybór ostatniej niedzieli maja powodowałby, że druga
tura wypadałaby w Zielone Świątki – co raczej mniej by rzutowało
na frekwencję. Niektórzy zwracają uwagę, że także 18 maja nie
jest optymalną datą, ponieważ druga tura musiałaby wówczas być
1 czerwca, a wielu rodziców może świętować Dzień Dziecka poza
miejscem zamieszkania. Stąd podpowiadają marszałkowi 11 maja.
W gestii marszałka pozostaje też rozpisanie szczegółowego
kalendarza wyborczego. Kodeks wyborczy mówi, że kandydata
na prezydenta należy zgłosić do godz. 16 w 44. dniu przed datą
wyborów. Przyjmując, że wybory byłyby 11 maja, komitety miałyby
czas do 28 marca (jeśli Hołownia wybrałby jednak datę 18 maja,
wówczas kandydatów trzeba byłoby zgłosić
do 4 kwietnia). Z kolei o utworzeniu samych
komitetów wyborczych PKW powinna zostać
powiadomiona najpóźniej w 55. dniu przed
dniem wyborów, czyli 17 marca (w drugim
przypadku – 24 marca).
Kadencja Andrzeja Dudy kończy się
6 sierpnia 2025 r.
W
yborcze plany kandydatów, szcze-
gólnie prezydenta Warszawy oraz
prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, powodują, że coraz częściej
powtarza się pytanie, czy na czas kampanii nie powinni wziąć
urlopów od swoich obowiązków bądź też – jak w przypadku szefa
IPN – w ogóle zrezygnować z pełnionych funkcji? – Jeżeli zajdzie
taka konieczność, to tak, przewidujemy, że Rafał weźmie urlop, ale
generalnie idziemy w tym samym kierunku, co poprzednio – słyszymy
od współpracownika Trzaskowskiego. Jak wyglądało to podczas
kampanii w 2020 r., kiedy kandydat KO równolegle także piasto-
wał urząd prezydenta stolicy? – Brał wolne w poszczególne dni,
a na ostatniej prostej był na urlopie, ale tak, aby nie sparaliżować pracy
miasta – mówi nasz rozmówca. I dodaje: – Pewnie bliżej wyborów
urlop będzie nieunikniony, ale na razie łączymy obie aktywności. Nie
da się przecież zostawić miasta ot tak.
Z kolei rzecznik IPN dr Rafał Leśkiewicz podkreśla: – Prezes IPN
nie będzie łączył aktywności związanych z kierowaniem IPN z udziałem
w kampanii wyborczej, gdy ta wystartuje. Z tego, co mi wiadomo, weź-
mie wówczas urlop.
Według prawa szef IPN „nie może należeć do partii politycznej
(…) ani prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić
z godnością jego urzędu”. Może stąd właśnie te hasła depolaryzacji,
z którymi na sztandarach chce teraz iść PiS i namaszczony przez
prezesa tej partii „kandydat obywatelski”? Choć wiara w to, że for-
macja, która najmocniej podzieliła polskie społeczeństwo, obniży
temperaturę politycznego sporu, jest mocno naiwna. (MLV)
Co ma PiS
P
aństwowa Komisja Wyborcza odrzuciła
sprawozdanie partyjne PiS za 2023 r.,
czego konsekwencją może być ode-
branie trzyletniej subwencji – wynoszącej
75 mln zł. Partia na dniach złoży odwołanie
do Sądu Najwyższego, ale straci prawo
do subwencji dopiero, gdy SN oddali jej
skargę na decyzję PKW. Teoretycznie SN
ma na to 60 dni, ale doświadczenie poka-
zuje, że sprawa może się przeciągać, nawet
do końca kadencji Sejmu. Status Izby wła-
ściwej do rozpatrywania skargi PiS jest kwe-
stionowany przez rząd oraz część członków
PKW, gdyż dominują w niej neosędziowie.
Do dziś Izba nie zajęła się rozpoznaniem
skargi na sierpniową uchwałę PKW, która od-
rzuciła sprawozdanie wyborcze komitetu PiS.
Kilka dni temu Jarosław Kaczyński znów
prosił sympatyków o wpłaty. Dziennikarze
dopytywali, czy jeśli zbiórka nie przyniesie
rezultatu, to rozważa sprzedaż majątku.
Prezes odpowiedział: „Partia nie ma już
żadnego majątku, to wszystko tutaj to jest
wynajęte, poza może jakimiś biurkami”. Fak-
tycznie PiS nie posiada żadnego majątku czy
nieruchomości, które można by sprzedać
i – zgodnie z ustawą o partiach politycz-
nych – przeznaczyć na fundusz wyborczy
lub na bieżącą działalność. Za to ludzie po-
wiązani z PiS (m.in. asystent Kaczyńskiego,
radny PiS, żona Adama Lipińskiego – byłego
wiceprezesa PiS, dziś wiceprezesa NBP) za-
rządzają spółką Srebrna, która ma ogromny
majątek w centrum Warszawy.
To spadek po Fundacji Prasowej Solidar-
ność, przemianowanej na fundację Instytut
Lecha Kaczyńskiego. Szefem Rady Instytutu
jest Jarosław Kaczyński. Fundację założyli
ludzie PC na początku lat 90. Kupiła ona
„Express Wieczorny” i wzięła w użytkowa-
nie wieczyste trzy nieruchomości w cen-
trum stolicy, łącznie 8534 m kw. To z ich
wynajmu ma dochody. Na polecenie Ka-
czyńskiego prezes Srebrnej złożył niedawno
do warszawskiego ratusza wnioski o wykup
działek przy ul. Srebrnej i Alejach
Jerozolimskich. Za kilkadziesiąt milionów
mogą stać się własnością spółki. To przy
Srebrnej miały stanąć słynne dwie wieże
braci Kaczyńskich. Przy okazji „taśm Kaczyń-
skiego” wyszło, że to on nieformalnie zarzą-
dza spółką. W 2023 r. Srebrna odnotowała
7 mln 849 tys. przychodów netto
i 1 mln 705 tys. 349 zł czystego zysku.
N
ie ma takiej prawnej możliwości, aby
spółka finansowała partię polityczną czy
przekazała jej jakieś nieruchomości. Partia
polityczna może przyjmować pieniądze
tylko od osób fizycznych, obywateli pol-
skich, mających stałe miejsce zamieszkania
w Polsce. Wpłaty są ograniczone limitami.
W 2024 r. limit (na konto wyborcze i partyj-
ne) wynosił 172 tys. zł, a w 2025 r. – 129 tys.
zł. Osoba niegdyś związana z Nowogrodzką
uważa, że Srebrna służy Kaczyńskiemu jako
zabezpieczenie ludzi PiS na czas chudych lat
w opozycji. Na partię mają się złożyć wybor-
cy, a sam prezes wpłacił we wrześniu 5 tys. zł,
dużo mniej niżby mógł. (DĄB)
8 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J
T Y D Z I E Ń W P O L I T Y C E
J a r o s ł a w K u ź n i a r
Dziennikarz, twórca platformy podkastowej Voice House.
E
lon Musk okazał się skuteczniejszy od Władimira
Putina. Nie mam pewności, czy to świadomi
obywatele wybierają dzisiaj prezydentów. Pro-
ces wygląda wciąż na demokratyczny, ale jest podda-
wany manipulacjom silniejszym niż kiedykolwiek.
Podsumowując na gorąco wynik wyborów w USA,
Jon Stewart w „The Daily Show” wygłosił orędzie do wszystkich in-
stytutów badawczych, które sugerowały, że Kamala Harris i Donald
Trump idą łeb w łeb, że o wygranej zadecydują milimetry. To było
wyjątkowo krótkie przesłanie: „F…k off”. Trudno się z jego czułością
nie zgodzić. Kiedy Trump wygrał Biały Dom za pierwszym razem,
dyskutowaliśmy o aferze Cambridge Analytica, czyli mikrotarge-
townaiu wyborców. Firma zamieszana w skandal oceniała ludzi pod
kątem kilku cech: otwartości, ekstrawersji czy ugodowości. Te wyniki
zostały potem połączone z sondażami, rejestrami wyborców i ak-
tywnością online. Tak powstały modele osobowości wyborców.
Wykorzystano algorytm, który przed laty opracował polski
naukowiec, dr Michał Kosiński z Uniwersytetu Stanforda. Ten na pod-
stawie naszej aktywności w mediach społecznościowych tworzył
kompletny obraz, który mówił o nas dużo. Za dużo. Sztabowcy
Trumpa użyli tego dynamitu, nie licząc się z naukową intencją. Swe-
go czasu w rozmowie ze mną w Onet Rano dr Kosiński mówił, że:
„Zaletą internetu jest to, że wyrównuje szanse społeczne”. To wciąż
prawda – każdy może nadawać, ale tylko najbogatszych słychać.
W swoim zwycięskim przemówieniu Donald Trump niby dzięko-
wał swojemu sztabowi, wyborcom, rodzinie, ale najwięcej czułości
zostawił dla Elona. Nazywany po wyborach first buddy Musk to nie
tylko jeden z najbogatszych ludzi świata, ale i najpotężniejszych.
Nie dość, że niczym gigantyczna farma trolli manipuluje milionami
Amerykańska lekcja ludzi na całym świecie przez swoją platformę X,
to jeszcze może liczyć na oficjalne stanowisko w no-
wym amerykańskim rządzie. Podobnie jak Joe Rogan.
Najpopularniejszy podkaster świata mówi do Zełen-
skiego „pie…l się, nie chcemy przez ciebie trzeciej woj-
ny światowej”. Tuż przed wyborami dał Trumpowi głos
i 50 mln widzów tylko na samym YouTube. Takiego
zasięgu nie ma żadna tradycyjna telewizja.
A
będzie jeszcze ciekawiej. Właściwie co wybory
mamy jakieś nowe pokolenie i nowe media. Widzia-
łem badania pokazujące, jak przez ostatnie 10 lat niejaki
Howard Stern, „King of All Media”, traci moc na rzecz kosmicznego
przyspieszenia Rogana. To jak dystans między Wenus i Marsem. Sym-
bol zmian, które wpływają na wybory.
Algorytmy nie śpią. Stare przyzwyczajenia tracą moc. Prōpāgāre,
czyli stara dobra propaganda, ma się czym dzisiaj karmić. Słyszę
łkania Demokratów, że muszą poszukać własnego Rogana, żeby
w przyszłości móc wygrać. Tyle że to zbyt proste, żeby było skutecz-
ne. Na końcu liczy się suma sączeń z różnych strumieni.
Świetny standuper Dave Chappelle podsumowuje to tak
(trawestuję na potrzeby felietonu): „Głosuję w Ohio. To ważny stan.
Przy Obamie mieliśmy tam sceny niezwykłe. Teraz przyjeżdżam
do lokalu nowym Porsche. Dobrze mi się od tamtego czasu powodzi.
Jest środek dnia, na parkingu już nie ma miejsca. Wszędzie traktory
i pick-upy. Już wiem, kto wygra. Stają karnie w kolejce do głosowa-
nia. Słucham tych wszystkich farmerów: »Tylko Trump. Pogoni kogo
trzeba, zadba o nasze interesy«. I myślę sobie, patrząc na moje nowe
Porsche: panowie, pomyłka – wy jesteście biedni! On zadba o moje
interesy”.
Przekładając na polski grunt: wybory trudno dziś wygrywać
w białych rękawiczkach. Miał rację Radosław Sikorski, że czasy się
zmieniły. Ma rację Donald Tusk, że lekceważenie konkurenta to prze-
grana. Tajemnica kryje się w sprycie i odwadze. W Porsche nie będzie
wygranej.
Więcej legalnych
aborcji
Z
danych Narodowego Funduszu Zdro-
wia przekazanych POLITYCE wynika,
że do końca sierpnia tego roku szpitale
przeprowadziły więcej terminacji ciąży niż
w całym 2023 r. Dokładnie 530, podczas gdy
poprzedniego roku rozliczono 509 takich
zabiegów, a w 2022 r. jeszcze mniej, bo 453.
Jeśli ta tendencja się utrzyma, liczba wyko-
nanych legalnie w tym roku aborcji zbliży się
do tej sprzed wyroku Trybunału Julii Przy-
łębskiej, kiedy wykonywano ich nieco ponad
tysiąc rocznie. (Przypomnijmy: po wyroku
z 22 października 2020 r. wykreślono trzecią
przesłankę do aborcji: ciężką, nieodwracalną
wadę płodu, która była najczęstszą przyczyną
przerywania ciąży w polskich szpitalach).
To suma kilku czynników. Przede
wszystkim politycznej zmiany, dzięki której
coraz szerzej stosowana jest przesłanka
do aborcji mówiąca o zagrożeniu dla ży-
cia i zdrowia kobiety, a więc obejmująca
także zdrowie psychiczne. Poza tym resort
zdrowia wydał w sierpniu wytyczne dla za-
rządzających szpitalami i lekarzy w sprawie
terminacji ciąży, wskazujące, że jedno orze-
czenie lekarskie o zagrożeniu zdrowia ko-
biety wystarczy, by przeprowadzić zabieg.
Nastroje studzą jednak obrończynie
praw kobiet, podkreślając, że wciąż daleko
do oczekiwanego przełomu. – Zorganizo-
wanie aborcji w polskim szpitalu jest wciąż
trudniejsze niż za granicą. Zanim zabieg się
w ogóle odbędzie, trzeba przejść przez długą
drogę uzyskania zaświadczenia od psychiatry.
Następnie trzeba poszukać sobie odpowied-
niego szpitala, a to nie jest łatwe. W szpitalu
kobiety spotykają się z lekarzami, którzy kwe-
stionują ich zaświadczenia, padają pomysły,
by potrzebujące aborcji wysyłać na dwutygo-
dniowe obserwacje na oddziale psychiatrycz-
nym. Oddzielną sprawą jest to, jak odbywa się
ten zabieg. Nie stosuje się najnowszych metod
rekomendowanych przez WHO – mówi Justy-
na Wydrzyńska, aktywistka z Aborcyjnego
Dream Teamu.
F
undacja na rzecz Kobiet i Planowania Ro-
dziny FEDERA szacuje, że Polki wykonują
rocznie od 80 do 200 tys. aborcji (farmako-
logicznie i w zagranicznych klinikach), choć
rzeczywista liczba jest trudna do ustalenia.
Z kolei Aborcja bez Granic pomaga rocznie
ponad 46 tys. kobiet. Dodatkowo w ciągu
ostatnich 12 miesięcy ponad 21 tys. Polek
skorzystało z pomocy Women Help Women,
zamawiając tabletki do domowego zabiegu.
(AGSZCZ)
© SHUTTERSTOC, INSTYTUT BADAŃ EDUKACYJNYCH, MATEUSZ SKWARCZEK/AGENCJA WYBORCZA.PL
REKLAMA
‚‚P
owinni kierować się wartościami,
takimi jak odpowiedzialność, szacu-
nek i prawda. Mieć poczucie spraw-
czości oraz dbać o dobrostan swój i innych
ludzi. Umieć budować relacje i troszczyć się
o dobro wspólne”. To część opisu profilu ab-
solwenta, czyli stworzonego przez podległy
MEN Instytut Badań Edukacyjnych pożąda-
nego portretu osób kończących w przyszło-
ści polską szkołę. Ma on być punktem startu
do reformy oświaty w 2026 r. W ostatnich ty-
godniach Fundacja Stocznia na zlecenie IBE
przeprowadziła na temat profilu konsultacje
pomyślane jako otwarta publiczna dyskusja
o tym, co edukacja powinna dawać dzie-
ciom i nastolatkom. Wstępne wnioski z tego
procesu przedstawia ekspertka IBE.
JOANNA CIEŚLA: – Ile osób wzięło udział
w dyskusji o przyszłości polskiej
szkoły?
ELŻBIETA STRZEMIECZNA: – W konsulta-
cjach prowadzonych przez Stocznię w for-
mie stacjonarnej lub online wzięło udział
2,5 tys. osób. Kolejne 1,4 tys. uczestniczyło
w dyskusjach organizowanych głównie
przez szkoły. W tym gronie było niewielu
uczniów. Zdecydowanie większą grupę
stanowili nauczyciele oraz przedstawiciele
stowarzyszeń i fundacji, które pracują w ob-
szarze oświaty. Oprócz tego otrzymaliśmy
ok. 40 stanowisk różnych organizacji. Mie-
liśmy nadzieję na większe zaangażowanie,
ale zdajemy sobie sprawę, że mógł je utrud-
niać krótki czas trwania tych konsultacji.
Przedyskutowany społecznie profil
absolwenta ma służyć do opracowa-
nia nowej podstawy programowej.
Wiele osób uważa, że to błędna
kolejność, że zmiany należałoby
zacząć od sytuacji nauczycieli.
Rozumiem te głosy, zwłaszcza że fak-
tycznie to nauczyciele będą wdrażać re-
formę, podobnie jak wdrażali poprzednie,
i zawsze od nich wymaga to największego
wysiłku. Rozmawiamy z MEN o tym, w jaki
sposób na bieżąco ich wspierać. Jedno-
cześnie jednak uważamy, że w centrum
edukacji jest uczeń, to on jest jej celem
i podmiotem.
Co zmienią te konsultacje?
Na pewno będziemy doprecyzowywać
część użytych w profilu pojęć. Zmianom
ulegnie też definicja sprawczości – to, co ma
się na nią składać, na razie opisane jako
„aspiracje, przekonanie o własnej skutecz-
ności, tożsamość i odporność psychiczna”.
Sprawczość jawi się jako jedno z najpoważ-
niejszych wyzwań dla młodych ludzi w Pol-
sce. I oni sami, i pracodawcy, i wyniki badań
potwierdzają, że młodzież ani dzieci nie
czują, że mają wpływ na rzeczywistość. Ani
na swoją najbliższą, w szkole, ani na to, cze-
go się uczą. Nie wiedzą też, co z tym robić
w przyszłości. I to poczucie ukształtowane
w dzieciństwie utrzymuje się w dorosłości.
Musimy wnikliwie przemyśleć, w jaki spo-
sób to zmienić. Ten wniosek sformułowano
w trakcie konsultacji. Dość niski poziom za-
angażowania w dyskusję o przyszłości szko-
ły dodatkowo tę konieczność potwierdza.
Cała rozmowa na Polityka.pl.
Jaki ma być absolwent polskiej szkoły
10 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] Ś W I A T
N
ajnowsza eskalacja rosyjsko-ukraińskiej
wojny to dialog, w którym słychać coraz
dalsze wybuchy i coraz groźniejsze po-
mruki, że będzie z tego wojna światowa. Ukra-
ina, świadoma upływającego czasu prezydentu-
ry przychylnego Joe Bidena, chce wykorzystać
nowe możliwości, jakie dała jego spóźniona
o lata zgoda na rakietowy ostrzał głębokiego
zaplecza frontu po rosyjskiej stronie. W ruch
poszły naziemne ATACMS-y i lotnicze Storm Shadowy, bo brytyjscy
sojusznicy też czekali na Amerykanów. Wybuchają więc kolejne składy
amunicji i magazyny paliw, ale część zachodnich pocisków strąca ro-
syjska obrona powietrzna. Kremlowi to nie wystarcza, Władimir Putin
zdecydował się na rzecz niespotykaną nie tylko w tej wojnie.
Na żywym ciele ukraińskiego miasta Dniepr przetestował
nowy pocisk balistyczny średniego zasięgu (na fot. znalezione
szczątki). Rakietę wystrzelono z poligonu testów broni jądrowej, a jej
start, jak się później okazało, został notyfikowany Amerykanom w ra-
mach mechanizmu zapobiegania przypadkowej wojnie. Ale szok nie
był wcale mniejszy. Świetlne ślady na ciemnym niebie nad Dnieprem
znaczyły nowy etap walki, w którym w użyciu są już narzędzia osta-
tecznej zagłady.
Od
czwartkowego świtu trwały dywagacje, co to za rakieta: ro-
syjska Rubież, jej irański lub północnokoreański „analog” czy
coś innego. Putin trzymał widzów w napięciu cały dzień, dopiero
w wieczornym orędziu przyznał, że użył nowego pocisku o pozor-
nie niegroźnej nazwie Oriesznik, czyli leszczyna (ukraiński wywiad
używa innego drzewnego kryptonimu – Cedr). Celem były tereny
fabryki zbrojeniowej Piwdenmasz, wyspecjalizowanej w techno-
logiach rakietowych, na którą spadło sześć konwencjonalnych, ale
niezwykle szybkich – hipersonicznych głowic nowego typu. Wielkich
zniszczeń nie wywołały, ale nie o to chodziło. To była jednocześnie
demonstracja, eskalacja, ostrzeżenie, być może desperacja dyktatora,
Rz
ądzący Nikaraguą 79-letni
Daniel Ortega wniósł wkład
w autorytarną formułę sprawowa-
nia władzy. Zapowiedział, że jego żona
Rosario Murillo, obecna wiceprezydent-
ka, co już jest oryginalne, zostanie współ-
prezydentem o identycznych kompeten-
cjach. Przy okazji wydłużają sobie kadencję
do sześciu lat, choć to nie było niezbędne.
Państwo Satrapowie
Dyplomacja rakietowa
To już czwarta kadencja Ortegi, dawno
zniósł limit i dobrze opanował sztukę wy-
grywania wyborów, maltretując konkuren-
tów i zmuszając ich do opuszczenia kraju.
Przy okazji legalizuje się to, co już było
praktyką: „zdrajców ojczyzny” pozbawia
się obywatelstwa i mienia, mediom za pu-
blikowanie „fałszywych informacji” i „słu-
żenie obcym interesom” grożą wieloletnie
wyroki, a żadna organizacja nie może być
finansowana przez zagranicę. Powołano
też „ochotniczą policję”, która ma wspierać
bezpieczeństwo kraju (a już wcześniej bar-
dzo się przydała do walki z przeciwnikami).
Ortega po raz pierwszy zdobył władzę
w 1979 r., na fali sandinowskiej rewolucji,
która po latach walk zmiotła 40-letnią dyk-
taturę klanu Somozów. Niebanalny refor-
mator, który obiecał unikać błędów innych
rewolucji, przeprowadził reformę rolną
i nacjonalizację, ale zmagał się z oporem
materii i amerykańską interwencją. W 1990 r.
po przegranych wyborach oddał władzę.
Powrócił w 2007 r. z nowym pomysłem
na rządzenie; żar rewolucji wygasł, zastąpio-
ny sojuszem z Kościołem i biznesem oraz
z programami społecznymi dla biednych
za wenezuelskie petrodolary. Jak to się stało,
że Ortega stoczył się w satrapię i kleptoma-
nię jak za Somozów, to temat na odrębną
opowieść (POLITYKA 45/21). Osoba małżon-
ki, ekscentrycznej poetki poznanej w cza-
sach walki, to motyw literacki sam w sobie.
Schorowany Ortega rzadko pokazuje się
publicznie, za to Rosario co rano gości we
wszystkich domach ze swoimi pogadanka-
mi w radiu i telewizji, i to ona praktycznie
sprawuje władzę, nazywana jest przez lud
la chamuca (czarownica).
S
zanse na demokratyczną zmianę warty
pękły w 2018 r., po krwawo stłumio-
nych rozruchach społecznych, w których
wyniku straciło życie 355 osób, a tysiące
trafiły do więzienia. W sumie wyjecha-
ło z kraju ponad 100 tys. ludzi. Licząca
7 mln mieszkańców Nikaragua, najbiedniej-
sze państwo regionu, ma już za sojuszników
tylko Kubę, Wenezuelę (której dziś nie stać
na pomaganie innym) oraz… Rosję Putina,
która wysyła tu doradców. Co i jak doradza-
ją, można się domyślać.
którego wcześniejsze groźby nie złamały
oporu Ukrainy ani zachodniej determinacji,
by ją wspierać.
Dramatycznemu gestowi towarzyszyła
mroczna oprawa: Putin wygłaszał kolejną
antyzachodnią tyradę przy tym samym biurku
i w tym samym anturażu, w jakim ogłaszał
początek wojny z Ukrainą. Chodziło o prze-
konanie widzów, że tym razem to już na serio
nie blefuje i jest gotów iść dalej. Analitycy
konfliktów rozróżniają eskalację wertykalną
i horyzontalną. Ta pierwsza to „drabina”, której
szczeble prowadzące w górę oznaczają zwiększanie presji militarnej
głównie poprzez użycie większych sił lub potężniejszego uzbrojenia.
Tę wersję zastosował Putin, który – na szczęście – ma problem z ho-
ryzontalnym rozszerzaniem wojny na inne fronty. Choć nie wiadomo,
czy nie spełni groźby udostępnienia rosyjskich systemów rakieto-
wych jemeńskim Huti, by skuteczniej strzelali do zachodnich statków
i okrętów. Pytanie też, czy rosyjskiej ręki nie było w przecięciu pod-
morskich kabli na Bałtyku (patrz obok). Ale przede wszystkim Rosja
pokazała, że ma nową broń podwójnego zastosowania, stworzoną
dla arsenału nuklearnego, ale przydatną w konfrontacji konwencjo-
nalnej. Czy – jak twierdzi Putin – jest nie do pokonania przez systemy
obronne?
O
biekty w Dnieprze raczej nie miały antyrakietowej osłony. Patrio-
ty radzą sobie z pojedynczymi hipersonicznymi Kindżałami, ale
Ukraina ma ich za mało, a salwa sześciu głowic spadających jedno-
cześnie może być nie do zatrzymania. Jeśli eksperymentalnych rakiet
Rosja ma więcej, bojowy test zachodniej tarczy może nadejść szybko.
Pierwszy pokaz musiał się udać, fiasko ataku byłoby wizerunkową
porażką. Jednak Putin na drabinie eskalacji zostawił wolny szczebel.
Wbrew wcześniejszym obawom kilku państw zachodnich, w tym Sta-
nów Zjednoczonych, które czasowo zamknęły nawet swoje ambasa-
dy, nie zaatakował Kijowa, lecz wybrał cel łatwiejszy, słabiej broniony.
Zasięg rakiety gwarantuje, że uderzyć może w każde miejsce Ukrainy
z bezpiecznej głębi rosyjskiego interioru.
© EVGENIY MALOLETKA/AP/EAST NEWS, ALFREDO ZUNIGA/AP/EAST NEWS, NARCISO CONTRERAS/ANADOLU/GETTY IMAGES, MIKKEL BERG PEDERSEN/AFP/EAST NEWS
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 11
Z
godnie z wiosennymi zapo-
wiedziami Międzynarodowy
Trybunał Karny (MTK), ścigający
już m.in. Władimira Putina, wystawił
nakazy aresztowania premiera Izraela
Beniamina Netanjahu, byłego ministra
obrony tego kraju Joawa Gallanta oraz Mohameda
Deifa, prawdopodobnie nieżyjącego już szefa struktur wojskowych
Hamasu. Wszyscy są podejrzani o zbrodnie wojenne w Strefie Gazy.
Po raz pierwszy w 22-letniej historii Trybunału nakazami objęto lide-
rów demokratycznego państwa. Jeśli pojawią się na terytorium jedne-
go ze 124 państw sygnatariuszy traktatu rzymskiego, ustanawiające-
go MTK, lokalne władze mają obowiązek ich aresztować. W przypadku
Izraelczyków – według Trybunału – są podstawy, żeby obarczyć ich
odpowiedzialnością za zbrodnię wojenną polegającą „na świadomym
głodzeniu mieszkańców Strefy Gazy” (blokowanie dostaw żywności)
oraz za „zbrodnie przeciwko ludzkości, w tym morderstwa, prześla-
dowanie i inne nieludzkie akty”. Deifowi MTK dorzuca jeszcze tortury
na izraelskich zakładnikach porwanych 7 października 2023 r., ale
w jego przypadku oskarżyciele muszą najpierw sprawdzić, czy żyje.
Decyzja Trybunału spotkała się z ostrą reakcją izraelskiego rządu,
sam Netanjahu nazwał ją „antysemicką” i zwrócił uwagę na wybiór-
czą aktywność MTK, który nie jest tak energiczny w ściganiu krwa-
wego prezydenta Syrii Baszara Asada czy sudańskich przywódców
za zbrodnie w Darfurze. W Izraelu murem za premierem stanęli
nawet jego twardzi krytycy. W obronie izraelskiego premiera wy-
powiedział się też prezydent Joe Biden. Stany Zjednoczone nie są
stroną traktatu rzymskiego, nie aresztują więc Netanjahu na swojej
ziemi, podobnie jak m.in. Chiny, Rosja czy Indie. Największy problem
premier Izraela będzie mieć z Europą – wszystkie państwa Unii uzna-
ją jurysdykcję MTK. Choć i tu może się szykować prowokacja, która
pokiereszuje reputację Trybunału. Otóż w węgierskich kręgach rzą-
dowych pojawił się pomysł, żeby jak najszybciej zaprosić Netanjahu
do Budapesztu. I oczywiście puścić wolno.
C
hiński masowiec „Yi Peng 3” miał
się przyczynić do zerwania dwóch ka-
bli telekomunikacyjnych biegnących
po dnie Morza Bałtyckiego. Chodzi konkret-
nie o Arelion, łączący szwedzką Gotlandię
z Litwą, i C-Lion, między Rostockiem a Hel-
sinkami. Oba zostały przecięte w połowie
listopada w odstępie godzin.
„Yi Peng 3” nie tylko był w pobliżu, ale
jeszcze niestandardowo zmieniał kurs
Ścigany
Incydenty na dnie
Oriesznik to pocisk balistyczny o zasięgu kontynentalnym, mniej
więcej takim, jaki w czasie zimnej wojny stanowił największe zagroże-
nie dla zachodniej Europy. Dziś jest narzędziem międzynarodowego
szantażu, skierowanym głównie do tych stolic, które przed wielką
niewiadomą prezydentury Donalda Trumpa muszą zdecydować, czy
wziąć na siebie większe wsparcie Ukrainy i związane z nim większe
ryzyko, czy pójść Putinowi na rękę. W tym sensie użycie Oriesznika
to dyplomacja z pozycji siły, czyli coś, o czym Zachód mówi, ale czego
waha się zastosować. Rosja od początku wojny stosowała siłę nad-
mierną i brutalną. W odpowiedzi na taktyczne ATACMS-y sięgnęła
po broń dużo groźniejszą. Ale odpowiedziała nie tylko Amerykanom.
Pocisk miał powstrzymać zapędy Kijowa, skąd dochodziły pogłoski
o apetycie na własną broń jądrową.
W
połączeniu z podpisaniem wcześniej zapowiadanych zmian
doktryny nuklearnej, które obniżają próg odpowiedzi jądrowej
nawet na konwencjonalny atak na Rosję, ta rakietowa dyplomacja
ma przynieść jeden skutek – strach. Widmo wojny jądrowej na konty-
nencie europejskim ma się stać jeszcze bardziej realne, a chęć unik-
nięcia najgorszego przeważyć nad strategicznymi celami wspierania
Ukrainy, by przyspieszyć ustępstwa Zachodu. Tyle że – przynajmniej
na razie – wielkiego strachu nie czuć, a o ustępstwach nikt nie mówi.
Na Kremlu nie dzwonią panicznie telefony, nikt się nie zrywa, by „ra-
tować pokój za wszelką cenę”. Ukraina trwa w obronie, a Zachód w jej
wsparciu, choć rzecz jasna Kijów, Paryż, Bruksela i Waszyngton odno-
towują bezprecedensową eskalację.
Co ciekawe, nawet straszący w kampanii trzecią wojną światową
Trump milczy w sprawie rosyjskiej rakiety. Milczy też jego syn Donald
junior, wcześniej przerażony zgodą Bidena na rakietowy ostrzał Rosji.
Kilka dni po kremlowskiej demonstracji pojawił się za to w Mar-a-La-
go na Florydzie sekretarz generalny NATO Mark Rutte, znany z tego,
że z Trumpem umie rozmawiać, a nawet przekonywać go do sojuszni-
czych racji. Jeśli prawdą jest – bo na sto procent nadal tego nie wiemy
– że w pierwszej rozmowie z Putinem Trump wzywał go do umiaru,
to dostał coś odwrotnego. To się nie musi spodobać człowiekowi, któ-
ry może i chce pokoju, ale na swoich warunkach.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI
i zmniejszał prędkość. Masowiec nie zdołał
opuścić Bałtyku, zakotwiczył w cieśninie
Kattegat, po przechwyceniu przez duńską
straż przybrzeżną, wspieraną przez straże
szwedzką i niemiecką.
Statek schronił się na wodach między-
narodowych, co ograniczyło możliwość
interwencji. Do ewentualnego wejścia
na pokład potrzebne były dowody, które
uprawdopodobniłyby podejrzenie, że załoga
uczestniczyła w łamaniu prawa. W przypad-
ku „Yi Peng 3” dziwnych zbiegów okoliczno-
ści jest więcej. Podobno dowodzi nim oficer
rosyjskiej marynarki. Płynął z Rosji, z portu
Ust-Ługa pod Petersburgiem. Ma też uszko-
dzoną jedną z kotwic. Jej ramiona są mocno
powyginane, co wskazuje, że włócząc, mu-
siała o coś zahaczyć. To mogły być np. pod-
wodne skały zaczepiane przy rwaniu kabli.
O możliwym rosyjskim sabotażu mówi m.in.
niemiecki minister obrony Boris Pistorius.
T
akie ataki zazwyczaj nie noszą podpisu,
ale wprowadzają sporo zamieszania.
Tym bardziej że nie pierwszy raz bałtycka
infrastruktura uległa tajemniczej dewastacji,
stając się frontem hybrydowego konfliktu
NATO z Rosją. W ostatnich latach eksplo-
zje unieruchomiły rurociąg Nord Stream.
W 2023 r. najpewniej chiński kontenerowiec
– fragment jego kotwicy został odnaleziony
na dnie – uszkodził gazociąg Balticconnector
między Finlandią a Estonią. Podobne zdarze-
nia notowane są też na Oceanie Atlantyckim,
gdzie ofiarą był kabel między Norwegią i jej
wyspiarską prowincją Svalbard.
Łączna długość podmorskich światło-
wodów, obsługujących 99 proc. globalne-
go ruchu internetowego, to 1,3 mln km.
Odgrywają kluczową rolę w gospodarce
i są bardzo podatne na zakłócenia, a tym
samym atrakcyjne dla każdego, kto chce
innych wpędzić w kłopoty. Kładziono je
w spokojniejszych czasach, gdy nie inwesto-
wano w systemy zabezpieczeń. Większość
z usterek kabli – na całym świecie około
setki rocznie – wynika z przypadkowej
działalności statków cywilnych lub rybac-
kich, zaczepienia sieci lub kotwic. Swoje,
choć to bardzo rzadkie, dokładają wybuchy
wulkanów. Możliwe są także przegryzienia
przez rekiny.
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
12 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
K
Czy Karol Nawrocki to ostatnie słowo partii Kaczyńskiego w sprawie prezydentury,
czy tylko pierwsza zagrywka? Zdecydują grudniowe i styczniowe sondaże.
Mojej osobie się uda
WOJCIECH SZACKI
andydatem PiS opisanym jakiś czas temu
przez Jarosława Kaczyńskiego – młodym,
wysokim, okazałym, przystojnym – okazał
się 41-letni prezes IPN, doktor historii i ama-
torski bokser Karol Nawrocki. W niedzielę
24 listopada w hali Sokoła w Krakowie odbył
się „kongres obywatelski”, na którym prezes
PiS namaścił „bezpartyjnego i niezależnego” kandydata, który
w maju przyszłego roku ma zmierzyć się z pretendentami z in-
nych partii, w tym przede wszystkim z Rafałem Trzaskowskim.
Trema i trauma
Nawrockiego zapowiadali prof. Andrzej Nowak, który mówił
o już istniejącym „obywatelskim komitecie poparcia” i nama-
wiał do zakładania następnych, prezydent Stalowej Woli Lucjusz
Nadbereżny, który nawiązał do Biblii (Nawrocki ma być Dawidem
„z kamieniem uformowanym z wiary i patriotyzmu”, który poko-
na platformerskiego olbrzyma), oraz Kaczyński.
Prezes PiS wymienił „wielu znakomitych kandydatów”, których
miała partia, ale tłumaczył, że wojnę polsko-polską może zakoń-
czyć tylko ktoś „bezpartyjny i niezależny”: „Wiarygodny, niezależny
od formacji politycznej, który będzie miał wolę i możliwość tę woj-
nę zakończyć nie w imię interesu jakiejś partii, a w imię interesu
Polski”. Nazwał Nawrockiego patriotą, człowiekiem przenikliwym
i obdarzonym zdrowym rozsądkiem oraz dodał, że jego zwycięstwo
otworzyłoby drogę do nowego etapu rozwoju Polski.
Nawrockiego na mównicy witał 21-letni syn Daniel, kandydat
PiS na radnego Gdańska w ostatnich wyborach samorządowych.
Prezes IPN w najlepszym fragmencie wystąpienia mówił o sobie
i swojej rodzinie; wspominał młodość i treningi w zapuszczonej
hali Stoczniowca oraz podróże tramwajem z robotniczej dziel-
nicy Siedlce na Uniwersytet Gdański, co miało pokazać kontrast
między nim a elitarnym Trzaskowskim. Powiedział, że jest gotów
zostać prezydentem, bo Polska to jego wielka miłość, „jedyna
miłość, o którą nie pogniewa się jego żona”.
Konkretów w przemówieniu było mało. Pierwszą obietnicą
Nawrockiego jest wygaszenie wojny polsko-polskiej, choć nie
zdradził, jak chciałby to zrobić. Przemawiał językiem bardzo
zbliżonym do języka PiS, a w sprawie Unii Europejskiej wręcz
identycznym – przekonywał m.in., że „trzeba bronić Polski, bro-
nić naszych wartości, nie pozwolić na zabranie nam symboli
i ograniczenie naszej suwerenności”. Opowiedział się za obec-
nością krzyża w miejscach publicznych. Wystąpił też jako zwolen-
nik budowy CPK. Obiecał, że zgłosi projekt ustawy zwalniającej
z podatku za nadgodziny. Cytował zarówno Józefa Piłsudskiego
(„Polska, aby była, musi być wielka”), jak i Romana Dmowskiego
(„Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”).
Całe przemówienie raczej przeczytał, niż wygłosił, co szybko sta-
ło się przedmiotem krytyki i kpin w mediach społecznościowych.
Krytyka spadła też na IPN, którego oficjalny profil na platformie
X promował krakowską imprezę.
„Mam parę uwag. Uwag sprowadzających się w zasadzie
do tego, że tego człowieka zostawiono samemu sobie i po-
zwolono, by mówił z kartki to, co mu napisano, a co było wy-
plute przez generator pisowskich wystąpień, nieprzećwiczo-
ne i przygotowane na odwal się. Karol Nawrocki powinien
po wszystkim te kartki, z których czytał, wepchnąć do gardła
osobie, która mu je dała. Zresztą – sam bym to zrobił, bo gdy
słyszałem, jak ze słów i zakłopotania Kandydata śmiał się
stojący w końcu korytarza pisowski aktyw, to ręce zaciskały
mi się w pięść” – ocenił sympatyzujący z PiS publicysta Woj-
ciech Mucha.
– Mariusz Błaszczak przy nim to Obama – kpił poseł PiS.
Od innego rozmówcy usłyszeliśmy: – Leadership: zero. Emocje:
zero. Wizja: zero. Co nie oznacza, że się nie poprawi. Ale sam
start fatalny.
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 13
– Widać, że na początku był stremowany, ale to może być jego
atut, bo jest autentyczny – broni Nawrockiego posłanka PiS Jo-
anna Lichocka.
Kandydat na kandydacie
Niedzielną imprezę poprzedziły miesiące chaosu. W drzwiach
gabinetu prezesa mijali się politycy, każdy z własnymi pomysła-
mi i badaniami, a Kaczyński długo niczego nie przesądzał. Nie
zebrał się komitet polityczny, by uniknąć przecieków. Prezydium
komitetu politycznego (tzw. pkp), ciało powołane dlatego, że ko-
mitet polityczny był zbyt liczny, też okazało się zbyt liczne; nasz
rozmówca żartował, że o nominacji decyduje w związku z tym
„wg”, czyli wąskie grono złożone z najbardziej zaufanych.
Prezydencka giełda w PiS była bogata jak nigdy; nazwiska
jednych kandydatów suflowała Nowogrodzka, inni suflowali się
sami. Kogóż na niej nie było? Tobiasz Bocheński, Zbigniew Bo-
gucki, Mariusz Błaszczak i oczywiście Nawrocki, a pod koniec
Przemysław Czarnek – to byli ci w miarę oficjalni kandydaci
na kandydata. A poza nimi? Dominik Tarczyński, Patryk Jaki, Be-
ata Szydło, Mateusz Morawiecki, Witold Bańka, Michał Rachoń,
Daniel Obajtek, Marek Magierowski, Marcin Przydacz, Kacper
Płażyński czy prezes PKOl Radosław Piesiewicz lansowali się sami
albo byli lansowani; przecieki o naradach i kolejnych badaniach
się mnożyły, a sprawy stały.
Wydawało się pod koniec października, że rzecz rozstrzygną
prawybory. Był to pomysł frakcji Jacka Sasina wymyślony chyba
po to, by obejść Kaczyńskiego i doprowadzić do nominacji Czarn-
ka, który dopiero wtedy ujawnił swe aspiracje. Ideę tę utrącili
Joachim Brudziński, Adam Bielan i Morawiecki, argumentując,
że może to zbytnio rozhuśtać partię. Upadek koncepcji prawybo-
rów osłabił Czarnka, coraz więcej wskazywało na Nawrockiego.
Ale politycy PiS jeszcze w ostatnich dniach plątali się w wypo-
wiedziach – ktoś ogłaszał, że kandydatów zostało dwóch, ktoś
– że czterech, a jeszcze ktoś inny wspomniał, że jest ich nawet
więcej. Błaszczak po którejś naradzie kierownictwa w zeszłym
tygodniu zapowiedział prezentację kandydata na przełom listo-
pada i grudnia. Zamiast tego PiS postawił na 24 listopada, by nie
oddać weekendu walkowerem Donaldowi Tuskowi, który dzień
wcześniej ogłosił – po prawyborach – nominację Trzaskowskiego.
Kosztem tej decyzji było ewidentne nieprzygotowanie Nawroc-
kiego do publicznego występu.
Wybór najmniejszego ryzyka
Ale dlaczego Kaczyński postawił na prezesa IPN? Tłumaczenie
prezesa, że chodzi o chęć zakończenia wojny polsko-polskiej,
wydaje się umiarkowanie przekonujące. Powodów bliższych rze-
czywistości jest kilka, jeden zapewne przesądzający, ale o nim
na koniec.
Po pierwsze, PiS ucieka przed swym szyldem, obawia się ba-
gażu własnych rządów, trochę tak jak podczas wyborów samo-
rządowych robiło wielu kandydatów tej partii. Już w czerwcu
zeszłego roku na wiecu w Pułtusku prezes powiedział: „Musimy
znaleźć kogoś takiego, kto będzie bardzo dobrze przyjęty przez
społeczeństwo i nie ma przeszłości, którą można zaatakować,
nawet niesprawiedliwie”. Była to wskazówka, jeszcze długo przed
ujawnieniem się prezydenckich aspiracji Czarnka, że PiS nie chce
dać nominacji politykowi z pierwszej linii i z przeszłością w rzą-
dach Morawieckiego.
Politycy Platformy złośliwie dopowiadają, że Kaczyńskiemu
chodziło po prostu o to, by kandydat nie dostał w kampanii zarzu-
tów, ale przyczyny były zapewne głębsze; zbyt świeża jest pamięć
o rządach PiS, by były atutem w kampanii. Zwłaszcza w drugiej
turze, gdy trzeba przekonywać nie tylko wyborców PiS, lecz także
zabiegać o zwolenników Konfederacji, PSL i niezdecydowanych.
Atutem Nawrockiego ma być brak elektoratu negatywnego,
oczywiście poza tym, który dotyczyłby każdego innego reprezen-
tanta PiS. Co zrobi w nadchodzących miesiącach, zobaczymy, ale
na starcie nie mobilizuje wyborców drugiej strony tak bardzo jak
Czarnek czy Morawiecki. Wystawienie go to – przynajmniej w teo-
rii – gra na schłodzenie kampanii. PiS zakłada kolejną maskę:
mamy widzieć kandydata bezpartyjnego, niezależnego i obywa-
telskiego i w tę fikcję uwierzyć, jakkolwiek niemądrze by wyglą-
dała. Kaczyński ponownie postanowił nie przeceniać elektoratu.
Po drugie, Nawrocki stanowi próbę wejścia na terytoria Kon-
federacji i PSL. Jako prezes IPN dbał o relacje z tymi partiami.
Pokazywał się z liderem Ruchu Narodowego Krzysztofem Bo-
sakiem, który zresztą ostatnio w TVP powiedział, że Nawrocki
zachowywał się wobec Konfederacji „całkiem OK”.
Nawrocki – bywalec marszu niepodległości, młody, „nieza-
leżny” – może być zatem dość powabny przynajmniej dla naro-
dowców, którzy – przypomnijmy – nie mają własnego kandydata
na prezydenta. Sławomir Mentzen to przecież przedstawiciel No-
wej Nadziei, nieco odmiennej poglądami od Ruchu Narodowego.
Nawrocki ma kontakty również z ludowcami. W październiku
w Tarnowie IPN zorganizował spektakl na cześć przywódcy ru-
chu ludowego Wincentego Witosa, a Nawrockiemu towarzyszyli
politycy PSL. Ta partia też zresztą nie ma całkiem własnego kan-
dydata; sojusz z Polską 2050 i Szymonem Hołownią dogorywa,
a w drugiej turze wielu wyborcom ludowców może być bliżej
do „bezpartyjnego konserwatywnego” Nawrockiego niż lewico-
wo-liberalnego Trzaskowskiego. PSL, łagodnie mówiąc, nie ma
dużego poparcia, ale może liczyć się każdy głos.
Po trzecie, PiS nie dysponował ewidentnie lepszym kandyda-
tem. To nie jest tak, że Kaczyński z jakichś niezrozumiałych
© JAN GARCZYŃSKI/EAST NEWS
14 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
względów postawił na najsłabszego konia; wszystkie konie
w tym wyścigu wyglądają po prostu mało perspektywicznie. Je-
śli któryś z kandydatów na kandydata wypadał dobrze w bada-
niach rozpoznawalności, to miał pokaźny elektorat negatywny.
Jeśli któryś nieźle sobie radził w I turze, to niespecjalnie w II.
Za to różne badania – i chyba nie tylko pisowskie – pokazywały,
że jest popyt na kandydata „niezależnego” i Nawrocki jest na ten
popyt odpowiedzią – taką, na jaką stać dziś PiS.
Jest wreszcie powód najważniejszy. Jeśli dla Kaczyńskiego klu-
czowe jest utrzymanie jedności obozu, to musiał wskazać kogoś,
kto nie naruszy coraz bardziej kruchej konstrukcji. A każdy polityk
z pierwszej ligi po dobrej kampanii i minimalnej porażce w II turze
stałby się pretendentem do sukcesji; dotyczy to zarówno Czarnka,
jak i Morawieckiego. Co więcej, już w kampanii partia byłaby rozry-
wana przez konflikty, bo część polityków zajmowałaby się głównie
knuciem i ryciem pod nielubianym kandydatem. Z tego punktu
widzenia Nawrocki wydaje się wyborem najbezpieczniejszym,
bo nikt z dużych graczy w PiS nie traktuje go poważnie.
Scenariusz podstawowy i dwa kosmiczne
Na starcie prekampanii Nawrocki występuje jako pretendent;
faworytem pozostaje Trzaskowski. Nie chodzi tylko o sondaże,
bo te bywają zwodnicze. PiS jest po prostu wyraźnie słabszy
niż w 2020 r. Duda miał w I turze 43,5 proc. głosów, rok wcze-
śniej w wyborach do Sejmu PiS także przekroczył 43 proc.
Teraz o takich wynikach może pomarzyć, w trójskoku wybor-
czym 2023–24 osiągnął 35,4 proc. (Sejm), 34,3 proc. (sejmiki)
i 36,2 proc. (europarlament). Badania – choćby niedawny CBOS
– zaś wskazują, że PiS pozostaje formacją z największym elekto-
ratem negatywnym. Ciężko będzie w takich warunkach w II turze
przebić 50 proc. Zwłaszcza że KO będzie argumentować, że wybór
Nawrockiego – jakkolwiek by patrzeć na kandydata Kaczyńskie-
go – zaogni konflikt, wprowadzi chaos i uniemożliwi spełnienie
obietnic oraz posprzątanie bałaganu po PiS.
Analogie z 2015 r. są zaś o tyle słabe, że wówczas Bronisław Ko-
morowski myślał, że wybory wygrają się same, a PO była wymę-
czona po prawie ośmiu latach rządzenia i osłabiona po wyjeździe
Tuska do Brukseli oraz zignorowała Dudę. Dziś lider PO przestrze-
ga: „Każdy z rywali jest poważnym wyzwaniem, kto zlekceważy
konkurentów – przegra. W takich wyścigach nie ma pewniaków.
Coś o tym wiemy”. Natomiast PiS wciąż się nie pozbierał po utra-
cie władzy, nie ma też wielu zasobów, które wykorzystywał w po-
przednich kampaniach – media publiczne, instytucje państwowe,
spółki Skarbu Państwa. Jest też mocno osłabiony po decyzji PKW
o odrzuceniu sprawozdania finansowego partii; prawdopodobny
jest scenariusz, w którym partia utraci subwencje i będzie zdana
na hojność zwolenników oraz zaangażowanie działaczy.
Prawica jest podzielona i coraz mniej stabilna. Wielu polityków
zaczyna się zachowywać tak, jakby Kaczyńskiego już nie było. Przy-
wództwo prezesa słabnie, o czym mówią po cichu nasi rozmówcy
z PiS, a głośno świadczą ostatnie wydarzenia z życia partii. Radni
sejmiku małopolskiego skutecznie zbuntowali się przeciw kandy-
datowi Kaczyńskiego na marszałka. Ostatnio w wyborach okręgo-
wych głosowanie przegrali dwaj nominaci prezesa, w kolejnym
okręgu wybory się nie odbyły (bo kandydatka nie spodobała się
strukturom), w paru innych okręgach wyniki były na styku. Wresz-
cie proces wyboru kandydata na prezydenta nie przebiegł tak gład-
ko, jak to bywało. 10 lat temu Kaczyński mógł po prostu oznajmić,
że kandydatem będzie Nawrocki, teraz oswajanie partii z tym po-
mysłem i ugłaskiwanie różnych frakcji zajęło parę miesięcy.
Nawrockiego osłabiają jego osobiste niedostatki. Wizerunek
da się wprawdzie ulepić, ale trudno będzie przeskoczyć ewident-
ne deficyty; prezes IPN jest po prostu jednym z wielu w Polsce
doktorów historii bez wielkiego dorobku nawet we własnej dział-
ce. Ma minimalne doświadczenie polityczne i zerowy autorytet
w dziedzinie bezpieczeństwa, obronności czy gospodarki. Wystą-
pienie w Krakowie dowiodło, że nie jest urodzonym mówcą, a z wy-
wiadów wynika, że urok osobisty i poczucie humoru to u niego
towar deficytowy. Lubi natomiast patos („jestem zawsze gotowy
żeby służyć Polsce, gdzie Polska i Polacy będą mnie potrzebować”,
„jestem gotów stoczyć bój o Polskę” itp.). Na pierwszej konferen-
cji prasowej po nominacji powiedział w stylu papieskim: „mojej
osobie się uda”.
Nawrocki na razie praktycznie nie istnieje w mediach społecz-
nościowych, które w kampanii odegrają ważną rolę; w sieci można
się oczywiście rozhulać, ale to będzie kosztowne przedsięwzięcie.
Trzaskowski rozwijał swoje kanały dotarcia do wyborców latami.
Sztabowcy PiS mają sporo do nadrobienia i będą mieli co robić.
Nie wiadomo wreszcie, jak w pierwszych tygodniach będą się
wobec Nawrockiego zachowywali ważni politycy PiS. Niedawni
fani Czarnka kolportowali ksywkę „Doktor Dres”, nawiązując
do słynnego rapera, ale i do nielubianej rodzimej subkultury,
mówili też o „kabaretowym kandydacie”.
Podstawowy scenariusz majowych wyborów przedstawia się
zatem tak, że Trzaskowski wygra, zapewne z kilkupunktowym
zapasem. Ale są też dwa scenariusze alternatywne.
Ten pierwszy wiąże się z sytuacją w PiS. W partii popularna jest
teoria, że Nawrockiego wsparli ludzie Morawieckiego, by potem
doszło do wymiany kandydata i startu byłego premiera. Taką ope-
rację – w teorii – można by przeprowadzić dość łatwo. Wystarczy
kilka niesprzyjających sondaży i szeptanka w mediach: „kam-
pania się sypie”, „Nawrocki się spalił”, „atmosfera w sztabie jest
fatalna”; byłoby to trudne do opanowania. Do pomyślenia jest
nawet scenariusz, w którym dochodzi do rozłamu na prawicy,
pojawienia się jakiegoś postpisowskiego kandydata i katastrofy
prawicy, którą byłoby niewejście do II tury. Brzmi kosmicznie,
ale czasem nieprawdopodobne faktem się staje.
Sprawy mogą się jednak potoczyć także w innym kierunku,
bo mimo wszystko szans Nawrockiego nie można pochopnie
przekreślać. Stoją za nim doświadczeni sztabowcy i wciąż po-
tężna machina PiS. Partię popiera ponad 30 proc. Polaków i jest
to kapitał, który w zasadzie gwarantuje wejście do II tury. W niej
zaś wynik będzie zależał nie tylko od jakości kampanii i kandy-
data, lecz także od stanu gospodarki, krajobrazu politycznego
i społecznego w maju przyszłego roku. Konflikty w rządzie (któ-
rym będzie zresztą sprzyjać kampanijna rywalizacja w trójkącie
KO-Lewica-Trzecia Droga, czego już dowodem są „dystansujące”
wypowiedzi Szymona Hołowni), poczucie, że koalicja się zużywa
i nie potrafi rządzić, pogorszenie nastrojów Polaków, potencjalne
błędy Trzaskowskiego – to wszystko grałoby na Nawrockiego. Po-
dobnie jak relatywny sukces jakiegoś pozapartyjnego kandydata,
który w I turze przyciągnąłby niedawnych wyborców obozu rzą-
dzącego; część z nich mogłaby w drugiej rundzie zostać w domu
bądź zagłosować na „niezależnego” reprezentanta PiS. Otoczenie
Kaczyńskiego wiąże też spore nadzieje z Donaldem Trumpem,
który mógłby wyraźnie wesprzeć Nawrockiego – osobiste spotka-
nie i mocny przekaz o sojuszu polsko-amerykańskim byłyby jakąś
receptą na braki kandydata w polityce zagranicznej i obronnej.
Pomimo wszystkich ograniczeń i słabości Nawrocki mógłby
w takiej sytuacji zostać prezydentem, co z kolei przyspieszyłoby
zapewne erozję koalicji i było preludium do wielkiego powrotu
Kaczyńskiego. Na razie się na to nie zanosi, ale czasem niepraw-
dopodobne faktem się staje.
WOJCIECH SZACKI
Więcej o Karolu Nawrockim na polityka.pl
Pisaliśmy o nim także w POLITYCE 37 z 3 września 2024 r.
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
16 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Listopadowe święto handlu trafiło u nas na podatny grunt – promocje uwielbiamy
i uważamy się za mistrzów w ich wyszukiwaniu. Ale tym razem handlowcy czekają
na Black Friday z obawami. Bo ostatnio Polacy niechętnie wydają pieniądze.
Zrobieni na czarno
CEZARY KOWANDA
N
ajpierw był Black Friday, któ-
ry pojawił się w Polsce, na po-
czątku nieśmiało, kilkanaście
lat temu. Przeszczep amery-
kańskiego święta wyprzedaży
(zaraz po Dniu Dziękczynienia) przyjął się
na tyle dobrze, że zaczął mu towarzyszyć
Cyber Monday. W piątek promocje były
w sklepach stacjonarnych, a w następu-
jący po nim poniedziałek w sieci – zakupy
internetowe traktowano jeszcze wtedy
jako ciekawostkę. Black Friday okazał się
zachłanny i zaczął przeradzać się w Black
Week, czyli czarny tydzień. Teraz nawet
to hasło już sklepom nie wystarcza. Tuż
po 1 listopada startują zatem Black Weeks.
Cały miesiąc ma upływać pod znakiem
czarnych tygodni, które na początku grud-
nia płynnie przechodzą w świąteczny szał.
Chociaż nie brakuje narzekań, że pol-
ski Black Friday z przyległościami
to tylko ubogi krewny amerykań-
skiego oryginału (bo u nas obniżki
są zdecydowanie mniejsze niż za oce-
anem), to i tak mało kto wyobraża sobie
bez niego listopad. Z najnowszego bada-
nia SW Research dla sieci Media Markt
wynika, że 74 proc. Polaków planuje
korzystać z promocji z okazji Czarnego
Piątku. A wśród klientów do 25 lat ten
odsetek rośnie aż do 94 proc. Z sonda-
żu przeprowadzonego przez firmę Pay-
Po wynika, że najpopularniejsze będą
na wyprzedażach zakupy odzieży i obu-
wia (zamierza ich szukać 76 proc. bada-
nych), sprzętu elektronicznego (54 proc.
wskazań) oraz kosmetyków i artykułów
do domu (46–47 proc. zainteresowanych).
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
© BEATA ZAWRZEL/REPORTER
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 17
A ile wydamy na te wszystkie mniej lub
bardziej atrakcyjne promocje? Jedna
trzecia ankietowanych planuje przezna-
czyć na zakupowe szaleństwa między
250–500 zł, 15 proc. wyda do 250 zł, tyle
samo między 500 a 750 zł. Za to 8 proc.
idzie na całość i zaplanowało budżet prze-
kraczający 1 tys. zł.
Mogłoby się wydawać, że eksploato-
wanie aż do przesady haseł Black Friday
i Black Week czy Weeks będzie miało
skutek odwrotny od zamierzonego. Kon-
sumenci przesyceni takimi sloganami
zaczną je po prostu ignorować. Jednak
sprzedawcy zapewniają, że nic takiego
się nie dzieje. Platforma Allegro, lider
polskiego handlu internetowego, poda-
je z dumą liczbę osób, które skorzystały
z takich wyprzedaży w ubiegłym roku:
aż 6,5 mln. Black Friday mógł w Polsce
paść na podatny grunt, bo jako naród
uwielbiamy promocje. Nie tylko z okazji
świąt handlu, ale i na co dzień. – Z na-
szych analiz wynika, że w tym roku po-
nad 32 proc. wartości zakupów żywności
i innych produktów codziennego użyt-
ku Polacy dokonali podczas promocji.
To o 4 pkt proc. więcej niż w ubiegłym
roku i 8 pkt proc. więcej w porównaniu
z 2022 r. Jesteśmy w większości tzw. spryt-
nymi konsumentami (smart shoppers),
którzy uwielbiają robić listy zakupów,
porównywać ceny między sklepami i wy-
szukiwać okazje. I jesteśmy w tym na-
prawdę dobrzy – podkreśla Szymon Mor-
dasiewicz, dyrektor zarządzający Panelu
Gospodarstw Domowych GfK.
Tegoroczny Black Friday przebie-
ga jednak w atmosferze dalekiej
od euforii. Sprzedawcy są zaniepoko-
jeni postawą polskich konsumentów.
Przez pierwsze osiem miesięcy sprzedaż
detaliczna rosła, chociaż w tempie niezbyt
szybkim. Prawdziwa katastrofa wydarzyła
się we wrześniu. Wówczas według danych
Głównego Urzędu Statystycznego sprze-
daż spadła – i to aż o 3 proc. w cenach
stałych, czyli bez uwzględniania inflacji.
Tak fatalnego wyniku nie spodziewali się
analitycy. Niektórzy winą obarczają wrze-
śniową powódź, ale przecież nie powin-
na dokonać takiego spustoszenia. Zalany
został niewielki obszar Polski, a dodatko-
wo dużo osób ruszyło na zakupy poma-
gać powodzianom.
Niepokojących sygnałów jest zresztą
więcej. Fatalne wyniki latem zanotował
lider polskiego rynku handlowego, czyli
sieć Biedronka. Jej sprzedaż w kategorii
like-for-like (ułatwiającej porównania,
bo niebiorącej pod uwagę nowych skle-
pów) spadła w trzecim kwartale o prawie
2 proc. I to mimo że ceny żywności w cią-
gu ostatniego roku wzrosły o ok. 5 proc.
Jednak chyba najbardziej niepokoją
dane firmy Proxi.cloud. Mierzy ona licz-
bę osób wchodzących do galerii handlo-
wych w całej Polsce. – W trzecim kwartale
ruch w takich centrach był o 12 proc. niż-
szy w porównaniu z trzecim kwartałem
2023 r. Największe spadki zanotowaliśmy
w województwach podkarpackim, war-
mińsko-mazurskim i podlaskim. Nasze
wyniki potwierdzają rozmowy prowa-
dzone z właścicielami sklepów w galeriach
handlowych – mówi Łukasz Pytlewski,
szef działu danych i analiz w firmie Proxi.
cloud.
Na razie nie wiadomo, ile w tym obaw
konsumentów o przyszłość, a ile rozwo-
ju handlu internetowego zabierającego
klientów sklepom stacjonarnym. Nie ma
jeszcze danych GUS za październik, ale
jedno jest pewne: Polacy ostrożnie wyda-
ją pieniądze. I to mimo że mają ich coraz
więcej, bo nasza siła nabywcza rośnie.
Płace zwiększają się w tempie ok. 10 proc.
rocznie, a inflacja wynosi 5 proc. Jednak
wiele osób boi się, że już wkrótce będzie
inaczej – wzrost cen przyspieszy, a wzrost
płac spowolni. Nastrojów nie poprawia
wojna za wschodnią granicą i niepewność
po wyborze Donalda Trumpa na prezy-
denta Stanów Zjednoczonych.
Trudno się zatem dziwić, że Polacy
starają się być oszczędni na zapas i kon-
serwatywnie planować swoje wydatki.
Co to oznacza dla sprzedawców? – Klienci
czekają na bardziej atrakcyjne promocje,
więc sądzę, że tegoroczny Black Friday wy-
jątkowo zmobilizuje handlowców. Będą
się starali nadrobić wrześniowe straty
i przekonać konsumentów, aby odważyli
się na śmielsze zakupy – przewiduje Szy-
mon Mordasiewicz. W ubiegłym roku ruch
w centrach handlowych w Black Friday
był według danych Proxi.cloud o 11 proc.
wyższy niż w poprzedzający go piątek.
Jak będzie tym razem? Handlowcy mają
nadzieję, że lepiej, bo tylko prawdziwy
szturm na sklepy pozwoli im poprawić
marne jesienne wyniki.
Jednak w ubiegłym roku konsumenci
zyskali potężną broń dzięki Unii Euro-
pejskiej. Dyrektywa Omnibus nakazuje
sprzedawcom organizującym promocje
(i stacjonarnie, i w sieci), by podawali
nie tylko cenę bieżącą, ale też najniższą
z ostatnich 30 dni. W ten sposób udało się
ograniczyć nagminne wcześniej zjawisko
podnoszenia cen krótko przed Black Fri-
day, aby zaraz potem triumfalnie je obni-
żyć. Często do poziomu takiego, na jakim
były wcześniej albo nawet wyższego. Te-
raz taka sztuczka jest dalej możliwa, ale
sprzedawca musi się do niej przyznać.
Z badań wynika, że wielu konsumentów
zwraca uwagę na najniższą cenę z ostat-
nich 30 dni – nawet gdy jest napisana nie-
wielką czcionką. Być może dyrektywa po-
winna zresztą pójść krok dalej i wydłużyć
ten okres np. do 90 dni. To jeszcze lepiej
chroniłoby konsumentów przed nieuczci-
wymi promocjami.
Niestety, gdy jedne problemy udaje się
rozwiązać, pojawiają się inne. Coraz więk-
szym są fałszywe sklepy internetowe, dla
których Black Friday to prawdziwe żniwa.
Wiele z nich powstaje w Chinach i stam-
tąd rusza na podbój zachodniego świata,
w tym i Polski. Takie sklepy to w rzeczy-
wistości metoda wyłudzania danych na-
szych kart płatniczych, które służą potem
oszustom do łatwego zarobku. Jak rozpo-
znać sklep, który w rzeczywistości niczego
nie sprzedaje? Komisja Nadzoru Finanso-
wego radzi, by jako podstawowy sygnał
ostrzegawczy traktować zadziwiająco
niskie ceny. Chodzi o oferty wyjątkowo
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
18 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
atrakcyjne, zwłaszcza w porównaniu
z innymi sklepami internetowymi.
Ważna cecha oszukańczych sklepów
to dopuszczenie płatności wyłącznie
kartą czy przelewem na wskazany rachu-
nek. Chodzi oczywiście o uzyskanie do-
stępu do danych klienta. W takim sklepie
na pewno nie zostanie zaoferowana opcja
płatności za pobraniem, czyli w chwili
otrzymania towaru. Warto także zweryfi-
kować adres strony internetowej sklepu.
Jeśli zawiera literówki czy dziwne słowa,
powinien być to istotny sygnał ostrze-
gawczy. Warto również sprawdzić opinię
na temat takiego sklepu. Być może ktoś
już padł jego ofiarą i teraz ostrzega innych.
Na pewno nie należy się kierować opinia-
mi zawartymi na stronie samego sklepu,
które bez wątpienia będą pełne pochwał
i maksymalnej liczby gwiazdek.
Rosnąca świadomość tego zagroże-
nia może wzmocnić pozycję znanych
graczy, którzy gwarantują klientom bez-
pieczeństwo transakcji. Kłopot jednak
w tym, że i promocje w dużych sieciach
mogą być problematyczne. Wie coś o tym
Biedronka, która toczy od dawna boje
z Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsu-
mentów, któremu nie podobają się m.in.
warunki różnych akcji organizowanych
przez wielką sieć dyskontów. Zaczęło się
od tzw. Magii Rabatów w grudniu 2022 r.
Wówczas Biedronka zachęcała do zaku-
pu książek i zabawek, a połowę wydanej
kwoty można było odzyskać w postaci
voucherów. Te z kolei należało wykorzy-
stać przy kolejnych zakupach. Okazało
się jednak, że vouchery były ważne tylko
na niektóre produkty, a zdezorientowani
klienci nie rozumieli skomplikowanych
zasad tej „magicznej” promocji. W ramach
rekompensaty UOKiK nakazał Biedron-
ce zaoferować dodatkowy voucher (wart
150 zł) wszystkim biorącym udział w tej
promocji, którzy nie zdołali wykorzystać
pierwszego bonu.
Niedawno UOKiK znowu skrytykował
Biedronkę. Tym razem chodzi o jej ak-
cje promocyjne ze stycznia i lutego tego
roku: Specjalną Środę i Walentynkową
Środę. Wówczas sieć zachęcała do zaku-
pu niektórych produktów, obiecując zwrot
100 proc. wydanych na nie pieniędzy w ra-
mach – jakżeby inaczej – vouchera. Jed-
nak zdaniem Urzędu reguły były znowu
niejasne i wprowadzały w błąd. Np. zakup
trzech czekolad dawał voucher, ale tylko
na zakup… kosmetyków. I to jeszcze przy
spełnieniu różnych dodatkowych wa-
runków. A voucher uzyskany za parówki
można było wykorzystać jedynie na… wa-
rzywa i owoce. Tym razem UOKiK grzmi,
że Biedronka naruszyła zbiorowe interesy
konsumentów i grozi jej karą wynoszącą
nawet 10 proc. obrotów sieci. Czy to skłoni
portugalskiego potentata, by jego następ-
ne promocje były nieco mniej skompliko-
wane? Trudno powiedzieć.
Ani Biedronka, ani inne sklepy z ku-
szenia okazjami nie zrezygnują. Han-
dlowcy przyzwyczaili Polaków do pro-
mocji i teraz już nie mają wyboru.
Muszą nie tylko organizować ich coraz
więcej, ale też reklamować je coraz bar-
dziej agresywnie. Bez nich klient nawet
nie zwróci uwagi na standardową ofertę.
W listopadzie sklepy chętnie posługują
się hasłami nawiązującymi do Czarnego
Piątku, ale przecież promocje organizo-
wane są przez cały rok. W pozostałych
miesiącach trzeba po prostu wymyślać
inne komunikaty marketingowe – w grud-
niu to zbliżające się Boże Narodzenie,
w styczniu noworoczne wyprzedaże
(tzw. czyszczenie magazynów), w lutym
walentynki, w marcu lub kwietniu Wielka-
noc, a latem można nawiązać do upałów
i wakacji. Na przykład w sieciach ze sprzę-
tem elektronicznym trwa nieustanna pro-
mocja na wybrane artykuły, reklamowana
po prostu różnymi hasłami.
Zagrożenia dla tego modelu konsump-
cji są dwa: pierwsze to finansowe obawy
społeczeństwa, a drugie to powoli rosnąca
świadomość przynajmniej wśród części
klientów. – Mamy coraz więcej informacji
o zmianach klimatycznych, o zgubnych
dla środowiska skutkach naszego stylu
życia. Jednak trudno nam zmienić nawy-
ki i rezygnować z wielu rzeczy. Pojawił się
zatem marketingowy pomysł, jak uspokoić
nasze sumienia. Wiele firm i influencerów
podkreśla, że możemy dalej konsumować,
ale mamy wybierać produkty, które podob-
no są przyjazne dla środowiska, ekologicz-
ne, z ograniczonym śladem węglowym czy
wręcz przybliżające nas do neutralności
klimatycznej. Komisja Europejska oce-
nia, że ponad połowa takich komunika-
tów wprowadza w błąd, ale w ten sposób
jest bardzo łatwo manipulować klienta-
mi. Trudno nam przecież zweryfikować
takie obietnice – mówi Joanna Szabuńko,
współzałożycielka i wiceprezeska Funda-
cji Kupuj Odpowiedzialnie.
Podkreśla ona, że agresywny zielony
marketing sprawia wrażenie, jakoby ku-
powanie odpowiednich produktów mia-
ło wręcz uratować planetę. Handlowcy
przemilczają oczywiście niewygodne dla
siebie kwestie, jak gigantyczna ilość od-
padów powstająca przy okazji zakupów
(tylko część z nich uda się poddać recy-
klingowi) czy negatywne dla środowiska
skutki handlu internetowego, opartego
na odsyłaniu przez klientów znacznej
części produktów. Sprzyja temu polity-
ka wielu sieci, która umożliwia wygodne
i darmowe albo bardzo tanie zwroty. Nic
dziwnego, że popularne stało się kupowa-
nie zwłaszcza ubrań w różnych rozmia-
rach, z założeniem, że część z nich zosta-
nie odesłana.
Próba upowszechniania bardziej
odpowiedzialnej konsumpcji stoi
w sprzeczności z całym naszym mo-
delem gospodarczym. Opiera się on
przecież na założeniu, że konsument
wydaje zarobione przez siebie pieniądze,
dzięki temu mamy wzrost gospodarczy,
a firmy tworzą miejsca pracy – właśnie
dla tego konsumenta, aby dalej zarabiał
i wydawał. – Black Friday jest tylko kulmi-
nacyjnym momentem cyklu trwającego
przecież cały rok. Towarzyszy mu ogrom-
na ilość manipulacji przekonującej nas,
że potrzebujemy coraz więcej wszystkiego.
Dominuje następująca narracja: każda
okazja jest dobra do zakupów, a kupienie
sobie czegoś ładnego ma nie tylko zaspo-
koić nasze potrzeby – często zresztą sztucz-
nie wykreowane – ale też poprawić nasze
samopoczucie. Szukanie nowych okazji
stało się zatem impulsem, nad którym się
w ogóle nie zastanawiamy. Tymczasem
kompulsywna konsumpcja jest może do-
bra dla PKB, ale nie dla naszego środowi-
ska. Na planecie, na której nie da się żyć,
nie będziemy dalej kupować – podkreśla
Joanna Szabuńko. Konsument staje zatem
przed trudnym wyborem: albo swoim dal-
szym nieodpowiedzialnym zachowaniem
będzie rujnował świat, albo kupując tylko
to, co naprawdę potrzebne, doprowadzi
do krachu obecnego modelu gospodarcze-
go. Nic dziwnego, że mając taki ból głowy,
trzeba poszukać jakiejś dobrej promocji.
I od razu nastrój będzie lepszy – na chwilę.
CEZARY KOWANDA
Handlowcy muszą
nie tylko organizować
coraz więcej promocji,
ale też coraz bardziej
agresywnie je
reklamować. Bez nich
klient nie zwróci uwagi
na standardową ofertę.
[ P O L I T Y K A ]
20
Kampanie prezydenckie to w polskich realiach najczęściej szalone spektakle,
a na koniec faworyt nie zawsze wygrywa. Lepiej więc dzisiaj wstrzymać się
z arbitralnymi sądami. Do maja 2025 r. jeszcze wszystko może się zmienić.
Przestrogi przed startem
N RAFAŁ KALUKIN
ie ma raczej po stronie demokratycznej wąt-
pliwości, że kampania prezydencka będzie
wyzwaniem skrajnie trudnym. Może nawet
bardziej niż ubiegłoroczne wybo-
ry do parlamentu, gdyż rzą-
dzącej większości przyj-
dzie się zmierzyć nie
tylko z w ysokimi
zdolnościami mobilizacyjnymi PiS,
ale też rosnącym rozczarowaniem
własnego elektoratu. Zarazem
panuje przekonanie, że sytuacja
jest pod kontrolą, bo sondaże
jednak stale przewidują zwycię-
stwo kandydata KO. Potoczna
wyobraźnia została więc w ja-
kimś sensie zaimpregnowana
na inne rozstrzygnięcia, a do-
datkowo wzmacniają ten efekt
koalicyjni politycy, którzy mają
zwyczaj odsuwania pełnej sprawczości obecnych rządów
na czasy „po Dudzie”, tak jakby było przesądzone, że nowym
prezydentem zostanie ktoś z ich obozu.
Problem w tym, że sondaże nie mają war-
tości prognostycznej, do tego dochodzi
kluczowy w wyborach prezydenckich
czynnik personalny, który angażuje
emocje niepolityczne. To już nie
tylko starcie wizji ustrojowych
i programów politycznych,
ale też ludzkich sylwetek,
co wprowadza do rywalizacji
element irracjonalny. Naj-
lepszy przykład to start Paw-
ła Kukiza w 2015 r., którego
poparło 3 mln wyborców,
w większości pewnie obo-
jętnych na propagandę
jednomandatowych okrę-
gów wyborczych.
ilustracja paweł smardzewski
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 21
Ale też nieprzypadkowo to batalie o wielki pałac najgłębiej
zapadają w pamięć. Więcej się w nich dzieje, ich dramaturgia
potrafi oszołomić. Na sześć prezydenckich elekcji raptem dwie
okazały się statyczne i nie przyniosły większych zaskoczeń. Po-
zostałe przypominały przejażdżkę kolejką górską.
Przed startem kampanii lepiej więc nie zakładać, że wszyst-
ko pójdzie zgodnie z planem. Żeby tak się stało, potrzebny jest
splot sprzyjających okoliczności. Jak w wyborach z jesieni 2000 r.,
które jako jedyne zostały rozstrzygnięte w pierwszej turze. Zwy-
cięstwo urzędującego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego
ani przez chwilę nie było wtedy zagrożone. Od początku roku
cieszył się poparciem ponad 60 proc. wyborców i dopiero na fi-
niszu stracił kilka punktów, chociaż dowiózł bezpieczne 54 proc.
Tak absolutna dominacja to jednak ewenement. Fenomenem
był już sam Kwaśniewski, który skonstruował model prezydentu-
ry niemal idealnej co do treści, stylu i wizerunku. W rankingach
popularności przebijał niebotyczny poziom 80 proc., uchodząc
za polityka absolutnie odpornego na zadrapania. A zarazem
jego reelekcja przypadła na końcówkę rządów AWS, które tonęły
w chaosie źle przygotowanych reform, politycznych kłótni oraz
pierwszych symptomów recesji. Do wyborów parlamentarnych
pozostawał jeszcze rok, ale nikt nie miał już wątpliwości, że wła-
dzę przejmie SLD. Popularność prezydenta była więc wzmocnio-
na korzystnym dla jego obozu trendem.
A do tego uparł się kandydować lider AWS Marian Krzaklew-
ski, chociaż był antytezą Kwaśniewskiego: przywódcą marnym,
fatalnie się komunikującym, trudnym do polubienia. I chociaż
ambicje miał ogromne, ani przez moment nawet nie otarł się
o drugą turę. Na to mógł liczyć jedynie Andrzej Olechowski,
kandydat podający się za „obywatelskiego”, chociaż korzysta-
jący z tego, że liberalna Unia Wolności nie wystawiła kandydata.
Prowadził kampanię pozbawioną fajerwerków, chociaż solidną.
Do dogrywki nie zdołał doprowadzić, ale jego 17 proc. okazało
się wkrótce kapitałem założycielskim Platformy (nieprzypadko-
wo) Obywatelskiej.
Podobnie kampania z 2010 r. przypadła na końcówkę poli-
tycznego cyklu. Wtedy jednak rządząca od trzech lat PO mocno
siedziała w siodle i to jej kandydat był naturalnym faworytem,
czego nie zmieniła nawet sensacyjna rezygnacja premiera Tuska
z prezydenckich ambicji. Chociaż nominowany po prawyborach
Bronisław Komorowski jako marszałek Sejmu cieszył się nawet
wyższym zaufaniem, już o całą długość dystansując prezydenta
Lecha Kaczyńskiego.
Ten z kolei widoki na reelekcję miał marne i nieprzypadkowo
zamierzał pierwszy ruszyć z kampanią. Plany przerwała kata-
strofa smoleńska. Wybory zostały przyspieszone, a rywalizacja
potoczyła się ekspresowo, w tonacji żałobnej, w dodatku z prze-
rwą na powódź. Nie było więc miejsca na rozwijanie skrzydeł
i chociaż kandydującemu zamiast brata Jarosławowi sprzyjało
społeczne współczucie, a Komorowski popełnił parę głośnych
gaf, to kandydat PO utrzymywał przewagę, wygrywając drugą
turę z przewagą ponad miliona głosów.
Bliższe polskiej normy są jednak kampanie burzliwe,
z wysoką amplitudą zmian poparcia. Poczynając od pierw-
szej i kończąc na ostatniej, każda miała swojego bohatera, który
zaskakiwał spektakularnymi szarżami, a nie brakowało też an-
tybohaterów. Na przebieg pierwszej w wolnej Polsce kampanii
z 1990 r. wpłynęły dwie kwestie. Pierwsza to konflikt w solidarno-
ściowej elicie, który przeszedł do historii jako „wojna na górze”.
Zarazem zdążył już odpłynąć entuzjazm z powodu odzyskania
demokracji, coraz mocniej ujawniał się za to ból transformacji.
Nawet jeśli Polacy byli świadomi konieczności wyrzeczeń
(ok. 40 proc. uważało reformę Balcerowicza za sukces), otwierało
to pole do kontestacji rodzącego się nowego ładu.
Jeszcze pod koniec 1989 r. gabinet Mazowieckiego cieszył się
poparciem 95 proc. Polaków. Dziewięć miesięcy później poziom
akceptacji spadł do wciąż bezpiecznych 60 proc. Jak później
stwierdzi socjolożka Mirosława Grabowska, była to aprobata „po-
wierzchowna i pozorna, która nie przeszła przez ogień krytyki”.
Lepiej odczytujący nastrój Wałęsa już to dostrzegał, ale otoczenie
premiera trwało w błogostanie.
Jak tylko ruszyła kampania, słupki Mazowieckiego spadły
do 30 proc. i na czoło wyszedł Wałęsa. Odtąd premier wyłącznie
już tracił i do wyborów zdołał utrzymać poparcie tylko warstw
inteligenckich. Ale jego 18 proc. nie wystarczyło nawet do tego,
żeby znaleźć się w drugiej turze. O 5 pkt proc. i 800 tys. głosów
lepszy okazał się Stanisław Tymiński, o którym jeszcze dwa mie-
siące wcześniej nikt nie słyszał. Po rejestracji kandydatów popie-
rany był przez 1 proc. badanych. Zmiana nastąpiła na przełomie
października i listopada, kiedy TVP zaczęła emitować audycje
wyborcze sztabów. Notowania tajemniczego przybysza z Peru za-
częły rosnąć w tempie szalonym, po kilka punktów procentowych
tygodniowo. Na koniec miesiąca wspiął się na 23 proc. i wszedł
do drugiej tury. To był prototyp „tego trzeciego” w wyborach.
Obiecywał lepsze życie, ale nie wychodził poza frazesy
o „wzmacnianiu ducha narodu”. O jego kompetencjach miał
świadczyć osobisty majątek, którego dorobił się za oceanem.
Stroił się w szaty prześladowanego przez „solidarnościową klikę”,
którą obiecywał rozliczyć. Przy wszystkich oczywistych różnicach
trochę przypominał dzisiejszego Trumpa, co skłania do scep-
tycznego potraktowania ówczesnych diagnoz, które karierę Ty-
mińskiego tłumaczyły niedojrzałością raczkującej demokracji.
Ale polec można nawet przy sprzyjających wiatrach.
W 1995 r. Wałęsa walczący z Kwaśniewskim o reelekcję już nie
był aż tak zdecydowanym faworytem jak za poprzednim razem,
kiedy wręcz znokautował Tymińskiego. Teraz po pierwszej run-
dzie tracił do lidera SLD 2 pkt proc. (ok. 350 tys. głosów), cho-
ciaż w dogrywce zapowiadało się na mijankę. Wałęsa mógł liczyć
na niemal 4 mln dodatkowych głosów, tyle bowiem wynosiły po-
łączone elektoraty kandydatów solidarnościowych bądź prawi-
cowych, którzy już odpadli: Jacka Kuronia, Jana Olszewskiego,
Hanny Gronkiewicz-Waltz, Janusza Korwin-Mikkego. Potencjal-
ne aktywa Kwaśniewskiego były dużo wątlejsze, to raptem 1,5 mln
wyborców Waldemara Pawlaka z PSL i Tadeusza Zielińskiego z UP.
Dodatkowo niosła Wałęsę dynamika kampanii. Po chaotycznej
pierwszej kadencji wydawało się, że na dobre oblał test władzy,
bo pół roku przed wyborami popierało go 7–8 proc. Tyle że anty-
wałęsowska prawica nie potrafiła dojść do porozumienia w spra-
wie wspólnego kandydata. I kiedy prezydent ruszył z kampanią,
wydawało się, że nic go nie zatrzyma. We wrześniu miał już kilka-
naście procent, w październiku przebił 20 proc., żeby ostatecznie
zgarnąć w pierwszej turze na początku listopada 33 proc.
Notowania Kwaśniewskiego były stabilniejsze, chociaż na fini-
szu też skoczyły. Mijał właśnie półmetek rządów koalicji SLD-PSL.
Liderowi lewicy sprzyjał ogólny nastrój społeczny, bo gospodar-
ka już odbiła po transformacyjnej zapaści, bezrobocie spadało.
Wydawało się jednak, że na decyzje wyborców mocniej będzie
wpływać podział historyczny wedle stosunku do PRL. A tutaj
strona solidarnościowa dominowała, co Kwaśniewski starał się
nadrabiać świeżością oraz profesjonalną kampanią zorientowaną
na przyszłość. Przed drugą turą obaj szli łeb w łeb, chociaż nawet
zwolennicy Kwaśniewskiego często nie dowierzali, że postkomu-
nista jest w stanie wygrać z solidarnościową legendą.
22 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ P O L I T Y K A ]
Tyle że legenda sama sobie założyła pętlę na szyję. Przybyła
na telewizyjną debatę słabo przygotowana i zbyt pewna siebie.
Dała się sprowokować konkurentowi, odmawiając podania mu
ręki i oferując nogę. Potem już nie było czego zbierać, Wałęsa
został odczarowany i przegrał z Kwaśniewskim o 700 tys. głosów.
Jeszcze boleśniej odczuł swoją klęskę dekadę później
Donald Tusk. Jego kampania miała podobną trajektorię. Kiedy
wiosną 2005 r. ogłaszał start, z trudem dobijał do 10 proc. w son-
dażach. Chociaż sama Platforma cieszyła się nawet trzykrotnie
wyższym poparciem. Ówczesny Tusk nie miał jednak dzisiejszej
renomy. Wciąż kojarzył się z chłopackim luzem gdańskich libera-
łów. To jego partyjny konkurent Jan Rokita cieszył się społecznym
prestiżem. Tyle że Rokicie pisano premierostwo, podczas gdy fa-
worytem do sukcesji po Kwaśniewskim stawał się Lech Kaczyński.
Kandydat „bratniego” wtedy jeszcze PiS popełnił jednak błąd,
bo latem zrobił sobie wolne. Za to Tusk zaczął uprawiać ożywioną
kampanijną dyplomację; pojechał na Białoruś, potem spotkał się
z kanclerz Merkel. I nagle został uznany za poważnego kandy-
data, jego notowania wystrzeliły w górę. W sierpniu zbierał już
ponad 20 proc., a we wrześniu – po wycofaniu się Włodzimierza
Cimoszewicza – dobijał do 45 proc. Spekulowano, że być może
wybory skończą się na pierwszej turze. Skądinąd jedyne takie,
w których główni rywale mieli nieobciążone hipoteki. Żaden nie
wywodził się z obozu aktualnie rządzącego, obaj mogli się licy-
tować w atakowaniu idącego już na dno SLD. Rozgrywka Tuska
z Kaczyńskim zapowiadała nowe polityczne otwarcie, chociaż
sprzyjał im nie tylko wiatr historii, ale też brutalna intryga, za po-
mocą której wyeliminowany został z gry prowadzący przez jakiś
czas w sondażach Cimoszewicz.
I chociaż to Platforma utopiła groźnego rywala, ostatecznie
lepiej wyszedł na tym PiS. Na placu boju zostali kandydaci obu
sił, które w kampanii parlamentarnej zapowiadały koalicyjne
rządy. Tusk dał się jednak zwieść ułudzie „przyjacielskiej rywa-
lizacji” i został celnie ugodzony proklamacją nowego podziału
na dwie Polski: „solidarną” i „liberalną”. Reguła divide et impera
świetnie się sprawdziła, torując Kaczyńskiemu drogę do pałacu.
W pierwszej turze Tusk wciąż jeszcze prowadził o pół miliona gło-
sów, ale na finiszu to kandydat PiS już tylko zyskiwał, otwierając
się na wyborców Leppera, elektorat radiomaryjny, nostalgików
Gierka. Wygrał o ponad 9 pkt proc., 1,2 mln głosów. Ta mijanka
była wielką niespodzianką i do dzisiaj pozostaje przestrogą dla
politycznych sztabów kandydatów.
A już największy szok wywołał dekadę później widok
„rozjechanej na pasach zakonnicy w ciąży”. Na przełomie
2014/15 r. wydawało się, że kończący pierwszą kadencję Broni-
sław Komorowski nie ma prawa przegrać reelekcji. Jego karty
wydawały się równie mocne jak Kwaśniewskiego w 2000 r. Trzy
czwarte Polaków pozytywnie oceniało jego prezydenturę. O popu-
larność rywala z PiS Andrzeja Dudy ośrodki nie pytały, bo mało kto
o nim słyszał. Ale wysokie słupki niewiele są warte, jeżeli wyrastają
z grząskiego podłoża. A Komorowski nie miał takiego uroku oso-
bistego jak Kwaśniewski. Nie stała też za nim sprawna machina
partyjna, a już zwłaszcza nie sprzyjał mu ogólny nastrój. Był ostat-
nim szańcem gnuśniejących rządów PO, które po aferze taśmowej
i wyjeździe Tuska do Brukseli ledwo trzymały się w pionie.
Jeszcze w lutym 2015 r. Komorowskiego popierało ok. 65 proc.
wyborców. Duda dopiero się wkręcał na 15 proc., a Paweł Kukiz na-
wet nie zdążył się zaanonsować. Do połowy marca prezydent zdążył
już stracić ok. 10 pkt proc., chociaż to wciąż dawało mu zwycię-
stwo w pierwszej turze. Złotousty pisowiec poprawił się o ok. 5 pkt,
a Kukiz właśnie uciułał skromny kapitalik w wysokości 1–2 proc.
Przez kolejny miesiąc fatalnej kampanii Komorowski roztrwonił
następne 10 pkt i wyglądało na to, że jednak pomęczy się w drugiej
turze. Tyle że rywale nadal pozostawali w tyle: Duda z ok. 25 proc.,
a Kukiz dopiero zaczynał wyrastać ponad kampanijny plankton.
Ale kampania już miała swoją dynamikę. To pretendenci napie-
rali, a stary czempion cofał się, popełniając błędy. Do głosowania
na początku maja Komorowski stracił kolejne 10 pkt proc., o tyle
urósł z kolei Duda. I tak doszło do szokującej mijanki, chociaż
na razie minimalnej (o 1 pkt proc., czyli 150 tys. głosów). W obozie
liberalnym jeszcze karmiono się złudzeniami przez kolejne dwa
tygodnie, ale wynik trzeciego na mecie Kukiza – blisko 21 proc.
– przesądzał już sprawę. Kontestacja wygrała z kontynuacją,
a tempo utraty poparcia dla Komorowskiego to chyba jeden
z rekordów w światowej polityce.
Kiepsko wygląda bilans PO w wyborach prezydenckich.
Na cztery podejścia raptem jedna udana próba, i to w specy-
ficznej kampanii 2010 r., która nie wymagała wielkiego kunsztu.
Licząc wszystkie tury od 2005 r., kandydaci PiS łącznie zdobyli
o 2,5 mln głosów więcej niż nominaci PO.
Można oczywiście uwzględnić w bilansie „zwycięstwo mo-
ralne” Rafała Trzaskowskiego sprzed pięciu lat. Nie byłoby ono
jednak możliwe, gdyby wcześniej nie popełniono serii błędów.
Kandydatura Małgorzaty Kidawy-Błońskiej pozostawiała sporo
do życzenia, chociaż nie było też specjalnego wyboru. Jej sztab
nie miał strategii, a po przejściu kampanii w tryb zdalny zabra-
kło też refleksu oraz pomysłu na agitację w sieci. Paradoksalnie
bez doświadczenia skrajnej słabości nie byłoby potem nimbu
Trzaskowskiego.
Ostatecznie zabrakło mu do zwycięstwa ok. 400 tys. głosów,
czyli akurat tyle, żeby pokrzepić się niewielką przegraną. A czy
Duda był do pokonania? Na ostatniej prostej trochę zabrakło
Trzaskowskiemu zdecydowania, chociaż mobilizacja i tak była
rekordowa. Teraz widać, że tamta kampania przypadła na szcze-
gólny moment: rządy PiS właśnie zaczęły opuszczać szczyt swojej
potęgi, a pandemia ujawniła ukryte dysfunkcje, pęknięcia w mo-
nolicie władzy, kiepską odporność na kryzys. To demokratycz-
na opozycja – w znacznej mierze dzięki energii Trzaskowskiego
– po raz pierwszy poczuła siłę.
Mierząc się z drugim podejściem, Trzaskowski jest w zupełnie
innym miejscu niż pięć lat temu. Tym razem uchodzi za faworyta,
co zwiększa psychiczną presję. Raczej też nie ucieknie przed spo-
łecznym rozczarowaniem obecnymi rządami, frustracją wywoła-
ną kosztami życia. No i nie będzie już wypoczętym zmiennikiem,
który wbiega na dogrywkę, tylko kandydatem nieco już przecho-
dzonym, a mającym jeszcze przed sobą długie miesiące kampanii.
To wskazany przez PiS Karol Nawrocki jest postacią dość świe-
żą, mało dotąd znaną i budzącą z tego powodu zainteresowanie.
Pytanie, czy na tyle plastyczną, żeby ulepić z tego udaną kreację.
W niedzielnym wystąpieniu wypadł raczej blado, chociaż war-
to pamiętać, że dekadę temu talenty Dudy też nie ujawniły się
w chwili zaprezentowania kandydatury.
W dziejach prezydenckich kampanii najlepiej zapisały się de-
biuty. Z powtórkami było już dużo gorzej. Każdy kolejny start
Wałęsy był gorszy od poprzedniego, ten ostatni z 2000 r. okazał
się wręcz kompromitacją. Powroty po latach Tymińskiego i Ole-
chowskiego też już okazały się jedynie ciekawostką. Poza reelek-
cjami Kwaśniewskiego i Dudy właściwie nie ma dobrego przy-
kładu. Pole startowe Trzaskowskiego wygląda oczywiście nieźle,
jego szanse są wysokie. Ale przymierzanie już teraz wieńca lau-
rowego to prosty sposób na to, żeby wylecieć z prezydenckiego
rollercoastera na pierwszym wirażu.
RAFAŁ KALUKIN
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 23
Przyjaciele Jacka Sasina, Ryszard Madziar i jego żona Jolanta, jak tysiące innych
partyjnych działaczy stracili posady w państwowych spółkach. Należą jednak do tych
szczęściarzy, których Sasin wciąż holuje. Ich kariera mówi wiele o czasach rządów PiS.
Drużyna z Wołomina
ANNA DĄBROWSKA
Ry
szard Madziar w czerwcu zo-
stał dyrektorem Wojewódz-
kiego Ośrodka Ruchu Dro-
gowego w Lublinie i musiał
złożyć oświadczenie majątkowe.
POLITYKA dotarła do dokumentu i już nie
da się ukryć, jakie mieli eldorado.
W czerwcu 2021 r. Madziar zrzekł się
mandatu radnego Wołomina i od tego cza-
su nie składał oświadczeń majątkowych.
Jak tłumaczyła osoba z lokalnego PiS lu-
dzi w partii irytowało, że dzięki Sasinowi
małżeństwo Madziarów zaczęło zarabiać
krocie. – Wszyscy tu zaczytywali się w ich
oświadczeniach majątkowych ze zdzi-
wieniem i zazdrością. Dlatego Rysiek
zrezygnował z mandatu, aby nie musieć
spowiadać się co roku z rosnącego majątku
– mówi jeden z radnych.
Oddał mandat i już miał nagraną posa-
dę doradcy zarządu Pekao SA, w którym
rządzili sasinowcy. W czym doradzał, nie
wiadomo, bo bank tych informacji wciąż,
nawet po zmianie władzy, pilnie strzeże.
„Zatrudnienie w banku jest adekwat-
ne do potrzeb i realizowanych działań”
– odpowiadało biuro prasowe POLITYCE
na pytania o zarobki Madziara dwa lata
temu. W maju tego roku odwołano zarząd
Pekao i pracę stracili też jego liczni do-
radcy, w tym Madziar. Według doniesień
medialnych człowiek Sasina zarobił przez
trzy lata prawie 2,8 mln zł (z premiami
i dodatkami). Jeszcze w tym roku, do cze-
go przyznał się w oświadczeniu podpi-
sanym już jako dyrektor WORD, zarobił
w Pekao SA 244 tys. zł na umowie o pracę,
co daje prawie 50 tys. zł miesięcznie.
Wstydliwe papiery Madziara
Z oświadczenia Madziara można się
też dowiedzieć, na ile jego wszechstron-
ne kompetencje wyceniły inne pań-
stwowe spółki. W lutym 2020 r. Madziar
wszedł do rady nadzorczej Totalizatora
Sportowego z wynagrodzeniem średnio
ponad 6 tys. zł miesięcznie, a od połowy
tego roku dodatkowo znalazło się dla nie-
go miejsce w radzie Tauronu za 4 tys. zł.
W tym roku, zanim został odwołany pod
koniec stycznia, z tej ostatniej spółki wy-
ciągnął jeszcze 11 tys. zł, a z Totalizatora
(był w niej do połowy lutego) – 26 tys. zł.
– Przez ostatnie lata rządów PiS zarabiał
ponad 60 tys. miesięcznie, a do tego należy
doliczyć zarobki jego żony. Czuli, że to nie
będzie trwać wiecznie, i wiedzieli, że mu-
szą się ustawić na życie – mówi nasz roz-
mówca z Wołomina.
Madziar, aby wejść do rad nadzor-
czych, musiał wykazać się dyplomem
MBA. W 2020 r. pisząc o współpracow-
nikach Sasina, jako pierwsi ujawniliśmy
proceder, który odbywał się w Collegium
Humanum, w której tanio, szybko i ge-
neralnie bezproblemowo dostawało się
taki papier. Odkryliśmy wtedy, że zanim
Paweł Cz. założył w 2018 r. CH, był rek-
torem Wyższej Szkoły Menedżerskiej
[ P O L I T Y K A ]
© WOJCIECH JARGIŁO/PAP, FACEBOOK
24 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ P O L I T Y K A ]
(WSM) w Warszawie i na tej uczelni
rozkręcał biznes z MBA. To tutaj dyplom
zdobył m.in. Ryszard Madziar. Na swojej
stronie internetowej wspomina dziś tylko,
że jest jego posiadaczem, ale uczelnią się
już nie chwali. Za to lubelski urząd mar-
szałkowski w oficjalnym biogramie no-
wego szefa WORD wylicza, że ukończył
„kierunek Finanse i polityka pieniężna
na Akademii Narodowego Banku Polskie-
go” (założona przez prezesa Adama Gla-
pińskiego) oraz Executive MBA na uczelni,
która – jak sprawdziliśmy – w ogóle tego
typu kursów nie oferuje. Ryszard Madziar
nie chciał rozmawiać z POLITYKĄ, także
na ten temat.
Jolanta Madziar od kilku lat jest radną
powiatu wołomińskiego, a po 2015 r. za-
mknęła własną działalność gospodarczą
i poszła na państwowe. Od 2017 r. była
prezeską spółki Rondo (spółka córka Pol-
skiej Grupy Zbrojeniowej), właściciela
budynku mieszkalno-handlowego przy
rondzie Wiatraczna w Warszawie. Jednak
w lipcu 2022 r. zrezygnowała z tej posady,
która dawała jej 168 tys. zł rocznie (plus
służbowy samochód), i natychmiast prze-
szła do zarządu PKO Finat. Okoliczności
jej sprzyjały, bo ludzie Sasina zdążyli wła-
śnie przejąć władzę w największym pol-
skim banku z rąk znajomych Morawiec-
kiego. Opłacało się, bo zwiększyła swój
dochód czterokrotnie. W ostatnim roku
władzy PiS zarobiła w PKO Finat 603 tys. zł
(ponad 50 tys. zł miesięcznie z premiami).
Małżeństwo z Wołomina razem zarabia-
ło przez ostatnie dwa lata rządów PiS
ponad 110 tys. zł miesięcznie. To pozwo-
liło im poczynić inwestycje, które są dla
nich zabezpieczeniem na czas, gdy par-
tia jest w rządowej opozycji. – Jakiś czas
temu kupili w Wołominie dom, w którym
wydzielili cztery mieszkania, które teraz
wynajmują. Z pewnością nie muszą mar-
twić się o pieniądze – mówi ich znajomy
spod Warszawy.
Kredyty szybko się spłacają
W 2015 r. Ryszard Madziar jako doradca
w Urzędzie Miejskim w Ząbkach i radny
powiatowy zarobił niespełna 70 tys. zł
przez cały rok i miał na koncie dwa kredy-
ty hipoteczne – na „zakup nieruchomości
i budowę domu”. Małżeństwo ma wspól-
ność majątkową. W oświadczeniu Madzia-
ra z czerwca tego roku rubryka z kredytami
znacznie się wydłużyła: cztery hipoteczne
z zadłużeniem łącznym na 1 mln 116 tys. zł
(w tym jeden w wysokości 350 tys. zł za-
ciągnięty niedawno na zakup czterech
działek budowlanych), do tego jeden kon-
sumencki, z którego do spłaty pozostało
72 tys. zł. Mają też otwarty limit kredytu
odnawialnego na 300 tys. zł w mBanku,
z którego nie korzystają. Z zarobkami
z czasów dobrej zmiany uchodzili za bar-
dzo wiarygodnych klientów banków.
Dziś są posiadaczami dwóch domów
(138- i 174-metrowy, których wartość
razem z działkami wyceniają na 1 mln
600 tys. zł). Mają też cztery działki, które
oszacowali na 850 tys. zł łącznie. Widać,
że w 2021 r., kiedy Madziar dostał etat
doradcy w Pekao SA, a ona rok później
w PKO BP, przyspieszyli z inwestycjami,
ale też ze spłatami kredytów. Wyliczyli-
śmy, że przez trzy lata ich długi stopniały
o 470 tys. zł. Tempo dość imponujące.
Pani Madziarowa, radna powiatu wo-
łomińskiego, zajęła się ostatnio dewelo-
perką. Od 2023 r. znów prowadzi jedno-
osobową działalność gospodarczą i jak
przyznała w oświadczeniu majątkowym,
zajmuje się „wynajmem i zarządzaniem
nieruchomościami, wykonywaniem ro-
bót budowlanych, wykończeniowych”.
Dotychczas nie wykazała z niej żadnych
dochodów. Ktoś mówi, że za PiS była
wielka afera „willa plus”, ale Madziaro-
wie mają swoją prywatną, którą można tak
ochrzcić. – Bo jak nazwać inaczej to, że bez
jakichkolwiek kompetencji dostawali bar-
dzo wysokie stanowiska w państwowych
spółkach za ogromne pieniądze, które
wydawali na spłatę kredytów na prywat-
ne nieruchomości. Znam ich od lat i wiem,
że to był po prostu skok na kasę i stworze-
nie sobie bazy nieruchomości, która da
im poczucie stabilizacji, aż znów wrócą
do władzy – twierdzi rozmówca POLITYKI.
Potwierdzenie tego znajdujemy, analizu-
jąc oświadczenie majątkowe małżeństwa
Madziarów z ostatnich lat.
W oświadczeniu za 2023 r. radna Ma-
dziar wpisała 109 tys. zł dochodu z pry-
watnego wynajmu nieruchomości.
W czerwcu mieli z mężem 228 tys. zł
oszczędności zebranych na wspólnym
koncie. Kiedy kurek z łatwymi pieniędzmi
z posad w bankach został im przykręco-
ny, ona została z 39 tys. zł rocznie z rady
powiatu, a on ma 13,5 tys. zł miesięcznie
z posady dyrektora WORD w Lublinie.
Na stanowiskach samorządowych nie da
się tyle wyciągnąć, ale jak twierdzą poli-
tyczni znajomi z Wołomina, Madziarowie
zdążyli się zabezpieczyć na chude lata PiS.
Blamaż z drugiego miejsca
Madziar bardzo chciał dostać się do Sej-
mu i choć zainwestował w to gigantyczne
pieniądze, mandatu nie zdobył. W 2022 r.
został pełnomocnikiem PiS na wschodnią
część Lubelszczyzny i stąd ruszył na Sejm
z nie byle jakiego miejsca, bo z drugiego,
tuż za Mariuszem Kamińskim, byłym
szefem CBA, obecnie europosłem. Iryto-
wali się działacze PiS, że dostał dwójkę, ale
wiedzieli, że zawdzięcza to Sasinowi. – Lu-
dzie gadali, ale wicepremierowi, ministro-
wi aktywów państwowych, z dużymi wpły-
wami na Nowogrodzkiej nikt nie chciał się
postawić – mówi radny z tamtego rejonu.
Sasin też był tu spadochroniarzem, po-
dobnie jak Mariusz Kamiński czy senator
Grzegorz Bierecki, więc wszyscy przeczu-
wali, że Madziar z wielką kasą na kampa-
nię i z poparciem Sasina wejdzie do Sej-
mu. – Wyborcy PiS są tu dość elastyczni dla
spadochroniarzy, to dla nich łatwy region,
więc wszyscy byli zaszokowani, że Madziar
przepadł w wyborach – mówi Wojciech
Sosnowski, radny PO z lubelskiego sej-
miku. Zagłosowało na niego 8817 osób,
co dało dopiero 10. miejsce na liście.
Partia Kaczyńskiego ma z tego okręgu
aż 7 na 12 mandatów. Kompromitujący
wynik Madziara ustawił go dopiero jako
trzeciego w kolejce do przejęcia mandatu
po Mariuszu Kamińskim (mandat wzięła
Monika Pawłowska). Skalę porażki obra-
zuje żart, który opowiada jeden z polity-
ków na Lubelszczyźnie, że Madziar miał
więcej banerów, niż zdobył głosów. Roz-
czarowanie było więc ogromne, a Sasin
podobno do dziś nie może tego pojąć.
Widzom TVP Lublin każdego tygodnia
Madziar wyskakiwał z telewizora, w para-
fiach organizował koncerty. Raz zaprosił
Reprezentacyjny Zespół Artystyczny Woj-
ska Polskiego w ramach budżetu MON
na działalność wychowawczą i patrio-
tyczną, innym razem do kościoła w We-
reszczynie na kolędowanie z Bayer Full.
Jak informował serwis Jawnylublin.pl,
w kampanii Madziar zorganizował cykl
ośmiu darmowych kameralnych koncer-
tów „w obronie papieża” i osobiście za-
powiadał je w kościołach. Tak się złożyło,
że trasa koncertowa wiodła przez miasta
z jego okręgu wyborczego. Za koncerty
zapłacili hojni sponsorzy: Krajowa Gru-
pa Spożywcza, Totalizator Sportowy, PKO
Bank Polski, Fundacja Banku Pekao, LW
Bogdanka, PZU, PGE i Tauron. W Pekao
Madziar był wówczas doradcą zarządu,
w Totalizatorze i w Tauronie w radach
nadzorczych, a jego żona wiceprezeską
w spółce należącej do PKO PB.
Podobno budżety koncertów były wie-
lokrotnie przeszacowane. – Można podej-
rzewać, że pieniądze szły na te kampanij-
ne koncerty, ale też na banery Madziara
– twierdzi nasz rozmówca. To kolejna spra-
wa, którą po audytach w spółkach powin-
na zająć się prokuratura. Madziar bywał
na wręczaniu kluczyków do wozów stra-
żackich, rozdawał czeki, wyprawki szkol-
ne w publicznych placówkach, otwierał
drogi. Jak pisała w minionym tygodniu
lubelska „Gazeta Wyborcza”, nawet pra-
cownicy państwowej spółki PKP Linia
Hutniczo-Szerokotorowa (największa,
zatrudniająca ponad 1,3 tys. osób firma
na Zamojszczyźnie) rozdawali na baza-
rach kampanijne gazetki Madziara. W lo-
kalnych mediach mówił o sobie: „Od wie-
lu lat działam na Lubelszczyźnie, działam
na Chełmszczyźnie. Czuję się tu jak u sie-
bie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi”.
Ale oni go nie chcieli, zresztą nie tylko oni.
Starostwo było pewniakiem
Po spektakularnej w skali kraju sejmo-
wej porażce – jak twierdzą nasi rozmów-
cy z PiS na Lubelszczyźnie – Sasin uznał,
że Madziar jest niewybieralny. Wymyślił
więc, że zostanie starostą chełmskim, któ-
rego wybiera rada powiatu, a tu PiS miał
większość, więc to miała być formalność.
Nasi rozmówcy twierdzą, że bardzo iry-
tująca była ta pewność siebie Madzia-
ra, że tym starostą zostanie. Powoływał
się na Czarnka, Sasina i samego prezesa
Kaczyńskiego. Powtarzał, że jest przez
nich namaszczony.
Przemysław Czarnek, wojewódzki szef
lubelskich struktur, już wtedy miał parcie,
by zostać kandydatem PiS na prezyden-
ta Polski. Zależało mu na tym, by Sasin
wstawił się za nim u Kaczyńskiego i na-
kazał chełmskim radnym, by głosowali
na Madziara. I choć wszystko wydawało
się dogadane, to czterech radnych PiS
było przeciw i wybrali na starostę Piotra
Deniszczuka, który jest wprost kojarzony
z PSL.
– Madziar chciał nas przekupić, obie-
cywał, że zrobi z niejednego wicestarostę,
ale tu jest powiat chełmski nie wołomiń-
ski, tak się z nami nie pogrywa – oburza
się radny z PiS. Najpierw obiecywał sta-
nowiska, a po przegranym głosowaniu
straszył: „Doprowadzili do utraty zaufa-
nia i składam wniosek o wykluczenie ich
z członków Prawa i Sprawiedliwości”.
Jeden z buntowników, Jerzy Kwiatkowski,
który ponownie został wicestarostą, nie
boi się żadnego wykluczenia. – Mówili-
śmy otwarcie Przemysławowi Czarnkowi,
że nie poprzemy Madziara. Ludzie u nas
nie chcą w samorządzie spadochroniarzy,
więc zachowaliśmy się, jak trzeba.
Przeciw Madziarowi był też przewod-
niczący rady powiatu Piotr Szymczuk.
Mówi, że kilka dni temu był na partyj-
nym zjeździe okręgowym, głosował, więc
Madziar niezbyt skutecznie go wykluczył.
– Nie boję się konsekwencji, bo pracuję
w prywatnej firmie, i wolę stać po stronie
moich wyborców, a nie pana Madziara.
Dodaje, że nie poparł go, bo przed wy-
borami odwiedził osobiście prawie tysiąc
osób i większość z nich nie wyobrażała
sobie, żeby starostą był ktoś z Wołomi-
na, a nie miejscowy. – Ta opinia była
dla mnie ważniejsza niż rekomendacje
zarządu.
Biorą, ale nie płacą
Wyborcy PiS go nie chcieli, radni powia-
towi nie wybrali, więc zostało już tylko po-
wołanie na jakieś stanowisko. 18 czerwca
zarząd województwa lubelskiego powołał
go na dyrektora WORD. Wicemarszałek
sejmiku podpisany pod uchwałą o nomi-
nacji mówił o Madziarze, że „trzeba wy-
korzystać jego potencjał i doświadczenie,
żeby mógł się wykazać”. – Mam poczucie,
że radni PiS nie byli zachwyceni, że panu
Madziarowi rzucono koło ratunkowe, ale
widać takie przyszły polecenia i zarząd wo-
jewództwa nie miał wyjścia – komentuje
radny z sejmiku Wojciech Sosnowski (PO).
Te polecenia mogły przyjść najpewniej
od Sasina, który od lat holuje przyjacie-
la. Gdy po katastrofie smoleńskiej Sasin
stracił posadę w Pałacu Prezydenckim,
zaczął zarabiać na życie w ratuszu w Wo-
łominie. Młody burmistrz Ryszard Ma-
dziar zrobił go swoim pełnomocnikiem
do spraw społecznych z niezłą pensją
i dał też pracę wielu jego znajomym.
W 2014 r. przegrał jednak wybory. Ale
Sasin o nim nie zapomniał: rok później,
po zwycięstwie PiS, odwdzięczył się,
awansując Madziara na pełniącego obo-
wiązki szefa mazowieckiego oddziału
Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji
Rolnictwa. Kiedy Sasin otrzymał tekę wi-
cepremiera i stał się jednym z najpotęż-
niejszych ministrów w rządzie PiS, zrobił
Madziara szefem swojego gabinetu i dał
dwie rady nadzorcze. Ale to było mało
dla Madziara, więc odszedł z resortu
na doradcę w Pekao SA.
Osoba od dawna znająca ich relacje nie
może się nadziwić, że Sasin inwestuje tyle
w relację z Madziarem. – To jest tak nie-
prawdopodobne, że czasami mi się wydaje,
że on ma coś na Sasina. Ktoś inny dodaje
podirytowany, że znów słyszał, jak pre-
zes Kaczyński nawołuje do wpłat na PiS.
Twierdzi, w sumie słusznie, że w pierwszej
kolejności powinni pomóc partii milione-
rzy „dobrej zmiany”. Ale w publikowanym
na stronie partii od połowy 2022 r. reje-
strze wpłat Madziarów nie ma.
ANNA DĄBROWSKA
REKLAMA
Gospodarka morska wraca do łask w UE
Powiało optymizmem na tegorocznym Forum Gospodarki Morskiej.
Jako gość forum wysłuchałem wprawdzie kilku głosów krytycznych
pod adresem Unii Europejskiej, ale połączonych z nadzieją, że idzie ku lepszemu.
F
orum zgromadziło 11 października
w Gdyni ponad tysiąc osób, co do-
wodzi, że branża morska żyje,
wbrew nieomylnemu prezesowi
Kaczyńskiemu, który obwieścił zgon
przemysłu okrętowego, mając za ple-
cami Gdańską Remontową, najlepszą
stocznię w Europie! Wśród starszych
uczestników forum wyczuwam nostal-
gię za dawną potęgą morską PRL-u,
choć opierała się na glinianych nogach.
Przypadła nam morska specjalność
w ramach podziału pracy w RWPG. Stąd
masowe zamówienia dla naszych stoczni
z mało wymagającego rynku ZSRR i in-
nych demoludów.
Wykorzystaliśmy zasadę wolności
mórz dla ekspansji Polskich Linii Oce-
anicznych i Polskiej Żeglugi Morskiej.
W taki sposób, w jaki Chiny wykorzysta-
ły otwarte rynki epoki globalizacji, czyli
bez wzajemności (zastrzegając ładunki
dla polskiej bandery). Ale socjalistyczne
okno na świat pozostawiło nam praw-
dziwą wartość: kadry obyte z Zachodem
(Polfracht, Hartwig, PLO, PŻM, stocznie,
porty) oraz wysokiej jakości biura pro-
jektowe i zaplecze badawcze w Poli-
technice Gdańskiej. Zasób kadrowy bez
kompleksów poruszający się w środo-
wisku międzynarodowym. Ten spadek
po PRL-u z przyczyn politycznych nie
został należycie wykorzystany w wol-
nej Polsce. Wkrótce sektor państwowy
obsiadła nowa nomenklatura, nie zawsze
lepszej jakości.
Współczesne oblicze branży morskiej,
tak licznie obecne na forum w Gdyni,
Współczesne oblicze
naszej gospodarki
morskiej to wielka
pochwała prywatnej
przedsiębiorczości
i zarazem świadectwo
szkód, jakie mogą
wyrządzić „mierni,
ale wierni” pasożytujący
na majątku narodowym.
© SHUTTERSTOCK , PARLAMENT EUROPEJSKI
UniA EUROPEjSKA
to wielka pochwała prywatnej przed-
siębiorczości i świadectwo szkód, jakie
mogą wyrządzić „mierni, ale wierni”
pasożytujący na majątku narodowym.
Z jednej strony tragifarsa rdzewiejącej
stępki w Szczecinie, celebrowanej przez
notabli PiS oraz nieszczęsne próby re-
animacji Stoczni Gdańskiej. Z drugiej
strony sprywatyzowana Gdańska Re-
montowa, która nie tylko remontuje,
ale dźwiga program promowy, a na-
wet wojenny, jakże istotny po latach
zatopienia naszej marynarki wojennej.
A także stocznie prywatne, pozyskujące
prestiżowe kontrakty zagraniczne, bu-
dujące jachty i katamarany dla tak wy-
magających klientów, jak Nadal i Alonso.
Dziesiątki firm małych i średnich, które
nie oczekują specjalnych przywilejów,
tylko chcą równego traktowania na ryn-
ku europejskim.
Portfel zamówień na koniec 2023 r.
plasuje nas na siódmej pozycji w Eu-
ropie. Zdecydowanym liderem są Wło-
chy, zbierające lukratywne zamówienia
na oceaniczne wycieczkowce. I tu do-
cieramy do sedna problemu, jakim jest
wyższość Europy w segmencie dóbr luk-
susowych, jak kosmetyki, haute couture,
trunki, jachty i właśnie statki dla bogat-
szej klienteli. To za mało jak na dawną
potęgę morską, królującą przez stulecia
na morzach i oceanach.
Unia Europejska stanowi najwięk-
szy światowy blok handlowy. Prawie
80 proc. obrotów handlowych dokonuje
się drogą morską. Udział drogi morskiej
wzrósł, odkąd Stany Zjednoczone stały
się partnerem numer jeden w miejsce
Rosji. A jednak przez lata blue econo-
my nie znalazła się na liście priorytetów
strategicznych UE, choćby na równi
z przemysłem samochodowym.
Masowy przemysł okrętowy wypro-
wadzał się do Azji. Najpierw Japonia,
potem Korea Południowa, a w XXI w.
dominującą pozycję zdobyły Chiny.
Dziś mają ponad 50 proc. światowego
portfela zamówień. Jest to skutek nie-
uczciwej konkurencji azjatyckich stocz-
ni, subwencjonowanych w tak zawoalo-
wany sposób, że próby ukrócenia tych
praktyk na forum Światowej Organizacji
Handlu nie przyniosły efektu. A próby
powstrzymania nieuczciwej konkuren-
cji na forum OECD w 1994 r. nie zostały
wdrożone. Subsydiowane stocznie Chin
są o 40 proc. tańsze niż europejskie. Do-
finansowanie zielonych technologii dla
armatorów, bez obowiązku zamawiania
statków w Europie, nie dało pożąda-
nych rezultatów.
Inny gość honorowy Forum Gospodar-
ki Morskiej, Christophe Tytgat, sekretarz
generalny SEA Europe (organizacji re-
prezentującej branżę morską), zaryso-
wał światełko w tunelu. Zauważył, tak
jak ja, rosnące znaczenie gospodarki
morskiej dla suwerenności strategicznej
UE. Branża została wymieniona wśród
priorytetów w raporcie Draghiego.
Wprawdzie w nowej Komisji Europej-
skiej na lata 2024–29 nie będzie komisa-
rza ds. gospodarki morskiej, choć będzie
komisarz ds. rybołówstwa oraz ds. Mo-
rza Śródziemnego, ale w misję komisarza
ds. transportu i turystyki Tzitzkostasa
wpisano nową strategię dla europejskie-
go przemysłu morskiego. Jako Grek ro-
zumie to lepiej niż śródlądowi komisarze.
Poza tym rośnie waga wymogów eko-
logicznych przy wyborze miejsca pro-
dukcji. Już nie tylko UE zawyża standar-
dy, od 2020 r. są to również powszechnie
obowiązujące rozporządzenia Między-
narodowej Organizacji Morskiej (IMO).
Od stycznia 2023 r. każdy statek ma
obliczany wskaźnik CII, czyli indywidu-
alny ślad węglowy, co powinno zachęcać
do zamawiania statków napędzanych
paliwem niskoemisyjnym lub bezemisyj-
nym. To zaś powinno zwiększać popyt
na bardziej wyszukane konstrukcje niż
te, które przeniosły się do Azji. Chociaż
Chiny stają do konkurencji w zakresie
green ships, zapotrzebowanie na statki
spełniające ostre wymogi ekologiczne
otwiera szansę dla stoczni europejskich.
Wreszcie, coraz większą rolę w nie-
spokojnych czasach odgrywa geopoli-
tyka. Rejon Tajwanu należy do zapalnych
miejsc na mapie świata. Niepokoi inten-
sywna rozbudowa marynarki wojennej
Chin, które po roku 2020 prześcignęły
USA w zakresie liczebności floty wo-
jennej. Im bardziej rośnie ranga bez-
pieczeństwa, tym bardziej rośnie war-
tość pewności dostaw i uniezależnienia
od reżimów autorytarnych. Nearshoring,
friendshoring – to strategie, które rów-
noważą pewność dostaw z ceną, która
faworyzowała subsydiowanych dostaw-
ców z Azji. Zatem jest nadzieja na od-
budowę gospodarki morskiej w Europie.
Powinien to być jeden z priorytetów pol-
skiej prezydencji w UE w 2025 r.
Janusz Lewandowski
SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY
Autor jest ekonomistą i politykiem, w latach 90.
był ministrem przekształceń własnościowych,
a po wejściu Polski do Unii posłem do Parlamentu
Europejskiego. W latach 2010–14 komisarz
ds. budżetu i programowania finansowego.
Od 2016 r. członek zespołu doradców
ekonomicznych PO.
Prymat pewności
i jakości dostaw
niweluje częściowo
przewagę cenową
subsydiowanych
stoczni Chin i rodzi
nadzieję na odbudowę
przemysłu okrętowego
w Europie.
28 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Potrzebujący, potrzebni
A MARTA MAZUŚ
rtur Wrocławski, współwłaściciel agencji pracy
LABOR z Żyrardowa, od ośmiu lat sprowadza-
jący do Polski pracowników z całego świata,
nie przejął się specjalnie nową rządową strate-
gią migracyjną. Ile już razy słyszał zapowiedzi,
że np. dla migrantów z Kolumbii polskie MSZ
wprowadzi z dnia na dzień wizy pracownicze,
a potem wszystko i tak zostawało po staremu – przyjeżdżali bez
problemu w ramach ruchu bezwizowego z Unią Europejską.
Kolumbia i w ogóle cała Ameryka Łacińska to od dwóch lat,
czyli od wybuchu wojny w Ukrainie, jeden z ulubionych kierun-
ków ściągania do Polski cudzoziemskich pracowników. Młodzi,
pracowici, produktywni – i co ważne, katolicy. Ale pracodawcy
chwalą też sobie Filipińczyków, bo uśmiechnięci i znają angielski.
Albo Nepalczyków, bo spokojni i niekonfliktowi. Trzeba sobie
jakoś radzić bez Ukraińców, zwłaszcza mężczyzn, których już
z pół miliona wyjechało od nas – albo dalej na zachód, albo żeby
bronić ojczyzny.
Według prognoz ekonomistów będzie u nas brakować
ok. 1,5 mln pracowników, i to już w 2025 r. Bez migrantów polska
gospodarka sobie nie poradzi. Wiedzą to rolnicy, wie to logistyka,
handel, budownictwo, transport, branża spożywcza. I Artur Wro-
cławski jest przekonany, że wie to również rząd, choć otwarcie
się do tego nie przyzna i w nowej strategii zapowiada, że migracji
do Polski nie będzie ułatwiał, tylko ją bardziej kontrolował.
Nauczony wieloletnim doświadczeniem Wrocławski poczeka
spokojnie na konkretne przepisy. A na razie opowie, jak to spro-
wadzanie i zatrudnianie cudzoziemców wygląda u nas w praktyce.
Pracownicy z Ukrainy
podczas zbioru truskawek
w mazowieckiej gminie Załuski
Chińscy pracownicy
zatrudnieni przy rozbudowie
cementowni w Małogoszczy
Filipinki mają małe ręce, idealne do zbierania malin, a Banglijczycy biją rekordy
w lepieniu kul do kąpieli. Zatrudniamy w Polsce ponad milion cudzoziemców,
choć jako kraj próbujemy udawać, że ich nie ma.
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 29
W Polsce pracuje 1,2 mln cudzoziemców pochodzących
z ponad 150 państw. To 11 razy więcej niż 10 lat temu (dane
GUS z kwietnia 2024 r. nie uwzględniają szarej strefy).
Co musi zrobić polski pracodawca, żeby sprowadzić sobie pra-
cowników z zagranicy? Po pierwsze, musi pójść do Powiatowego
Urzędu Pracy, skąd dostanie zgodę na zamiar powierzenia pracy
cudzoziemcowi. Ale taką zgodę dostanie tylko wtedy, gdy oka-
że się, że na dane stanowisko nie ma chętnych Polaków. Trzeba
więc dać ogłoszenie – mówiąc oficjalnie „zrobić test rynku pracy”
– że poszukiwany jest pracownik do magazynu, ktoś do zbioru
owoców, do chłodni z mrożonkami albo do sortowania paczek,
na które – to więcej niż pewne – żaden Polak nie odpowie. Prze-
konał się o tym pan Dariusz, plantator borówki spod Sochaczewa,
który do pracy w swoim 30-ha gospodarstwie nie miał nikogo
chętnego z Polski od czasu – twierdzi – kiedy w naszym kraju poja-
wiło się 500+. Kilka ton borówek dziennie w szczycie sezonu udaje
mu się zebrać jedynie dzięki pracownikom z Ukrainy i Nepalu.
Ale jak znaleźć kogoś do pracy z Nepalu? Najlepiej z polecenia.
Gdy Artur Wrocławski rozkręcał swoją agencję pracy, to pew-
nego dnia po prostu wsiadł w samochód i objechał żyrardowskie
lokale z kebabem. Pracują tam chłopaki z Indii, Bangladeszu,
Nepalu, którzy pokierowali go dalej, do rodziny lub kolegów.
Kontaktów miał aż nadto. Oprócz tego zatrudnia w biurze m.in.
Filipinkę, Kolumbijczyka, a były pracownik pomaga mu w rekru-
tacji w Kazachstanie i Uzbekistanie.
Wrocławski zawsze wolał kontakty bezpośrednie i nigdy nie
chciał mieć agencji bazującej na ogłoszeniach z internetu,
zwłaszcza że tyle się w ostatnich latach namnożyło oszustów,
którzy skutecznie popsuli jego branży opinię. Biorą od cudzo-
ziemców zaliczki za wyrobienie dokumentów, ale potem żaden
pracodawca w Polsce na tych ludzi nie czeka. Albo oszukują ich,
że będą zarabiać w euro.
Masz już chętnego, więc teraz – dla tej konkretnej osoby
i od konkretnego pracodawcy – trzeba wyrobić plik dokumen-
tów. Dla osób z Gruzji, Armenii, Mołdawii i Białorusi jest prosto
– wystarczy oświadczenie o powierzeniu pracy cudzoziemcowi
i nawet nie trzeba wcześniej robić testu rynku pracy. W przypadku
Ukrainy jeszcze prościej – od 2022 r. o zatrudnieniu wystarczy
jedynie powiadomić właściwy urząd pracy. Ale już dla całej reszty
świata potrzebne są zezwolenia na pracę lub pracę sezonową
(w przypadku rolnictwa). Do tego oświadczenia, potwierdzenia,
przykładowa umowa o pracę. To wszystko się wysyła do konkret-
nego pracownika, który składa te papiery do polskiego konsulatu.
I tutaj dopiero się zaczyna ta najtrudniejsza część. Wiza.
W 2023 r. – ostatnim roku rządów PiS – najwięcej zezwo-
leń na pracę w Polsce wydano obywatelom: Indii, Nepalu,
Filipin, Uzbekistanu, Bangladeszu, Turcji i Kolumbii (dane
MRPiPS).
Afera wizowa – jak twierdzi Artur Wrocławski – to była w ostat-
nich latach tajemnica poliszynela. Plantator borówki pan Da-
riusz, któremu w poprzednich latach udawało się ściągać do swo-
jego gospodarstwa ze 20 pracowników z Nepalu na sezon, nigdy
nie mógł mieć pewności, czy pracownicy rzeczywiście do niego
trafią – wszystko zależało od uznaniowej decyzji konsula. – Zdo-
bycie wizy za każdym razem było jak loteria. Składałem ten sam
komplet dokumentów dla dwóch braci z tej samej wsi. Jeden wizę
dostawał, ale drugi już nie – opowiada pan Dariusz.
Albo – jak dodaje Mirosław Maliszewski, prezes Związku Sa-
downików RP i poseł PSL – oczekiwanie na spotkanie z konsulem
trwało tak długo, że wiza przychodziła, gdy skończyła się już waż-
ność wyrobionych wcześniej zezwoleń na pracę, i całą procedurę
trzeba było zaczynać od nowa.
© TOMASZ STAŃCZAK/AGENCJA WYBORCZA.PL, JAKUB KAMIŃSKI/EAST NEWS, MIROSŁAW STELMACH/REPORTER
Otwarcie bengalsko-indyjskiej restauracji Ryżowa Buła w Łodzi.
Jej właścicielem jest Banglijczyk Zahir Islam,
który w Polsce prowadzi również sieć Zahir Kebab.
30 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Teraz – jak przyznają przedsiębiorcy – jest jeszcze trudniej, niż
było. Bo wizy do Polski po prostu w ogóle są rzadko wydawane.
Jak usłyszał plantator Dariusz na posiedzeniu komisji rolnic-
twa w Sejmie, to dlatego, że po aferze wizowej trzeba „zerwać
z postrzeganiem polskiej wizy jako łatwo dostępnej”. I widać
to w statystykach – w 2022 r. Polska wydała w sumie 338 116 wiz
pracowniczych, ale w 2024 r. (do września) już tylko 162 866.
Ale jest przecież jeszcze drugi aspekt tej całej zabawy – czy
zdobywca wizy w ogóle tu przyjeżdża. Na swój prywatny użytek
Artur Wrocławski zrobił statystyki i pracowników, których ściąga
do Polski, podzielił na cztery grupy. – Pierwsza to ci, którzy do-
stają wizę, ale już na lotnisku przesiadkowym zmieniają samo-
lot i zamiast do Polski lecą gdzie indziej, np. do Hiszpanii, gdzie
co prawda nie mogą legalnie pracować, ale dzięki wizie Schengen
mogą się tam dostać jako turyści. Druga grupa ląduje w Polsce,
podpisuje dokumenty, popracuje tutaj kilka dni, a potem, również
dzięki wizie, wyjeżdża np. do Niemiec. Trzecia grupa to ci, którzy
chcą dostać kartę pobytu czasowego w Polsce, która upoważnia
ich do przebywania na terytorium Unii Europejskiej do trzech lat,
choć ostatnio polskie urzędy wydają karty na krócej, przeważnie
do roku, więc oni przyjeżdżają, pracują, ale jak tylko dostaną kar-
tę pobytu, uciekają. Czwarta grupa to ci, którzy zostają i pracują.
Podsumowując: spośród pracowników, których nasza agencja
sprowadza do Polski, na różnych etapach ucieka nam średnio
ok. 50–60 proc. I nic się nie da z tym zrobić – opowiada Wrocławski.
Dlatego właśnie przedsiębiorca z ulgą przerzucił się na migran-
tów z krajów bezwizowych, czyli z Ameryki Łacińskiej: Kolum-
bii, Meksyku, Gwatemali, Argentyny. Na ok. 500 pracowników,
których jego agencja rocznie ściąga do Polski, jakieś 300 w tym
roku było właśnie stamtąd. Chociaż z nimi już też zaczynają się
kłopoty, ostatnio w branży coraz częściej słychać o przypadkach,
że Straż Graniczna w związku z kolejną decyzją MSZ kazała de-
portować pracownika z Kolumbii. Miał pozwolenie na pracę, miał
umowę o pracę, ale nie miał wizy pracowniczej. Nie potrzebowali
wiz, ale już potrzebują.
W 2023 r. najwięcej cudzoziemców w Polsce pracowało
jako: robotnicy przemysłowi i rzemieślnicy, operatorzy
i monterzy maszyn i urządzeń, pracownicy biurowi, pra-
cownicy wykonujący prace proste (dane MSWiA).
Załóżmy jednak, że się udało. Mamy człowieka. Dokąd tra-
fia? Jest kilka zagłębi w Polsce. Pod Poznaniem – tam, gdzie są
np. magazyny Amazona i fabryka Volkswagena, na Śląsku, gdzie
jest dużo firm logistycznych, no i wokół Warszawy – Błonie, Żyrar-
dów, Mszczonów, Wiskitki. Tam są budowane hale po 15–20 ha.
Według nieoficjalnych źródeł tylko do jednego magazynu H&M
potrzeba około tysiąca osób.
Artur Wrocławski może dla przykładu powymieniać, gdzie do-
starczał lub nadal dostarcza swoich pracowników. Grupa z Ukra-
iny i Ameryki Łacińskiej od kilku miesięcy w okolicach Warsza-
wy robi na całą Europę kalendarze adwentowe. Pod niemiecką
granicą chłopaki z Bangladeszu lepią ręcznie kule kąpielowe
i są w tym tak dobrzy, że podwoili na hali produkcyjnej normę
kul wyrabianych dziennie. Jeszcze do niedawna miał też sporą
grupę z Bangladeszu pracującą w fabryce polskiego makaronu,
kilkanaście tirów codziennie wyjeżdża stamtąd na eksport. Ale
współpraca się, niestety, zakończyła – firma co chwila donosi-
ła, że któryś z pracowników im uciekł, tymczasem okazało się,
że po prostu dogadywali się z nimi bezpośrednio, żeby nie płacić
agencji za pośrednictwo.
Jak przyznaje Wrocławski, przez lata praktyki i rozmów z pra-
codawcami da się już ustalić pewne zależności pomiędzy na-
rodowościami a wykonywanymi pracami. – Azjaci są pracowici
i uśmiechnięci, chętnie ich biorą hotele, restauracje lub baseny.
Są świetni manualnie, a Filipinki są mistrzyniami w zbieraniu
malin, bo mają drobne palce i nie zgniatają owoców. To zupełne
przeciwieństwo np. ludzi z Indii, którzy potrafią odmówić wyjścia
do pracy, bo pada śnieg i jest zimno. Daleka Azja nie nadaje się
za to zupełnie do magazynów – ludzie stamtąd są niscy, muszą
czasami wchodzić na palety, a w Polsce mamy takie standardy
wysokościowe i wagowe paczek, że trzeba im wyrabiać szkolenia
wysokościowe. Z kolei gdy się przedźwigają, wszystko ich boli, więc
idą na L4. To się nie opłaca.
Do magazynów zdecydowanie lepiej nadają się Kazachowie,
Ukraińcy lub Gruzini, którzy są podobnej jak my postury i są
wytrzymali. Chociaż Gruzini to jedyna nacja, której Wrocławski
nie zatrudnia – są agresywni, nie słuchają kobiet przełożonych,
noszą biżuterię, która jest zabroniona np. w branży spożywczej,
gdzie trzeba mieć na głowie czepek i nie można mieć zarostu.
Oni, podobnie jak muzułmańscy mężczyźni, nie lubią się do-
stosowywać. Za to Ameryka Łacińska bardzo dobrze się spraw-
dza – aktualnie robią w Polsce wszystko, od prac w garbarniach
po jazdę na śmieciarkach.
Ale przedsiębiorca oczywiście zdaje sobie sprawę, że migranci
to nie są worki ziemniaków i nie można ich przerzucać, jak się
komu podoba, choć wielu w Polsce pewnie by tak chciało. Cza-
sami przyjeżdżają tu w parach, a czasami wręcz z całą rodziną,
jak migranci z Ameryki Łacińskiej, którzy – jak mówi Wrocławski
– często chcą się w Polsce osiedlać na stałe. Trzeba zawsze poga-
dać, zapytać, przekonać – tak naprawdę to pracownicy dyktują
teraz warunki.
W 2023 r. cudzoziemcy złożyli o 16 proc. więcej wniosków
o legalizację pobytu w Polsce niż rok wcześniej. Liczba
wniosków rośnie szybciej niż liczba wydawanych decyzji
(dane Urzędu ds. Cudzoziemców).
Praca pracą, ale przecież ci ludzie muszą też gdzieś mieszkać.
Na mniejszą skalę, jak u pana Dariusza w jego gospodarstwie
borówkowym pod Sochaczewem, wystarczy letnia wioska zło-
żona z kontenerów i letniskowych domków z czteroosobowymi
pokojami. Jak podkreśla plantator, standard musi być dobry, żeby
pracownicy chcieli przyjechać. Do tego – oprócz umowy na pracę
sezonową, ubezpieczenia i minimalnej krajowej pensji – doda-
je codziennie świeży chleb, przekąskę w postaci słodkich bułek
oraz zapas ryżu i ziemniaków, żeby każdy mógł sobie gotować
to, co najbardziej lubi.
Z kolei w okolicach Mszczonowa i Żyrardowa, gdzie jest zagłę-
bie produkcyjno-magazynowe, przy głównych drogach wyloto-
wych ogłoszenia „zatrudnię pracowników” mieszają się z ofer-
tami noclegów w wynajmowanych w całości jednorodzinnych
domach. Oprócz hosteli pracowniczych czy miasteczek konte-
nerowych, które zapewniają tylko najwięksi pracodawcy, to naj-
częściej wybierana opcja przez agencje pracy szukające lokum
dla wielu osób. – Trzeba tylko pamiętać o kilku ważnych szcze-
gółach – radzi Artur Wrocławski. – Sprawdzić najpierw, jakie są
stawki za wodę, ścieki i ogrzewanie w danej gminie, bo miesięczne
rachunki potrafią być gigantyczne. Np. Indie, Nepal czy Ameryka
Łacińska lubią rozkręcać maksymalnie kaloryfery, rozszczelnienia
w oknach zaklejają taśmą, a do tego robią mnóstwo prania, które
potem suszą przy łóżkach, wszystko paruje, więc grzyb na ścia-
nach w pokojach robi się bardzo szybko. Najlepiej więc od razu
wliczyć w koszty wynajmu późniejszy remont i wymianę sprzętów,
np. pralki czy lodówki.
Mimo to – jak mówi burmistrz Mszczonowa Józef Grzegorz Ku-
rek – wielu mieszkańców decyduje się na taki wynajem, bo to do-
bry biznes. Burmistrz przyznaje, że zaczął się wręcz zastanawiać,
czy dla cudzoziemskich pracowników nie wybudować w gmi-
nie jakiejś świetlicy lub kantyny, żeby mieli gdzie się spotykać
po pracy. O ile od poniedziałku do piątku w ogóle ich w mie-
ście nie widać, bo wszyscy są w pracy, o tyle już w weekendy nie
mają co ze sobą zrobić. Ostatnie lato było wyjątkowo ciepłe, więc
wieczorami i w weekendy Nepalczycy czy Gruzini przesiadywali
w okolicznych parkach. Podobnie było w Żyrardowie.
– Czasy jednej nacji się skończyły. To już się u nas dzieje – doda-
je burmistrz Mszczonowa. Jako przykład podaje lokalną szkołę
podstawową, gdzie obecnie uczy się troje Kolumbijczyków, dzieci
pracowników zatrudnionych w okolicznych firmach. Dyrektorka
szkoły Anna Rusinowska narzeka, że nie może znaleźć nikogo
na stanowisko asystenta i tłumacza dla tych uczniów. – Przez
kilka miesięcy mieliśmy do pomocy naszą absolwentkę, która
zna hiszpański, ale znalazła lepiej płatną pracę w Warszawie.
Ze znajomością hiszpańskiego nikt nie chce pracować w szkole
za minimalną krajową. To są bardzo fajne i miłe dzieciaki, ale
nie ma co ukrywać: bez oddziałów przygotowawczych – takich,
jakie zostały stworzone dla dzieci z Ukrainy – ci Kolumbijczycy nie
mają szansy niczego się u nas nauczyć. Na razie w dogadywaniu
się z uczniami z Kolumbii pomaga mszczonowskim nauczycie-
lom tłumacz w telefonie.
Ksenia Naranovich z Fundacji Rozwoju „Oprócz Granic”, zaj-
mująca się na co dzień pomocą prawną dla migrantów w Polsce,
podkreśla, że przed rządem teraz ogromne wyzwanie, jeśli cho-
dzi o wprowadzanie w życie strategii migracyjnej. Bo w związku
z nieustannym napływem do Polski coraz większej liczby cudzo-
ziemców praktycznych problemów do rozwiązania jest mnó-
stwo: przedłużające się procedury wydawania kart pobytu; plany
wprowadzenia przepisu, że zezwolenia na pracę będą wydawane,
tylko gdy pracownik będzie miał umowę o pracę (co w praktyce
prawdopodobnie jedynie powiększy szarą strefę); lepsza koor-
dynacja systemu wydawania wiz oraz zezwoleń na pobyt czaso-
wy. To właśnie z powodu tych trudności biorą się potem cudzo-
ziemscy absolwenci florystyki lub innych dziwnych kierunków
w policealnych szkołach – ukończenie szkoły policealnej w Polsce
daje nieograniczony dostęp do rynku pracy i uniezależnia pra-
cowników od pracodawców.
Do tych sugestii Mirosław Maliszewski, prezes Związku Sa-
downików RP, dorzuciłby też możliwość, aby na jednej wizie
cudzoziemiec mógł przepracować w Polsce trzy sezony, co za-
gwarantowałoby branży sadowniczej stałą liczbę rąk do pra-
cy, bo zapotrzebowanie w niej sięga już 150 tys. pracowników
na sezon.
No i nie możemy też zapomnieć o tym, co jako kraj zrobimy,
gdy skończy się wojna w Ukrainie. Większość Ukraińców, którzy
są w Polsce, wyjedzie – bo lepsze pieniądze zarobią u siebie przy
odbudowie kraju. Kto będzie wtedy u nas pracował?
– Jeśli polska polityka migracyjna będzie nieprzejrzysta, niesko-
ordynowana i nieprzyjazna, to agencje zatrudnienia z łatwością
mogą otworzyć swoje filie w innych unijnych krajach, takich jak
Rumunia czy Bułgaria. I to w urzędach oraz konsulatach tamtych
krajów będą w imieniu pracowników występować o wizy Schen-
gen i zezwolenia na pracę. Ci pracownicy i tak trafią do pracy
w Polsce, bo zapotrzebowanie na nich u nas nie zniknie, ale skład-
ki z ich zatrudnienia oraz podatki od umów będą już odprowa-
dzane gdzie indziej. Biznes na wszystko znajdzie swoje sposoby
– mówi Ksenia Naranovich.
Nie da się odgrodzić Polski od reszty państw murem.
MARTA MAZUŚ
Ministerstwo
Zdrowia
REKLAMA
32 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Rozmowa z Marzeną Okłą-Drewnowicz, ministrą
ds. polityki senioralnej, o ucywilizowaniu opieki długoterminowej
i systemie wsparcia dla rodzin, dla których opieka nad starszymi rodzicami
jest wyzwaniem ponad siły.
Słabości starości
PAWEŁ WALEWSKI: – Olsztyn, Podlasie,
Lublin, Podkarpacie… Trudno zastać
panią w Warszawie.
MARZENA OKŁA-DREWNOWICZ: – Odkąd
rozpoczęły się konsultacje projektu usta-
wy o bonie senioralnym, przemierzam
Polskę, by spotkać jak najwięcej osób,
które pracują na rzecz pomocy socjalnej
i opieki długoterminowej. Odwiedzam
ZOL-e, czyli zakłady opiekuńczo-leczni-
cze, DPS-y – domy pomocy społecznej,
zbieram opinie najróżniejszych środo-
wisk i zapoznaję z pomysłem wdrożenia
bonu.
Trzeba tak podróżować, aby
przekonać się, co wiadomo od dawna
– że system opieki nad ludźmi
starszymi właściwie w tym kraju
nie istnieje, bo spoczywa na barkach
ich najbliższych?
System istnieje. Tylko jest niewydolny,
często niewidoczny dla obywateli. Wszy-
scy skarżą się na niedofinansowanie, ale
to niekoniecznie musi być podstawowa
przyczyna jego zapaści.
A co z tych wyjazdów do tej pory
pani wyniosła?
Zaskoczyło mnie na plus, jak wielki
potencjał istnieje wśród osób w średnim
wieku, zwłaszcza kobiet, które chciałyby
zawodowo pracować na rzecz osób star-
szych. Choćby koła gospodyń wiejskich
aktywnie działające na wsiach, gdzie aku-
rat deficyt opiekunów mamy największy.
Te panie w sile wieku są aktywne na róż-
nych polach – i często wspierają też opiekę
nad osobami starszymi, tylko robią to nie-
formalnie. Czekają, aż państwo uwolni je
z szarej strefy. Trzeba je zachęcić do tego,
przeszkolić i im zapłacić.
A więc jednak pieniądze?
Ja czasem słyszę ze strony młodych
ludzi, że seniorzy przejadają pieniądze
albo że są obciążeniem dla finansów
państwa. Czy ci, którzy tak mówią, zda-
ją sobie sprawę, że mamy dzisiaj 26 proc.
osób po 60. roku życia, ale już za 30 lat,
kiedy oni będą w okolicach pięćdzie-
siątki, to odsetek ten zwiększy się aż do
40 proc.? A to w skali całego społeczeństwa
Marzena Okła-Drewnowicz pochodzi ze Skarżyska-Kamiennej, z wykształcenia jest
socjolożką. 13 grudnia 2023 r. powołana na urząd ministra ds. polityki senioralnej. Nieprzerwanie od 2007 r.
posłanka na Sejm RP (z ramienia Platformy Obywatelskiej), od początku zaangażowana w działania
związane z polityką społeczną. W przeszłości zastępca dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej,
wykładowczyni w Kolegium Pracowników Służb Społecznych.
© MAREK KUDELSKI/AGENCJA SE/EAST NEWS
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 33
naprawdę duża liczba (według szacun-
ków GUS ok. 12 mln – przyp. red.). Dzi-
siaj na jednego seniora przypadają trzy
osoby w wieku produkcyjnym, a za 16 lat
będą już tylko niewiele ponad dwie. Bon
senioralny to program, który będzie jak
najwięcej dzieci tych seniorów utrzymy-
wał na rynku pracy – państwo pomoże
im w opiece nad rodzicami. Z pieniędzy
odprowadzanych z ich podatków stwo-
rzymy miejsca pracy dla przyszłych opie-
kunów – to jest właśnie ta tzw. srebrna
gospodarka.
Komu bon będzie przysługiwał?
Na początku, w obecnym założeniu,
seniorom w wieku 75+, z niezaspoko-
jonymi potrzebami życiow ymi, oraz
ich pracującym rodzinom – ponieważ
warunkiem otrzymania bonu będzie
akt y w ność zawodowa osoby zobo-
wiązanej do alimentacji, czyli zazwy-
czaj dziecka seniora. Miesięczna war-
tość to 2150 zł, co będzie odpowiadało
50 godz. usług wsparcia, które obejmą
świadczenia niemedyczne: zaspokajanie
codziennych potrzeb życiowych, opie-
kę higieniczno-pielęgnacyjną, pomoc
przy posiłkach, zapewnienie kontaktów
z otoczeniem.
Ile osób będzie mogło z tej oferty
skorzystać?
Szacujemy, że ok. 300 tys. w pierw-
szym roku. I to przy dość restrykcyjnych
kryteriach, bo o takie wsparcie będzie
mogła się ubiegać rodzina seniora, któ-
rego średnie miesięczne świadczenie
nie przekroczy 3,5 tys. zł brutto. Innym
kryterium będzie granica dwu- i trzy-
krotności minimalnego wynagrodzenia
członka rodziny, w zależności od tego,
czy prowadzi jedno- czy wieloosobowe
gospodarstwo domowe.
Ale są rodziny, w których nawet przy
wyższej emeryturze koszty utrzymania
rodzica są większe niż u osób z niższym
uposażeniem, które zakwalifikują się
do programu. Czy to sprawiedliwe?
Finansowo ani organizacyjnie nie ma
możliwości, aby takie rozwiązanie stwo-
rzyć dla wszystkich. Przyjęliśmy proste
kryteria, bez wchodzenia w tego rodzaju
przeliczenia, bo zbyt skomplikowałyby
nasz projekt. Poza tym to program pu-
bliczny, powinien więc być adresowany
do grupy najbardziej potrzebującej, któ-
rej najtrudniej zapewnić opiekę. Realiza-
cja bonu i tak pochłonie, jak szacujemy,
blisko 5 mld zł, choć aż 1,5 mld wróci
do budżetu w podatkach od umów za-
wieranych z opiekunami. Potrzebujemy
ich ok. 80 tys.
Jeśli dobrze liczę, to mamy na razie
połowę tej liczby: 6685 opiekunów
zatrudnionych w pomocy społecznej
plus 31 tys. asystentów medycz-
nych i osób starszych. Skąd wziąć
dodatkowe 40 tys.?
Na tym polega to wyzwanie. Ale cie-
szy mnie, że podczas konsultacji już
zgłaszają się chętni. Przygotujemy dla
nich 30-godzinne szkolenia na temat
zagadnień związanych z opieką nad oso-
bą starszą oraz udzielaniem pierwszej
pomocy przedlekarskiej. Bon zostanie
wdrożony od 2026 r., ale szkolenia zaczną
się już w 2025 r.
Zadanie to spadnie na samorządy?
Nie chciałabym, aby było to dla nich
zadanie zlecone, tylko własne – aby nie
musiały niczego dokładać, gdyż całość
powinna być sfinansowana z budże-
tu. W przeciwnym razie nie wysupłają
na to funduszy i mimo ustawy nie uda
się ruszyć z miejsca. Na początek zakła-
dam, że przez dwa lata projekt będzie
dla gmin fakultatywny, co pozwoli nam
monitorować sytuację tak, jakby to był
pilotaż.
Samorządowcy boją się, że na realiza-
cję bonów nie będzie „znaczonych”,
wyodrębnionych pieniędzy, a więc
ciągłości finansowania tego projektu.
Jaką da im pani gwarancję?
Ja rzeczywiście jestem ministrem bez
resortu, więc nie mam na razie swojej
części budżetowej, którą mogłabym
zagospodarować jak inni ministrowie.
Nie działam jednak w próżni, mój de-
partament w Kancelarii Prezesa Rady
Ministrów realizuje przecież programy,
które są finansowane z budżetu pań-
stwa. Bon to rozwiązanie ustawowe,
więc środki zostaną zagwarantowane.
Co więcej, w ramach rewizji KPO został
wpisany do tzw. kamienia milowego,
więc to jest nasze zobowiązanie zaak-
ceptowane przez Komisję Europejską,
z którego musimy się wywiązać do końca
przyszłego roku.
Jeden z kamieni milowych KPO
dotyczy również opieki długotermi-
nowej: jej skoordynowania, powstania
standardów i norm jakości. Poprzedni
rząd nawet nie tknął tej tematyki.
Czy to się jakoś łączy z projektowa-
nym bonem senioralnym?
Opieka długoterminowa zaczyna się
od opieki domowej, potem może być
realizowana w ZOL-ach lub DPS-ach,
a także jako opieka paliatywna. Ustawa
wprowadzająca bon pozwoli nam zacząć
tworzyć ten system na nowo.
I scalić? Bo mam wrażenie, że system
jest dziś wyjątkowo rozczłonkowany:
ZOL-e opłaca NFZ, DPS-y są w gestii
samorządów, a reszta placówek tkwi
w żywiole ekonomii zysku.
Osiągnęliśmy na razie to, że w ramach
Międzyresortowego Zespołu ds. Syste-
mowych Rozwiązań Związanych z Opie-
ką nad Osobami Starszymi przy jednym
stole usiadły ze mną minister zdrowia
oraz minister rodziny, pracy i polityki
społecznej, a także zaprosiłam do tej
współpracy stronę społeczną. Do tej pory
opieka długoterminowa pozostawała
w gestii resortu zdrowia, dlatego nawet
ten zespół musiał przyjąć inną nazwę,
abym mogła – jako minister ds. polityki
senioralnej – mu przewodniczyć. A prze-
cież ta opieka musi łączyć oba systemy:
zdrowia i pomocy społecznej. To nie
mogą być osobne „księstwa” – i dlatego
udało się uzgodnić jej nową definicję,
która zawiera te oba elementy.
Specjalny cykl POLITYKI: Odchodzić po ludzku
To kolejny tekst w cyklu materiałów poświęconych
opiece terminalnej i długoterminowej. Tytuł cyklu nawiązuje
do słynnej akcji „Gazety Wyborczej” – „Rodzić po ludzku”,
która radykalnie odmieniła sytuację rodzących kobiet w Polsce. Wpłynęła
na poprawę warunków, ucywilizowała szpitalne oddziały położnicze.
Po latach postanowiliśmy zajrzeć na drugi kraniec życia. Takie spojrzenie
podyktowane jest zmianami demograficznymi, społecznymi czy nowymi
modelami polskich rodzin. Jak zapewnić opiekę, ale też godne odchodzenie,
już milionom obłożnie chorych, niesamodzielnych osób? Sprawdzimy,
co i dlaczego w naszym systemie wsparcia rodzin nie działa, czy wszystko
można tłumaczyć jedynie niedostatecznym finansowaniem? Mówiąc wprost:
czy da się w Polsce godnie umrzeć?
Zachęcamy, by podzielili się Państwo z nami swoimi doświadczeniami:
kontakt@polityka.pl
O akcji więcej na: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Naprawdę za pomocą definicji
chcecie zmienić ten niewydolny
system? Co ma dać dzieciom zajmu-
jącym się opieką nad rodzicami to,
że będą odtąd nazywane opiekunami
nieformalnymi?
To jest niezbędne, by móc zmieniać
przepisy. Dzisiaj rodzina nie jest trakto-
wana jako podmiot, na którym spoczy-
wa obowiązek opieki. Dzieci opiekują się
rodzicami w myśl Kodeksu rodzinnego
i opiekuńczego, bo są zobowiązania ali-
mentacyjne, natomiast chodzi o to, żeby
uznać ich za partnerów w tym całym
państwowym systemie. Zaczęliśmy go
porządkować, dlatego zwracamy uwagę,
że rodzina to opiekunowie nieformalni,
bo z formalnymi opiekunami zawierane
są umowy.
A i tak najszybciej rozrasta się szara
strefa, bo tam najłatwiej takich
opiekunów dziś znaleźć.
I tu wracamy do bonu. Bo dzięki temu,
że zainwestujemy publiczny pieniądz
w szkolenie opiekunów, to każdy będzie
wiedział, gdzie ich szukać. Część po-
godzi pewnie pracę w ramach zlecenia
od gminy z obecnością na rynku komer-
cyjnym. A dołożenie takiego prywatnego
portfela do tego systemu będzie im tylko
służyć. Wierzę, że jeżeli uda się rozkręcić
ten rynek i zapewnimy stały strumień
pieniędzy, to będzie się opłacało być
opiekunem formalnym.
Czy mogę mieć nadzieję, że tak się
stanie, kiedy pani i ja będziemy już
po osiemdziesiątce, czyli za ok. 30 lat?
Projektując politykę senioralną, myślę
przede wszystkim o obecnych 80-latkach
i już dla nich tworzę ten system. Ale spo-
glądam też na pokolenie 20-latków, czy-
li moich dzieci, których nie chciałabym
obciążać obowiązkami opiekuńczymi,
jeśli nie mogłyby im podołać. I wiem,
że nie jestem w tym odosobniona.
Tylko czy to się nie zmienia z wiekiem?
Może my również za 30 lat będziemy
woleli zostać w domu – bezradni,
licząc na wsparcie swoich dorosłych
i zapracowanych synów i córek.
Ale my przynajmniej, w odróżnieniu
od większości obecnych seniorów, bę-
dziemy mieli większe kompetencje cy-
frowe i dzięki temu będzie nam łatwiej
korzystać z tzw. teleopieki. Działanie
takich systemów w domu przypomina
Wielkiego Brata, ale pod jego okiem moż-
na bezpieczniej funkcjonować.
Trochę przekornie horyzont stwo-
rzenia w pełni sprawnego systemu
opieki nad seniorami wyznaczyłem
na 30 lat, ale pani ma na to przecież
tylko cztery lata. Uda się?
Dlatego muszę zbudować fundament.
A jak on już będzie, to następcy będą
mogli te projekty kontynuować i popra-
wiać. Po to ten i następny rok poświęcam
na konsultacje, aby start w 2026 r. był jak
najlepiej przygotowany.
Mija już rok, odkąd jest pani ministrą
ds. polityki senioralnej – pierwszą,
bo dotąd nie było takiej funkcji
w żadnym rządzie. Ale poza stano-
wiskiem – czy jest też przestrzeń
dla takiej skoordynowanej polityki?
Moim zdaniem już tak. Istnieje urząd,
który co prawda nie jest jeszcze minister-
stwem, bo nie kieruję żadnym resortem,
ale przecież szyld nie jest najważniejszy.
Jest za to Departament Polityki Senioral-
nej, w którym wykonujemy konkretną
pracę na rzecz seniorów, na początku
roku powołałam też społeczną Radę
ds. Polityki Senioralnej.
Udało mi się politykę senioralną wpro-
wadzić do dyskursu politycznego i pu-
blicznego. Na mój wniosek wojewodowie
powołali swoich pełnomocników ds. tej
polityki i w każdym województwie już
takie osoby pracują. Są tam też zespoły
ekspertów składające się z liderów spo-
łeczności lokalnych, działających w ob-
szarze senioralnym.
Chcę, aby powstał system, w którym
zamiast szarej strefy zaoferujemy senio-
rom opiekę skoordynowaną: w domu,
ZOL-ach, DPS-ach, świetlicach pobytu
dziennego. Na razie mamy system roz-
członkowany, który trzeba scalić. Do-
piero wtedy poniesione nakłady zaczną
przynosić efekty.
POLITYKA rozpoczęła cykl
publikacji, który swoją nazwą
„Odchodzić po ludzku” nawiązuje
do głośnej kiedyś akcji „Rodzić
po ludzku”, zmieniającej oblicze
oddziałów położniczych. Uznaliśmy,
że najwyższy czas przyjrzeć
się drugiemu krańcowi życia
i chcemy obudzić tym świadomość,
by problemy zacząć rozwiązywać,
a nie – jak dotąd – spychać
na margines lub przemilczać.
Dziękuję za tę inicjatywę, bo nagła-
śnianie tych tematów sprawi, że decy-
denci i politycy nie będą się mogli od nich
odwrócić. A wielu społeczników, którzy
nieraz ostatkiem sił pracują na rzecz
poprawy warunków opieki i umierania,
zobaczy, że ktoś ich wysiłki docenia.
Nasi najbliżsi odchodzą i będą odcho-
dzić – musimy to zaakceptować, ale też
zrobić wszystko, by kres życia nie był
dla obu stron naznaczony nadmiernym
cierpieniem.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ WALEWSKI
REKLAMA
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 35
dopiero dwa dni po zatrzymaniu i przesłuchaniu prezydenta
Wrocławia. I wpłaceniu 2 mln zł kaucji. Jacek Sutryk był już
wtedy w domu. W piątek rano przyjechał do pracy, zapewnia-
jąc już po wyjściu z prokuratury, że do winy się nie przyznaje,
a zarzuty, jakie mu postawiono, uznaje za absurdalne.
Według prokuratury Jacek Sutryk miał wręczyć byłemu rek-
torowi CH Pawłowi Cz. korzyść majątkową w zamian za dyplom
studiów podyplomowych MBA, które nie zostały ukończone.
Ta korzyść to 75 tys. zł z tytułu zawarcia umowy-zlecenia do-
radztwa z Wrocławskim Parkiem Technologicznym, spółką
akcyjną, której większościowym akcjonariuszem jest Gmina
Wrocław. Doradztwo Pawła C. miało być fikcyjne, tak jak zda-
niem prokuratury studia Jacka Sutryka, który dzięki uzyska-
nemu z CH dyplomowi MBA miał zarobić łącznie 230 tys. zł
w radach nadzorczych miejskich spółek. Prokuratura uważa,
że te pieniądze wyłudził.
Socjolog na ratuszu
Jacka Sutryka na prezydenta Wrocławia wymyślił jego szef
– Rafał Dutkiewicz, który po czterech kadencjach rządzenia
stolicą Dolnego Śląska uznał, że czas odejść. Dzisiaj ani o tym
wyborze, ani tym bardziej o wydarzeniach ostatnich dni
Prezydent Wrocławia
Jacek Sutryk, który usłyszał
zarzuty korupcyjne,
rezygnować z funkcji nie
zamierza i przekonuje, że jest
niewinny. Do jego dymisji
wezwali radni PiS, których
poparli miejscy aktywiści;
w radzie zasiadający
w klubie... KO.
KATARZYNA KACZOROWSKA
D
zień Życzliwości obchodzony 21 listopada Jacek Su-
tryk mógł świętować. Na sesji rady miejskiej rozpo-
częto debatę nad rekordowym budżetem Wrocła-
wia na 2025 r. Ponad 8 mld zł po stronie wydatków
i ponad 7 mld zł po stronie przychodów. W pierw-
szej godzinie obrad przepadł wniosek radnych PiS wzywający
prezydenta Wrocławia do dymisji. Na 37 radnych 23 głosowało
przeciwko wprowadzeniu go pod obrady. Debata nad apelem
się nie odbyła. Powód: wniosek formalny został złożony za póź-
no. Tyle że nie mógł zostać złożony wcześniej, bo Jacek Sutryk
został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne do-
kładnie tydzień przed tą sesją.
Na razie trzęsienia ziemi nie było. Prezydent Wrocławia zo-
stał skonfrontowany w prokuraturze w Katowicach z byłym
rektorem Collegium Humanum Pawłem Cz. Usłyszał zarzuty
korupcyjne, a minister sprawiedliwości i prokurator generalny
Adam Bodnar wyjaśnił, że zatrzymanie Jacka Sutryka przez
CBA o godz. 6.30 w domu, przewiezienie go do ratusza i prze-
szukanie gabinetu było konieczne z uwagi na ryzyko uzgad-
niania zeznań. Sutryk jednak nie miał jak tych zeznań uzgad-
niać z Pawłem Cz. Przecież byłego rektora CH doprowadzono
do prokuratury z aresztu tymczasowego. Wyszedł z niego
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
© MATEUSZ BIRECKI/REPORTER
Układ
wrocławski
36 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Według prokuratury
Jacek Sutryk miał
wręczyć byłemu
rektorowi CH
Pawłowi Cz. korzyść
majątkową w zamian
za dyplom studiów
podyplomowych MBA,
które nie zostały
ukończone.
mówić nie chce. Choć w czasie ostatniej
kampanii samorządowej poparł kontrkan
dydatkę Sutryka Izabelę Bodnar, dzisiaj
posłankę Polski 2050. I za Sutryka na jej
konwencji publicznie przeprosił.
Dyplom i spółka
Zdecydowanie bardziej rozmowny
jest jeden z bliskich współpracow
ni ków Dutkiewicza, któr y zdradza
szczegóły nominacji i początków pre
zydentury Sutryka, jednocześnie zastrze
gając anonimowość.
– Dutkiewicz stawiał na środowisko aka-
demickie i na wielkie wydarzenia, takie jak
Euro 2012 czy Europejska Stolica Kultury.
Potrzebny był ktoś, kto pociągnie miasto
w stronę spraw społecznych, ruchy miejskie
nadawały ton debacie publicznej, a Sutryk
od zawsze tkwił w sprawach społecznych.
Był przecież dyrektorem Miejskiego Ośrod-
ka Pomocy Społecznej, potem Departa-
mentu Społecznego – opowiada związany
z Dutkiewiczem samorządowiec i dodaje,
że w 2018 r. Jacek Sutryk był sympatyczny,
bezkonfliktowy i umiał się dogadać z każ
dym. W tamtych wyborach wystartował
jako bezpartyjny, ale z listy Koalicji Obywa
telskiej. Platforma Obywatelska w ratuszu
widziała najpierw wieloletnią parlamenta
rzystkę i profesor onkologii Alicję Chybicką,
a potem równie doświadczonego polityka
Kazimierza Ujazdowskiego. I jak dzisiaj
można usłyszeć w PO, to Dutkiewicz nale
gał, by poparli właśnie Sutryka.
– Wtedy nie wiedzieliśmy, że jest takim
narcyzem – przyznaje współpracownik
Dutkiewicza, nie bez złośliwości przywo
łując anegdotę z wrocławskiego ratusza,
kiedy prezydent Wrocławia miał zapytać swoją asystentkę: „Kto
jest tak naprawdę bardziej przystojny, Trzaskowski czy ja?”.
– Miałem i mam swój pomysł na miasto i jego realizacja ozna-
czała i oznacza zburzenie kształtowanych przez lata relacji za-
stanych. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim to się może podo-
bać – mówi Sutryk.
Problemy Jacka Sutryka związane są z jego dyplomem MBA,
który uzyskał w Collegium Humanum – jak sam przekonuje
po rocznych studiach i po zapłaceniu za nie z własnej kiesze
ni 9,5 tys. zł. Poświadczenie przelewu pokazał, kiedy walczył
o reelekcję, przed drugą turą. To dzięki temu dyplomowi mógł
zasiadać w radach nadzorczych spółek miejskich w Tychach i Gli
wicach (transfery działały też w drugą stronę, czyli samorządow
cy z innych miast brali rady nadzorcze spółek we Wrocławiu).
– To Akcja Miasto zaczęła krytykować politykę prezydenta,
który w pierwszej kadencji, żeby utrzymać większość w radzie,
zatrudniał radnych w miejskich spółkach, choć to ewident-
ny konflikt interesów. Szefa tutejszej Lewicy – który do historii
przeszedł, bo służbową kartą zapłacił za paliwo, jadąc na pry-
watne wakacje – zrobił pełnomocnikiem prezydenta ds. praw
człowieka. I jednocześnie pan Ciążyński, który jest radcą praw-
nym, obsługiwał w kwestii doradztwa miejskie spółki – mówi
polityk wrocławskiej PO, dodając, że lokalne zależności, w któ
rych tak naprawdę chodziło o budowanie lojalności w zamian
za zarabianie pieniędzy, zaczęły się za pre
zydentury Dutkiewicza. Tyle tylko, że on
to robił po mistrzowsku, a Sutryk w tę grę
po prostu nie potrafi subtelnie grać. I wyja
śnia, że korzenie samorządowych układów
tkwią w strategii budowania klubów prezy
denckich w radach miejskich. Prezydenci
chcieli być podmiotowi, mieć swoich rad
nych i swoje królestwa.
– W praktyce wyglądało to tak, że przy-
woływany tu Dutkiewicz prezydentem został
z poparciem i PO, i PiS. Potem umiejętnie
brał od wszystkich rządów. I w efekcie każ-
da inwestycja, za którą chodzili konkretni
politycy konkretnych partii, nagle stawała
się jego sukcesem. Z czasem jednak wszystko
stało się hipertransakcyjne, a krzyżowanie
rad nadzorczych jest chyba najjaskraw-
szym tego przykładem – mówi polityk PO
z Wrocławia.
Jacek Sutryk, zapytany o zatrudnianie
radnych i transfery samorządowe w radach
nadzorczych spółek miejskich, odpowiada,
że nie jest to wrocławska specyfika, a takie
mechanizmy – zgodne z obowiązującymi
przepisami prawa – działały przez wiele lat
w całej Polsce.
– Dla wielu takie zaangażowanie radnych
było wyrazem wzięcia współodpowiedzialno-
ści za zarządzanie miastem. We Wrocławiu
także radni poprzednich kadencji, gdy nie
byłem prezydentem, byli aktywni zawodowo
w spółkach i jednostkach miejskich – mówi
Sutryk, podkreślając raz jeszcze, że jest
to do dzisiaj zgodne z prawem. Dodaje,
że od wielu też lat wójtowie, burmistrzo
wie, prezydenci, marszałkowie i starostowie
w całej Polsce zasiadali w spółkach komunal
nych. – Gdy tylko zaczęło to budzić obiekcje
natury etycznej, bo nie prawnej, właśnie Wrocław był pierwszym
miastem w Polsce, w którym zabroniłem zatrudniania obecnych
radnych miejskich w spółkach miejskich – podkreśla Sutryk.
Taka koalicja
Od zorientowanych w samorządowopartyjnych układan
kach można usłyszeć, że już rok temu Jacek Sutryk wraz z grupą
swoich współpracowników złożyli deklarację przystąpienia
do PO. Została odrzucona. On sam jednak tej wersji wydarzeń
zaprzecza. I to on, walcząc o reelekcję, zdobył poparcie Do
nalda Tuska. Poparli go także prezydent Gdańska Aleksandra
Dulkiewicz, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowki i marszałek
województwa lubuskiego, obecnie posłanka Elżbieta Polak.
– Choć Tuska ostrzegano, że będą problemy, bo po pierwsze,
o Collegium Humanum było już głośno, a po drugie, stało się
jasne, że Sutryk ma dyplom tej uczelni i dorabia w tych nieszczę-
snych radach. Na prezydenta Wrocławia chciał wystartować Mi-
chał Jaros, szef dolnośląskiej PO. Tusk go skasował – mówi zwią
zany z PO aktywista, który bezskutecznie lobbował za Jarosem.
– Premier go nie lubi, bo zdradził swego czasu PO dla Nowocze-
snej. Wrócił jak syn marnotrawny, koniec końców poparł Sutry-
ka, a na pocieszenie dostał wiceministra. Tylko że po zatrzyma-
niu konkurenta wypalił dla jednego z portali: „A nie mówiłem?”
– komentuje były radny miejski Wrocławia.
ilustracja obywatel janek
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Za obecną koalicją w radzie miejskiej stolicy Dolnego Śląska,
którą tworzą PO z Zielonymi i Akcją Miasto oraz Nowa Lewica,
ma stać Grzegorz Schetyna. PO ma wiceprezydenta – Renatę Gra-
nowską, która w kampanii po pierwszej kadencji krytykowała
Jacka Sutryka i jego decyzje. Dzisiaj pytana o to, czy powinien
ustąpić z zajmowanej funkcji, odpowiada: – Podobne pytanie
można by zadać dziś wiceministrowi, a przez wiele lat prezyden-
towi Sopotu Jackowi Karnowskiemu, prezydentowi Poznania
Ryszardowi Grobelnemu, burmistrzowi Polkowic i marszałkowi
Dolnego Śląska Emilianowi Stańczyszynowi i wielu innym samo-
rządowcom. Każdy z nich swego czasu usłyszał zarzuty, sprawy
sądowe toczyły się 10 lat, a na końcu wyroki zapadały różne.
Sprawy te absolutnie należy zostawić do rozstrzygnięcia sądom,
prokuraturze. A potem podejmować kolejne kroki.
Apel radnych PiS o dymisję Jacka Sutryka poparł Jakub No-
wotarski, radny z klubu Koalicji Obywatelskiej, reprezentują-
cy w nim Akcję Miasto, debiutant w roli radnego miejskiego.
To aktywiści domagali się od prezydenta Wrocławia ujawnienia
informacji o radnych zatrudnionych w miejskich spółkach i ich
zarobkach. Pytali też o dyplomy MBA zrealizowane w Colle-
gium Humanum przez Jacka Sutryka i przez 10 dyrektorów
i wicedyrektorów Urzędu Miejskiego Wrocławia.
– To Sutryk zapewniał Marcina Kierwińskiego, że wszystko jest
w porządku z jego dyplomem MBA. Ja tylko zadawałem pytania.
I cierpliwie czekam, bo prawie wszystkie zadałem dwa–trzy lata
temu. Byłem ignorowany i lekceważony. Nie mam więc proble-
mu, żeby poczekać jeszcze chwilę na pełne wyjaśnienie wszyst-
kich wątpliwości i niejasności. Bo to jest w pierwszej kolejności
problem miasta – mówi Nowotarski.
Jedno jest pewne: opozycja w radzie miejskiej nie zrezy-
gnuje z planów odwołania Sutryka. Te plany to referendum,
które najwcześniej może się odbyć 10 miesięcy po wyborach.
A to oznacza, że PiS podpisy pod wnioskiem może zacząć zbie-
rać od 21 lutego 2025 r. W ciągu 60 dni będzie musiało zebrać
tych podpisów ponad 46 tys. – 10 proc. liczby uprawnionych
osób do głosowania we Wrocławiu.
– I podpisy pewnie zbiorą, bo zmobilizują swój aktyw, ale nie wie-
rzę we frekwencję w tym referendum. Minimalna, żeby było ważne,
to 30 proc. uprawnionych do głosowania. To ponad 120 tys. ludzi.
A wrocławianie naprawdę nie żyją zatrzymaniem Sutryka i zarzu-
tami wobec niego. Krytyka funkcjonuje w bańce medialno-twitte-
rowej – mówi jeden z radnych KO obecnej kadencji.
Sam Sutryk pytany o wybór studiów akurat w Collegium Huma-
num odpowiada: – Oprócz mnie podobne decyzje podjęli politycy
właściwie wszystkich opcji politycznych, ale też np. rektorzy czte-
rech wrocławskich uczelni. I ja się ich decyzjom nie dziwię, ponie-
waż wtedy Collegium Humanum miało akredytacje ministerialne,
bardzo mocną listę wykładowców, słowem, publiczne i państwowe
gwarancje jakości. Gdybym wówczas miał tę wiedzę, którą mam
dzisiaj, z pewnością bym się na to nie zdecydował. Ale w tamtym
czasie, blisko pięć lat temu, była to uczelnia prężnie rozwijająca
się i dostępna cenowo, co też miało dla mnie znaczenie. Prezydent
Wrocławia przyznaje, że ma do siebie pretensje, że – jak wiele ty-
sięcy osób – zaufał tej uczelni bez dogłębnej weryfikacji.
Renata Granowska, wiceprezydent Wrocławia, mówi, że nie-
zależnie od kłopotów osobistych Sutryka miasto działa dobrze,
co jest zasługą 2 tys. sprawnych urzędników. Grzegorz Sche-
tyna, obecnie senator PO, według lokalnych samorządowców
akuszer koalicji rządzącej Wrocławiem, mówi krótko: – Ja
konkretnych zarzutów, jakie usłyszał Jacek Sutryk, nie znam.
On je zna. I to jest temat jego przyszłości. Teraz jego odpowie-
dzialnością jest przeprowadzenie budżetu, który powinien zostać
przyjęty do 19 grudnia. A wszystko to, co będzie dalej z Jackiem
Sutrykiem, to jest kwestia prokuratury, która prowadzi postępo-
wanie, i decyzji, które podejmie on sam.
Prezydencki problem
Jacek Sutryk nie wątpi, że w obecnej sytuacji najważniejsze
dla niego jest udowodnienie, że stawiane mu zarzuty są nie-
prawdziwe. – Już w kampanii wyborczej skala i fala fałszywych
oskarżeń wobec mnie była po prostu niespotykana – podkreśla
polityk, którego w obronę wzięli samorządowcy ze Związku
Miast Polskich na czele z Jackiem Karnowskim i Jackiem Jaś-
kowiakiem, prezydentem Poznania.
Jacek Sutryk, czy też precyzyjniej: Związek Miast Polskich,
któremu przewodniczy, miał 15 listopada ogłosić poparcie dla
Rafała Trzaskowskiego jako kandydata na prezydenta Polski.
Prezydent Warszawy odpowiedział POLITYCE, że w ZMP są po-
litycy z różnych partii, kilku z Konfederacji oraz Prawa i Spra-
wiedliwości też. I nigdy nie było mowy o poparciu dla niego
ze strony całej organizacji. Od polityków PO można jednak
usłyszeć, że PiS na pewno będzie próbował sprawą Sutryka
uderzyć w Trzaskowskiego. Inni politycy z kolei przypuszczają,
że zatrzymanie Sutryka w świetle reflektorów – niezależnie
od zarzutów, jakie usłyszał prezydent Wrocławia – mogło być
sugestią, by zapomnieli o budowaniu własnej niezależności
od centrali. A jeszcze inni podpowiadają, że jeśli o tym zatrzy-
maniu wiedział Donald Tusk, to może być też sygnał dla Rafała
Trzaskowskiego, który ma wsparcie m.in. samorządowców sku-
pionych w ruchu Tak! Dla Polski. Ruchu, w którym prominentną
postacią jest Jacek Sutryk. I który w obecnej sytuacji może oka-
zać się bardziej obciążeniem niż atutem w budowaniu zaplecza
ponadpartyjnego i niezależnego od rządu.
KATARZYNA KACZOROWSKA
OGŁOSZENIE
38 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Policjanci zobaczyli człowieka z ranami od noża.
Nie zrobili z tym nic. Czekali, aż ktoś
zostanie w końcu zabity. Długo nie musieli czekać.
Nawet sędzia tego nie zdzierżył.
Czekanie
na zabijanie
VIOLETTA KRASNOWSKA
P
ierwszą ofiarą, o której oficjalnie
wiadomo, był 34-latek Marek D.
z Góry Kalwarii, niewielkiego
miasta blisko Warszawy. 5 paź-
dziernika 2023 r. szedł w stronę
opuszczonej jednostki wojskowej. To dość
odludne miejsce. Usłyszał, że ktoś za nim
idzie. – Odwróciłem się raz, drugi, miał
kaptur nasunięty na oczy. Ja go z widzenia
znałem, bo kiedyś z jego mamą pracowa-
łem – mówi Marek.
To był 33-letni Wojciech D. Jedena-
ście wyroków na koncie. Zaczął w wieku
18 lat od kradzieży rozbójniczej, karany
następnie za udział w bójce, znieważe-
nie policjanta, posiadanie narkotyków,
kradzieże, włamania, paserstwo, gro-
żenie śmiercią współpodejrzanemu,
do tego dwa wyroki za niepłacenie ali-
mentów. Gdy miał 23 lata, został skazany
za rozbój – skatowali z bratem człowieka.
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
ilustracja marcin bondarowicz
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 39
Wyszedł na wolność po ośmiu latach
– w lipcu 2022 r.
– Idzie, to idzie, ja sobie szedłem dalej
– opowiada Marek. Wszedł do opusz-
czonego budynku. – I on wszedł za mną.
Dostałem trzy kopy w brzuch, o ścianę się
odbiłem i wtedy on nóż wyciągnął. I zaczął
mnie dźgać. Nie wiem, czy go ktoś wypło-
szył, bo zaraz zniknął.
– Było mu obojętne, czy ten człowiek
umrze, czy przeżyje. Zostawił go na śmierć
– powie potem sędzia Piotr Gąciarek
z Sądu Okręgowego w Warszawie.
Marek po chwili ruszył do domu, nie
miał daleko, ale przyznaje, że musiał
przysiąść na ławce. Jak tylko wszedł
do mieszkania, powiedział: „Mamo, D.
mnie dźgnął”. – Ja w pierwszej chwili
byłam zszokowana. Zdjął kurtkę, a tam
wszędzie krew – opowiada w emocjach
mama Marka, szczupła, drobna kobieta.
Po chwili usłyszała: „Mamo, słabo mi się
robi, strasznie mi nogi drętwieją”.
Siostra Marka zadzwoniła pod 112, po-
wiedziała, że brat został dźgnięty nożem.
Z karetką przyjechało dwóch policjantów
z komisariatu w Górze Kalwarii. – Powie-
działem, kto mnie dźgnął – mówi Marek D.
– Gdy powiedzieliśmy, że to się stało
„na jednostce”, policjant skwitował: „On się
chyba na szkła przewrócił” – opowiada sio-
stra. – Niech pan nie żartuje! Na szkłach?
Takie rany?! – odpowiedziała policjantowi.
Oni widzieli te rany. Było jedno pchnię-
cie w brzuch, pod samym mostkiem. Dru-
gie na plecach przy kręgosłupie, trzecie
na szyi, czwarte na ramieniu. – Jak moż-
na w czterech miejscach naraz pociąć się
szkłem? I to jeszcze przez bluzę, przez gru-
bą kurtkę? No nie można! – mówi siostra
Marka i zaczyna płakać.
Policjanci jeszcze tego dnia spisali no-
tatkę służbową. Ratownicy zabrali Marka
do szpitala, gdzie został przyjęty, jak zapi-
sano w dokumentacji, „z powodu licznych
ran kłutych”. Rozpoznanie: otwarte rany
obejmujące klatkę piersiową, brzuch, dol-
ną część grzbietu i miednicę. Przyczyna:
ugodzenie, uderzenie przez inną osobę”.
Okazało się, że Marek ma uszkodzoną
wątrobę, i od razu trafił na stół operacyjny.
Po pięciu dniach rana zaczęła się jątrzyć,
trzeba było znowu otwierać brzuch.
Marek pokazuje wielką szramę
na brzuchu i blizny w miejscach, gdzie
dostał nożem.
Dlaczego go nie zamykacie?
Przez cały jego pobyt w szpitalu nikt
z policji nie przyszedł, żeby go przesłu-
chać. Dziewiątego dnia został wypisany
do domu z długą listą zaleceń. Przyjechał
po niego kolega Łukasz. I gdy jechali, zo-
baczyli sprawcę – Wojciecha D. – Szedł so-
bie i miał nóż na wierzchu – mówi Łukasz
i pokazuje, że Wojciech D. nosił zwykle
nóż typu finka z tyłu za paskiem spodni,
i nawet specjalnie podciągał kurtkę, żeby
było go widać. – On z maczetą w plecaku
chodził, znany był z tego, że lubił obnosić się
z nożami. Wyskoczyłem do niego i mówię:
co ty dźgasz ludzi po mieście? Kogo ty tutaj
szukasz? Znajdź sobie silniejszego. A on: jak
chcesz, k…, to ciebie potnę. „Pokosuje” – tak
dokładnie powiedział. On się czuł tutaj ta-
kim królem, panem i władcą.
Łukasz zadzwonił na komisariat, pro-
sząc o pilną interwencję, bo mężczyzna
ma nóż, niedawno pociął kolegę, a teraz
grozi także jemu. Z oddali widzieli, jak
podjechał radiowóz, ale na krótkiej roz-
mowie się skończyło i policjanci odjechali.
– Powiedzieli potem, że nie miał przy sobie
noża – mówi Łukasz.
– On mówił, że jak pójdzie siedzieć, to już
nie za pobicie. Tak chodził i mówił swoim
kolegom. Mówił, że pozabija wszystkich.
Miał podobno listę, osiem osób chciał
zabić – opowiada mama Marka. Kolega
Marka dodaje: – Taka informacja chodziła
po mieście, że on chce wrócić do więzienia,
ale jeśli to już za „głowę”.
Tego samego dnia, gdy Marek wrócił
ze szpitala, jego ojciec poszedł na komi-
sariat w Górze Kalwarii i złożył zawiado-
mienie o przestępstwie zaatakowania
syna nożem przez D. – Dostałem telefon,
żeby przyjść na policję. Mówię: nie dojdę,
jestem po operacji. Tym bardziej że się ba-
łem wychodzić z domu – opowiada Marek.
Dopiero 21 października aspirant sztabowa
przyszła do nich do mieszkania, przesłu-
chała Marka, jego mamę i siostrę. Wszyscy
powtórzyli, że sprawcą jest Wojciech D.
A jeszcze 2 listopada na policję wpłynęła
opinia biegłego lekarza, który stwierdził,
że Marek doznał obrażeń w postaci ran
kłutych wypełniających przesłanki za-
stosowania art. 156 Kodeksu karnego,
czyli wyrządzenie ciężkiego uszczerb-
ku na zdrowiu. Odpowiedzialność kar-
na do 10 lat więzienia. Doszło bowiem
do uszkodzenia wątroby, co w każdej
chwili mogło zakończyć się zgonem.
Wiadomo, że komendant komisariatu
w Górze Kalwarii podinsp. Tomasz Jeżew-
ski się z nią zapoznał. A mimo to w tym
samym dniu jego policjantka doręczyła
Wojciechowi D. wezwanie do stawienia
się 6 listopada na komisariacie w cha-
rakterze świadka w sprawie o czyn 157
par. 1 kk. Czyli lekkiego uszczerbku
na zdrowiu (do siedmiu dni w szpitalu)
zagrożonego karą do pięciu lat więzienia.
Gdy Wojciech D. nie stawił się 6 listopada
na komisariacie, młodsza aspirant poszła
szukać go do jego babci. Ale go nie zastała.
W aktach brak informacji, żeby policja po-
dejmowała jakieś dalsze działania.
Ojciec Marka stale dopytywał się o spra-
wę. – Chodziłem co dzień na policję albo
wydzwaniałem, prosiłem, żeby go zamknę-
li, bo to był strach wyjść z domu. Syn bał się
nawet pójść do sklepu, a on sobie chodził,
jak chciał – mówi. Na komisariacie powta-
rzali: – Przyjdź pan, jak będzie dzielnico-
wy, przyjdź pan, jak będzie dyżurny, ja nic
nie wiem. I tak ciągle zbywali mnie.
– Czekaliśmy, że go zatrzymają, ale nic
się nie działo – mówi mama Marka. – Gdy
po 14 dniach szliśmy z synem na zdjęcie
szwów, wybieraliśmy drogę tam, gdzie
są kamery, bo wiedzieliśmy, że on chodzi
– dodaje. Tym bardziej że, jak mówi, do-
chodziły do nich informacje o dalszych
poczynaniach Wojciecha D. A to me-
talowym młotkiem pobił chłopaka,
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
40 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
a to kopnął dziewczynę w twarz, inną
pociął po piersiach. Że swojego kolegę
z klasy polał benzyną i chciał podpalić, ale
szczęściem zapałki nie chciały się zapalić.
– Były takie zajścia. Ludzie się bali. Wszy-
scy, których znam, zaczęli nosić przy sobie
coś, żeby w razie czego się przed nim obro-
nić, pałki, gaz, ja też – nie ukrywa kolega
Marka D. – Własną matkę chciał pobić,
dlatego go z domu wyrzuciła, i pomiesz-
kiwał u Marka G., którego w końcu zabił.
Ratujcie, on mnie dźgnął!
Wojciech D. przez dwa miesiące mieszkał
u 47-letniego Marka G., zwanego „Kobrą”,
utrzymującego się z renty syna lokalnego
radnego. D. był widziany, jak o godz. 21
w przeddzień zabójstwa wchodził do jego
mieszkania przy ul. ks. Sajny. Następnego
dnia, 19 listopada w niedzielne południe,
na tej zwykle spokojnej ulicy rozegrał
się dramat. Sąsiadka z naprzeciwka piła
akurat kawę w kuchni, gdy zobaczyła,
jak z okna wypada czy raczej wyskakuje
Marek G., krzycząc: „Ratujcie, on mnie
dźgnął!”. I upada na chodnik.
Wybiegli ludzie, wśród nich strażak
mieszkający w tym domu i to on prowadził
reanimację. W tym czasie, gdy wszyscy sku-
pili się wokół leżącego we krwi Marka G.,
kobieta z dzieckiem idąca chodnikiem
po drugiej stronie ulicy zauważyła wycho-
dzącego z klatki Wojciecha D. Zapamięta-
ła, że spojrzał na leżącego, jeszcze żywego
Marka G., splunął w jego stronę i spokoj-
nie odszedł. Marek G. zmarł z wykrwawie-
nia, zanim przyjechało pogotowie.
W mieszkaniu Marka G. policjanci zo-
baczyli ogromną plamę krwi na łóżku,
co wskazuje, że tam został zaatakowany
gospodarz. Otrzymał kilka ciosów no-
żem w brzuch, gdy spał. Na jego dłoniach
były obrażenia wskazujące, że się bronił.
Chciał uciec przez okno.
– „Kobra” to dobry chłopak był, życzliwy,
nikomu nigdy krzywdy nie zrobił – wzdy-
cha mama Marka. Była na jego pogrze-
bie. Kościół był pełen ludzi. Wspomina.
– Płakałam cały czas, bo ciągle myślałam,
że to mogło się przytrafić mojemu synowi.
Tym razem dwie godziny wystarczyły,
by kryminalni z Komendy Powiatowej
Policji w Piasecznie zatrzymali Wojcie-
cha D. Był w mieszkaniu matki. W jego
plecaku znaleźli łom, pręt zbrojeniowy
i dwa noże, w tym jeden 40-cm, z dłuższą
rękojeścią okręconą dla wygody taśmą.
Na jego ostrzu znaleziono później DNA
ofiary, a na taśmie odcisk jego palca. Tak-
że na rękojeści krótszego noża znaleziono
DNA – i ofiary, i sprawcy. Podczas zatrzy-
mania powiedział do policjantów: „Kobra
to truciciel i kawał k…”.
Wojciech D. nie przyznał się do zarzu-
canych mu czynów i odmówił składania
wyjaśnień. W grypsie zatrzymanym przez
prokuratora pisał: „Wszystko dobrze. Biję
na niewinność. Jebać tego …”.
O śmierć za dużo
5 listopada sędzia Piotr Gąciarek za-
planował ogłoszenie wyroku. Z aresztu
doprowadzono Wojciecha D. Chudy, nie-
wysoki, siedział na ławie oskarżonych
w bluzie dresowej i czapce nasuniętej
niemal na oczy. Na dłoniach tatuaże.
Wojciech D. wstał na ogłoszenie wyro-
ku, ale wyglądał na zupełnie nieprzeję-
tego sprawą. Wyrok za próbę zabójstwa
Marka D.: 25 lat. – Każdy człowiek wie,
że uraz nożem w kierunku wątroby może
zagrażać życiu, i tu tak było. Gdyby nie
pomoc medyczna, poszkodowany mógł-
by stracić życie, stąd usiłowanie zabój-
stwa – uzasadniał sędzia. A za zabójstwo
Marka G. „Kobry” – 30 lat.
– Mamy usiłowanie zabójstwa, mijają
44 dni i jest kolejne przestępstwo, które
idzie krok dalej, to nie jest usiłowanie,
to jest dokonanie zabójstwa. Podejrzany
zabił człowieka, u którego mieszkał, trud-
no o gorsze nadużycie gościnności jak za-
bicie gospodarza – tłumaczył sędzia. Oba
czyny zostały popełnione w warunkach
„recydywy”. Sędzia ogłosił karę łączną
– 30 lat pozbawienia wolności.
Uzasadniał, że w kodeksie za zabójstwo
jest kara do 30 lat więzienia, a dalej już tyl-
ko dożywocie. – Sąd uznał, że zagrożenie
ze strony oskarżonego jest bardzo duże, ale
jednak nie na tyle duże, żeby sięgać po karę
eliminacyjną, jaką de facto jest kara doży-
wotniego pozbawienia wolności – mówił.
Dodając, że w sprawie wysokości kary było
jedno zdanie odrębne składu orzekającego.
Wiadomo już, że prokurator wystąpił
od razu o uzasadnienie wyroku, co może
zapowiadać złożenie apelacji. Ponadto
sędzia nakazał, by wyrok został umiesz-
czony na tablicy w Urzędzie Gminy Góra
Kalwaria. – Oskarżony jest znany na tere-
nie Góry Kalwarii z widzenia, społeczność
wie, co zrobił, dlatego ludzie muszą się
dowiedzieć, że prawo i sąd jest za nimi
i zbrodnia musi zostać ukarana – powie-
dział. – Była to osoba znana mieszkańcom,
tylko miejscowej policji nie była znana
– dodał z sarkazmem.
– Ta sprawa jest bulwersująca – podsu-
mował sędzia. – Czasami policja nie chce
przyjąć zawiadomienia o kradzieży sa-
mochodu, włamania do samochodu czy
do piwnicy, to jest bardzo źle, że nic nie robi,
ale skutki nie są tragiczne. Natomiast tutaj
mamy małe miasteczko, osobę agresywną,
karaną, znaną mieszkańcom, z wieloma
wyrokami skazującymi. Policjanci musieli
go zatrzymywać, przeprowadzać czynności,
znają go, zapewne z komendantem włącz-
nie. W dniu zabójstwa policjanci szybko
potrafili ustalić, gdzie może przebywać.
Nie taka powinna być wcześniejsza reakcja
policji. Jako obywatele powinniśmy oczeki-
wać, że jeżeli jest człowiek dźgnięty nożem
w klatkę piersiową i w brzuch, to policja
zajmuje się na poważnie, a nie udaje, że coś
robi. To musi być rozliczone.
Dlatego sędzia Piotr Gąciarek, ogłasza-
jąc wyrok, jednocześnie poinformował,
że składa zawiadomienie do prokuratury
o stwierdzonym w toku postępowania kar-
nego uzasadnionym podejrzeniu popeł-
nienia przestępstwa przez funkcjonariu-
szy komisariatu policji w Górze Kalwarii,
polegającego na niedopełnieniu obowiąz-
ków w związku z usiłowaniem zabójstwa
Marka D. w dniu 5 października.
A także – na podstawie art. 134 i ust. 1
pkt 1 lit B ustawy o policji zażądał od ko-
mendanta stołecznego policji wszczęcia
postępowania dyscyplinarnego wobec
wszystkich policjantów z komisariatu po-
licji w Górze Kalwarii i komendy powiato-
wej policji w Piasecznie odpowiedzialnych
za niedopełnienie obowiązków służbowych
w związku z usiłowaniem zabójstwa Mar-
ka D. Wyliczał: 5 października 2023 r. Ma-
rek D. wskazał jako sprawcę Wojciecha D.
Potem – 13 października jego ojciec złożył
zawiadomienie. Dopiero 21 października
przesłuchanie, gdzie znowu wskazano
sprawcę, potem wpływa opinia biegłego
lekarza, że chodzi o poważne uszkodzenie
ciała. Sędzia: – Zupełnie niezrozumiałe
jest wzywanie Wojciecha D. w charakterze
świadka w sytuacji, gdy zeznania czterech
osób jednoznacznie wskazują na popeł-
nienie przez niego przestępstwa przeciwko
życiu i zdrowiu. Zupełnie niezrozumiała
była także dokonana ocena policji, że ob-
rażenia nie groziły jego życiu i zdrowiu. Zu-
pełnie niezrozumiałe było to, że nie doszło
do niezwłocznego zatrzymania Wojciecha D.
i przedstawienia mu zarzutów spowodo-
wania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu
i usiłowania zabójstwa.
Sędzia podsumował: – Sąd zmuszony
jest stwierdzić, że gdyby nie doszło do za-
niechań ze strony policjantów z komisa-
riatu policji w Górze Kalwarii, to z dużym
prawdopodobieństwem nie byłoby zabój-
stwa Marka G. w dniu 19 listopada 2023 r.
Dlatego też sędzia na podstawie
art. 19 par. 1 Kodeksu postępowania kar-
nego zawiadomił komendanta stołeczne-
go policji o stwierdzonych uchybieniach
i zobowiązał go do złożenia wyjaśnień
o podjętych czynnościach.
VIOLETTA KRASNOWSKA
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 41
W świecie pozorów wszystko się zgadzało. Były kontrole,
grzywny, a nawet akcja plakatowa. Nie ma tylko czwórki
dzieci, które zmarły zatrute truciznami kupionymi
bez żadnych ograniczeń przez internet.
Tragedia w 3D
JULIUSZ ĆWIELUCH
Fo
sforowodór, który wydziela
się w wyniku działania trucizny
(na krety i karczownika) jest bez-
wonny, bezbarwny i bezwzględ-
ny. Równie bezbarwne stało się
życie czterech rodzin, które w wyniku
działania trucizny straciły dzieci. Gdyby
państwo było bezwzględne wobec osób,
które handlowały w internecie prepara-
tem działającym jak cyklon B, to może
do tych tragedii nigdy by nie doszło. Ale
historia była chyba bezwonna, bo choć
śmierdziała od dwóch lat, jakoś nikomu
to nie przeszkadzało.
Z szóstej strony
Prokurator G. zastrzega, żeby go nie cy-
tować. Zresztą trudno byłoby tak dosłow-
nie, bo nie trzyma oficjalnych standardów
urzędowych. Pomijając język emocji,
to trapiący go dylemat ma charakter mo-
ralny, a prawo jest ślepe jak kret, którego
zabijać miała trucizna. Zamiast kreta nie
żyje dziecko. Prokurator G. pyta: kto je
zabił w sytuacji, w której trucizna kupio-
na była na oficjalnej aukcji internetowej?
Z drugiej strony kupujący, w tym wypadku
rodzic, poświadczył niezgodnie z praw-
dą, że ma uprawnienia do jej stosowania.
Z trzeciej strony nie miał świadomości,
że coś, czym chciał pozbyć się gryzoni,
może wytruć pół kamienicy i przenika
nawet przez beton. Z czwartej strony
stosował preparat bez zachowania zasad
bezpieczeństwa, przed którymi ostrzegał
producent. Z piątej strony to jego dziecko
nie żyje. Z szóstej strony rodziców nie da
się przesłuchać, bo oni też już właściwie
trochę nie żyją.
Prokurator G. przechodzi drogę, którą
w 2022 r. podążał już jego kolega z Ciecha-
nowa. Tam sytuacja była taka sama.
Kupiona na portalu internetowym trut-
ka miała zabić gryzonie. Przez kilka godzin
zatruwała niczego nieświadomą rodzinę.
Tabletki trucizny w kontakcie z wilgocią
zaczęły wydzielać fosforowodór. Gaz jest
bezbarwny. Jest również bezwonny,
Dom pod Gorzowem, w którym
doszło do tragedii. Służby
utylizują trującą substancję
wyłożoną pod styropianowym
ociepleniem.
© PSP W GRODZISKU WIELKOPOLSKIM
42 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
choć część producentów znaczy pro-
dukt zapachowo. Ludzie z branży de-
ratyzacji mówią, że pachnie zepsutym
czosnkiem. Jednemu zapach kojarzy się
ze zgniłymi migdałami. Inny, który upie-
ra się, że to zapach zgniłych jaj, godzi
wszystkich stwierdzeniem: – Nieważne,
czym pachnie, jeśli to poczułeś, to znaczy,
że właśnie umierasz. Prosi, żeby go nie
cytować, żeby urzędnicy nie nękali go
kontrolami, bo temat zrobił się gorący.
W małym odstępie czasu zmarło czworo
dzieci. A może więcej, ale o tym za chwilę.
Krucjata
W Ciechanowie nie wiedzieli, że umie-
rają. Wiedzieli, że źle się czują. Najgorzej
czuła się 2,5-letnia Zuzia. Wymiotowała,
przelewała się przez ręce. Rodzicom kręci-
ło się w głowie. Tracili koncentrację. Może
gdyby mieli jej więcej, to dziecko szybciej
trafiłoby do szpitala. Kiedy mała już tam
trafiła, była w tak złym stanie, że nie udało
się jej uratować. Rodzice przeżyli. Nie ma
w tym nic dziwnego. Jedna tabletka pre-
paratu obliczana jest na zabicie nawet
dużego ssaka. Dziecko szybciej niż do-
rośli chłonęło truciznę. Mały krwiobieg
szybciej rozprowadzał ją po całym ciele.
Śmierć była nieunikniona. Komunikat
prokuratury lakoniczny. – Środek został
zakopany przy fundamencie domu. Śro-
dek do ochrony roślin metodą fumigacji,
czyli uwalniania gazu, który poprzez nie-
szczelność fundamentu przeniknął do po-
mieszczeń mieszkalnych – mówił w 2022 r.
Piotr Tyszka, zastępca prokuratora rejono-
wego w Ciechanowie. Prokurator Tyszka
mógł nie wiedzieć, że to nie jest kwestia
nieszczelności.
– Fosforowodór może przenikać przez
beton. Przenika przez wiele substancji.
Używany jest m.in. do gazowania drew-
nianych obiektów zabytkowych dotknię-
tych szkodnikami drewna. Nawet naj-
głębiej ukryty owad nie przeżyje takiego
gazowania – tłumaczy Eryk Połeć, właści-
ciel portalu Pryskaj.pl, który w deratyzacji,
dezynsekcji i dezynfekcji (DDD) pracuje
niemal 20 lat.
W sprawie śmierci w Ciechanowie pro-
kuratura próbowała działać salomonowo.
Śledztwo poszło w kierunku nieumyślne-
go spowodowania śmierci. Jako sprawcę
wskazano ojca, bo to on kupił środek. I on
go użył. On też dobrowolnie poddał się
karze – sześć miesięcy pozbawienia wol-
ności w zawieszeniu na trzy lata. To taka
kara na niby. Niby jest więzienie, ale nikt
do niego nie idzie. Niby jest sprawca, ale
czy na pewno ten, co trzeba? Niby pań-
stwo jest sprawcze. Ale w 2022 r. nikt się
nie pochylił nad tym, że zwykły człowiek
na zwykłej aukcji internetowej kupił kilo
zabójczej trucizny, której pochodną maso-
wo zabijano w obozach zagłady.
Przez lata problem śmierci po zatruciu
fosforowodorem nie istniał, bo nie mógł.
– Nikomu do głowy nie przychodziło, żeby
tak silna trucizna mogła trafić do otwar-
tej dystrybucji – tłumaczy Eryk Połeć. Tyle
że po drodze handel przeniósł się do sieci.
– Nawet wtedy nie miałem odwagi sprze-
dawać czegoś takiego online. Zresztą to nie
była kwestia osobistej odwagi. Tego typu
substancje mogą być sprzedawane upraw-
nionym podmiotom i osobom legitymują-
cym się specjalistycznym przeszkoleniem.
A w trakcie sprzedaży online nie można
tego przecież skutecznie zweryfikować
– dodaje Połeć.
Rozmawiamy 12 listopada. W mediach
aż huczy po śmierci kolejnego dziecka,
które zabił fosforowodór. Kolejna dwój-
ka – cudem i lekarską sprawnością od-
ratowane bliźnięta spod Płońska – dalej
przebywa w warszawskim szpitalu. Połeć
wymienia nazwy preparatów i prosi, żeby
ich poszukać na popularnych portalach
sprzedażowych. Oferty wyskakują jedna
po drugiej. Ceny umiarkowane od 104 zł
do 174 zł za kilogramową butelkę. Warun-
ki zakupu jasne. Muszę kliknąć, że mam
specjalistyczne przeszkolenie. Oczywi-
ście nie mam, ale klikam. I nic. Nikt nie
oczekuje żadnej weryfikacji, przesłania
mailem kopii certyfikatu. Trzeba tylko za-
płacić i podać adres. Może być paczkomat,
może być skrytka pocztowa. Czas dosta-
wy imponujący. Sytuacja na swój sposób
przerażająca.
Ile osób można zabić kilogramem ta-
kiego preparatu? Eryk Połeć tylko kręci
głową i mówi, że nikt nawet nie chce tego
wiedzieć. A ile osób kupiło ostatnio ten
produkt? Ponad cztery tysiące! Cztery tony
substancji równie zabójczej co cyklon B
rozsiane po całej Polsce! A to tylko jeden
z preparatów. Są jeszcze inne. Zarejestro-
wane pod innymi nazwami, ale na bazie
tej samej substancji. I równie zabójcze.
Gdy autor próbował kupić jeden z nich,
żeby mieć dowód, Połeć zasugerował,
żeby tego nie robić. – Po co narażać kurie-
ra, postronnych ludzi, a na końcu samego
siebie i swoją rodzinę – pyta retorycznie.
Wieczorem tego dnia w programie TVN
„Uwaga” wiceminister rolnictwa Michał
Kołodziejczak ogłosił krucjatę przeciw
handlowi silnie toksycznymi trutkami
przez internet.
Krucjatę ogłosił minister rolnictwa,
bo to jemu podlega instytucja, która wy-
dała pozwolenie dopuszczające prepara-
ty do użycia. – Co zresztą było racjonal-
ne. Wynaleziono je po to, żeby oczyszczać
zboże, kasze i ryże ze szkodników. Nikt
nie chce kupować kaszy z molami, więc
poddajemy ją fumigacji, czyli zagazo-
waniu – tłumaczy Połeć. Jego firma tym
się nie zajmuje, ale procedurę świetnie
zna, bo przeszedł stosowne przeszkole-
nie. – Pracuje się zawsze parami. Osoby
wykładające materiał aktywny używają
aparatów tlenowych, bo maska przeciw-
gazowa nie daje pełnej gwarancji, tak sil-
nie penetrująca jest to substancja. Teren
musi być oznakowany, a osoby postronne
nie mogą się zbliżać. W szczególnych przy-
padkach informuje się służby – opowiada.
I tak było latami.
Aż do momentu, kiedy jedna z firm
wystąpiła o rozszerzenie działalności
preparatu na karczownika. – Dla zwykłe-
go zjadacza chleba karczownik i szczur
to właściwie jedno i to samo. Do ludzi po-
szedł komunikat, że te preparaty nadają
się też do zwalczania gryzoni. No i otwo-
rzyły się bramy piekła – mówi Stanisław
Ignatowicz, prof. entomologii i guru
polskiej branży DDD (dezynfekcja, de-
zynsekcja, deratyzacja). Ignatowicz prze-
prowadził setki szkoleń, jak się obchodzić
z tego typu toksycznymi preparatami.
– To nigdy nie powinno trafić do zwykłej
sprzedaży, zresztą nie było takiej potrze-
by. Na rynku są inne i w pełni bezpieczne
preparaty – dodaje. Ale ludzie w interne-
cie patrzyli na to inaczej. – Te trutki, które
teraz sprzedają, to jedna wielka ściema.
Pies mi to zeżarł i żyje. Szczurów też nie
ruszyło. Kupiłem butlę (tu nazwa jedne-
go z preparatów), rozłożyłem trzy kap-
sułki po norach i po krzyku. Podobnych
wpisów jest więcej. Większość bez słowa
ostrzeżenia, że to silny preparat, że działa
również na ludzi, a zwłaszcza na dzieci.
Nie każdemu trupia czaszka na etykiecie
dawała do myślenia.
Czarna polska jesień
Silnym argumentem za była również
cena. – Profesjonalna usługa zwalczania
gryzoni kosztuje co najmniej 300 zł za wi-
zytę specjalisty. Na jednej się z reguły nie
kończy. A tu za 200 zł można było dostać
kilo trucizny. Ludzie liczyli i wychodziło
im, że tylko głupi brałby specjalistę. Mó-
wię to bez satysfakcji, bo to wielka trage-
dia – mówi człowiek z branży, ale anoni-
mowo, żeby nie zrażać klientów.
Tak się pewnie zaczynał scenariusz
tragedii pod Grodziskiem Wielkopol-
skim. Miejscowość typu pośrodku nicze-
go. Dom jak ze sztancy. Tyle że styropian
świeżo położony. Radość z ocieplonego
domu trwała do pierwszych chłodów,
kiedy pod styropian zaczęły się garnąć
gryzonie. Im też było zimno. Właściciel
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 43
domu kupił trutkę. Tabletki powkładał
pod styropian. Całość dodatkowo za-
piankował, żeby gaz nie wydostawał się
na zewnątrz. Pewnie do głowy mu nie
przyszło, że może się dostawać do środ-
ka. Jeden z ludzi z branży przedstawił
to obrazowo – w ten sposób powstała
komora gazowa. Śmierć trzyletniej Basi
spod Grodziska Wielkopolskiego nastą-
piła dokładnie tego samego dnia co dwu-
letniego Krystiana spod Tomaszowa
Lubelskiego. Pech chciał, że początek
listopada był wilgotny, ale temperatury
były umiarkowane. Trucizna uwalniała
się długo i w dużym stężeniu, wolniej też
ulegała wietrzeniu. Dzieci przebywały
dłużej w domu. Strażacy, którzy przyby-
li na miejsce tragedii pod Grodziskiem
Wielkopolskim, zmierzyli stężenie fos-
forowodoru w domu. Było tak wysokie,
że do środka wchodzili w gazoszczelnych
kombinezonach i aparatach tlenowych.
Ludzie nie mogli uwierzyć, że coś takiego
można było kupić przez internet.
Do czarnej serii śmierci trzeba jeszcze
dopisać 2,5-latka z gminy Jonkowo. Ale
w tym wypadku prokuratura jest wstrze-
mięźliwa z informacjami, bo ciągle trwa
gromadzenie materiału dowodowego.
Na miejscu co prawda zabezpieczono
butelkę z zabójczym preparatem, ale
sekcja zwłok nie dała jednoznacznej
odpowiedzi na to, co było przyczyną
śmierci. I jak nieoficjalnie mówią leka-
rze, nie mogła, bo fosforowodór to pro-
sta i skuteczna trucizna, która po prostu
niszczy wszystkie organy wewnętrzne.
Dopiero pogłębiona analiza toksykolo-
giczna w wyspecjalizowanych labora-
toriach kryminalistycznych może dać
pewność. – Analizując to wszystko, boję
się, że podobnych śmiertelnych zatruć
mogło być więcej, ale lekarze nie potrafili
rozpoznać, co zabijało dzieci, bo do szpi-
tali trafiały w stanie krytycznym, a bez-
pośrednią przyczyną zgonu była sepsa
i to wpisywano jako przyczynę śmierci
– mówi prokurator G.
Czy można było lepiej?
Jego teorię, choć brzmi przerażająco,
potwierdza historia sprzed kilku tygodni,
dziewięcioletnich bliźniąt spod Płoń-
ska. Pierwsze dziecko – Dawid – w stanie
ciężkim trafiło do miejscowego szpitala,
a stamtąd już śmigłowcem zostało prze-
transportowane do Dziecięcego Szpi-
tala Klinicznego w Warszawie. Lekarze
ze Szpitala Klinicznego nie ukrywają,
że w pierwszych godzinach leczyli go pod
innym kątem, bo nie brali pod uwagę,
że zatrucie może dawać tak silne objawy.
Dwa dni później do tego samego szpitala
rodzice przywieźli Nikolę, siostrę Dawi-
da. To rodzice powiedzieli o użytej trutce.
– Dziewczynka została przyjęta w stanie
krytycznym – mówił w TVN doktor Mi-
chał Buczyński, który uczestniczył w re-
animacji i leczeniu bliźniąt. Ich stan jest
już stabilny.
Organem właściwym w sprawach nad-
zoru nad wprowadzaniem do obrotu
i stosowaniem środków ochrony roślin
jest Państwowa Inspekcja Ochrony Ro-
ślin i Nasiennictwa, w skrócie PIORiN. Jej
urzędnicy szczycą się, że rocznie przepro-
wadzają ponad cztery tysiące kontroli dys-
trybucji środków ochrony roślin. I ponad
21 tys. kontroli ich stosowania. Jak to się
stało, że umknęła im patologiczna sprze-
daż na portalach internetowych? „Biorąc
pod uwagę docierające sygnały o możli-
wych naruszeniach zasad prawidłowego
stosowania tych produktów, w kwietniu
bieżącego roku PIORiN wdrożyła ukie-
runkowane działania w celu sprawdzenia,
czy dystrybutorzy środków ochrony roślin
przestrzegają wymogu weryfikacji upraw-
nień do zakupu takich środków” – napi-
sała w odpowiedzi do POLITYKI Joanna
Tumińska z PIORiN.
PIORiN chwali się, że w wyniku tych
kontroli „wydano 418 mandatów i 4 de-
cyzje administracyjne w sprawie zakazu
wykonywania działalności gospodarczej
w zakresie wprowadzania do obrotu środ-
ków ochrony roślin”. A nawet dodaje,
że „działania te zostały obecnie dodatko-
wo zintensyfikowane”. Tyle że sprzedaż
internetowa dalej miała miejsce, co zresz-
tą potwierdza sam PIORiN. Zamiast ostrej
walki z tym rodzajem patologii postawio-
no na działania miękkie: „Rozwieszono
ponad 400 plakatów ostrzegawczych,
rozdystrybuowano ponad 4500 ulotek in-
formacyjnych, publikowano komunikaty
internetowe oraz artykuły prasowe, a tak-
że zorganizowano blisko 500 wydarzeń
plenerowych i spotkań z przedstawicie-
lami różnych służb (policji, gmin, sołectw,
urzędów marszałkowskich), jednostek
prowadzących szkolenia, przedstawicie-
lami dystrybutorów i rolników”.
Czy można było zrobić więcej i szyb-
ciej? Okazuje się, że tak, skoro 14 listopa-
da minister rolnictwa, któremu podlega
PIORiN, złożył do Prokuratury Krajowej
zawiadomienie o podejrzeniu popełnie-
nia przestępstwa polegającego na sprowa-
dzeniu zdarzenia zagrażającego życiu lub
zdrowiu wielu osób w postaci sprzedaży
internetowej silnie toksycznego środka
na gryzonie. A już dzień później preparat
zniknął ze sprzedaży internetowej m.in.
przez Allegro.pl. „Zareagowaliśmy natych-
miast na apel Ministerstwa i usunęliśmy
wszystkie wskazane produkty. Równo-
cześnie wdrożyliśmy systemowe zabez-
pieczenia proaktywnie, aby zablokować
możliwość publikacji nowych ofert z tymi
produktami w przyszłości” – napisał Mar-
cin Gruszka, rzecznik prasowy Grupy
Allegro. W sumie to wielki sukces resortu.
Tylko okupiony wielkim nieszczęściem.
JULIUSZ ĆWIELUCH
Zachodzi obawa, że śmiertelnych zatruć było więcej,
ale lekarze nie potrafili ich rozpoznać, bo do szpitali trafiały
dzieci w stanie krytycznym, a bezpośrednią przyczyną
zgonu była sepsa. I ją wpisywano jako przyczynę śmierci.
© SHUTTERSTOCK
44 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Morza szum, ptaków śpiew czy może szum wielkiego miasta?
Szukając miejsca do wypoczynku, coraz częściej wybieramy
słynne europejskie metropolie. To się nazywa city break.
Z miasta do miasta
P ADAM GRZESZAK
rawdziwy citybreaker nieustannie śledzi strony
linii lotniczych, wypatrując promocji i innych
okazji, kiedy można kupić tanio bilety. Niekiedy
zaskakująco tanio. To klucz do sukcesu, bo koszt
transportu w przypadku krótkiego wypadu ma
kluczowe znaczenie. Są oczywiście również tanie
linie lotnicze takie jak Ryanair czy Wizzair, ale
one z zasady oferują spartańskie warunki i choć latają do dużych
metropolii, to korzystają z odległych lotnisk, takich jak np. Pa-
ryż-Beauvais, Londyn-Luton czy Mediolan-Bergamo, a to ozna-
cza potem konieczność długiego, a bywa, że kosztownego dojaz-
du. Jak trzeba, to leci się tanimi liniami, ale lepsze są regularne,
bo można zabrać więcej bagażu i nie marnować czasu, zwłaszcza
że city breaki nie trwają długo.
– Najchętniej turyści wykorzystują „mosty” między święta-
mi, a jeśli takich brakuje, wówczas decydują się na przedłużo-
ny weekend, od piątku do poniedziałku włącznie – wyjaśnia
Maciej Nykiel, prezes biura podróży Nekera, które ma dla
Paryż
[ R Y N E K ]
Kolonia
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 45
Deniz Rymkiewicz, ekspert eSky.pl internetowego biura podróży
i touroperatora w Europie Środkowo-Wschodniej. Do odwiedzin
Kolonii skłaniają więc słynne jarmarki jak Weihnachtsmarkt Ni-
kolausdorf, czyli wioska Świętego Mikołaja, oraz Markt der Engel
auf dem Neumarkt, czyli Jarmark Aniołów. Podobne atrakcje moż-
na znaleźć w okresie przedświątecznym w Wiedniu pod Pałacem
Schönbrunn, Berlinie na Alexanderplatz czy w Barcelonie – jar-
mark Fira de Santa Llúcia.
Dynamiczne pakiety
Grupa eSky jest młodą polską spółką z ambicjami między-
narodowymi, która z city breaków uczyniła swoją specjalność.
Działa też poza Polską i w tym celu kupiła niedawno najstarszą
na świecie markę turystyczną – Thomas Cook. To była kiedyś
wielka brytyjska firma, ale po bankructwie został sam szyld, który
w polskich rękach ma zacząć dynamiczne życie. Bo eSky specja-
lizuje się w sprzedaży usług turystycznych w ramach pakietów
dynamicznych.
Pakietowanie dynamiczne to nowy model działania branży
turystycznej, który robi karierę właśnie za sprawą city breaków.
To takie turystyczne „zrób to sam”, gdy klient może sam sobie
ułożyć wycieczkę z klocków dostarczonych przez biuro podróży.
Sam ustala, kiedy chce wyjechać, kiedy wrócić, zestawia przelot,
wybiera zakwaterowanie, transport na miejscu i taki pakiet ku-
puje od biura podróży.
– Z formalnego punktu widzenia taki wyjazd nie różni się
od klasycznej imprezy turystycznej. Pakietowanie dynamiczne
mogą oferować tylko zarejestrowani organizatorzy turystyki, dys
ponujący gwarancjami finansowymi i objęci Turystycznym Fun
duszem Gwarancyjnym – wyjaśnia Marzena German z portalu
Wakacje.pl reklamującego się jako największy polski multiagent
turystyczny.
– Zaletą tego rozwiązania jest też to, że na przykład ryzyko,
że samolot nie poleci albo będzie miał opóźnienie, a na miejscu
w hotelu nie ma zarezerwowanego miejsca, bierze na siebie tour
operator. Na jego głowie jest to, by klienci dotarli do wybranego
miejsca i otrzymali zakwaterowanie. W przypadku samodzielnej
organizacji city breaku wszystko spada na głowę turysty. A jeśli
na dodatek nie radzi sobie z językami obcymi, może mieć poważny
problem – tłumaczy Maciej Nykiel.
citybreakerów propozycję wyjazdów do blisko pięćdziesięciu
europejskich miast.
– City breaki to dynamicznie rozwijający się segment ruchu tu
rystycznego, który przyspieszył po pandemii – przyznaje prezes
Nykiel. Dlatego ofertę city breaków znajdziemy w niemal każdym
biurze podróży. Także linie lotnicze, nie tylko tanie, ale i regularne,
w tym PLL LOT, zachęcają do przelotu, udostępniając na swoich
stronach możliwość zarezerwowania hotelu czy wynajęcia samo-
chodu. Od początku roku Lot zanotował 107-procentowy wzrost
rezerwacji podróży typu city break. Najczęściej wybierane kie-
runki to Rzym (także z wylotem z Radomia), Paryż, Amsterdam,
Praga oraz Barcelona. Największy wzrost popularności notuje
Barcelona (232 proc. rok do roku) oraz Rzym (167 proc.) – infor-
muje przewoźnik.
Turysta w sieci
Citybreaker, który chce pojechać do miasta na uboczu, którego
biura podróży nie mają w ofercie, sam organizuje sobie wyjazd.
Kiedy ma już bilet, wyszukuje hotel albo turystyczne mieszka-
nie, najczęściej z tych, jakie oferuje wielka czwórka międzyna-
rodowych internetowych platform turystycznych, czyli Airbnb,
Booking, Expedia i TripAdvisor. Bo boom city breaków to efekt
cyfrowej rewolucji w turystyce oraz upowszechnienia się w świe-
cie najmu krótkoterminowego.
Polacy są wprawdzie przyzwyczajeni do spędzania wakacji
w kwaterach prywatnych, ale dziś można wynająć w dowolnym
mieście małe lub większe mieszkanie o niezłym standardzie
i przez kilka dni poczuć się jak prawdziwy paryżanin, rzymianin
czy barcelończyk. To jedna z citybreakowych atrakcji, dająca tak-
że możliwość żywienia się we własnym zakresie, czyli obniżenia
kosztów wyjazdu. Dzięki internetowym platformom można nie
tylko znaleźć tani bilet i lokum, ale także zarezerwować samo-
chód, kupić bilet na transport publiczny, wejście do muzeum czy
na imprezę kulturalną. A potem sprawnie nawigować, szukając
wybranych miejsc i odnajdując polecane restauracje. Bo lokalna
kuchnia jest jedną z atrakcji, jakie przyciągają citybreakerów. Jest
cały nurt turystyki gastronomicznej, której celem są odwiedziny
znanych restauracji, barów i kawiarni.
– W okresie przedświątecznym magnesem są bożonarodzeniowe
jarmarki organizowane w wielu europejskich miastach – wyjaśnia
Rzym
© DOROTHEA SCHMID/LAIF/FORUM, LUIS BOZA/NURPHOTO/GETTY IMAGES, OSMANCAN GURDOGAN/ANADOLU/GETTY IMAGES
46 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ R Y N E K ]
Pakiety dynamiczne mają dla branży turystycznej jedną
wadę: są źle widziane przez UOKiK, który podejrzewa, że klien-
ci są wprowadzani w błąd. Bo inne ceny widzą w ofercie, a inne
pojawiają się na rachunku. Właśnie za to ścigane są Wakacje.pl,
na celowniku znalazła się też Travelplanet.pl. Platformy tłuma-
czą się, że dynamiczny charakter oferty polega na tym, że ceny
foteli w samolotach i pokoi hotelowych zmieniają się w zależno-
ści od popytu i multiagent turystyczny nie jest w stanie za nimi
nadążyć i podawać ich wszystkich w czasie rzeczywistym.
Tanie wakacje 2025
Oferty skierowane do amatorów city breaków mają dziś nie-
mal wszyscy gracze na rynku. – Wypadami do znanych miast
zainteresowani są głównie mieszkańcy dużych polskich ośrod-
ków, a city breaki to dla nich drugi albo jeden z wielu zagranicz-
nych wyjazdów wypoczynkowych w ciągu roku. Zwykle poza
sezonem, bo w sezonie króluje wypoczynek tradycyjny, na plaży
– wyjaśnia Jarosław Kałucki, rzecznik platformy Travelplanet.
pl. Jego zdaniem coraz większy apetyt Polaków na odwiedzanie
miast to dowód ich ciekawości świata, a jednocześnie rosnącej
zamożności. Sprzyja też temu fakt, że zagraniczny wypoczynek
staje się relatywnie tańszy, bo przy odczuwalnej inflacji na ryn-
ku krajowym wyjazdy zagraniczne nie drożeją, a niekiedy na-
wet stają się tańsze. – Przybywa rezerwacji na przyszłoroczny se-
zon letni. W rankingu najpopularniejszych kierunków aż siedem
na dziesięć rezerwowanych jest nawet o kilkaset złotych taniej
niż w tym roku – twierdzi Kałucki.
Magnesem dla citybreakerów są atrakcje, jakimi kuszą miasta.
Nie tylko muzea i zabytki, ale także czasowe wystawy, imprezy
sportowe, koncerty. Turyści kochają też wszelkie atrakcje ludowe
w rodzaju fiest, pochodów karnawałowych, a nawet przejmują-
cych religijnych procesji, z których słyną hiszpańskie i włoskie
miasta. Można wybrać się do Gloucester w Anglii, by zobaczyć
cheese rolling, czyli wyścig w toczeniu serów, Regata Storica, czyli
wyścigi gondoli w Wenecji, albo końską gonitwę Palio na rynku
w Sienie. Dla turystów o mocnych nerwach jest też gonitwa by-
ków ulicami Pampeluny, czyli święto San Fermín.
– Najchętniej odwiedzanym przez klientów eSky krajem Eu-
ropy tradycyjnie są Włochy. Królują Rzym, Wenecja, Mediolan,
Neapol i Katania, ale w tym roku w listopadzie niespodziewanie
na pierwszym miejscu pojawiła się Malta. Leci się tam z Polski
nieco dłużej, ale można nacieszyć się jeszcze słońcem i spokojem,
bo jest już po letnim sezonie wakacyjnym. Spośród maltańskich
miast najchętniej wybierane są kilkudniowe pobyty w takich mia-
stach jak Bugibba, Mellieha, Qawra i Sliema – wyjaśnia Deniz
Rymkiewicz. Obok miast Malty i Włoch amatorzy miejskiego wy-
poczynku wybierali w listopadzie szczególnie chętnie Hiszpanię
(m.in. Barcelona, Madryt, Alicante), Danię (Kopenhaga), Węgry
(Budapeszt), Cypr (Pafos, Ayia Napa, Larnaca, Oroklini) oraz Fran-
cję (Paryż, Nicea).
Malta, która od niedawna stała się popularnym miejscem
kilkudniowych wypadów, konkuruje z kolejną citybreakową
nowością – Dubajem. Tam leci się dłużej, ale zobaczenie tego
nowoczesnego miasta na pustyni, gdzie można zrobić atrakcyjne
zakupy, stanowi silny magnes. Zakupy to ważny składnik zagra-
nicznego wypoczynku Polaków, niezależnie, czy będzie to letni
nadmorski kurort, czy też miejska wycieczka.
Noce na platformie
Polacy polubili city breaki. 44 proc. respondentów ankieto-
wanych przez pracownię SW Research w badaniu dla Leonardo
Hotels najchętniej wybrałoby się na taki wypad z partnerem lub
partnerką, ale 29 proc. zdecydowałoby się na city break z rodziną.
Kilka razy do roku do europejskich miast podróżują osoby, któ-
rych miesięczny dochód netto wynosi od 5–7 tys. zł. Nie różnimy
się pod tym względem od innych Europejczyków. Bo kiedy my
jeździmy do nich, oni przyjeżdżają do nas. Na liście europejskich
citybreakowych miejscówek najkorzystniejszych z punktu widze-
nia cen, tuż za liderem zestawienia, czyli Stambułem, znajdujemy
Wrocław, Kraków i Warszawę.
City breaki to coraz popularniejszy sposób uprawiania tury-
styki, co prowadzi do zjawiska zwanego overtourism, czyli prze-
ciążenia miast nadmiarem turystów. Przykładem Barcelona,
którą w zeszłym roku odwiedziło prawie 26 mln turystów, czyli
ok. 16 razy więcej niż wynosi populacja miasta. Problemem jest
niekontrolowany wzrost wynajmu krótkoterminowego, który
destabilizuje rynek mieszkaniowy wielkich metropolii. Amster-
dam, Paryż i Lizbona mają tak wiele wynajmowanych mieszkań
turystycznych, że zaczyna brakować mieszkań dla stałych miesz-
kańców. Całe dzielnice zamieniają się w turystyczne zagłębia, wy-
pychając tubylców na przedmieścia. Tak dzieje się także w Polsce.
Krakowskie Stare Miasto, należące do citybreakowej europejskiej
czołówki, zostało już skolonizowane przez platformy Airbnb,
Booking i inne. Cztery największe platformy w 2023 r. pośredni-
czyły w całej UE w rezerwacji 719 mln noclegów. Rekordzistą jest
Paryż, gdzie odnotowano 20 mln platformowych nocy.
Lex Airbnb
UE stara się zapanować na tą sytuacją. Dlatego w lutym Par-
lament Europejski uchwalił ustawę zwaną „lex Airbnb” nakazu-
jącą platformom wynajmu krótkoterminowego udostępnianie
danych o liczbie wynajmowanych lokali. Chodzi o to, by lokalne
władze wiedziały, z jak dużym równoległym rynkiem hotelarskim
muszą się mierzyć, i żeby mogły nad tym zapanować. Airbnb
obawia się dalszych ograniczeń, które już stają się faktem. We
Włoszech w 2023 r. platforma została pozwana i musiała zapłacić
576 mln euro kary za unikanie płacenia podatków.
Dziś protestuje przeciwko nowym regulacjom, przekonując,
że w porównaniu z hotelami platformy wynajmu krótkotermino-
wego mają niewielki udział w zakwaterowaniu turystów. A pro-
mując city breaki w mniejszych miastach, sprzyjają rozładowaniu
ruchu turystycznego. Także w Polsce chmury gromadzą się nad
platformami, bo – jak zapowiedziała minister Katarzyna Pełczyń-
ska-Nałęcz – rząd planuje wprowadzić w największych polskich
miastach „strefy wolne od najmu krótkoterminowego”. Spółka
Sun & Snow, największy krajowy operator zarządzający wynaj-
mem ponad 2,8 tys. apartamentów w 60 miejscowościach wypo-
czynkowych oraz miastach w Polsce, już zaprotestowała. – Polski
rynek jest wciąż na innym poziomie rozwoju niż hiszpański czy
amerykański, choć oczywiście chciałbym, by nasz kraj przyciągał
tylu turystów co np. Barcelona – mówi Marcin Dumania, prezes
zarządu Sun & Snow.
Bruksela jest rozdarta, bo z jednej strony city breaki tworzą
problemy w najpopularniejszych miastach, ale z drugiej po-
prawiają koniunkturę gospodarczą, z którą UE ma problem.
Ułatwiają wzajemne poznanie i integrację społeczeństw UE,
a jednocześnie generują miliony ton CO2, oddalając realizację
celów klimatycznych. Szczególnym problemem jest transport
lotniczy, zwłaszcza oferowany przez tanie linie. Połowa tury-
stycznych podróży Europejczyków odbywa się drogą lotniczą
– stwierdza unijny raport na temat europejskiej turystyki. Dla-
tego zalecenie jest takie, by promować w turystyce transport
kolejowy jako mniej uciążliwy dla środowiska. Niestety – ubole-
wają autorzy raportu – idea zrównoważonej turystyki wciąż nie
przebiła się do świadomości – i do praktyki – obywateli Europy.
ADAM GRZESZAK
F
irma bezpieczna finansowo to taka,
która przede wszystkim zachowuje
płynność finansową i terminowo reguluje
swoje zobowiązania. Dzięki temu cieszy
się zaufaniem klientów, kontrahentów
i dostawców, może konkurować z innymi
przedsiębiorstwami na rynku i podejmo-
wać różne działania inwestycyjne.
– Niestety, jak pokazało nasze badanie,
ten komfort ma tylko 62 proc. firm. Pozo-
stałe 38 proc. przedsiębiorców ma niskie
poczucie bezpieczeństwa finansowego lub
nie potrafi określić, czy jest ono duże czy
małe – mówi Adam Łącki, prezes Zarządu
Krajowego Rejestru Długów Biura Infor-
macji Gospodarczej.
Wysoki poziom bezpieczeństwa finan-
sowego deklarują głównie przedstawiciele
firm średnich (86 proc.). Nieco mniej takich
wskazań płynie ze strony firm małych (75
proc.), a najmniej ze strony mikrofirm (62
proc.). Wynika to zarówno z mniejszej skali
działania mikrofirm, jak i z mniejszej dy-
wersyfikacji przychodów.
Główne czynniki ryzyka
Największe zagrożenie dla bezpieczeństwa
finansowego wśród czynników mikroeko-
nomicznych to, zdaniem przedsiębiorców,
spadek sprzedaży, a także brak oszczędno-
ści i nadwyżek finansowych. Przedstawiciele
firm średnich częściej obawiają się niewy-
płacalności lub upadłości kontrahentów. Na-
tomiast wśród czynników makroekonomicz-
nych większość badanych wymienia wzrost
podatków i innych obciążeń finansowych,
związanych z prowadzeniem działalności.
– Wśród najważniejszych wyzwań, jakie
towarzyszą przedsiębiorstwom w ostatnim
czasie, są rosnące koszty pracy, produkcji
i usług. To powoduje uzasadnione obawy
o sytuację finansową firm. Warto jednak
pamiętać, że niezwykle istotna jest też
współpraca z zaufanymi kontrahentami, bo
to od ich rzetelności płatniczej i terminowe-
go regulowania zobowiązań w dużej mierze
zależy kondycja finansowa naszego przed-
siębiorstwa – mówi Sandra Czerwińska,
ekspertka Rzetelnej Firmy.
Badanie Krajowego Rejestru Długów ujaw-
niło, że w ciągu ostatniego roku 37 proc.
przedsiębiorstw doświadczyło problemów
finansowych, głównie w sektorach produk-
cji i budownictwa. To branże, w których od
lat notuje się bardzo wysoki poziom zato-
rów płatniczych.
Filary finansowej stabilności
Na pytanie, z jakich usług firma planuje
skorzystać w ciągu najbliższych 12 mie-
sięcy w celu zwiększenia swojego bezpie-
czeństwa finansowego, 2/5 firm wskazuje
na profesjonalne usługi księgowe i rachun-
kowe, 1/5 zamierza sprawdzać wiarygod-
ność finansową kontrahentów i prowadzić
monitoring w tym zakresie. Natomiast
wpisywanie dłużników do biur informacji
gospodarczej, np. do KRD, planuje 12 proc.
a skorzystanie z usług windykacyjnych
niewiele więcej – 15 proc.
– Tymczasem – jak podkreśla Jakub
Kostecki, prezes Zarządu firmy windy-
kacyjnej Kaczmarski Inkasso – właściwe
zarządzanie wierzytelnościami ma ogrom-
ny wpływ na stabilność finansową przed-
siębiorstwa. Aby firma mogła bezpiecznie
funkcjonować, nie może czekać, aż termin
zapłaty, widniejący na fakturze wystawio-
nej klientowi, minie. Przedsiębiorcy, sami
bądź za pośrednictwem zewnętrznej firmy
windykacyjnej, powinni przypominać kon-
trahentom, że muszą oni uregulować na-
leżność. Zwiększa to dyscyplinę płatniczą
wśród klientów, a tym samym bezpieczeń-
stwo finansowe firmy.
Skutki odczuwalne
także dla pracowników
Spadek bezpieczeństwa finansowego lub
jego utrata mogą mieć duży wpływ na
działalność firmy. Najbardziej powszech-
ną konsekwencją, jak wskazywali przed-
siębiorcy, było ograniczenie kosztów. 1/4
miała problemy z zakupem materiałów
niezbędnych do prowadzenia działalności,
a 23 proc. problemy z wypłacalnością. 1/5
firm musiało ograniczyć podwyżki dla pra-
cowników, a tyle samo zredukować etaty.
– Inny poważny problem, jaki wskazy-
wały firmy, to brak możliwości sięgnięcia
po zewnętrzne finansowanie, na przykład
faktoring. Z tym problemem zetknęła się
niemal jedna piąta firm, w tym 3 na 10
z branży budowlanej i jedna czwarta z sek-
tora handlowego. A warto wiedzieć, że to
właśnie faktoring jest jednym ze sposobów
ochrony płynności finansowej przedsię-
biorstw – dodaje Emanuel Nowak, ekspert
firmy faktoringowej NFG.
Rosnące koszty i nierzetelni kontrahenci
największym zagrożeniem dla firm
Kiedy firma traci stabilność finansową, skutki tego odczuwają jej klienci, kontrahenci, a także pracownicy.
Zdaniem przedsiębiorców, największym zagrożeniem dla firmowych finansów jest wzrost podatków
i innych obciążeń związanych z prowadzeniem działalności – wynika z badania Krajowego Rejestru
Długów „Bezpieczeństwo finansowe firm z sektora MŚP”. Eksperci zwracają jednak uwagę na inne, mniej
oczywiste czynniki, które w efekcie mogą skutecznie zagrozić kondycji finansowej przedsiębiorstwa.
MATERIAŁ PARTNERA KOMERCYJNEGO
Ogólnopolskie badanie „Bezpieczeństwo finansowe firm z sektora MŚP” zrealizowane na zlecenie Krajowego Rejestru Długów BIG przez TGM Research w II połowie 2024 r.,
na grupie 409 mikro-, małych i średnich firm.
Cztery ściany
pod ochroną
Tegoroczna powódź na południu
Polski zwróciła uwagę wielu
właścicieli mieszkań i domów
na znaczenie ubezpieczania
nieruchomości. Jednak wybór polisy
najlepiej dopasowanej do naszych
potrzeb nie jest łatwym zadaniem.
Zd
anych Polskiej Izby Ubezpie-
czeń wynika, że ubezpieczonych
jest ok. 49 proc. nieruchomości
służących gospodarstwom do-
mowym. Ubezpieczenie budynków jed-
norodzinnych jest bardziej powszechne
niż budynków wielorodzinnych. Szacuje
się, że ubezpieczonych jest 72 proc. bu-
dynków jednorodzinnych, podczas gdy
dla budynków wielorodzinnych wskaźnik
ten wynosi zaledwie 40 proc. Tymczasem
polisa ubezpieczeniowa lokalu pozwa-
la – w przypadku zniszczenia budynku
(np. wskutek pożaru) – otrzymać od-
szkodowanie umożliwiające zakup lokalu
o podobnym metrażu, standardzie i loka-
lizacji. Dzięki temu możemy stosunkowo
szybko odbudować nasze życie.
Gdy jednak szukamy polisy ubezpie-
czenia domu czy mieszkania, rodzi się
szereg pytań. W naszym poradniku sta-
ramy się odpowiedzieć na te najczęściej
się pojawiające.
Co to jest suma ubezpieczenia?
To bardzo ważne sformułowanie. Ozna-
cza maksymalną kwotę odszkodowania,
jaką możemy uzyskać od ubezpieczyciela
w ramach polisy. Innymi słowy, ubezpie-
czyciel pokryje szkody tylko do sumy
ubezpieczenia. Jeśli przykładowo wynosi
ona 500 tys. zł, to w przypadku całkowite-
go zniszczenia nieruchomości otrzyma-
my właśnie taką kwotę. – Ważne, by war-
tość, jaką podamy, odpowiadała realnym
cenom nieruchomości w naszej okolicy
oraz ich wyposażenia. Jeżeli wartość na-
szego domu dziś to 1 mln zł, bo mniej
więcej na tyle wyceniane są podobne
domy w okolicy, wpiszmy tyle jako sumę
ubezpieczenia. Nawet jeśli dziesięć lat
temu kupiliśmy nieruchomość za 600 tys.
zł. Niedawno zapytaliśmy agentów, czy
według nich klienci dobierają właściwe
sumy ubezpieczenia. Zdaniem 53 proc.
agentów suma ubezpieczenia nierucho-
mości jest odpowiednia do jej wartości,
jednak aż 40 proc. uważa, że te sumy są
niższe niż wartość domu czy mieszka-
nia – mówi Rafał Mańkowski, dyrektor
ds. ubezpieczeń majątkowych w Polskiej
Izbie Ubezpieczeń.
Czym jest niedoubezpieczenie?
To sytuacja, w której suma ubezpiecze-
nia jest niższa niż faktyczna wartość
przedmiotu ubezpieczenia – Dzieje się
tak w przypadku szkody całkowitej (czyli
całkowitego zniszczenia budynku), gdy
koszty szkód wyrządzonych zdarzeniami
losowymi objętymi przez umowę ubez-
pieczenia nie pozwolą na odtworzenie
majątku. Niedoubezpieczenie jest zatem
bardzo niekorzystne dla osób ubezpieczo-
nych. Na przykład jeżeli w polisie miesz-
kaniowej podamy wartość mieszkania
400 tys. zł, a jego realna wartość wynosi
500 tys. zł, to ubezpieczyciel w następ-
stwie całkowitego zniszczenia mieszkania
(jak pożar) wypłaci nam tylko 400 tys. zł.
Wtedy trzeba będzie wydać z własnej kie-
szeni jeszcze 100 tys. zł, aby przywrócić
mieszkanie do stanu sprzed jego zniszcze-
nia – mówi Eliza Gużewska, zastępczyni
dyrektora Departamentu Klienta Rynku
Ubezpieczeniowo-Emerytalnego w Biurze
Rzecznika Finansowego.
A czym jest nadubezpieczenie?
To z kolei sytuacja, w której suma ubez-
pieczenia jest wyższa od faktycznej war-
tości przedmiotu ubezpieczenia. Z nad-
ubezpieczeniem mamy do czynienia, gdy
np. w polisie podamy wartość mieszkania
900 tys. zł, a jego realna wartość wynosi
tylko 700 tys. zł. Nadubezpieczenie jest
niekorzystne dla ubezpieczających, po-
nieważ nie tylko zapłacą wyższą składkę,
ale nigdy nie otrzymają odszkodowania
w maksymalnej wysokości sumy ubez-
pieczenia. Bo odszkodowanie wypłacone
przez ubezpieczyciela nie przekroczy po-
ziomu poniesionych szkód.
Co składa się na ubezpieczenie
nieruchomości?
Ubezpieczyciele oferują polisy o bardzo
różnym zakresie. Przedmiotem ubezpie-
czenia mogą być:
• mury, czyli dach, ściany, fundamenty
i inne stałe elementy konstrukcyjne domu
czy mieszkania;
• części stałe – trwałe elementy wypo-
sażenia wbudowane lub zamontowane
na stałe w nieruchomości (np. instalacje
wodociągowe, elektryczne, szafy wnę-
kowe, zabudowa kuchni, wyposażenie
łazienki, płytki, parkiet);
© SHUTTERSTOCK
PORADNIK UBEZPIECZENIOWY
SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY
• ruchomości, a zatem wyposażenie
mieszkania, które może np. paść łupem
złodzieja (sprzęt elektroniczny, meble).
Podstawowa polisa obejmuje same
mury. To produkt np. dla tych, którzy
ubezpieczenia potrzebują tylko z powo-
du wymagań stawianych przez bank albo
przeznaczają nieruchomość na wynajem.
Taka polisa jest najtańsza, ale też oferuje
zdecydowanie najmniejszą ochronę. Kto
chce zagwarantować sobie pełne zabez-
pieczenie, ten powinien wybrać polisę
obejmującą wszystkie trzy elementy.
Jak określić sumę ubezpieczenia
dla ruchomości?
To chyba największe wyzwanie dla właści-
cieli. Z upływem czasu w naszych domach
pojawia się coraz więcej wartościowych
przedmiotów, np. elektroniki użytkowej,
mebli, ubrań czy biżuterii. O niektórych,
głęboko schowanych, na co dzień nawet
nie pamiętamy. – Często klienci wyceniają
wartość ruchomości na 20 czy 30 tys. zł,
podczas gdy w rzeczywistości są one warte
dużo więcej. Wiele osób patrzy na ubez-
pieczenie pod kątem ryzyka kradzieży
i zastanawia się, jak dużo może wynieść
złodziej. Zapominamy, że np. przy zalaniu
czy pożarze szkody mogą być dużo wyższe
niż przy włamaniu. Do tego dochodzą takie
ryzyka jak burze i przepięcia powodujące
zniszczenie drogiego sprzętu podłączo-
nego do sieci. Warto zatem realnie osza-
cować wartość naszego majątku – mówi
Agata Ambroziak-Rogulska, dyrektorka
Departamentu Produktu w Link4.
Powinniśmy również mieć swoją własną
bazę danych cennych ruchomości. – Kie-
dy kupujemy nowy sprzęt czy wyposaże-
nie do domu, warto zrobić zdjęcie dowodu
zakupu lub go zeskanować i przechowy-
wać w formie zdigitalizowanej, najlepiej
w chmurze. W przypadku wystąpienia
szkody będzie nam łatwiej oszacować jej
wartość. Dobrze także zeskanować ważne
dla nas dokumenty, których nie odzyska-
my w przypadku doszczętnego strawienia
majątku przez pożar – mówi Rafał Mań-
kowski, dyrektor ds. ubezpieczeń mająt-
kowych w Polskiej Izbie Ubezpieczeń.
Od czego chroni polisa
ubezpieczenia domu
lub mieszkania?
Aby to sprawdzić, trzeba przeczytać ogól-
ne warunki ubezpieczenia (OWU). To do-
kument, w którym ubezpieczyciel określa,
za skutki jakich zdarzeń losowych odpo-
wiada. Najczęściej zaliczają się do nich
dym i sadza, grad, huk ponaddźwiękowy,
lawina, napór śniegu, osuwanie się zie-
mi, powódź, pożar, silny wiatr, trzęsie-
nie ziemi, uderzenie pioruna, uderzenie
pojazdu mechanicznego, upadek drzew
lub masztów, upadek pojazdu (statku)
powietrznego, wybuch, zalanie i zapada-
nie się ziemi. – Katalogi zdarzeń losowych
stosowane przez poszczególnych ubez-
pieczycieli różnią się między sobą. Mogą
obejmować inne pozycje, jak deszcz na-
walny czy pękanie mrozowe. Z kolei ryzyko
przepięcia w niektórych przypadkach jest
włączane do takiego katalogu, a w innych
funkcjonuje jako dodatkowa klauzula czy
wręcz odrębne ubezpieczenie. Kolejnymi
tego typu przykładami są dewastacja czy
stłuczenie, które często funkcjonują jako
opcja do wyboru czy osobne ubezpiecze-
nie – mówi Eliza Gużewska, zastępczyni
dyrektora Departamentu Klienta Rynku
Ubezpieczeniowo-Emerytalnego w Biurze
Rzecznika Finansowego.
Czy powódź zawsze
będzie w zakresie polisy
ubezpieczeniowej
nieruchomości?
Niestety nie. Często, gdy takiego ryzy-
ka nie ma w standardowej opcji, można
rozszerzyć o nie polisę poprzez zapłatę
dodatkowej składki. Warto pamiętać,
że szkody w wyniku zalania mieszkania
czy domu z powodu np. pęknięcia rury czy
węża doprowadzającego wodę do pralki
są definiowane przez ubezpieczycieli jako
skutek zalania, a nie powodzi. Jeśli nie
mamy ubezpieczenia od ryzyka powodzi,
a z powodu ostrzeżeń meteorologicznych
czy napływających wiadomości chcemy
szybko rozszerzyć polisę, to takie dzia-
łanie nie zapewni nam ochrony. Ubez-
pieczyciele bowiem stosują w przypadku
ryzyka powodzi tzw. karencję. Zastrzega-
ją, że ochrona ubezpieczeniowa zaczyna
obowiązywać np. dopiero 14, a czasem
nawet 30 dni od chwili jej zawarcia.
Czy można ubezpieczyć się
od wszystkiego?
Najczęściej ubezpieczyciele stosują
szczegółowy katalog wypadków losowych
objętych ochroną. Jednak na naszym ryn-
ku coraz częściej można spotkać warianty
przewidujące ubezpieczenie nieruchomo-
ści (murów, elementów stałych i rucho-
mości) od wszystkich ryzyk. To tzw. opcja
all risks. Wówczas firma ubezpieczeniowa
ponosi odpowiedzialność z tytułu każde-
go tzw. zdarzenia ubezpieczeniowego
(a zatem sytuacji niezależnej od ubez-
pieczonego, powodującej szkodę doty-
czącą nieruchomości) z wyjątkiem tych
szkód, które zostały wymienione w OWU.
Lista takich wyłączeń może być dłuższa
niż w przypadku zwykłego ubezpieczenia.
Opcja all risks oznacza, że następuje
odwrócenie sytuacji w przypadku sporu
między ubezpieczonym a ubezpiecza-
jącym. To firma ubezpieczeniowa musi
udowodnić, że powstała szkoda dotyczy
sytuacji wyłączającej jej odpowiedzial-
ność, zgodnie z ogólnymi warunkami
ubezpieczenia. Polisy all risks mogą być
zatem korzystniejsze dla właścicieli nie-
ruchomości, ale oczywiście ich koszty są
zazwyczaj wyższe. Każdy zatem musi sam
ocenić, czy jest to produkt dopasowany
do jego potrzeb i – przede wszystkim
– możliwości finansowych.
Jakie typowe wyłączenia
odpowiedzialności stosują
ubezpieczyciele przy polisach
dotyczących nieruchomości?
Takie wyłączenia dotyczą sytuacji, w któ-
rych wystąpienie szkody spowodowane
jest umyślnym działaniem ubezpieczo-
nego, jego rażącym niedbalstwem czy
stanem nietrzeźwości albo odurzenia.
Wyłączenia obejmują również akty ter-
roryzmu, skutki działań wojennych i nie-
pokojów społecznych, skażenie jądrowe
czy szkody górnicze. Na rynku są jednak
także polisy rozszerzające ochronę o nie-
które przypadki rażącego niedbalstwa (jak
pozostawienie włączonego żelazka czy
kuchenki albo niewygaszenie kominka).
Właściciele muszą pamiętać, że ciąży
na nich obowiązek utrzymywania domów
w odpowiednim stanie technicznym i es-
tetycznym. – Nie można w związku z tym
dopuścić do nadmiernego pogorszenia
właściwości użytkowych budynku i jego
sprawności technicznej. Właściciel odpo-
wiada także za systematyczne i terminowe
kontrole stanu technicznego budynku, któ-
re powinny być przeprowadzane wyłącz-
nie przez osoby posiadające uprawnienia
w odpowiedniej specjalności. Protokoły
z kontroli należy przechowywać wraz z po-
zostałą dokumentacją budynku. Niedopeł-
nienie obowiązków ciążących w związku
z posiadaniem budynku może skutkować
problemami z uzyskaniem odszkodowania
od ubezpieczyciela – ostrzega Eliza Gużew-
ska, zastępczyni dyrektora Departamentu
Klienta Rynku Ubezpieczeniowo-Emery-
talnego w Biurze Rzecznika Finansowego.
Cezary Kowanda
PORADNIK UBEZPIECZENIOWY
W
ybór odpowiedniej opcji ubez-
pieczenia domu czy miesz-
kania wymaga dokładnego
przemyślenia. Aby uniknąć
przykrych niespodzianek, warto pamię-
tać o prawidłowo oszacowanej sumie
ubezpieczenia. – Ważne, aby jej nie za-
niżać, bo w konsekwencji, gdy dochodzi
do wypłaty odszkodowania, klient może
nie uzyskać pełnego pokrycia strat. Niż-
sza suma ubezpieczenia daje na krótką
metę satysfakcję z niższej składki, ale
nie zapewnia pełnej ochrony – podkreśla
AGATA AMBROZIAK-ROGULSKA, dyrek-
torka Departamentu Produktu w LINK4.
Zwraca ona też uwagę na drugie, często
popełniane niedopatrzenie przy zawiera-
niu umowy ubezpieczenia. Jest to ograni-
czenie ubezpieczenia tylko do tzw. murów
(czyli elementów konstrukcyjnych budyn-
ku). – Taki zakres ochrony jest wymagany
zazwyczaj przez banki, udzielające kredy-
tu hipotecznego. Klienci myśląc o zabez-
pieczeniu cesji decydują się ubezpieczenie
tylko murów. Zapominają lub rezygnują
z objęcia ochroną także ruchomości, czyli
przedmiotów zgromadzonych w domu.
Tymczasem to właśnie ich często do-
tyczą szkody. Z badania przeprowadzo-
nego przez Meritum wynika, że według
ankietowanych najbardziej zagrożone są
sprzęty RTV i AGD. Aż 41 proc. przyzna-
ło, że zdarzyło im się uszkodzenie takich
urządzeń. Prawie 20 proc. pytanych ponio-
sło straty w wyniku przepięcia, tyle samo
zostało zalanych przez sąsiada. Natomiast
6 proc. ankietowanych padło ofiarą wła-
mania (ale aż jedna trzecia ma wśród ro-
dziny lub znajomych osoby poszkodowane
z tego powodu). Jak wynika z doświadczeń
badanych straty z powodu uszkodzenia czy
utraty ruchomości są znacznie powszech-
niejsze niż te związane z naruszeniem kon-
strukcji budynku.
Z czym jeszcze zmagamy się najczę-
ściej? Najpowszechniejszy, według ankie-
towanych, problem to awarie sprzętu lub
instalacji wymagające wizyty specjalisty
– na przykład hydraulika czy elektryka.
Aż połowa pytanych przez Meritum spo-
tkała się z taką sytuacją. Bardzo ważnym
elementem ochrony jest zatem usługa As-
sistance Domowy, dostępna wraz z ubez-
pieczeniem LINK4 DOM. Kluczowy element
tego rozwiązania to możliwość wezwania
fachowca w sytuacji zdarzenia losowego
określonego w ogólnych warunkach ubez-
pieczenia. Polisa zapewnia dojazd i usługi
fachowca takiego jak hydraulik, elektryk,
ślusarz, szklarz czy technik urządzeń
grzewczych. Można skorzystać z pomocy
każdego ze specjalistów trzy razy w okre-
sie ubezpieczeniowym, a polisa pokrywa
koszty interwencji do 500 zł. Dodatkowo,
w przypadku awarii sprzętu elektronicz-
nego i gospodarstwa domowego organi-
zowana jest usługa naprawy. Należy przy
tym zaznaczyć, że sprzęt ten nie może być
starszy niż sześć lat.
LINK4 rozszerzył również zakres ochro-
ny ubezpieczenia DOM i wprowadził nową
usługę w ramach ubezpieczenia Assi-
stance Mieszkaniowy o nazwie Assistan-
ce Informatyczny. Zapewnia ona wspar-
cie informatyczne i doradztwo prawne
w przypadku włamania na konto na portalu
społecznościowym, do skrzynki poczty
elektronicznej, otrzymania lub otworzenia
podejrzanej wiadomości czy podejrzanego
załącznika oraz tzw. szkody na e-reputacji.
Chodzi o sytuację, w której ucierpi nasze
dobre imię, na przykład z powodu opinii
na nasz temat, rozpowszechnianych przez
innych użytkowników sieci.
Ubezpieczyciel poszerzył także listę
zdarzeń losowych, za które ponosi od-
powiedzialność w ramach ubezpieczenia
DOM. Teraz szkoda wyrządzona przez opa-
dy deszczu – niezależnie od ich natężenia
– jest objęta ochroną LINK4. To szczegól-
nie ważne z powodu zmian klimatycznych,
które prowadzą do długotrwałych opadów,
a także gwałtownych ulew. Opady deszczu
nie zawsze powodują powodzie na znacz-
nym obszarze, jednak coraz częściej skut-
kują tzw. powodziami błyskawicznymi,
lokalnymi podtopieniami czy po prostu
zalaniami. Nie jesteśmy w stanie przewi-
dzieć wszystkich zagrożeń związanych
ze zmiennymi warunkami pogodowymi.
Tym bardziej potrzebujemy komplekso-
wej ochrony ubezpieczeniowej o każdej
porze roku.
Materiał powstał na zlecenie LINK4
Bezpieczny dom, ale czy na pewno?
Warto wybrać ubezpieczenie, które w pełni pozwoli
pokryć straty, obejmie także wyposażenie nieruchomości,
a do tego będzie zawierać pomoc fachowców. Ochrona
dotycząca tylko murów to zdecydowanie za mało.
PREZENTACJA PARTNERA KOMERCYJNEGO
Agata Ambroziak-Rogulska
© ADOBE STOCK
P
rogram Fundusze Europejskie
na Infrastrukturę, Klimat, Środo-
wisko 2021–27 (FEnIKS) to kon-
tynuacja wsparcia projektów,
które przyczyniają się do rozwoju Pol-
ski z poszanowaniem przyrody. FEnIKS
to największy pod względem finan-
sowym program krajowy w całej Unii
Europejskiej. Dofinansowanie obejmuje
projekty w zakresie zwiększenia efek-
tywności energetycznej, redukcji gazów
cieplarnianych, adaptacji do zmian kli-
matu czy gospodarki wodno-ściekowej
oraz odpadowej.
Inwestycje w sektorze energetyki, re-
alizowane w ramach programu FEnIKS,
poprawiają jakość i bezpieczeństwo
funkcjonowania sieci energetycznych,
efektywność energetyczną budynków
(zarówno mieszkalnych, użyteczności pu-
blicznej, jak i przedsiębiorstw) oraz zwięk-
szają ilość energii produkowanej z OZE.
Inwestowanie w zieloną transformację
przynosi wiele korzyści. Dla środowiska
oznacza mniej zanieczyszczeń i czystsze
powietrze. Dla mieszkańców – stabilniej-
sze dostawy energii, niższe koszty ogrze-
wania i prądu, a także zdrowsze warunki
życia dzięki ograniczeniu smogu i emisji
szkodliwych substancji.
Dofinansowane ze środków progra-
mu FEnIKS inwestycje środowisko-
we zwiększają odporność na zmiany
klimatu (w tym na susze i powodzie)
oraz wspierają ochronę dziedzictwa
przyrodniczego, np. przez projekty,
które zwiększają zdolności retencyjne
czy poprawiają systemy monitorowa-
nia i zarządzania kryzysowego. Wśród
celów programu są również: poprawa
gospodarowania wodą pitną oraz ście-
kami komunalnymi, a także odpada-
mi komunalnymi.
O tym, jak ważne są to działania, świad-
czą dotychczasowe efekty realiza-
cji projektów.
Przez ostatnie 20 lat Fundusze Europej-
skie (w latach 2004–06 – Fundusz Spójno-
ści oraz SPO WKP, w latach 2007–13 oraz
2014–20 Program Operacyjny Infrastruk-
tura i Środowisko) wsparły łącznie ponad
2,2 tys. inwestycji w obszarze środowi-
ska w całej Polsce kwotą przekraczającą
11,3 mld euro. Dzięki nim ponad 2 mln
osób objęto ochroną przeciwpowodzio-
wą. Wybudowano lub zmodernizowano
ponad 22 tys. km sieci kanalizacyjnych
i ponad 7 tys. km sieci wodociągowych.
Aż 590 oczyszczalni ścieków powstało
lub zostało unowocześnionych. Motywem
przewodnim wielu inwestycji była adapta-
cja do zmian klimatu, a także zapewnienie
prawidłowej gospodarki wodno-ścieko-
wej i odpadowej. Wspierane były rów-
nież projekty związane z zazielenieniem
miast oraz działania, które miały na celu
ochronę zasobów przyrodniczych i edu-
kację ekologiczną.
W obszarze związanym z energetyką
środki z Funduszy Europejskich (wska-
zanych powyżej) wsparły blisko 1,8 tys.
inwestycji kwotą ponad 4,6 mld euro.
Dzięki zrealizowanym projektom
zwiększył się udział energii ze źródeł
Fundusze Europejskie w trosce
o zrównoważony rozwój
W ciągu 20 lat w Unii Europejskiej zwiększyliśmy bezpieczeństwo energetyczne
Polski oraz poprawiliśmy stan środowiska naturalnego. Dzięki Funduszom
Europejskim wsparliśmy ponad 4 tys. projektów z obszarów energetyki
i środowiska kwotą blisko 16 mld euro. A przed nami kolejne możliwości!
© YELANTSEVV/SHUTTERSTOCK
FUNDUSZE UNIJNE
odnawialnych i poprawiła się efektyw-
ność wykorzystania energii, co wpłynęło
na redukcję emisji zanieczyszczeń do at-
mosfery i zwiększenie bezpieczeństwa
energetycznego naszego kraju. Ogromne
wrażenie robią konkretne liczby. Zrealizo-
wane przedsięwzięcia umożliwiły budowę
lub modernizację blisko 4,4 tys. km ga-
zociągów przesyłowych lub dystrybucyj-
nych, 1,1 tys. km sieci ciepłowniczej i po-
nad 3 tys. km sieci elektroenergetycznych.
A dofinansowane projekty przekładają się
na zmniejszenie zużycia energii pierwot-
nej o ponad 5 mln GJ rocznie.
Zrealizowane przedsięwzięcia w obsza-
rze energetyki i środowiska poprawiły ja-
kość życia wielu mieszkańców, stworzyły
nowe miejsca pracy i zwiększyły atrakcyj-
ność inwestycyjną naszego kraju.
Dobrym przykładem projektu doty-
czącego zwiększenia udziału energii po-
chodzącej ze źródeł odnawialnych może
być wyjątkowo popularny program „Mój
prąd” skierowany do właścicieli domów
jednorodzinnych. To właśnie „Mój prąd”
sprawił, że fotowoltaika w krótkim cza-
sie stała się jednym z głównych filarów
produkcji energii elektrycznej w Polsce,
a wiele gospodarstw domowych zaczęło
pełnić funkcję prosumentów. Ta zmiana
ma ogromne znaczenie, ponieważ wy-
twarzanie energii elektrycznej na wła-
sne potrzeby motywuje do jej bardziej
efektywnego wykorzystania. „Mój prąd”
został wsparty Funduszami Europejskimi
w ramach FEnIKS kwotą 1,7 mld zł. Pozwoli
ona na sfinansowanie części piątego na-
boru i zasili środkami nabór szósty.
Z kolei „Projekt Doradztwa Energetycz-
nego 2.0” to bezpłatne wsparcie w za-
kresie efektywności energetycznej i ada-
ptacji do zmian klimatu oraz dostępnych
na rynku źródeł finansowania inwestycji
związanych z OZE. Projekt jest realizowa-
ny w całym kraju na podstawie sieci pro-
fesjonalnych doradców. Partnerami jest
16 wojewódzkich funduszy ochrony śro-
dowiska i gospodarki wodnej. Z nieodpłat-
nych porad i konsultacji mogą skorzystać
zarówno gminy, przedsiębiorstwa, sektor
mieszkaniowy (spółdzielnie, wspólnoty,
deweloperzy), jak i mieszkańcy. Wystar-
czy wejść na stronę projektu i skontakto-
wać się telefonicznie lub mailowo z do-
radcą albo umówić z nim na spotkanie.
Program FEnIKS jest niezwykle istotnym
narzędziem realizacji polityki energe-
tycznej i środowiskowej Polski.
W porównaniu z poprzednim okresem
programowania (2014–20) budżet do-
stępny na realizację tych polityk wzrósł
o ponad 50 proc. i wynosi obecnie blisko
9,7 mld euro (ok. 46 mld zł). Na sektor
energii, a więc efektywność energetyczną
w różnych rodzajach budynków, OZE oraz
infrastrukturę elektroenergetyczną i ga-
zową, przewidziano dwa razy więcej środ-
ków – ponad 6 mld euro (ok. 29 mld zł).
Jest to wzrost adekwatny do skali wyzwań
w tym sektorze, wynikających z oko-
liczności gospodarczych i politycznych.
Również na projekty dotyczące adapta-
cji do zmian klimatu i ochronę środowi-
ska mamy dostępnych więcej funduszy
– obecnie jest to ponad 3,6 mld euro
(ok. 17 mld zł).
Postęp, jakiego Polska dokonała w dzie-
dzinie gospodarki środowiskowej i ener-
getyki w ciągu 20 lat członkostwa w Unii
Europejskiej, jest godny podziwu. Teraz
jednak czas na kolejny krok i inwesty-
cje w przyszłość, które lepiej przygotują
Polskę na konsekwencje zmian klima-
tycznych, będą wspierać ochronę na-
szego środowiska i poprawią jakość życia
mieszkańców dużych, średnich i małych
miejscowości. Jesteśmy na dobrej drodze,
aby wykorzystać sprawnie i efektywnie
tak duże środki oraz zrealizować kolejne,
bardzo potrzebne inwestycje w zakresie
środowiska i energetyki.
• Strona programu:
https://www.feniks.gov.pl/
• Informacje na stronie internetowej MKiŚ:
https://www.gov.pl/web/klimat/FEnIKS
SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY
Artykuł dofinansowany przez Unię Europejską
[ R Y N E K ]
54
Orły odlecą, wilki i rysie wyemigrują, ocieplenie klimatu ominie Zakopane,
a polscy alpejczycy zadziwią świat. To właśnie zakłada projekt
przywrócenia Nosala narciarstwu zjazdowemu.
MARCIN PIĄTEK Naciągany wyciąg
P
omysł reaktywowania trasy zjaz-
dowej na Nosalu pojawia się
i znika, równie niespodziewa-
nie jak śnieg w Polsce. W okre-
sie rządów tzw. Zjednoczonej
Prawicy jej politycy opowiadali się „za”,
jednak prawie nic nie zrobili, by popchnąć
sprawę naprzód. Nadzieję przywrócenia
Nosalowi czasów zjazdowej świetności
wyrażał pierwszy narciarz RP prezydent
Andrzej Duda. Ale efemeryczne Minister-
stwo Sportu w czasach dwutygodniowego
rządu Mateusza Morawieckiego odrzuci-
ło wniosek o dofinansowanie inwestycji
z powodu braków formalnych. Pomysł
wydawał się pogrzebany.
Potem nastąpiły jednak zwroty akcji.
Na posiedzeniu sejmowej komisji sportu
minister Sławomir Nitras niespodziewa-
nie stwierdził, że zrobi wszystko, by pro-
jekt uzyskał dofinansowanie rządowe,
„nawet jeśli we wniosku pojawią się
wątpliwości natury formalnej”. Latem
zapaliło się jednak czerwone światło,
po tym jak Samorządowe Kolegium Od-
woławcze uchyliło decyzję burmistrza
Zakopanego ustalającą warunki środowi-
skowe dla inwestycji, ponieważ wydano ją
bez wymaganej zgody ministra właściwe-
go do spraw środowiska. Niezrażony tym
wiceminister sportu Ireneusz Raś ogłosił
na początku listopada podczas gościny
w Zakopanem, że trzeba zrobić wszystko,
by „projekt Nosal” doprowadzić do końca.
Legendarna trasa, wycięta w tatrzań-
skim lesie, ma stromy profil i uchodzi
za jedną z najtrudniejszych w Polsce. Nie
działa od ponad dekady, ale w Zakopa-
nem wciąż wspomina się 1974 r., gdy zor-
ganizowano na Nosalu slalom specjalny,
zaliczany do klasyfikacji Pucharu Świata
(wygrał jedyny hiszpański złoty medalista
olimpijski w sportach zimowych Franci-
sco Fernández Ochoa; Andrzej „Ałuś” Ba-
chleda był szósty, przed zawodami miał
wypadek – wjechał w postawiony zbyt
blisko trasy ratrak). Tereny pomiędzy bie-
gnącą tu szosą, tzw. drogą Balzera, a dolną
linią lasu okalającego trasę należą do ro-
dziny Stramów. Mają tu wypożyczalnię
sprzętu, restaurację, apartamenty na wy-
najem, a na przylegającej do ostrego stoku
oślej łączce prowadzą szkółkę dla dzieci
pod patronatem uśmiechniętego misia
Stramusia. Ceny z poprzedniego sezonu:
120 zł za cztery godziny, 400 zł za trzydnio-
wy karnet. Wywieszone w oknach kartki
informują, że przerwa potrwa do grudnia.
T
rasa Nosal w swym obecnym kształ-
cie – wykrojonego między drzewami
bumerangu długości ok. 650 m i szeroko-
ści średnio 30 – nie ma dla zawodowców
racji bytu. Aby mieli z niej pożytek i aby
kandydowała do pucharowych zawo-
dów najwyższej rangi (są takie ambitne
plany), trzeba przeprowadzić wycin-
kę. Pod topór powinno iść nieco ponad
2 tys. drzew na obszarze 1,2 ha. Teren ten
© TOMASZ JASTRZĘBOWSKI/REPORTER
55
należy do Tatrzańskiego Parku Narodo-
wego. – Park ma być równocześnie inwe-
storem. Tylko jak pogodzić statutowy cel
władz parku, czyli ochronę cennej przyro-
dy, z jej nieuniknioną dewastacją wsku-
tek realizowania inwestycji? – dziwi się
Radosław Ślusarczyk z Pracowni na rzecz
Wszystkich Istot, od lat walczącej o niedo-
puszczenie do realizacji projektu.
Oczywista ingerencja w przyrodę parku
narodowego poruszona została też w ubie-
głorocznej decyzji burmistrza Zakopane-
go Leszka Doruli, ustalającej dla inwesty-
cji warunki środowiskowe. Można tam
przeczytać, że projekt – czyli poszerzenie
trasy, budowa nowego wyciągu, montaż
oświetlenia i instalacji do naśnieżania, jak
również niezbędnego systemu zbiorników,
rurociągów i pomp – będzie realizowany
na obszarze o wyjątkowych wartościach
przyrodniczych. A mimo starań, by zmi-
nimalizować negatywne oddziaływanie,
tamtejsza flora i fauna – w tym podlega-
jące ścisłej ochronie 37 gatunków roślin,
75 gatunków ptaków oraz widywane tam
ssaki, m.in. jelenie, wilki, niedźwiedzie i ry-
sie – może ucierpieć.
Nie przeszkodziło to jednak burmistrzo-
wi Doruli w wydaniu decyzji zezwalającej
na inwestycję. Wrażliwe kwestie przyrod-
nicze zostały rozmiękczone. Stwierdzono,
że przedstawiciele gatunków chronionych
mogą się przenieść, poza tym dzięki wy-
cince powstaną nowe żerowiska dla pta-
ków polujących na otwartej przestrzeni,
a wilki i rysie wprawdzie napotkają prze-
szkodę migracyjną, ale przecież tylko
w okresie użytkowania stoku. Co do pary
orłów przednich (jednej z dwóch obec-
nych na terenie TPN), które założyły
gniazdo na Nosalu, orzeczono, że w 2023 r.
nie dochowały się piskląt, „co może skut-
kować wyprowadzką”, natomiast sokoły
wędrowne i tak wykazują dużą tolerancję
na obecność człowieka.
Radosław Ślusarczyk mówi, że o ile
do marginalizowania dobrostanu przy-
rody przez polityków przywykł, o tyle
forsowanie inwestycji przez władze TPN,
z dyrektorem Szymonem Ziobrowskim
na czele, uważa za wyjątkowo szkodliwe.
D
yrektor Ziobrowski odpisał na pytania
mailowo. Zaznaczył, że brak negatyw-
nego wpływu inwestycji na środowisko
TPN został potwierdzony raportem przez
Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska
w Krakowie, pozytywnie zaopiniowała go
Rada Naukowa TPN, na terenie plano-
wanego wyrębu zinwentaryzowano tylko
sześć drzew cennych przyrodniczo, a wła-
dze parku po konsultacjach społecznych
ograniczyły obszar wycinki o 30 arów. Poza
tym będą czynić starania, by poszerzyć gra-
nice obszarów chronionych, nabywając
działki i oddając je przyrodzie, TPN jest zaś
instytucją cieszącą się dużym zaufaniem
społecznym.
Dyrektor Ziobrowski nie wspomniał,
że Państwowa Rada Ochrony Przyrody,
czyli organ doradczy działający przy
Ministerstwie Klimatu i Środowiska,
stwierdziła, że wymogi ochrony przyrody
są nie do pogodzenia z realizacją przed-
sięwzięcia. W samym resorcie w odnie-
sieniu do rewitalizacji stoku na Nosalu
panuje zaś schizofrenia. Minister Paulina
Hennig-Kloska (Polska 2050) jest raczej
sceptyczna i określa te plany jako kon-
trowersyjne. Tymczasem wiceminister
Miłosz Motyka (PSL) stwierdził kilka mie-
sięcy temu, że w jego ocenie inwestycja
nie zagraża środowisku i jest konieczna
z punktu widzenia infrastruktury sporto-
wej. Radosław Ślusarczyk: – Pan minister
odpowiedzialny jest za kwestie elektro-
mobilności i na nich radziłbym mu się
skupić, tym bardziej że wielkich osiągnięć
tu nie widać.
G
ołym okiem widać, że przepisy prze-
pisami, a dla polityków liczą się
przede wszystkim doraźne korzyści, czyli
w tym konkretnym przypadku zdobycie
punktów wśród podhalańskiego elekto-
ratu. Rządząca koalicja złapała tam wiatr
w żagle po ostatnich wyborach samo-
rządowych: w walce o urząd burmistrza
Zakopanego kandydatka PiS przegrała
z popieranym przez PO Łukaszem Filipo-
wiczem, a w Czarnym Dunajcu zwyciężył
związany z PSL Marcin Ratułowski. Pod-
hale było wcześniej bastionem prawicy,
a jej konkurentom politycznym chodzi
o trwałe umocnienie wpływów.
[ R Y N E K ]
56 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Andrzej Kozak, prezes Tatrzańskiego
Związku Narciarskiego, mówi, że lokalna
społeczność jest do inwestycji nastawio-
na przychylnie. Z powodów sentymen-
talnych, bo Nosal to stok kultowy, jeden
ze sportowych znaków rozpoznawczych
miasta. Liczą się również kwestie ambicjo-
nalne: Zakopane, uchodzące za zimową
stolicę Polski, nie ma właściwie ani jednej
stacji narciarskiej z prawdziwego zdarze-
nia, w zawodowym światku alpejczyków
liczy się wprawdzie rodowita zakopian-
ka, 30-letnia Maryna Gąsienica-Daniel,
ale w tamtejszym młodszym pokoleniu
jej następców trzeba szukać ze świecą.
– Na liście 120 juniorów i młodzików,
opublikowanej niedawno przez Polski
Związek Narciarski, było tylko sześcioro
zawodników z Zakopanego – ubolewa
Andrzej Kozak.
W
yobraźnię lokalnych przedsiębior-
ców, jak również władz Zakopanego,
którego budżet w olbrzymiej części zasilają
wpływy z turystyki, rozpala perspektywa
organizacji na Nosalu zawodów alpej-
skiego Pucharu Świata, porównywalnych
rozmachem z corocznym, pucharowym
świętem skoków narciarskich na Wielkiej
Krokwi. – To jeden z trzech okresów w roku
– obok świąt bożonarodzeniowych i długie-
go weekendu sierpniowego – gdy miasto jest
najbardziej oblegane – przyznaje burmistrz
Łukasz Filipowicz. Andrzej Kozak zwraca
jednak uwagę, że prestiżowe alpejskie
zawody na Nosalu to perspektywa co naj-
mniej dekady od oddania stoku do użytku.
– Trzeba się piąć stopień po stopniu, dowo-
dząc organizacyjnej sprawności podczas
zawodów niższej rangi – mówi z własnego
doświadczenia dyrektora zakopiańskiego
Pucharu Świata w skokach.
Inwestycja jest przez polityków szum-
nie określana jako „służąca interesom
ogólnonarodowym”, a przez ten interes
rozumiany jest rozwój polskiego narciar-
stwa alpejskiego. Ale to do naruszenia
przyrody w parku narodowym za słaby
pretekst. Znaleziono więc inny. – Nazywa
się „liniowy cel publiczny” i zgodnie z usta-
wą o ochronie przyrody jego realizacja
na obszarach chronionych jest możliwa
pod warunkiem uzyskania zgody w mi-
nisterstwie właściwym do spraw środowi-
ska. Liniowy cel publiczny to zwykle dro-
ga, kolej albo infrastruktura przesyłowa.
W przypadku Nosala taką linią miałby
być wyciąg. Uważamy, że jest to naciąga-
ne – dodaje Ślusarczyk.
Orzeczenie SKO uchylające decyzję śro-
dowiskową burmistrza było dla Pracowni
na rzecz Wszystkich Istot pomyślne. Ale
mimo to stowarzyszenie złożyło do Woje-
wódzkiego Sądu Administracyjnego sprze-
ciw, kwestionując cel publiczny inwestycji.
Krakowski WSA jednak sprzeciw oddalił,
uznając, że inwestycja jest zarówno pu-
bliczna, jak i liniowa. Jeśli podobnie wypo-
wie się Naczelny Sąd Administracyjny, bur-
mistrz będzie musiał wydać nową decyzję.
Odpowiedź na pytanie, komu zrewita-
lizowany Nosal ma służyć, również nie
jest prosta. Oficjalnie priorytet ma mieć
alpejska kadra, ale między wierszami
przebąkuje się, że stok może być rów-
nież dostępny dla klienta rekreacyjnego,
o czym świadczy planowana przepusto-
wość wyciągu: 1,2 tys. osób na godzinę.
Andrzej Kozak uważa jednak, że nie da się
tego pogodzić. – Na trasach przygotowa-
nych pod potrzeby zawodowców, z beto-
nowym lodem, rekreacyjny narciarz sobie
nie poradzi.
Na
razie inwestycję na Nosalu oszaco-
wano na 85 mln zł, ale to było w 2022 r.,
więc koszty na pewno będą wyższe. Mo-
del finansowy został przygotowany, jak
informuje TPN, na „ogólnym poziomie
szczegółowości”, co w praktyce oznacza,
R
uszający niebawem sezon narciarski będzie ostatnim w hi-
storii francuskiego ośrodka Alpe du Grand Serre, najwięk-
szego w północnych Alpach. Mimo że część tras zaczyna się
tam na wysokości powyżej 2 tys. m (o czym w Polsce można po-
marzyć), lokalne władze uznały, że wskutek ocieplenia klimatu,
coraz rzadszych i mniej obfitych opadów śniegu oraz wysokich
kosztów sztucznego naśnieżania nie będą w stanie dokładać
do utrzymania nierentownego ośrodka. Porzucono też projekt
dalszego pompowania budżetowych funduszy, aby przekształ-
cić stoki w całoroczną atrakcję.
Od lat 70. z narciarskich map Francji zniknęło ponad 180 ośrodków.
Problemy mają przede wszystkim małe i nisko położone stacje
z przestarzałą infrastrukturą. Sezon trwa coraz krócej, z powodu
pogodowych anomalii zdarzają się nieplanowane przerwy w funk-
cjonowaniu, co oczywiście przekłada się na malejącą liczbę użyt-
kowników tras oraz brak chętnych do inwestowania. Za granicę
biznesowej opłacalności przyjmuje się dziś położenie centrów nar-
ciarsko-snowboardowych na wysokości minimum 1,5 tys. m n.p.m.
Warunkiem przetrwania, oprócz atrakcji poza sezonem zimo-
wym (głównie tras rowerowych), jest dziś sztuczny śnieg, jednak
jego produkcja jest droga, energochłonna i dramatycznie dre-
nuje naturalne zasoby wód. Według badań na sztucznym śniegu
polega 40 proc. ośrodków francuskich, 70 proc. austriackich
i 90 proc. włoskich. Najnowsza technologia to fabryki wytwa-
rzające śnieg nawet przy dodatnich wartościach temperatury.
Sporty zimowe stają się dyscypliną sztuczną.
Śnieżna bieda
że brak jest szacunków, ile może koszto-
wać funkcjonowanie stacji uzależnionej
od produkcji sztucznego śniegu i utrzy-
mania betonowego lodu, co w związku
z ociepleniem klimatu jest w narciarskich
ośrodkach na porządku dziennym.
Trasa treningowa na Nosalu miałaby
swój początek na wysokości zaledwie
1032 m, jednak w uzasadnieniu do pozy-
tywnej dla inwestycji decyzji środowisko-
wej poprzedniego zakopiańskiego burmi-
strza Leszka Doruli kwestia braku śniegu
jest zbagatelizowana i można odnieść
wrażenie, że zjawisko ocieplenia klimatu
ominęło stolicę Tatr. Padają tam nastę-
pujące stwierdzenia: „tendencja wzrostu
temperatur niekoniecznie jest zjawiskiem
utrzymującym się na tym terenie”, „okres
roku z opadami śniegu trwa w Zakopanem
od 8 października do 3 maja”, „pomimo
globalnego ocieplenia w perspektywie lat
2021–2030 w powiecie tatrzańskim prze-
widuje się większą średnią miesięczną
ilość dni z pokrywą śnieżną oraz jej więk-
szą grubość”.
Paweł Parzuchowski z zakopiańskie-
go Instytutu Meteorologii i Gospodarki
Wodnej: – To bezpodstawne twierdzenia.
Śnieg w październiku i w maju to na Pod-
halu zjawiska ekstremalne, opady są co-
raz mniejsze i rzadsze, a pokrywa krócej
się utrzymuje. Obecnie mamy w Zakopa-
nem klimat Krakowa sprzed pół wieku.
Średnia temperatura bije rekordy, jest
najwyższa w historii stuletnich obserwa-
cji. Trend wzrostowy widać już od lat 90.,
ale ostatnio bardzo się nasilił. Prognoza
ostrzejszych zim nie ma żadnego oparcia
w danych i symulacjach.
Pucharowe zawody sprzed pół wieku
z trudem udało się zresztą zorganizować.
Żołnierze zwozili na stok Nosala śnieg za-
legający w lesie, a trasę polewano wodą,
by słaby nocny mróz ją utwardził.
MARCIN PIĄTEK
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 57
[ Ś W I A T ]
Porażka Kamali Harris oznacza, że Partia Demokratyczna
musi wymyślić się na nowo. I to szybko. Tylko czy zwrot ku centrum,
szukanie młodszych wyborców i nowi liderzy wystarczą?
Demokraci do autopsji
P TOMASZ ZALEWSKI Z WASZYNGTONU
ołowa Ameryki trwa w stanie skrajnego przy-
gnębienia. To ci, którzy głosowali na Kama-
lę Harris i Demokratów. „New York Times”
orzekł, że potrzebna jest „autopsja Partii De-
mokratycznej”. Przy czym słowo autopsy w angielskim oznacza
nie tylko sekcję zwłok, lecz również krytyczną ocenę kogoś lub
organizacji, która zawiodła. A Demokraci przegrali także wybory
do Kongresu. Wisielczy humor dobrze jednak wyraża nastroje
demokratycznych wyborców. Czyżby ich partia była trupem?
Tak źle nie jest – przekonują jej spin doktorzy – przegraliśmy
tylko różnicą 2–3 pkt proc., Donald Trump nie zwyciężył w pra-
wie wszystkich stanach, jak kiedyś Ronald Reagan. Ameryka jest
po prostu równo podzielona. Jednak teza o „prawie remisowym”
wyniku nie uspokaja, bo po raz pierwszy od 20 lat prezydencki
kandydat Republikanów zdobył także więcej głosów
bezpośrednich (popular vote), więc jest czym się
Gretchen Whitmer, gubernatorka Michigan
w Pasie Rdzy. Ma widoki na Biały Dom,
jeśli Ameryka w 2028 r. będzie gotowa
na prezydenturę kobiety.
© SARAH RICE/GETTY IMAGES
58 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ Ś W I A T ]
martwić. Jeśli tak dalej pójdzie, koszmar będzie trwać dłużej
niż cztery lata, bo Trump ma następców. Ale żeby Partię Demo-
kratyczną naprawić, trzeba przyjrzeć się przyczynom wybor-
czej klęski.
Błędy
Najbardziej obwinia się o nią prezydenta Joe Bidena, który
powinien – jak zresztą obiecał – dużo wcześniej zrezygnować
z reelekcji i dać czas na znalezienie lepszego kandydata. A jeśli
okazałaby się nim Kamala, miałaby więcej niż tylko trzy miesią-
ce na przekonanie do siebie Amerykanów. Ale i ona jest winna,
bo powinna była zdecydowanie zdystansować się od źle ocenia-
nego prezydenta. Zwłaszcza w sprawie nielegalnej imigracji. Za-
miast tego mówiła na wiecach do znudzenia o Trumpie i aborcji.
Porażki Harris nie tłumaczą jednak tylko błędy w kampanii. Jej
przegrana w kluczowych swingujących stanach przemysłowego
Pasa Rdzy (Wisconsin, Michigan i Pensylwania) była dalszym
ciągiem procesu przejmowania przez Trumpa tradycyjnego elek-
toratu Partii Demokratycznej: robotników, farmerów i wszelkich
„klas pracujących” (blue collars), czyli Amerykanów niekoniecz-
nie najbiedniejszych, ale przede wszystkim gorzej wykształco-
nych. W tym też wielu wiernych kiedyś Demokratom Afroame-
rykanów i Latynosów.
Harris zdobyła większość głosów wyborców zarabiających poni-
żej 25 tys. dol. oraz tych o dochodach powyżej 100 tys. Ci pośrodku
w większości padli łupem Trumpa. Czy to jednak „klasa pracują-
ca”, skoro są pośrodku? Czy może raczej klasa średnia? Partia De-
mokratyczna stała się rzecznikiem, z jednej strony najuboższych
mniejszości, które wspomaga zasiłkami, a z drugiej zamożnych
mieszkańców przedmieść z dyplomami college’ów. Tych drugich
jest w koalicji demokratycznej więcej, są bardziej widoczni. I jako
„oderwane od mas elity” wywołują gniew sfrustrowanych „nie-
bieskich kołnierzyków”, skutecznie podsycany przez trumpistów.
Zdaniem lewego skrzydła Demokratów należy więc położyć
większy nacisk na sprawy socjalno-ekonomiczne. Jego lider,
senator Bernie Sanders, potępiając partię za „porzucenie klas
pracujących”, twierdzi, że Harris powinna była obiecać podwyżkę
płacy minimalnej. Kamala zapowiadała ulgi podatkowe dla ro-
dzin i inne socjalne benefity, a sam Biden przeforsował reformy
w tym kierunku. Populistyczne obietnice jednak nie pomogły
– i to nie tylko dlatego, że inflacja „zjadła” te korzyści.
Nie pomogły, bo owa „klasa pracująca”, o której mówią oba
obozy, to nie tylko pracownicy najemni w przemyśle, rolnictwie
i tradycyjnych usługach. To także miliony właścicieli drobnych
biznesów i ich rodzin. Oczekują niskich podatków, deregulacji
i walki z przestępczością, bo nie mieszkają w dobrze strzeżo-
nych osiedlach na suburbiach. Są też przeważnie konserwatyw-
ni w sprawach kulturowo-moralnych. To mieszkańcy wsi i ma-
łych miasteczek, o których Barack Obama mówił lekceważąco,
że „lgną do swojej broni i religii”, a których Hillary Clinton po-
gardliwie określiła mianem „pożałowania godnych” homofobów,
ksenofobów i islamofobów.
Demokraci zrazili ich do siebie, kiedy radykalne grupy w tej
partii wzywały do „defundowania policji” (czyli przenoszenia
środków publicznych na rzecz niesiłowych form pilnowania
ładu i porządku) i dekryminalizacji nielegalnego przekraczania
granicy. Patriotycznie zorientowani Amerykanie oburzają się
postulatami lewicowego ruchu woke, radykalnej terapii antyra-
sistowskiej, by obalać pomniki Washingtona i Jeffersona, bo byli
właścicielami niewolników. Ludzi przywiązanych do tradycyjne-
go modelu rodziny odrzucają agresywne kampanie progresistów,
starających się pod hasłami „różnorodności, równości i inklu-
zywności” nauczyć ich akceptacji dla osób LGBT.
Skrzydła
Po wyborczej klęsce mówi się już otwarcie, że Demokraci poszli
tu za daleko. „Przestaliśmy słuchać wyborców, byliśmy za bardzo
woke, zbyt wiele kobiet wygłaszało do wyborców kazania” – po-
wiedział James Carville, strateg Billa Clintona i autor słynnego bon
motu: „It’s the economy, stupid” (Gospodarka, durniu). – Postrze-
ganie Demokratów jako „oderwanych od zwykłych ludzi” wskutek
promowania ruchu woke itd. nie pomogło im w wyborach, więc
w swych kampaniach powinni kłaść mniejszy nacisk na te tematy
– mówi Matthew Baum, politolog z Uniwersytetu Harvarda.
Wielu podobnie myślących jak Carville ocenia, że Ameryka nie
jest tak lewicowa, jak się entuzjastom postępu zdaje. I że Partia
Demokratyczna powinna przesunąć się ku centrum. Tak właśnie
stało się pod koniec lat 80., kiedy po serii jej porażek w wyborach
prezydenckich stery w partii przejęli Al Gore i Bill Clinton, który
prowadząc centrową kampanię w 1992 r., wygrał wybory pre-
zydenckie. Clinton ogłosił wówczas, że „era wielkiego rządu się
skończyła”, współpracował z Republikanami. A kolegom z partii
dał przykład, jak można się odciąć od ekstremistów z lewicy.
Dziś lewe skrzydło Demokratów jest silniejsze niż w latach 90.
A Partia Demokratyczna to koalicja rozmaitych grup i interesów,
dużo mniej zdyscyplinowana niż Republikanie. Poszczególne
lobbies prowadzące politykę tożsamości rasowej, płciowej i reli-
gijnej wydają się czasem bardziej troszczyć o własne interesy niż
o dobro całej partii. Dotyczy to środowisk LGBT, a także Afroame-
rykanów, od prezydentury Obamy bardziej asertywnych i wpły-
wowych, bo w wyborach Demokraci mogą na nich najbardziej
polegać. Partia zjednoczyła się wokół Harris w czasie jej kam-
panii, ale jest wątpliwe, czy ta taktyczna solidarność przetrwa.
A są powody do sceptycyzmu. „Partie wygrywają wybory, dosto-
sowując swe programy do priorytetów i wartości wyborców. Partia
Demokratyczna jednak wydaje się czasem uważać, że jej perspek-
tywa widzenia społecznych problemów jest z natury »wyższego
rzędu« i już sama debata na ten temat jest moralnie nie do przy-
jęcia” – napisał Sean Westwood, politolog z Dartmouth College.
Nadzieje
Opracowaniem nowej partyjnej strategii zajmie się w 2025 r.
Krajowy Komitet Demokratyczny (DNC), kilkusetosobowe
quasi-kierownictwo partii. Odchodzi jego przewodniczący, Ja-
mie Harrison, skompromitowany uporem w sprawie utrzymania
kandydatury Bidena. Najciekawsze jest jednak to, czy działający
w DNC partyjny establishment wykorzysta kilka sprzyjających
Demokratom okoliczności.
Po pierwsze, za dwa lata, czyli w połowie kadencji Trumpa,
Amerykę czekają wybory do Kongresu, władz stanowych i lokal-
nych. Historia uczy, że kończą się one zwykle przegraną partii
urzędującego prezydenta, a wybory do Kongresu w 2026 r. będą
referendum na temat Trumpa. Plany prezydenta elekta – jego
zapowiedzi deportacji milionów nielegalnych imigrantów, pod-
niesienia ceł na import do absurdalnych wysokości i masowych
czystek aparatu państwa – wydają się szaleństwem i mogą znie-
chęcić do niego wielu wyborców.
Ewentualne odzyskanie przez Demokratów większości w Izbie
Reprezentantów, gdzie przewaga Republikanów jest minimal-
na, pozwoliłoby im na blokowanie dalszych pomysłów Trumpa,
wznowienie kongresowych dochodzeń w sprawie jego niekon-
stytucyjnych poczynań i może nawet wszczęcie procedury im-
peachmentu. Niewykluczone jednak, że trumpiści skłonią swego
wodza, żeby się pohamował.
Nadzieją dla Demokratów może być demografia. Młodzi
Amerykanie są bardziej liberalni i lewicowi niż ich rodzice
i dziadkowie, szczególnie w sprawach kulturowych. Akceptacja
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 59
alternatywnych stylów życia, także seksualnego, jest dla nich
oczywistością, podobnie jak rezerwa wobec zorganizowanej re-
ligii. Po kryzysie finansowym w 2008 r. masowo popierali socjali-
stę Sandersa. Według sondaży w październiku wyborcy w wieku
do 40 lat deklarowali znacznie większe poparcie dla Harris niż
dla Trumpa. W wyborach republikański zwycięzca dostał więcej
ich głosów, niż sugerowały sondaże, przeciągając na swoją stronę
zwłaszcza młodych mężczyzn, ale wciąż nieco mniej niż Kamala.
Młode pokolenie to potencjalny elektorat Demokratów, trze-
ba tylko do niego dotrzeć, a z tym jest problem. Partia wydała
miliony na występy celebrytów, jak Taylor Swift czy Oprah Win-
frey, oraz spoty radiowe i telewizyjne. To jednak Republikanie
byli mądrzejsi. Postawili na nowe media. Trump znacznie czę-
ściej niż Harris pojawiał się w podkastach, na Instagramie i Tik-
Toku. A sztab jego kampanii wydał krocie na ogłoszenia w sie-
ciach społecznościowych.
Kluczem do skutecznej w skutkach autopsji Demokratów jest
– jak podkreślają eksperci – skierowanie partii na tory zgodne
z preferencjami większości Amerykanów. Czyli przede wszystkim
wyciszenie radykalnych postulatów lewego skrzydła. Do umiar-
kowanego optymizmu skłania to, że Trump działa na Demokra-
tów mobilizująco. I że nadający partii ton liberałowie z dyploma-
mi uniwersytetów nie są ideologicznymi purystami. „Droga jest
oczywista: popierać ekonomicznych centrystów i marginalizo-
wać kulturowych ekstremistów – pisze Sean Westwood. – Problem
polega na tym, że nie jest jasne, czy w partii znajdzie się ktoś, kto
poprowadzi Demokratów z powrotem ku centrum”.
Nazwiska
Partii na pewno nie zbawi Kamala Harris ani jej niedoszły
„wice” Tim Walz. Harris prawdopodobnie wystartuje w wyborach
na gubernatora Kalifornii. Pojawił się też pomysł powołania jej
do Sądu Najwyższego, gdyby jakieś miejsce zwolniło się przed
upływem kadencji Bidena. Dużo się mówi o „taktycznym” ustą-
pieniu 70-letniej Sonii Sotomayor, nominowanej przez Obamę.
Manewr taki byłby jednak zbyt jawnie polityczny. Tym bardziej
że Harris ma doświadczenie prokuratorskie, nie sędziowskie.
Wśród Demokratów padają też jednak inne nazwiska. Najczę-
ściej gubernatora Pensylwanii Josha Shapiro i gubernator Michi-
gan Gretchen Whitmer. Ich największe atuty to rządzenie stanami
swingującymi, i to w kluczowym do zwycięstwa wyborczego Pasie
Rdzy. Shapiro dał się poznać jako polityk umiarkowany i chary-
zmatyczny mówca. Jego szanse komplikuje fakt, że jest Żydem
i podkreśla swe poparcie dla Izraela, co nie podoba się lewico-
wej, propalestyńskiej młodzieży. Whitmer może się wysforować
na czoło i wygrać w 2028 r., jeśli Ameryka będzie gotowa na pre-
zydenturę kobiety.
Niemal równie często wymienia się Petera Buttigiega, sekretarza
transportu w administracji Bidena. Bystrego, doskonałego komu-
nikatora, który nie bał się występować w telewizji Fox News. I po-
dobnie jak prezydent przedstawiciela demokratycznego centrum.
Byłby pierwszym prezydentem jawnym gejem w amerykańskiej
historii. Tę demokratyczną galerię uzupełnia jeszcze gubernator
Kalifornii Gavin Newsom. Uchodzi za polityka charyzmatycznego,
lansowano go parę lat temu jako alternatywę dla Bidena, gdyby
prezydent wcześniej zrezygnował z reelekcji. Jednak jako szef ad-
ministracji ultraliberalnego stanu nie uchodzi za faworyta.
Żadna z wymienionych postaci nie wydaje się na razie zde-
cydowanym kandydatem do przywództwa. I każda ma jakieś
mankamenty. Jak ktoś zauważył, historia wyborów prezydenc-
kich w Stanach Zjednoczonych w ostatnim półwieczu sugeruje,
że Demokraci mają szanse, kiedy wystawiają kogoś z charyzmą,
jak Obama, albo gubernatora południowego konserwatywnego
stanu, jak Clinton lub Jimmy Carter.
Czy liderem Demokratów może zostać kobieta lub Afroame-
rykanin? W USA stopniowo pękają szklane sufity. Jak w 1960 r.,
kiedy do Białego Domu wybrano pierwszego katolika, J.F. Ken-
nedy’ego. I w 2008 r., kiedy wprowadził się tam pierwszy czarny
prezydent, Obama. Odbywa się to jednak powoli, dwie kobiety
ubiegające się ostatnio o najwyższy urząd przegrały. Mizoginizm
ma się dobrze, więc fory mają wciąż biali mężczyźni, i to w typie
macho, jak George W. Bush czy Trump. Demokraci, uprawiają-
cy politykę tożsamości, nie mają takich kandydatów zbyt wielu.
Za to Republikanie aż nadto.
Gdyby teraz Partia Demokratyczna rzeczywiście przestawiła
zwrotnicę ku centrum, miałoby to konsekwencje nie tylko dla
jej krajowej polityki. Lewica Demokratów, z jej liderami takimi
jak Sanders czy Elizabeth Warren, w polityce międzynarodowej
– podobnie zresztą jak trumpiści ze szkoły America First – opo-
wiada się za redukcją zaangażowania USA na świecie. Lewicowi
Demokraci wzywali zawsze do zmniejszenia budżetu na obronę,
który i tak jest już niższy w proporcji do PKB niż w okresie mini-
malnych wydatków na ten cel w czasie zimnej wojny. A przecież
nie tego oczekują od Ameryki NATO i Europa w okresie rosnącego
zagrożenia z Rosji i jej sojuszników.
TOMASZ ZALEWSKI
Od lewej: Josh Shapiro, gubernator Pensylwanii. Umiarkowany polityk, ale proizraelski, co może zrazić lewicową młodzież.
Gavin Newsom, charyzmatyczny gubernator Kalifornii. Był alternatywą dla Joe Bidena, ale teraz to już trochę za mało.
Peter Buttigieg, sekretarz transportu, weteran z Afganistanu. W roli prezydenta USA byłby pierwszym jawnym gejem.
© MARK MAKELA/GETTY IMAGES, TAYFUN COSKUN/ANADOLU/GETTY IMAGES, DREW ANGERER/GETTY IMAGES
60 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ Ś W I A T ]
Sojusz wkrótce najpotężniejszego człowieka świata, prezydenta elekta USA,
z najbogatszym człowiekiem świata zapowiada w Ameryce historyczną rewolucję.
O ile przetrwa do wiosny.
Elonia i Donald
MARIUSZ ZAWADZKI
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 61
mogłem mu rozkazać: »Padnij na kolana
i błagaj«. A on by to zrobił”.
Szyderstwa Trumpa były poniekąd uza-
sadnione, bo w pionierskich latach firmy
Muska rzeczywiście otrzymały ogromne
dotacje, które już w 2015 r. dziennik „Los
Angeles Times” szacował na 5 mld dol.
Były to federalne ulgi podatkowe dla kon-
sumentów kupujących auta elektryczne,
umowy dzierżawy terenów przemysło-
wych za symbolicznego dolara oraz ulgi
podatkowe, jakie Musk dostawał od władz
poszczególnych stanów za to, że tworzył
miejsca pracy (Kalifornia, Nevada, Nowy
Jork i Teksas).
Dodatkowo Tesla otrzymała potężne
wsparcie w tzw. kredytach CO², czyli do-
puszczalnych limitach emisji spalin, jakie
wyznacza kilkanaście stanów USA, Unia
Europejska i Chiny. Jeśli jakiś koncern
przekroczy te limity, musi kupić „prawo
do dodatkowej emisji spalin” od innego
koncernu. Tesla produkuje wyłącznie sa-
mochody elektryczne, ale dostaje takie
same limity emisji CO² jak inne koncerny.
I może je sprzedawać tym firmom, które
produkują prawie wyłącznie samocho-
dy spalinowe. Tym sposobem na samej
sprzedaży praw do emisji CO² Tesla za-
robiła dotąd 9 mld dol.! A należy jeszcze
dodać kontrakty rządowe, jakie SpaceX
dostał od NASA i od Departamentu Obro-
ny – łącznie na ponad 15 mld dol.
Jeśli jako prywatny przedsiębiorca Musk
otrzymał w dotacjach i kontraktach rządo-
wych prawie 30 mld dol., to ile dostanie
jako najlepszy przyjaciel i główny doradca
urzędującego prezydenta USA?
Swoją uprzywilejowaną pozycję może
też teoretycznie wykorzystać, żeby wyciąć
konkurencję. W szczególności swojego naj-
większego rywala i nr 2 na liście globalnych
krezusów: Jeffa Bezosa, twórcę Amazona.
Obaj nie kryją wzajemnej niechęci. Musk
publicznie oskarżał Bezosa o kopiowanie
pomysłów (np. kiedy szef Amazona zapo-
wiedział stworzenie swojej sieci satelitów
i taksówek bez kierowców). Z kolei Bezos
publicznie wyśmiewał marzenia Muska
o stworzeniu kolonii na Marsie: „Propo-
nuję najpierw, przed osiedlaniem się na
Marsie, pomieszkać przez rok na szczycie
Mount Everest, który jest rajskim ogrodem
w porównaniu z Marsem”.
Blue Origin, czyli kosmiczna firma
Bezosa, rywalizuje ze SpaceX o rządowe
kontrakty na lądowniki księżycowe. Pierw-
sze dwie załogowe misje na Księżyc zakle-
pał sobie Musk – astronauci mają lądować
w potężnych rakietach Starship, wypro-
dukowanych przez SpaceX. Ale na trzecie
lądowanie NASA umówiło się z Bezosem.
Co potem, jeszcze nie wiadomo. To są
W M
ar-a-Lago, rezyden-
cji Donalda Trumpa
na Florydzie, dzieją się
rzeczy, jakie nie śniły się
największym politolo-
gom. Elon Musk, który wyłożył na zwy-
cięską kampanię prezydencką ponad
150 mln dol., bierze udział w telefonicz-
nych rozmowach Trumpa z zagraniczny-
mi przywódcami. I w przesłuchaniach
kandydatów na wszystkie stanowiska
w nowej administracji.
Jako „wujek Elon” pozuje też do zdjęć
z całą trzypokoleniową rodziną Trumpa,
tudzież z samym prezydentem elektem,
kiedy siedzą przy stole i zajadają się ham-
burgerami oraz frytkami z McDonaldsa.
Razem polecieli do Teksasu, żeby na żywo
oglądać próbny start najnowszej rakiety
kosmicznej Elona, która już wkrótce ma
zabrać Amerykanów na Księżyc. A kiedy
Elon wyrwał się sam na dzień do Nowego
Jorku, spotkał się tam z ambasadorem Ira-
nu przy ONZ i rozmawiał z nim o łagodze-
niu napięć na linii Teheran–Waszyngton.
Można odnieść wrażenie, że Ameryka
nie wybrała 47. prezydenta, tylko duum-
wirat, który będzie rządził przez najbliż-
sze cztery lata. Felietonistka „New York
Timesa” złośliwie zauważa, że Melania,
była i przyszła pierwsza dama, w ogóle nie
pojawia się na zdjęciach ani na filmikach
z Mar-a-Lago, bo zastąpiła ją nowa miłość
Donalda: Elonia.
Padnij na kolana
Taka love story jeszcze rok temu wyda-
wała się niemożliwa. Po pierwszych wy-
granych przez Trumpa wyborach Musk
był jednym z doradców Białego Domu.
Podał się jednak do dymisji, kiedy świeżo
zaprzysiężony prezydent wycofał Ame-
rykę z układu klimatycznego w Paryżu.
„Globalne ocieplenie to fakt. Odejście
od Paryża nie jest dobre dla Ameryki ani
dla świata” – pisał wtedy Musk na Twitte-
rze. Kiedy cztery lata później Trump prze-
grał reelekcję, Musk stwierdził publicznie,
że jego czas w amerykańskiej polityce się
skończył i powinien „pożeglować w stronę
zachodzącego słońca”.
Trump odpowiedział mu wtedy długą
tyradą na swoim portalu TruthSocial: „Kie-
dy Elon Musk przyjechał do Białego Domu
prosić o pomoc w swoich różnych doto-
wanych projektach, jak samochody elek-
tryczne, które mają za mało prądu, żeby
gdziekolwiek dojechać, czy samochody bez
kierowcy, które się ciągle rozbijają, czy ra-
kiety wystrzeliwane donikąd – a wszystkie
projekty bez dotacji rządowych byłyby bez-
wartościowe – i kiedy mówił mi, jakim jest
Republikaninem i wielkim fanem Trumpa,
wielomiliardowe kontrakty na najbliższe
lata, bo NASA planuje triumfalny powrót
Amerykanów na Księżyc już w 2026 r.
Przed wyborami Bezos próbował za-
bezpieczyć się na okoliczność wygranej
Trumpa. I jako właściciel dziennika „Wa-
shington Post” zabronił redakcji poprzeć
jego rywalkę Kamalę Harris. Liczył za-
pewne, że w ten sposób uratuje nie tylko
kontrakt z NASA, ale też z Departamentem
Obrony, dla którego Amazon tworzy bazę
danych w chmurze. Ale nie mógł przewi-
dzieć, że po wyborach romans Donalda
i Elonii nabierze takiego przyspieszenia.
Jesteś zwolniony!
Musk kategorycznie zaprzecza suge-
stiom, jakoby związał się z Trumpem dla
pieniędzy. To rzekomo bezinteresowna mi-
łość – nie tyle nawet do samego prezydenta
elekta, ile do przybranej ojczyzny (Musk
urodził się w RPA, gdzie spędził całe dzie-
ciństwo). „Nie mogę się doczekać okazji,
żeby służyć Ameryce. Nie potrzebuję żad-
nego wynagrodzenia, stanowisk ani po-
chwał” – ogłosił na byłym Twitterze, teraz X.
Niewykluczone, że jest to nawet praw-
da. Większość znajomych i współpracow-
ników Muska, nawet krytycznych wobec
niego, przyznaje, że oprócz władzy i pie-
niędzy ma on kilka nadrzędnych celów.
Jeden z nich to maksymalna możliwa
optymalizacja (osiągana zwykle przez
drastyczną redukcję kosztów). Dlatego
też w przyszłej administracji Musk będzie
kierował zapowiadanym departamentem
ds. efektywności rządu.
Jaką optymalizację planuje? Jego mama
Maye wyjaśniała to w telewizji Fox News:
„Mój syn pozbędzie się z rządu ludzi, któ-
rzy tylko udają, że pracują, albo nie mają
nic do roboty. Tak właśnie zrobił w Twitte-
rze. Teraz zostało tam chyba tylko 10 proc.
pracowników, ale Twitter ma się lepiej niż
kiedykolwiek. Tak samo będzie z amery-
kańskim rządem”.
Mama z grubsza ma rację. Ale pomyliła
się w kilku szczegółach. Po zakupie Twitte-
ra w 2022 r. syn zwolnił tylko 75 proc. jego
pracowników, a nie 90 proc. Obecnie Twit-
ter, przemianowany na X, nie ma się „lepiej
niż kiedykolwiek”, tylko gorzej niż kiedy-
kolwiek. Niemal każda popularna transmi-
sja na tej platformie – np. wywiad ze znaną
osobą – jest przerywana przez problemy
techniczne. Wpływy z reklam zmalały kil-
kukrotnie, a wartość firmy, którą syn pani
Maye kupił za 44 mld dol., spadła do 10 mld
(takie są szacunki analityków, bo firma sta-
ła się prywatną własnością Muska i nie jest
już notowana na giełdzie).
Należy jednak pamiętać, że X to tylko
coś w rodzaju hobby. Bilans finansowy
© JEFF BOTTARI/ZUFFA LLC/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 63
[ Ś W I A T ]
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 63
ma znaczenie drugorzędne. Kiedy
w 2023 r. Musk polubił antysemicki wpis
i kilka dużych koncernów, w tym Disney,
w ramach protestu wycofało reklamy
z jego platformy, nowy właściciel stwier-
dził publicznie: „Do tych reklamodawców
mam prośbę: nie wracajcie, tylko spier...
Nie dam się szantażować”.
Do zarabiania pieniędzy służą mu
SpaceX i Tesla. W tych dwóch firmach nie-
ustanna optymalizacja kosztów przyniosła
imponujące rezultaty. Najnowsze rakiety
SpaceX wynoszą ładunki na orbitę około-
ziemską po koszcie 1,4 tys. dol. za kilogram,
czyli 50 razy mniejszym niż wahadłowce
NASA (odesłane na emeryturę w 2012 r.).
Nad naszymi głowami krąży już 5 tys.
sztucznych satelitów Muska – to prawie
połowa wszystkich, jakie ludzkość kiedy-
kolwiek wystrzeliła z Ziemi. Tworzą sieć
Starlink, dzięki której miliarder zdobył
status podobny do archetypicznego czar-
nego charakteru z filmów o agencie 007.
Od jego kaprysu zależy los całych naro-
dów. Zaraz po rosyjskiej inwazji udostęp-
nił ukraińskiej armii internet satelitar-
ny, ale potem rozmawiał przez telefon
z Władimirem Putinem i wszyscy, łącznie
z amerykańskim rządem!, bali się, że Musk
odetnie internet.
Na wyborczych wiecach Musk obiecy-
wał, że wydatki rządu federalnego – pra-
wie 7 bln dol. rocznie – zmniejszy o 2 bln.
Tydzień temu nieco otrzeźwiał i w arty-
kule w „Wall Street Jounal” zapowiedział
jedynie 500 mld oszczędności. Ale nawet
i to wydaje się nierealne. 65 proc. budżetu
federalnego idzie na emerytury, leczenie
emerytów i najuboższych oraz na spła-
canie odsetek od długu publicznego.
To są wydatki obligatoryjne, ich obcięcie
skończyłoby się społeczną lub finansową
katastrofą. Kolejne 18 proc. to wydatki
na obronność – tutaj też redukcje są poli-
tycznie niewykonalne. Pozostaje 17 proc.
budżetu, czyli 1,1 bln dol. Tylko tam jest
jakieś pole manewru, ale nie aż tak duże,
żeby zaoszczędzić połowę.
Na dobry początek Musk proponuje,
żeby co tydzień każdy pracownik rządu fe-
deralnego pisał raport o swoich osiągnię-
ciach. Jeśli nie będzie miał czego wskazać,
to znaczy, że nadaje się do zwolnienia (ale
co np. zrobić z kontrolerem lotów, którego
jedynym i największym osiągnięciem jest
to, że nic się nie zdarzyło?).
Rząd USA zatrudnia prawie 3 mln lu-
dzi – wliczają się w to urzędnicy, żołnierze
zawodowi, FBI, straż graniczna itd. – więc
teoretycznie jest kogo zwalniać. Ta per-
spektywa ekscytuje obu członków duum-
wiratu. Trump, zanim został prezydentem,
prowadził w telewizji NBC popularny show
„Apprentice”, w którym na koniec każdego
odcinka kogoś zwalniał, wygłaszając sa-
kramentalne „You are fired!”. Weszło mu
to w krew i notorycznie zwalniał również
w Białym Domu – mało który z doradców
i współpracowników prezydenta przetrwał
dłużej niż kilkanaście miesięcy.
O ile Trump zwalnia z przyjemnością,
napawając się władzą, o tyle Musk robi
to beznamiętnie – z fanatycznej potrzeby
optymalizacji. Kiedy na zebraniu zarzą-
du X ktoś zasugerował, że zwolnienia są
zbyt duże, sam został zwolniony w try-
bie natychmiastowym. Walter Isaacson
pisze w biografii Muska, że „nie ma on
emocjonalnych receptorów, które odpo-
wiadają za życzliwość, naturalne ciepło
czy potrzebę bycia lubianym”. Sam Musk
w jakimś stopniu potwierdza tę diagnozę,
wyjaśniając, że cierpi na zespół Aspergera,
przez co niektóre ludzkie uczucia są mu
nieznane. „Ale potrafię wejść w tryb symu-
lacji normalnego człowieka” – zapewnia.
Oddajcie ludziom wolność!
O drugiej obsesji Muska – poza opty-
malizacją kosztów – mówi skłócony z nim
Sam Altman, pionier sztucznej inteligencji
i współtwórca słynnego ChatGPT: „Elon
desperacko chce uratować świat, ale tyl-
ko pod warunkiem, że on sam osobiście
będzie ratownikiem”.
Jako młody chłopak czytał „Fundację”
Isaaca Asimova – serię powieści SF, w któ-
rych naukowcy przewidują nieuchronny
upadek galaktycznej cywilizacji i tworzą
fundację, która ma ją ocalić. Zainspiro-
wany tą lekturą stworzył i rozwija SpaceX.
Testowana jest właśnie rakieta Starship,
która zabierze ludzi na Księżyc, potem
przetransportuje na Marsa pierwszych
kolonistów. Oni zapewnią przetrwanie na-
szej cywilizacji na wypadek, gdyby Ziemi
przytrafiło się coś niedobrego.
Innym pomysłem na ratowanie/ulep-
szanie świata jest sztuczna inteligencja,
która m.in. zastąpi kierowców samocho-
dów. Dzięki temu liczba wypadków dro-
gowych drastycznie spadnie. Jeśli auto-
matyczne samochody będą dodatkowo
elektryczne, ładowane prądem wytworzo-
nym ze słońca czy wiatru, to już w ogóle
fantastycznie! Realizacją tej koncepcji
jest Tesla.
Niestety w ratowaniu świata przeszka-
dzają Muskowi lewicowe elity, bezduszni
urzędnicy i absurdalne przepisy. Jacyś
ekolodzy skarżą SpaceX za niszczenie
ekosystemu w Teksasie. Jacyś pismacy
z mediów nagłaśniają i krytykują nieliczne
wypadki drogowe, które powodują samo-
chody Tesla w trybie autopilota. Przecież
pojedyncze ofiary są nieuchronne i nawet
konieczne, żeby ocalić tysiące ludzi w nie-
dalekiej przyszłości, kiedy autopilot zosta-
nie udoskonalony!
Już najgorsze przytrafiło się Muskowi
wiosną 2020 r., kiedy fanatycy z władz sta-
nowych i lokalnych zamknęli fabrykę Tesli
w Kalifornii z powodu epidemii covidu,
i to na dwa długie miesiące. Wtedy wpadł
w furię. „To jest faszyzm. Do cholery, od-
dajcie ludziom wolność!” – wykrzykiwał
na telekonferencji z inwestorami. Kilka dni
później ogłosił, że wbrew zakazom urucha-
mia fabrykę: „Jeśli kogoś zamierzacie z tego
powodu aresztować, to aresztujcie mnie”.
To wszystko stopniowo zbliżało Muska
do Trumpa, który był prześladowany przez
te same liberalne elity i tych samych bez-
dusznych urzędników. Najpierw przeszka-
dzali mu w odbudowie wielkości Ameryki,
a potem „ukradli” mu wybory 2020 r. Silne
uczucie, jakie obecnie połączyło obu po-
krzywdzonych superbohaterów, w zasa-
dzie nie powinno nikogo dziwić.
Nie będzie wszakże niespodzianką, jeśli
uczucie wygaśnie równie szybko, jak wy-
buchło. Obaj superbohaterowie są kapry-
śnymi megalomanami z dużymi deficyta-
mi emocjonalnymi. A to z reguły nie jest
dobrym prognostykiem trwałego związku.
Trump może znowu wycofać Amerykę
z układu klimatycznego w Paryżu. Albo
wprowadzić obiecywane przed wyborami
zaporowe cła na towary z Chin, co dla Mu-
ska byłoby szczególnie bolesne, bo połowa
z 450 tys. samochodów produkowanych
co roku przez Teslę wyjeżdża z fabryki
w Szanghaju. Nie tylko wojna celna, ale
też każde pogorszenie relacji z Chinami
będzie dla Muska niekorzystne.
No i jest problem TruthSocial, czyli
kopii Twittera stworzonej przez Trumpa,
która jest bezpośrednią konkurencją dla X.
Oba portale biją się o ten sam rynek,
czyli o miliony konserwatywnych inter-
nautów zniesmaczonych lewicowymi
ideami. Trump nie zrezygnuje z TruthSo-
cial, bo w jego akcjach ma ok. 3 mld dol.
– to większość jego majątku. Na razie te
pieniądze są tylko iluzją; analitycy twier-
dzą, że TruthSocial to firma wydmuszka,
która zatrudnia 36 osób i przynosi jedy-
nie straty. Jej wysoka wycena na giełdzie
wynika z wiary inwestorów w świetlaną
przyszłość. Ale jeśli część użytkowników
X przeskoczy na portal Trumpa, iluzja za-
mieni się w prawdziwe dolary, które moż-
na wypłacić w bankomacie.
Dopiero czas pokaże, czy wspólny wróg
i wspólne poczucie krzywdy połączą su-
perbohaterów mocniej niż konflikty inte-
resów, które mogą ich łatwo podzielić. Ale
może to być krótki czas.
MARIUSZ ZAWADZKI
64 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ Ś W I A T ]
Ostatnie wybory w Urugwaju i lokalne w Brazylii oraz Chile ożywiły spór
o przymus głosowania. Czy zmuszanie obywateli do wyboru uratuje demokrację?
ARTUR DOMOSŁAWSKI Głos z musu
De
mokracja w wielu krajach
straciła tradycyjne urządze-
nia nawigacyjne. Autorytar-
ny dryf obserwowany na róż-
nych kontynentach – przede
wszystkim wygrana Donalda Trumpa
w USA – sprawił, że obudziło się zainte-
resowanie dla rozwiązania, które stosuje
niewiele krajów: głosowania obowiąz-
kowego. W Stanach głosowało trzech
na pięciu uprawnionych; w wielu demo-
kracjach frekwencja na poziomie poni-
żej 50 proc. nie budzi już zdziwienia.
Taką bierność obywateli – tu rozumia-
ną jako brak zainteresowania procesem
demokratycznym – można by przewrot-
nie odczytywać jako zadowolenie ze sta-
tus quo: „jest dobrze, nie musimy się
martwić, politycy załatwiają nasze spra-
wy, absencja w wyborach niczego nie
zepsuje”. Zdrowy rozsądek podpowiada
jednak, że za pasywnością obywateli,
manifestującą się m.in. absencją przy
urnach, stoją raczej frustracja, rozpacz,
a na pewno niewiara w to, że demokracja
może poprawić los tu i teraz. Od tej nie-
wiary do nadziei/iluzji, że przyjdzie silny
człowiek, który zrobi porządek i upomni
się o „milczącą większość”, dystans bywa
niezwykle krótki.
Czy większy udział obywateli w spra-
wach publicznych mógłby wyhamować
tęsknoty części z nich za rządami silnej
ręki? Czy drogą do takiego udziału mo-
głoby być wprowadzenie obowiązkowe-
go głosowania w wyborach?
Obowiązki i sankcje
Liczba krajów, których prawo żąda
od swoich obywateli udziału w wybo-
rach, waha się między 23 a 27 (czasem
głosowanie jest obowiązkowe tylko
na terenie części kraju, np. w Szwaj-
carii w jednym z kantonów, i kraje te
czasem są dopisywane, a czasem nie,
Urugwaj, gdzie jest obowiązek udziału w wyborach, notuje ponad 90‑proc. frekwencję. Na fot. kampania w Montevideo przed wyborami prezydenckimi.
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 65
do powyższej listy). Mieszka w nich w su-
mie ponad 600 mln ludzi, czyli mniej niż
10 proc. populacji całej planety.
W większości regionów świata nie ma
obowiązku udziału w wyborach – za-
zwyczaj jeden, dwa, trzy kraje to wyjątki.
W Afryce jest to zamordystyczny Egipt
(do niedawna także Gabon). W Europie
– Belgia, Grecja, Luksemburg, Liechten-
stein i Turcja.
Najbardziej „obowiązkowi” są w tej
materii Latynosi – aż 11 krajów z Ame-
ryki Łacińskiej nakłada na obywateli
swego rodzaju przymus partycypacji.
Argentyna, Boliwia, Brazylia, Chile,
Ekwador, Honduras, Kostaryka, Meksyk,
Paragwaj, Peru i Urugwaj. Spośród tych
państw tylko o Peru można powiedzieć,
że nie przestrzega zasad demokracji
– obecny rząd szykanuje oponentów
i uczestników społecznych protestów,
aczkolwiek da się dowieść, że władzę
zdobył zgodnie z prawem (w wyniku nie-
udanego zamachu stanu poprzednika).
Najwyższą frekwencję w Ameryce Ła-
cińskiej notują Urugwaj i Boliwia – po-
nad 90 proc. Wysoki odsetek uprawnio-
nych – 80 proc. – głosuje w Argentynie,
Brazylii, Ekwadorze i Peru. Analizy po-
równawcze z całego świata dowodzą,
że w ymuszone głosowanie zwiększa
frekwencję średnio o 15 pkt proc. (po-
daję za „The Economist”). Można przy-
puszczać, że w samej Ameryce Łaciń-
skiej – znacznie więcej.
Boliwijczycy, Argentyńczycy czy Peru-
wiańczycy, którzy potrafią się mobilizo-
wać społecznie i politycznie – np. zda-
rzało im się blokować całe regiony przy
okazji buntów czy strajków – być może
i bez przymusu prawnego zawyżaliby
średnią regionalną. Ale czy tak samo
byłoby w przypadku Brazylijczyków
i Meksykanów, którzy mobilizują się
mniej masowo i chyba mniej skutecznie?
W niektórych krajach nakładających
na oby wateli obow ią zek w yborcz y
jego zaniedbanie skutkuje sankcjami.
Na przykład w Brazylii i Argentynie kary
finansowe są symboliczne – dotkliwe
może być co innego: stosowny urząd
państwow y może czasowo odmówić
w ydania paszportu (to zmartwienie
zamożniejszych, ubodzy z rzadka po-
dróżują za granicę).
W Brazylii głosowanie jest dobrowolne
dla młodych – 16–18 lat – oraz seniorów
powyżej 70. roku życia. Z kolei argentyń-
skie władze akceptują wiarygodne wyja-
śnienia osób, które nie głosowały (choro-
ba, wypadek lub – na głębokiej prowincji
– trudności z dojazdem do punktu wy-
borczego). Peruwiańczycy, którzy nie
oddali głosu, mogą zapłacić mandat,
a także mieć trudności z załatwianiem
formalności w urzędach państwowych.
W pozostałych częściach świata kary
bywają dotkliwsze. Singapur skreśla
niegłosujących z rejestru wyborczego.
I żeby móc ponownie głosować, trzeba
zapłacić grzywnę, a także aplikować
o ponowne wpisanie do rejestru. Au-
stralijczycy, którzy nie zagłosują, muszą
zapłacić niewielką karę, ale jeśli tego nie
zrobią, mogą zostać nawet aresztowa-
ni. Podobnie w Belgii – tyle że dopiero
po uchylaniu się od obowiązku wybor-
czego co najmniej cztery razy. W Korei
Północnej, gdzie wybory są jedynie ry-
tuałem i pozorem, absencja przy urnach
jest uważana za akt zdrady.
Niektóre kraje ustawowy nakaz głoso-
wania traktują jednak z przymrużeniem
oka. W Meksyku, Hondurasie, Kostaryce
i Paragwaju nie przewiduje się żadnych
sankcji za absencję wyborczą.
Za
Dyskusje o obowiązku wyborczym
w racają co ja k iś cz a s. A rg u men-
ty za i przeciw są znane – spróbujmy
je uporządkować.
Obowiązkowe głosowanie sprawia,
że frekwencja wyborcza jest większa,
a demokracja – bardziej reprezenta-
tywna. Przykład: zanim Australia zde-
cydowała się na obowiązek głosowania
w 1924 r., frekwencja wyborcza wynosiła
tam mniej niż 60 proc. Po wprowadzeniu
obowiązku udział w wyborach skoczył
do ponad 90 proc., a dziś utrzymuje się
średnio na poziomie ok. 80 proc., czyli
i tak bardzo wysokim (w Polsce w zasa-
dzie niespotykanym).
Ob ow i ą z e k w y b or c z y s pr a w i a ,
że wpły w na politykę zyskują grupy
społeczne, które ze względu na swoje
położenie, pochodzenie czy historię
są marginalizowane. W amer ykań-
skich dyskusjach, jakie toczą się tam
co najmniej od lat 60., nieraz podno-
szono w ykluczenie bądź marginali-
zowanie interesów Afroamerykanów
i innych mniejszości. Masowe gło-
sowanie mogłoby spraw ić, że rząd
w większym stopniu reprezentowałby
wolę społeczeństwa i jego poszczegól-
nych grup, zwłaszcza nieuprzywilejo-
wanych. To z kolei mogłoby ograniczyć
wpływy potężnych grup interesu i lu-
dzi najbogatszych.
Analitycy ośrodka Brookings Institu-
tion sugerują, że wzrost liczby głosują-
cych mógłby zwiększyć uczestnictwo
ludzi także w innych sferach życia oby-
watelskiego, nie tylko w dniu elekcji.
A udział w procesie politycznym skutko-
wałby wyrwaniem przynajmniej części
ludzi, niekiedy mocno sfrustrowanych,
z poczucia wyobcowania, wykluczenia.
Trudniej wówczas byłoby narzekać,
że nic od nas nie zależy.
Weryfikacja tego argumentu bywa
bolesna, o czym przekonał się obecny
progresywny rząd Chile Gabriela Bori-
ca. Obowiązek wyborczy zniesiono tam
w 2012 r., po czym frekwencja w wybo-
rach znacznie spadła. Przywrócono go
przed referendum nad nową konsty-
tucją w 2022 r., która miała zakończyć
żywot konstytucji z czasów dyktatury
Pinocheta. Rząd Borica spodziewał
się, że jeśli do wyborów pójdą ludzie
żyjący poza systemem, ubodzy, zmar-
ginalizowani, którzy dobrowolnie nie
poszliby do urn, nowa konstytucja zy-
ska aprobatę.
Okazało się, że konstytucja została od-
rzucona – częściowo głosami tych wybor-
ców, z którymi władza wiązała nadzieje.
Ludzie żyjący poza systemem zagłosowali
niejako „przeciw rzeczywistości”, przeciw
status quo, w jakim żyli – i nie miało zna-
czenia, że konstytucję popierał aktualny
rząd, mający w swojej agendzie inkluzję
zmarginalizowanych.
Kolejny argument: obowiązek głoso-
wania mógłby się przyczynić do tego,
by polityka miała charakter bardziej
przyszłościowy. Np. w USA, ale nie tyl-
ko, uważa się czasem, że system przed-
kłada interesy starszych nad interesy
młodych. A dzieje się tak m.in. dlatego,
że młodzi mniej chętnie idą do urn niż
starsi. W Polsce progresywnie nastawie-
ni wyborcy, w tym wielu młodych, uty-
skiwali nieraz, że to rodzice i dziadko-
wie wybrali PiS, a jeszcze, nie daj Boże,
w ypchną Polskę z Unii Europejskiej
(dziś wielu młodych sympatyzuje tak-
że z antyeuropejską Konfederacją, więc
obraz ten się skomplikował).
Czy obowiązkowe głosowanie mo-
głoby się przysłużyć zmniejszeniu po-
laryzacji – jednej z naczelnych chorób
współczesnych demokracji, również
w jej polskim wydaniu? Tradycyjny ar-
gument: gdy udział w w yborach jest
obowiązkowy, partie i kandydaci mu-
szą „grać szeroko”. Czyli stępić agresję
w trakcie kampanii wyborczej w taki
sposób, aby walcząc o jedną grupę wy-
borców, nie zrazić do siebie innej. Muszą
też starać się, aby programy i hasła od-
zwierciedlały interesy jak najszerszego
spektrum wyborców. Na zdrowy rozum
to powinno zmniejszać polaryzację.
Tymczasem doświadczenie ostatnich
lat boleśnie weryfikuje ten argument.
© MAURICIO ZINA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES
66 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ Ś W I A T ]
Krytycy próbują obalać „pedagogicz-
ny” argument zwolenników obowiąz-
ku wyborczego, twierdząc, że przymus
nikogo nie skłoni do zapoznawania się
z programami partii i kandydatów. A skut-
kiem obowiązku może być większy gniew
społeczny przymuszanych i oddawanie
zupełnie przypadkowych głosów, co wy-
paczałoby legitymację wybranej władzy
tak samo co do zasady jak duża absencja.
Pułapka obowiązku
Żaden pakiet argumentów nie w y-
gląda na przekonujący. Co w jednym
społeczeństwie zadziałało, w innym
działać nie musi. Wyborczy obowiązek
w Wenezueli sprzyjał egalitarnej polity-
ce rządzących, ale w Chile doprowadził
do rezultatu zupełnie odwrotnego.
Dyskusja o obowiązku wyborczym, która
odżywa po wygranej Trumpa i umacnianiu
się podobnych mu polityków na świecie,
raczej upewnia, że kamień Syzyfa będzie-
my wtaczać na górę już zawsze, wciąż
i od nowa. Demokracja gwarantuje niektó-
re dobra, raczej nieliczne, nigdy jednak nie
gwarantuje wytchnienia. Nawet pokona-
nie piratów w jednej potyczce nie oznacza,
że nigdy nie wrócą.
Większa partycypacja daje rządom
silniejszą legitymację – to rzecz pożąda-
na. Może jednak zwracać się w rozmaite
strony. Bez edukacji i zasypywania prze-
paści majątkowych, bez budowania po-
czucia wspólnoty i spójności społecznej
może się stać jeszcze jedną pułapką.
ARTUR DOMOSŁAWSKI
Np. obowiązkowe głosowanie nie
uchroniło ani Brazylii (Jair Bolsonaro
vs. Lula, a wcześniej inny kandydat lewi-
cy), ani Argentyny (Javier Milei vs. reszta
klasy politycznej) przed polaryzacją być
może głębszą, niż występuje w USA czy
Polsce, gdzie nie ma obowiązku głoso-
wania. To w Brazylii w styczniu 2023 r.
doszło do ataku przegranych faszyzu-
jących populistów na siedziby trzech
władz. To w Argentynie prezydent Milei
tnie wydatki społeczne, doprowadza-
jąc masy najuboższych do prawdziwej
rozpaczy – i dokładnie to zapowiadał,
walcząc o najwyższy urząd.
Przeciw
Przeciw nic y obow ią zk u ud zia ł u
w wyborach podnoszą, że nakaz głoso-
wania przyczyniłby się – a tam, gdzie
obowiązuje, przyczynia się – do wpły-
wu niedouczonych wyborców na wer-
dykt demokratyczny. Obowiązek sprzyja
zwiększaniu się liczby głosów ludzi nie-
mających wiedzy ani o kandydatach,
ani o programach politycznych. Ergo:
obowiązek równa się zaniżanie stan-
dardów demokracji.
I znowu doświadczenie podważa traf-
ność – a na pewno rzekomą uniwersal-
ność – tego argumentu. Na początku lat
90. Wenezuela zniosła obowiązek gło-
sowania i nierówności społeczne, które
wcześniej spadały, zaczęły gwałtownie
rosnąć. Przykład ten przytacza liberalny
„The Economist”: „wzrost (nierówności
– przyp. red.) nastąpił, ponieważ ubodzy
Wenezuelczycy stracili reprezentację
polityczną, którą wcześniej pomagało
zapewnić obowiązkowe głosowanie”.
To przykład ilustrujący, jak obowiązek
głosowania włącza w funkcjonowanie
demokracji szerokie masy, pogłębia
i poprawia jej standardy, bynajmniej ich
nie zaniża.
Ten sam periodyk przytacza też przy-
kład spoza Ameryki Łacińskiej. „W Au-
stralii, po wprowadzeniu obowiązkowe-
go głosowania na początku XX w. i skoku
frekwencji, udział głosów oddanych
na Partię Pracy zwiększył się o prawie
10 punktów procentowych, a wydatki
na emerytury wzrosły”.
Obowiązek wyborczy niesie zdaniem
jego krytyków wysokie koszty. Bo jeśli
uznaje się niegłosowanie za w ykro-
czenie czy przestępstwo, organy ściga-
nia muszą ustalić tożsamość każdego
z niegłosujących, a następnie wymie-
rzyć grzywnę/mandat. A jeśli w demo-
kracji obywatele mają prawo wyboru,
to obejmuje ono także prawo wyboru,
że nie będzie się uczestniczyć w proce-
sie demokratycznym, czyli we wszelkich
głosowaniach, wyborach, plebiscytach.
Można rozwijać ten argument, twier-
dząc, że karanie osób, które odmawiają
udziału w głosowaniu, narusza prawo
do swobody wypowiedzi, czyli wolność
słowa – jedno z podstawowych praw
politycznych w demokracji. Odmowa
głosowania to tak samo równoprawna
„wypowiedź” co głosowanie. W imię
czego warto go ludzi pozbawiać?
© INFOGRAFIKA LECH MAZURCZYK
Gdzie obywatele
muszą głosować
obowiązek głosowania
jest egzekwowany
obowiązek nie jest egzekwowany
(np. brak przepisów wykonawczych)
przymus głosowania obowiązywał
w przeszłości, ale go zlikwidowano
Argentyna
Australia
Korea Północna
Samoa
Nauru
Filipiny
Fidżi
Urugwaj
Brazylia
Paragwaj
Boliwia
Wenezuela
Grecja
Dominikana Włochy
Gabon
Dem. Rep. Konga
Panama
Kostaryka
Honduras
Ekwador
Peru
Chile
Pitcairn
Salwador
Gwatemala
Meksyk
Luksemburg
stan Georgia
(USA)
Belgia
Holandia
Hiszpania
Portugalia
Austria
Liechtenstein
kanton Szafuza (Szwajcaria)
Turcja
Albania
Szwajcaria*
Bułgaria
Egipt
Tajlandia
Singapur
obowiązek
dotyczy lub dotyczył
tylko mężczyzn
Liban
Libia
*BEZ KANTONU SZAFUZA
Na drugim końcu Karpat
Wydanie papierowe – w kioskach i na sklep.polityka.pl
Wydanie cyfrowe – subskrypcja polityka.pl/cyfrowa
Wydanie audio – sklep.polityka.pl i polityka.pl/cyfrowa
Podkast POLITYKA o historii – polityka.pl/podkasty
148
stron
Już w sprzedaży
POMOCNIK HISTORYCZNY Ponad 60 tytułów Sprawdź na sklep.polityka.pl
68 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
ilustracje patryk sroczyński
Energia potencjalna
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 69
Aby rzetelnie ocenić wpływ napojów energe-
tycznych na zdrowie, trzeba rozdzielić dwa
wątki. Spożycie tych produktów przez dzieci
i młodzież oraz konsumpcję w dorosłej po-
pulacji. Największa baza wiedzy naukowej
na temat szkodliwości energetyków doty-
czy tej pierwszej grupy. Młode osoby są bar-
dziej podatne na działanie kofeiny, a także
chętniej spożywają wysoko słodzone pro-
dukty, co predysponuje je do nadmiernej
konsumpcji. Jak wykazano w 2017 r. w „Pa-
ediatrics & Child Health”, dzieci częściej też
podejmują impulsywne decyzje dotyczące tego, co piją i w jakiej
ilości, zwłaszcza pod wpływem grupy rówieśniczej.
W 2023 r. na łamach „Nutrients” podsumowano doniesienia
naukowe z ostatnich lat o przedawkowaniu napojów energetycz-
nych przez osoby poniżej 18. roku życia. Niemal połowa skut-
ków ubocznych dotyczyła układu sercowo-naczyniowego, jedna
trzecia – układu nerwowego, jedna piąta – innych systemów lub
organów. Dzieci uskarżały się najczęściej na przemijające pal-
pitacje serca, niepokój oraz zaburzenia rytmu snu i czuwania.
Zakaz sprzedaży energetyków osobom poniżej 18. roku życia
(wprowadzony w Polsce od stycznia tego roku) wydaje się więc
bardzo uzasadniony.
Dawka rozsądku
Tylko jak ustalić, jaka dawka jest bezpieczna? Europejski
Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) donosi: „Dane
dotyczące wpływu kofeiny na zdrowie dzieci i młodzieży są
niewystarczające. W związku z tym trudno ustalić bezpieczny
poziom spożycia tej substancji w tej grupie populacyjnej. Jest
prawdopodobne, że bezpieczna dawka kofeiny jest w przeli-
czeniu na masę ciała taka, jak u osób dorosłych, czyli wynosi
3 mg/kg masy ciała na dobę”.
„Dawka bezpieczna” to oczywiście nie to samo, co „dawka
rekomendowana”. Dlatego wiele organizacji zajmujących się
zdrowiem publicznym i żywieniem odradza spożywanie jakich-
kolwiek napojów kofeinowych przez dzieci. Takie jest stanowisko
Narodowego Centrum Edukacji Żywieniowej (NCEZ) podlegają-
cego Narodowemu Instytutowi Zdrowia Publicznego PZH – Pań-
stwowemu Instytutowi Badawczemu.
Instytucja ta wskazuje, że nawet jeśli bezpieczna dawka kofeiny
byłaby u dzieci taka sama jak u dorosłych w przeliczeniu na masę
ciała, to znacznie trudniej ją kontrolować, egzekwować. NCEZ
zauważa: „Dla przykładu, dla dziecka w wieku 10 lat (bezpieczna
dawka – przyp. red.) to około 100 mg kofeiny. W Polsce przeciętna
puszka napoju energetyzującego […] 500 ml zawiera 160 mg kofe-
iny. […] U dzieci, które dotychczas prawie nie spożywały kofeiny,
szybkie wypicie jednej puszki napoju jest bardziej ryzykowne,
ze względu na brak adaptacji organizmu”.
Każdą substancję da się przyjąć w niebezpieczny sposób.
Tuż obok sklepowych kas wystawiany jest paracetamol, który
można kupić, będąc w każdym wieku. Przyjęcie więcej niż
czterech tabletek przez 10-latka grozi uszkodzeniem wątroby.
Jak wynika z danych przedstawionych w 2017 r. na łamach
„British Journal of Clinical Pharmacology”, przedawkowanie
paracetamolu jest główną przyczyną ostrej niewydolności
wątroby w Europie. Jak wskazuje stowarzyszenie Leki Tyl-
ko z Apteki, jest to zarazem jeden z najczęściej kupowanych
i przedawkowywanych leków.
W sklepach można też znaleźć sodę oczyszczoną. Spożycie jed-
nej, dwóch łyżeczek skutkuje wymiotami. Większe ilości mogą
prowadzić do drgawek, odwodnienia, niewydolności nerek i za-
sadowicy (zaburzeń równowagi kwasowo-zasadowej). W 2017 r.
na łamach „Radiography” opisano przypadek 54-letniej kobiety,
która po obfitym posiłku chciała sobie ulżyć, przyjmując sporą
ilość sody oczyszczonej. Trafiła na oddział intensywnej terapii
z pęknięciem żołądka. Rok wcześniej w „Western Journal of
Emergency Medicine” opublikowano studium przypadku męż-
czyzny, który po nadmiernym spożyciu sody doznał encefalopatii
krwotocznej (uszkodzenia mózgu wskutek krwotoku).
W dziale warzywnym można nabyć grejpfruty. Nawet jeden
taki owoc (lub szklanka soku) może prowadzić do groźnych dla
zdrowia interakcji z lekami, np. przeciwalergicznymi. Jak po-
daje NCEZ: „Składniki soku grejpfrutowego spowalniają meta-
bolizm niektórych leków przeciwhistaminowych (przeciwaler-
gicznych) […]. Skutkiem tego jest wzrost stężenia leku nawet
o 300–700 proc. i zaburzenia rytmu serca”.
Jak widać, niemal każdy lek, suplement czy produkt spożywczy
może stanowić zagrożenie dla zdrowia, jeśli jest konsumowany
w niewłaściwy sposób.
Dawka kofeiny
Czy jeśli energetyki są spożywane przez osoby dorosłe
i w umiarkowanych ilościach, mają takie zabójcze właściwości,
jakie im się często przypisuje? Najpierw należy ustalić, co to są
„umiarkowane ilości”. Punktem odniesienia powinny być tu
przede wszystkim zawarte w tych produktach kofeina oraz cukier.
Kofeina jest jedną z najlepiej przebadanych substancji psy-
choaktywnych. Jej wpływ na zdrowie, zdolności poznawcze czy
refleks badano wielokrotnie w różnych ośrodkach naukowych.
W bazie badań medycznych PubMed tylko w ostatniej dekadzie
zamieszczono na temat wpływu tej substancji na zdrowie ponad
12 tys. publikacji. W bazie badań klinicznych Clinical Trials moż-
na znaleźć setki projektów analizujących wpływ kofeiny na układ
nerwowy, metabolizm czy osiągi sportowe. Konkluzje? Kofeina
spożywana przez osoby dorosłe w bezpiecznych dawkach może
wpływać korzystnie na stan zdrowia, a także poprawiać wydol-
ność organizmu, refleks i zdolności poznawcze.
Panel ekspertów EFSA podaje: „Przyjmowanie jednorazowej
dawki kofeiny w ilości do 200 mg […] nie budzi obaw o bez-
pieczeństwo dla ogólnej zdrowej populacji dorosłych. […] Jeśli
chodzi o dawkę dobową, to obaw o bezpieczeństwo nie budzi
ilość 400 mg (czyli ok. 5,7 mg/kg masy ciała)”. Typowe energetyki
dostępne na polskim rynku zawierają ok. 150–200 mg kofeiny
w jednej półlitrowej puszce. To oznacza, że za bezpieczne należa-
łoby uznać spożycie zawartości jednej takiej puszki jednorazowo
i zarazem dwóch puszek w ciągu całego dnia.
Doniesienia o umiarkowanej szkodliwości energetyków
bywają grubo przesadzone.
MARTA ALICJA TRZECIAK
70 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
Dawka cukru
Harvard School of Public Health
podaje: „Niektóre napoje energe-
tyczne mają wysoką zawartość cu-
kru. Wiąże się to z takimi samymi
zagrożeniami dla zdrowia, jakie
wynikają ze spożycia innych na-
pojów słodzonych. […] Może pro-
wadzić do przyrostu masy ciała
i zwiększonego ryzyka cukrzycy
typu 2, chorób sercowo-naczynio-
wych oraz dny moczanowej”.
Podobną opinię wydaje NCEZ:
„Przeciętny napój (energetyczny
– przyp. red.) zawiera 10–11 g cu-
kru/100 ml, czyli puszka o pojem-
ności 250 ml dostarcza 25–27 g
tego składnika. Biorąc pod uwagę
zalecenia, aby dzienne spożycie
cukrów pochodzących z dosła-
dzania ży wności (czyli cukrów
dodanych do żywności przez pro-
ducentów oraz tych stosowanych
samodzielnie przez konsumenta)
nie przekraczało 10 proc. ener-
gii z diety, to w przypadku diety
2000 kcal jest to maksymalnie 50 g
cukru (10 łyżeczek). Jedna puszka
napoju o poj. 250 ml dostarcza zatem połowę zalecanej ilości.
[…] Trzeba jednak podkreślić, że w ostatnich latach znacznie
zwiększa się asortyment napojów energetyzujących słodzo-
nych słodzikami (określanych jako »zero cukru«)”.
Ostatnia uwaga jest szczególnie istotna. Rynek produktów
typu zero cukru rośnie w Polsce bardzo szybko. Ze strony
producenta napojów marki Monster wynika, że w ofercie jest
obecnie dostępnych pięć napojów słodzonych cukrem, siedem
słodzonych sokiem (napój tego typu wiąże się z analogicznym
ryzykiem rozwoju cukrzycy czy otyłości, efekt zależy jedynie
od dawki) oraz 12 produktów zero cukru, których wartość
energetyczna jest bliska zeru. Konkurencyjna marka Red Bull
ma w ofercie siedem produktów słodzonych oraz trzy typu su-
garfree. Producent marki WK Dzik ma obecnie w sprzedaży
11 rodzajów napojów energetycznych, wszystkie „zero cukru,
zero kalorii”. Czy takie energetyki są zdrowsze od tych słodzo-
nych sacharozą? To zależy.
Z jednej strony NCEZ wskazuje: „Niskokaloryczne słodziki
to substancje wielokrotnie słodsze niż cukier. Należą do nich:
acesulfam K, aspartam, sacharyna, stewia i sukraloza, które są
150–600 razy słodsze niż cukier. W praktyce wszystkie słodziki
dostarczają niewielu kalorii, gdyż są dodawane w małych ilo-
ściach. […] Niskokaloryczne produkty mogą być zatem częścią
zdrowego stylu życia i pomocą w walce z otyłością”.
Z drugiej jednak strony w najnowszych, bo wydanych w 2023 r.,
wytycznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) dotyczących
spożycia słodzików czytamy: „WHO nie zaleca stosowania bez-
cukrowych słodzików w celu utrzymania odpowiedniej masy
ciała. […] Słodziki nie są niezbędnymi składnikami diety i nie
mają wartości odżywczej. Aby poprawić swój stan zdrowia, po-
winno się raczej dążyć do redukowania słodkiego smaku w die-
cie, i to zaczynając od wczesnego dzieciństwa”.
Wytyczne obu instytucji nie są więc spójne, ale też nie po-
zostają ze sobą w całkowitej sprzeczności. Być może bardziej
realistyczna jest metoda małych kroków, a nie całkowitej
eliminacji niezdrowych nawyków.
Nie ma jednak jeszcze naukowego
rozstrzygnięcia w tej sprawie.
Dawka zdrowia
Oceniając, czy jakaś żywność jest
zdrowa, czy nie, trzeba uwzględnić
szerszy kontekst. Warto pochylić się
nad danymi publikowanymi przez
Open Food Facts, organizację non
profit działającą na rzecz konsu-
mentów i przejrzystości danych do-
stępnych na etykietach żywności.
Wynika z nich, że półlitrowy napój
Fanta zawiera ok. 51,5 g cukru, czyli
ok. 58 proc. dziennego zalecanego
limitu. W klasyfikacji Nutri-Score
otrzymał kategorię D, czyli przed-
ostatnią. Oznacza się nią „produkty,
które mają niską wartość odżywczą
i powinny być spożywane w niewiel-
kich ilościach od czasu do czasu”.
Konkurencyjna półlitrowa Mirin-
da wypada jeszcze gorzej. Zawie-
ra wprawdzie nieco mniej cukru
(39 g), ale ze względu na bardziej
przetworzony i niekorzystny skład
przydzielono jej najgorszą kategorię
Nutri-Score. Dla porównania bezcukrowy napój energetyczny
należy do kategorii C: „produkty przeciętne, które należy spoży-
wać rzadziej i w umiarkowanych ilościach”.
Oczywiście sama klasyfikacja Nutri-Score nie jest pozbawio-
na wad, daje jednak pewne pojęcie o szkodliwości produktów
spożywczych. I, jak widać, bezcukrowe energetyki nie wypadają
w tej klasyfikacji najgorzej.
Placebo
Napoje energetyczne mają w swoim składzie więcej związków
niż tylko kofeina i cukier. To właśnie one budzą często największe
obawy i stają się pożywką dla mitów. Pierwsza grupa to stymulato-
ry, takie jak wyciąg z guarany czy yerba mate. Druga to substancje
rzekomo poprawiające wydolność, koncentrację, samopoczucie,
zdolności adaptacyjne czy osiągi sportowe, do których zaliczyć
można zarówno najbardziej kontrowersyjny składnik energetyków,
czyli taurynę, jak i całą listę witamin oraz związków efemerycznie
powiązanych z detoksykacją, usprawnianiem ciała i umysłu czy
regeneracją, czyli, np. glukuronolakton lub żeń-szeń.
Z pierwszą grupą sprawa jest dość prosta. Składniki te mogą
pogłębiać działanie kofeiny, jeśli więc konsument chce unik-
nąć takiego efektu wzmocnienia, powinien wybrać produkt,
który zawiera tylko jeden związek pobudzający. Tym bardziej
że – jak donosi Harvard School of Public Health – w przeciwień-
stwie do typowej kawy czy wyizolowanej z niej kofeiny wiele
z tych roślinnych wyciągów ma słabo poznany profil działania
i bezpieczeństwa.
Wyniki wiarygodnych, zakrojonych na szeroką skalę badań
składników z drugiej grupy mogą rozczarować zarówno zwolen-
ników napojów energetycznych, jak i ich zagorzałych krytyków.
Wygląda bowiem na to, że związki te nie są ani skuteczne, ani
niebezpieczne. Przykładem witaminy z grupy B, hojnie doda-
wane do energetyków. Ich działanie i wpływ na organizm zostały
dobrze zbadane – te substancje pełnią m.in. kluczowe funkcje
w metabolizmie komórkowym. Brakuje jednak rozstrzygających
danych, które potwierdziłyby, że ich przyjmowanie w ilościach
większych niż typowa odnosi jakikolwiek skutek.
To samo dotyczy rzadziej badanych substancji. Dobroczynne
działanie przypisuje się im głównie na podstawie niezbyt wiary-
godnych badań naukowych. Większość ich cudownych właści-
wości nie wytrzymuje rzetelnych testów.
Dawka tauryny
Najwięcej wiadomo o skutkach spożywania tauryny, czyli ami-
nokwasu naturalnie występującego w żywności, a także w pew-
nych ilościach syntetyzowanego w organizmie człowieka. W po-
wszechnej opinii ma ona iście janusowe oblicze: ponoć niszczy
wątrobę i serce, ale przypisuje się jej niemal moc uzdrawiania.
Jak jest naprawdę?
W stanowisku International Society of Sports Nutrition z 2023 r.
podano: „Metaanaliza dziesięciu badań wykazała, że (…) spoży-
cie tauryny poprawia wydajność ćwiczeń wytrzymałościowych.
Ponadto niedawny przegląd systematyczny wykazał, że ma ona
korzystny wpływ na poprawę VO²max (czyli pułapu tlenowego,
wskaźnika wydolności – przyp. red.), na wydłużenie czasu od roz-
poczęcia treningu do poczucia wyczerpania, a także zwiększa wy-
dajność w próbach czasowych, wydajność beztlenową i zmniejsza
uszkodzenia mięśni […]. Niektóre dane potwierdzają potencjał
tauryny do zmniejszania ryzyka wystąpienia niekorzystnych ob-
jawów sercowo-naczyniowych związanych ze spożyciem kofeiny,
co może wskazywać na korzyści z włączenia tauryny do napojów
energetycznych zawierających kofeinę”.
Przytoczone dane brzmią obiecująco. Po pierwsze jednak,
to tylko jedno stanowisko jednej organizacji. Potrzeba więcej
danych i opinii eksperckich. Po drugie, powyższe wnioski do-
tyczą stosowania tauryny przez sportowców, czyli grupę, która
może pod wieloma względami różnić się od ogólnej populacji.
Po trzecie, mowa o badaniach, które skupiały się na osiągach,
nie zaś na bezpieczeństwie. A tych właśnie analiz brakuje naj-
bardziej. Nie tylko w odniesieniu do pojedynczych składników
energetyków, ale też do sumarycznego koktajlu zawartych
w nich związków.
Dawka rozsądku
Jest taki satyryczny rysunek Andrzeja Milewskiego (Andrzej
Rysuje), który przedstawia mężczyznę siedzącego przed te-
lewizorem, trzymającego zapalonego papierosa oraz butelkę
piwa. Wokół walają się pudełka po fast foodach, popielniczka
z niedopałkami, a obok fotela stoi stoliczek z kreskami białego
proszku. Pomieszczenie ogrzewane jest piecem opalanym śmie-
ciami, a za oknem unoszą się kłęby czarnego smogu. Mężczyzna
patrzy na ekran, na którym widać fiolkę i napis „Szczepionka”,
i mówi: „Oj, nie. To może być groźne dla zdrowia”. Podobnie jest
z energetykami.
Straszenie młodych ludzi historiami o „jednym takim, co pił
i umarł” zmniejsza wiarygodność straszącego i wszelkich ostrze-
żeń przed napojami z kofeiną. Lepiej komunikować: „Sprawdzaj
skład, sumuj spożycie kofeiny, znaj dawki maksymalne, redukuj
spożycie cukrów prostych, upewniaj się, jakie składniki napo-
ju mogą wzajemnie wzmacniać swoje działanie”. Takie właśnie
umiejętności analizy informacji należy rozwijać. Nie tylko w od-
niesieniu do energetyków.
MARTA ALICJA TRZECIAK
REKLAMA
72 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
Rok 2024 zapisze się jako rekordowy – zarówno pod względem temperatur atmosfery,
jak i emisji gazów cieplarnianych. Taki mamy klimat po kolejnym szczycie COP.
Przestrzelona przyszłość
EDWIN BENDYK
W
2021 r. Międzynarodowa
Agencja Energetyczna
(MAE) opublikowała ra-
port „Net Zero by 2050”
(Zero netto do 2050 r.)
o sposobie osiągnięcia celu polityki klima-
tycznej wskazanego w 2015 r. w ramach
porozumienia paryskiego. Stwierdziła,
że zatrzymanie wzrostu temperatury at-
mosfery na poziomie 1,5 st. C w stosunku
do okresu przedprzemysłowego oznacza
konieczność zmniejszenia emisji gazów
cieplarnianych do poziomu zero net-
to do połowy stulecia. W pojęciu zero
netto wyraża się zasada, że wytwarzane
w 2050 r. i później gazy cieplarniane będą
musiały być usuwane z atmosfery. Należy
natychmiast zrezygnować z nowych inwe-
stycji w eksploatację ropy naftowej, gazu
i węgla. Żadnego nowego pola naftowe-
go i gazowego, ani jednej nowej kopalni
po 2021 r.
MAE zajmuje się analizą informacji
o globalnym rynku energii i jego przy-
szłości. Afiliowana przy OECD, klubie
najbogatszych państw świata, daleka jest
od aktywistycznych pokus właściwych
dla takich organizacji jak Greenpeace.
Nie można też jej zarzucić, że realizuje
jakąś lewacką agendę wymierzoną w ka-
pitalizm. Mimo to jej raport wywołał wrza-
wę. W biznesowym magazynie „Forbes”
pojawiło się stwierdzenie, że MAE wbiła
ilustracja mirosław gryń
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 73
nóż w serce przemysłu paliw kopalnych.
Bo realizacja rekomendacji oznaczała-
by, że w 2050 r. zużycie węgla zmaleje
o 98 proc., gazu o 55 proc. i ropy o 75 proc.
Nóż okazał się jednak teatralną atrapą,
co pokazują Andreas Malm i Wim Carton
w wydanej przed kilkoma tygodniami
książce „Overshoot: How the World Sur-
rendered to Climate Breakdown” (Prze-
strzelenie. Jak świat uległ katastrofie klima-
tycznej). W 2022 r. budowano i planowano
budowę 119 ropociągów o łącznej długości
350 tys. km, 477 gazociągów, 432 kopalni
węgla. Koncerny energetyczne po chwilo-
wym spadku popytu na ich ofertę podczas
pandemii Covid-19 już w 2021 r. zaczęły
wracać do formy, by w 2022 r. notować
rekordowe zyski. Saudyjski państwowy
potentat Aramco zamknął rok wynikiem
161 mld dol. na plusie.
Ilham Alijew, prezydent Azerbejdżanu,
podczas wystąpienia drugiego dnia szczy-
tu klimatycznego ONZ COP29 zakończo-
nego właśnie w Baku, stwierdził, że ropa
i gaz są darami od Boga. Azerbejdżan za-
miast więc ograniczać wydobycie, planuje
jego zwiększenie. Ma dla kogo – najważ-
niejszym odbiorcą od 2022 r. stały się pań-
stwa Unii Europejskiej, szukające alter-
natywy dla Rosji jako dostawcy nośników
energii. Azerbejdżan nie jest wyjątkiem.
Podobne strategie wzrostu potencjału
wydobywczego ogłosiła większość graczy
na energetycznym rynku.
W najnowszym raporcie „World Ener-
gy Outlook 2024” sama MEA przyznaje,
że rzeczywistość różni się zasadniczo
od scenariusza Net Zero. Donosi, że jeśli
prognozować przyszłość nie na podstawie
deklaracji, tylko działań rzeczywiście po-
dejmowanych przez państwa i koncerny,
to świat zmierza ku przyszłości, w której
temperatura wzrośnie o 2,4 st. C.
Adaptacja czy ucieczka?
To i tak optymistyczna ocena. „Emis-
sion Gap Report” (Raport o luce emisji),
przygotowywany co roku przez UNEP,
agendę ONZ ds. środowiska, pokazuje,
że zmierzamy ku temperaturze o 3,1 st. C
wyższej. A gdyby udało się zrealizować
wszystkie deklarowane przez państwa
plany walki z globalnym ociepleniem,
to wzrost temperatury osiągnie pod ko-
niec stulecia 2,6 st. C.
To wartości średnie dla całego globu,
rozkład zmian temperatury będzie zróż-
nicowany. I tak Francuzi oszacowali,
że w scenariuszu zakładającym kontynu-
ację dotychczasowej polityki temperatura
w ich kraju wzrośnie do połowy stulecia
o 2,7 st. C, a do końca wieku o 4 st. C.
Choć zakładają, że walka ze zmianami
klimatycznymi polegająca na redukcji
emisji przyspieszy, to jednak przygoto-
wują się na najgorsze i jednocześnie, jak
podpowiada dotychczasowa historia, dość
prawdopodobne. Dlatego 25 paździer-
nika, po dwóch latach prac eksperckich
i konsultacji społecznych, rząd ogłosił
Pnacc-3, czyli trzeci już narodowy plan
adaptacji do zmian klimatycznych i wzro-
stu temperatury o 4 st. C do 2100 r.
Pnacc-3 nie jest jedynie wyrazem fran-
cuskiego zamiłowania do długotermino-
wych strategii. Jedną z zachęt do zajęcia
się poważnie przyszłością jest pamięć
2003 r., kiedy w wyniku wysokich tempe-
ratur w sierpniu zmarło we Francji blisko
15 tys. osób. System ochrony zdrowia
i opieki społecznej okazał się bezbronny
wobec ekstremalnych warunków pogo-
dowych. Z każdym rokiem takich zjawisk
przybywa, w 2019 r. służby meteorologicz-
ne odnotowały w Gallargues-le-Montueux
temperaturę 45,9 st. C – historyczny rekord.
Powtarzające się co roku coraz poważniej-
sze susze spowodowały, że tegoroczne
zbiory pszenicy były mniejsze o 25 proc. niż
średnia w ostatnich pięciu latach. A pre-
zentacji Pnacc-3 towarzyszyły obrazki z ka-
tastrofalnej powodzi w dolinie Var.
Adaptacja stała się także głównym
motywem myślenia o przyszłości wśród
mieszkańców Tuwalu, Nauru, Kiribati
– wysp na Pacyfiku podgryzanych przez
ocean, którego poziom rośnie na skutek
zmian klimatycznych. W takiej sytuacji
uwzględnić trzeba także najbardziej ra-
dykalną strategię adaptacyjną – uciecz-
kę. Gdzie jednak uciekać w świecie coraz
bardziej zamykającym się na migracje?
Tuwalu zawarło w listopadzie 2023 r. trak-
tat o Unii Falepili, który wszedł w życie
w sierpniu tego roku. Australijczycy zobo-
wiązują się pomagać Tuwalczykom w sy-
tuacji zagrożenia, tworząc m.in. specjalny
program wizowy umożliwiający „migrację
z godnością” i osiedlenie się w ich kraju.
Jeszcze inaczej radzą sobie mieszkań-
cy Dominikany, którzy w 2017 r. przeży-
li katastrofalny huragan Maria. Żywioł
spowodował straty szacowane na ponad
dwukrotność tamtejszego PKB. Po takim
doświadczeniu Dominikańczycy posta-
nowili stać się „społeczeństwem najbar-
dziej odpornym na zmiany klimatycz-
ne”. Kluczem do tego jest przebudowa
infrastruktury w sposób odpowiadający
przewidywanym zagrożeniom. Jak jed-
nak sfinansować ambitne plany, skoro
najbogatsze państwa ciągle nie zamie-
rzają realizować zobowiązań polegających
na finansowej pomocy dla społeczeństw
najbardziej zagrożonych katastrofą klima-
tyczną, a przy tym też bardzo biednych?
Rząd Dominikany wpadł na pomysł,
że będzie sprzedawał obywatelstwo tym,
którzy zaoferują odpowiednio wysoki
wkład do budżetu wyspiarskiego pań-
stwa. Paszport Dominikany jest atrakcyj-
ny, bo umożliwia np. bezwizowy wjazd
do Unii Europejskiej, a jego sprzedaż
przynosi budżetowi 140 mln dol. rocznie,
jak sprawdził „Washington Post”. Z ofer-
ty korzystają chętnie bogaci mieszkańcy
państw, których obywatelstwo skutecznie
utrudnia zdobycie europejskiej wizy.
Finanse życia i śmierci
Finansowanie walki ze zmianami kli-
matycznymi oraz adaptacja do ich kon-
sekwencji od lat są głównymi tematami
negocjacji w zakresie Ramowej konwen-
cji Narodów Zjednoczonych w sprawie
zmian klimatu ONZ. Szczególne emocje
wzbudza pomoc dla państw najbiedniej-
szych, jednocześnie też najbardziej zagro-
żonych katastrofą. Kwoty robią wrażenie.
Jak szacuje Niezależna Grupa Ekspertów
Wysokiego Szczebla ds. Finansowania
Klimatycznego w raporcie przygotowa-
nym na COP29, aby osiągnąć cele poli-
tyki klimatycznej, świat powinien wyda-
wać rocznie do 2030 r. 6,3–6,7 bln dol.,
a po 2030 r. nakłady te powinny wzrosnąć
do 7–8,1 bln dol. rocznie. Kraje rozwijające
się potrzebują 2,4 bln rocznie do 2030 r.
Z tego 1,6 bln na transformację energe-
tyczną, 250 mld na adaptację, 250 mld
na koszty strat i zniszczeń. Czy uda się
takie kwoty pozyskać? Wątpliwe, skoro
lata zajęło zmuszenie państw bogatych
do realizacji zobowiązania kopenhaskiego
z 2009 r., które mówiło o rocznym fundu-
szu w wysokości 100 mld dol.
Laurence Tubiana, członkini Grupy
i główna negocjatorka porozumienia
paryskiego, nie ma złudzeń, zwłaszcza
po dojściu do władzy w Stanach Zjed-
noczonych Donalda Trumpa. Już raz
wycofał USA z tego porozumienia. Czy
powtórzy swoją decyzję z 2017 r.? Podob-
nie działania zapowiedział też prezydent
Argentyny Javier Milei. Mniej radykalne
krytyczne głosy wobec zielonej transfor-
macji są podnoszone w wielu miejscach
świata. Dołączył do nich premier Donald
Tusk, stwierdzając, że koszty są zbyt wy-
sokie i zabijają konkurencyjność europej-
skich gospodarek.
Spowolnienie transformacji oznacza
większy wzrost temperatury, a więc groź-
niejsze konsekwencje zmian, co przeło-
ży się na rosnące koszty adaptacji oraz
usuwania zniszczeń. Będą zbyt wysokie
dla mieszkańców krajów najbiedniej-
szych, a przy wzroście temperatury o po-
nad 2 st. C adaptacja dla wielu z nich
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
74 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
okaże się niemożliwa. I nie chodzi tu
tylko o tonące wyspy na Pacyfiku, ale tak-
że obszary Bliskiego Wschodu, Azji Połu-
dniowej i Afryki równikowej, gdzie tem-
peratury będą dochodzić przez wiele dni
w roku do poziomu uniemożliwiającego
bezpieczne życie. Institute for Economics
and Peace szacuje, że w 2050 r. nawet
1,2 mld ludzi na świecie zmuszą do migra-
cji zmiany klimatu i kryzys ekologiczny.
Niewidoczne straty i zyski
Tygodnik „The Economist” przekonuje,
że w rzeczywistości transformacja ener-
getyczna – główny komponent dostoso-
wań do przyszłości – będzie tańsza, niż
większości sceptyków się wydaje. Choćby
dlatego, że energię tak czy inaczej trzeba
pozyskiwać – jeśli nie z nowych źródeł,
to ze złóż paliw kopalnych, ale po in-
westycjach rozszerzających do-
stęp do nich.
Nowe odnawialne źródła
energii, zwłaszcza prze-
twarzające tę pochodzącą
bezpośrednio ze Słońca,
mają istotną przewagę
– ich koszt systematycz-
nie maleje, a instalowana
moc rośnie w tempie wy-
kładniczym. I w perspektywie
nadchodzących dekad nie ma
powodu, żeby było inaczej, bo do pro-
dukcji choćby paneli fotowoltaicznych po-
trzebne są na ogół łatwo dostępne surow-
ce. Tymczasem koszt pozyskania energii
z węgla lub ropy naftowej utrzymuje się,
jeśli uwzględnić inflację, na podobnym
poziomie od ponad stu lat. I na pewno nie
będzie maleć, bo eksploatacja coraz trud-
niej dostępnych zasobów jest też coraz
bardziej kosztowna.
W rezultacie, jak podaje „The Econo-
mist” za analizą Wood McKenzie, nie-
robienie niczego i wytwarzanie energii
z wykorzystaniem paliw kopalnych bę-
dzie kosztować 52 bln dol. do 2050 r. oraz
wzrost temperatury o ponad 3 st. C. Zie-
lona transformacja i zatrzymanie wzrostu
temperatury na poziomie 2 st. C będzie
kosztować 65 bln dol., czyli 0,5 proc. świa-
towego PKB rocznie. Czy to wysoki koszt
uniknięcia choćby miliarda przymuso-
wych migrantów klimatycznych?
Strach przed rewolucją
Rachunek wydaje się oczywisty, ale
w realnej polityce, podobnie jak w prak-
tyce biznesowej, myślenie długofalowe
ulega presji oczekiwania szybkich rezul-
tatów. Politycy muszą wygrywać wybory,
prezesi firm rozliczani są w perspektywie
kwartałów, a nie dekad. W ten sposób
wygrywa przywiązanie do istniejących
modeli i przekonanie, że dzisiejsze pro-
blemy rozwiążemy w przyszłości łatwiej
i taniej, bo będziemy bogatsi, jeśli tylko
utrzymamy wzrost PKB oraz pojawią się
nowe technologie.
Poza tym odejście od dotychczaso-
wego modelu energetycznego oznacza
rewolucję w systemie współczesnego
kapitalizmu. W wydobycie ropy, węgla
i gazu oraz budowę niezbędnej do tego
infrastruktury zainwestowano gigan-
tyczny kapitał z przekonaniem, że będzie
pracował przez długie dekady. Nie chodzi
jedynie o los firm energetycznych, ale tak-
że instytucji finansowych, w tym funduszy
emerytalnych, armatorów – jedna czwar-
ta zdolności przewozowych floty cywilnej
to tankowce, firmy lotnicze, przemysł
samochodowy i wiele elementów
systemu budowanego przez de-
kady wokół paliw kopalnych.
Andreas Malm i Wim
Carton piszą wprost:
„Ograniczenie globalne-
go ocieplenia do 1,5°C
lub podobnego limitu
oznaczałoby cios dla ka-
pitalistycznego sposobu
produkcji o niespotyka-
nej dotąd skali i głębokości”.
To właśnie obawa przed tą rewo-
lucją prowadzi do bezprecedensowej
mobilizacji w obronie status quo. Obronę
tę dodatkowo wspiera argumentacja od-
wołująca się do koncepcji przestrzelenia.
Mówi ona, że owszem celem jest redukcja
temperatury, ale cel ten nie jest wart takich
wyrzeczeń, jak proponowane przez MAE
w opracowaniu „Net Zero”, bo oznaczałyby
koniec świata (kapitalizmu), jaki znamy.
Zamiast więc dążyć do radykalne-
go obniżania emisji, lepiej się zgodzić,
że ich wolniejsza redukcja doprowadzi
do przekroczenia limitów wzrostu tem-
peratury wskazywanych w porozumieniu
paryskim, ale tylko na pewien czas. Cel
w końcu zostanie osiągnięty, bo dzięki
nowym technologiom wychwytu i wiecz-
nego magazynowania dwutlenku węgla
uda się wyciągnąć z atmosfery jego nad-
miar. I tak uratujemy wzrost gospodarczy,
kapitalizm i przyszłość świata. Poza tym,
gdyby ten scenariusz okazał się zbyt opty-
mistyczny, to w zanadrzu są jeszcze roz-
wiązania awaryjne w postaci aktywnego
„schładzania” atmosfery.
Malm i Carton wykazują, że koncepcja
przestrzelenia stała się czymś w rodzaju
ideologii współczesnego kapitalizmu i ma
wsparcie w pracach tak prominentnych
ekonomistów jak William Nordhaus, no-
blista z 2018 r. To jego modele są podstawą
do szacowania opłacalności strategii walki
ze zmianami klimatu. Analizy Nordhausa,
jakkolwiek eleganckie, nie uwzględniają
jednak, że konsekwencje zmian klima-
tycznych nie narastają w sposób linio-
wy, proporcjonalnie do wzrostu tempe-
ratury. Każdy wzrost o kolejne ułamki
stopnia zwiększa prawdopodobieństwo
przekroczenia punktów przełomowych,
po których gwałtownie zmieni się sposób
działania geoekosystemu w wymiarze re-
gionalnym lub nawet globalnym.
Najprostsze przykłady przełomów
to zmiana funkcji lasów borealnych, które
zamiast wychwytywać dwutlenek węgla,
stają się jego emitentem netto; rozmarza-
nie wiecznej zmarzliny, która zaczyna wy-
puszczać do atmosfery metan, najsilniejszy
z gazów cieplarnianych; topnienie pokry-
wy lodowej w Arktyce grożące zmianami
w systemie cyrkulacji Atlantyku. Każdy
z przełomów może prowadzić do przy-
spieszenia procesu ocieplenia i zmienić
radykalnie rachunek ekonomiczny.
Granice przeżycia
Nordhaus i ekonomiści z bliskiej mu
szkoły nie uwzględniają również, że kry-
zys klimatyczny, choć należy do najważ-
niejszych wyzwań współczesności, nie jest
jedynym problemem ekologicznym, z ja-
kim na własne życzenie musi się mierzyć
ludzkość. Globalne ocieplenie jest wyra-
zem przekroczenia jednej z tzw. dziewięciu
granic planetarnych (termin wprowadzony
przez Johana Rockströma i Willa Steffena
w 2009 r., opisujący stan ziemskiego eko-
systemu). Niestety niebezpiecznie przekro-
czyliśmy jeszcze pięć z nich: coraz bardziej
zagrożone są bioróżnorodność i integral-
ność biosfery, zaburzone są cykle bioge-
ochemiczne decydujące m.in. o dostęp-
ności substancji niezbędnych dla wzrostu
roślin, mamy coraz większe problemy
z wodą słodką, zmiany ekosystemów lą-
dowych także przekroczyły próg bezpie-
czeństwa, podobnie jak obecność nowych
sztucznych substancji w środowisku.
Opublikowany we wrześniu pierwszy
raport „Planetary Health Check. A Scien-
tific Assessment of the State of the Planet”
(Planetarna kontrola zdrowia. Naukowa
ocena stanu planety) przygotowany przez
Potsdam Institute for Climate Impact
Research pokazuje, że bliska przekro-
czenia jest kolejna granica – zakwasze-
nia oceanów.
Piętnaście lat temu przekroczone były
tylko trzy granice. Do dziś udało nam się
przestrzelić we wszystkich niemal ob-
szarach decydujących o możliwości bez-
piecznego życia na Ziemi.
EDWIN BENDYK
Cyfrowe wydania specjalne (EPUB)
Zapraszamy na wygodne zakupy!
Dla siebie i bliskich. Kupuj dla szkoły, firmy, instytucji.
Pełna oferta na sklep.polityka.pl
Przy zakupach
powyżej 150 zł
dostawa gratis.
Pakiety tematyczne naszych wydań specjalnych
O sztuce dobrego życia Hen, daleko stąd
Aktualne numery naszych publikacji
Książki autorów Polityki
76 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
Rozmowa z dr Kamilą Łabno-Hajduk, laureatką tegorocznej
Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii nauki humanistyczne.
Herstoria? To się pisze!
KATARZYNA CZARNECKA: – Książkę
„Zofia Hertz. Życie na miarę »Kultury«”
wydała pani w 2023 r. Co teraz?
KAMILA ŁABNO-HAJDUK: – Właśnie rozpo-
czynam nową przygodę.
Z kim?
Z Anielą Mieczysławską. Kobietą bardzo
ważną dla polskiej powojennej emigracji.
Pracuję już nad korespondencją, którą
po sobie zostawiła. Głównie interesują
mnie teraz listy, które pisał do niej Józef
Czapski. Łączyła ich głęboka i trwająca
przez wiele lat przyjaźń. Tyle że bardzo
się boję jego pisma.
Dlaczego?
Czytałam dużo listów Zofii Hertz czy
Jerzego Giedroycia, więc w nich już bez
problemu rozpoznaję litery, które nie
przypominają siebie. I wiem, jak się
uczyć kolejnego charakteru pisma. Tyle
że u Czapskiego jest niewyraźne do tego
stopnia, że chyba nawet on sam nie za-
wsze był w stanie się odczytać. To będzie
wielkie wyzwanie.
Stawi pani mu czoło w Londynie?
Tak, bo cała spuścizna Anieli Mie-
czysławskiej jest przechowywana w In-
stytucie Polskim i Muzeum im. gen. Si-
korskiego. Bardzo jestem ciekawa tych
dokumentów. Zofia Hertz wymieniała
listy głównie w sprawach administra-
cyjnych i urzędowych. Nie pokazywała
w nich specjalnie swojego temperamen-
tu, a jeśli to robiła, to rzadko. U Mieczy-
sławskiej widać pazur. Jest polemiczna,
lubi dzielić się swoimi refleksjami na róż-
ne tematy.
Wyemigrowała w zasadzie
w 1932 r., kiedy wyszła za mąż
za Witolda Friedmana, pracownika
Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Była na placówkach we Wrocławiu,
w Bukareszcie, Kiszyniowie. W 1939 r.
wyjechała do Nowego Jorku. Czym się
tam zajmowała po godzinach pracy
jako ekspedientka?
Jej rola jest bardzo mało uchwytna.
Była w jakimś sensie ambasadorką Insty-
tutu Literackiego i „Kultury” w Ameryce.
Przede wszystkim jednak ogromna jest
skala jej pomocy polskim emigrantom
pióra – wielu przeszło przez jej ręce.
Dr Kamila Łabno-Hajduk pracuje w Instytucie
Historii i Archiwistyki Uniwersytetu Komisji Edukacji
Narodowej w Krakowie. Głównym obszarem jej
zainteresowań naukowych jest polska emigracja w XX w.,
w tym wydobywanie z zapomnienia życiorysów wybitnych
kobiet, które zdecydowały się wyjechać na stałe z kraju.
Angażuje się także w działalność popularnonaukową
dotyczącą edukacji historycznej w Europie Wschodniej oraz
we włączanie ukraińskich uczniów w polski system edukacji.
Jan Lechoń nazwał ją „PAM – Polska
Agencja Mieczysławska”.
Właśnie. Odgrywała rolę łączniczki mię-
dzy instytucjami amerykańskimi a polski-
mi emigrantami. Może się okazać, że wie-
le dzieł dzisiaj dobrze znanych powstało
właśnie dzięki temu, że Mieczysławska
zapewniła finansowanie z jakiejś fundacji
jednemu lub drugiemu pisarzowi. Czuję
więc, że po Zofii Hertz, emigrantce poru-
szającej się właściwie wyłącznie w śro-
dowisku polskim, wypuszczam się
na zupełnie nowe pola.
Nie do końca. Ponownie
w tle jest paryska
„Kultura”, a na pierwszym
planie emigrantka.
I znowu XX w. opowiada-
ny przez pryzmat jednostki.
Cóż, owszem.
© LESZEK ZYCH
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 77
Co panią najbardziej przyciąga:
kobiety czy „Kultura”?
Rolą kobiet w dziejach interesuję się
od szkoły średniej. Do matury ustnej
z języka polskiego przygotowałam te-
mat „Wpływ kobiet na postępowanie
mężczyzn w świetle wybranych przykła-
dów literackich”. Moja praca magisterska
z politologii była portretem zbiorowym
pierwszych dam III RP – od Barbary Jaru-
zelskiej do Marii Kaczyńskiej. Z historii
– biografia Hanny Suchockiej. Dopiero
na seminarium magisterskim, a później
doktorskim u prof. Mariusza Wołosa
przedefiniowałam swoje patrzenie. Nie
rozumiem już herstorii tak wąsko.
Herstorie (angielska gra słów „her”
– jej, „his” – jego – red.) wiążą się
z pytaniem: czy historię należałoby
uzupełnić o losy i udział kobiet,
czy napisać ją na nowo? A może to jest
to samo?
To jest to samo. Trzeba tylko dokonać
uzupełnień, aby obraz był pełniejszy,
bogatszy, bardziej wielow ymiarow y
i inkluzywny. Jak mówił prof. Wołos,
postacie pierwszoplanowe – generało-
wie, politycy, premierzy, prezydenci – są
ważne, jednak nie mniej wartościowe
są osoby z drugiego i trzeciego planu,
które również robiły rzeczy istotne, tyle
że są mniej widoczne, mniej opisane
i rozpoznane. Umówmy się: Zofia Hertz
jest mniej znana niż Jerzy Giedroyc, ale
sukces „Kultury” nie byłby tak spekta-
kularny i tak trwały, gdyby nie jej wkład.
Szukam po prostu osób, które robiły fa-
scynujące i wielkie rzeczy, a pozostają
w cieniu.
I to zazwyczaj są kobiety.
Tak. Pracując nad książką o Zofii Hertz,
cały czas próbowałam odpowiedzieć so-
bie na pytanie, jak napisać historię Insty-
tutu Literackiego z jej perspektywy. I ona
jednak trochę mi się między panami zgu-
biła. Tyle że nie patrzyła na role męskie
i kobiece w takich kategoriach jak my
dzisiaj. Nawiasem mówiąc, nie przepa-
dała za kobietami w pracy, odnosiła się
do nich z pewną rezerwą. Lepiej się czuła
jako ta jedyna.
Przykładów takich pominiętych
w historii kobiet wciąż jest wiele.
Mimo że ten problem dostrzeżono
w Polsce już w latach 80. XX w.
Jakoś się w pamięci zbiorowej rozpły-
nęły, zatarły. I pozostali tylko mężczyźni.
To ich nazwiska zapisane są tymi złotymi
zgłoskami. Chciałabym więc przynajmniej
niektóre przypomnieć, choć jest to nadal
przebijanie głową muru. Także jednak
znakomite doświadczenie dla mnie. Wiem
już np., że do pracy nad Anielą Mieczy-
sławską przystąpię inaczej.
Czego pani już nie zrobi?
Wiek XX to epoka, która zostawiła po so-
bie wiele źródeł. Jeśli chodzi o losy kobiet,
jest jednak sporo białych plam. Przy Zo-
fii Hertz sądziłam, że muszę się ratować
i trochę za bardzo uciekałam w typowo
historyczne tło. Miałam też problem z po-
dejmowaniem decyzji o tym, co jest istot-
ne. Na pewno będę więc bardziej zwracać
uwagę na to, jak selekcjonować źródła.
Przesadna drobiazgowość – nawet w bio-
grafiach naukowych – nie jest potrzebna.
Bohaterki pani tekstów są niejedno-
znaczne: w tle, ale sprawcze, w polityce
i przy polityce. A pani jest historyczką
teoretyczką i praktyczką jednocześnie.
Faktycznie, moja droga jest dwupa-
smowa. Prowadzę zajęcia ze studentami
na Uniwersytecie Komisji Edukacji Naro-
dowej, wcześniej pracowałam w Instytucie
Slawistyki PAN. I cały czas współpracuję
właśnie z organizacją pozarządową – Ko-
legium Europy Wschodniej. To instytucja,
która robi niesamowite rzeczy, jeśli chodzi
o popularyzację wiedzy historycznej w na-
szym regionie.
Na przykład?
Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie,
przeprowadziliśmy i opublikowaliśmy
wywiady z nauczycielami z Niemiec
i z Polski oraz z asystentami kulturowy-
mi, czyli osobami, które pomagały, kiedy
pojawili się ukraińscy uczniowie. Chodzi-
ło nam o porównanie procesu integro-
wania w system edukacyjny. Kolejnym
krokiem było zrealizowanie w siedzibie
KEW w Wojnowicach kilkudniowego
programu dla dziesięciorga uczniów pol-
skich i dziesięciorga ukraińskich uczniów
ze szkoły w Katowicach. Odwiedzali
różne miejsca na Dolnym Śląsku, mieli
warsztaty z Teatrem im. Heleny Modrze-
jewskiej z Legnicy czy w Zakładzie Naro-
dowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.
Dzięki wspólnym zajęciom pokonywali
pierwsze bariery językowe. I po każdym
kolejnym dniu widzieliśmy, jak się otwierają
i coraz chętniej dzielą swoimi doświad-
czeniami, a przecież wcześniej się nie
znali. To świetnie pokazało, jak wielki
potencjał tkwi we współpracy NGO-sów
ze szkołami. A jest bardzo duża przestrzeń
do zagospodarowania.
Realizowaliśmy także kilka edycji
projektu „Confronting Memories” dla
nauczycieli z Polski, Niemiec, Ukrainy,
Białorusi i Rosji. Polegał na tworzeniu
scenariuszy lekcji dotyczących pamięci
o drugiej wojnie światowej, które mogłyby
zostać przeprowadzone w szkołach w każ-
dym z tych krajów.
Pomysł wydaje się karkołomny.
Czy jest możliwe stworzenie jednej
i niekonfrontacyjnej narracji
np. dla nas i Ukraińców
o wydarzeniach na Wołyniu?
Rzeczywiście, tu osiągnięcie kompro-
misu wciąż wydaje się bardzo trudne. Po-
stanowiliśmy więc nie zaczynać od spraw,
które będą wzbudzać największe kontro-
wersje. Wybraliśmy takie tematy, które
z perspektywy czasu budzą mniej emocji,
np. sztuka, praca przymusowa i wyzysk
młodzieży czy zmiany granic. I budowa-
liśmy scenariusze na podstawie źródeł
ze wszystkich tych krajów.
Próbowaliście je jakoś
zobiektywizować?
Nie, to niemożliwe. Pokazaliśmy za to,
jak trudne, złożone i pełne niuansów jest
nauczanie historii. To było ogromne wy-
zwanie, ale nauczyciele, którzy uczestni-
czyli w projekcie, korzystają ze wspólnie
przygotowanych materiałów i bardzo so-
bie takie lekcje chwalą.
Będzie kontynuacja?
Mamy taki plan. Aplikowaliśmy o kolej-
ny grant. Na razie planujemy na marzec
udział w konferencji „Kobiety i wojna”
w Katowicach. Pokażemy tam film, który
nagraliśmy w 2022 r. Opowiadamy w nim
o dzieciach. Tych, które po 1942 r. zostały
przez Niemców umieszczone w tzw. Ma-
łym Auschwitz, czyli obozie wydzielonym
z terenu łódzkiego getta, i tych z Ukrainy
– głównie nastolatek – które doświadczyły
rosyjskiej agresji.
I wyemigrowały do Polski. Życie
na obczyźnie łączy obie pani pasje.
Tak. I zamysł, żeby o nich także kiedyś
nie zapomniano. n
[ H I S T O R I A ]
78 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Jeniec
specjalny
Syn Stalina był przetrzymywany przez Niemców
w obozie w Boguszach-Prostkach, dziś znajdujących się
w województwie warmińsko-mazurskim.
STEFAN MICHAŁ MARCINKIEWICZ
ogłoska o pobycie syna Stalina w obo-
zie w Boguszach-Prostkach krążyła
od dawna, ale stosunkowo niedawno
udało się ją potwierdzić. Autor dotarł
do zdjęcia przedstawiającego Jakowa
Dżugaszwilego w otoczeniu oficerów
niemieckich w Prostkach. Oflag 56 był pierwszym obozem je-
nieckim pierworodnego syna Stalina oraz jedynym obozem
na terytorium Polski, w którym przebywał.
Strażnik: Oberleutnant Kühnast
W 1941 r. stacjonujący w Suwałkach porucznik Ernst Kühnast
otrzymał rozkaz zaopiekowania się jeńcem specjalnym i dostar-
czenia go do Prostek. Kühnast był nauczycielem. W styczniu
1933 r. przeprowadził się wraz z rodziną – żoną Charlotte i sy-
nem Dietmarem – z Berlina do Ełku (wówczas Lyck) w Prusach
Wschodnich. W 1935 r. rodzina zamieszkała w nowym domu
na skarpie z widokiem na jezioro. Idylla nie trwała długo.
16 sierpnia 1939 r. Kühnast został zmobilizowany i w stopniu
feldfebla wziął udział w inwazji na Polskę. Za udział w zdobyciu
Fortu III Łomża został odznaczony Krzyżem Żelaznym II klasy.
Po gehennie frontu wschodniego wrócił do Ełku na wigilijne
święta 1942 r., a w styczniu został przeniesiony do 23. Zapaso-
wego Batalionu Piechoty stacjonującego w Lidzbarku Warmiń-
skim (wówczas Heilsberg). 1 maja 1944 r. został awansowany
do stopnia kapitana (Hauptmann). We wrześniu 1945 r. został
zwolniony z niewoli, do której trafił na froncie zachodnim.
Więzień: pierworodny Stalina
Jakow – najstarszy syn Józefa Dżugaszwilego i gruzińskiej
szwaczki Jekateriny Swanidze – urodził się 18 marca 1907 r.
w Tiflisie (Tbilisi). Siedem miesięcy po narodzinach jego mat-
ka zmarła na tyfus, a ojciec jako „zawodowy rewolucjonista”
scedował wychowanie potomka na swoją matkę – Keke. Później
wychowanie przejęła rodzina Jekateriny. Dopiero w latach 20.
Jakow zamieszkał razem z ojcem i jego kolejną żoną Nadieżdą.
Ich stosunki układały się źle. Brak akceptacji dla jego związku
z córką popa Zoją Gunin zaowocował nieudaną próbą samo-
bójczą Jakowa. Pomimo sprzeciwu ojca zamieszkał z nową
żoną w Leningradzie, gdzie pracował jako elektryk. Po śmierci
ich dziecka małżeństwo się rozpadło, a Jakow wrócił do Mo-
skwy, gdzie podjął naukę w Instytucie Transportu im. Feliksa
Dzierżyńskiego. Po ukończeniu studiów w 1935 r. pracował
jako inżynier w moskiewskiej fabryce samochodów, a pod ko-
niec 1937 r. wstąpił do Akademii Artyleryjskiej, której dyplom
otrzymał w 1941 r. W tym czasie w 1938 r. ożenił się z baleriną
żydowskiego pochodzenia Julią Melzer z Odessy, a na świat
przyszła ich córka Galina. Świeżo upieczonemu porucznikowi
Jakow Dżugaszwili P
wkrótce po dostaniu się
do niewoli, 1941 r.
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 79
powierzono dowództwo 6. baterii haubic 14. pułku artylerii
w 14. dywizji czołgów.
Idź i walcz
Gdy wojska niemieckie uderzyły na ZSRR, por. Dżugaszwili
przebywał na poligonie w Naro-Fomińsku 70 km na zachód
od Moskwy. Jego pułk został natychmiast zmobilizowany
i przetransportowany na Białoruś. W rozmowie telefonicznej
Stalin kazał synowi „iść i walczyć”. 7 lipca 1941 r. Armia Czer-
wona przystąpiła do kontrataku, lecz połowa jej czołgów zosta-
ła zniszczona, a 200 żołnierzy zginęło w płomieniach. 6. bateria
haubic Dżugaszwilego walczyła, jak długo się dało. Dowódca
14. pułku artylerii mjr Bałaszow następnego wieczoru zamel-
dował o stratach. Jakow ze swoimi żołnierzami przeżył wrogi
ostrzał i pomagał w osłanianiu odwrotu żołnierzy, gdy 9 lipca
Niemcy zdobyli Witebsk.
Z zachowanego dokumentu wynika, że dowódca Bałaszow
i komisarz batalionu Szłapakow przedstawili por. Dżugasz-
wilego wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami do Orderu
Czerwonego Sztandaru: „Podczas walk na rzece Czernogost
w dniach 6–7 lipca ogniem swojej baterii stłumił ogień jednej
baterii wroga, zniszczył drugą, stłumił ogień jednego plutonu
moździerzowego i zniszczył jeden karabin maszynowy. Pod-
czas bitwy w regionie Worony w dniach 12–13 lipca zniszczył
ogniem swej baterii jedną baterię wroga, około kompanii pie-
choty i dwa działa przeciwpancerne”. Wniosek ten mógł zostać
sformułowany już po zaginięciu Dżugaszwilego.
12 lipca jego pułk walczył przeciwko dziesięciokrotnie li-
czebniejszym Niemcom, a dowódca dywizji uciekł czołgiem
z pola walki. O poranku 14 lipca zaczęło się piekło. Niemcy ata-
kowali z ziemi i powietrza w okolicy Jarzewa. W wieczornym
meldunku do sztabu informowano, że miejsce pobytu 14. pułku
artylerii jest nieznane. Dżugaszwili został pojmany 16 lipca
w miejscowości Łoźno na południowy wschód od Witebska.
Prawdopodobnie próbował się ukrywać przebrany w cywilne
ubranie, ale został wydany przez czerwonoarmistów. 19 lipca
do Berlina dotarła wiadomość, że wśród jeńców sowieckich
znalazł się syn Józefa Stalina. Kolejnego dnia był już w obozie
na dawnej granicy polsko-niemieckiej.
Oflag 56
Oflag 56 był jednym z ośmiu obozów w Okręgu Wojskowym
nr 1 (Prusy Wschodnie), których zadaniem było przejmowanie
jeńców z frontów, ich czasowe przetrzymywanie i przekazy-
wanie dalej w głąb Rzeszy. Te obozy oficerskie przyjmowały
żołnierzy bez względu na rangę. Jak wynika z zeznania Józefa
Chiszki, który jako poborowy w Armii Czerwonej trafił do obo-
zu 23 czerwca 1941 r., zalążek obozu powstał w okolicy torów
w Prostkach, ale rozrósł się zbudowany rękami czerwono-
armistów po drugiej stronie dawnej granicy w Boguszach (dziś
pow. ełcki, woj. warmińsko-mazurskie). 30 ha pola ogrodzono
podwójnym drutem kolczastym, wydzielając 24 sektory bez
zabudowań. Latem jeńców trzymano na gołej ziemi, w której
kopali sobie jamy. Otrzymywali głodowe racje żywnościowe
składające się z kawałka chleba i zupy z brukwi. Ograniczony
był dostęp do czystej wody. Zgodnie z rozkazem szefa Głów-
nego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Reinharda Heydricha
gestapo prowadziło selekcje, a oddziały policji i SS rozstrze-
liwały wybrane grupy jeńców, m.in. komisarzy politycznych,
działaczy komunistycznych, inteligentów, Żydów.
Część jeńców wywożono do obozów w głąb Rzeszy. Według
zeznań lekarza obozowego Huberta Kimmla w sierpniu na te-
renie obozu mogło przebywać nawet 30 tys. ludzi. Najwięk-
szą liczbę ofiar pochłonęły epidemie dezynterii i tyfusu. Co-
dziennie umierało nawet kilkaset osób. Po wojnie szacowano,
że na cmentarzu obozowym pochowanych jest ok. 20 tys. ciał,
a w pobliskim lesie rozstrzelano ok. 5 tys. czerwonoarmistów.
Niemieccy historycy – Reinhard Otto i Rolf Keller – szacują,
Jakow Dżugaszwili (w środku) wśród żołnierzy Wehrmachtu w Oflagu 56 w Boguszach-Prostkach. Drugi z lewej to Ernst Kühnast.
© ALAMY/BE&W, ZBIORY ZUTORA
80 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ H I S T O R I A ]
że w czasie wojny do niewoli dostało się od 5,3 mln do 6 mln
żołnierzy sowieckich. Wskutek polityki eksterminacyjnej zgi-
nęło od 2,5 mln do 3,3 mln, z czego do końca 1941 r. śmierć po-
nieść mogło nawet ponad 2 mln pojmanych. Zgony większości
były konsekwencją głodu. Plan operacji Barbarossa zakładał
śmierć głodową milionów ludzi, w tym jeńców.
Propaganda
Na większości zdjęć przedstawiających Dżugaszwilego w nie-
woli widać go w otoczeniu oficerów Luftwaffe. Najprawdopo-
dobniej Jakow został przetransportowany samolotem do Suwałk,
a stamtąd w obstawie porucznika Kühnasta trafił do Oflagu 56,
gdzie został przesłuchany. Według rosyjskiego historyka i dzien-
nikarza Aleksandra Milutina Dżugaszwili dotarł do obozu
w Prostkach 20 lipca 1941 r. W Oflagu 56 mogło być wtedy od kilku
do kilkunastu tysięcy jeńców, ale Dżugaszwili zapewne nie do-
świadczył warunków obozowych. W niemieckich publikacjach
mowa jest o hotelu, ale raczej trzeba wierzyć Kühnastowi, który
twierdził, że pilnowano go w małym baraku. Na zdjęciu z rodzin-
nego albumu Kühnasta można dostrzec go z Jakowem. Jednym
z oficerów jest też komendant Oflagu 56 mjr Paul von Rintelen.
Według Kühnasta syn Stalina przebywał tam trzy dni.
24 lipca 1941 r. zdjęcie Dżugaszwilego było już na pierwszych
stronach niemieckich gazet opatrzone krzyczącymi nagłówka-
mi: „Syn Stalina poddał się. Nie widział sensu dalszego stawiania
oporu”, „Syn Stalina w niemieckich rękach”. Pięć dni później
ukazał się artykuł „Syn Stalina mówi. Ciekawe przesłuchanie
– bezplanowe sowieckie dowodzenie – idiotyczne rozkazy – pani-
ka, która niweczy wszystko”. Nazistowska propaganda powtarza-
ła frazy z przesłuchania o chaosie panującym w sowieckiej armii.
Gazety nie ujawniły, że wychwalał ojca i ZSRR. Nie zamieszczono
też fragmentów antysemickich i antyromskich wypowiedzi. Ja-
kow miał mówić „o rosyjskiej nienawiści do Żydów” i nie potwier-
dzał domniemanych „żydowskich wpływów” we władzach ZSRR.
Aleksander Milutin na podstawie własnego śledztwa twierdzi,
że protokoły zostały sfabrykowane w celach propagandowych.
Według niego Jakow nie współpracował z Niemcami, zachował
godność oficera Armii Czerwonej i „syna swojego narodu”. Wi-
zerunek Dżugaszwilego wykorzystano w prasie i na ulotkach, nie
dał się on jednak nakłonić do bliższej współpracy.
Z obozu do obozu
Po krótkim pobycie w Prostkach Dżugaszwili został przewiezio-
ny na zachód i przedstawiony wybranym dygnitarzom III Rzeszy.
Przetrzymywano go w Oflagu 62 (później XIII D) w Hammelbur-
gu, gdzie okropne warunki egzystencji sprawiały, że część jeńców
sowieckich podejmowała współpracę z Niemcami. Zapewne syna
Stalina także próbowano nakłonić do kolaboracji. Dżugaszwili
mógł tam przebywać od końca lipca (lub sierpnia) 1941 r. do maja
1942 r. Polski jeniec w Lubece – Aleksander Sałacki – opowiadał
w 1981 r., że 4 maja 1942 r. Jakow dotarł do Oflagu X C Lübeck.
Polscy oficerowie mieli mu pomagać, m.in. zapewniając comie-
sięczną paczkę z Czerwonego Krzyża, 26 marek miesięcznego
żołdu, zaopatrując go w mundur na wzór radziecki oraz buty.
Przydzielili mu nawet ordynansa – kaprala Władysława Chmie-
lińskiego. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, a ile powojennej fikcji.
W 1943 r. Dżugaszwili znów został przeniesiony, tym razem
do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen w Oranienburgu,
gdzie był specjalny sektor przeznaczony dla ważnych więźniów
(tzw. Zellenbau). Z relacji jeńca brytyjskiego – Thomasa Cushin-
ga – wiadomo, że wraz z Dżugaszwilim przebywał tam również
siostrzeniec ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Moło-
towa – Wasilij Kokorin. Obaj jeńcy mieli cele naprzeciw siebie
i wzajemnie się nie znosili. Jakow mieszkał w baraku nr 3 w jednej
z ośmiu cel, wyposażonej w mały stół, krzesła i piecyk na koks.
Chodził w mundurze. Miał wojskowe kozaki, bryczesy, dwie ko-
szule (niebieską i khaki) oraz sweter. Otrzymywał aprowizację
jak członkowie SS: połowę bochenka chleba, trochę margaryny
i kiełbasy. Na śniadanie dawano kawę zbożową, na obiad najczę-
ściej ziemniaki z kiszoną kapustą lub rzepą.
Śmierć
Ponoć po przegranej bitwie pod Stalingradem w 1943 r. do-
wództwo niemieckie miało zaproponować Stalinowi wymianę
J. Dżugaszwilego na feldmarszałka Friedricha von Paulusa. Pew-
ną propozycję wymiany potwierdza w swych wspomnieniach
córka Stalina – Swietłana Alliłujewa (1967): „Zimą 1943/44 r.,
po Stalingradzie, mój ojciec nagle powiedział mi na jednym z na-
szych rzadkich spotkań: »Niemcy zaproponowali wymianę Jaszy
na jednego z nich… Będę się z nimi targować! Nie, na wojnie, jak
na wojnie«”. Popularna plotka głosiła, że Stalin odmówił z uza-
sadnieniem: „nie wymieniamy żołnierzy na feldmarszałków”.
14 kwietnia 1943 r. Dżugaszwili wybiegł z baraku pobudzony.
Krzyczał: „Strzelajcie do mnie!”. Podbiegł w kierunku płotu elek-
trycznego, złapał za druty, a strażnik wystrzelił. W trakcie sekcji
zwłok stwierdzono, że kula przeszła przez głowę cztery centy-
metry obok prawego ucha, rozbijając czaszkę. Śmierć jednak
nastąpiła wcześniej – w wyniku porażenia wysokim napięciem.
Jaki był powód szału? Z niemieckiego śledztwa wynika,
że stosunki w baraku między czterema Anglikami i dwoma
Rosjanami były napięte. Anglicy nie chcieli mieszkać z komuni-
stami. Był problem podziału paczek z Czerwonego Krzyża, któ-
rych Rosjanie nie otrzymywali, ale Brytyjczycy przekazywali
im część darów. Akurat przed zdarzeniem zdecydowali o nie-
dzieleniu się z Rosjanami. Anglicy mieli też dość wielokrotnego
sprzątania po Rosjanach brudnych toalet – spłukiwania za-
nieczyszczonych desek. Po porządkach w baraku 13 kwietnia
1943 r. jeńcy brytyjscy zauważyli brud w obu toaletach. Koron-
nym dowodem winy był kiep po papierosach Juno palonych
wyłącznie przez Dżugaszwilego. Doszło do awantury, w trakcie
której Patrick O’Brien uderzył w twarz Kokorina. Następnego
dnia Dżugaszwili bezskutecznie żądał spotkania z komendan-
tem obozu. Po zmroku nie wrócił do baraku. Cushing zeznał:
„Usłyszałem głos, szczekanie psa, a potem jeden strzał”.
Po zdarzeniu Heinrich Himmler napisał do ministra spraw
zagranicznych Joachima Ribbentropa: „Drogi Ribbentrop.
W załączniku przesyłam Ci informację o sprawie jeńca Ja-
koba Dżugaszwilego, syna Stalina, który został zastrzelony
w czasie próby ucieczki w Sonderlager A w Sachsenhausen pod
Oranienburgiem”.
STEFAN MICHAŁ MARCINKIEWICZ
Autor jest regionalistą i socjologiem, adiunktem w Instytucie Nauk Politycznych
na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Od kilku lat zajmuje się
badaniem historii i pamięci obozu jenieckiego i zbornego w Boguszach.
Zainteresowanym tematyką II wojny światowej polecamy
pakiet sześciu Pomocników Historycznych POLITYKI jej poświęconym.
Dostępny na sklep.polityka.pl
82 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Dzicy, barbarzyńcy i chamy
Ci, którym obce były zasady rozwiniętej europejskiej cywilizacji, zawsze budzili
sprzeczne uczucia – pogardy, obcości, ale i fascynacji.
DARIUSZ ŁUKASIEWICZ
Dz
iki – to określenie jakiś
czas temu wyszło z użycia
ze względu na obraźliwe zna-
czenie, jednak dziś – w obli-
czu ciągłych migracji ludno-
ści – jego cień nie zniknął. W przeszłości
używano go głównie w znaczeniu nega-
tywnym, określając tak kogoś, komu obce
są europejska cywilizacja i kultura.
Oprócz dzikiego używano też zamien-
nie pojęcia barbarzyńcy. Karol Modze-
lewski pisał, że wydawanie dźwięków
„bar-bar-bar” było sposobem przedrzeź-
niania przez starożytnych Greków innych
ludów, których języka nie mogli zrozu-
mieć. Wyrażało przeciwstawienie barba-
rzyństwa i cywilizacji. Choć poeta rzymski
Owidiusz zauważył, że wyśmiewanie się
z cudzego języka jest głupotą – uważają
nas za barbarzyńców, bo nie rozumieją
naszej mowy.
W słowniku francuskim z 1732 r. pojęcia
dziki i barbarzyńca stosowano zamiennie,
jednak termin sauvage bywał używany
pozytywnie bądź negatywnie, a barbare
zawsze negatywnie. Żyjący w XVII w. fran-
cuski geograf Pierre Duval wyliczał dzikie
ludy z całej ziemi, określając je wspólnym
mianownikiem: „żyją praktycznie w ten
sam sposób”. Byli to m.in. Irokezi w Ka-
nadzie, Kozacy w Polsce, Tatarzy na pogra-
niczu Polski, Morlacy w Dalmacji i wiele
innych. Morlaków geograf nazwał „kimś
w rodzaju dalmatyńskich Irokezów”.
Janusz Tazbir w szkicu „Chamstwo nie-
jedno ma imię” zwracał uwagę na znacze-
nie słowa cham, które przypisuje włościa-
nom pochodzenie od biblijnego Chama
i wynika z przynależności stanowej. Tak
więc cham był kimś przynależnym do ni-
skiej klasy społecznej, do tego nieumie-
jącym właściwie się zachować. Włościan,
uważanych za chamów, porównywano
często z barbarzyńcami i dzikimi. Janusz
Tazbir zwracał też uwagę na nieprzyjemne
tendencje występujące w polskiej litera-
turze – opisywania Rosjan w kategoriach
barbarzyńców i „klisz azjatyckich”. Przy-
warami Rosjan miały być okrucieństwo,
dzikość, ciemnota i „moskiewska pycha”,
a wiązano te cechy z mongolskimi na-
jeźdźcami. Uważano, że Rosjanie to w rze-
czywistości azjatyccy poganie, a prawosła-
wie to ledwie cienka powłoka.
Była i pozytywna interpretacja dzi
kości – odwołanie się do początków
ludzkości i jej spokojnego życia blisko
przyrody. Z dzikim powiązane były liczne
skojarzenia z powrotem do natury. Pierw-
sza wielka fala tej tęsknoty miała miejsce
w epoce oświecenia, a więc w XVIII w.
Miasta tamtych czasów były coraz więk-
sze, coraz bardziej cuchnące rynsztokami,
pełne nędzy, brudu i brzydoty. Dopiero
[ H I S T O R I A ]
© HULTON/GETTY IMAGES, UIG/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 83
jednak w XIX w. powstało industrialne pie-
kło Manchesteru. Brytyjski generał Char-
les Napier pisał w 1839 r.: „Ciągły deszcz
sprawia, że wszystko oblepia wilgotna
sadza; wszędzie widać wysokie kominy”.
500 kominów wyrzucało z siebie ogrom-
ne kłęby dymu węglowego. Napier widział
tu ubogich nędzników, pijanych obszar-
pańców, bogatych łajdaków i prostytut-
ki. Filozofowie epoki oświecenia sądzili,
że ludzie w stanie naturalnym – przed roz-
wojem cywilizacji – byli prości, ale lepsi
i szczęśliwsi, nie chorowali i żyli długo. Bez
wielkiego znoju i trudu – jak w raju – ko-
rzystali z dóbr przyrody, ale ona do nich
nie należała. Nie toczyła się jeszcze woj-
na o własność. Człowiek zrywał owoce
z drzewa, ale nie był jego właścicielem.
Nie znano niewolnictwa, a rodziny żyły
zgodnie i bez waśni. Szukano dla siebie
towarzystwa, aby żyć ze sobą i pracować
oraz się rozmnażać.
Tak też sądził polski przedstawiciel
oświecenia Józef Wybicki, który uważał,
że prawo naturalne, nakazujące człowie-
kowi łączyć się w społeczności, pochodzi
od Boga. Najpopularniejszym z autorów
marzących o złotym wieku ludzkości bli-
sko natury był Jean-Jacques Rousseau,
który krytycznie oceniał urbanizację i pro-
cesy uprzemysłowienia. Mieszkańcem
wyimaginowanego pierwotnego świata
był jego zdaniem „dobry dziki”. Dopatry-
wał się go też we współczesnych mu India-
nach z Ameryki Południowej i Północnej.
W przedkapitalistycznym świecie wspólna
własność wiejska była czymś normalnym
i Karol Marks w jednym ze swych pierw-
szych tekstów jako początek kapitalizmu
opisywał zakaz zbierania chrustu w pań-
skim lesie.
Wolter szydził z wywyższających się
„cywilizowanych” Europejczyków,
twierdząc, że to oni są dzikusami, którzy
kiedy słyszą bęben, ruszają w świat zabijać
bliźnich za jedną czwartą pieniędzy, jakie
zarobiliby w tym czasie w swojej ojczyź-
nie. Ludy Ameryki i Afryki w przeciwień-
stwie do europejskich chłopów są wolne
– dowodził filozof. Europejscy prostaccy
chłopi wegetują na wsi, a mieszczanie
niewieścieją w miastach, podczas gdy In-
dianie z Kanady dzielnie walczą w obronie
swojego kraju. Kiedy indziej jednak autor
„Kandyda” zadrwił sobie – jak z wszystkie-
go – i z „dobrego dzikiego”. Kandyd pod-
czas pobytu w Ameryce Południowej zabił
małpy goniące dwie nagie kobiety. Ku kon-
sternacji bohatera jedna z kobiet wpadła
w rozpacz, bo uśmiercił jej ukochanego.
Stanisław Staszic zwracał uwagę,
że w Europie to absolutystyczne mo narchie
Zachodu nazywają dzikimi i barbarzyń-
cami wschodnich despotów i sułtanów,
„a u siebie czczą podobnych pod innym
imieniem”. O Turkach mówią ze wzgar-
dą, że tam rządzi sułtan tyran, że gdy się
na obywatela rozgniewają, bez sądu nasy-
łają na niego drabów ze stryczkiem, aby go
udusili. Państwa absolutystyczne – dowo-
dził Staszic – uważają się za cywilizowane,
chociaż panuje tam takie samo niewolnic-
two. W Europie wszędzie rządy absolutne
to „bezecne łakomstwo i duma na miej-
sce człowieczeństwa”. Nie lepiej oceniał
Anglię. Przez swój despotyzm kolonialny
i handlowy zmusza ona Europę do walki
(miał na myśli blokadę kontynentalną).
O Polsce mówił z kolei jako o kraju dzikim
z powodu małego zaludnienia i słabego
przemysłu.
Przeprowadził też w lasku Bielany eks-
peryment nad naturą dzikiego. Przegłodził
kilku chłopców i wypuścił w stanie natury
do lasu, przekonany, że odezwie się w nich
zdrowy, pierwotny instynkt i jak zwierzę-
ta ruszą na poszukiwanie pożywienia,
zapolują, aby okryć wystawione na chłód
ciało skórami. Biedne dzieci ani myślały
słuchać rad Staszica, za to zaczęły płakać,
kłaść się na ziemi i wołać o jedzenie. Re-
formator nie był wszakże przekonany, do-
wodząc: „W tych dzieciach nie odezwała
się natura ludzka dzika, ale natura ich
rodu słowiańskiego, leniwa i próżniacza,
żebrząca w głodzie, rozpustna i zuchwała
w dostatku i nasyceniu (…). Tak, stanęła
przed mym okiem ta choroba właściwa
słowiańskiemu plemieniu, ten trąd, ten
rak co go toczył lenistwo, próżniactwo,
marnotrawstwo i rozpustna swawola”.
Bajkowe idealizowanie dzikusa epo-
ki oświecenia służyło bieżącym celom
politycznym. Miał on więc być człowie-
kiem wolnym, inaczej niż Europejczyk,
który jest sługą religii i państwa. Jego
figura służyła do piętnowania absoluty-
zmu, zabobonów religijnych, nierówności
społecznej, nietolerancji. Sławiono Indian
z Peru – mit dobrego dzikiego powielali
nie tylko Rousseau i Wolter, ale też Monte-
skiusz i Bernard Fontenelle. Łudzono się,
że egzotyczni dzicy są mędrcami i ludźmi
dobrymi, podczas gdy Europejczycy po-
staciami negatywnymi. Jezuita i komedio-
pisarz Franciszek Bohomolec adaptował
sztukę „Dziki Amerykanin z Leljuszem
Zdjęcie Siuksa ocalałego z masakry pod Wounded Knee, 1891 r.
Po lewej: zbiorowy portret „dzikich” z całego świata, m.in. Buszmenów, Mongołów, Indian, 1850 r.
[ H I S T O R I A ]
84 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
do Europy przybyły”, w której poczciwy
dzikus „swoją prostotą i obyczajów euro-
pejskich nieświadomością scenę rozwese-
lał”. Wystawiona została w Wilnie w 1765 r.
Amerykański ojciec założyciel Benjamin
Franklin z kolei zapewniał, że Indianie
są grzeczni i gościnni, unikają kłótni,
a umiejętności białych im nie imponują.
Wychwalanie dzikich to wychwalanie pro-
stoty, naiwności, prymitywizmu.
Równie wielu było krytyków dzikiego,
jak geograf i jezuita Karol Wyrwicz, który
w XVIII w. definiował, że narodami dziki-
mi nazywa się ludy, które na skutek nie-
wiedzy nie mają obyczajów określonych
żadnym prawem. Wyrwicz dzielił ludy
na „polerowane” (cywilizowane), gru-
be, dzikie i błąkające się (koczownicze),
a także rozproszone jak Cyganie i Żydzi
oraz wreszcie osobno – te hołdujące kani-
balizmowi. Plemiona indiańskie Ameryki
jego zdaniem pozostawały w „grubej nie-
znajomości kunsztów i rządu”. Geograf
pisał o gnuśności umysłowej i lenistwie
Indian, przypisywał to ujemnemu
wpływowi powietrza amerykań-
skiego. James Cook pisał o In-
dianach z Ameryki Południowej:
„cała ich istota zasadza się
na nieczułości, lenistwie i jakiejś
bezmyślności”. Podobnie Waw-
rzyniec Surowiecki dowodził,
że narody dzikie
i niewolnicze mają
mniej skłonności
do pracy i mniej
p r z e d s i ę b i o r -
czości, bo mają
mniejszą wiedzę
i potrzeby. Czło-
wiek, który mało
potrzebuje, mało robi
i gnuśnieje, z czasem
zamienia się w mechanizm
i maszynę, która wykonuje
w kółko to samo. Te kryty-
ki dzikich były bliźniaczo
podobne do rodzimych
ataków na poddanych chło-
pów, którzy z powodu swych
ułomności wymagali nadzoru
i nie nadawali się do otrzyma-
nia wolności.
Najpopularniejsza sceptycz-
na ocena człowieka „dzikiego”
występowała w książce „Lewia-
tan” Thomasa Hobbesa z 1651 r.
Jak twierdził ten filozof, dopiero
powołanie państwa oraz rezygna-
cja na jego rzecz z części naszej
własnej wolności daje człowie-
kowi opiekę i bezpieczeństwo.
Gromady ludzi bez organizacji skaza-
ne są na grabież i rabunek, a „im więcej
nagrabili, tym większy im to przynosi-
ło zaszczyt”. Stan natury to stan wojny
wszystkich ze wszystkimi. Powstrzymanie
się od przemocy według zasady: czynimy
innym to, co chcielibyśmy, aby nam czy-
niono, jest sprzeczne z naszymi przyro-
dzonymi uczuciami, które skłaniają nas
raczej do pychy, stronniczości i zemsty.
Jak zauważył amerykański historyk Lar-
ry Wolff, pojęcie dzikiego używane było
chętnie w odniesieniu do Europy Wschod-
niej. Podróżujący tutaj ludzie Zachodu
dostrzegali w tutejszym ludzie wiejskim
wzory charakterystyczne dla dzikich i bar-
barzyństwa. O ile jednak egzotyka cieszyła
się zainteresowaniem, o tyle siermiężność
i bieda Wschodu wywoływały raczej iryta-
cję. Podróżnik Cox w drodze do Moskwy
i Petersburga obserwował, jak ludzie pa-
dali na twarz przed nim albo przed nie-
udolnie namalowanymi ikonami. Opi-
sywał w Moskwie Ormianina, który miał
wszystkie cechy dzikiego. Niedawno przy-
był z gór Kaukazu i mieszkał w rozbitym
w ogrodzie filcowym namiocie. Jego ubiór
składał się z długiej, luźnej, przewiązanej
szarfą szaty, obszernych bryczesów
i butów. Włosy miał obcięte na modłę
tatarską, na okrągło, był uzbrojony
w sztylet i łuk z rogu bawołu z cięciwą
ze ścięgien tego samego zwierzęcia.
Przysiągł wierność hrabiemu Orło-
wowi i obiecał, że zabije wszyst-
kich jego wrogów. Na dowód,
że mówi prawdę, zapropono-
wał, iż obetnie sobie uszy. „Od-
tańczył taniec Kałmuka, który
polegał na tym, aby naprężyć
wszystkie mięśnie i układać
ciało w rozmaite wygibasy,
nie ruszając się z miejsca.
Zaprosił nas do ogrodu,
z wielką przyjemnością
pokazał nam swój namiot
i broń, po czym kilka razy
wystrzelił z łuku na nie-
spotykaną wysokość. Zafra-
pował nas brak sztuczności
tego Ormianina, sprawiają-
cego wrażenie dzikiego czło-
wieka, którego dopiero zaczynają
cywilizować”.
Maciej Forycki w książce
„Anarchia polska w myśli oświe-
cenia” zwraca uwagę na po-
strzeganie Polski na Zachodzie
przez pryzmat jej feudalności
i archaiczności: kołtuna, liberum veto,
niewolnictwa chłopów. Także niechęć
króla Prus Fryderyka II do Rzeczpospo-
litej w rzeczywistości miała przesłanki
kulturowe i społeczne. Tak było, kiedy po-
równywał chłopów polskich na ziemiach
zabranych po rozbiorze 1772 r. do Indian
Irokezów. Chłopów w Rzeczpospolitej
(podobnie pruskich chłopów na Górnym
Śląsku w 1752 r.) postrzegał ten władca
jako „niewolników”. O planach zniesienia
poddaństwa i pańszczyzny w Prusach mó-
wiło się przez cały XVIII w. Niemieckich
chłopów w Prusach opisywano jako „bia-
łych niewolników” i „pariasów Europy”.
W ówczesnym słowniku poddany chłop
ze względu na swój podły los porówny-
wany był do Murzyna, Indianina ame-
rykańskiego oraz dzikusa i barbarzyńcy.
Fryderyk II mówił o „całkiem barbarzyń-
skim biciu” chłopów w majątkach pru-
skich junkrów. W Prusach sądownictwo
patrymonialne w tym czasie występowało
tylko w pierwszej instancji i kary były czę-
sto dotkliwe. Fryderyk II w 1748 r. usunął
je, ale teoretycznie, bo w praktyce bicie
włościan ustało dopiero sto lat później,
w połowie XIX w.
To samo mówili nasi polscy oświece-
niowi myśliciele. Ze swojego wyjazdu
na Litwę Józef Wybicki dał dramatyczne
opisy chłopskiej nędzy: „Zastraszała mnie
ich dzikość, która ciemnoty i rozpaczy
była skutkiem”. Wprawiał w zadziwienie
ich sposób życia, „który równać może się
z bydlęciem”, domy okropniejsze i mniej
zdrowe niż podziemnie pieczary, w któ-
rych górnik zaraźliwym truje się powie-
trzem. Egzaminował ich odzież, poży-
wienie i stan gospodarstwa: we wszystkim
dostrzegał nędzę. Wskazywał na statystyki
mówiące, że angielski chłop z pola o takiej
samej powierzchni zbierze 2–3 razy więcej
plonów od polskiego, „bo tam rolnictwo
w rękach wolnych ludzi”.
Dzicy i barbarzyńcy nie zostawiali
po sobie pamiętników i dzienników, a nie
pisali własnej historii. Z jednej strony byli
stygmatyzowani przez elity, na co zwra-
ca uwagę Karol Modzelewski, a z drugiej
strony urbanizacja, industrializacja i coraz
większe oddalenie życia od natury powo-
dowały, że trwał w najlepsze mit dobrego
dzikusa. Powielała go popularna litera-
tura, choćby sprzedawane w milionach
egzemplarzy książki Karola Maya. Dziki
był dobry, dopóki żył gdzieś daleko. Jed-
nak kiedy literacki konstrukt przyoblekał
się w ciało i stawał się realny, nie gdzieś
za morzem, ale u granic – budził pogardę,
obawy i niechęć.
DARIUSZ ŁUKASIEWICZ
Rzymska figurka przedstawiająca
barbarzyńcę, I w. n.e.
© UIG/GETTY IMAGES
[ H I S T O R I A / P R O S T O Z K S I Ą Ż K I ]
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 85
Z A P O W I E D Z I
Z W Y D A W N I C T W
PROMOCJA
‚W‚
naukach humanistycznych
często myślimy pokoleniami:
pierwszym, któremu coś się
przydarzyło, drugim, które-
mu rodzice niekoniecznie chcieli przekazać
pamięć o tym wydarzeniu, i trzecim, które
próbuje się dowiedzieć
i zrozumieć. Należę
do tego trzeciego
pokolenia” – wyjaśnia
w „Ziemiach” Karoli-
na Ćwiek-Rogalska.
Pochodząca z Wałcza
badaczka pogranicza
napisała książkę o wy-
gnaniu i osadnictwie,
o pożegnaniach i tę-
sknotach, o oswajaniu i zakorzenianiu się
na poniemieckich terenach, które po drugiej
wojnie światowej weszły w granice Polski.
Ponieważ pochodzi z Wałcza, jej opowieść
dotyczy głównie Pomorza. Ale nie tylko,
bo opisane wydarzenia i mity obejmują
całość zjawisk, jakimi były zasiedlanie,
szabrowanie i utwierdzanie się w przeko-
naniu o dziejowej sprawiedliwości i prawie
do tych ziem.
To opowieść o politycznej decyzji, organi-
zacji przesiedleń, o kłopotach z nimi zwią-
zanych. A w tle cały czas są ci, którzy byli
tu wcześniej – najpierw obecni fizycznie,
potem pojawiający się jako turyści, odwie-
dzający utracony Heimat, a dziś – duchy
przeszłości zaklęte w starych przedmiotach,
pocztówkach, architekturze, znikających
cmentarzach.
To książka historyczna z elementami analizy
socjologicznej. Ukazuje fenomen ruchu
ludności, który dotyczył jednego pokolenia,
ale który rezonuje na kolejne, analizuje
wielowarstwowość i specyfikę tzw. Ziem
Odzyskanych, które w przyszłym roku będą
obchodziły 80-lecie.
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA
Ziemie pełne duchów
Karolina Ćwiek-Rogalska,
Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty,
Wydawnictwo RN 2024, s. 432
do władzy bez mała od zawsze, od wieków.
Musi dowieść, że miał i ma rację, a więc
prawo do przywództwa. Taka jest naj-
prostsza definicja polityki historycznej.
W wersji bardzo agresywnej doświadczali-
śmy jej w III RP, zwłaszcza gdy próbowano
zmienić ją w IV RP, a katastrofę smoleńską
przedstawiać jako zamach. Ta polityka
po 2015 r. próbowała również wedrzeć się
do szkół.
Jednym z najbardziej znanych intelektuali-
stów obozu politycznego, którzy się tym
zajęli, jest prof. An-
drzej Nowak, historyk,
autor wielu książek,
także wypowiedzi
publicystycznych.
Wydał właśnie zbiór
wywiadów z wybit-
nymi pisarzami, arty-
stami, zawodowymi
historykami. W rozmo-
wach z nimi próbuje
odpowiedzieć na tytułowe pytanie: „Kto
pisze naszą historię?”. Można je rozumieć
dwojako. Po pierwsze, kto ma na nią domi-
nujący wpływ? Po drugie, kto ją opowiada?
Na szczęście dobór rozmówców jest szero-
ki. I poza znanymi już schematami, które w
na pozór wyrafinowany sposób po prostu
wspierają rewolucję PiS (Jarosław Marek
Rymkiewicz i Antoni Libera), w książce jest
wiele różnorodności. Ernest Bryll: „Może
ludzie po prostu nie chcą tej Polski, której
nam się wydawało, że chcą?”. Szczepan
Twardoch: „Historia jest chaosem, który
nie ma celu”.
Warto się zamyślić.
WIESŁAW WŁADYKA
rozpoczął się od japońskiej inwazji na Man-
dżurię w 1931 r. i rozprzestrzenił na Europę,
Bliski i Daleki Wschód, Azję Południowo-
Wschodnią oraz Afrykę (nie tylko Subsaha-
ryjską). Składało się na nią również wiele
konfliktów lokalnych, które toczyły się
równolegle z konwencjonalnymi operacja-
mi wojskowymi.
Była to wreszcie wojna imperialna – w ujęciu
Overy’ego stanowiła wręcz apogeum euro-
pejskiego, amerykańskiego i japońskiego
imperializmu – która zakończyła erę trady-
cyjnych rządów kolonial-
nych. Zostawiła po sobie
świat zdominowany
przez państwa narodo-
we, a nie imperia. Książka
jest również doskonałą
przestrogą przed różnej
maści geopolitycznymi
banałami ubranymi
w formę słów wytrychów
znaczących wszystko
i nic (jak choćby hitlerowski Lebensraum).
Stanowiły one paliwo dla mocarstwowych
fantazji, a ich kolejne wcielenia – np. „prze-
pływy strategiczne” – funkcjonują dziś w de-
bacie publicznej.
TOMASZ TARGAŃSKI
Żądza imperiów
Richard Overy, Krew i zgliszcza.
Wielka wojna imperiów 1931–1945, t. 1,
przeł. Tomasz Fiedorek,
Wydawnictwo Rebis, Poznań 2024, s. 752
K
ażdego roku książek o drugiej woj-
nie światowej przybywa w tempie
geometrycznym i niemal wszystkie
reklamowane są jako „nowe” lub
„przełomowe”. Ale jeśli któraś z nich napraw-
dę zasługuje na takie miano, to właśnie pra-
ca Richarda Overy’ego, jednego z najbardziej
cenionych historyków tego okresu w świecie
anglojęzycznym.
Overy proponuje nową ramę interpre-
tacyjną i chronologiczną. Jego zdaniem
historia drugiej wojny światowej ograni-
czona do lat 1939–45 nie pozwala zrozu-
mieć, czym tak naprawdę ona była. A była
K globalnym konfliktem imperiów, który
to chce rządzić dzisiaj i w przy-
szłości, musi zapanować nad
przeszłością. Tak ją opowie-
dzieć, by stało się jasne, że szedł
Historia
ma przyszłość
Andrzej Nowak, Kto pisze naszą historię?
Rozmowy polskie wiosną XXI wieku,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, s. 520
Marta Motyl
MUNCH.
NIE TYLKO KRZYK
Wydawnictwo LIRA
Warszawa 2024, s. 192
Marta Motyl, pisarka i historyczka sztuki,
autorka bestsellerowego cyklu książek
z esejami o sztuce zapoczątkowanego
„Sztuką podglądania”, tym razem
pochyla się nad twórczością jednego
artysty. Z pasją odsłania związki
między osobistymi przeżyciami Edvarda
Muncha a jego arcydziełami i wnikliwie
bada znaczenia, które ukrył w swoich
obrazach. Dowiedz się, na czym polega
ich fenomen!
„Munch. Nie tylko Krzyk” to książka
atrakcyjnie wydana, w twardej oprawie;
zawiera wkładkę z kolorowymi
reprodukcjami dzieł malarza.
86 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
W
„Jesieni” autorstwa utytuło-
wanej szkockiej pisarki Ali
Smith opis podzielonej na tle
stosunku do imigrantów po-
brexitowej Wielkiej Brytanii sąsiaduje z kame-
ralnymi historiami o dojrzewaniu, z pogra-
nicza psychoterapii i realizmu magicznego.
A jest jeszcze ważny wątek sztuki, którego
bohaterka to postać rzeczywista, zmarła
n a s c e n i e
W
Irlandii Północnej łatwiej dziś usłyszeć język polski niż
irlandzki. Po co zatem po irlandzku rapować? To py-
tanie zadaje w filmie Richa Peppiatta wiele osób, lecz
nie zawracają sobie nim głowy główni bohaterowie:
hiphopowe trio Kneecap z Belfastu, istniejące naprawdę i od kilku
lat gromadzące na koncertach coraz większe tłumy. Opowieść o ich
drodze na scenę nie jest jednak dokumentem, lecz bardzo luźno
opartym na faktach kinem rozrywkowym. Dwóch drobnych dilerów
narkotykowych, dresiarzy, dla których ulice Belfastu to środowisko
naturalne, los zderza z ustatkowanym młodym nauczycielem mu-
zyki, który – żeby przypadkiem nie rozpoznał go żaden z uczniów
n a e k r a n i e
Kolaż z drzewem 4/6
Jesień, według prozy Ali Smith,
reż. Katarzyna Minkowska,
Teatr Polski w Podziemiu we Wrocławiu
Irlandzki
rap-patriotyzm 5/6
Kneecap. Hip-hopowa rewolucja, reż. Rich Peppiatt,
prod. Irlandia, Wielka Brytania, 105 min
– występuje na scenie w kominiarce terrorystów z Prowizorycznej
IRA (i przybiera stosowny pseudonim DJ Próvaí). We trójkę stworzą
zespół, który doświadczenia (trudnej) północnoirlandzkiej młodzie-
ży przekłada na dynamiczny, agresywny rap, na dodatek rymowany
w ojczystym języku. Cenzurują ich media, oburzają się politycy
(zwłaszcza brytyjscy), rodzice, nawet obrońcy irlandzkiej tradycji:
może łatwiej nauczać języka, czytając z podręczników zdania
o kopaniu torfu, niż mówiąc o tym, co ważne tu i teraz. A Kneecap
robią swoje, dowodząc, że patriotyzm nie musi polegać na wiecznej
martyrologii, lecz powinien być jednocześnie spojrzeniem w przy-
szłość, także z perspektywy ulicy. Członkowie zespołu grają tu
samych siebie, kapitalnie korzystając ze scenicznego doświadcze-
nia i wsparcia, jakie dają im zawodowi aktorzy. Zwłaszcza Michael
Fassbender błyszczy jako opętany republikańskimi ideami ojciec
jednego z chłopaków, poniekąd parodiując własną rolę z „Głodu”
Steve’a McQueena. Całość jest wybuchowa, prowokacyjna, niepo-
korna, rozegrana między kolejnymi balangami i narkotykowymi
tripami, lecz nigdy nie gubi ważnego społecznego i politycz-
nego kontekstu. Nieco przypomina słynne „Trainspotting”, tyle
że nihilizm filmu Danny’ego Boyle’a został tu zastąpiony duchem
politycznej rebelii.
JAKUB DEMIAŃCZUK
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
młodo, charyzmatyczna twórczyni pop-artu
Pauline Boty. Brzmi jak idealny materiał dla
Katarzyny Minkowskiej, która podobne po-
łączenie tematów (a wspólny jest też motyw
snu i skomplikowana relacja matki i córki)
znalazła w „Moim roku relaksu i odpoczynku”
Ottessy Moshfegh i przeniosła z sukcesem
na scenę warszawskiego Teatru Dramatycz-
nego dwa lata temu. W obu spektaklach
główną bohaterką jest młoda kobieta (tu
grana przez Justynę Janowską) w czasach
zmiany społecznej. Tu droga do odnalezie-
nia się prowadzi przez wspomnienie relacji
ze starszym sąsiadem (Tomasz Lulek), który
niczym Pan Kleks kształtował jej wyobraźnię,
gdy była dzieckiem, a teraz, jako stulatek,
leży w śpiączce. Własną, równie nieszablono-
wą ścieżką rozwoju podąża jej matka (Halina
Rasiakówna). Zrealizowany we wrocławskim
Teatrze Polskim w Podziemiu spektakl wpi-
suje się w polskie współczesne podziały
i politykę, ale jego największą siłą jest delikat-
ność. Oraz aktorstwo, w tym wszystkie role
Michała Opalińskiego, który równie prze-
konujący jest, gdy wciela się w urzędniczki,
pielęgniarki, jak i w człowieka-drzewo.
AK
© GUTEK FILM, NATALIA KABANOW, HBO MAX, NETFLIX, ROBERT PAŁKA
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 87
w t e l e w i z j i
Memento mori 5/6
Łowcy skór, scen. Aleksandra Potoczek, Tomasz Patora,
Tomasz Karpiński, reż. Aleksandra Potoczek, 4 odc., Max
‚‚T
o była taka dziwna sytuacja w historii, w ewolucji
ustrojowej w Polsce, kiedy wielcy tego świata, zapa-
trzeni w swoją gwiazdę, w zmiany systemowe, zgubili
człowieka” – mówi w serialu Kazimierz Olejnik, szef
Prokuratury Okręgowej w Łodzi w latach 2001–02, opisując klimat
społeczny lat 90. Masowe zwolnienia, porzuceni przez państwo
ludzie chwytający się każdego sposobu, by przeżyć i wykarmić
rodzinę, wilczy kapitalizm zwalniający z moralności w imię zysku
i przetrwania – na takiej glebie wykiełkował w Łodzi trwający
dekadę proceder „łowienia skór”, czyli zabijania pacjentów przez
pracowników pogotowia zblatowanych z zakładami pogrzebowy-
mi i przez nich opłacanych. Opóźnianie przyjazdu karetki, jej do-
jazdu do szpitala, niepodejmowanie akcji reanimacyjnej, w końcu
mordowanie, m.in. zastrzykiem z pavulonu – za te zbrodnie
skazane zostało tylko kilka z kilkuset zamieszanych w nie osób.
Miniserial Aleksandry Potoczek, oparty m.in. na śledztwie dzien-
nikarzy „Gazety Wyborczej” z 2002 r. i wydanej w 2023 r. książki
jednego z nich, Tomasza Patory, to wstrząsający opis całej sprawy,
ale też powrót do lat 90. z ich brutalnością i beznadzieją, które
produkowały potwory. Chętnie dziś o tym zapominamy, wypiera-
my to, co powinno być społecznym i politycznym memento mori.
ANETA KYZIOŁ
B
yły policjant Oskar (Piotr Witkowski), by spłacić długi
hazardowe zaciągnięte przez ojca, postanawia okraść
łódzkich gangsterów. Od początku wszystko idzie źle,
a nieprzemyślana akcja nakręca spiralę przemocy, w którą
zostają wciągnięci nie tylko dawni kumple Oskara z policji – wśród
nich jego szwagier Sylwek (Konrad Eleryk) – lecz także jego bliscy.
Podobny punkt wyjścia mógłby mieć dowolny film z Jasonem
Stathamem w roli głównej, ale Maciej Pieprzyca ogrywa schematy
kina sensacyjnego z wyczuciem i świadomością gatunkowych
reguł. A przede wszystkim próbuje w formule brutalnego thrillera
zamknąć gorzki moralitet o moralnym bankructwie i konsekwen-
cjach popełnianych błędów. Tu nawet bohaterowie, którym chcemy
kibicować, poruszają się w strefie cienia i szarości. Ich świat jest
Inna liga 5/6
Arcane 2, twórcy serii: Christian Linke, Alex Yee, 9 odc., Netflix
To
dość zawstydzające dla przemysłu serialowego,
że wchodzący doń producent gier – studio Riot Games,
twórcy świata „League of Legends” – potrafi już po raz
drugi błysnąć scenariuszami na poziomie w telewizji
rzadko w ostatnich sezonach osiąganym. Owszem widać w tej
animowanej historii szwy gry wideo – z założenia niekończący
się konflikt dwóch sił. W tym wypadku bogatego, narysowanego
w stylu steampunkowej fantastyki miasta wysoko urodzonych
– i podziemi zaludnianych przez społeczne doły, napędzanych
rewolucyjnymi nastrojami. A przy okazji rozdzielonych tym kon-
fliktem społecznym sióstr Vi i Jinx, które stają po dwóch stronach
barykady. Pod tym względem do fabularnego schematu blisko,
wracają też skojarzenia z Dickensem, a z drugiej strony – grami
w rodzaju „Dishonored” czy „BioShock”. Jednak w drugim sezonie
paleta postaci się poszerza, pojawiają się wątki mesjanistyczne,
a animacja jest jeszcze bardziej dynamiczna, swobodą i różno-
rodnością technik budząc skojarzenia z olśniewającym filmem
„Spider-Man Uniwersum”. Widać – i słychać w skalkulowanej pod
nastolatki ścieżce dźwiękowej – wyższy budżet. Kiedy galopująca
akcja zwalnia na moment, na horyzoncie niebezpiecznie majaczy
patos, ale pod względem mocnych postaci kobiecych i bardzo
naturalnie pokazanej różnorodności przedstawionego świata
przybysze z gier deklasują konkurencję.
BARTEK CHACIŃSKI
bezwzględny, a rzeczywistość rzadko daje nadzieję na zmiany. „Idź
przodem, bracie” to więcej niż solidna gatunkowa robota. Imponuje
świetnie obsadzonym drugim planem (Piotr Adamczyk, Jan Peszek,
nawet Cezary Żak skutecznie przełamuje tu swoje serialowe em-
ploi), umiejętnym wykorzystaniem nieopatrzonych łódzkich plene-
rów, a przede wszystkim fantastycznie nakręconymi scenami akcji,
na poziomie, jaki w polskim kinie zdarza się niezwykle rzadko. JD
Stylowa jatka 4/6
Idź przodem, bracie, reż. Maciej Pieprzyca, 6 odc., Netflix
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
88 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Jawa miesza się ze snem, świat ze-
wnętrzny z wewnętrznym, często rów-
nie bujnym, a na pewno bardziej przy-
jaznym. Realizm magiczny z powieści
Harukiego Murakamiego ma wciągający po-
wab. Także dlatego, że punktem wyjścia jest
zakochanie nastoletnich bohaterów. Oboje
są finalistami szkolnego konkursu na wypra-
cowanie. Korespondują, odwiedzają się. Są
bezimienni, autor wyróżnia grubszą czcion-
ką tylko zaimki: ja, ty, moje, ciebie. Bo nasto-
letnia miłość unieważnia i przesłania resztę
spraw. Tylko że jemu z wiekiem nie prze-
chodzi, a ona nagle znika. Telefon milczy,
adres się nie zgadza. Pozostały wspomnienia
i niejasne tropy. Dziewczyna snuła zawsze
opowieść o Mieście otoczonym Murem,
w którym mieszka „prawdziwa ona”. Ludzie
nie mają tutaj cieni ani większych potrzeb,
Ściana między nimi 5/6
Haruki Murakami, Miasto i jego nieuchwytny
Mur, przeł. Anna Zielińska-Elliott,
Wydawnictwo Muza, Warszawa 2024, s. 512
M
ówił o niej „córa”, co brzmia-
ło jak „fura”, kiedy zabierał
ją na obchody po mieście B.
Ona, zwana też „Małą”, mu-
siała zachować czujność, bo wypady
z tatą wiązały się niespodziewanymi
przygodami, ale kojarzyły z ciągłym za-
grożeniem. Bo miał fantazję i rozmach,
zwłaszcza po kilku kieliszkach. A potem
nadchodziły znane punkty programu:
wściekłość i bicie, rzucanie przedmio-
tami. Izabela Tumas w swoim debiucie
powieściowym bardzo dobrze oddaje
odczucia córki alkoholika, która stara
się ciągle przewidzieć następny krok
ojca i kierunek, z którego nadchodzi
zagrożenie. Powód awantur jest zawsze
ten sam – pieniądze. Jednak opowieść
wciąga również warstwą przygodo-
wą: szalona wyprawa do Warszawy,
zgubienie dziecka w pociągu, śmier-
dzący bar na Dworcu Centralnym (lata
80.), nocna jazda taksówką z miasta
do miasta. A wszystko oglądane ocza-
mi dziecka dobrze znającego chwyty
swojego ojca, na które nabierają się
nowo poznani ludzie. Mała musi dawać
sobie radę sama, musi szybko stać
się dorosła. Najważniejsze pytanie,
jakie sobie zadaje, dotyczy strachu:
czy gdyby wcześniej przestała się bać
„tatki”, to oszczędziłoby to jej upoko-
rzeń i bólu? Kiedy już się go nie boi,
to stara się go zrozumieć, jednak lepiej
w tej powieści wychodzi głos córki niż
wejście w skórę ojca. Osobnym boha-
terem jest tu miasto B., czyli Będzin,
i odkrywanie jego przeszłości. Historia
rozgrywa się w domu, w którym kiedyś
mieszkali Żydzi, na terenie dawnego
getta, i ta przeszłość promieniuje
na dzieciństwo Małej. Zgrabnie to jest
uszyte, wciągające, choć bolesne, ale
Mała idzie dalej, wszystko przed nią.
Chce się też czekać po tym debiucie
na następną książkę autorki.
JUSTYNA SOBOLEWSKA
Cień butelki 4/6
Izabela Tumas, Tatko,
Wydawnictwo Śląsk,
Katowice 2024, s. 287
Po
wieści Breta Ellisa można rozpo-
znać po kilku zdaniach, „Strzępy” nie
są tu żadnym wyjątkiem. Bildungs-
roman w połączeniu z horrorem
o seryjnym mordercy, masturbacyjna auto-
fikcja równie dosadna w opisach seksu,
co zbrodni. Ellis – podobnie jak w „Księżyco-
wym parku” – we własną biografię wplata
elementy prozy gatunkowej i gorzkiej
Strzępki geniuszu 3/6
Bret Easton Ellis, Strzępy, przeł. Michał Rogalski,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, s. 736
czas płynie własnym rytmem, zegary nie
mają wskazówek. Żeby dostać się do Miasta,
trzeba „mieć kwalifikacje”, a własny cień
dosłownie z siebie zrzucić. Bohater ma dy-
lemat: zadomowić się tu, mimo że w tym
wymiarze dziewczyna go nie pamięta, albo
żyć w „realnym”, często nieznośnym świecie.
I bez niej. Mit miłości jest istotny, jeszcze
ważniejszy jest wątek odosobnienia i potęgi
podświadomości. Czy życie na jawie jest je-
dynym możliwym? Być może najtrudniej żyć
pomiędzy. Powracający motyw biblioteki,
miejsca schronienia, pamięci i przygód, stał
się modny w literaturze. Murakami ogrywa
go po swojemu i unika naiwnego romanty-
zmu. To zagadkowa, na poły fantastyczna,
baśniowa powieść, w której fani Japończyka
chętnie się zatopią. I nie tylko oni.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
społecznej satyry, całkowicie zacierając
granicę między tym, co prawdziwe, a tym,
co zmyślone. Nastoletni Brett kończy szko-
łę, pracuje nad swoją pierwszą powieścią,
a w wolnych chwilach chodzi do kina, upra-
wia seks (na szczęście ma wielu bardzo przy-
stojnych i otwartych na eksperymenty kole-
gów), imprezuje do upadłego: ot, codzienne
życie elitarnej młodzieży, która do szkoły
jeździ Porsche i Jaguarami, a pod mundurek
wkłada koszule od Armaniego. Wszystko się
zmienia, gdy do jego klasy dołącza nowy
uczeń, a w tym samym czasie seria maka-
brycznych zbrodni wstrząsa Los Angeles.
Ellis kapitalnie oddaje realia neonowych
lat 80., gęsto odwołując się do przebojów
filmowych i muzycznych. Gorzej z utrzy-
maniem napięcia i wiarygodnością postaci
w fabule rozciągniętej do 700 stron. Zdarzają
się przebłyski geniuszu, sceny zapisujące się
w pamięci, lecz otoczone są literacką watą.
Ellis niby pisze o samym sobie z chwilami zja-
dliwą ironią, lecz zbyt kocha własne słowa,
żeby to mogło odnieść pożądany skutek.
JAKUB DEMIAŃCZUK
k s i ą ż k i F r a g m e n t y k s i ą ż e k n a s t r o n i e : w w w . p o l i t y k a . p l / c z y t e l n i a
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 89
© NORIKO HAYASHI/PANOS PICTURES/FORUM MUZEUM SZTUKI W ŁODZ, MP (6)
W
ręczana od 2011 r. nagroda
im. Katarzyny Kobro to jedno
z najciekawszych wyróżnień
w polskiej współczesnej sztu-
ce. W kapitule zasiadają wyłącznie twórcy,
co sprawia, że hasło „Artyści artystom” ma
szczególną moc i wiarygodność. Poza tym
chodzi o to, by nagradzać twórców poszu-
kujących, przyjmujących w swoich działa-
niach artystycznych postawy progresywne
i bezkompromisowe, eksperymentujących
z formą, szukających odpowiedzi na trudne
pytania. Słowem: awangardowy krąg i żadna
komercja czy schlebianie gustom odbiorców
N
ajważniejszy dziś – co sugerują
branżowe ankiety – głos polskie-
go jazzu Marek Pospieszalski spo-
tyka tu jedną z najciekawszych
osobowości młodej sceny amerykańskiej,
także saksofonistkę, Zoh Ambę. Przyjecha-
ła, by zagrać z oktetem Pospieszalskiego
koncert, a później wspólnie nagrać album.
Samo w sobie jest to świetnie pomyślaną
promocją polskiej formacji skupiającej
osobowości krajowej sceny, a zarazem
ciekawym posunięciem artystycznym.
Sesje podobno nie były pozbawione
pewnych napięć, ale
efekt jest naturalny, ema-
nuje prostym pięknem
i siłą. Surowe brzmienie
Amby, której wzorcem
wydaje się pionier free
jazzu Albert Ayler, do-
skonale się połączyło z poszukiwaniami
polskiego lidera, którego fascynuje pol-
ska muzyka eksperymentalna tej samej
epoki. Mamy tu więc muzyczny język lat
60. – mocne gesty improwizacji i manipu-
lacje taśmą, osładzane napisanymi przez
Pospieszalskiego tematami. Realizacja
nagrania w niemieckich studiach Emila
Berlinera tylko podbija tę ponadczasowość
propozycji, w której Amba – co rzadkie
w jej wypadku – stała się bardziej częścią
potężnego kolektywu niż osobnym, domi-
nującym głosem.
BARTEK CHACIŃSKI
Wy
starczy wsłuchać się w tek-
sty Kuby Wandachowicza
albo Krzysztofa Ostrowskie-
go, by stwierdzić, że od za-
wsze radykalna łódzka kapela postpun-
kowa straciła wszelkie złudzenia ideolo-
giczne (jeśli je kiedykolwiek miała) i poszła
– ni mniej, ni więcej – ku nihilizmowi.
Utrzymała się w pogardzie dla wszelakiego
konsumpcjonizmu, karierowiczostwa, wbi-
jania się w owcze pędy i wyścigi szczurów,
tyle że słuszne anarchistyczne hasła nie
mają już oparcia w żadnym realnym kon-
tekście. Jak cios w twarz
uderza wątek skoku bez
spadochronu z otwiera-
jącej płytę piosenki „Bez
kasku”. Nastrój krańcowe-
go zdołowania pogłębiają
wizje odhumanizowanych
centrów handlowych i bezsensownych wę-
drówek po zawsze obcym mieście. A jed-
nak chciałoby się rzec – non omnis moriar.
Bo w tym krzyku o beznadziei jest głębszy
sens, trochę poza słowami, jakby w tle. Jest
racja podbijana potężnym brzmieniem
gitar i solidnie odmierzanym rytmem.
Mocna to płyta, choć zawiera tylko siedem
piosenek i wydawca określa ją mianem mi-
nialbumu. Ja nie mam wątpliwości, że po-
wrót CKOD do studia po 13 latach przerwy
to bardzo dobry obrót rzeczy nie tylko dla
fanów punkowej rebelii.
MIROSŁAW PĘCZAK
O
dnowiona formacja Linkin Park za-
miast „From Zero” powinna swoją
płytę zatytułować od jednego
z singli: „Heavy Is The Crown”.
Bo korona w tej pop-metalowej kategorii,
w której zespół od lat się poruszał, musi
ciążyć. I tak jak na początku Linkin Park
było sprawną rynkową kreacją, świetnie
wyczuwającą trendy, tak dziś stara się być
skuteczną machiną nostalgii dla dorosłej
już dziś młodzieży z początku wieku. Emily
Armstrong zatrudniona w miejsce zmarłe-
go śmiercią samobójczą Chestera Benning-
tona – wybitnie zdolnego
wokalisty LP – próbuje
udowodnić aż do prze-
sady, że się na to stano-
wisko nadaje. I bywa,
że na „From Zero” zespół
brzmi (choćby w „Cut the
Bridge”) jak wysilona, nieco bardziej krzy-
kliwa wersja samych siebie. Ta przewidy-
walność bywa przyjemna („The Emptiness
Machine”, „Good Things Go”), partie rapo-
we są jednak reliktem z innej epoki – w tej
dziedzinie wokalnej zmieniło się mnóstwo
– a gdy tylko tempo spada, jak w „Over
Each Other”, czuć już powiew nudy. Cały
album wydaje się przyzwoitą warsztatową
ucieczką przed tą ostatnią, najciekawszą,
gdy – jak w „Casualty” – zespół podąża
w stronę punkowej estetyki i elementów
noise’u. Lekkości w tym nie ma, ale nie tego
oczekiwaliśmy. BCH
Piękno i siła 5/6
Marek Pospieszalski Octet featuring Zoh Amba,
Now!, Instant Classic
Ożywczy nihilizm 5/6
Cool Kids of Death, Origami,
Mystic Production
Starają się 3/6
Linkin Park, From Zero,
Warner
Parada awangardy 4/6
Próba całości. Nagroda im. Katarzyny Kobro,
Muzeum Sztuki ms2 w Łodzi, do 3 sierpnia 2025 r.
n a p ł y c i e
w g a l e r i i się tu nie przecisną. Wystawa w łódzkim Muzeum Sztuki ms2, gro-
madząca prace wszystkich dotychczasowych laureatów, jest więc
szczególną panoramą najbardziej progresywnej polskiej sztuki
ostatniego półwiecza, indywidualnych twórczych postaw, które za-
wsze wybiegały w przód, bez obietnicy popularności i medialnego
sukcesu. Dlatego wśród prezentowanych na tej klarownie zaprojek-
towanej wystawie artystów jest wielu, których szersza publiczność
raczej nie zna, co nie znaczy, że nie są
warci poznania, jak Ewa Ciepielewska,
Karolina Wiktor albo – z już nieżyjących
– Gerhard Jürgen Blum-Kwiatkowski czy
Andrzej Lachowicz. Jednak znaleźli się
i tacy, którzy z różnych powodów prze-
bili się z kokonu awangardy ku szerszej
świadomości, jak laureat Oscara Zbi-
gniew Rybczyński czy popularna dzięki
„bananowej aferze” Natalia LL. To także
wyśmienita okazja, by się zastanowić,
gdzie przebiegają granice (jeżeli jeszcze
istnieją) oddzielające sztukę od niesztuki
i jak je przekraczano.
Krzysztof M. Bednarski, „Moby Dick”, 1997 r. PIOTR SARZYŃSKI
[ K U L T U R A ]
90 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Młody Wilk
Andrzej Sapkowski
nie odkładał pióra
i po dekadzie wydawniczego
milczenia publikuje
nową powieść o wiedźminie
Geralcie. Zapowiada też,
że „Rozdroże kruków”
to nie jest jego ostatnie słowo.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI
Gsdy w 1985 r. Andrzej Sapkowski
łał opowiadanie „Wiedźmin”
na konkurs miesięcznika „Fanta-
styka”, jury jakoś nieszczególnie
wyglądało historii fantasy. Liczyło
raczej na nowego Lema. Podob-
nie na początku lat 90. czytelnicy w Polsce pochłaniali przekłady
książek anglosaskich, na rodzimych twórców patrząc raczej nie-
chętnie. Jednak kilkadziesiąt lat później sytuacja nie mogłaby być
bardziej odmienna. Ukazująca się właśnie w Polsce powieść „Roz-
droże kruków”, dziewiąta w kolejności wydania książka ze świata
„Wiedźmina”, trafia do księgarń jako najgorętsza nowość roku.
Co więcej, na całym świecie na przekłady czekają miliony czy-
telników. Książki Sapkowskiego doczekały się tłumaczeń na po-
nad 40 języków i rozeszły się w przeszło 30 mln egz. (dane za rok
2022). Nawet więc dla przyzwyczajonego już do rozgłosu autora
ta premiera to z pewnością coś nowego. Jego poprzednia książ-
ka, wiedźmiński „Sezon burz”, trafiła do sprzedaży pod koniec
2013 r., gdy „Wiedźmin” był już fenomenem, ale jeszcze przed
nowymi falami popularności, które uczyniły z Geralta ikonę świa-
towej kultury. W 2015 r. premierę miała gra „Wiedźmin 3: Dziki
Gon” produkcji CD Projekt Red, a w 2019 r. na platformę Netflix
trafił pierwszy sezon serialu „Wiedźmin” z Henrym Cavillem
w roli tytułowej (w sezonie 4. zastąpi go Liam Hemsworth).
Po jego premierze był nawet moment, gdy Sapkowski znajdo-
wał się na szczycie listy najpopularniejszych autorów Amazona,
największej internetowej księgarni na świecie.
Pisarzem się jest, nie bywa
Łódzki pisarz rzecz jasna wie, ile osób czeka na jego nową
książkę. Zapytany natomiast, czy miało to na niego jakikolwiek
wpływ, czy siedziało to mu z tyłu głowy, gdy rozważał pomysł
na nową fabułę, odpowiada dosadnie: – Nic nie wpływało, nic
nie siedziało.
Na liście ewentualnych wpływów twórca dopuszcza pewne
wyjątki, choć innego rodzaju: – Na każdego pisarza mają wpływ
jego lektury, aktualne, dawne lub bardzo dawne, a wpływ może
być i świadomy, i nieświadomy. Albo wręcz podświadomy – mówi.
– Dość pilnie i konsekwentnie śledzę nowości w fantasy, a wraże-
nia mam różne, w skali od ciśnięcia w kąt po pierwszych dziesięciu
stronach, poprzez wzruszenie ramionami, do zachwytu. Po tych
ostatnich owszem, zły bywam, że wcześniej sam na to nie wpa-
dłem i tak nie napisałem. Ale raczej rzadko – dodaje, po czym
rozwija kwestię świadomości trendów i ewolucji w preferowa-
nym przez siebie czytelniczo i twórczo gatunku: – Fantasy ulega
przemianom? Ha, truizm co się zowie, powie każdy, kto przeszedł
[ K U L T U R A ]
© MATERIAŁY PRASOWE
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 91
drogę od Tolkiena do Joego Abercrombiego, kto zna zarówno „Był
sobie raz na zawsze król” T.H. White’a i „The Bright Sword” Lva
Grossmana. Ale jeśli w nowoczesnej fantasy jest jakiś dający się
wyodrębnić trend, to sorry, ja go wyodrębnić nie potrafię. Siła
dobrej fantasy w tym, że się w trendy nie wpisuje. Albo wręcz wy-
łamuje z nich.
Przez lata, jakie oddzielają premierę „Sezonu burz” od uka-
zującego się właśnie „Rozdroża kruków”, Andrzej Sapkowski
pozostawał aktywny nie tylko jako czytelnik, ale również jako
pisarz. Choć perspektywa fanów jest inna – trzeba było czekać
ponad dekadę, by twórca przerwał swoje milczenie. On widzi
to inaczej: – Jedni piszą książkę po książce, pauz nie robiąc
praktycznie wcale – jak David Baldacci albo James Patterson,
dla szybkiego przykładu. Inni między kolejnymi książkami mają
dłuuugie odstępy – tłumaczy. – Wszystkich – w tym i mnie, natu-
ralnie – należy traktować jako pisarzy stale i nieprzerwanie ak-
tywnych. Pisanie to nie techniczne rysowanie literek na papierze
czy stukanie w klawiaturę. To proces, który trwa nieprzerwanie.
A ile tekstu się w wyniku takiego procesu urodzi, ile czasu zajmie
stworzenie zamkniętej fabuły – i ile minie od poprzedniej – to są
nieistotne detale.
Jakie są motywacje pisarza, który tyle osiągnął? Nasuwają się
porównania choćby ze Stephenem Kingiem, bo ten wciąż pisze,
mimo że w horrorze osiągnął wszystko, co tylko wydaje się moż-
liwe. – A ja, proszę sobie imaginować, wiem, co odpowiedziałby
na takie pytanie King – mówi Sapkowski. – Że pisanie to jego „ra-
ison d’être”. Że po bez mała pół wieku od debiutu i sprzedanych
w tym czasie grubo ponad 300 mln egzemplarzy ma się jeszcze
wolę i ochotę błysnąć takimi rewelacjami jak „Billy Summers”
i „Baśniowa opowieść”. I że to z pewnością nie koniec.
Gdy w latach 90. Andrzej Sapkowski tworzył swoje najbar-
dziej rozpoznawalne dzieło, opowiadał o swoim „zawodowym”
podejściu do pisania: wstać rano, pracować niczym na etacie,
trzymać się zadeklarowanych terminów. Teraz nieco się te za-
sady zmieniły. Wstawać rano? O ile rano to dziesiąta. Pracować
jak na etacie? Pod warunkiem że średnio godzinę dziennie albo
mniej. Terminy? – Nikomu nie pozwoliłbym narzucić sobie żad-
nych. Siebie wliczając.
„Rozdroże kruków” ukazuje się więc w innych wydawniczych
okolicznościach, napisał je autor, który z nikim nie musi się
już o nic ścigać, nikomu nic udowadniać, poza samym sobą.
A sam wiedźmin, Geralt z Rivii, słynny Biały Wilk, jest tu wil-
czym szczenięciem.
Przygody młodego Geralta
Zanim przejdziemy do nowej powieści Andrzeja Sapkow-
skiego, należałoby cofnąć się do 1993 r., kiedy na półki księgarń
trafił zbiór opowiadań „Ostatnie życzenie”, a w nim m.in. „Głos
rozsądku”, czyli podzielona na małe fragmenty (porozmiesz-
czane między kolejnymi opowiadaniami) fabuła, w której
Geralt, ranny po starciu ze strzygą, leczy się w świątyni Meli-
tele pod okiem kapłanki Nenneke. W czasie rekonwalescencji
wiedźmin poznaje młodą Iolę, przed którą się otwiera, czego
zapis znajdziemy w „Głosie rozsądku 4”. Tam też Biały Wilk
wspomina swoje pierwsze dni na tzw. szlaku, czyli gdy wyru-
szył z wiedźmińskiego Siedliszcza w Kaer Morhen, by za opłatą
tępić zagrażające ludziom potwory, tymczasem jego pierwszy
potwór był łysy, miał brzydkie popsute zęby i był człowiekiem,
którego Geralt zabił, by ochronić kilkunastoletnią dziewczynkę
przed gwałtem.
„Rozdroże…” rozpoczyna się w momencie, gdy Geralt, spętany,
wysłuchuje tyrady wójta Bulvy, który sądzi go za owo, jak twier-
dzi przedstawiciel lokalnej władzy, morderstwo. Nowa powieść
przenosi cykl do roku 1229. Geralt ma wówczas lat ledwie 18.
W kontekście znanych nam wydarzeń: w 1251 r. Geralt odcza-
ruje strzygę, co opisano w opowiadaniu „Wiedźmin”; w 1263 r.
Nilfgaard dokona rzezi Cintry, z której cudem ocaleje księżniczka
Cirilla, co z kolei stanie się iskrą dla opowieści, którą my znamy
jako powieściowy pięcioksiąg wiedźmiński.
– Ponieważ pięcioksiąg definitywnie zamknął drogę w przy-
szłość, autorowi została przeszłość. Sidequel, jak „Sezon burz”.
Albo prequel – tłumaczy Andrzej Sapkowski. Twórca „Wiedźmina”
jasno bowiem zapowiedział, że historia Geralta została zakoń-
czona w „Pani jeziora”, co wyklucza mowę o kontynuacji. Ale nie
wyklucza historii rozgrywających się wcześniej.
Sapkowski ma tu podobną swobodę do Mike’a Mignoli. Jak
tłumaczy twórca „Hellboya”, szczęśliwym przypadkiem sam
napisał, że tytułowy bohater jego komiksów trafił na Ziemię
w 1944 r. Tymczasem pierwsza opowieść z jego udziałem, „Na-
sienie zniszczenia”, rozgrywa się w 1994 r. Mignola mógł więc iść
z całą historią do przodu, dając jej finał w „Hellboyu w piekle”,
a i tak wciąż ma pół wieku przygód bohatera do opisania. Takoż
Geralt – między wyruszeniem przez wiedźmina na Szlak a ata-
kiem Nilfgaardu na Cintrę mijają trzy dekady, a choć opisano
już wiele z tego, co działo się w tzw. międzyczasie, jeszcze więcej
pozostaje owiane tajemnicą.
Ile „Witchera” w „Wiedźminie”?
Autor zaprzecza, żeby ikonografia gier
miała wpływ na to, o czym i jak pisze.
92 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ K U L T U R A ]
Przy czym autor podkreśla, że nowe publikacje nie powinny
zmieniać tego, jak winna zaczynać się czytelnicza przygo-
da z Geraltem. – Dobrze będzie jednak, gdy wyjaśnię, że choć
„Rozdroże...” jest formalnie prequelem i początkiem cyklu we-
dług wewnętrznej chronologii, nie zalecałbym książki jako
pierwszej w tzw. recommended reading order. Jako pierwszą
w porządku niezmiennie zalecałbym „Ostatnie życzenie” – wy-
jaśnia Sapkowski.
Skąd taka uwaga? Jednym z powodów może być to, że choć
„Rozdroże kruków” bez problemu broni się jako samodzielna po-
wieść, ot, przygoda w świecie wiedźmina, podczas której młody
Geralt po raz pierwszy styka się z „prawdziwym światem”, czyli
rzeczywistością poza Kaer Morhen, to czytana z perspektywy
fana serii będzie dawała olbrzymią satysfakcję. Sapkowski nafa-
szerował ją bowiem odpowiedziami na pytania, które miłośnicy
„Wiedźmina” zadawali od lat.
Rozwinięcia i wyjaśnienia
Strukturalnie „Rozdroże…” sprawia wrażenie zbioru opo-
wiadań poskładanego w spójną powieść. Trochę jak „Krew el-
fów”, inaczej niż „Sezon burz”, gdzie owe szwy były aż nazbyt
widoczne, a niektóre motywacje dla łączenia wydarzeń spra-
wiały wrażenie pretekstowych. W nowej powieści działa to dużo
Lwią część książki wypełniają natomiast starcia młodego łowcy
z kolejnymi monstrami (Sapkowski sięga po nowe stwory, takie
jak zatrawce, zorril, mamutak czy hippokamp), ale i złymi ludźmi.
Ma się podczas lektury wrażenie olbrzymiej „gęstości” – autor
co rusz podrzuca nam nowe informacje, często ciekawostki dla
fanów. Dowiadujemy się, dlaczego Geralt swoje konie nazywa
Płotka, dlaczego nosi opaskę, po co wymyślił swój wiedźmiński
kodeks czy też jak naprawdę nazywa się wiedźmin Eskel. – Cza-
sem korciło mnie, by rzeczy dawniej zasygnalizowane jednym jeno
zdaniem lub słowem rozwinąć i wyjaśnić. Czasem uszczegółowić.
Czasem rozszyfrować pewnych rzeczy genezę – wyjaśnia autor.
– Ale wszak nigdy nie miało być „Rozdroże...” czymś w stylu – że po-
służę się świeżutkim przykładem – „From the Wizarding Archive”
J.K. Rowling, ale niezależną – i integralną – fabułą. Konieczne były
nowe i świeże elementy fabułę integrujące.
Przy czym znajdą się w tej powieści rzeczy, które znawcom
„Wiedźmina” zapalą kilka alarmowych lampek. Choćby wspo-
mniany medalion Holta, na którym kły szczerzy żmija – mogłoby
to sugerować związek ze Szkołą Żmii, znaną z wiedźmińskich
gier komputerowych. Tu jednak autor od razu ucina: – Nie ma
w „Rozdrożu...” żadnych nawiązań do gier. „Żmijowy” medalion
Prestona Holta jest absolutnie przypadkowy. Równie dobrze mógł-
bym uczynić medalion podobnym do jastrzębia albo rosomaka,
albo czegokolwiek innego. Nie ma też w tekście, byśmy już w pełni
wyszli na suchy grunt, ani słowa o jakiejś „szkole”.
Innym ewentualnym łącznikiem między książkami a grami jest
kwestia wiedźmińskich mieczy, które – jak powszechnie wiado-
mo – są dwa: żelazny i srebrny. W „Rozdrożu kruków” zarówno
Preston, jak i Geralt oba noszą na plecach. Jak Geralt w grach.
Inaczej niż Geralt w pięcioksięgu czy opowiadaniach (w „Sezonie
burz” jest to wspomniane). Ale i tu Sapkowski zaprzecza, żeby
ikonografia gier miała wpływ na to, o czym i jak pisze – choćby
się to wydawało ewolucją wizerunku bohatera w stronę tego wi-
zualnie upowszechnionego.
Dzisiejszy Andrzej Sapkowski od tego piszącego powieściowy
pięcioksiąg z pewnością trochę się różni – styl zdaje się oszczęd-
niejszy, jakby autor nie chciał aż tak rozpędzać się w sceny i dialo-
gi, bardziej stawiał na posuwanie akcji do przodu. Jednocześnie
przynosi tę samą, niespotykaną u innych zdolność wprowadzania
nowych postaci i momentalnego rysowania ich jako pełnokrwi-
stych, intrygujących, fascynujących czy odrzucających. I dzięki
temu głównie, nie dzięki monstrom i opisom niezwykłych krain,
ten świat żyje i przyciąga.
Jednocześnie Sapkowski pilnuje, żeby jego fantastyczne opo-
wieści pozostały głęboko zakorzenione zarówno w sprawach uni-
wersalnych, jak i nieco bardziej aktualnych, co dobrze oddaje
cytat z jednej z kapłanek bogini Melitele: „Wiem, o co im szło. Też
o prawo. Takie, że pomoc medyczna udzielana niewiastom jest
z prawem sprzeczna i karalna. Wymyślili to, rzecz jasna, mężczyź-
ni. Ha, gdyby to oni zachodzili w ciążę, zabieg terminacji byłby
ogłoszony świętym misterium i odbywałby się on przy modłach,
kadzidłach i chóralnych śpiewach”.
Dziś złożone postacie kobiece występujące w kluczowych dla
fabuły rolach nikogo w fantastyce nie dziwią. Nie zdziwią więc
również w „Rozdrożu…”. Podobnie nawiązania do praw kobiet.
Fantasy ulega przemianom – inni dogonili pod tym względem
Sapkowskiego, co jednak nie czyni go mniej aktualnym.
Nade wszystko jednak „Rozdroże kruków” potwierdza, że są
w świecie „Wiedźmina” jeszcze historie warte opowiedzenia.
– Nowa książka będzie – zapowiada autor. – Szczegółów naturalnie
nie zdradzę. A kiedy powstanie? Nie wie nikt. Gdy określę horyzont
czasowy na rząd trzech–czterech lat, to będzie bez dużego ryzyka.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI
Andrzej Sapkowski już zapowiada kolejną książkę. Może za trzy, cztery lata.
lepiej. Mamy więc mechanizm fabularny, którym są przygody
początkującego wiedźmina, mamy również wątek przewodni,
nawiązujący do wydarzeń z roku 1194, kiedy nastąpił motywowa-
ny nienawiścią atak na Kaer Morhen, w wyniku którego zginęło
wielu wiedźminów.
Z tymi wydarzeniami związana jest historia Prestona Holta,
czyli wiekowego już wiedźmina, noszącego na szyi medalion
z łbem żmii. W „Rozdrożu…” pełni funkcję kogoś w rodzaju
mentora nastoletniego Geralta. To w tym wątku poznajemy nie
tylko prawdę o roku 1194, ale również o słynnej publikacji „Mon-
strum albo wiedźmina opisanie”, w dużej mierze odpowiadają-
cej za wiele krążących wśród ludzi krzywdzących stereotypów
o łowcach potworów. Dowiemy się również wiele o początkach
wiedźminów, ich powstaniu, motywacjach stojących za tym lu-
dzi, jak i przyczynach rozłamów wśród tzw. szkół czy cechów,
przez co oprócz Wilków są np. Koty. „Rozdroże kruków” sprawia
przy okazji, że animacja „Wiedźmin: Zmora wilka” produkcji
Netflixa rażąco odbiega od literackiego cyklu w opisie wydarzeń
w Kaer Morhen.
© PIOTR KAMIONKA/REPORTER
94 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Szmery infosfery
Jak odnaleźć spokój w czasach, gdy nawet frytkownica walczy o naszą uwagę
za pomocą powiadomień? Małgorzata Halber szuka wsparcia u krytyków
cyfrowego kapitalizmu, a słuchacze – w dźwiękowych pejzażach muzyki ambient.
MICHAŁ KLIMKO
‚‚M
am wrażenie, że poło-
wa mojego życia jest
wymyślona, ponieważ
dzieje się w telefonie”
– pisze w książce „Ha-
łas” Małgorzata Halber. Pisarka, dzien-
nikarka i rysowniczka mierzy się w niej
z problemem wszechobecnego nadmiaru.
To suma informacji, dźwięków, obowiąz-
ków i potrzeb, które, połączone, zmieniają
się, jak to widzi autorka, w „złego Kapita-
na Planetę, którego siłą połączonych mocy
boli cię głowa, jesteś zmęczony i nie pamię-
tasz, czego w ogóle chcesz”. Halber nazywa
ten zbiór hałasem, który definiuje jako wie-
lopoziomowe, codzienne przeszkadzanie
wprawiające nas w stan niepokoju. Hałas
różni się od chaosu tym, że nie ma przed
nim ucieczki – nie wystarczy zamknąć oczu,
by zniknął, tak samo jak najlepsze zatyczki
nie pomogą uciec od wibracji, które gene-
rują przejeżdżające za oknem tramwaje.
– Im dłużej pracowałam nad książ-
ką, tym częściej okazywało się, że osoby,
z którymi rozmawiam, przyznają, że czu-
ją się dokładnie tak samo jak ja, że coś im
nieustannie przeszkadza – mówi Halber.
– Wszyscy jesteśmy wystawieni na niezno-
śną ilość bodźców. Do obsługi Facebooka
potrzebny jest dziś licencjat z informa-
tyki. A aplikację na telefon ma nawet
frytkownica, co najpewniej skończy się
tym, że kiedyś mój organizm nie wytrzy-
ma skoku kortyzolu wywołanego kolej-
nym powiadomieniem.
W centrum tego hałasu są media
społecznościowe wraz z ich mechani-
zmami polującymi na naszą uwagę.
To narzędzia, które miały ułatwić nawią-
zywanie i utrzymywanie relacji, i wciąż
zdarza im się spełniać tę funkcję – sama
Halber zgromadziła wokół siebie dużą
społeczność w czasie strajku kobiet, wy-
korzystując swoje zasięgi na Facebooku
do udostępniania relacji z odbywających
się w całej Polsce protestów. Jednocześnie
coraz częściej wspominamy o tych plat-
formach w kontekście budowania po-
działów i inwigilacji. Ich najcenniejszym
zasobem jest nasz czas, a co za tym idzie
– dane, które przekazujemy cyfrowym gi-
gantom. I choć możemy godzić się na to,
że każdy lajk na Facebooku czy wpisanie
hasła do wyszukiwarki to pozbawienie się
części prywatności, wieloma wrażliwymi
danymi dzielimy się nieświadomie.
Przykłady? Weźmy niewinny termo-
stat wchodzący w skład systemów „in-
teligentnych domów” opracowanych
przez Alphabet, spółkę matkę Google.
Jak tłumaczy przytaczana przez Halber
Shoshana Zuboff, autorka monumental-
nego „Wieku kapitalizmu i inwigilacji”,
nie tylko kontroluje on temperaturę, ale
też śledzi ruch domowników i zbiera
dane z podłączonych do niego aplikacji
w lodówce czy samochodzie. Wszyst-
ko to trafia na serwery Google, do bazy
wiedzy o naszych przyzwyczajeniach,
z której chętnie czerpią reklamodawcy.
Oczywiście w teorii możemy nie zgodzić
ilustracja mirosław gryń
[ K U L T U R A ]
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
się na zbieranie danych przez termostat.
Wymaga to jednak zapoznania się z re-
gulaminem (napisanym w sposób, który
skutecznie do tego zniechęca) i podjęcia
ryzyka, że urządzenie nie będzie działać
prawidłowo. Czyli temperatura w miesz-
kaniu zacznie wariować, a inteligentny
dom padnie ofiarą rosyjskich hakerów
z braku odpowiednich zabezpieczeń.
– To mogłoby brzmieć jak bunt nasto-
latka, który odkrywa, że korporacje rządzą
światem, gdyby nie to, że w tym przypad-
ku faktycznie tak jest – przyznaje Halber.
– Ciągle spotykam się z niedowierzaniem,
kiedy tłumaczę znajomym, że gdy np. ko-
rzystając z aplikacji Vinted, dajesz jej do-
stęp do aparatu, to ona rzeczywiście śledzi,
na których ogłoszeniach zawieszasz swój
wzrok, i proponuje podobne produkty.
To sprawy, o których się nie wie, także dla-
tego, że w kwestii zdobywania informacji
coraz częściej ograniczamy się do treści, ja-
kie podsuwają nam media społecznościo-
we. A ich algorytmy są nietransparentne
i nie podlegają regulacjom.
W rezultacie prawdziwe trzęsienia ziemi
w świecie cyfrowym dla większości użyt-
kowników przechodzą niemal niezauwa-
żalnie. Taką cichą rewolucją była choćby
zmiana algorytmów Facebooka w 2018 r.,
która – według zapowiedzi Marka Zucker-
berga – miała wzmacniać więzi między
użytkownikami poprzez promowanie
treści „zachęcających do szerszej debaty”.
Przemilczał jedynie, że do dyskusji zachę-
cają nas przede wszystkim treści budzące
sprzeciw, jak wpis znajomego antyszcze-
pionkowca. Zmiana okazała się sukcesem
– jak wynikało z badań przeprowadzonych
przez Facebooka, rzeczywiście zaczęliśmy
spędzać na platformie więcej czasu. Jed-
nocześnie zaczęliśmy też czuć się gorzej,
nie bardzo wiedząc dlaczego. Z kolei jedna
z ostatnich zmian algorytmu doprowadzi-
ła do znacznego spadku zasięgu profili
mediów informacyjnych, co w kontekście
oskarżania Facebooka o łamanie praw au-
torskich trudno interpretować inaczej niż
jako pokaz siły.
– Lubię zadawać pytanie: czy pamiętasz,
jak wyglądał internet 10 lat temu? Czy
pamiętasz, jak nie było kodu do niekoń-
czącego się przewijania treści? Nasz czas
spędzany w sieci był wtedy o wiele krótszy.
Dźwięki powiadomień, kropki sygnali-
zujące pisanie wiadomości, odliczanie
do końca aukcji Allegro – to wszystko na-
rzędzia wymierzone w naszą uwagę. Nie
rozmawiamy o tym na co dzień, mimo
że wszyscy korzystamy z tych samych
platform i działają na nas w podobny
sposób. A jeśli się nad tym zastanowić,
to nawet wybór prezydenta USA nie ma
takiego wpływu na nasze życie jak to,
kto zasiada w radzie nadzorczej Mety czy
Google’a – dodaje Halber. Choć już wobec
pozycji, jaką w nowym gabinecie Donal-
da Trumpa ma właściciel portalu X Elon
Musk, amerykańskie wybory wydają się
w tym kontekście wyjątkowo istotne.
Ciągła ekspozycja na bodźce wpły-
wa na naszą umiejętność skupienia.
To nie nowina – już w latach 70. XX w. eko-
nomista Herbert Simon zauważył, że w do-
bie nadmiaru informacji uwaga odbiorcy
staje się zasobem coraz rzadszym, a więc
cenniejszym. Jak wynika z badań Glorii
Mark z University of California, przecięt-
ny czas skupienia na ekranie wynosi dziś
47 s w porównaniu z 2,5 min dwie dekady
temu. Gdzie się podziały brakujące dwie
minuty? Najpewniej przeznaczamy je
na skanowanie wzrokiem kolejnych na-
główków, zdjęć i wpisów.
Aby skuteczniej poruszać się w nad-
miarze treści, wykształciliśmy bowiem
nowy rodzaj uwagi – z głębokiej, zwią-
zanej ze skupieniem przez dłuższy czas
na jednym zagadnieniu, przechodzi-
my w tryb tzw. hiperuwagi. Piszą o tym
w Dwutygodniku Anna Cieplak i Michał
Krzykawski, zajmujący się zawodowo te-
matem uważności. Hiperuwaga charakte-
ryzuje się wysokim stopniem podatności
na nudę – to za jej sprawą coraz częściej
męczymy się przy lekturze powieści,
za to łatwo nam przepaść na długie go-
dziny w strumieniu treści TikToka. I choć
w pewnych sytuacjach może być zale-
tą – ułatwia choćby szybkie wyłowienie
z tekstu kluczowych informacji – to jako
wiodący tryb poznawczy bardziej nam
szkodzi, niż pomaga. Przede wszystkim
odbierając umiejętność głębszego zaan-
gażowania w lekturę, ale też przytępiając
naszą wrażliwość.
Doświadczają tego użytkownicy me-
diów, ale też – może zwłaszcza – twórcy
treści. – Długo myślałem, że największym
problemem w mojej pracy dziennikarza
zajmującego się śledzeniem wiadomości
ze świata będzie nadążanie za tym, by być
na bieżąco – mówi Mateusz Grzeszczuk,
autor podkastu informacyjnego „Podróż
bez paszportu”. – W pewnym momen-
cie zauważyłem jednak, że wiadomości
np. z wojny na Ukrainie, którymi dzielę się
z bliskimi, wzbudzają w nich znacznie wię-
cej emocji niż we mnie, bo dla mnie to tylko
jedna z wielu kart w przeglądarce. Jedno-
cześnie konsumuję masę książek i widzę,
że treści drukowane przyswajam zupełnie
inaczej, głębiej. Postanowiłem więc spraw-
dzić, jak informacje, które zdobywam w sie-
ci, zadziałają w innej formie.
REKLAMA
[ K U L T U R A ]
96 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Efektem jest książka „Światy lękowe”,
próba przełożenia szumu informacyjne-
go na język literatury. To rodzaj dzienni-
ka, którego narrator płynnie przechodzi
od opisu mycia zębów do informacji
dotyczących dzietności w Korei, książek
zakazanych w Rosji czy wyrzucania zwie-
rząt domowych przez Włochów. Dobrze
oddaje to stan rozproszenia uwagi, jakie-
go doświadczamy na co dzień podłączeni
do sieciowego strumienia treści.
– Portale zalewają nas niekończącą się
ilością informacji. Ale bez odpowiedniego
kontekstu nie mówią nam wiele o naszej
codzienności – dodaje Grzeszczuk. – Dla-
czego decyduję się na kupno tego, a nie
innego smartfona? Dlaczego mamy tyle
gruzińskich piekarni, a moi znajomi piją
kazachskie wino? Można powiedzieć,
że moja książka to próba powrotu do cza-
sów, w których każda informacja miała
swoją wagę.
Niecodziennym sprawdzianem, jak
internetowe treści odnajdą się w nowym
kontekście, jest „Hejt polski” – książka,
w której lewicowa aktywistka (a przy tym
kontrowersyjna zawodniczka freak figh-
tów) Maja Staśko zebrała w druku tysiące
nienawistnych komentarzy, jakie regu-
larnie otrzymuje w mediach społeczno-
ściowych. Język, który w internecie staje
się już niemal przezroczysty, na kartach
tradycyjnych mediów uderza z dużo więk-
szą mocą. A z komentarzy, jakie pojawiły
się po publikacji tej książki-happeningu,
można by stworzyć jej kontynuację.
O tym, że internet nie jest przyjaznym
miejscem, nie trzeba przekonywać
liderów branży technologicznej.
Ci – wzorem Steve’a Jobsa, który zabra-
niał swoim dzieciom korzystać z produk-
tów Apple – najchętniej wysyłają dzieci
do prywatnych szkół waldorfskich, gdzie
zamiast bawić się smartfonami i goglami
VR, spędzają godziny na świeżym powie-
trzu. Możliwość fizycznej ucieczki od ha-
łasu bywa formą przywileju – od posia-
dania domu za miastem, przez pieniądze
na czesne w przedszkolach Montessori,
po udział w promowanych przez influ-
encerów odosobnieniach, warsztatach
i retreatach, gdzie można na powrót
nawiązać kontakt z naturą i przejść du-
chową przemianę, zwykle za słoną opła-
tą. Na Bali, w Bieszczady – byle z dala
od miejskiego zgiełku.
Opowieść o hałasie jest bowiem pisana
z perspektywy miasta, co podkreśla Mał-
gorzata Halber, mieszkanka warszawskiej
Ochoty. „Po wyjściu z domu, przez cały
czas na mieście, podróży tramwajem,
metrem, czekania na zmianę świateł
wędruję godzinami w hałasie powyżej
76 dB” – relacjonuje wyjście z mierni-
kiem dźwięku. Jak możemy przeczytać
na stronie sanepidu, ekspozycja na ha-
łas powyżej 75 dB powoduje „nadciśnie-
nie tętnicze, bóle głowy czy zaburzenie
pracy żołądka oraz dyskomfort, który
prowadzi do wzrostu wydzielania ad-
renaliny”. Według Europejskiej Agencji
Środowiska maksymalny poziom hałasu
dla ruchu drogowego powinien wynosić
53 dB. Wystarczy jednak wyjść na duże
skrzyżowanie w większym mieście,
by się przekonać, że skala hałasu sięga
tam wartości zarezerwowanych dla mło-
tów pneumatycznych.
Łatwo w tym huku zapomnieć, że pra-
wo do ciszy jest jednym z praw człowieka,
na co zwracała uwagę już w 1969 r. Rada
Muzyczna przy UNESCO. Z inicjatywy
Witolda Lutosławskiego potępiła „nie-
dopuszczalne pogwałcenie wolności
osobistej” poprzez nadużywanie muzyki
w miejscach publicznych i prywatnych.
Sam kompozytor nazywał przymus słu-
chania muzyki „jednym z koszmarów
i absurdów naszej epoki”. Szczególnie
krytycznie wyrażał się o wątpliwej ja-
kości muzyce rozrywkowej (nazywał ją
background music), która jest „rodzajem
hałasu czy szmeru, towarzyszy wszystkim
czynnościom człowieka”. „Jeśli się wsącza
przez kilkanaście godzin dziennie w ucho
współczesnego człowieka ten zorgani-
zowany szmer, następuje znieczulenie
na bodźce o charakterze artystycznym”
– ostrzegał.
Podobnie musiał czuć się brytyjski
kompozytor Brian Eno, czekając prawie
dekadę później na samolot na lotnisku
w Kolonii. „Wszystko było tam cudowne,
z wyjątkiem muzyki. Ta była okropna”
– wspominał po latach. To z tego poczu-
cia niezgody narodziła się płyta „Music
for Airports”, jeden z pionierskich albu-
mów nurtu ambient. Czyli muzyki tła,
która w ostatnich latach zalicza znaczne
wzrosty popularności. W 2023 r. rynek
był wyceniany na 1,7 mld dol. Sporo jak
na utwory pozbawione nie tylko refrenów,
ale też rytmu.
– Z pewnością wpływ na popularność
ambientu miała pandemia, gdy ludzie
siedzieli w domu i szukali nowej muzyki,
a algorytmy Spotify zaczęły podsuwać im
kolejne wyciszające playlisty. Ale sporą
karierę robi też na TikToku, gdzie dzia-
łają ambientowi twórcy o milionowych
zasięgach – mówi Tomasz Bednarczyk,
tworzący muzykę elektroniczną pod
szyldem Somewhere Nowhere. Ambient
definiuje z jednej strony jako muzykę
użytkową, która leci w tle i nie zwracamy
na nią uwagi. Jest też druga strona, sku-
piona na emocjach. – Brałem kiedyś udział
w projekcie, w ramach którego tworzyłem
muzykę do terapii z użyciem psychode-
lików, by za pomocą dźwięków pomóc
wywołać stany transcendentalne. Ale
nie potrzeba środków psychoaktywnych,
by muzyka wprowadzała nas w określo-
ny nastrój – w przypadku ambientu za-
zwyczaj uspokojenia, relaksu. Mieszkam
niedaleko centrum handlowego, w któ-
rym codziennie przez kilka godzin pusz-
czają dźwięki dżungli. I zupełnie zmienia
to doświadczenie przebywania w tej prze-
strzeni, gdzie przez resztę dnia trudno
jest wytrzymać.
Ambient zostawia dużo miejsca wy-
obraźni odbiorcy. Daje też twórcom
pole do podsuwania własnych inspiracji.
W muzycznym uniwersum Bednarczyka
ważną rolę odgrywają sympatyczne koty
(obecne na okładkach i w tytułach, choć-
by albumu „Catbient”), ale też motywy
japońskie. To częsty trop zarówno na sce-
nie ambientowej, gdzie japońscy artyści
mają ogromne zasługi (by wspomnieć
jedynie Hiroshiego Yoshimurę, przeży-
wającego właśnie szczyt popularności
– dwie dekady po śmierci), jak i w szero-
ko rozumianej „estetyce przytulności”. Tę
znamy z serii kojących książek, na czele
z bestsellerem Toshikazu Kawaguchiego
„Zanim wystygnie kawa” (ponad 100 tys.
sprzedanych egzemplarzy w Polsce), gier
wideo w stylu „Animal Crossing”, symu-
latora rajskiej wyspy, ratującego psychikę
graczy w pierwszych miesiącach lock-
downu. Czy niezliczonych przewodników
po „japońskiej sztuce życia”, oczywiście
tej wyobrażonej, bo przepracowany
mieszkaniec zatłoczonego Tokio prędzej
niż w poradniku wabi-sabi odnalazłby się
w „Hałasie” Halber.
Wyobraźnia jako forma sprzeciwu wo-
bec systemowej opresji to też jedna z ulu-
bionych figur autorki, chętnie sięgającej
po manifesty lidera ruchu surrealistyczne-
go André Bretona, który wzywał do zrzu-
cenia „jarzma tyrańskich konieczności
praktycznych” i szukania „cudowności
w codzienności”. Do tego konieczna jest
jednak gotowość na odpoczynek, również
od wewnętrznego przymusu produktyw-
ności. Jak nazywa to Halber – „moment,
kiedy nic nie muszę i dzięki temu mam
w sobie gotowość poznania”. W koń-
cu żeby protestować przeciwko temu,
co nam szkodzi, najpierw musimy wie-
dzieć, co to jest. Po lekturze „Hałasu” na-
mierzenie jego źródeł nie powinno stano-
wić problemu.
MICHAŁ KLIMKO
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 97
Po śmierci
pozostać sobą
Mam poczucie, że ten film przygotował mnie
na śmierć ojca – mówi Jan P. Matuszyński,
reżyser dramatu „Minghun”.
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Mimo podobnej tematyki – śmierci
dziecka i żałoby po nim – „Minghun” to zasadniczo różny film
od „Ostatniej rodziny” i „Żeby nie było śladów”.
Przypomina baśń albo medytację.
JAN P. MATUSZYŃSKI: – Chciałem zrobić coś innego. Osobnego.
Nakręciłeś swój pierwszy film o współczesności,
którego akcja mogłaby się toczyć w dowolnym mieście
Europy Środkowo-Wschodniej.
Takie było pierwotne założenie scenarzysty Grzegorza Łoszew-
skiego. Pierwsza wersja tej historii, jeszcze na poziomie treatmen-
tu, działa się w Strasburgu. Były też przymiarki chyba do Londynu,
a potem tekst został zaadaptowany do polskich realiów, konfron-
tując kulturę Dalekiego Wschodu z wartościami rozbudzonego
religijnie społeczeństwa katolickiego. Jurek, postać grana pięknie
przez Marcina Dorocińskiego, jest Polakiem, ale też co najmniej
agnostykiem, reprezentuje zlaicyzowany Zachód, przez co tworzy
się wyraźny dysonans, który mnie jako twórcę bardzo pociąga.
Konfrontuje się z kulturą Dalekiego Wschodu, a właściwie jakimś
jej wyobrażeniem czy wariacją.
To twoja odpowiedź na polską dewocję?
Długo się głowiłem nad tym, jak opowiedzieć tę historię, żeby
nie sprowadzać jej do pytania, czy Jurek ma pochować córkę
w obrządku katolickim, czy w ramach ceremonii minghun. Nie
są to przecież jedyne możliwości. Jest ich więcej.
Bohater nie dość, że jest agnostykiem, to jeszcze ożeniony
jest z Chinką, powraca po kilkunastu latach z Wielkiej Brytanii,
z córką też żyjącą w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami.
To zawahanie noszę w sobie od bardzo dawna. Na początku
lat 90. moja mama regularnie jeździła do Wielkiej Brytanii, najczę-
ściej do Cambridge, na wielomiesięczne stypendia. Często zabie-
rała mnie i mojego pięć lat starszego brata Szymona ze sobą. Dla
mnie to były przede wszystkim wycieczki do sklepów z płytami
i kasetami VHS, których oferta o niebo przewyższała polską. Siłą
rzeczy te wyjazdy również oznaczały zderzenie z innymi kultura-
mi, nie tylko brytyjską. Poznawaliśmy koleżanki i kolegów mamy
z Węgier czy Stanów Zjednoczonych, którzy lata spędzili w Afryce.
Pierwszy raz wtedy, mając jakieś dziewięć lat, poczułem, że Polska
była cywilizacyjnie cofnięta, w 95 proc. katolicka, bez mniejszości.
A tam wszystko mieszało się w tyglu. „Minghun” w jakimś sensie
na to zetknięcie z wielokulturowością odpowiada.
Jak ta różnorodność wpłynęła na twoją wiarę, na to, kim jesteś?
W naszym kraju utrudnia się możliwość poznania innych religii.
Uważam, że tak naprawdę nie szanuje się u nas innych wyznań.
Przypadek sprawił, że moim pierwszym miejscem pracy była Re-
ligia TV. Wydawało mi się, że to będzie przeciwieństwo Telewizji
Trwam, czyli że dowiem się więcej na temat różnic światopoglą-
dowych, mitów, uzupełnię wiedzę o buddyzmie, islamie itd. No
i się zawiodłem, gdyż pozornie liberalne programy prezentowały
na ogół chrześcijańskocentryczny punkt widzenia. Zdarzały się
odejścia od tego, ale nie w skali, na którą liczyłem, biorąc tę robo-
tę. Pamiętam, że kręcąc reportaż o pewnej bramince, bardzo się
zdziwiłem, że aby się pomodlić, nie potrzebowała do tego żadnej
konkretnej świątyni. Wchodzi do pierwszej z brzegu i się po prostu
modli. Przy kolejnym materiale dowiedziałem się, że jeżeli ktoś
[ K U L T U R A ]
Marcin Dorociński jako Jurek
i Daxing Zhang jako jego teść Ben
© MATERIAŁY PRASOWE
98 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ K U L T U R A ]
wyznaje inną religię, to według Kościoła katolickiego popełnia
grzech. Nie mogłem tego pojąć. Później miałem kilka podejść
do projektów fabularnych, które w szerszym kontekście poruszają
kwestie religijności i wiary.
Antyklerykalnych?
Przez pewien czas rozmawialiśmy z Łukaszem Orbitowskim
o „Kulcie”, który on wtedy pisał. Niestety, jego opowieść – lub wła-
ściwie moje wyobrażenie o tym, co może powstać – znacznie się
różniła od tego, co w rezultacie napisał i opublikował jako książkę,
więc nie ciągnąłem tego dalej. Z Robertem Bolestą próbowaliśmy
rozwijać duży temat, luźno powiązany z kwestiami religijnymi,
dość ciekawy, ale się rozsypał, chyba nawet Martin Scorsese nie
byłby w stanie zebrać funduszy na jego sfinansowanie.
Stanęło na „Minghunie”?
Wcześniej powstało „Boże Ciało” Janka Komasy, które uważam
za jedną z niewielu udanych prób podjęcia w niejednoznaczny
sposób problemu duchowości i wiary w polskim kinie. Ucieszył
mnie jego sukces. Dowiódł, że jest przestrzeń do poważniejszej
rozmowy o metafizyce, którą można wykorzystać na wiele róż-
nych sposobów.
Niekoniecznie wracając do Kieślowskiego.
Zawsze z pewnym zadziwieniem patrzyłem na to, jak bardzo
„Dekalog” jest u nas interpretowany tylko w kościelnym klu-
czu. A wystarczy sięgnąć głębiej, by się okazało, że tam jest wiele
den. Dla mnie dobre kino to takie, które prowokuje do głębszych
przemyśleń.
Dlatego przygotowałem dwa cytaty, które do mnie wróciły
po obejrzeniu twojego filmu. „Uważam, że po śmierci zgniję
i nic z mej osoby nie pozostanie”. To Bertrand Russell. A drugi
cytat jest z kardynała Basila Hume’a: „Nie potrafię pojąć,
jak ktoś może kroczyć przez życie i myśleć, że po śmierci
nie czeka go już nic. Jest to myśl całkowicie nieludzka”.
Ciekawe. Pamiętam taki moment po katastrofie smoleńskiej, gdy
na krótko zapanowała narodowa zgoda, później Polska jeszcze bar-
dziej się podzieliła, a pomiędzy tym wszystkim Olga Tokarczuk,
wtedy chyba jeszcze nie tak bardzo znienawidzona przez prawicę,
napisała do „New York Timesa” esej m.in. o tym, dlaczego, nawet
jeżeli ktoś jest niewierzący, żałoba w Polsce musi przybierać charak-
ter katolicki i jakie są tego daleko idące konsekwencje. Mesjanizm,
nasze uwielbienie do stania nad trupami i brak refleksji o tym,
że można to wszystko przechodzić inaczej.
Przypomniał mi się od razu materiał z pogrzebu Tomka Beksiń-
skiego. Widząc jego ojca Zdzisława z pochyloną głową w pierw-
szej ławce, byłem przekonany, że starszy Beksiński wreszcie coś
przeżywa, że coś w nim pękło. Tymczasem od dwóch niezależnych
świadków, którzy tam byli, dowiedziałem się, że on nie potrafił po-
wstrzymać śmiechu, ponieważ prowadzący ceremonię świecką
jego zdaniem zachowywał się jak pajac. Dlatego tak ukrywał twarz.
Niedawno sam zmierzyłem się z podobną sytuacją, bo pocho-
wałem swojego ojca, i wiem, że są wyzwania estetyczne, którym
człowiek nie jest w stanie podołać. Trudno na niektóre elemen-
ty polskiej kultury pochówku patrzeć zawsze w pełni poważnie.
Co więcej, na własnej skórze przekonałem się, że człowiek w mo-
mencie odejścia bliskiej osoby jest w wielu aspektach po prostu
pozbawiony wolności wyboru. A co, jeśli zamiast iść do kościo-
ła, wolałbym pożegnać bliską osobę, siedząc w domu, patrząc
na jego czy jej zdjęcie? Albo pojechać na wybrzeże, gdzie pali-
liśmy pierwszego jointa? U nas, niestety, trzeba najczęściej iść
z góry określonymi trybami postępowania, bo takie jest, że tak
powiem, oczekiwanie społeczne. Konformizm w żałobie przy-
chodzi łatwiej i tak jakby niezauważenie. W sytuacji funeralnej
bardzo trudno spojrzeć na cokolwiek szerzej. Działa się niemal
jak na autopilocie.
Chciałem zrobić film o rodzinie Beksińskich czy o sprawie Grze-
gorza Przemyka m.in. dlatego, że znajdowałem w tych historiach
rozwiązania nonkonformistyczne, niestereotypowe. Jednym z para-
doksów „Żeby nie było śladów” było to, że generał Kiszczak, potwór
i straszny człowiek, odpowiada za zbrodnię, za którą najprawdo-
podobniej nie był bezpośrednio odpowiedzialny.
A w „Minghunie” znalazłeś…
Dużo. Na przykład prawie cringe’owy humor. Nie wiem, czy
miałeś okazję zobaczyć, jak wyglądają teraz zakłady pogrzebowe.
W katalogach oferują np. urny na prochy dzieci wystylizowane
na „Psi patrol”. Groteska i tragedia w jednym.
Wspomniałeś o ojcu, któremu film jest dedykowany.
Czy żył jeszcze, kiedy go realizowałeś?
Nie zrobiłem „Minghuna” dlatego, że mój ojciec umierał. Miesiąc
po zakończeniu zdjęć on się czuł zupełnie zdrowy. Po koncercie
Jan P. Matuszyński (ur. w 1984 r.) – reżyser filmowy, autor dokumentów
„Deep Love” i „Niebo”, współtwórca seriali „Wataha”, „Nielegalni”, „Król”. Pochodzi
z Katowic. Ukończył reżyserię na Uniwersytecie Śląskim i Mistrzowską Szkołę Reżyserii
Filmowej Andrzeja Wajdy. Za wyróżnioną w Locarno, obsypaną Orłami oraz nagrodami
w Gdyni fabułę „Ostatnia rodzina” otrzymał Paszport POLITYKI.
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 99
Ibrahima Maaloufa w Katowicach, na który poszliśmy razem, poka-
załem mu pierwszą, bardzo wczesną wersję montażową filmu. Po-
dobała mu się. Tydzień później poślizgnął się, zaczął mieć proble-
my z kręgosłupem, a po paru tygodniach wykryto u niego glejaka.
Wywołałeś temat.
Mam poczucie, że film mnie na jego śmierć przygotował. Pewnie
dlatego „Minghun” jest dla mnie tak ważny. Łatwiej mi było chodzić
po urzędach, załatwiać papierkową robotę, wykonywać te wszyst-
kie czynności, które już znałem z dokumentacji. Również tej samej
jesieni odeszli dziadkowie mojej żony. Taki zbieg okoliczności.
Kim był twój ojciec?
Przez lata pracował jako dziennikarz w „Trybunie Robot-
niczej”, „Trybunie Śląskiej”, „Dzienniku Zachodnim”, później
był zastępcą redaktora naczelnego tyskiego tygodnika „Echo”.
W drugiej połowie lat 90. pracował w TVP Katowice, m.in. jako
sekretarz programowy. Ponieważ on też się nazywał Jan Ma-
tuszyński – albo raczej to ja też nazywam się Jan Matuszyński
– wstawiłem literkę P między swoim imieniem i nazwiskiem,
żeby nas nie mylono. Wspierał mnie na etapie zdawania
do szkoły filmowej. Wierzył w to, co ja robię, nawet wtedy, gdy
ja nie wierzyłem w to kompletnie. Był dość bezkrytyczny wobec
tego, co robiłem. Jednocześnie przez to, że moi rodzice się roz-
wiedli, a ich rozstawanie trwało całe moje dzieciństwo, nasze
relacje nie wyglądały idealnie. Musiałem balansować między
nim a matką. Kiedyś mi się wydawało, że to źle, a teraz, mając
sam dwójkę dzieci, wiem, że dzieci zawsze będą gdzieś między
rodzicami. Czy są razem, czy nie.
Mówi się, że śmierć bliskiej osoby zmienia relacje
wewnątrzrodzinne. Niektóre się rozpadają.
W twoim przypadku było podobnie?
Obawiam się, że nie ma na to instrukcji obsługi. Chowaliśmy
ojca tuż przed Wigilią. Zjechało się wielu bliskich i znajomych.
Przybył m.in. jego brat mieszkający w Niemczech, z trójką doro-
słych dzieci, też już z rodzinami. Po pogrzebie nie urządziliśmy sty-
py. Mimo mojego początkowego oporu poszliśmy jednak z kuzy-
nostwem na obiad, chociaż wcale się nie znaliśmy, bo przez 30 lat
nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktów. To była prawdopodobnie
ostatnia szansa, żeby te relacje jakoś zacząć budować. Nie tylko
ja miałem poczucie nowego otwarcia, czegoś zaskakująco pozy-
tywnego. Jestem przekonany, że gdyby nie „Minghun”, nie byłbym
w stanie sobie pozwolić na taką refleksję. Na własnej skórze, ku
własnemu zaskoczeniu, poczułem, że ten film daje jasność w bar-
dzo ciemnym zazwyczaj momencie.
Pański ojciec został pochowany w obrządku katolickim?
Była na ten temat bardzo długa dyskusja, ponieważ oddalił się
od Kościoła, natomiast w ostatnim czasie rzekomo się nawrócił.
Wiesz, jak ma się glejaka, to choroba wymusza różnego rodzaju
zmiany osobowościowe, czasami dość przerażające. Dlatego nie
jestem w stanie stwierdzić jednoznacznie, czy podjął w pełni świa-
domą decyzję, ale nie wykluczam, że tak. Widzę w tym strach przed
samotnością. Ceremonia minghun też jest takim remedium – żeby
nie być samotnym na wieczność.
Ceremonie są dla żywych czy dla zmarłych?
Czy dla zmarłych to trochę trudno zweryfikować.
Naukowcy dowodzą oraz doświadczenie ludzkie uczy,
że w trzecim pokoleniu już zapominamy, co zmarły robił,
kim dla nas był.
Jeszcze z innej strony patrząc, wychowując np. własne dzieci,
widzę, ile one mają ze mnie, ile z mojej żony. Taka obserwacja
to wspaniałe doświadczenie. Może to właśnie jest ta wieczność,
o którą pytasz. Geny, słynne „nieśmiertelne” komórki Henriet-
ty Lacks, dzięki którym stworzono szczepionki m.in. na polio
i Covid-19.
Tyle że nie ma w tym duszy i świadomości.
Właśnie. Wielkim marzeniem większości ludzi jest, by po śmierci
w jakimś sensie pozostać sobą, by nasze ego przetrwało. Nie tylko,
żeby istnieć, ale też mieć świadomość, że się dalej jest. Jak się nad
tym zastanowić, można dojść do różnych wniosków. Może dlatego
w ogóle chce mi się jeszcze robić filmy. Jest jakaś szansa, nadzieja,
że one dłużej tu zostaną niż ja.
Można spekulować, że skoro oddychamy,
ocieramy się o nieśmiertelność na poziomie molekularnym.
Jak już wspominałem, na pogrzeb mojego ojca przyszedł tłum.
Pojawił się też m.in. jego dawny przyjaciel, którego wcześniej nie
znałem. Przyniósł, nie wiadomo do końca z jaką intencją, choin-
kę z Babiogórskiego Parku Narodowego. Nie wiedzieliśmy na po-
czątku, co mamy z nią począć. Zadecydowaliśmy, że zasadzimy ją
w Beskidzie Niskim, gdzie postawiliśmy niedawno dom. Rośnie
tam jako forma upamiętnienia ojca, który choć kochał góry, nie
doczekał momentu skończenia tego domu. Ktokolwiek podchodzi
do tego drzewka, chcąc nie chcąc, myśli o nim. Więc to nie jest
tak, że życie umyka i nic nie pozostaje. Z kolei na grobie naszej
babci Asi, która zmarła w czasie pandemii, mój brat zapropono-
wał, aby napisać: „Wspomnienie jest formą spotkania”. To piękny
cytat z Khalila Gibrana. Daje jakąś ulgę. Często wracam do niego
myślami. Dodał do wspomnień związanych z babcią jakiś poziom
filozoficzny. A wracając do twoich cytatów, gdyby absolutnie nie
pozostawało nic, to jaki byłby tego sens?
A musi być sens?
Dla człowieka musi. Z nieantropocentrycznego punktu widzenia
być może wygląda to inaczej. Jak – tego nie wiemy.
Kiedy przestałeś chodzić do kościoła?
Tak mniej więcej mając dziewięć lat, nie potrafiłem już zrozu-
mieć, po co tam się chodzi co niedzielę. I jak się okazało po pierw-
szej komunii, że nie ma obowiązku, przestałem. Myślę, że to jest
aż tak proste. To kwestia wyuczonego od małego zobowiązania.
Wszelkie moje rozważania o charakterze mniej lub bardziej teo-
logicznym wydarzyły się później. Tym, co bardziej niż lekcje religii
dawało mi wgląd w doświadczenie emocjonalne i duchowe, było
oglądanie dobrego kina. Takich filmów jak „Milczenie” czy „Czas
krwawego księżyca” Martina Scorsese albo „Aż poleje się krew”
Paula Thomasa Andersona. Ale przeżycie duchowe w kinie nie jest
uzależnione od tematyki filmu. Można się w sali kinowej wznieść
naprawdę wysoko, oglądając „Brzdąca” Chaplina.
To samo dotyczy muzyki. Byłem ostatnio w Rzymie. Pojechałem
tam z 11-letnim synem Mikołajem na występ 78-letniego Davida
Gilmoura. Katedry, bazyliki wokół placu Świętego Piotra robią
wrażenie, są niezwykłe. Ale jak Gilmour zaczął grać „Coming Back
to Life” z płyty „The Division Bell”, przeżycie wewnętrzne, które
temu towarzyszyło, poruszyło mnie o wiele bardziej niż widok
tych wszystkich świętych miejsc. Napisał ten utwór dla swojej ów-
czesnej dziewczyny, obecnie od 30 lat żony, Polly Samson. Jest
o tym, że ich związek uleczył go z ciężkiego stanu. Dał mu nowe
życie. Podobne uniesienie przeżyłem, słuchając amerykańskiego
saksofonisty Kamasiego Washingtona w NOSPR w Katowicach.
Słowa niedawno zmarłego Jerzego Stuhra, mówiącego na końcu
„Tygodnia z życia mężczyzny”: „Śpiewając, stajesz się lepszym
człowiekiem”, są chyba o tym samym.
Jesteśmy zwierzętami, w których tkwi potrzeba
nieśmiertelności lub co najmniej przeżycia duchowego?
Tego nie wiem. Ale na pewno, jeśli kontempluję ładniejszy
wschód słońca albo wyjdę na spacer z psem i dostrzegę biegnącą
sarnę, to mam poczucie, że kryje się za tym jakaś większa sprawa.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
Poszerzona wersja rozmowy na: www.polityka.pl
© WOJCIECH OLSZANKA/EAST NEWS
100 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
[ K U L T U R A ]
Czas
apokalipsy
Czuły narrator nie istnieje,
a Olga Tokarczuk i jej twórczość
to przykład problemu, jaki polska
kultura ma z nowoczesnością
– przekonuje Tomasz Plata
w książce „Czułość nas
rozszarpie”.
EDWIN BENDYK
© ARTUR WIDAK/NURPHOTP/GETTY IMAGES
Fi
gura czułego narratora poru-
szyła wielu słuchaczy wykładu
noblowskiego Olgi Tokarczuk.
Pisarka mówiła w nim o kon-
dycji literatury i potrzebie fik-
cji jako najlepszego sposobu docierania
do prawdy, która polega na czymś więcej
niż na snuciu faktograficznej opowieści
o postrzeganej rzeczywistości. Więcej
– noblistka żywi przekonanie, że po-
trzebna i możliwa jest nowa uniwersalna
opowieść wyrażająca świat w jego złożo-
ności. Kluczem do niej ma być czułość,
„najskromniejsza odmiana miłości”, któ-
ra „dostrzega między nami więzi, podo-
bieństwa i tożsamości. Jest tym trybem
patrzenia, które ukazuje świat jako żywy,
żyjący, powiązany ze sobą, współpracu-
jący i od siebie współzależny”. Czuły nar-
rator ma mieć moc podobną do tej, jaką
dysponował „cudowny opowiadacz” z Bi-
blii, wiedzący, co czynił i uznawał za dobre
Bóg, tworząc świat.
Tomasz Plata, uważny i krytyczny ba-
dacz polskiej kultury, nie ulega urokowi fi-
gury czułego narratora. Nie przekonuje go
postulat czułości, a w pomyśle Olgi Tokar-
czuk widzi utopię. Dokładniej – retrotopię,
czyli próbę powrotu do wyimaginowanej
lepszej przeszłości, kiedy świat układał
się w całość i miał sens. To świat sprzed
narodzin nowoczesnej nauki i będącego
jego skutkiem projektu nowoczesności.
Projekt ów próbował podporządkować
rzeczywistość rozumowi, redukując ją
do tego, co da się zmierzyć, sklasyfikować,
wyrazić w formie hierarchicznych relacji.
Przeciwieństwem uniwersum, którego
bohaterem stał się naukowiec podąża-
jący na wzór Izaaka Newtona drogą me-
tody naukowej, jest świat uznający rolę
wiedźm, czarownic dysponujących wie-
dzą o rzeczywistości wynikającą z czułego
z nią zespolenia.
W nowoczesności miejsca dla wiedźm
nie było, spłonęły na stosach w ramach
procesu porządkowania struktury spo-
łecznej w zdyscyplinowaną maszynę ka-
pitalizmu. Ciała kobiet stały się jej częścią,
a ich rola została zredukowana do misji
reprodukcji systemu w wymiarze biolo-
gicznym i społecznym. W nowoczesnym
podziale pracy mężczyźni zajęli się kon-
trolą rozumu, źródła produktywnej wie-
dzy i gwaranta władzy. Olga Tokarczuk
przywraca figurę wiedźmy. Janina Du-
szejko w „Prowadź swój pług przez kości
umarłych” nie tylko odnawia utracony
w nowoczesności związek z przyrodą,
ale także wymierza sprawiedliwość,
uśmiercając mężczyzn odpowiedzialnych
za zbrodnie przeciwko naturze.
Tomasz Plata zwraca uwagę na ten
aspekt twórczości Olgi Tokarczuk nie
po to, by analizować feminizm pisarki.
Bo nie zaangażowanie w sprawę kobiet
jest misją noblistki – wszak pisze ona
o czułym narratorze, a nie narratorce.
Patriarchat nie jest problemem, tylko
skutkiem nowoczesności. Odrzucając ją,
pisarka nie przechodzi na pozycje pono-
woczesne, nie staje się postmodernistką,
jak zarzuca wielu jej krytyków, przekonuje
Plata. Bo postmodernizm, choć odrzucił
wiarę w możliwość istnienia wielkich,
scalających świat narracji, nie uwolnił
człowieka od dyscypliny i opresji wyni-
kających z niezmiennego podporządko-
wania kapitalistycznej machinie. Prze-
ciwnie – podporządkowanie to pogłębia,
czyniąc z mieszkańca ponowoczesno-
ści konsumenta.
Tokarczuk jest zdaniem Platy kontr-
modernistką. Odrzucając bowiem no-
woczesność i charakterystyczne dla niej
rozumienie rozumu, nie godzi się na wła-
ściwe dla postmodernizmu uznanie przy-
godności świata. Nie przyjmuje zasady
rzeczywistości mówiącej, że poza tą
REKLAMA
[ K U L T U R A ]
102 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
rzeczywistością nic więcej nie ma, więc
daremnie szukać ukrytych struktur sensu.
Należy natomiast otworzyć się na życie,
w którym siłą sprawczą jest przypadek.
Tomasz Plata czyta dokładnie twórczość
noblistki, od pierwszej jej powieści, „Po-
dróży ludzi Księgi”, po wstęp do opubli-
kowanego niedawno wznowienia „Ziemi
Ulro” Czesława Miłosza. I rekonstruuje
jej gnostycki sposób myślenia i rozumie-
nia rzeczywistości. „Związek z tradycją
gnozy i gnostycyzmu to klucz do zrozu-
mienia projektu pisarskiego noblistki,
a także do precyzyjnego określenia jej po-
zycji między stanowiskami modernizmu,
postmodernizmu i antypostmodernizmu”
– pisze Plata w swojej książce. Prowadząc
przy tym czytelnika „Czułość nas rozszar-
pie” nie tylko przez twórczość Tokarczuk,
ale przez polską kulturę ostatnich dekad.
Na stronach książki pojawiają się Krystian
Lupa, Jerzy Grotowski, Jerzy Prokopiuk,
Krzysztof Kieślowski, nie może oczywiście
zabraknąć Czesława Miłosza, ale lista waż-
nych postaci jest dłuższa.
Plata pokazuje związki, wzajemne in-
spiracje, opisuje polskie próby przyjęcia
postmodernizmu, co w warunkach póź-
nego PRL nie mogło się w pełni udać. Nie
mogło się też udać dlatego, że postmoder-
nizm polegał jednak na uznaniu ważności
poprzedzającej go nowoczesności i budo-
wał na jej gruzach. Kontrmodernizm po-
lega na odrzuceniu nowoczesności przez
przyjęcie myślenia gnostyckiego, którego
istotą „jest przekonanie, że świat, w któ-
rym przyszło nam żyć, to przestrzeń do-
minacji radykalnego zła”.
Czy w takim świecie można powstrzy-
mać się od rozpaczy i rezygnacji? Tak,
Tokarczuk – pisze Plata, odwołując się
do „Prowadź swój pług przez kości umar-
łych” – „zostawia nadzieję – dokładnie
tę, o której mówią gnostycy. To nadzieja
na duchowe przebudzenie, ożywienie
wewnętrznej iskry, skomunikowanie się
z resztkami dobra w nas samych. Ujmu-
jąc sprawę w kategoriach gnostyckich:
nadzieja na powrót do Edenu”.
Czy kluczem do realizacji obietnicy, jaką
niesie ta nadzieja, ma być czułość i czuły
narrator przywracający światu sens po-
przez scalającą rzeczywistość opowieść?
W to Plata wątpi. W wywiadzie udzielonym
„Newsweekowi” na pytanie o to, jak wyglą-
dałby świat po zwycięstwie czułości, odpo-
wiada: „Nie jestem pewien, czy Tokarczuk
w takie zwycięstwo wierzy. Jej wyobraź-
nia jest apokaliptyczna. Blisko jej w tym
do Miłosza, który pisał o sobie, że jest apo-
kaliptykiem ekstatycznym, że w ekstazie
czeka na apokalipsę. Czuły narrator wie,
że zmierzamy do apokalipsy, jest bogiem,
który nas widzi, jednak nie interweniuje,
bo jest bogiem gnostyckim. Przegrał walkę
ze złym demiurgiem, dawno temu ulecia-
ły z niego iskry, świadectwo jego bosko-
ści, możemy je zbierać, ale to nie uratuje
świata. Wizja Olgi Tokarczuk jest głęboko
pesymistyczna. To nie jest wiara w zbawie-
nie. To jest czekanie na apokalipsę, która
wreszcie zakończy ten zły świat”.
Teza Platy o gnostyckim uwikłaniu naj-
ważniejszych twórców polskiej kultury
to ważna obserwacja, choć nie pierwsza
tego typu. Warto przypomnieć że jeszcze
dalej poszedł w 2016 r. Leonidas Don-
skis w „Niezbędniku inteligenta”, pisząc,
że „wszyscy wielcy Wschodnioeuropej-
czycy byli do pewnego stopnia mani-
chejczykami – poczynając od Rosjanina
Bułhakowa, a kończąc na Angliku George-
’u Orwellu (który był Wschodnioeuropej-
czykiem z wyboru). Wynika z tego, że żad-
na utopia nie mogła się ziścić w Europie
Wschodniej i Środkowej, czyli właśnie ma-
nichejskiej części kontynentu. Ten region
jest dystopijny z definicji – wkroczył w XX
w. jako dystopia (czarna wizja przyszłości)
i nie przestawał nią być w kolejnych deka-
dach. Dystopia zdaje się tu jedyną formą
utopianizmu”.
Litewski filozof w swym eseju analizują-
cym europejską myśl utopijną i problemy,
jakie miała z nią, a więc też i z nowocze-
snością, Europa Środkowa i Wschodnia,
dochodzi jednak do wniosku, że „w isto-
cie dystopia jest do pogodzenia z utopią”.
Stwierdzeniem tym – i całym tekstem
– daje podpowiedź, która umożliwia spoj-
rzenie na myślenie Tokarczuk w sposób
odmienny niż ten, który Plata wyczytał
w jej tekstach. Czy rzeczywiście bowiem
kontrmodernizm pisarki ma charakter
apokaliptyczny i polega w istocie na ocze-
kiwaniu na koniec świata?
Tak zdaje się sugerować wprost Tokar-
czuk, pisząc w wykładzie noblowskim:
„świat umiera, a my nawet tego nie zauwa-
żamy”. Tyle że możliwy koniec świata nie
musi oznaczać nadchodzącej apokalipsy,
tylko być skutkiem apokalipsy, jaka się już
wydarzyła. To właśnie twierdzi Donskis,
opisując region, do którego należy Polska,
jako przestrzeń postapokaliptyczną. To-
karczuk nie czeka bezczynnie na koniec
świata, lecz próbuje przed nim uchronić,
proponując nową o nim opowieść. Jej
główne założenia przedstawiła w 2018 r.
podczas Forum Przyszłości Kultury w war-
szawskim Teatrze Powszechnym. Mówiła
wówczas o zastąpieniu duchowości i re-
ligijności monoteistycznej politeizmem;
o konieczności uznania, że ziemia jest
całością, organizmem tworzonym przez
wszystkie istoty; o edukacji zmiennych
perspektyw i filozofii ekscentryczności
premiującej niepowtarzalność i niety-
powość. Wiele z tych myśli znalazło się
później w eseju „Człowiek na krańcach
świata” opublikowanym pierwotnie
w POLITYCE 40/20, a później w zbiorze
„Czuły narrator”.
W swym myśleniu Olga Tokarczuk przy-
pomina Senegalczyka Souleymane’a Ba-
chira Diagne, jednego z najwybitniejszych
filozofów afrykańskich. W opublikowa-
nych niedawno książkach „Universaliser”
oraz „Ubuntu” podobnie jak polska pisar-
ka upomina się on o narrację uniwersalną,
ale zdekolonizowaną, wolną od wad uni-
wersalizmu europejskiego, który legitymi-
zował nowoczesność. Ta dla mieszkańców
Afryki, podobnie jak dla Europy Środko-
wej i Wschodniej, oznaczała apokalipsę.
Diagne odwołuje się m.in. do afrykańskiej
filozofii ubuntu polegającej na maksymie
„ja jestem, ponieważ my jesteśmy” i nie
ma wątpliwości, że świat tworzy współ-
zależną całość, a ludzkość – mimo kul-
turowych różnic – więcej łączy, niż dzieli.
Myśl Diagne i jego koncepcja horyzontal-
nego uniwersalizmu inspirowała twórców
oprawy artystycznej igrzysk olimpijskich
i paraolimpijskich w Paryżu.
Plata odrzuca możliwość istnienia
czułego narratora, choć sam jest nie-
zwykle czułym czytelnikiem Tokarczuk
i – szerzej – polskiej kultury ostatnich
dekad. Dochodzi do wniosku, że najwięk-
szym problemem pisarki jest wyparcie
zasady rzeczywistości, czyli akceptacji
przygodności świata i uznania roli przy-
padku oraz wielości języków – bez na-
dziei, że mogą stworzyć jakąś całościową
narrację. To wizja w istocie bardzo konser-
watywna, pod maską postmodernizmu
promująca bezruch i beznadzieję. Jeśliby
Plata miał rację, oznaczałoby to, że koniec
świata już nastąpił i nie będzie żadnego
nowego początku. Czy mogą mieć rację
Tokarczuk lub Diagne? Nie wiem, ale ki-
bicuję ich próbom.
EDWIN BENDYK
O uniwersalną narrację – tak jak Tokarczuk
– upomina się senegalski filozof Souleymane
Bachir Diagne
© JEAN-MARC ZAORSKI/GAMMA-RAPHO/GETTY IMAGES
czyli kronika popkulturalna
Kuby Wojewódzkiego
Mea pulpa
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 103
© TOMASZ RADZIK/EAST NEWS
[ K U L T U R A ]
W mediach gruchnęła wiadomość, że cesarz
disco polo Zenon Martyniuk może na stałe osiąść w USA,
a dokładnie w Miami na Florydzie. Uważam, że w kraju
Donalda Trumpa człowiek śpiewający „ram, pam, pam,
bęc, bęc” może zrobić karierę w polityce.
Podczas finału „Tańca z gwiazdami”
w Polsacie doszło do pojednania Edyty
Górniak i Doroty „Dody” Rabczewskiej.
Szok. Zacytuję publicystę po meczu z Por-
tugalią: „Zremisowaliśmy drugą połowę”.
Maja Hyży postanowiła zmienić swój wi-
zerunek i odciąć się od przeszłości. Zna-
komity ruch. Maję zawdzięczamy pro-
gramowi „X Factor”. A dokładnie wielu
zdolnym osobom, które się nie zgłosiły.
Anna Mucha wdała się w polemikę z au-
torką artykułu na temat tego, czy nale-
ży się ubrać elegancko do teatru. Anna
twierdzi, że ciepło. Znam ją. Podnosi
rentowność, obniżając temperaturę.
Do Kanału Zero dołączył Igor Zalewski,
kumpel Roberta Mazurka. Pisał m.in.
w „Now ym Państwie”, „Do Rzeczy”
i „W Sieci”. Krzywa wieża w Pizie też
z powodu braku solidnych fundamen-
tów przechyla się w prawo.
Maciej Pela tak rozsmakował się w pu-
blicznym przeżywaniu swego dramatu
rozwodowego, że codziennie informuje
naród, jak bardzo jest wolny i niezależ-
ny. Znowu ma pecha, rozwód, swój naj-
większy sukces, też zawdzięcza żonie.
Siatkarz Bartosz Kurek wygrał w plebi-
scycie na Najseksowniejszego Łysego
Mężczyznę w Polsce. Drugi był Szymon
Marciniak, trzeci – trener kadry Michał
Probierz. I to dotychczas jest jego naj-
większy sukces.
Aktor Maurycy Popiel zaskoczył swoją
żonę Izabelę Warykiewicz decyzją o roz-
staniu. Po 13 latach bycia razem odszedł
z dnia na dzień. Pamiętam taki dialog:
Dlaczego pan się od dwóch lat nie odzy-
wał do żony? Nie chciałem jej przerywać.
Premiera „Gladiatora II” – „Sylwia Bom-
ba z ukochanym”. Premiera „Paddingto-
na w Peru” – „Sylwia Bomba w czarnym
garniturze”. A wszystko to jednego dnia.
Ciekawy pomysł. Fikcyjni bohaterowie
po obu stronach ekranu.
„Gramy jak mistrzowie Europy, jak
Brazylia” – to komentujący mecz Pol-
ska–Portugalia Grzegorz Mielcarski. Da-
rek Szpakowski w 37. sekundzie stwier-
dził: „Na razie jesteśmy agresywni”.
Na szczęście piłkarze tego nie słyszeli
i zagrali jak zwykle.
Ciarki wstydu i żenady. Hańba. Brak ho-
noru. Zdrada – tak futbolowi publicyści
komentowali fakt, że Piotr Zieliński
zrobił sobie selfie z Cristiano Ronaldo.
Skandal. Wołodyjowski po przegranej
z Turkami wysadził się w powietrze.
Maja Sablewska rozstała się ze swoim
narzeczonym jazzmanem Wojtkiem
Mazolewskim, zarzucając mu brak lo-
jalności. Maju, jazz zawsze cechował
się dużą dowolnością interpretacyjną
i aranżacyjną.
„Cały świat pisze o tym, co ogłosił Le-
wandowski” – ekscytuje się dzienni-
karz Sport.pl. Robert po prostu wyznał,
że kiedyś nie będzie chciał iść na tre-
ning. To jest właśnie to, co ośmiesza
polski futbol. Etos, patos i bigos.
Mistrz freak fightów Marcin Najman
zgłosił się ze swym utworem na Eurowi-
zję 2025 i jest szansa, że pobije swój do-
tychczasowy rekord porażek. Zostanie
znokautowany jeszcze przed występem.
„To jest tragedia. To jest bardzo złe. Ja so-
bie nie wyobrażam brać udziału w takich
dramach” – to Doda o medialnym roz-
wodzie Agnieszki Kaczorowskiej. Pewnie.
Dużo taktowniejsze są – cytując wyrok
Sądu Warszawa-Mokotów – „wymuszanie
i zastraszanie w celu uniknięcia zeznań”.
W grudniowym cenniku reklam TVN
najdroższe są „Fakty”, a w Polsacie film
„Kevin sam w domu”. To metaforyczna
opowieść o właścicielu stacji: opusz-
czony przez wszystkich radzi sobie sam
w wielkim domu.
104 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Passent
[ F E L I E T O N ]
Masło trzasło
Gd
zie dwóch się bije,
tam trzeci korzysta.
Lub trzecia. Czy na tym
niezbyt mądrym przy-
słowiu buduje swą strategię polska lewica?
Włożyła czapkę niewidkę i czeka, aż mamusia i tatuś
będą oklaskiwać ten przedszkolny kostium. Rozumiem,
że spod czapki znów ma wyskoczyć niespodzianka
w osobie Czerwonego Kapturka, czyli kandydatki, i to bę-
dzie takie oryginalne, ożywcze i wkluczające, i będzie
można znów udawać, że dola kobiet jest najważniejsza
i że przecież nawet statystyki wykazują, że mamy ich
w Niepodległej więcej niż mężczyzn. Moja czarna para-
solka, niczym rewolwer u kowbojki, zawsze naładowana
i gotowa do detonacji. Tymczasem koalicja 15 paździer-
nika spokojnie obserwuje, jak backlash przybiera: na-
głaśnia się trolling Giertycha i wszyscy czekają, z jakich
to powodów posłowie i posłanki tego pokroju nie dotrą
na kolejne głosowania. Z braku pracowitych i nieskom-
promitowanych liderów polska lewica musi spychać
brudną robotę na liderki.
Znam to doskonale z paru dekad pracy w mediach.
Oto dyrekcja mówi: „Podzielę was na grupki, będziecie
pracować w zespołach”. Jakże często, gdy prezentację
lub program szykują trzy osoby, np. dwie kobiety i jeden
facet, to panie dłubią, uwijają się przez dwa tygodnie,
zbierają research, piszą scenariusz, wymyślają grafiki,
przechodzą na dietę, by wbić się w sukienkę sprzed cią-
ży, a na minutę przed programem wpada on, w obłoku
perfum i elektronicznego dymu, w koszuli z trudem do-
pinającej się na piwnym brzuchu, grzechocząc kluczami
od nowej fury, porywa materiały i robi dziubek, by spijać
śmietankę. I odebrać bilety do Brukseli.
Wyborcy lewicy jedzą mniej wieprzowiny, a dużo orze-
chów i migdałów, więc mamy dobrą pamięć. Pamiętamy
romantyczny wyjazd posłów Biedronia i Śmiszka, te ich
rozbrajające tweety, szepty i krzyki z Brukseli, a to o woj-
nie w Ukrainie, a to o związkach partnerskich, spod kciu-
ka, gdzieś w belgijskim korytarzu. To wciąż za mało, dro-
dzy panowie, żeby lewica mogła żyć.
Pamiętamy młodego bezkompromisowego wi-
ce-Marksa w szarym swetrze, Adriana Zandberga, gdy
drzewiej mądrze i stanowczo uprawiał retoryczne za-
pasy podczas debat telewizyjnych. Po latach się okazu-
je, że bardziej liczy się internet, a mniej telewizja. Nie
wystarczy deklarować wsparcia dla klasy ludowej i ro-
botniczej w porywających stylem i analitycznością fe-
lietonach. Niewiele pomaga też nagrywanie lewicowych
podkastów. Z przyjemnością słucham ich ja, studenci
socjologii i fanki teatru Brechta, lecz to chyba nie ta
grupa docelowa, którą trzeba by zmobilizować, budu-
jąc lewicę. Trzeba umęczonym, zaoranym obywatelom
coś konkretnego załatwić, by w ogóle lewicę zauważyli,
w czasie gdy Tusk i wahający się niczym herbertowska
Nike prezes Kaczyński dominują na scenie. A to wymaga
ciężkiej roboty w terenie od świtu do nocy.
Dlaczego już pierwsza wygra-
na Trumpa nie była czerwonym
alarmem dla polskiej lewicy? Oto
najbiedniejsi Amerykanie, ci wy-
kluczeni z małych miejscowości, ci bez dostępu do no-
woczesnej edukacji, autobusów, ci bezrobotni wolą gło-
sować na miliarderów marzących o obniżkach podatków
niż na dostępną służbę zdrowia i obietnicę miejsc pracy?
Polska to nie jest kraj dla biednych ludzi. A najnowszy
raport Poverty Watch jasno pokazuje, że w ostatnich la-
tach zwiększyła się (do 2,5 mln) liczba Polaków żyjących
w skrajnym ubóstwie. Tu, na tej zielonej wyspie, gdzie
politycy chwalą się niskim bezrobociem, świadczeniem
800 plus (przy wysokiej inflacji i drożyźnie) oraz pomaga-
niem przedsiębiorcom w obniżaniu składki zdrowotnej.
Dlaczego lewica od rana do nocy o tej biedzie nie trąbi,
nie proponuje taktyki, rozwiązań, nie jeździ z pomocą
do głodnych i marznących dzieci i dorosłych, tylko po-
zwala im głodować pod drzwiami klepiących biedę ośrod-
ków pomocy społecznej? Takie obrazki nie są instafrien-
dly? Oczywiście, że sprawa małżeństw jednopłciowych
jest ważna, ale to nie ona wygrywa wybory prezydenckie.
L
ewica przez ostatnie dekady chyba postanowiła dołą-
czyć do trumpistów: niech najsłabsi wyginą zgodnie
z założeniami społecznego darwinizmu. Wolne w Wigi-
lię? To fajna propozycja dla wyborców konserwatywnych.
Dla nas, lewicowych zwolenników państwa świeckiego,
to jakiś absurd. Jaka wigilia? Wigilia czego? Zimowego
przesilenia? Nie chodzi przecież tylko o to nieszczęsne
masło, z którego z uwagi na cenę nie tylko pisząca te sło-
wa dawno zrezygnowała. Nie tylko masło trzasło. Ubo-
żeją emeryci, klasa średnia, rodziny z dziećmi, studen-
ci. Do łask wróciły wczasy w mieście. Jak ferie zimowe,
to tylko zimowisko dla dzieci i tylko tydzień. Z korepetycji
nadal rodzice nie rezygnują, bo szkoły publiczne wciąż
na równi pochyłej – młodzi nauczyciele nie chcą uczyć
za niskie pensje, a robotyzacja i AI jakoś nie chcą się wy-
kazać pracą z ośmiolatkami.
Andrzej Duda zwyciężył z Bronisławem Komorow-
skim nie tylko dlatego, że Platforma popełniła grzechy
pychy i lenistwa, lecz również dlatego, że PiS zapropo-
nował przekonującą ich wyborców narrację patriotyczną.
Godność, duma, suwerenna Niepodległa, ostatnia biała
twierdza w popadającej w zgniliznę moralną Europie.
Przypomniano sobie o odsuniętych gdzieś na margines
bohaterach podziemia antykomunistycznego, a w bru-
natnych Bąkiewiczów wpompowano miliony. A jaki jest
pomysł na patriotyzm i propaństwowość lewicy? Jeden
wieniec na grobie Ignacego Daszyńskiego to żałość, pa-
nowie i panie. Czy lewicowe gadki o bezpieczeństwie nie
powinny może skierować się ku ludności cywilnej? Gdy
przemysł wojskowy codziennie zarabia na straszeniu
Polaków, czas, by ktoś zaczął mówić: „Proszę państwa
do schronu”.
AGATA PASSENT
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 105
[ F E L I E T O N ]
Orliński
Bankierzy
i agresorzy
W d
z i s i e j s z y c h
czasach trudno
się powst rz y-
my wać przed
historycznymi
porównaniami. Są oczywiście
mylące: historia jest pełna przykładów katastrofalnie
błędnych decyzji podejmowanych przez tych, którzy
oczekiwali, że następna wojna będzie podobna do po-
przedniej. Z drugiej strony jednak nawet tezę o myl-
ności historycznych analogii wysnułem właśnie za po-
mocą historycznej analogii. Bo co innego nam zostaje?
Zrobiwszy ten asekurancki wstęp, podzielę się
z państwem kolejną analogią, która chodzi mi ostatnio
po głowie. Dużo się mówi o pokoju w Ukrainie. Prezydent
Trump obiecywał w kampanii, że zaprowadzi go „w jeden
dzień”, proponując Putinowi jakiś nieokreślony „deal”.
W Polsce obawiamy się, że to może być układ podob-
ny do tego, w którym alianci przekazali w 1938 r. Niem-
com Sudety w zamian za „10 lat pokoju w Europie”. Jak
śpiewał wieszcz Kazik, „Hitler powtarzał też, że nie chce
wojny wcale” i rzeczywiście w swoim słynnym przemó-
wieniu z 26 września führer zadeklarował, że Niemcy
nie mają już żadnych roszczeń terytorialnych w Euro-
pie, a zwłaszcza wobec Polski, z którą z wielką pompą
podpisał przecież w 1934 r. pakt o nieagresji.
Pokój oczywiście nie trwał ani 10 lat, ani nawet jed-
nego roku. Po kilku miesiącach Czechosłowacja, po-
zbawiona naturalnej linii obronnej w górach, została
unicestwiona. Teraz z kolei Polska miała granice nie-
możliwe do obrony i nie minął rok, a nasz pokojowo
nastawiony sąsiad napadł i na nas.
Lubię historie alternatywne, więc od dziecka (nie
przesadzam: w moim pokoleniu historię drugiej wojny
światowej wałkowano na okrągło, w szkole, w popkul-
turze i w rozmowach z rówieśnikami-modelarzami)
zastanawiam się, „co by było gdyby”. A gdyby Hitler
dotrzymał słowa? Gdyby tak powiedział sobie „szlus”,
że to był już jego ostatni Anschluss, zrobił 12 kroków,
zapisał się do Anonimowych Agresorów, poszedł na te-
rapię, skończył z wyparciem?
Przecież gdyby to zrobił, dajmy na to, latem 1939 r.,
sytuację miałby idealną. Alianci w życiu by się nie zmo-
bilizowali, żeby uderzyć jako pierwsi – demokracje za-
wsze z tym mają problem. Kiedyś w końcu być może za-
atakowałby go Stalin, ale musiałby przejść przez Polskę,
która w takim scenariuszu byłaby trudną przeszkodą.
Franciszek Ryszka napisał kiedyś znakomitą książkę
na temat Trzeciej Rzeszy „Państwo stanu wyjątkowego”.
Na użytek tego felietonu zaproponuję inne określenie
– państwo piramidy finansowej.
Hitler skonsolidował władzę dzięki pogodzeniu dwóch
sprzecznych celów – zwiększenia wydatków budżeto-
wych (głównie na zbrojenia) oraz opanowania infla-
cji. Nie mógłby tego osiągnąć bez pomocy cudownego
narzędzia finansowego, które podsunął mu ówczesny
szef centralnego banku Rzeszy Hjalmar Schacht. Tym
narzędziem były „weksle Mefo”.
Nazwa pochodziła od fikcyjnego
przedsiębiorstwa Metallurgische
Forschungsgesellschaft (Towa-
rzystwo Badań Metalurgicznych).
Przedsiębiorstwo istniało wyłącz-
nie na papierze, ale papier z podpisem prezesa banku
centralnego jest bardziej realny od ceglanego muru.
Weksle Mefo można było w każdej chwili wymienić
na gotówkę w dowolnym niemieckim banku, a ten
miał zagwarantowane wykupienie ich przez Reichs-
bank. Były więc równie dobre jak gotówka. Ba, lepsze
od niej, bo nawet trzymane w szufladzie przynosiły
4 proc. odsetek rocznie. Dlatego ludzie woleli je trzy-
mać, niż wymieniać. To była pralnia pieniędzy (można
było w ten sposób potajemnie finansować zbrojenia)
oraz piramida finansowa w jednym. Takie przekręty
wymagają jednak ciągłej ekspansji, bo gdyby Niemcy
przestali wierzyć w swojego wodza i zażądali wykupie-
nia weksli, nastąpiłby krach. Hitler uniknął go dzięki
temu, że zrabował najpierw złoto austriackie, a potem
czechosłowackie. Ale ponieważ sfinansował z niego
dalsze zbrojenia, znów musiał na kogoś napaść.
Gdyby się zatrzymał, obaliłoby go jego własne otoczenie
(jak to się przydarzyło Mussoliniemu). Tymczasem wierni
mu byli nie tylko generałowie, ale także zwykli Niemcy
– bo wiedzieli, że razem z upadkiem Hitlera skończy się
względny dobrobyt, którym cieszyli się do końca wojny
(Richard Grunberger pisze, że w 1944 r. wzrosło spożycie
mięsa, bo nie było co robić ze zrabowanym bydłem).
No
i teraz pytanie za miliard rubli: czy Putin nie jest
w podobnej sytuacji? Napaść na Gruzję w 2008 r.
stworzyła Osetię Południową – fikcyjne państwo, do któ-
rego Rosja dopłacała, ale stanowiło narzędzie prania
pieniędzy. Sankcje to dla oligarchów kopalnia złota,
bo pobierają prowizję od mechanizmów ich omijania.
Rosja traci, ale oligarchia się bogaci. Żeby to sfinanso-
wać, Putin musiał znowu na kogoś napaść, stąd agre-
sja na Donbas i Krym (te finansowe powiązania opisali
Karolina Baca-Pogorzelska i Michał Potocki w książce
„Czarne złoto”). Kolejne sankcje sprawiły, że cykl się
powtórzył na jeszcze większą skalę.
Szefowa banku Rosji Elwira Nabiullina wymyśla róż-
ne cudowne finansowe narzędzia na powstrzymanie
krachu, ale to nie może trwać w nieskończoność. Póki
trwa wojna, jakoś to się kręci. Żołnierze kradną pralki,
dowódcy ich pobory, a oligarchowie wszystko. Żeby
to się nie zawaliło, Putin musi dotrzeć do Kijowa, bo do-
piero tam będzie co grabić. A potem, no cóż, rozejrzy się
za kolejnym celem.
Może moja analogia jest błędna – szczerze mówiąc,
wolałbym, żeby tak było. Chcę tylko powiedzieć, że hi-
storia uczy nas, iż bywają agresorzy, z którymi nie da się
zawrzeć pokojowego „dealu”, bo pokój im się po prostu
nie opłaca.
WOJCIECH ORLIŃSKI
106 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Plebanek
[ F E L I E T O N ]
Chutnik
T
ipsy, długie loki, biel zębów. To nie może być
stereotypowy facet. A jednak Kristi Noem,
kandydatka na stanowisko ministra bezpie-
czeństwa wewnętrznego w rządzie Donalda
Trumpa, przebija twardzielstwem najbardziej
komicznych twardzieli. Tyle że w tym przypadku to obli-
cze jest tragiczne. Świat poznał z jej własnych ust historię
o tym, jak zastrzeliła swojego szczeniaka, bo był zbyt we-
soły. Za bardzo się cieszył i łasił, według niej nie nadawał
się do polowań. Nie oddała go, nie znalazła mu nowego
domu. Wzięła strzelbę i odpaliła. Nie oszczędziła też in-
nego zwierzęcia, które hodowała. Do tej samej żwirowni,
gdzie zabiła swojego psa, zaciągnęła kozła, którego uznała
za zbyt agresywnego. Strzeliła do niego, ale zwierzę prze-
żyło. Noem poszła po kolejny nabój i kozła dobiła.
Ten psychopatyczny rys odstręczył od niej wiele zdrow-
szych na umyśle osób. Ale nie Donalda Trumpa i jego
wyborców. Bo ten populista robi to, co mieliśmy okazję
obserwować w Polsce przez osiem lat poprzednich rzą-
dów – otacza się wiernymi sobie. Kompetencje nie mają
znaczenia. Ani zdrowie psychiczne osób, którymi obsa-
dza najwyższe stanowiska. Im krwawiej i radykalniej, tym
efektowniej. „No, teraz im pokażemy, nareszcie ktoś ma
odwagę mówić to, co myślą wszyscy” – zagrzewają się
do walki red necki. Viva bully!
W Polsce za rządów PiS kobietom zalazły za skórę inne
kobiety. Nie ma w tym nic nowego, „służki patriarchatu”
często robią to ze strachu. Jeśli nie będą grały w twardą grę,
po prostu odpadną. Na głos mówią, że „taki to już świat”,
i uderzają, zanim same oberwą. Walą w słabszych. Te usa-
dzone w polskich władzach przez swoją partię, aktywnie
wspierały rząd, który zezwolił m.in. na to, by sumienie gi-
nekologów i ginekolożek decydowało o życiu ciężarnych.
W obecnym rządzie kobiet jest zdecydowanie za mało,
podobnie jak w programach publicystycznych polskiej te-
lewizji. Zamiast paneli często wciąż mamy manele, gdzie
panowie w garniturach z lubością oddają się dyskusjom
o tym, jak poprawić rzeczywistość, żeby paniom było le-
piej. Głos tych ostatnich jest zbędny, grono męskie wie
lepiej. To się nadaje na sitcom, z potencjałem na grecką
tragedię. O wykluczaniu zdania kobiet pisałyśmy wielo-
krotnie w naszych felietonach, ale to za mało. Prosi się
o publicystyczne tomiszcza albo mroczny serial.
Oczywiście obecność kobiet tam, gdzie płeć jest na-
czelnym kryterium, niczego nie gwarantuje. Aczkolwiek
parytety są jakimś sposobem na zachęcenie, żeby odwa-
żyły się wejść w świat polityki wciąż zdominowanej przez
mężczyzn. A właściwie – przez wartości uznane za męskie.
Nic dziwnego, że te z kobiet, które się w końcu przebijają,
często zachowują się jak postaci z kreskówki o macho.
Populiści, o ile w ogóle biorą pod uwagę w wyborach
kobiety, stawiają właśnie na takie. Ursula von der Leyen,
przewodnicząca Komisji Europejskiej, usiłowała zacho-
wać parytet. Obsadzając stanowiska komisarzy, poprosiła
o zgłaszanie dwóch osób z danego kraju, kobiety i mężczy-
zny. Co z tego, skoro część krajów tę sugestię zlekceważyła,
w tym Polska, Węgry, Francja i Włochy.
Na spotkaniu autorskim Grażyny w Brukseli padło py-
tanie, jakie kobiety mogą dziś stanowić literacką inspi-
rację. Jeszcze niedawno bohaterkami były te wściekłe
na społeczną niesprawiedliwość, walczące o równość,
niezgadzające się na bycie ozdobnym towarem. Dziś mogą
to być dwa typy postaci o potencjale komiczno-drama-
tycznym. Te, które ucharakteryzowane na kobiety starają
się za wszelką cenę odnaleźć w stereotypie mężczyzny.
W życiu publicznym rozpychają się łokciami, epatując
okrucieństwem wobec zwierząt i ludzi. Przychodzi nam
do głowy bezwzględna Becky z „Targowiska próżno-
ści” Thackeraya.
Drugi typ to tradwife, czyli żona tradycyjna. Taka, któ-
ra do pracy wyśle męża. Odprasuje mu koszulę do biura,
a sama zostanie w pieleszach dmuchać na domowe ogni-
sko. Wbrew romantycznej wizji ruch tradwives proponu-
je powrót do modelu, w którym małżeństwo było przede
wszystkim związkiem ekonomicznym. Żona nie zarabia-
ła ani nie miała prawa dysponowania majątkiem, nawet
odziedziczonym (Kodeks Napoleona). Skapywało jej coś
dopiero, jeśli mąż pierwszy przeniósł się na tamten świat.
Do dziś Amerykanki korzystają z prawa gwarantującego
im często wysokie alimenty po rozwodzie. Tracą je, gdy
wyjdą za mąż po raz drugi, bo wtedy, w domyśle, zacznie
je utrzymywać kolejny małżonek.
P
olki tak dobrze nie mają. Sądy przyznają często niskie
alimenty, a i z egzekwowaniem ich jest bieda. Polskie
tradycyjne żony nie przemyślały chyba tego modelu
do końca. Pozostawanie na łasce ekonomicznej męża
kończy się dramatycznie, gdy on odchodzi do innej. Brak
własnych pieniędzy, doświadczenia zawodowego i emery-
tury po czterdziestce lub pięćdziesiątce nie ma z romanty-
zmem nic wspólnego. Praca opiekuńcza, czyli wpatrzone
w nas „oczy dziecka”, nie wystarczą na opłacenie czynszu,
nawet jeśli reszta społeczeństwa będzie klepać kobietę
po plecach, że przynajmniej ktoś jej poda szklankę wody.
Być może w powieściach pojawią się wkrótce panie
Bovary z Pensylwanii czy Becky z targowiska próżności
w Nowym Sączu. A może ultramęskie i supertradycyjne
kobiety ockną się w porę i zaczną grać do swojej, a nie
patriarchatu, bramki. Dlatego Sylwia napisała kolejną
książkę dla najmłodszych: „Łobuziary.” Jej literackie bo-
haterki nie bały się łamać zasad. Buntowniczki w stylu
Pippi, Małej Mi czy Majki Skowron potrafiły przeciwsta-
wiać się tym, którzy za wszelką cenę chcieli dominować
innych. Cała nadzieja w nowym pokoleniu, które odrzuci
trumpizm jako jedyne rozwiązanie.
SYLWIA CHUTNIK, GRAŻYNA PLEBANEK
W damskim
przebraniu
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 107
[ D O I O D R E D A K C J I ]
Administratorem Państwa danych osobowych jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa dane osobowe będą przetwarzane
w celu udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA, chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie (art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).
wydawca POLITYKA Spółka z o.o. SKA
adres ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński
tel. 22 451-60-00
członkowie zarządu
Joanna Solska,
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
z-cy redaktora naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca),
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński,
Łukasz Lipiński (wydania cyfrowe)
sekretarz redakcji
Artur Podgórski
Malwina Dziedzic (redaktor działu Opinie)
redaktor wydania
Olga Jędrzejczak tel. 22 451-60-22
Igor Waleńczak tel. 22 451-61-84
Wydania specjalne:
Leszek Będkowski tel. 22 451-60-15
Jolanta Zarembina tel. 22 451-61-40
DRUK www.izbaprasy.pl
printed in poland
DZIAŁY REDAKCYJNE
dział polityczny i komentatorzy
Mariusz Janicki (kier.),
Anna Dąbrowska, Rafał Kalukin,
Adam Krzemiński, Paweł Reszka,
Ewa Siedlecka, Adam Szostkiewicz,
Wiesław Władyka, Jacek Żakowski
dział krajowy
Jacek Kowalczyk (kier.),
Martyna Bunda (z-ca kier.),
Ewa Wilk (koment.),
Zbigniew Borek, Joanna Cieśla,
Juliusz Ćwieluch, Edyta Gietka,
Katarzyna Kaczorowska,
Marcin Kołodziejczyk,
Violetta Krasnowska,
Marta Mazuś, Joanna Podgórska,
Piotr Pytlakowski, Ryszarda Socha,
Agnieszka Sowa, Paweł Walewski
dział ekonomiczny
Joanna Solska (red. działu),
Adam Grzeszak,
Cezary Kowanda,
Marcin Piątek
dział zagraniczny
Łukasz Wójcik (kier.),
Marek Ostrowski (koment.),
Artur Domosławski,
Jagienka Wilczak, Jędrzej Winiecki
współpraca: Tomasz Bielecki (Bruksela),
Tomasz Walat (Sztokholm),
Tomasz Zalewski (Waszyngton)
dział kultury
Bartek Chaciński (kier.),
Aneta Kyzioł (z-ca kier.), Jakub Demiańczuk,
Mirosław Pęczak, Piotr Sarzyński,
Justyna Sobolewska, Dorota Szwarcman,
Janusz Wróblewski
dział nauka/projektpulsar.pl
Karol Jałochowski (kier.),
Katarzyna Czarnecka (z-ca kier.),
Edwin Bendyk (koment.),
Agnieszka Krzemińska,
Marcin Rotkiewicz
dział Historyczny
Marian Turski (kier.), Tomasz Targański
stali Felietoniści
Sylwia Chutnik, Jan Hartman, Ryszard Koziołek,
Renata Lis, Sławomir Mizerski, Agata Passent,
Grażyna Plebanek, Stanisław Tym, Marcin Wicha
dział projektów specjalnycH
Zofia Leśniewska, tel. 22 451-61-93
dział dokumentacji
Iwona Kochanowska (kier.),
tel. 22 451-61-44
PION CYFROWY
Joanna Chmielecka (dyr.)
polityka.pl
Aleksandra Żelazińska (szefowa serwisu),
Zbigniew Pendel (z-ca), Norbert Frątczak,
Anna Kowalska, Agata Szczerbiak,
Michał Tomasik, Agnieszka Zagner
wydania cyFrowe
Anna Dobrowolska (red. prow.)
GRAFIKA I TECHNIKA
dział graFiczny Joanna Mucho (kier.)
dział Foto Wojciech Leliński (kier.)
korekta Zofia Kozik (kier.)
ADMINISTRACJA, FINANSE
recepcja tel. 22 451-60-89,
Jadwiga Kucharczyk (dyr.)
Halina Cibor (gł. księgowa)
PION WYDAWNICZY
Piotr Zmelonek (dyr.), tel. 22 451-61-85
Anita Brzostowska (z-ca dyr.)
dystrybucja
Marcin Paśnicki (kier.), tel. 22 451-61-92
promocja Dominika Nowak-Kajtowska,
tel. 22 451-62-02
dział it Piotr Filipowicz (kier.)
BIURO REKLAMY
recepcja tel. 22 451-61-36,
e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.),
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Za treść ogłosZeń redakcja ponosi
odpowiedZialność w granicach wskaZanych
w ust. 2 art. 42 ustawy prawo prasowe
prenumerata papierowa
www.sklep.polityka.pl
Infolinia: tel. 67 210 86 30,
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska,
tel. 22 451-61-00, 451-61-15
e-mail: prenumerata@polityka.pl
prenumerata cyFrowa
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336-75-80,
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA Spółka z o.o. SKA
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna numerów aktualnych
i archiwalnych po cenie niższej od ustalonej
przez Wydawcę jest zabroniona, nielegalna
i grozi odpowiedzialnością karną.
copyrigHt © spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułów
opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
Przedruki: Justyna Sadowska,
tel. 22 451-61-50,
e-mail: przedruki@polityka.pl
Pulsar
i POLITYKA
zapraszają
do Katowic
J
uż po raz trzeci
nasza redak-
cja, a przede
wszystkim jej
pulsarowa część,
przenosi się do Katowic na Śląski Festiwal
Nauki, dokąd zapraszamy również Pań-
stwa! W weekend 7 i 8 grudnia zagościmy
na Scenie Pulsar, a towarzyszyć nam będą
znakomici naukowcy i dziennikarze nauko-
wi. Bohaterami naszych rozmów – a za-
planowaliśmy ich w tym roku aż 12 – będą
m.in. intrygujący turboSłowianie (Kamil
Janicki, popularyzator polskiej historii i pi-
sarz), sprytne nanoboty (Tomasz Roman
Tarnawski z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN
w Krakowie), rządzące człowiekiem bak-
terie (Agata Starosta z Instytutu Biochemii
i Biofizyki PAN), miejskie ścieżki pożądania
(Marcin Skrzypek z Forum Kultury Prze-
strzeni w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr
NN”), wartościowa ciemność (Piotr Na-
walkowski, prezes stowarzyszenia Polaris)
i marzące o kosmicznych podróżach bla-
dawce (Agnieszka Skorupa z Uniwersytetu
Śląskiego).
Słowem, od przeszłości do przyszło-
ści, od wnętrza do otoczenia i z ziemi
w przestworza!
Więcej informacji na:
slaskifestiwalnauki.pl
oraz projektpulsar.pl
W poczuciu
niemocy
Po
przeczytaniu arty-
kułu „Śmierć na raty”
(POLITYKA 48) chcę powiedzieć, że by-
łam jedną z tych osób opiekujących się
niedołężnym ojcem przez trzy lata. Po-
twierdzam wszystko to, co znalazło się
w artykule Agnieszki Sowy – brak miejsc
w ZOL, oczekiwanie na miejsce w domu
opieki, rezygnacja z pracy zawodowej,
załatwianie wszystkiego samemu lub
dzięki tzw. znajomości.
Co najbardziej bolało,
to niemoc lub niechęć osób
pracujących w szpitalu,
w przychodni, w placówkach
pomocowych, gdy prosiłam o po-
moc albo chociaż o wskazówki, jak pie-
lęgnować osobę leżącą (lat 90). Dobrze,
że jest internet, bo tam można znaleźć
porady, filmiki szkoleniowe, linki do inte-
resujących stron.
Trzyletnią opiekę okupiłam uszko-
dzeniem kręgosłupa i stanami depre-
syjnymi. Trzymam kciuki za wszystkich
opiekunów osób starszych. Dziękuję
za podjęcie tematu.
BARBARA GAWLICZEK
Od redakcji:
Bardzo dziękujemy za tę i inne poru-
szające relacje, a także za słowa wsparcia
spływające do nas po publikacji wspo-
mnianego reportażu Agnieszki Sowy,
który zainicjował akcję „Odchodzić
po ludzku” (polecamy też rozmowę Paw-
ła Walewskiego z ministrą ds. polityki
senioralnej Marzeną Okłą-Drewnowicz
– s. 32, oraz kolejne materiały, które
w tym cyklu będą się pojawiać na na-
szych łamach). Więcej informacji o na-
szej inicjatywie oraz wszelkie aktualne
i archiwalne materiały związane z te-
matem są dostępne na naszej stronie
internetowej:
polityka.pl/odchodzicpoludzku
Czekamy też na Państwa głosy
i historie pod adresem e-mailowym:
kontakt@polityka.pl
108 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Za
kręty delikatnie wiją się jeden za drugim,
aż nagle droga staje się prosta, a gości wita
znak „Międzygórze”. Nazwa tej niewielkiej
wsi w Sudetach Wschodnich jest wyjątko-
wo trafna, w punkt. Malowniczo położona
między niewielkimi wzniesieniami, w sercu Dolnego
Śląska, u podnóża Śnieżnika, w dolinie dwóch poto-
ków Wilczki i Bogoryi, jest jedną z najpiękniejszych
polskich wsi, która wciąż ma swoje tajemnice.
Jedna z nich wyłania się już przy samym wjeź-
dzie do miejscowości. Po lewej stronie znajduje się
Międzygórze, nazywane Małą Szwajcarią
i architektoniczną perłą Sudetów,
to jeden z najpiękniejszych zakątków
Polski. Warto go odwiedzić szczególnie
teraz, gdy okoliczni mieszkańcy próbują
podnieść się po klęsce powodzi.
Szlakiem
księżnej Marianny
kamienna zapora wodna z początku XX w. Wysoka
na nieco ponad 29 m, długa na ok. 108, może zatrzy-
mać prawie 1 mln m sześc. wzburzonej wody. Podczas
powodzi tysiąclecia w 1997 r., ale i tej jesieni, woda
przelewała się przez tamę. Za pierwszym razem wieś
ucierpiała bardziej; dzisiaj do Międzygórza można
już spokojnie wjechać. I podziwiać. Miejscowość jest
nazywana Małą Szwajcarią, bo poza pięknym poło-
żeniem może się poszczycić unikatową architekturą
przypominającą bardziej alpejskie niż polskie pejzaże.
Swój niepowtarzalny urok Międzygórze zawdzięcza
pewnej niezwykłej kobiecie żyjącej w XIX w. Bo po-
czątki świetności wsi sięgają 1839 r., gdy w Między-
górzu po raz pierwszy pojawiła się księżna Marianna
Orańska, która dziewięć lat wcześniej została żoną
Albrechta Pruskiego. Często podkreślano, że wyprze-
dzała swoje czasy. Zauroczona Międzygórzem posta-
nowiła stworzyć tutaj kurort wypoczynkowy na wzór
popularnych wówczas turystycznych miejscowości
w Szwajcarii.
Odkąd w 1858 r. miejscowość została własnością
księżnej Orańskiej, powstawały tu budynki w stylu ty-
rolskim, z ażurowymi drewnianymi balkonami, pięk-
nymi rzeźbieniami, krużgankami, a we wsi zaczęli
pojawiać się turyści. Jednym z najbardziej charakte-
rystycznych budynków w Międzygórzu jest Dom Wy-
poczynkowy „Gigant”. Okazałe drewniano-murowa-
ne sanatorium wybudowano w 1882 r. Położone jest
nad jednym z potoków przepływających przez wieś
przy ul. Sanatoryjnej 5, obecnie trwa tam remont.
Sz
lak najpiękniejszych willi, takich jak choćby
Trebla, ciągnie się dalej wzdłuż ul. Sanatoryjnej
(przed wojną Albrechtstrasse, od imienia syna Ma-
rianny Orańskiej), ale i Wojska Polskiego. Można tu
zobaczyć prawdziwe perełki. Przy Wojska Polskiego
10, tuż obok mostu na rzece Wilczce, stoi chyba najbar-
dziej charakterystyczny i najczęściej fotografowany
dom w okolicy: dawna Villa Marienbad i DW Gaweł.
Dzisiaj pensjonatem już nie jest, w budynku znajdują
się prywatne mieszkania. Pod urokiem Międzygórza
byli też filmowcy – to tutaj kręcono pierwszy odcinek
„Czterech pancernych i psa” oraz polsko-niemiecki
serial „Wow” z początku lat 90.
Marianna Orańska miała tu swoje ulubione miejsce:
okolice wodospadu Wilczki. To naturalna atrakcja
Międzygórza, mierząca 22 m i stanowiąca obecnie
drugi najwyższy wodospad w Sudetach – po Kamień-
czyku – otoczona rezerwatem i tarasami widokowy-
mi. Ale Międzygórze to też doskonała baza wypadowa
na niezbyt wyczerpujące piesze wędrówki po górach.
W pobliżu wznosi się Śnieżnik (1426 m n.p.m.), naj-
wyższy szczyt w Masywie Śnieżnika. Marianna zle-
ciła przygotowanie szlaku, oznakowanie trasy, ścież-
ki, ufundowała schronisko pod szczytem i budowę
tarasu widokowego, z którego prawie jak w kurorcie
alpejskim rozciągają się wspaniałe widoki na Sudety.
Po Orańskiej na ziemi kłodzkiej zostało dużo
dobrego. Zaledwie godzinę drogi z Międzygórza,
w Kamieńcu Ząbkowickim, jest kolejne dzieło księż-
niczki: wielki pałac. Cztery wieże, 102 pokoje, taras
o powierzchni 800 m kw. i 160-ha park. To pomysł
na kolejną wycieczkę. n
ludzie i style
Magdalena
Gorlas
– dziennikarka
w podróży.
Publikowała m.in.
w „Chicago Tribune”,
POLITYCE, „Vogue’u”,
„Dużym Formacie”
czy „Piśmie.
Magazynie Opinii”.
P O D R Ó Ż E
© ADAM HAWAŁEJ/PAP, ARCHIWUM PRYWATNE, AN, SHUTTERSTOCK
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 109
Ch
oć już po wyborach w USA,
igrzyska prezydenckie jeszcze
się nie skończyły. Do roboty ru-
szyły triumfujące trolle. Wiralowym
antybohaterem i symbolem „warto-
ści”, które wygrały wraz z Donaldem
Trumpem, stał się skrajnie prawicowy
influencer Nick Fuentes. Zdeklaro-
wany incel, znany z szerzenia antyse-
mickich treści i zaprzysięgły zwolen-
nik Trumpa, 5 listopada opublikował
na portalu X post brzmiący: „Twoje
ciało, mój wybór. Na zawsze”. Była
to parafraza feministycznego hasła
„Moje ciało, mój wybór” („My body,
my choice”), używanego w walce
o prawa reprodukcyjne kobiet.
Sam tego nie wymyślił – retorykę
prochoice próbowały przejąć ruchy
antyszczepionkowe w czasie pandemii
Covid-19. Jednym z memów bojowych
był obrazek przedstawiający Billa Ga-
tesa ze strzykawką, mówiącego: „Two-
je ciało, mój wybór”. Przerobione ha-
sło spodobało się mężczyznom, którzy
nienawidzą kobiet. Dołączyło do „Tits
Wo wo wo wodewil
Wo
mp womp, jeszcze jedno
ze wskazań z pierwszej dwu-
dziestki plebiscytu Młodzieżowe
Słowo Roku (przed tygodniem opisywałem
bakę), jest onomatopeją. Trochę jak dzyń
dzyń, puk puk, kwa kwa czy hau hau. Tyle
że należy do nowej generacji wyrazów dźwię-
konaśladowczych, które docierają do nas z obszaru
anglosaskiego, wraz z pisownią i wymową. A także długą wi-
ralową historią. I ta akurat to wszystko uzasadnia, bo dźwięk
puzonu, który ta fraza imituje, pochodzi prawdopodobnie
z czasów amerykańskiego wodewilu, a oryginalna melodia
– w pełnej wersji będąca sekwencją czterech schodzących
w dół dźwięków: womp womp womp woooomp – kojarzy się
z początkami jazzu. A przede wszystkim – z czymś w prze-
rysowany sposób żałosnym, wzbudzającym politowanie.
I jako taka krążyła przez dekady po bazach ogólnodostęp-
nych dźwięków, służąc za ilustrację porażki w teleturniejach
albo grach wideo. A w XXI w., pod nazwą „sad trombone”,
czyli „smutny puzon”, stała się memem dźwiękowym,
komentarzem wklejanym w rozmowach, w kon-
tekście lekko ironicznym lub całkiem zło-
śliwym. Aż do chwili udoskonalenia, gdy
w komunikatorach zaczęto ją zapisywać
jako womp womp.
W c
zasach TikToka womp womp ozna-
cza coraz częściej nie naśmiewanie
się z porażki, tylko ignorowanie rozmówcy.
„Mieć na coś wywalone” – definiuje słownik
Miejski.pl. A w Młodzieżowym Słowie Roku zostało
zidentyfikowane jako wyraz „negatywnych emocji, najczę-
ściej braku zainteresowania rozmową lub chęci jej zakoń-
czenia”. Jednak aspekt porażki, tak silnie wpisany w cha-
rakter muzycznej frazy, wyskakuje co rusz. Kiedy magazyn
„Fortune” odnotował, że model sztucznej inteligencji Grok
– opracowywany pod kuratelą Elona Muska – uznał tego
samego Muska za jedną z osób w największym stopniu sze-
rzących dezinformację w sieci, internauci mieli na to prosty
komentarz: womp womp.
Kiedy ten sam Musk doprowadził do masowej emigracji
z X na nowy serwis Bluesky (POLITYKA 48), znów kwitowa-
no to smutnym puzonem. Bo paradoks tego dźwięku polega
na tym, że wcale nie jest taki smutny. Niesie w sobie cień
radości z czyjejś porażki, przez co wpisuje się w czasy, kiedy
rzeczywistość – choćby i najbardziej dramatyczną – próbu-
jemy na ekranach swoich smartfonów oswajać, zamieniając
ją w wodewil.
BARTEK CHACIŃSKI
S Ł O W O W I R A L
ludzie i style
Trolle triumfują lor GTFO” („Pokaż cycki albo wy…da-
aj”) i „Wracaj do kuchni”, którymi były
witane kobiety w przestrzeniach zdo-
minowanych przez internetowe trolle,
takich jak sieciowe gry wideo.
W
iralem stał się też fragment na-
grania ze streamu Fuentesa,
na którym wykrzykuje do kamery:
„Cześć! Jestem waszym republikań-
skim kongresmenem. To twoje ciało,
mój wybór. Faceci znowu wygrywają.
Nigdy, przenigdy nie będzie kobiety
na stanowisku prezydenta. Koniec.
Szklany sufit? To sufit z pieprzonych
cegieł”. Młode kobiety używały tego
jako dźwięku na TikToku, żeby poka-
zać swoje przerażenie wyborem Trum-
pa i zmianą kulturową, jaka za tym
idzie. Fuentes był z tego bardzo za-
dowolony; w końcu komunikat dotarł
do adresatek.
Wpis Fuentesa na X zebrał
do dziś 52 tys. polubień i był wyświe-
tlony ponad 90 mln razy. Hasło trafiło
na koszulki i czapki. Młodzi mężczyź-
ni, traktujący wybory prezydenckie
niczym mecz futbolowy „chłopaki
kontra dziewczyny”, używali go, żeby
dokuczać koleżankom. Prawicowe
MÓWIĄ RYMY
Dzisiaj znają moją ksywę traperzy w Berlinie, traperzy w Bydgoszczy, tra-
perzy w Krakowie, traperzy w Warszawie, traperzy w Londynie,
Wciąż uważam na Brutusów, jakbyśmy co najmniej trapowali w Rzymie
Bedoes, Kwiat polskiej młodzieży, 2018 r.
traperzy = miłośnicy trapu, odmiany rapu (lub jego twórcy)
influencerki (tzw. konserwatywki) ha-
słem „Moje ciało, jego wybór” zaczęły
zaś sygnalizować swoje poddanie mę-
żowi. Tyle że ta nowa wojna kulturowa
dopiero się rozkręca. W odpowiedzi
na kolejne zaczepki Fuentes został
„zdoxxowany” – opublikowano w sie-
ci jego adres zamieszkania z komenta-
rzem: „Twój dom, mój wybór”.
MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI
110 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Za
nim błyśniemy sylwestrowym cekinem
i lekką golizną, najchętniej byśmy chodzili
wsunięci w śpiwory z wyciętymi otworami
na buty typu walonki lub owinięci kocami.
Bo taki mamy klimat. Tymczasem świato-
wa moda narzuca zupełnie inny styl i inne obowiąz-
ki – od kilku miesięcy powoli, ale do przodu pcha
po wybiegach i witrynach styl boho (skrót od bohe-
mian). Co to takiego? Wolnościowe i kolorowe mul-
ti-kulti, które nazwane zostało na cześć Romów, stale
w podróży po Europie, a przede wszystkim na cześć
ludzie i style
wyobrażenia o ich stylu życia, tak jawnie kontrastują-
cego z osiadłym mieszczaństwem. Gdy jedni chcieli
być piecuchami, innych ciągnęło w świat i zazdrośnie
kopiowali, jak nie ten styl życia, to choćby ubierania się.
Nazwa jest zresztą geograficzną nieścisłością, bo sło-
wo „bohemian” dosłownie odsyła do Czech – ale kto
by się tam przejmował, gdy w grę wchodzą luz, swo-
boda i niekonwencjonalność.
Boho to kolor, frędzle, ozdoby, błyskotki, spodnie
z szeroką nogawką, koszule z szerokimi i nierzadko
bufiastymi rękawami. No grzać to nie grzeje, chyba
że serce. Wyjątkiem mogą być kozaki sięgające ponad
kolano – to but, co warszawską słotę rozumie.
Kto ten stary-nowy trend obecnie lansuje? Przede
wszystkim Chemena Kamali, nowa projektantka Chloé
– jednego z domów mody, który podchwycił ten styl już
na przełomie lat 60. i 70. XX w. Jego prekursorem na wy-
biegach był Karl Lagerfeld, znany z tego, że czujnie śle-
dzi to, co nosi ulica, i wybrane zjawiska demonstruje
w swoich kolekcjach. Dziś pewnie siedziałby na Tik-
Toku i Instagramie. Kamali proponuje wszelkiej maści
falbany, w odcieniach zgaszonej cegły lub brzoskwini,
kozaki, okulary przeciwsłoneczne z dotkniętymi kolo-
rem szkłami. I oczywiście przekonuje, że w tym stylu
chodzi o coś więcej niż same kroje. Otóż o nawiąza-
nie do ducha lat 70. – czasów „rewolucji i wyzwolenia.
Estetycznie zaś – o naturalny styl, który robi wrażenie
spontanicznego i niedopracowanego”.
J
ednocześnie w boho prezentowanym pół wieku
później istotny jest też female empowerment,
bo wolność to dziś nie tyle zrywanie z konwencjami,
ile wykorzystywanie ich z energią i siłą do życia na wła-
snych zasadach. To kobiecość i feminizm w jednym.
Taką linię programową proponuje też Francuzka Isa-
bel Marant, która – jak to się mówi w kręgach modo-
wego piaru – ma boho w DNA swojej marki. I dodaje,
że ten styl to w pewnym sensie także estetyczna wal-
ka z instagramową obsesją doskonałości spod znaku
doczepianych rzęs, wygładzonej filtrami cery i równie
nienaturalnie powiększonych ust. „To dla mnie takie
dziwne, bo przecież długo walczyłyśmy o to, żeby ko-
biety były wolne i mogły się swobodnie wyrażać, a tu
proszę – coś zupełnie przeciwnego: szyk plastikowej
lalki” – tłumaczy na łamach „Harper’s Bazaar”.
Sienna Miller, brytyjska aktorka, która zasłynęła także
dzięki wyczuciu mody, dodaje, że to boho-wzmożenie
pojawia się w momentach nieprzypadkowych: „Mięk-
kość i kobiecość wychodzą na ulice, gdy na świecie się
gotuje – trwają wojny i polityczne niepokoje. Jeśli jakiś
trend jest nagle popularny, to tylko dlatego że przy-
szpila ducha epoki”. I przypomina, że oryginalne
boho zaistniało w czasach protestów przeciwko wojnie
w Wietnamie. Oczywiście ubraniami nikt konfliktów
nie zakończy, mowa tutaj o prywatnej reakcji na poli-
tyczne wydarzenia, czymś w rodzaju tekstylnej zbroi.
Moda jest wszak opowieścią o fantazjach, nadziejach,
komunikatem o żałobie lub podkreśleniem zmiany
stanu cywilnego.
W tym przypadku może też być historią o tym, jak
bardzo chcielibyśmy odlecieć na zimę do ciepłych kra-
jów, gdzie noszenie szyfonu i koronki nie jest prostą
drogą do złapania zapalenia płuc. n
Mimo że aura nie sprzyja myśleniu
o falbankach, przezroczystościach i wszystkim,
co nie jest wełną, z faktami się nie dyskutuje
– styl boho wrócił, choć z lekką korektą.
M O D A
Dzikość serca
pod puchówką
Ola Salwa
– absolwentka psy-
chologii, dziennikarka
z 20-letnim stażem.
Pisze o filmie, modzie
i zjawiskach spo-
łecznych, konsultuje
scenariusze, jest
członkinią Europejskiej
Akademii Filmowej.
© YANSHAN ZHANG/GETTY IMAGES, ARCHIWUM PRYWATNE (2), ARTHUR ELGORT/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 111
ludzie i style
Kuratorzy własnych domów
Do
piero dekadę temu, wraz z otwarciem
wystawy polskiego wzornictwa w Muzeum
Narodowym w Warszawie, doczekaliśmy się
powszechnego uznania dla rodzimego di
zajnu powojennego, późnych lat 50. i 60.
– czyli lekkich mebli, ceramiki i porcelany o graficznych
liniach i wyrazistej kolorystyce. Moda rozlała się szero
ko, a osoby, które dotąd snobowały się na ten segment
kultury – szczyciły się tym, że potrafią jako nieliczne
dostrzec piękno w przedmiotach pochowanych w eta
żerkach i na strychach – przeżyły trudny moment.
Co dziś mogłoby im przywrócić tamto utracone po
czucie osobności, wyjątkowości, wtajemniczenia? Jak
zdystansować rywali w wyścigu po oryginalność? We
ronika Roś, organizatorka aukcji dizajnu w Desie i au
torka wystaw mających zaznajamiać nabywców z tym,
co warte inwestowania niezależnie od tego, jak zawie
ją trendy, mówi o pogłębiającym się zainteresowaniu
kupców i kolekcjonerów tzw. dizajnem ze świata. Jak
zauważa, tej grupy już nie zadowoli to, co opatrzone.
Co zatem postawią w salonach i jadalniach? M.in.
modernistyczne evergreeny, czyli smukłe, oszczędne
w formie i dekoracji meble oraz akcesoria wytwarza
ne od lat powojennych do lat 70., ale produkowane
po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Takie jak fotel
Wassily autorstwa Marcela Breuera, wyprodukowany
w latach 60. przez firmę Gavina (13 tys. euro), czy sto
lik z metalu i przydymionego szkła wymyślony także
w latach 60. przez belgijskiego rzeźbiarza pochodzące
go z rodziny złotników Willy’ego Ceysensa. Być może
kolekcjonerzy zdecydują się na jakąś rzecz „no name”,
tzn. nieprzypisaną do żadnej firmy ani nazwiska pro
jektanta, którą można się pochwalić – np. lampę czy
kinkiet ze szkła – tylko z uwagi na jej finezję czy jakiś
detal. Albo na obiekt ironiczny, przykuwający uwagę,
jak stołki z „pompowanego metalu” od lat reinterpre
towane przez konceptualistę Oskara Ziętę.
Jeśli mimo wszystko nadwiślańscy amatorzy pięk
na we wnętrzach pozostaną wierni temu, co rodzime,
sięgną po coś przedwojennego – np. fajans z Pacyko
wa, tkaniny i kilimy ładowskie (od Spółdzielni Arty
stów Plastyków „ŁAD”, działającej od 1926 r. do poło
wy lat 90. i zrzeszającej artystów rozmaitych dziedzin
rzemiosła), wyroby platerowane z renomowanych
zakładów. A jaka jest zasada selekcji? Tu o definicję
trudno. Autorskie miksy tworzymy zgodnie z credo,
że wszyscy możemy być kuratorami własnych domów.
Z myślą o takich gotowych na wyrafinowany
eklektyzm klientach na wystawie „Kultowe projekty
XX wieku” w Desie pojawiły się m.in. skórzane fotele
i sofa Togo marki Ligne Roset projektu Michela Du
caroy z 1973 r. Znane z Instagrama i magazynów o wnę
trzach, przypominają przeskalowane poduszki, lepiej
jednak trzymające kręgosłup. I taka właśnie nonsza
lancka forma mebla wypoczynkowego za minimum
2 tys. euro jest teraz rękojmią dizajnerskiego obeznania.
Je
dnak czy te rekwizyty aby na pewno wystarczą,
by stworzyć domowy teatr rzadkiego gustu? Jak
czytamy w artykule na stronie British Sociological As
sociation, kategorie snobizmu i snobowania się mają
złożoną relację z pojęciami klas społecznych. Autor,
David Morgan, zwraca uwagę, że współcześnie nie
można już automatycznie łączyć posiadania z wysokim
statusem. W czasach, gdy wszystko jest na kliknięcie,
prawdziwe wrażenie robią na nas kapitał kulturowy
i wiedza.
Poza pytaniem, jak się wyróżnić, kiedy wszystko,
łącznie z cenami tego, co posiadamy, widać jak na dłoni
na Facebooku i Instagramie, równie głośno wybrzmie
wa inne: czy faktycznie ciągle trzeba się wyróżniać? Jeśli
nie umiemy być autentycznie ekstrawaganccy, dajmy
sobie prawo do normalności i zaniedbań, także we
wnętrzach. „Pokaż mi, jak zwyczajnie mieszkasz” – ten
ruch także usankcjonowały social media. Dostajemy
zielone światło, by spokojnie zaakceptować nasze wy
tarte tapczany, wyliniałe, odrapane przez kocie pazurki
tapicerki i kuchnie „od Szweda”. Chciałoby się powie
dzieć: co za ulga. n
Po okresie szału na polski dizajn z lat 60. przyszedł
czas na eklektyzm, łączenie stylów oraz ironię.
A także na „zwyczajne mieszkanie”.
D I Z A J N
Lidia Pańków
– dziennikarka,
reporterka, autorka
książki „Bloki
w słońcu. Mała
historia Ursynowa
Północnego”
(Wyd. Czarne),
asystentka społeczna
osób uchodźczych.
112 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
Na
rynku mamy coraz więcej warsztatów
dla par obejmujących różne sfery życia:
od prostych zasad komunikacji, poprzez
pracę z ciałem, aż po zajęcia z tantryczne-
go seksu. Cel tych wszystkich aktywności
jest podobny – przywrócenie żywej i bezpiecznej wię-
zi nadszarpniętej przez konflikty i prozę codziennego
życia. Sue Johnson, twórczyni terapii skoncentrowanej
na emocjach, stanowiącej teoretyczną bazę dla wie-
lu warsztatów dostępnych także w Polsce, w swojej
książce „Sens miłości” zaproponowała metodę sied-
miu rozmów wzmacniających związek dwojga ludzi.
O czym mają rozmawiać? Na przykład o rozpoznawa-
niu „szatańskich dialogów”, które ranią; o sposobach
podtrzymywania bliskości, gdy codzienne troski, praca,
dzieci i spłacanie kredytów zaczynają odciskać piętno
na relacji; oraz o tworzeniu więzi przez dotyk.
Jednak nie wszystkie warsztaty są oparte wyłącznie
na rozmowie. Coraz więcej z nich zawiera m.in. ele-
menty tantry – z ofertą (nie tylko dla par, ale także sin-
gli) „przebudzenia, multiorgazmicznej relacji, czułej
obecności albo przepływu energii”. Cóż to wszystko
znaczy? Jak można się domyślić, chodzi o seks – ale nie
o naukę uprawiania go, tylko o praktykę uważnego „by-
cia w seksie”. Tantra nie uczy technik, lecz świadomości
bycia razem. „Jeśli jesteśmy w jakichś wewnętrznych
rozsypkach, to wnosimy to również do łóżka. Żeby tan-
tra zasilała relację na długo, musimy się cofnąć do pod-
staw relacji z samym sobą i samej relacji” – piszą Zofia
i Dawid Rzepeccy, nauczyciele tantry, autorzy książki
„Życie seksualne rodziców”. Techniki tantryczne mają
pozwolić parze wejść w bliskość.
Bliskość to i emocje, i ciało – dotyk, czułość. Aby to się
zadziało, para musi sprawdzić, czy potrafi być ze swo-
imi emocjami: czy umie je wyrażać, nie krzywdząc sie-
bie i drugiej osoby, czy potrafi być z partnerem, który
przeżywa swój smutek, swoją złość.
Te rozmaite formy pracy z parami nie zastąpią te-
rapii (gdy ta jest potrzebna), ale nierzadko są w stanie
wzmocnić proces zmian, który odbywa się w gabinecie
terapeuty. W gruncie rzeczy w obu przypadkach chodzi
o to samo: o poprawę satysfakcji w związku. Ale czym
ta satysfakcja właściwie jest? Prekursorem badań w tej
dziedzinie jest John Gottman, profesor Uniwersytetu
w Seattle, który wraz z żoną Julie, psycholożką klinicz-
ną, założył Gottman Institute. W przeszłości zasłynął
tym, że przysłuchując się parom podczas ich kilkuna-
stominutowych rozmów, był w stanie z 91-proc. trafno-
ścią ocenić, czy dana para się rozwiedzie. Jego koncep-
cja – z której wynika, że za rozpad relacji odpowiadają
w dużej mierze nadmierna krytyka partnera, unikanie
otwartej komunikacji, zamykanie się w sobie oraz po-
garda wobec drugiej osoby – wydaje się wciąż aktualna.
Na
szczęście są też badania – także te prowadzone
przez Gottman Institute – przynoszące pozytyw-
ne informacje o tym, co sprzyja udanym związkom.
W skrócie: stabilne są te pary, które się przyjaźnią
i potrafią okazywać sobie szacunek w sprawach róż-
nego kalibru. Wiele dobrze dobranych par nie podziela
swoich pasji, ma różny system wartości, obowiązkami
dzieli się w sposób całkowicie niesprawiedliwy, a jed-
nak partnerzy czerpią z tych związków satysfakcję.
Dlaczego?
Gottmanowie sformułowali kilka zasad udanego
małżeństwa/związku. Pary pielęgnują uczucia sym-
patii i podziwu. Partnerzy wzajemnie się doceniają.
Cieszą się ze swoich sukcesów, trzymają swoją stronę.
Poza tym w dobrych związkach partnerzy zwracają
się ku sobie i dają sobie uwagę. Nie zbywają swoich
wypowiedzi obojętnością, potrafią włączyć się w to,
co przeżywa druga osoba. Szczególnie mężczyźni,
którzy zdobywają się na otwartość w związku, zysku-
ją na tym dużo: są mniej zestresowani, a ich partnerki
rzadziej rozpoczynają dyskusję oskarżeniami. Przede
wszystkim jednak w spełnionych związkach partnerzy
dobrze się znają i tę wiedzę o sobie wciąż uaktualniają.
Rozmawiając na bieżąco o uczuciach, potrzebach, po-
glądach i wartościach, wzajemnie się poznają. Są tym
samym przygotowani na nieuchronne zmiany w ich
relacji, które pojawią się wraz z upływem lat. n
Szatańskie dialogi
Czy warsztaty dla par są w stanie zastąpić terapię i pomóc odnaleźć utraconą
satysfakcję w związku? I jaka właściwie jest recepta na udany związek?
ludzie i style
R E L A C J E
Marcin
Grudzień
– psychoterapeuta,
trener oraz
badacz męskości.
Współpracuje
z Fundacją
Masculinum
oraz Pracownią
Bliskich Relacji,
prowadzi warsztaty
i szkolenia
dla mężczyzn.
ilustracja basia dziedzic
© ARCHIWUM PRYWATNE, MATERIAŁY PRASOWE, RAFAŁ MASŁOW
P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024 113
Ciemno, ponuro i bez przerwy leje.
Idealne warunki dla... winiarstwa!
Ru
ch na autostradzie M25 był koszmarny,
a po zjechaniu z niej czekało nas jeszcze
45 min przebijania się powiatowymi dróż-
kami tak wąskimi, że dwa auta z trudem się
mijają. W końcu dojechaliśmy do żwirowego
parkingu przed blaszaną halą. Na oglądanie rosnącej
tuż obok winniczki nie było czasu, bo właśnie zaczęło
lać jak z cebra. W środku przywitała nas klimatyzacja
ustawiona na maksimum grzania oraz kieliszek białego
wina. Było tak kwaśne, jak od dawna nie są już nawet
nasze polskie wina. Byliśmy bowiem w Gusbourne, naj-
lepszej winnicy w… Anglii.
Wielka Brytania – de facto Anglia właśnie, bo w Szko-
cji winnic na razie brak, a w Walii jest ich dosłownie
kilka – to ziemia obiecana światowego winiarstwa.
Wedle klimatycznych prognoz jeszcze za naszego ży-
cia na południu Europy zrobi się za gorąco i przede
wszystkim za sucho, by produkować wino (brak wody
już w tej chwili redukuje plon na takim Santorini niemal
do zera). Natomiast winorośl będzie można z powo-
dzeniem uprawiać w zimnych rejonach, które dotąd
nie miały na to szans – powyżej 50. równoleżnika. Do-
tyczy to Kanady, Szwecji, Danii, krajów bałtyckich, no
i oczywiście Polski. Ale największym wygranym może
okazać się właśnie Zjednoczone Królestwo.
Nad wymienionymi krajami ma bowiem przewagę,
a nawet kilka. Po pierwsze, pogoda. Bliskość oceanu
i wpływ Prądu Zatokowego sprawiają, że zimy są tu
łagodniejsze niż w regionach o klimacie bardziej kon-
tynentalnym, mniejsze jest zagrożenie wiosennymi
przymrozkami, które z uwagi na coraz wcześniejszą
wegetację czynią choćby w Polsce czy Niemczech
coraz więcej szkód. Przekleństwem Anglii było do-
tąd pochmurne, deszczowe lato, uniemożliwiające
pełne dojrzewanie winogron, ale to się dynamicznie
zmienia. Winom angielskim dodatkowo sprzyja ak-
tualna moda na odświeżające, lekkie trunki z chłod-
nego klimatu.
Po drugie, gleby. Na południu Anglii, w pasie nad-
brzeżnym wzdłuż kanału La Manche, nie brakuje
Lew zaryczał
W I N O
wapieni i kred, ulubionych przez szlachetne odmiany
takie jak chardonnay i pinot noir. Ten rejon kraju leży
bowiem na tym samym podłożu, co Szampania i Basen
Paryski. Nic dziwnego, że Anglia już 20 lat temu mocno
postawiła na wina musujące (stanowią blisko 3/4 krajo-
wej produkcji), które stylistycznie przypominają szam-
pany – choć raczej te sprzed 20 lat, zanim w Szampanii
zrobiło się (wedle niektórych) za ciepło. W dodatku są
dziś od szampanów tańsze.
P
o trzecie – pieniądze. To często zapominany aspekt
produkcji wina. W tej branży nie brakuje naiwnia-
ków, którzy myślą, że winnicę wystarczy obsadzić, a po-
tem już będzie samo rosło, wszelkie prace polowe zaś
ogarnie się w gronie rodzinnym. Tak to może działać
na poziomie garażowej improwizacji, natomiast po-
ważne komercyjne projekty wymagają dużych nakła-
dów. Nic dziwnego, że czołowe angielskie winiarnie
należą do funduszy inwestycyjnych, milionerów, któ-
rzy dorobili się w innych branżach albo są notowane
na giełdzie.
To właśnie przypadek Gusbourne, które obejmu-
je już 100 ha upraw, restaurację i prywatny klub, ale
wciąż jest w fazie inwestycji. Z rozmachem zarządzane
są też inne czołowe winiarnie z Albionu, jak Nyetimber,
Chapel Down, Rathfinny, Hambledon, Wiston, Dalfour.
Wielka Brytania jest jednym z największych na świecie
importerów i konsumentów wina, dobrze się tu sprze-
dają drogie wina premium, ale gospodarczy patriotyzm
jest mocno rozwinięty. Winiarzom w sukurs przyszedł
nawet… brexit, przez który import win z kontynentu
wyraźnie podrożał. Perspektywy są więc zdecydowa-
nie różowe.
Boom na angielskie wina musujące, a także te bez
bąbelków – zwłaszcza chardonnay i pinot noir – zata-
cza coraz szersze kręgi. Dzięki swej jakości zaczynają
być zauważane za granicą, nawet w Polsce. Powinni się
nimi inspirować nasi rodzimi winiarze, ale warto po nie
sięgać po prostu dla ich świetnego smaku. n
ludzie i style
Gusbourne Brut Reserve 2020, 235 zł (mielzynski.pl)
Henners Brut, 269 zł (darwina.pl)
Chapel Down Kit’s Coty Chardonnay 2020/21,
£35–40 (internety zagraniczne)
Gusbourne Boot Hill Pinot Noir 2021/22, £40–45 (internety zagraniczne)
Nyetimber Brut Blanc de Blancs, £50 (internety zagraniczne)
Wojciech
Bońkowski
– od 2023 r. pierwszy
polski Master of Wine.
Obecnie Chief Wine
Officer w Studi Media,
wydawcy pisma
o winie „Ferment”.
114 P OL I T Y K A nr 49 (3492), 27.11–3.12.2024
polityka i obyczaje
Ka
taryna („Plus Minus”) przy okazji awantury wo
kół tematu pochodzenia żony ministra Sikorskiego
zwraca uwagę: „Wciąganie Sikorskiego w rozmowy o ży
dowskim pochodzeniu jego żony jest ledwie ślizganiem
się po fantastycznym temacie, jakim jest Anne Apple
baum jako potencjalna pierwsza dama. Ona z pewno
ścią nie będzie jedynie dodatkiem do swojego męża,
tym bardziej głupio ją tak traktować”. Rzeczywiście, zbyt
przyzwyczailiśmy się do publicznej nieobecności żony
prezydenta Dudy.
W
rozmowie z „Angorą” prof. Antoni Dudek bez wahania
odpowiada na pytanie „Czy Trzaskowski po wygranej
[w wyborach prezydenckich] urwie się ze smyczy Tuska?”:
„To więcej niż pewne. Zresztą obaj pa
nowie się nie lubią. Po co mu Tusk? Żeby
pomógł mu walczyć o reelekcję? Za pięć
lat Tuska zapewne nie będzie już w pol
skiej polityce. Sikorski, gdyby wygrał, po
stąpiłby podobnie, zwłaszcza że jego ego
eksplodowałoby z niespotykaną siłą”.
To się nazywa „walić prosto z mostu”.
N
iby to wiadomo, ale Stanisław Filipo
wicz, felietonista „Przeglądu”, ujął
rzecz nad wyraz trafnie: „Firma Red is
Bad podbiła rynek politycznych dewocjo
naliów, zawierając przymierze z władzą
zachłannie uzależnioną od bogoojczyź
nianych frazesów (…). Rzewna, kom
batancka emfaza stała się elementem
biznesplanu. Walka z komuną, oznaczająca napychanie
kieszeni, może trwać do końca świata. Oto geniusz prawi
cy na szczytach swoich możliwości. Red is Bad jest kwinte
sencją zła pojawiającego się w postaci historycznej parodii
uczciwości i zaangażowania. Antykomunizm w swojej ża
łosnej, odpustowej w wersji, z którą od lat mamy do czy
nienia, stał się protezą rozumu i substytutem moralności.
A wreszcie – jak się okazało – obrzędem umożliwiającym
lewe interesy. Wygodnym parawanem, za którym ukrywa
się moralna degradacja handlarzy tandetą”. Wspieranych
przez prezydenta Dudę i premiera Morawieckiego, dodajmy.
Na
dzieje prawicy na kłopoty obecnej władzy w rela
cjach z gabinetem Trumpa gasi Paweł Kowal („Ma
gazyn DGP”): „Widzi pan oczami wyobraźni prezydenta
Trumpa, jak czyta donosy Tarczyńskiego? (śmiech) Na
wet jeśli Trump dostanie coś takiego przed spotkaniem
z Donaldem Tuskiem czy Radosławem Sikorskim i nawet
przy założeniu, że się wkurzy, co najwyżej zażartuje w pry
watnej rozmowie. A potem wszyscy się pośmieją i przej
dą do interesów. Tak to działa. Czy amerykańscy koledzy
są święci w wypowiedziach na X? Czy tak ważni politycy
w przyszłej administracji Trumpa jak Vance albo Rubio
nie mają na swoich kontach wpisów krytycznych wobec
nowego prezydenta? Bądźmy poważni”. To zadanie ponad
siły Tarczyńskiego.
W „
Do Rzeczy” senator PSL Marek Sa
wicki komentuje udział prezesa PiS
w Marszu Niepodległości: „Nie był tam
zaproszony, a nawet nie był tam oczeki
wany, a jednak mimo wszystko poszedł.
Widać wyraźnie, że Kaczyński zdaje so
bie świetnie sprawę, że jest w defensy
wie, i szuka sposobów, żeby utrzymać
pozycję lidera opozycji”. Podlizywanie
się jest jednym ze sposobów.
Łu
k a s z Wa r z e c h a w t y m s a m y m
„Do Rzeczy” ostrzega oglądających
się na prezesa konfederatów: „Jarosław
Kaczyński jest partnerem skrajnie nie
wiarygodnym, otwarcie deklarującym
sprzeciw wobec jakiejkolwiek refleksji i zmiany linii. Nawet
jeśli między PiS a Konfederacją istnieje pewien wspólny
element ideowy, to różnice są ogromne”. Ale to ten „wspól
ny element” jest groźny dla współczesnej Polski.
N
ie ma takiej bzdury, której nie da się opublikować w ty
godniku „Sieci”. Oto próbka pióra Marty Kaczyńskiej:
„Ojkofobia promowana w ostatnich latach przez między
narodowe elity, w szczególności akademickie i polityczne,
stanowi ideologię instytucji międzynarodowych, w tym
Unii Europejskiej. (…) W ramach agendy ojkofobów poza
próbami odrywania społeczeństwa od tożsamości narodo
wej mieszczą się także działania uderzające i marginalizu
jące chrześcijaństwo, zniechęcające do zakładania rodzin,
antagonizujące mężczyznę i kobietę, a wreszcie podważa
jące jeden z najbardziej podstawowych wymiarów tożsa
mości, czyli płeć”. Mistrzyni słowotoku.
Z c
yklu psychoanalizy politycznej. O Antonim Macie
rewiczu w „Tygodniku Powszechnym”: „To, co robi
dziś, uważam za bardzo szkodliwe. Gdyby robił to w ży
ciu prywatnym, nikt nie podawałby mu ręki. Ale Antoni
najwyraźniej uważa, że w polityce bywają sytuacje, w któ
rych cel uświęca środki – mówi [Janusz Onyszkiewicz].
I zwraca uwagę, że w historii było wiele przypadków, gdy
ludzie nieskazitelni w imię wyższych racji dopuszczali się
kłamstw. – Przecież nikt nie miał nic przeciwko okłamy
waniu Gestapo. Antoni głęboko wierzy w swój obraz świa
ta i jeśli dopuszcza, że mówi gdzieś nieprawdę, to czuje
się jak Polacy okłamujący Gestapo”. Ktoś tu się zagalopo
wał. U Macierewicza w funkcji Gestapo występują prze
cież Polacy.
Choć Andrzej Duda nie posiadł
takiej perfekcji w dzieleniu
i konfliktowaniu ludzi jak
jego polityczny patron
Jarosław Kaczyński, to zrobił
bardzo wiele, by wpisać się
złotymi zgłoskami do księgi
mentorów polskiej prawicy
– Bogusław Chrabota,
„Rzeczpospolita”.
K O Z A
© JAN KOZA
Wybierz 1 alpakę
z ręki i daj ją
innemu graczowi.
Następnie dobierz
3 karty.
+2
Dobierz 2 karty.
+2
Zagraj tę kartę
na początku tury.
Odrzuć z ręki
pozostałe karty
i dobierz 5 kart.
+2
Rywale muszą
odrzucić z ręki
po 1 losowej karcie.
+3
Czy prawybory wzmocnią,
czy osłabią kandydata KO
na prezydenta?
ilustracja arkadiusz cudny
P O L I T Y K A . P L
Kryzysy w policji Gostynin: kara po karze? Ziemskie interesy Kościoła
Koalicja wigilijna Egzotyczna ekipa Trumpa Rozmowa z Hugh Grantem
USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO TYGODNIK, nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 Cena 12,90 zł (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195
Pojedynek przed walką
Nowy cykl:
2 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
Kryzysy
w policji
Koalicja
wigilijna
38 50 Nowi ludzie
Trumpa
16
w numerze 48 [ 20.11–26.11.2024 ]
Tematy tygodnia
12 Rafał Kalukin Dziwne prawybory
w Koalicji Obywatelskiej
16 Zbigniew Borek, Juliusz Ćwieluch
Policja bez funkcjonariuszy
20 Ewa Siedlecka
Kara po karze, czyli co zrobić
z ośrodkiem w Gostyninie
Polityka
23 Mariusz Janicki Jak obronić
demokrację przed populizmem
Społeczeństwo
26 Kulturoznawca Marcin Kościelniak
o wykorzystywaniu aborcji w walce
ideologicznej i politycznej
30 Piotr Pytlakowski
Bezkarny gang dachowy
32 Agnieszka Sowa Rozpoczynamy
nowy cykl „Odchodzić po ludzku”:
dramatyczna opowieść opiekunki
niedołężnego ojca
35 Prawniczka Agnieszka Filak
o kreatywnych sposobach
pozyskiwania ziemi
przez Kościół katolicki
Rynek
38 Cezary Kowanda
Batalia o wolną Wigilię
44 Marcin Piątek Jak portier
związkowiec paraliżuje uczelnię
48 Dr hab. Marcin Piątkowski,
prof. Akademii Leona Koźmińskiego,
o tym, dlaczego Polska
musi się stać liderem UE
Kultura
80 Piotr Sarzyński
O ikonach architektury i sporze
o warszawską siedzibę Muzeum
Sztuki Nowoczesnej
88 Rozmowa z aktorem
Hugh Grantem,
który zagrał
główną rolę
w horrorze
„Heretic”
91 O „New Yorkerze”,
jednym
z najsłynniejszych czasopism wszech
czasów, mówi Michał Choiński,
który poświęcił mu książkę
95 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
Ludzie i style
100–105 • Limerencja,
czyli obsesyjne zauroczenie
• Ucieczka z X do motylka
• Baka i bakanalia
• Technościema Muska
• Przekorna praktyka
wdzięczności
• Opowieści utkane
na Podlasiu
• Lasagne w sosie dyniowym
Stałe rubryki
• 4 Mleczko • 6 Przypisy
• 8 Ludzie i wydarzenia
• 76 Afisz • 96 Sulej • 97 Lis
• 98 Hartman • 99 Do i od redakcji
• 106 Polityka i obyczaje
Świat
50 Mariusz Zawadzki USA
Egzotyczna drużyna
byłego/przyszłego prezydenta
54 John Bolton, niegdyś
współpracownik Donalda Trumpa,
o tym, czego Ameryka i świat mogą się
spodziewać po jego powrocie
do Białego Domu
56 Marek Orzechowski NIEMCY
Upraszczanie języka
58 Aleksander Kaczorowski WĘGRY
Orbán – pojętny uczeń Netanjahu
Nauka/projektpulsar.pl
61 Łukasz Tychoniec Pół wieku temu
wysłaliśmy wiadomość w kosmos
64 Jak uzdrowić polską naukę,
piszą dr Maciej J. Nowak
i prof. Grzegorz Gorzelak
68 Rozmowa z kardiomorfologiem
prof. dr. hab. n. med. Mateuszem
Hołdą, laureatem Nagrody Naukowej
POLITYKI w kategorii nauki o życiu
Historia
70 Edwin Bendyk 20 lat temu
wybuchła ukraińska
pomarańczowa
rewolucja
73 O kobietach
w starożytnym
Rzymie opowiada
dr Emma
Southon,
autorka książek
o antyku
© OKŁADKA: KUBA ATYS/AGENCJA WYBORCZA, WOJCIECH OLKUŚNIK/EAST NEWS, SHUTTERSTOCK
PROMOCJA
4 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ A N D R Z E J M L E C Z K O ]
P
ropisowscy publicyści ostrzegają: Wolni Polacy
muszą pozostać zmobilizowani, trzeba się
przeciwstawić próbom narzucania Wolnym
Polakom czegokolwiek. Że mobilizacja jest koniecz-
na, pokazały obchody Święta Niepodległości, w trak-
cie których marszałek Sejmu Szymon Hołownia
narzucał się zebranym przed Grobem Nieznanego
Żołnierza Polakom, próbując podawać im rękę i pro-
wokując w ten sposób do tego, żeby i oni mu podali.
„Niech pan tu podejdzie, niech pan ma odwagę
podać mi rękę” – zachęcał zdesperowany marszałek,
przekonując, że „nie możemy się nienawidzić pod bia-
ło-czerwoną”. Ale grupka Wolnych Polaków się nie ugięła
i – jak zawsze w trudnych dla narodu chwilach – okazała
solidarność oraz wierność określonym wartościom i go wybu-
czała, a także nie wzięła od niego kotylionów, mimo że były
za darmo.
W tych dniach środowisko Wolnych Polaków zaniepoko-
iła informacja o planach demoralizowania polskich uczniów
poprzez wprowadzenie nowego przedmiotu – edukacji zdro-
wotnej. Narzucenie uczniom zajęć zmierzających do poprawy
stanu ich zdrowia wywołało ostre protesty rodziców, którzy
na takie praktyki się nie godzą, bo dzięki prawicowym portalom
doskonale się orientują, komu i do czego one służą.
„Nie pozwolimy wydać naszych dzieci na pastwę rzą-
dowej seksualizacji” – ostrzegają rodzice skupieni w ruchu
Stop Seksualizacji Naszych Dzieci. I twierdzą, że polska
szkoła jako placówka edukacyjna i wychowawcza w jej
dotychczasowym kształcie „ma przestać istnieć”. Niestety,
nie wyjaśniają, jak miałaby wyglądać placówka, która tę
placówkę zastąpi, i jakich przedmiotów nie powinno się
w niej nauczać. Boję się, że rezygnacja z edukacji zdro-
wotnej może nie wystarczyć; nie ma żadnych gwarancji,
że brak tej edukacji spowoduje, że uczniowie będą już
zupełnie zdrowi.
U
ważam, że w tej sytuacji rodzice z ruchu Stop Seksu-
alizacji Naszych Dzieci powinni rozważyć także rezy-
gnację z kilku innych przedmiotów, np. fizyki, chemii i ma-
tematyki. Wiadomo, są to trudne przedmioty i większość
rodziców z uwagi na to, że niewiele z nich rozumie, nie jest
w stanie ocenić, czy ich nauczanie nie szkodzi dzieciom tak
samo jak edukacja zdrowotna. Dyskusyjna jest też sprawa
wuefu, w trakcie którego rozebrani do rosołu uczniowie
gimnastykują się na oczach nauczycieli. Jeśli już wuef ma
pozostać, to zgadzam się z tymi, którzy postulują, aby
w trosce o bezpieczeństwo uczniów prowadzenie zajęć
powierzyć księżom i katechetom.
Marszałek Hołownia
zagrywa ręką
GALERIA ANDRZEJA MLECZKI: KRAKÓW, UL. ŚW. JANA 14
S Ł A W O M I R M I Z E R S K I Z Ż Y C I A S F E R
[ P R Z Y P I S Y Z A S T Ę P C Y R E D A K T O R A N A C Z E L N E G O ]
6 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Na
prawicy trwa karnawał po zwycięstwie Donalda
Trumpa, jakby amerykański prezydent elekt już
wygrał dla PiS wybory prezydenckie i szykował się
do parlamentarnych. Pojawiają się główne wątki
nadchodzącej kampanii: że Trump nie odbierze telefonu od Tu-
ska (Bielan), Europa nie obroni się bez pomocy Amerykanów
(Duda), Trzaskowski to polska wersja Kamali (prawicowy internet)
itp. Narracja PiS jawi się klarownie: w Białym Domu na całe lata
zainstalowała się republikańska ekipa, więc głosowanie na jej
wrogów jest bezsensowne (o polskich wyborach i kandydatach
KO s. 12). Ma to stworzyć wrażenie, że w egzystencjalnym intere-
sie Polaków jest wybranie prezydenta z PiS, niezależnie od tego,
co się wcześniej o tym ugrupowaniu sądziło lub nadal sądzi. Nie
czas teraz – idąc dalej tym myślowym tropem – na jakieś piękno-
duchowskie kręcenie nosem, kiedy trzeba zadbać o podstawowe
bezpieczeństwo dla siebie i dzieci. Tusk może i zostanie przy wła-
dzy do 2027 r., choć i to nie jest pewne, tym bardziej warto mieć
prezydenta, od którego Trump na pewno odbierze telefon o do-
wolnej porze – słychać. Krzysztof Bosak zaproponował wręcz, aby
to Andrzej Duda, po zakończeniu urzędowania w Pałacu, został
polskim ambasadorem w Waszyngtonie. Podobne przekazy
będą podczas kampanii tłoczone w kierunku „niezdecydowa-
nych”, „normalsów”, „wyborców aspiracyjnych”, czyli tych grup,
które sztabowcy i propisowscy publicyści traktują jako naturalną
rezerwę swojej partii.
Te
gesty bezkrytycznego zawierzenia wobec Trumpa mogą
trochę dziwić. PiS dużą część swojej politycznej opowieści
opiera na radykalnej antyrosyjskości. Przecież – jak to wyraża Ja-
rosław Kaczyński – to zbrodniczy reżim Putina stoi za „zamachem
smoleńskim”, w którym zginął jego brat. Jeśli Trump zacznie się
układać z Putinem w sprawie Ukrainy na tyle, że Kreml będzie się
jawił jako zwycięski reżim, to Kaczyński i jego ekipa będą świecić
oczami za Trumpa nieporównanie bardziej niż dotąd za propu-
tinowskiego Orbána. PiS podpisuje zatem Republikanom poli-
tyczne czeki in blanco, bez żadnej gwarancji, czy to poddaństwo
się opłaci, także w polskich wyborach prezydenckich. Ostatnie
dziwaczne nominacje Trumpa pokazują, że postawił na ludzi
o poglądach mocno antyukraińskich, wręcz prorosyjskich (więcej
o tych personaliach s. 50). Oczywiście biegłość sztabu z Nowo-
grodzkiej w myślowych łamańcach jest znana, ale nowa ekipa
waszyngtońska wydaje się zbyt nieobliczalna, aby aż w takim
stopniu zawieszać na niej polityczną przyszłość. Karol Nawrocki,
jeden z rozważanych przez PiS kandydatów na prezydenta, ostat-
nio w wywiadzie rutynowo wychwalał Trumpa, a następnie przy-
znał, że jego plany pokojowe nie są mu znane. Jednak kulturowe,
ideologiczne pokrewieństwo z amerykańską prawicą przesłania
wszystko. Chyba najbardziej prostolinijnie ujęła to publicystka
Małgorzata Żaryn w mediach braci Karnowskich: „Cieszę się
z wyboru Donalda Trumpa, bo jest on człowiekiem przywracają-
cym równowagę i zdrowy rozsądek. Kobieta to kobieta, a męż-
czyzna to mężczyzna”. To jasne, że inne względy, np. światowe
i polskie bezpieczeństwo, muszą tu zejść na dalszy plan, jakaś hie-
rarchia ważności musi być.
R
eakcja PiS i podobnych populistycznych ugrupowań w innych
europejskich krajach na zwycięstwo Trumpa jest bardzo zbliżo-
na. Rozpoczęła się licytacja, kto ma lepsze dojścia do nowej ekipy,
które kraje nowy prezydent polubi, a które ukarze. Widać np. wyraź-
ną satysfakcję płynącą z planów ewentualnej wojny celnej z Europą,
gdzie najbardziej – według tej opowieści – mają ucierpieć zniena-
widzone przez prawicę Francja, a zwłaszcza Niemcy. To, że może
się to odbić na mocno ekonomicznie związanej z Niemcami Polsce,
jest już poza horyzontem obserwacji. Widać zadowolenie, wręcz
nadzieję, że Trump da Unii Europejskiej popalić i ją upokorzy.
Politycy unijni będą się musieli mocno postarać, aby sprostać
tej nowej sytuacji politycznej i mentalnej. W krajach Unii są potęż-
ne gospodarki, mieszka w nich o ponad 100 mln ludzi więcej niż
w USA, są europejskie państwa NATO, które mają broń atomową.
Wiszenie u klamki Waszyngtonu w kwestii bezpieczeństwa jest
zatem mało uzasadnione, wynika bardziej z uwarunkowań histo-
rycznych i powojennego pacyfizmu. Może druga kadencja Trumpa
stanie się wreszcie impulsem do zbudowania „tożsamości mili-
tarnej” Europy i zrezygnowania z proszalnego tonu wobec brata
zza Atlantyku. O takiej konieczności mówi zlecony przez Komisję
Europejską raport byłego prezydenta Finlandii: m.in. skoordyno-
wania przemysłów obronnych, ujednolicenia uzbrojenia, ściślejszej
integracji wywiadów itp. Nadszedł czas na równe relacje z USA,
a nawet transakcje, jeśli Trump tak postrzega politykę. Powinien na-
trafić na zjednoczoną grupę twardych graczy, a nie zastrachanych,
niedecyzyjnych eurokratów, gorączkowo wykasowujących stare
antytrumpowe wpisy w socialach – a tak są dzisiaj postrzegani przez
populistyczną międzynarodówkę.
W
idać jeszcze jedno zjawisko. Trump po wyborczym zwycię-
stwie często bywa opisywany jako ktoś zgoła inny niż przed
tym sukcesem – teraz nagle wyszlachetniał, stał się bez mała ge-
niuszem, pomnikową postacią, pogromcą światowego „lewactwa”.
Można dostrzec analogię do tego, jak opisywano PiS w Polsce, kiedy
partia ta święciła największe triumfy: że to „miażdżące zwycię-
stwo”, że Trump – jak kiedyś PiS – znalazł klucz do serc wyborców,
że przeciwnicy prawicy znaleźli się w dramatycznym odwrocie i „nie
rozumieją powodów klęski”. Że wreszcie Trump (tak jak w Polsce
PiS) reprezentuje lud, który ma zawsze rację, a pozostałe kilkadzie-
siąt milionów wyborców to oderwany od realiów establishment itd.
Takie oceny płyną nie tylko z pisowskich mediów, ale także z demo-
kratycznej „bańki”. Tam również słychać dobrze znane zachwyty
nad „sprawczością” i „skutecznością”, tylko czekać, aż ktoś pojedzie
do Kentucky, aby znaleźć dobrych polonijnych wujów, którzy głosu-
ją na Trumpa.
To uwznioślanie amerykańskiego elekta może spowodować
uzależnienie od jego wizji polityki, tak jak przez całe lata było widać
kompleksy wobec PiS i podziw dla brutalności tej partii. Ten specy-
ficzny syndrom sztokholmski, z którego wytrącił publiczność dopie-
ro powrót Tuska do polskiej polityki, długo zapewniał Kaczyńskie-
mu psychologiczną przewagę. Kluczowe dla demokratów jest teraz
nie dać się wpędzić ponownie w poczucie winy elit wobec ludu,
kiedy te „elity” i „lud” to mniej więcej 50:50, nie tylko w Polsce i Sta-
nach. Prawica liczy na to, że stare chwyty znowu się sprawdzą, słab-
sze jednostki w mediach (zawsze te same) jeszcze raz kupią przekaz
o normalnym kandydacie PiS na prezydenta i będą pisać o całkiem
sympatycznym Przemysławie Czarnku (takie teksty już się pojawiły)
lub innych, „których nie obciążają grzechy ostatnich ośmiu lat”.
Tylko od rozsądku i zimnej krwi wyborców październikowej koalicji
będzie zależało, czy ta propagandowa akcja zostanie odparta.
Trumpowierni
M a r i u s z J a n i c k i
Zg oś og oszenie
8 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] K R A J
P
rzyszłość patostreamera Crawleya
maluje się w ciemnych barwach.
Ośrodek Monitorowania Zachowań
Rasistowskich i Ksenofobicznych złożył
do warszawskiej prokuratury zawiadomie-
nie o podejrzeniu popełnienia przez niego
przestępstwa znieważania Polaków z po-
wodu ich narodowości. Stołeczna policja
bada, czy dopuścił się zakłócania porząd-
ku publicznego, a politycy prawicy doma-
gają się jego deportacji. Ale od początku.
Kariera Crawleya, znanego także jako
„gnom z TikToka”, zaczęła się od nękania
pracowników galerii handlowych. W prze-
braniu złożonym ze sztucznej brody, białej
wysokiej czapki i zielonej peleryny wdzierał się do miejsc przezna-
czonych wyłącznie dla personelu i przeszkadzał w pracy. Działania
te szybko zdobyły sympatię internetowej publiki, szczególnie tej
najmłodszej, która niekiedy wolontaryjnie towarzyszyła mu przy ko-
lejnych nagraniach. To, na którym ucieka przed pracownicą ochrony
jednego ze sklepów, ma ponad 100 mln wyświetleń.
Kilka miesięcy temu Crawley zaprzestał dodawania nowych
filmów, mówiło się, że wyjechał z Polski. Ale parę tygodni temu
powrócił z transmisją na żywo, na której obrażał polskie społeczeń-
stwo (nazywając Polaków m.in. „je…ymi rogaczami”) oraz wyrażał
chęć życia w Moskwie (choć, jak stwierdził, nie może). To właśnie
o tym incydencie OMZRiK poinformował Prokuraturę Okręgową
w Warszawie.
Za pseudonimem i przebraniem gnoma ukrywa się 23-letni Vla-
dislav Oliynichenko, obywatel Ukrainy pochodzenia białoruskiego.
Konrad Berkowicz z Konfederacji i Janusz Kowalski z PiS wezwali
w mediach społecznościowych do jego natychmiastowej deportacji
„prosto na front”, ale działania patostreamera wywołują oburzenie
ponad podziałami politycznymi.
Z
wiary w to, że wybory prezydenc-
kie to najłatwiejszy sposób wejścia
w politykę, zrodziło się już parę przed-
sięwzięć. Z przekonania, że jest na scenie
miejsce między Platformą a PiS – też. Teraz
na tę ścieżkę chce wejść Dawid Jackiewicz.
Niegdyś prominentny polityk PiS – poseł,
kandydat na prezydenta Wrocławia, europo-
seł, epizodyczny minister skarbu w rządzie
Beaty Szydło i polityczny przyjaciel Adama
Hofmana – od kilku miesięcy działa jako wy-
słannik grupy polskich biznesmenów (którzy
na razie zachowują anonimowość) i szuka
ochotników do budowy partii pod roboczą
nazwą Ambitna Polska.
Ugrupowanie ma być świadomie mil-
czące w tzw. kwestiach światopoglądowych,
za to aktywne w gospodarczych: podatko-
wych i inwestycyjnych. I bardzo otwarte
na wszelkie propozycje koalicyjne, gdyby
odniosło sukces, o którym marzy, czyli
Gnom z kłopotami
Jackiewicz
tworzy partię
Czara goryczy przelała się 9 listopada, gdy Oliynichenko pod-
czas relacji na żywo razem ze swoimi małoletnimi fanami zdemolo-
wali dwa samochody na jednym z warszawskich parkingów. Szybko
okazało się, że auta były wcześniej podstawione na użytek akcji,
nie wiadomo jednak, czy podstawiony był też przechodzień, który
zwróciwszy uwagę na zachowanie 23-latka, został przez niego
spryskany gaśnicą. Crawley mówił potem do kamery, że będzie tak
postępował z każdym, kto będzie mu przeszkadzał, co małoletni
uczestnicy nagrodzili salwą śmiechu.
S
tołeczna Komenda Policji zapewniła, że bada sprawę pato-
streamera, sprawdzając, czy nie dopuścił się zakłócania po-
rządku publicznego. Interwencję zapowiedziała też rzecznik praw
dziecka Monika Horna-Cieślak, a OMZRiK zamierza złożyć wniosek
do Straży Granicznej o wszczęcie procedury przymusowego wy-
dalenia Vladislava Oliynichenko z Polski. „Posługujący się językiem
rosyjskim »Crawly« zadeklarował ostatnio, że jego marzeniem jest
mieszkanie w Rosji. W takim razie pomożemy mu zrealizować jego
marzenia” – czytamy w oświadczeniu Ośrodka. (FRĄT.)
miałaby powstać na bazie istniejącego sto-
warzyszenia Tak dla CPK (działają w nim m.in.
były prezes LOT Rafał Milczarski i były radny
sejmiku dolnośląskiego Patryk Wild). W tym
kontekście jako kandydatka prezydencka na-
rzuca się posłanka Razem Paulina Matysiak.
D
oniesienia o swoim wejściu w politykę
dementuje twórca InPostu i jeden
z najbogatszych Polaków Rafał Brzoska, ale
zdaje się, że te plotki nie wzięły się całkiem
znikąd; być może stanowią po prostu ślad
jakiegoś niezrealizowanego pomysłu. Z ko-
lei publicznie o swoim starcie w wyborach
prezydenckich mówił twórca Kanału Zero
Krzysztof Stanowski. Od czasu do czasu
na giełdę kandydatów na kandydata wraca
też szef BBN Jacek Siewiera.
Co się z tego wszystkiego wykluje, trud-
no jeszcze powiedzieć, bo historia polityki
pełna jest projektów, które nie wyszły z fazy
prenatalnej. Przybywa jednak osób, które
z jednej strony widzą średnio działający
rząd, a z drugiej – narastający chaos w PiS
i wyciągają z tego wniosek, że otwiera się
dla nich okno możliwości. (WBS)
przekroczyło próg wyborczy. Do tego jed-
nak droga jeszcze bardzo daleka i najeżona
trudnościami. Na początek trzeba chociażby
znaleźć kandydata na prezydenta, który
za pół roku z okładem mógłby liczyć na przy-
zwoity wynik, a takiej osoby Jackiewicz
wciąż poszukuje.
Losy ekonomisty Roberta Gwiazdow-
skiego, który założył ruch Fair Play i razem
z nim zatonął w kampanii do europarla-
mentu w 2019 r., mogą być dla twórców
Ambitnej Polski ostrzeżeniem. Trudno
jednak nie zauważyć, że im bliżej wyborów
prezydenckich, tym więcej plotek o nowych
projektach. Mówi się o „partii CPK”, która
© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, TIK TOK, PAP/JAREK PRASZKIEWICZ
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 9
P r z e m y s ł a w S a d u r a
Socjolog, profesor UW, kurator instytutu badawczego
Krytyki Politycznej.
A
merykańskie wybory prezydenckie pokazały,
jak atrakcyjna medialnie potrafi być polity-
ka. W grę wchodzą tam ogromne ambicje,
namiętności, interesy i pieniądze. W sprzyjających warunkach daje
to spektakl, który swoją dramaturgią o trzy długości wyprzedza hity
Netflixa, igrzyska olimpijskie i Super Bowl razem wzięte. Co to była
za kampania! Jakie zwroty akcji. Zamach na życie Trumpa. Rezygna-
cja Bidena i wejście do gry Harris. Wreszcie wielki finał zakończony,
wbrew oczekiwaniom, nie „zwycięstwem na punkty”, ale nokautem,
spektakularną „teksańską masakrą piłą mechaniczną” Partii Demo-
kratycznej i jej kandydatki.
Patrzymy na to znad Wisły z mieszanką fascynacji i zgrozy. My,
komentatorzy polityczni, także ze sporą dozą zazdrości. Nasza pre-
kampania dynamiką przypomina turniej szachowy. To zły progno-
styk dla tych, którzy liczyli, że dojdzie do odwrócenia trendu spadku
frekwencji, jaki widzieliśmy w wyborach lokalnych i europejskich.
Wybory prezydenckie tradycyjnie najbardziej mobilizują w Polsce
elektorat, w tym wyborców na co dzień niezainteresowanych szcze-
gólnie polityką. Ale bez zaangażowania głównych aktorów to się
raczej nie wydarzy. Tymczasem tu, niewiele ponad sześć miesięcy
przed wyborami, wieje nudą.
Woda w Wiśle płynie, a Tusk i Kaczyński grają ze sobą w „chicken
game”. Czekają, który wymięknie i pod naporem upływu czasu
oficjalnie ogłosi kandydata, dając rywalowi okazję do kontrataku.
W oczekiwaniu na wyłonienie pierwszoplanowego duetu poznajemy
nazwiska chórzystów.
Tu też mogło być ciekawie. Pojedynek Mentzena i Bosaka mógłby
trzymać w napięciu, a jego rozstrzygnięcie na korzyść tego drugie-
go, mającego rosnące rzesze sympatyków w różnych elektoratach
Wielka nuda partyjnych, mogłoby sporo namieszać w wyborach.
Niestety rywalizację zdławiono w zarodku. Tylko naiw-
ni mogli się ekscytować hamletyzowaniem Hołowni.
Siedzący na topniejącej w oczach lodowej krze mar-
szałek nie miał wyjścia i musiał wystartować. Zasko-
czył tylko tym, że zgłosił się jako „kandydat niezależ-
ny”, co dało sennej kampanii akcent humorystyczny.
W
tym czasie tytani wykonują jakieś niemrawe
ruchy pozorowane. Efekt tego żaden. Kiedy ni-
gdy nieogłoszona kandydatura Trzaskowskiego stała się dla Polaków
tak oczywista, że niemal co trzeci z nich spontanicznie widział go
w fotelu prezydenckim, do gry wszedł Sikorski. Ledwo rywalizacja
nabrała rumieńców, ucięto ją, ogłaszając wewnętrzne prawybory.
I po zabawie. Sikorski mógł przekonać do siebie lidera KO, ale w ry-
walizacji o głosy aktywu nie ma szans z prezydentem Warszawy.
Tym bardziej że ogłoszone w poniedziałek przez Tuska wyniki
sondażu KO wyraźnie wskazały tego ostatniego. Będziemy więc
czekać, aż 7 grudnia na Śląsku to on oficjalnie wystąpi jako kandydat
Koalicji.
Nie lepiej na Nowogrodzkiej. Co kilka dni dowiadujemy się, że ca-
sting trwa, a w drzwiach gabinetu prezesa mijają się młodzi, wysocy
i okazali kandydaci. I nic. Decyzji jak nie było, tak nie ma. W sonda-
żach poszczególni kandydaci, jak Tobiasz Bocheński, uzyskują połowę
gorsze wyniki niż opcja: „kandydat PiS”, bez konkretnego nazwiska.
To pokazuje, że musieliby sporo popracować, by przekonać ludzi już
gotowych głosować na kandydata PiS.
Dziwię się partii Kaczyńskiego, że wykorzystując falę entuzja-
zmu, który po ich stronie wywołała wygrana Trumpa, nie ogłosili
11 listopada kandydatury Przemysława Czarnka. To idealny polski
Trump, równie bezczelny i obdarzony podobną mroczną charyzmą.
To byłby być może najsensowniejszy ruch, który pozwoliłby przejąć
polityczną inicjatywę. Wygląda na to, że to, co było siłą PiS – arbi-
tralne podejmowanie kluczowych decyzji przez prezesa – działa
teraz na niekorzyść tego ugrupowania. Być może dlatego, że me-
chanizm decyzyjny szefa partii się zaciął.
Z MBA do CBA
P
rezydent Wrocławia Jacek Sutryk
usłyszał zarzuty korupcyjne. Zda-
niem śledczych miał kupić dyplom
MBA w niepublicznej uczelni Collegium
Humanum i dzięki temu zarobić 230 tys. zł
w radach nadzorczych kilku samorządo-
wych spółek. Już w maju informowaliśmy,
że członkiem jednej z nich – w Tychach
– został 10 czerwca 2020 r. I dokładnie
w tym samym miesiącu uzyskał dyplom
pozwalający na zasiadanie w radzie.
Sutryka zatrzymali agenci CBA i prze-
wieźli na przesłuchanie do Katowic, gdzie
skonfrontowano go z byłym rektorem Col-
legium Humanum Pawłem Cz. Polityk nie
przyznaje się do stawianych mu zarzutów.
Nie zamierza też rezygnować z prezyden-
tury Wrocławia, a po zebraniu wrocławskiej
PO, która współrządzi miastem, wiadomo,
że koalicja będzie trwać, nikt jej zrywać
na razie nie zamierza, choć sam Sutryk ma
być traktowany jako „prezydent technicz-
ny”. To jednak niejedyny polityczny kon-
tekst tego zatrzymania.
Jacek Sutryk został niedawno wybra-
ny na przewodniczącego Związku Miast
Polskich. Dzień po jego zatrzymaniu sa-
morządowcy z ZMP wydali oświadczenie,
w którym zastosowane wobec prezydenta
Wrocławia środki uznali za stygmatyzujące
i nieadekwatne. Jak udało nam się ustalić,
pierwotnie tego samego dnia samorządow-
cy z Sutrykiem na czele mieli w Warszawie
ogłosić swoje poparcie dla ubiegającego się
o nominację KO na prezydenta Rafała Trza-
skowskiego. Z oczywistych względów wy-
darzenie odwołano. Co więcej, szybko po-
jawiły się głosy, że zatrzymania w związku
z aferą Collegium Humanum będą też
w warszawskim ratuszu. Bo i tu są osoby,
które mają dyplomy MBA tej uczelni.
M
inister Adam Bodnar dzień po zatrzy-
maniu Jacka Sutryka przekonywał,
że było ono konieczne z uwagi na charakter
sprawy i przeprowadzonych przesłuchań.
Kilka dni przed zatrzymaniem prezydent
Wrocławia widział się z szefem MSWiA
Tomaszem Siemoniakiem, który popierał
go w walce o reelekcję w czasie wyborów
samorządowych i odpowiada za… CBA.
Czy Siemoniak już wtedy wiedział, że agen-
ci zatrzymają Sutryka?
Politycy PO od tygodnia odcinają się
od prezydenta Wrocławia. Europoseł Michał
Szczerba w TVP Info wprost powiedział,
że Sutryk nigdy nie był związany z jego śro-
dowiskiem – poparto go na ostatniej pro-
stej i teraz są z tego kłopoty. Ale osób, które
będą się tłumaczyć ze znajomości z Paw-
łem Cz. (który właśnie wyszedł z aresztu
po wpłaceniu poręczenia w wysokości
2 mln zł), może być więcej. Bo choć dyplom
Collegium Humanum był tani, jego koszty
polityczne wciąż rosną. (KK)
T Y D Z I E Ń W P O L I T Y C E
10 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ L U D Z I E i W Y D A R Z E N I A ] Ś W I A T
„M
ińska-3 nie będzie” – mówił stanowczo prezydent
Ukrainy w pierwszym komentarzu po piątkowej
rozmowie Olafa Scholza z Władimirem Putinem.
Wołodymyr Zełenski nazwał ją otwarciem puszki Pandory, pierwszą
od dwóch lat próbą zerwania izolacji Putina od demokratycznego
świata. Rosyjskiemu dyktatorowi o to chodzi, gdy druga prezy-
dentura Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych otwiera nowe
„okno możliwości”. Mińsk-3 nawiązuje do dwóch porozumień za-
wartych w 2014 i 2015 r. w białoruskiej stolicy przez Francję, Niemcy,
Rosję i Ukrainę, które ani nie utrzymały rozejmu na linii demarka-
cyjnej po zajęciu Krymu i części Donbasu, ani nie powstrzymały
drugiej agresji.
Widmo Mińska krąży nad Ukrainą, zawsze gdy sugestie nego-
cjacji wyprzedzają wyparcie Rosjan z okupowanych ziem i uzyska-
nie gwarancji bezpieczeństwa. Ale w Kijowie i kilku europejskich
stolicach jest nerwowo, bo w Waszyngtonie do władzy zmierza
ekipa niechętna wspieraniu Ukrainy i szykująca deal z Rosją. W Eu-
ropie przeważa przekonanie, że o ile Trump nie weźmie na siebie
odpowiedzialności, o tyle nikt nie powinien niczego przyspieszać.
Dlatego niemieckiemu kanclerzowi dostało się niemal zewsząd
za wychodzenie przed szereg, mimo iż później wyjaśniał (także
Donaldowi Tuskowi), że niczego o Ukrainie bez Ukrainy nie ne-
gocjował. Kreml rozegrał telefon Scholza na swoją korzyść jako
sygnał gotowości Zachodu do rozmów. Zastrzegł jednak, że trzeba
uwzględniać „nowe realia terytorialne” i „eliminować podstawowe
przyczyny konfliktu”. To potwierdza, że na celowniku są nie tylko
zachodnie ambicje Ukrainy, lecz również NATO.
K
ijów wciąż czeka na poważny sygnał Waszyngtonu, ale nie
obserwuje wydarzeń jako widz. Właśnie odświeża „plan zwy-
cięstwa”, by spodobał się Trumpowi. Dla biznesowo nastawionego
prezydenta przynętą mają być zasoby naturalne Ukrainy, a także
perspektywa, że po wojnie ukraińskie wojska zastąpią rozmieszczo-
nych w Europie Amerykanów. Obie propozycje były na liście, która
we wrześniu nie zyskała szerszego wsparcia Zachodu, ale według
prasy miała zainteresować Trumpa. Ukraina wierzy, że ten ustępstw
wobec Putina nie przyjmie, mając wizerunek zwycięzcy. Taki wize-
runek usiłuje też utrzymać Joe Biden. Na ostatniej prostej swojej
prezydentury zdecydował się umożliwić Ukrainie atakowanie celów
na terytorium Rosji amerykańskimi rakietami, choć z ograniczeniem
do obwodu kurskiego. Za mało, za późno, wciąż z ograniczeniami,
ale zawsze to jakiś plus.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI
B
urmistrzyni Florencji Sara Funaro zabroniła wieszania
w mieście skrzynek na klucze. Stały się one niejako symbo-
lem biznesu wynajmu mieszkań dla turystów (bo wklepując
kod, można odebrać klucze pod nieobecność właścicieli). Wcze-
śniej w ramach ludowego protestu przeciw nadmiarowi turystów
skrzynki zalepiano czerwoną taśmą. Wtedy najlepiej widać było
skalę problemu – opustoszałe historyczne centrum zamieniło
się w jedną wielką sypialnię dla gości. Od 1 stycznia zabronione
zostaną też wózki elektryczne wożące turystów i bagaże, łamią-
ce zakaz wjazdu w ciasne uliczki, a także używanie megafonów
przez przewodników.
Oczywiście są to półśrodki – liczba turystów przybywających
do Włoch dobija do 140 mln rocznie i dawno odrobione zostały
pocovidowe straty. 30 mln osób odwiedza w ciągu roku samą
Skrzynką i biletem
Pr
zyspieszone wybory do Bundestagu odbędą się nie w marcu,
jak pierwotnie zapowiedział kanclerz Olaf Scholz, ale już mie-
siąc wcześniej. To wynik presji innych ugrupowań, które chcą
jak najszybciej zakończyć paraliż polityczny po upadku trójstronnej
koalicji. 6 listopada szef rządu zdymisjonował ministra finansów
i jednocześnie lidera Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) Christiana
Lindnera, co oznacza, że pozostali koali-
cjanci – socjaldemokraci z SPD Scholza
i Zieloni – nie mają już większości (Lind-
ner nie chciał się zgodzić m.in. na dalsze
obchodzenie limitu zadłużania państwa).
Scholz zapowiedział, że wystąpi o wotum
zaufania dla rządu 16 grudnia. Najpraw-
dopodobniej go nie dostanie i prezydent
Niemiec będzie mógł zapowiedzieć przy-
spieszone wybory (zapewne na 23 lutego).
Kampania już się zaczęła. Scholz, który
znów zamierza walczyć o fotel kanclerza,
chciałby jeszcze przed zakończeniem
kadencji załatwić kilka spraw, najlepiej
z pomocą chadeków z CDU/CSU, najwięk-
szej siły opozycyjnej, i m.in. podwyższyć
niemieckie 500+ oraz przedłużyć działa-
nie zintegrowanego biletu na transport
publiczny w całym kraju. Jednak lider
CDU (i kandydat tej partii na kanclerza) Friedrich Merz już za-
powiedział, że jego ugrupowanie niczego nie poprze, dopóki rząd
nie przegra głosowania o wotum zaufania. Źle to wróży Scholzowi.
Jego pozycja jest słaba, a socjaldemokraci poważnie się zastana-
wiają, czy kandydatem SPD na kanclerza nie uczynić popularnego
ministra obrony Borisa Pistoriusa.
M
oże to być dla nich jedyna nadzieja na poprawę notowań,
które dziś są na poziomie zaledwie 16 proc. Tym bardziej
że w sondażach SPD przegrywa nie tylko z chadekami, którzy
niezagrożenie prowadzą z ponad 30-proc. wynikiem, ale również
ze skrajnie prawicową Alternatywą dla Niemiec (AfD), która zbliża
się do 20 proc. Poniżej są jeszcze Zieloni (10–11 proc.) i liberałowie
z FDP, którzy mogą nie przekroczyć 5-proc. progu wyborczego.
Gdyby takimi wynikami skończyły się lutowe wybory, nowy kanc-
lerz Merz – jak dziś zapowiada – będzie szukać koalicji z Zielonymi
lub liberałami. Wykluczył współpracę z AfD.
O niemieckiej reformie języka – s. 56.
Obrona Kijowa przed Mińskiem
Wenecję, gdzie w nowym sezonie pozostanie opłata 5 euro
za wstęp do miasta (zainstalowano bramki jak w metrze).
Pompeje ograniczają liczbę gości do 20 tys. dziennie
Nowy kanclerz szybciej
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 11
C
zęsto się mówi, że to najbardziej zsekularyzowany kraj świata,
więc wielu może zaskoczyć, że premier Ulf Kristersson
na ważnych międzynarodowych spotkaniach pojawia
się w towarzystwie pastora Kościoła Szwecji. A dokładniej pastorki,
która jest… jego żoną. Birgitta Ed ordynację kapłańską (prote-
stancki odpowiednik święceń) przyjęła niedawno, w styczniu 2023 r.
Ale i późno, bo ma 56 lat i wcześniej pracowała jako konsultantka
PR. Nie jest jednak odosobniona, bo w Kościele Szwecji przybywa
pastorek i pastorów, dla których stan duchowny to druga kariera.
To, że Ed z entuzjazmem neofitki nie rozstaje się nigdy z koloratką,
wywołuje jednak dyskusję. Zwłaszcza że wystąpiła jako pastorka
na szczycie NATO, a Kościół Szwecji sprzeciwiał się wejściu do paktu.
Podobno wielu pastorów i pastorek nie jest do końca zachwy-
conych jej postępowaniem. Do swoistego miniskandalu doszło, gdy
Kristersson wrzucił na Instagram zdjęcie żony przy stole zastawio-
nym butelkami piwa. Podpis głosił, że rząd wprowadził liberalizację
państwowego monopolu na sprzedaż alkoholu. Fotografia wywo-
łała burzę medialną (czy Kościół Szwecji reklamuje piwo?) i szybko
zniknęła z profilu. Podobno premier wrzucił je bez konsultacji
z żoną.
D
yskusje trwają, ale Birgitta Ed występuje uparcie w stroju du-
chownej, kiedy towarzyszy mężowi na oficjalnych spotkaniach.
Ma poparcie bezpośredniego przełożonego, bp. Johana Dalmana
ze Strängnäs. Według niego to „ważny sygnał” dla świata, który ma
Szwecję za kraj laicki. Birgitta Ed pokazuje, że w Szwecji są też ludzie
wierzący, i biskupa to cieszy. „Ale można mieć na ten temat inne
zdanie” – dodaje.
P
rezydent Donald Trump, ze swoją antychińską retoryką
i zapowiedziami 60-proc. ceł na import z ChRL, wcale nie
jest jedynym zmartwieniem Pekinu. Od początku listopada
obowiązują już zaporowe cła na chińskie auta elektryczne
sprowadzane do Europy. To skutek śledztwa, po którym Bruksela
uznała, że Pekin potężnie dokłada do krajowej produkcji elektry-
ków, co skutkuje zaniżonymi cenami (skąd Trump to wiedział bez
dochodzenia?). I wykańcza europejskich producentów, którzy nie
mogą liczyć na porównywalne wsparcie. Chińskie subsydia doty-
czą całego procesu produkcyjnego – od dofinansowywania baterii,
przez dopłaty dla producentów, na współfinansowaniu transportu
aut do UE kończąc.
Unia przerabiała już to z chińskimi panelami fotowoltaicznymi
– dotowanie ich produkcji przez chińskie państwo doprowadziło
do upadku europejskiej konkurencji i dziś 90 proc. paneli w UE po-
chodzi z Chin. Dlatego cła na chińskie elektryki podskoczyły nawet
o 35,3 pkt proc. ponad obowiązującą już wcześniej stawkę 10 proc.
Nowe taryfy to poważny problem dla chińskich producentów,
bo do Unii trafiało dotychczas 40 proc. eksportu elektryków z ChRL.
A wynikało to ze względnej otwartości wspólnego rynku. Część
państw Unii, na czele z Niemcami i Węgrami, próbowała zabloko-
wać podwyżkę, ostrzegając przed wojną handlową z Chinami, która
uderzy w eksport towarów rolnych i luksusowych z UE (tu Pekin już
zapowiedział odwet), ale przede wszystkim w unijne – głównie nie-
mieckie – inwestycje w Chinach. Pytanie jednak, czy produkująca
pełną parą chińska gospodarka może sobie pozwolić na dwie wojny
handlowe jednocześnie. Bo to z Ameryką Trumpa jest chyba tylko
kwestią czasu.
i wprowadzają imienne karty wstępu, restrykcje obowiązują
też w Neapolu i większości włoskich miast dotkniętych pla-
gą overtourismu.
Po
d szczególną presją będzie Rzym. Już 24 grudnia papież
Franciszek zainauguruje ogłaszany co ćwierć wieku rok świę-
ty i otworzy wrota w bazylice watykańskiej. Już trwają zapisy
(iubilaeum2025.va) dla tych, którzy licząc na odpust, chcieliby je
przekroczyć. Co może oznaczać dodatkowe 30 mln pielgrzymów.
Poligonem doświadczalnym stała się fontanna di Trevi, odgrodzona
w ramach wielkiego sprzątania – wpuszczane są grupy do 130 osób
i trwają przymiarki, aby i tu wprowadzić bilety. I uwaga: zabroniono
wrzucania monet pod karą 50 euro! Czy to będzie ten sam Rzym
i ta sama turystyka? O tym i innych aspektach będzie za chwilę ob-
radować we Florencji turystyczny szczyt grupy G7. Jeśli dyskusji nie
zagłuszą – jeszcze legalne – megafony przewodników.
Wojna o elektryki
Premierowa w koloratce
© KAY NIETFELD/DPA/PAP, SIMONA SIRIO/SHUTTERSTOCK, YU FANGPING/UTUKU/ZUMA PRESS/FORUM, IDA MARIE ODGAARD/RITZAU SCANPIX/AFP/EAST NEWS
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
12 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
O
Prawybory w KO miały przyciągnąć uwagę oraz zmobilizować faworyta do wysiłku.
Wygląda jednak na to, że rywalizacja Rafała Trzaskowskiego z Radosławem Sikorskim
wymknęła się spod kontroli. Zostaną po niej blizny, a nominat
może wyjść z tego mocno pokiereszowany.
Pojedynek przed walką
RAFAŁ KALUKIN
baj mają prezydenckie papiery: wiedzę, kompe-
tencje, kontakty, doświadczenia na ważnych pu-
blicznych stanowiskach. Cieszą się sporą auto-
nomią w swojej formacji. Obyci w publicznych
wystąpieniach i medialnych polemikach. W od-
powiednim wieku, żeby ubiegać się o najwyż-
sze stanowiska; już dojrzali, ale jeszcze witalni.
Z ustabilizowanym życiem rodzinnym, biegłą znajomością języ-
ków, dobrą prezencją. Każdy z nich powinien sobie poradzić zarów-
no w trudnej kampanii, jak i w sprawowaniu najwyższego urzędu.
Inne ugrupowania nie mają takiego luksusu. Jarosław Kaczyński
poszukuje swojego „młodego, wysokiego, okazałego”, kierując się
wyłącznie kryteriami wizerunkowymi, co świadczy o absolutnym
zatraceniu instynktu państwowego. Szymon Hołownia kandyduje
chyba już tylko po to, żeby uratować sens swojego funkcjonowa-
nia w polityce. Lewica myśli o tym, jak uwiarygodnić się w kobie-
cym elektoracie, a PSL kombinuje, jak najkorzystniej sprzedać
swoje poparcie.
Ale obecnego komfortu mogłaby pozazdrościć samej sobie na-
wet dawna Platforma. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale kandydu-
jącemu w 2005 r. Donaldowi Tuskowi ciążył wizerunek polityka
w krótkich spodenkach; nawet imię było wtedy uważane za pro-
blem i nie pojawiło się na plakatach. A kiedy już miał autorytet,
sam zrezygnował i wysłał „pod żyrandol” mocno staroświeckiego
Bronisława Komorowskiego (choć też odbyły się prawybory). Póź-
niej to się zemściło, a już najgorzej było przed pięcioma laty, kiedy
wykrwawiona formacja pod słabym przywództwem Borysa Budki
wybierała pomiędzy niezbyt mocnymi kandydaturami Małgorza-
ty Kidawy-Błońskiej i Jacka Jaśkowiaka. W covidowej kampanii
katastrofa czaiła się tuż za rogiem, kiedy nagle wkroczył na scenę
Rafał Trzaskowski i uratował swój obóz przed upadkiem.
Od tamtej pory stale już funkcjonował w roli naturalnego
pretendenta. Sprawy mocno się jednak skomplikowały, kiedy
swoje ambicje ujawnił Radosław Sikorski. Podobno przygotowy-
wał się do tego momentu od ponad dwóch lat. Zaczął głębiej anga-
żować się w życie partyjne, bardziej się kontrolował w publicznych
wystąpieniach, zaangażował starych przyjaciół – Romana Gierty-
cha i Michała Kamińskiego, opracował strategię. I kiedy nadszedł
czas, ostro ruszył do przodu.
W grze o nominację początkowo brakowało jednak czytelnych
reguł. Trzaskowski sądził, że to niezobowiązująca rozgrywka,
więc nie podejmował licytacji. Inaczej Sikorski, który wykorzystał
wszystkie atuty, żeby urealnić stawkę. Chociaż sam też nie miał
pewności, czy karty nie są jednak znaczone i tak czy owak wy-
gra jego rywal. A do tego obaj mieli w tyle głowy tę samą obawę,
że na koniec wypadnie z talii joker, czyli sam Tusk. Co prawda pre-
mier już wiele razy zapewniał, że nie interesuje go prezydentura, ale
z jego pozycją wystarczy oświadczyć, że zmieniły się okoliczności,
a niemal każdy pokiwa głową ze zrozumieniem nad zmianą decyzji.
Wydaje się jednak, że Tusk od początku widział w roli kandydata
Trzaskowskiego. Tyle że chciał go zmusić do wysiłku, żeby nie osia-
dał na laurach w biernym oczekiwaniu na nominację, która mu się
rzekomo należy. To skądinąd pretensja ogólniejsza, która określa
charakter skomplikowanej relacji łączącej obu polityków. Tusk
uważa Trzaskowskiego za zbyt miękkiego, uciekającego od rywa-
lizacji. Co jakiś czas prowokuje go zatem do starcia, jakby chciał
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 13
uświadomić młodszemu koledze, że władzy nie można dostać,
tylko trzeba ją sobie wywalczyć. Niemniej skutkiem tych prowoka-
cji jest najczęściej dezorientacja Trzaskowskiego, który nigdy nie
wie, czy Tusk mu sprzyja, czy też szykuje przeciwko niemu intrygę.
Bierność Trzaskowskiego wytworzyła lukę, którą wypełnił Si-
korski. Pchany własnymi ambicjami, ale zapewne dodatkowo
też zmotywowany przez Tuska, któremu na rękę był silny spa-
ringpartner dla prezydenta Warszawy. A najlepiej, żeby jeszcze
uwierzył, że jest kimś więcej, bo wtedy bardziej się przyłoży. Naj-
wyraźniej jednak premier nie docenił swojego ministra, który
od dawna szlifował formę i jak tylko znalazł się na ringu, od razu
przystąpił do mocnego obijania nieprzygotowanego faworyta.
I to na oczach szerokiej publiczności, która też nie wiedziała, jaka
jest stawka tej walki. A z jej odczuciami Tusk musiał się już trochę
liczyć, nawet jeżeli sam sobie pozostawiał prawo werdyktu. W tej
sytuacji wyraźnie już sprowokowany Trzaskowski zażądał zmiany
składu sędziowskiego.
Partyjne prawybory to jednak trochę dziwny pomysł. Pol-
ska to nie Ameryka, w której głosują zarejestrowani sympatycy
danej partii, czyli najlepiej zmobilizowany elektorat. W naszym
systemie politycznym trudno byłoby jednak przeprowadzić tego
rodzaju kwalifikację oddolną. Pozostaje więc odgórna, czyli
decyzja partyjnych gremiów kierowniczych, a najczęściej same-
go lidera.
Z wielu powodów ma to sens. Profil kandydata powinien być
przecież spójny ze strategią wyborczą, która nie jest znana szere-
gowym członkom partii. Sama kampanijna sprawność to zresztą
nie wszystko, bo nominat musi jeszcze dawać rękojmię udanej
prezydentury. W polskim ustroju, który wręcz wymusza napięcie
pomiędzy premierem i prezydentem, powinien to być polityk
pozbawiony przerostów ambicji, zorientowany na współpracę
i osiąganie kompromisów. W partyjnym głosowaniu takie sub-
telności schodzą jednak na dalszy plan, za to dochodzą do głosu
sympatie, antypatie i koteryjne interesy. Większa też może być
podatność elektorów na medialne presje.
Ale Trzaskowski wiedział, co proponuje. Jest w końcu plat-
formersem z krwi i kości, który w partii politycznie dojrzewał
i zaliczał kolejne szczeble kariery. I nawet jeśli trzyma się z dala
od partyjnych układów, uważany jest w strukturach za swojaka.
Inaczej Sikorski, który przyszedł z drugiej strony frontu i swoją
pozycję przez lata opierał wyłącznie na relacji z Tuskiem. Fawo-
rytem jest zatem Trzaskowski, chociaż pewnie już nie tak stupro-
centowym, jak byłoby to jeszcze kilka tygodni temu, bo ofensywa
Sikorskiego zrobiła spore wrażenie.
Prezydent Warszawy na wszelki wypadek dostał specjalną re-
zerwę w postaci ok. 2 tys. głosów członków partii sojuszniczych,
czyli Nowoczesnej, Zielonych i Inicjatywy Polskiej. To mniej wię-
cej 10 proc. całej puli (PO liczy dziś sobie ponad 20 tys. człon-
ków). „Przystawki” są bowiem bardziej progresywne niż sama
Platforma i od dawna orientują się na współpracę z Trzaskow-
skim. Dopuszczenie małych partii to wskazówka, że Tusk nadal
sprzyja Trzaskowskiemu. Czemu więc formalnie oddał kontrolę
nad procesem wyłaniania kandydata? Mogło chodzić o zaharto-
wanie Trzaskowskiego w bojowych warunkach, spektakl dla opi-
nii publicznej oraz ukłon wobec partii, żeby też miała poczucie
wpływu na ważne decyzje. Problem w tym, że „plusy ujemne”
jak na razie zdają się przeważać nad „dodatnimi”.
Prawybory miały ucywilizować rywalizację, określić jej
dżentelmeńskie reguły. Ale to się nie udało, bo rywalizacja już
wcześniej była rozkręcona i zdążyła obrosnąć złymi emocjami.
Cóż z tego, że premier zażądał od konkurentów, żeby się publicz-
nie nie atakowali, skoro nieoficjalnie od dawna robiły to zaplecza
obydwu polityków, podsyłające mediom argumenty za swoim
kandydatem i przeciwko jego rywalowi.
Z tego właśnie wzięło się zamieszanie wokół Anne Applebaum.
Żona szefa MSZ już od paru tygodni była po cichu wskazywana
przez ludzi Trzaskowskiego jako potencjalne obciążenie w kam-
panii prezydenckiej. W zdeformowanej wersji znalazło to wyraz
w pytaniu zadanym Sikorskiemu przez Monikę Olejnik w TVN 24.
Stała za nim bowiem fałszywa sugestia, że antysemicki przesąd
ujawnił się w samej KO, a domyślnie – pod nosem Trzaskowskiego.
W podsuwanych wątpliwościach tak naprawdę chodziło jednak
o to, że Applebaum nie do końca może odpowiadać potocznym
wyobrażeniom o polskiej pierwszej damie jako osoba pochodząca
z innego kręgu kulturowego (co anonimowe trolle prawicy zawsze
podkręcą), obywatelka świata z podwójnym obywatelstwem.
Odpowiedź Sikorskiego o „świeckiej tradycji” pierwszych dam
żydowskiego pochodzenia, poprzez aluzyjne przywołanie oso-
by Agaty Dudy, była próbą neutralizacji tematu. Trudno jednak
oprzeć się wrażeniu, że ustawiając się w roli ofiary, atakując dzien-
nikarkę TVN24, wykorzystał incydent do własnej gry.
Swoją drogą to właśnie Sikorski znacznie luźniej podszedł
do narzuconych przez Tuska rygorów grzecznej rywalizacji.
Trzaskowski wręcz przesadnie się pilnował, żeby nie podważać
© ARTUR SZCZEPAŃSKI/REPORTER
14 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
kompetencji Sikorskiego. Ten z kolei chętnie sięgał po techni-
ki reklamy porównawczej i podkreślał zalety przeciwnika aku-
rat w tych obszarach, które definiował jako mało dziś istotne.
Na każdym kroku powtarzał, że Rafał był świetnym kandydatem
w czasach walki o praworządność, ale dziś mamy czasy „przedwo-
jenne”, które wymagają twardych facetów znających się na mię-
dzynarodowej polityce i wojsku. Tego akurat Sikorskiemu istotnie
odmówić nie sposób, tyle że w wyniku świadomie zastosowanej
projekcji Trzaskowski stał się przeciwieństwem Sikorskiego, czyli
wydelikaconym samorządowcem od kładki rowerowej i zdejmo-
wania krzyży w urzędzie, co skądinąd ma go uczynić szczególnie
podatnym na ataki prawicy we właściwej kampanii.
Szkopuł w tym, że Trzaskowski nie jest dyletantem w polityce
międzynarodowej. Jego samorządowa kariera to już prędzej od-
stępstwo od wcześniej projektowanej ścieżki kariery. Bywał prze-
cież eurodeputowanym i wiceministrem spraw zagranicznych,
wykładał w Kolegium Europejskim w Natolinie. Jako prezydent
miasta nadal utrzymuje rozległe kontakty zagraniczne, a w ubie-
głym tygodniu nie omieszkał się pochwalić, że to właśnie do niego
– jako jedynego polityka koalicji – skierowali teraz swoje kroki
specjalni wysłannicy Donalda Trumpa.
Oszczędnie jednak dozował polemiki z narracjami Sikorskiego.
Nawet kiedy został szczególnie ostro zaatakowany przez Michała
Kamińskiego w TVN24. Przyjaciel Sikorskiego nie gryzł się w język,
gdyż sam nie podlega jurysdykcji Tuska. Już bez krygowania za-
rzucił Trzaskowskiemu, że jest politykiem nieskutecznym, mało
odpornym i dyplomatyczną łamagą, która zafunduje nam „wojnę
z USA”. Po takiej porcji oskarżeń zatrutą krew można już było
toczyć wiadrami. Chociaż nie brakowało też głosów, że Kamiński
przegiął i bardziej zaszkodził swojemu sojusznikowi.
Przez cały czas Sikorski narzucał jednak ton rywalizacji,
a Trzaskowski głównie bronił wyniku. Ale też prezydent War-
szawy nieprzypadkowo wcześniej ostrzegał, że prawybory osłabią
partię i zwycięskiego kandydata. Później taktycznie sam ich za-
żądał, niemniej przestroga była aktualna. Starający się trzymać
reguł Trzaskowski paradoksalnie sam najbardziej na tym traci,
gdyż potwierdza zarzut, że nie nadaje się do ostrej kampanii.
Za to gdyby jakimś cudem to Sikorski przekonał do siebie partię,
sam wyszedłby z prawyborów praktycznie niedraśnięty.
Przekaz Sikorskiego jest spójny i może przekonywać, chociaż
nie brakuje w nim przemilczeń i uzurpacji. Trudno się z szefem
MSZ nie zgodzić, że „czasy się zmieniły” i skoro głównym tema-
tem kampanii ma być bezpieczeństwo, to wiarygodniejszy pod
wieloma względami wydaje się szef MSZ. Przynajmniej teraz,
bo przecież nie wiemy, co się do wiosny wyklaruje, czy i jak będzie
przebiegał „proces pokojowy” Trumpa. Przewidywane zamroże-
nie konfliktu z koncesjami na rzecz Putina z pewnością osłabi
nasze bezpieczeństwo, ale czy w społecznej percepcji ten aspekt
będzie dominujący? Nie można wykluczyć, że górę weźmie chwi-
lowe poczucie ulgi z powodu ustania działań wojennych. A wtedy
skoncentrowany na bezpieczeństwie Sikorski może zostać uznany
przez część wyborców za „militarystę”.
Wiele jego przechwałek jest na wyrost, poczynając od wykpio-
nej w mediach społecznościowych figury „chłopaka z Bydgosz-
czy”. Jego konserwatyzm mający przyciągać wyborców prawicy
to też blaga, wszak poza Tuskiem trudno byłoby wskazać polityka
bardziej znienawidzonego w obozie PiS. To prawda, że w perspek-
tywie drugiej tury byłby strawniejszym kandydatem dla wyborców
PSL, tyle że jest ich znacznie mniej niż zwolenników Lewicy i Pol-
ski 2050, którym z kolei łatwiej będzie poprzeć Trzaskowskiego.
O czym już jednak Sikorski nie wspomina, a co najwyżej obiecuje,
że nie drgnie mu powieka, kiedy przyjdzie podpisywać ustawy
o liberalizacji aborcji i związkach partnerskich. Tylko jak to się ma
do konserwatyzmu i poparcia od Giertycha? Ogólnie rzecz biorąc,
Sikorski wydaje się lepszym kandydatem do kampanii skrajnie spo-
laryzowanej, ale przy rozproszonym nastroju i słabszej mobilizacji
chyba lepiej sprawdziłby się bardziej wszechstronny Trzaskowski.
Wskazywanie krzyży z magistratu jako kampanijnej kuli u nogi
Trzaskowskiego robi zresztą dziwne wrażenie, kiedy samemu
dźwiga się kontrowersyjne bagaże. Sprawa honorariów Sikor-
skiego, które przez kilka lat pobierał od Zjednoczonych Emiratów
Arabskich, ostatnio przyschła, ale przecież oczywiste jest, że gdy-
by to szef MSZ miał wystartować w wyborach, PiS będzie grał tą
kartą do upadłego. I pewnie nieprzypadkowo Nowogrodzka ma
teraz kibicować właśnie Sikorskiemu.
Jego kandydaturę pod wieloma względami należałoby
więc uznać za bardziej ryzykowną. Już jako prezydent też
byłby mniej przewidywalny od Trzaskowskiego, co pewnie jest
kluczowym argumentem dla Tuska. Chociaż ogólnie Sikorski
wydaje się, mimo znacznie dłuższego stażu w polityce, bardziej
świeży, bo Trzaskowski zdążył się jednak zużyć w roli naturalnego
kandydata. Trzeba było jednak ambicji Sikorskiego, żeby to lepiej
dostrzec. A zepchnięty do defensywy prezydent Warszawy musi
teraz uwolnić się od przyprawianego mu wizerunku lewicowca,
kandydata „odklejonych elit”, w sumie całkiem podobnego do Ka-
mali Harris. I to jest realny problem, z którym sztabowcom przyj-
dzie się zmierzyć w razie prawyborczego zwycięstwa faworyta.
A przy okazji nadmiernie podniosła się temperatura starcia. Im
bliżej głosowania, tym więcej wewnętrznych kwasów, wzajem-
nych donosów, publicznych utarczek w mediach społecznościo-
wych. W tych ostatnich z pomocą Giertycha góruje oczywiście
Sikorski, co znalazło swój wyraz w wynikach internetowej sondy,
którą zaproponował w weekend premier Tusk. Tak jakby dodat-
kowo chciał pognębić Trzaskowskiego, bo przecież od początku
było oczywiste, który z rywali ma w sieci większe zdolności mo-
bilizacyjne. Tyle że rezultat gmatwa i tak już napiętą sytuację. I im
dalej w las, tym trudniej się zorientować, po co właściwie te pra-
wybory, dlaczego Tusk je podgrzewa, skoro wynik i tak wydaje się
przesądzony, za to Koalicja Obywatelska wyjdzie z nich bardziej
podzielona, a nominat – poturbowany. Każdy argument, który
przeciw sobie wyciągają obaj rywale i ich pomocnicy, to dla PiS
gotowa, uwiarygodniona przez samą PO, amunicja na kampanię.
A kto nim ostatecznie zostanie? Zapowiadany wcześniej przez
Tuska sondaż z poniedziałku potwierdził, że wyborcy na razie
wolą Trzaskowskiego. Prezydent Warszawy wygrał pierwszą turę
z niewskazanym z nazwiska kandydatem PiS w stosunku 40 proc.
do 28 proc. Z kolei w alternatywnym wariancie Sikorski nieocze-
kiwanie przegrał 28 proc. do 30 proc. I chociaż w symulacjach
drugiej tury obaj już byli zwycięzcami, to Trzaskowski mimo
wszystko wyraźniejszym (57 proc., czyli o 3 pkt proc. więcej niż
jego rywal). „Wynik sondażu jednoznaczny, ale to wciąż tylko
wskazówka” – skwitował premier.
Głosowanie odbędzie się w piątek 22 listopada. Za jego organi-
zację odpowiada specjalnie powołana komisja, złożona z przed-
stawicieli zaangażowanych partii oraz sekundantów obu rywa-
li. Procedura okazała się prosta do szybkiego wdrożenia dzięki
centralnym bazom danych członków (weryfikację płacących
składki z braku czasu zarzucono). Wkrótce każdy uprawniony
ma otrzymać kod weryfikacyjny oraz numer, pod który należy
wysłać swój typ. Wynik ma zostać ogłoszony już następnego dnia,
a na 7 grudnia została zaplanowała w Gliwicach wielka konwen-
cja na kilka tysięcy osób, która będzie faktycznym startem kam-
panii zwycięskiego, choć nieco posiniaczonego kandydata.
RAFAŁ KALUKIN
16 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Pomysł na nowe kadry w policji jest taki, żeby sięgnąć po emerytów.
To i inne równie przewrotne rozwiązania mają wypełnić
największą dziurę kadrową w historii tej formacji.
Jeśli się nie uda, włoski strajk policjantów sparaliżuje państwo.
ZBIGNIEW BOREK, JULIUSZ ĆWIELUCH
Zmęczony jak pies
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 17
mało, pracują świątek, piątek, na ostatnich
nogach, zaniedbując rodziny. W policji
kuleją też relacje międzyludzkie, przełoże-
ni często nie zauważają, gdzie kończy się
rozkaz, a zaczyna mobbing. A za progiem
komisariatu czeka normalne życie: mniej
stresująca praca z wyższą pensją, wolnymi
nockami i weekendami.
Największe braki kadrowe notują duże
aglomeracje: Poznań, Wrocław, Katowice.
Na 10 tys. funkcjonariuszy w garnizonie
warszawskim brakuje 2,5 tys. ludzi, sto-
łeczna policja działa więc w trybie awa-
ryjnym, jak przyznaje jej komendant.
Związkowcy wyliczają, że uwzględnia-
jąc przebywających na urlopach i zwol-
nieniach, z codziennej służby wypada
ok. 40 proc. stanu etatowego. – Masową
wyobraźnię kształtuje kino akcji, w którym
policjant zawiesza „blachę” na szyi, do uda
przypina giwerę i ściga bandytów. Polski
policjant tymczasem tonie w papierkowej
robocie, a potem jeszcze musi wziąć dyżur
pod telefonem – mówi mł. insp. Sławomir
Koniuszy, wiceszef NSZZ Policjantów.
Braki kadrowe widać w całym kra-
ju i we wszystkich rodzajach służby, ale
najbardziej rzucają się w oczy na ulicy,
a to rozzuchwala przestępców. Odtwa-
rzane za rządów PiS posterunki są tymcza-
sem otwarte po kilka godzin w tygodniu,
w 11 wyrywkowo sprawdzonych NIK wy-
kryła od 40 do 67 proc. wakatów. – Szyjemy,
jak możemy, na zwykły patrol czasem wy-
syłamy kryminalnych – mówi komendant
powiatowy z zachodniej Polski. Wydłuża
się czas reakcji na wezwania (do drob-
nych kradzieży sklepowych w Warszawie
patrol czasem już nie dojeżdża), docho-
dzeniowcy zawalają terminy procesowe
(mają na biegu nawet po 130 własnych
spraw, muszą brać tzw. dyżury zdarzenio-
we czy przesłuchać kogoś w ramach po-
mocy prawnej). – A zagrożeń przybywa.
Jeszcze kilka lat temu sabotaż wydawał się
opowieścią z innego świata, a teraz w Po-
znaniu zamykamy z tego powodu konsulat
rosyjski – mówi Koniuszy.
Myki i triki
Związkowcy, jak wiadomo, muszą narze-
kać. Ale kiedy wtórują im rządzący, robi się
nieprzyjemnie. „Sytuacja jest dramatycz-
na” – przyznał wiceszef MSWiA Czesław
Mroczek na niedawnych obradach sej-
mowej komisji poświęconych policyjnym
wakatom. Tyle że on kłopotów upatrywał
w błędach poprzedników. A realiści suge-
rują, żeby władza zaczęła dostrzegać fakty.
– Doszliśmy do tego momentu, że ciężko
coś zmienić jakimiś kosmetycznymi rucha-
mi albo dosypywaniem kolejnych pienię-
dzy. Potrzebna jest gruntowna reforma.
Tyle że nie samej policji, ale całego wymia-
ru sprawiedliwości, bo policjanci w XXI w.
pracują narzędziami i metodami z wieku
XX – mówi gen. Adam Rapacki, twórca
Centralnego Biura Śledczego. Z mundu-
rem policjanta pożegnał się już dawno, ale
mentalnie chyba nigdy. Śledzi, co dzieje
się w formacji, ma też pomysły, co zrobić,
żeby działo się lepiej.
Rapacki podaje przykład: przesłucha-
nia. W praktyce wygląda to tak, że świa-
dek, ewentualnie oskarżony, mówi,
a policjant stara się te słowa na bieżąco
notować. Jak ma szczęście pracować w le-
piej wyposażonej komendzie, to na służ-
bowym komputerze. A jak komenda jest
biedniejsza, to na własnym laptopie,
co ciągle się zdarza w kraju, w którym
poprzedni rząd zasypał dzieci laptopami.
Procedura składania zeznań trwa bar-
dzo długo, bo uwzględnić trzeba każdą
uwagę i poprawkę. W sumie trudno się
dziwić, od tego wiele zależy.
– Tyle że to samo można zrobić prościej,
szybciej, z lepszym efektem. Wystarczy na-
granie, które translator przełoży na tekst
pisany, i w czasie rzeczywistym mamy spi-
sane zeznania. Takie zeznania mają ten
dodatkowy atut, że mamy jeszcze plik au-
dio, więc ryzyko manipulacji spada. Całość
można mailem przesłać do prokuratury.
Oszczędności można by liczyć w setkach
milionów złotych, a zaoszczędzony czas po-
licjanci mogliby spożytkować znacznie le-
piej, np. łapiąc więcej przestępców – mówi
gen. Rapacki.
Inny przykład to rządząca polską policją
statystyka. – Powinna być wykorzystywana
do mierzenia trendów i zjawisk, a nie być
miernikiem oceny pracy jednostek czy pra-
cy policjantów. Jako miernik oceny będzie
zawsze zakłamywana – tłumaczy Rapacki.
Myków albo trików na zakłamywanie
jest bez liku. – 30 niewykrytych włamań
na osiedlu można przypisać temu samemu
sprawcy i połączyć w jedno przestępstwo
popełniane w trybie ciągłym. Z kolei wy-
kryte oszustwo popełnione na identyczną
modłę przez jednego sprawcę można rozbić
na 30 osobnych, bo tyle jest ofiar. W ten spo-
sób liczba przestępstw niewykrytych spada,
a wykrytych rośnie, oczywiście tylko w Exce-
lu – opowiada policjant z komendy woje-
wódzkiej na północy kraju. Inna metoda
zakłamywania statystyk wykorzystuje fakt,
że policjanci robią za kurierów, wożąc akta
pomiędzy komisariatami a prokuraturą.
Tak jest podobno taniej i szybciej. Przy oka-
zji jakiś policyjny spryciarz wykombinował,
że taki wyjazd z komendy można zaliczyć
jako służbę patrolową. Co w statystyce robi
dużą różnicę na plus. A w poczuciu bezpie-
czeństwa obywateli nie robi nic.
Pr
oszę sobie wyobrazić, że na Dol-
nym Śląsku i w Wielkopolsce nie
ma ani jednego policjanta. Na-
wet nie ma co dzwonić na dyżur-
kę, bo tam też nikogo nie ma. Jak
się państwo z tym mają? Jeśli źle, to w kwe-
stii złych wiadomości jest jeszcze jedna,
że to nie fikcja, tylko statystyczne realia:
policja osiągnęła swój kadrowy dół do-
łów, brakuje w niej 15 346 funkcjonariuszy
(14 proc.), a to tyle, ile łącznie pełni służbę
w garnizonach dolnośląskim, wielkopol-
skim i jednej trzeciej opolskiego. Tylko po-
przez zgrabne rozsmarowywanie skąpych
sił udaje się stwarzać pozory, że wakaty
to żaden problem.
W policji widzą to inaczej. Nowego ko-
mendanta głównego ochrzcili Manuel
(pamiętają państwo reklamę margaryny
– Manuel, najlepszy do smarowania). I za-
częli chorować. „Psia grypa” to jednak coś
więcej niż kolejny strajk niezadowolonej
grupy zawodowej. W zeszłym roku mun-
dur zdjęło niemal 4 tys. funkcjonariuszy,
którzy nie osiągnęli jeszcze uprawnień
emerytalnych. Wczesna emerytura była
ostatnią marchewką, którą kusić mogła
policja. A i kij już nie działa na 93 563 funk-
cjonariuszy, którzy ciągle służą w policji.
Autorefleksja
„Jestem policjantem, więc to oczywiste,
że… Co byście jeszcze dopisali do tej listy?”
– zapytał administrator jednego z forów
policyjnych. Satysfakcji w odpowiedziach
jest jak na lekarstwo (a i ta obśmiana). Do-
minuje autoszydera: jestem policjantem,
więc pałuję kobiety na protestach, gazuję
rolników, mam szczodrych przełożonych
i przejrzysty system awansów, robotę
mam lżejszą od leżenia, na wczasy jeż-
dżę do Cieplic. Są też takie wyznania: nie
jestem w stanie utrzymać rodziny, mam
wykonywać nawet najbardziej idiotyczne
rozkazy i trzymać się nawet najbardziej
idiotycznych instrukcji, mam rozje… życie
rodzinne, potrzebuję wsparcia psycholo-
gicznego, jak się nie podoba, to się zwolnij.
„Jestem policjantem, więc to oczywiste,
że w cyrku się nie śmieję” – ten ostatni
komentarz powtarza się kilkukrotnie.
– Funkcjonariuszka po 18 latach ode-
szła ze służby, pracuje w Niemczech jako
sprzątaczka w ośrodku wypoczynkowym.
Do Tesli pod Berlinem poszli pracować:
funkcjonariusz po dziewięciu latach służ-
by, kolejny po trzech latach i policjantka
po 25 latach. Cztery inne osoby zrzuciły
mundur dla pracy w drukarni i piekarni we
Frankfurcie nad Odrą – wylicza Sylwia Sza-
ry, szefowa NSZZ w komendzie powiatowej
w nadgranicznych Słubicach, gdzie wolny
jest co trzeci etat. – Odchodzą, bo zarabiają
ilustracja arkadiusz cudny
18 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
Przodownik i tyłownik
Dla równowagi należy dodać, że poli-
cja jest zmęczona sama sobą. Czego nie
mogą doprosić się tzw. zwykli policjanci?
M., starszy przodownik (odpowiednik star-
szego sierżanta), służy głównie w zabez-
pieczaniu: w weekendy mecze, w tygodniu
manifestacje, przejazdy, przyjazdy, typowa
zapchajdziura, jak o sobie mówi. Mun-
dur nosi już dziesiąty rok i ciągle słyszy,
że „za rok” będą mieli radiowozy z baran-
kiem. Baranek, czyli dodatkowe „orurowa-
nie” przodu radiowozu, to wrażliwy temat,
bo w 2013 r. radiowozy zostały wpisane
na listę środków przymusu bezpośrednie-
go. Można nimi spychać tłum, blokować
drogi, a nawet taranować inne pojazdy.
Tyle że do dziś nie udało się wypracować
homologacji na dodatkowy zderzak i prze-
pis jest martwy. – Chyba że któryś z poli-
cjantów ma za dużo kasy i nie szkoda mu
płacić z własnej kieszeni za porysowany
radiowóz – mówi przodownik M.
Policja od lat ubezpiecza radiowozy tyl-
ko od obowiązkowej OC. Policjanci sami
wykupują więc ubezpieczenie od NW
(nieszczęśliwe wypadki), żeby chronić się
przed skutkami nadmiernego zaangażo-
wania w pracy. I tego przodownik M. też
nie rozumie. Ale o tym już nawet nie stara
się myśleć, bo po co, skoro w tej kwestii
nawet nie obiecują, że coś się zmieni.
To, co mówią gen. Rapacki i przodow-
nik M., w ocenie pracy policji jest tak samo
ważne jak za niskie zarobki, przepraco-
wanie i stres. I tak samo, a niekiedy nawet
bardziej wpływa na odpływ policyjnych
kadr. Ważną kwestią są ciągle pieniądze,
ale jak pokazuje praktyka ostatnich ośmiu
lat, wcale nie najważniejszą. – Przez lata
każdy kolejny pożar gaszono dosypywa-
niem pieniędzy. Jak w 2020 r. zbuntowa-
ła się prewencja, to od 1 stycznia 2021 r.
zaczęli im wypłacać 500 zł dodatku. Póź-
niej zaczęli odchodzić doświadczeni poli-
cjanci z pełną wysługą, to wprowadzono
„balkonikowe”, czyli dodatki dla policjan-
tów, którzy mieli przepracowane 25 lat.
To 1500 zł brutto miesięcznie. I 2500 zł dla
tych, którzy przepracowali 28 lat i 6 mie-
sięcy. Wtedy wkurzyli się młodzi i oni za-
częli odchodzić – tłumaczy jeden z byłych
komendantów wojewódzkich. W efekcie
siatka płac dramatycznie się spłaszczyła.
– Wskutek awansu pensja wzrasta nieraz
o 50 zł netto. A awans to nie bajka: przed
awansem odbierasz telefony do godz. 22,
a po awansie po godz. 24, od komisarza
w górę odbierasz do pierwszego zawału
– dodaje nasz rozmówca, który w policji
przepracował ponad 30 lat.
Przełomowy dla formacji był 6 kwiet-
nia 1990 r., kiedy weszła w życie ustawa
o policji, która tak naprawdę była ustawą
o likwidacji milicji. W ciągu jednego roku
wyparowało niemal 10 tys. funkcjonariu-
szy, wielu odeszło już wcześniej, policja
musiała więc w krótkim okresie przyjąć
do służby niemal 30 tys. nowych ludzi.
Obecna fala odejść to m.in. efekt uboczny
tamtego rekordowego naboru. W 2023 r.
mundur zrzuciło 1347 policjantów, którzy
przychodzili do służby na początku lat 90.
Z naszych rozmów z kilkoma z nich wyni-
ka, że część doszła już do kadrowej ściany.
Dalsza służba nie była już w stanie pod-
wyższyć ich emerytury, wyczerpali również
ścieżki awansu. Zdecydowana większość
mówiła jednak o ogólnym wypaleniu. Są
zmęczeni ciągłym reformowaniem, które-
go efekty oceniają przysłowiowo: od same-
go mieszania herbata nie robi się słodsza.
Co gorsza, słodko już było. W 2016 r. ode-
szło rekordowo mało policjantów: 3989,
bo nowa władza wiele obiecywała. I też
dawała. Policja dostała wyczekiwaną od lat
ustawę modernizacyjną, w której na same
podwyżki dla mundurowych przeznaczo-
no ponad pół miliarda złotych. Zdaniem
policjantów jednak za mało, bo wojsko
mniej więcej w tym samym okresie miało
aż trzy różnego rodzaju podwyżki. Skoń-
czyło się na tym, że rok później na odejście
ze służby zdecydowały się aż 5364 osoby.
Do 2022 r. był to rekord. Równie trudny
dla policji był rok 2020, kiedy odeszło
5234 policjantów, ale był to czas pandemii
i apogeum strajku kobiet. Z tej perspekty-
wy 9458 odejść w 2023 r. jest klęską. Tym
bardziej że 3703 funkcjonariuszy ode-
szło, nie mając uprawnień emerytalnych.
To czerwona kartka pokazana rządzącym,
jak mówią starsi policjanci, albo faker (gest
środkowego palca), jak dodają młodsi.
Wiceminister Mroczek winił za ten
stan rzeczy upolitycznienie i ośmieszenie
służby za rządów PiS, gdy funkcjonariu-
sze stosowali przemoc wobec uczest-
niczek strajków kobiet, sypali konfetti
ze śmigłowca albo zaglądali do okien
Lotnej Brygady Opozycji. Zdaniem Sylwii
Szary, szefowej policyjnych związkowców
w Słubicach, po ostatnich wyborach zaszły
jednak tylko kosmetyczne zmiany. – Ogra-
niczyły się do wymiany komendantów, ale
nie spadł włos z głowy przełożonym, którzy
z byle powodu w trybie natychmiastowym
wydalali niewygodnych policjantów. Wy-
rzuceni z pracy funkcjonariusze szli nieraz
do sądu, ten uznawał ich racje, ale policja
nie chciała ich przywrócić do służby.
– Skala upolitycznienia naszej formacji
za rządów PiS przebrała miarę, ale to nie
jest jedyna przyczyna dojmujących braków
kadrowych – mówi mł. insp. Koniuszy.
W jego ocenie winna jest także wywiera-
na na policjantów presja społeczna, zma-
sowany hejt w social mediach i wynagro-
dzenia oderwane od realiów rynkowych.
Związkowcy domagają się ich skokowego
wzrostu (od ok. 7 tys. zł netto dla począt-
kujących), przewidywalnej ścieżki awansu
i przejrzystego systemu motywacyjnego.
Chcą, aby przyszłoroczna waloryzacja
uposażeń wyniosła 15 proc., a nie 5 proc.
zapisane w projekcie ustawy budżeto-
wej. Wzburzenie w szeregach policji na-
rasta. Warszawscy policjanci strajkują
po włosku: odmawiają korzystania w pracy
z prywatnych komórek, dają upomnienia
zamiast mandatów. Nasilili protest przy
okazji marszu narodowców 11 listopada,
w niemal całym kraju wdrażając akcję Lu-
cyna (od L4), znaną także jako psia grypa.
Według związkowców na zwolnienia lekar-
skie poszło 8–10 tys. policjantów (MSWiA
uspokaja, że „ciągłość służby policyjnej
w całym kraju jest zachowana”).
Dla pań, ale i dla panów
W przyszłym roku policyjnych eta-
tów ma być 110 tys. (obecnie niespełna
109 tys.). Związkowcy straszą, że wakatów
może być nawet 20 tys., a Zarząd Główny
NSZZ Policjantów ostrzega o groźbie „pa-
raliżu państwa w obszarze bezpieczeństwa
wewnętrznego”. W całym bieżącym roku
policja spodziewa się odejścia 5 tys. funk-
cjonariuszy (o połowę mniej niż na fini-
szu rządów PiS). „Chcemy, żeby nabór był
znacznie większy niż te 5 tys. osób. Chce-
my, żeby to było 7–8 tys. nowych funkcjo-
nariuszy. Mam więc nadzieję, że na koniec
roku będziemy mogli powiedzieć, że roz-
poczęliśmy powolną, ale konsekwentną
odbudowę liczebności policji” – mówił
wiceminister Mroczek w Sejmie. Problem
w tym, że do końca września zwolniło
się 5,5 tys. funkcjonariuszy, a przyjęto
Trudny dla policji był
2020 r., kiedy odeszło
5234 policjantów, ale był
to czas pandemii i apogeum
strajku kobiet.
Z tej perspektywy
9458 odejść w 2023 r.
jest klęską.
Tym bardziej
że 3703 funkcjonariuszy
odeszło, nie mając
uprawnień emerytalnych.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 19
do służby niespełna 4 tys. policjantów.
„Proces uzupełniania etatów w policji bę-
dzie trwał lata, a nie miesiące” – przyzna-
je komendant główny insp. Marek Boroń
w „Gazecie Policyjnej”.
– Ważne, żeby nie iść na skróty – podkre-
śla dr Cezary Tatarczuk z Wyższej Szkoły
Administracji i Biznesu w Gdyni, ekspert
w dziedzinie bezpieczeństwa publicznego,
dawniej komendant w Wejherowie i wice-
komendant w Słupsku. Drogą na skróty
jest według niego obniżanie wymagań
stawianych kandydatom do służby. – Jeśli
15 lat temu kandydat musiał rzucić piłką
lekarską osiem metrów, a dziś sześć, to sito
przechodzą osoby fizycznie słabsze. Stąd
biorą się potem w mediach ośmieszające
całą formację filmiki ze starć słabowitych
policjantów z rosłymi przestępcami, którzy
niespecjalnie okazują respekt mundurowi,
inaczej niż jest w USA czy krajach starej
UE – mówi Tatarczuk. Kolejny problem
to przyjmowanie do służby kobiet jak leci.
– Nie chcę uchodzić za seksistę, ale kobiety
świetnie mogą się sprawdzać w dochodze-
niówce, wydziałach przestępstw gospodar-
czych czy ds. nieletnich, ale jeśli trafiają
do służb patrolowych i interwencyjnych,
powinny spełniać zbliżone do mężczyzn
wymogi sprawności fizycznej – zastrzega
dr Tatarczuk.
Podobnego zdania jest doświadczo-
na funkcjonariuszka. Sama nie narzeka,
bo pracując w policji, odchowała dwoje
dzieci. – Trzy lata po urodzeniu dziec-
ka policjantka nie może pracować nocą,
w niedziele ani święta – żyć, nie umierać.
To się jednak odbija na kolegach, bo ktoś te
służby po nocach i w święta musi brać – za-
uważa. W policji aktualnie służy 19,4 tys.
kobiet, czyli ok. 20 proc. wszystkich funk-
cjonariuszy. Pań przybywa z każdym ro-
kiem. W 2010 r. było ich 12,8 tys., w 2015 r.
– 15,2 tys., w 2020 r. – 16,7 tys., a w ubie-
głorocznym naborze do formacji panie
stanowiły ponad 40 proc. aplikujących.
– Nie chodzi o to, żeby służba przestała być
atrakcyjna dla kobiet, ale musi się stać kon-
kurencyjnym miejscem pracy dla mężczyzn
– podkreśla dr Tatarczuk.
We wrześniu 2023 r. komendant główny
powołał zespół, który ma zdiagnozować
siatkę płac i znaleźć sposób na zbudowa-
nie czegoś na wzór systemu motywacyj-
nego. Na stole leży kilka pomysłów na to,
jak uzdrowić stan kadrowy policji. Jeden
z nich to sięgnięcie po emerytów. Pomysł
na pierwszy rzut oka z kategorii rozpacz-
liwych, ale po głębszej analizie okazuje się
niepozbawiony sensu. – Kiedy tąpnął kurs
franka z jednej strony, a inflacja grillowała
ludzi z drugiej strony, z policji zdecydowa-
ło się odejść przed czasem wielu świetnych
policjantów, żeby ratować się przed pętlą
kredytową za pomocą odprawy, która im
się należała. Problem sygnalizowano mi-
nisterstwu, ale tam wtedy dominowało
przekonanie, że taka postawa jest niegod-
na Polaka i nie ma co zatrzymywać takich
ludzi – mówi jeden z byłych komendantów
wojewódzkich.
4 listopada weszła w życie ustawa o zmia-
nie niektórych ustaw w związku z utworze-
niem oddziałów o profilu mundurowym
oraz ułatwieniem powrotu do służby w Po-
licji i Straży Granicznej. Dzięki niej policja
liczy na powrót nawet około tysiąca poli-
cjantów. Program jest atrakcyjny. Będzie
można zarobić 5600 zł brutto, zachowując
prawo do emerytury. Takich pieniędzy tu
jeszcze nie było. Propozycja nie jest jednak
dla wszystkich, decydujący głos mają bez-
pośredni przełożeni; chodzi o to, by odsiać
chciwych leserów.
przyszłych policjantów. Do programu
mają być wstawione elementy ze szkole-
nia podstawowego dla przyszłych funkcjo-
nariuszy. W zamian egzaminy z tych szkół
będą częściowo honorowane przez poli-
cję w trakcie naboru i szkolenia. A chęt-
ni do służby dostaną dodatkowe punkty
przy przyjmowaniu.
Jak to w kryzysach bywa, do łask po-
wracają pomysły, które przez lata były su-
flowane przez policjantów, ale nie mogły
trafić na podatny grunt. Jednym z nich
jest świadczenie metropolitalne, czyli de
facto zróżnicowanie pensji ze względu
na wielkość miasta, w którym służy funk-
cjonariusz. Pomysł odbijał się dotychczas
od muru z napisem: równość. – Nie ma
mowy o równości, skoro metr mieszkania
w Warszawie kosztuje 18 tys. zł, a w mniej-
szej miejscowości 8 tys. zł – mówi Piotr.
W stołecznej policji służy tylko dlatego,
że boi się stracić służbowe mieszkanie,
którego policja od lat nie pozwala mu pre-
ferencyjnie wykupić.
Co roku podatnicy wydają na policję
ok. 18 mld zł, ale z wewnętrznych analiz
wynika, że pilne potrzeby załata dodatko-
wych 6 mld zł. Tak naprawdę jednak po-
trzebne jest długofalowe planowanie. Stąd
pomysł, żeby wzorem wojska budżet dla
policji oparty był na sztywnym procencie
PKB. Tym bardziej że wojsko coraz bardziej
odjeżdża innym służbom mundurowym.
Od 1999 r. finansowane miało być na pozio-
mie 1,95 proc. PKB. Ale każdy kolejny rząd
lekceważył ten wymóg. Dopiero w koń-
cówce rządów PO zaczęto brać go na se-
rio. W tym roku polska armia skonsumuje
ok. 4 proc. PKB, a w przyszłym rekordowe
4,7 proc. PKB. Na tym tle policjanci są jak
ubodzy krewni. Choć, jak twierdzą, to oni
co chwilę muszą ratować państwo i rządzą-
cych. Wzięli na siebie cały ciężar w czasie
pandemii, pierwsi pojechali wspierać Straż
Graniczną na wschodnią granicę i zabez-
pieczać wrześniową powódź. Tymczasem
policjant może dostać 12 tys. zł tzw. miesz-
kaniówki, a szeregowy żołnierz ponad
200 tys. W efekcie coraz więcej policjan-
tów zamienia mundur na wojskowy. Jakby
tego było mało, policja przegrywa nawet
symbolicznie. 25 października minister
obrony narodowej ogłosił stworzenie Kar-
ty Rodziny Wojskowej, która wojskowym
oraz ich rodzinom ma zaoferować pakiet
ulg finansowych i urzędowych. Poinformo-
wał o tym z okazji 106. rocznicy powołania
Sztabu Generalnego. Na uroczystości był
również komendant główny policji. Związ-
ki zawodowe policjantów od razu zaczepiły
go, jaką kartę on ma do zaoferowania, nie
licząc tej zgranej.
ZBIGNIEW BOREK, JULIUSZ ĆWIELUCH
ilustracja joanna zybul
Szkopuł w tym, że w przepisach wyko-
nawczych do tzw. ustawy antywakatowej
znajdują się ułatwienia, które w ocenie
ekspertów idą za daleko. Chodzi o plano-
wane okrojenie testów sprawnościowych
(zlikwidowane mają zostać: przewrót, skok
przez płotki i skrzynię i przenoszenie 28-kg
manekina), a także umożliwienie zawarcia
kontraktu (to jedno z nowych rozwiązań)
z kandydatem, który nie ma średniego
wykształcenia. – Receptą na braki kadrowe
jest zwiększenie prestiżu służby i wynagro-
dzeń, a nie obniżanie wymagań – podkreśla
dr Tatarczuk.
Policjanci i żołnierze
Policja zaczęła się również uczyć od woj-
ska i po latach lekceważenia szkół mun-
durowych zawalczy i na tym polu. Klasy
policyjne mają zostać objęte bezpośred-
nim nadzorem MSWiA. A w praktyce
już na tym etapie wychowywać i szkolić
20 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
Właśnie zaczął się trzeci strajk
głodowy osób bezterminowo
zamkniętych w Krajowym Ośrodku
Zapobiegania Zachowaniom
Dyssocjalnym w Gostyninie. Chcą
zmiany prawa. Taką potrzebę widzi
też władza. I eksperci, i praktycy.
W czym więc problem?
Nie ma
wyjścia?
EWA SIEDLECKA
Od
powiedzialna za więziennictwo wiceministra
sprawiedliwości Maria Ejchart powołała zespół eks-
pertów. Tyle że resort sprawiedliwości nic nie ma
do KOZZD. Ustawowo całkowitą odpowiedzialność
za niego ponosi minister zdrowia. Stworzony dzie-
sięć lat temu ośrodek, w którym po odbyciu kary bezterminowo
zamyka się skazanych za przestępstwa przeciwko zdrowiu, życiu
i wolności seksualnej, to kukułcze jajo podrzucone dziesięć lat
temu Ministerstwu Zdrowia wbrew jego woli, by ominąć kon-
stytucję. Dwa tygodnie temu nastąpił przełom: po raz pierwszy
w historii ośrodka wiceminister zdrowia Wojciech Konieczny,
odpowiedzialny za KOZZD, pojechał (wraz z ministrą Ejchart)
zobaczyć go na własne oczy, a nawet dał się namówić na spotka-
nie z mieszkańcami zapowiadającymi protest.
„Jesteśmy więźniami w tej pseudoterapeutycznej placówce
bez nadziei na przyszłość. Mamy jeszcze rodziny, domy i chęci,
by funkcjonować w społeczeństwie” – napisali w oświadczeniu
dla prasy protestujący. Żądają weryfikacji zasadności skierowania
ich do KOZZD.
– Ja się czuję jak w teatrze absurdu. Chodzimy na terapię, uczy
się nas pisać CV, jak się starać o pracę, autoprezentacji, różnych
rzeczy potrzebnych na wolności, dostajemy pozytywne opinie
do wyjścia – i siedzimy dalej. Ludzie się tu starzeją, chorują, umie-
rają – mówi POLITYCE pan Tomasz, jeden z głodujących.
W marcu minęło dziesięć lat od powstania ośrodka w Gostyni-
nie. Z powodu blisko 100-proc. przeludnienia otwarto jego filię
w Czersku. Do tej pory przez KOZZD przewinęły się 154 osoby,
pięć zmarło, sześć wyszło na wolność, 20 ma pozytywne opinie
ośrodka do wyjścia, ale wyjść nie może, bo nie zgadza się sąd.
41 protestujących (na ponad 100 przebywających w KOZZD)
na swoją rzeczniczkę wybrało prof. Monikę Płatek z Wydziału Pra-
wa UW, która od lat społecznie udziela pomocy prawnej osobom
umieszczonym w tym ośrodku i – jako ekspertka – działa na rzecz
likwidacji ośrodka, gdzie pozbawia się wolności po odbyciu kary
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
© TOMASZ PACZOS/FOTONOVA
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 21
z powodu domniemania „bardzo wysokiego prawdopodobień-
stwa” bycia niebezpiecznym. – Jest paradoksem, że wobec tych
ludzi, którzy po odbyciu wyroków są w sensie prawnym niewinni,
łamane są wszelkie przepisy, które stały się podstawą pozbawienia
ich wolności w KOZZD. Tam miała być terapia służąca ich wyj-
ściu na wolność. Tymczasem już kilkakrotnie zmieniano przepi-
sy, by zmniejszyć liczbę psychologów, psychiatrów i seksuologów
przypadających na określoną liczbę „pacjentów” KOZZD. Miały
być jednoosobowe pokoje, są wieloosobowe cele z piętrowymi łóż-
kami. W jakiej placówce zdrowia są piętrowe łóżka? Jak na ta-
kie łóżko ma wejść 82-letni pan, któremu właśnie obcięto nogę?!
W Czersku terapię prowadzi psycholożka, która jako psycholoż-
ka więzienna w Sztumie posłała ich do KOZZD po zakończeniu
kary... – wylicza skargi więźniów prof. Monika Płatek.
Przypomina, że wszelkie prawa pacjenci KOZZD musieli sobie
wywalczyć poprzednimi strajkami głodowymi: prawo dyspono-
wania własnymi pieniędzmi, skończenie z upokarzającymi pro-
cedurami kontroli osobistej z rozebraniem do naga i przeszuka-
niem odbytu przed i po wizycie rodziny, skończenie z praktyką
obecności ochroniarza przy każdej wizycie, u lekarza, a nawet
przy spowiedzi. Głodówką wywalczali każdą zmianę regulaminu
pisanego jednoosobowo przez dyrektora KOZZD. – W obecnym
proteście uderzające jest to, że oni już nawet nie żądają poprawy
warunków, tylko mówią o tym, że nikt z nimi nie rozmawia, nie
informuje ich, co z nimi będzie, kiedy pojawi się nowa ustawa,
co z niej będzie wynikało – zauważa prof. Płatek.
Ciemno w tunelu
Więzienie ludzi, którzy już odpokutowali swoją winę, łamie
konstytucję, podkreśla prof. Płatek. W 2013 r., aby zakamuflo-
wać tę niekonstytucyjność, ustawę „o postępowaniu wobec osób
z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia,
zdrowia lub wolności seksualnej innych osób” skonstruowano
nie na podstawie przepisów karnych, lecz cywilnych. Decyzja
o izolacji w KOZZD zapada w sądzie cywilnym, a wykonawcą całej
ustawy i zarządcą KOZZD jest Ministerstwo Zdrowia. KOZZD nie
jest więzieniem, a zakładem leczniczym. Choć jest zamknięty,
odrutowany, monitorowany, a „pacjenci” nadzorowani są przez
uzbrojonych i umundurowanych ludzi, mających prawo używać
pałek, kajdanek, gazu i innych środków przymusu bezpośrednie-
go. – Teoretycznie to placówka służby zdrowia, ale praktycznie
to jest więzienie – przyznał wiceminister Wojciech Konieczny
na konferencji na dziesięciolecie KOZZD, zorganizowanej sta-
raniem prof. Moniki Płatek przez Pracownię Prawa Penitencjar-
nego i Polityki Karnej na Wydziale Prawa UW. W 2015 r. Trybunał
Konstytucyjny jednak ocenił, że to leczenie, a nie więzienie, więc
ustawa jest zgodna z konstytucją.
Tak powstała dysfunkcjonalna hybryda, za którą nikt nie chce
brać odpowiedzialności. Nawet twórca tej ustawy, ówczesny wi-
ceminister sprawiedliwości Michał Królikowski, dziś przyznaje,
że jest ona błędem. Ale jakoś nie udaje się go naprawić.
Dlaczego ustawa jest dysfunkcjonalna? Jeszcze podczas jej
przygotowywania psycholodzy, seksuolodzy i psychiatrzy pro-
testowali, że przymusem nie da się nikogo poddać oddziaływa-
niom psychoterapeutycznym. Trzeba by pacjentom KOZZD dać
– jak to jest w podobnych instytucjach w Norwegii czy Niem-
czech – światło w tunelu. Tymczasem przez kilka lat nikomu nie
udawało się dostać pozytywnej opinii do zwolnienia z KOZZD.
Po protestach pacjentów i nagłośnieniu sprawy sytuacja się zmie-
niła. Dziś 20 osób ma pozytywne opinie KOZZD. I to potwier-
dzone przez zewnętrzne autorytety: prof. Janusza Heitzmana,
pełnomocnika ds. psychiatrii sądowej przy ministrze zdrowia,
i prof. Piotra Gałeckiego, konsultanta krajowego ds. psychiatrii.
I siedzą dalej, bo teraz nie puszcza ich sąd. Według ustawy musi
powołać własnych biegłych, a ci opiniują pacjentów negatyw-
nie. Możliwe, że zewnętrzni biegli, oceniając, czy istnieje „bar-
dzo wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu przeciw-
ko zdrowiu, życiu lub wolności seksualnej”, patrzą raczej na to,
co człowiek zrobił w przeszłości, a nie na to, kim jest dzisiaj. Może
są inne przyczyny. W każdym razie sędziowie cywilni, oderwani
od spraw spadkowych czy frankowych, są bezradni, gdy mają
rozsądzać, którym opiniom dać wiarę.
Terapii brak
– Nie wiemy, o co pytać biegłych psychiatrów, psychologów,
seksuologów. Dlaczego cywilista ma orzekać o pozbawieniu wol-
ności? Jeżeli już, byłoby lepiej, gdyby orzekały o tym wydziały ro-
dzinne, które orzekają o ubezwłasnowolnieniu – mówiła sędzia
Dorota Zientara z Sądu Okręgowego w Elblągu na konferencji
na dziesięciolecie KOZZD. Oceniła, że sędziowie nie mogą liczyć
na pełnomocników pacjentów, bo to najczęściej prawnicy wy-
znaczeni z urzędu, którzy ograniczają się do złożenia wniosku
o przyjęcie opinii biegłych z KOZZD. Nie wnioskują o przesłu-
chanie świadków, o dodatkowych biegłych. Była też sytuacja, gdy
przeoczono, że osoba, której dotyczyła sprawa, została oceniona
jako stwarzająca wysokie prawdopodobieństwo bycia niebez-
pieczną, mimo że jej stan kwalifikował ją tylko do domu opieki
i nawet gdyby chciała, nie zdołałaby nikogo skrzywdzić.
Drugim powodem, dla którego sędziowie nie chcą zwalniać
pacjentów z KOZZD, jest faktyczny brak możliwości orzeczenia
w zamian obowiązku terapii na wolności. Zresztą to samo do-
tyczy kierowania do tego ośrodka zamiast do – przewidzianego
ustawą – nadzoru prewencyjnego połączonego z obowiązkiem
„poddania się odpowiedniemu postępowaniu terapeutyczne-
mu”. Skierowanie na terapię jest niewykonalne, bo sąd musi
wskazać konkretną placówkę, a po dziesięciu latach funkcjo-
nowania ustawy mamy w Polsce… dwie placówki przyjmujące
kierowanych przez sądy pacjentów z zaburzeniami preferencji
seksualnych: w Warszawie i Krakowie.
Ministerstwo Zdrowia na pytanie POLITYKI o ten problem od-
powiedziało, że myśli nad zmianą profilu szpitalnych oddziałów
ogólnopsychiatrycznych w kierunku oddziałów sądowo-psychia-
trycznych. Tylko jak położenie się do szpitala rozwiąże sprawę
terapii ambulatoryjnej?
– Trzeba inaczej wycenić tę usługę w ramach NFZ – mówi dr An-
drzej Depko, nowy (od czerwca) krajowy konsultant w dziedzinie
seksuologii. – Dziś się nie opłaca. W godzinę specjalista przyjmie
czterech pacjentów z przedwczesnym wytryskiem i jednego z za-
burzeniem preferencji seksualnych, a za oba typy porad NFZ płaci
tyle samo. Trzeba zadbać o jakość kształcenia specjalistów, którzy
mogą prowadzić taką terapię czy występować jako biegli sądowi.
U mnie o pracę starał się człowiek legitymujący się czterema dyplo-
mami kursów odbytych w prywatnej szkole: z seksuologii sądowej,
klinicznej, psychotraumatologii i terapii rodzinnej. Każdy trwał
dwa semestry i odbywał się online. Nie widział pacjenta na oczy.
Taki człowiek może teraz np. pójść do prezesa sądu okręgowego
i poprosić o wpisanie na listę biegłych z zakresu seksuologii!
Z kolei dr Inga Markiewicz, psycholożka z Instytutu Psychiatrii
i Neurologii, specjalistka od prognozowania kryminologicznego,
zwraca uwagę, że nie pomyślano o żadnym systemie wsparcia dla
pacjentów KOZZD po wyjściu na wolność. Jest jedynie system
kontroli w postaci „elektronicznej obroży” i nadzoru policyjnego.
Jak on może wyglądać, opowiadał na konferencji naczelny kape-
lan więziennictwa ks. Adam Jabłoński: – Wychodzi taki, do domu
jedzie, a tu dzieci nastoletnie prewencyjnie mu zabrali i dwa ra-
diowozy pod domem stoją. To żona mówi, że woli dzieci niż
22 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ T E M A T T Y G O D N I A ]
męża. Więc on się zabiera i wychodzi na mróz. Stoi, trzęsie się,
nie ma dokąd iść. Więc wsiada do autobusu – radiowozy jadą
za nim, do noclegowni. Szuka pracy – radiowozy za nim...
Zamknięci w KOZZD
Ustawę napisano dla Mariusza Trynkiewicza, zabójcy czte-
rech chłopców na tle pedofilskim, i dla dziewięciu innych osób
skazanych za najcięższe zbrodnie, którym kończyły się właśnie
25-letnie wyroki, na jakie zamieniono im w 1989 r. karę śmierci.
W KOZZD przewidziano 60 miejsc, ale okazało się, że dyrektorzy
więzień szeroko korzystają z wnioskowania do sądu o umiesz-
czenie w ośrodku. Warunki nie są zaporowe: wystarczy być ska-
zanym za przestępstwo przeciwko zdrowiu, życiu lub wolności
seksualnej i trafić podczas odbywania kary na oddział terapeu-
tyczny – choćby z powodu uzależnienia od alkoholu. Tam zaś
dostać diagnozę: „zaburzenia psychiczne w postaci upośledzenia
umysłowego, zaburzenia osobowości lub zaburzenia preferencji
seksualnych” (notabene „zaburzenia osobowości” można przy-
pisać połowie populacji na wolności). Dyrektor więzienia tuż
przed końcem kary może skierować do sądu rodzinnego wnio-
sek o umieszczenie takich osób w KOZZD. A sąd pyta biegłych
o ocenę, czy „zachodzi co najmniej wysokie prawdopodobień-
stwo popełnienia [przez tę osobę] czynu zabronionego z uży-
ciem przemocy lub groźbą jej użycia przeciwko życiu, zdrowiu
lub wolności seksualnej”.
Kto realnie siedzi w KOZZD? Osoby, które odbyły wyroki za za-
bójstwo, gwałt czy pedofilię lub usiłowanie popełnienia tych prze-
stępstw. Ale obok wielokrotnych zabójców na tle seksualnym, jak
wspomniany Mariusz Trynkiewicz czy Leszek Pękalski zwany
Wampirem z Bytowa, są tacy, którzy zabili lub zgwałcili raz, np. przy
okazji włamań czy pod wpływem alkoholu, przez lata żyli potem,
nie łamiąc prawa, aż dosięgła ich sprawiedliwość. Pana Tomasza,
z którym rozmawialiśmy, posłano do KOZZD, mimo że w trak-
cie odbywania kary korzystał z przepustek, ma rodzinę, osiągał
sukcesy w więziennych i wolnościowych konkursach literackich.
Jest też kobieta z pełnoobjawową schizofrenią, którą skazano
za nieudolne usiłowanie zaduszenia poduszką współpacjentki
w szpitalu psychiatrycznym. I chorujący na psychozę mężczyzna,
którego sąd nie zgadza się wypuścić z KOZZD, by można go było
internować w zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego
(w tej sprawie interweniuje RPO).
Niektórych KOZZD dopadł po wyjściu na wolność. Piotr W.,
który odbył karę 12 lat więzienia za zabójstwo, wyszedł w 2016 r.,
założył rodzinę, podjął pracę. Po prawie półtora roku, gdy sądy
przemieliły jego odwołania w sprawie umieszczenia w KOZZD,
zamknięto go w ośrodku. Niedawno zmarł tam na raka, za póź-
no zdiagnozowany. W wielkim bólu, bo szpital wyekspediował go
w stanie terminalnym do KOZZD zamiast do hospicjum.
– KOZZD zmienia się w ośrodek pomocy społecznej, ludzie się
starzeją, chorują, umierają. Pojawiły się dwa łóżka dla obłożnie
chorych: jeden pacjent od razu zmarł, drugi porusza się na wózku
– mówiła podczas konferencji na dziesięciolecie ośrodka Ewa Da-
widziuk, dyrektorka zespołu ds. wykonywania kar w biurze RPO.
KOZZD to projekt z określoną datą ważności: najpóźniej
do 2040 r., bo można w nim umieszczać tylko osoby, które ukoń-
czą odbywanie kary za przestępstwa popełnione przed 2015 r.
Wobec skazywanych za przestępstwa popełnione później sądy
karne mogą orzekać, że po odbyciu kary będą umieszczeni w za-
mkniętych placówkach psychiatrycznych lub mają się poddać
terapii na wolności. Ale problem, gdzie ich umieszczać i gdzie
prowadzić terapię, pozostaje.
Początek końca?
Oba Ministerstwa: Zdrowia i Sprawiedliwości zgadzają się,
że należy zmienić prawo dotyczące KOZZD. Po stronie Mini-
sterstwa Sprawiedliwości leżą: zmiana przepisów o biegłych
sądowych – by można było ufać ich kompetencjom; przeniesie-
nie spraw o zwolnienie z KOZZD z wydziałów cywilnych do ro-
dzinnych; rozwiązanie problemu, gdzie umieszczać skazanych
po 2015 r. na pobyt w zamkniętych placówkach po odbyciu kary
(jak widać, Ministerstwo Zdrowia z takimi problemami sobie
nie radzi).
Po stronie Ministerstwa Zdrowia leżą: poprawienie regulami-
nu KOZZD tak, by zabezpieczyć w nim prawa pacjenta i prawa
człowieka; objęcie ubezpieczeniem zdrowotnym wszystkich pa-
cjentów KOZZD (ministerstwo odpowiedziało nam, że „analizuje
możliwość zmiany przepisów w takim kierunku”).
Dr Andrzej Depko zauważa, że pedofilia – a podobny problem
jest z innymi przestępstwami wynikającymi z zaburzeń preferen-
cji seksualnych – jest rodzajem zagrożenia społecznego, podob-
nie jak alkoholizm czy narkomania. O ile jednak w przypadku
narkomanii i alkoholizmu są systemowe rozwiązania – Państwo-
wa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, programy
metadonowe, ośrodki odwykowe i terapeutyczne – o tyle niczego
podobnego nie ma dla rozwiązywania problemu pedofilii. Poza
izolacją i stygmatyzacją (internetowy rejestr pedofilów ze zdjęcia-
mi, który uniemożliwi ułożenie sobie życia na wolności) państwo
nie podejmuje żadnych działań. Ale izolacja dotyczy tych, którzy
przestępstwo już popełnili. A co z tymi, którzy potrzebują pomo-
cy, żeby go nie popełnić? Albo nie popełnić ponownie?
– Będę zabiegał o stworzenie w tej dziedzinie rozwiązania syste-
mowego – deklaruje dr Depko. I przedstawia swoją wizję: oprócz
zmiany wyceny przez NFZ terapii pedofilii w każdym wojewódz-
twie powinna być przynajmniej jedna poradnia seksuologiczna
z pionem seksuologii sądowej. I ogólnopolski telefon zaufania dla
osób z takim problemem, gdzie oprócz doraźnej pomocy dosta-
wałyby adres najbliższej poradni. Kolejna sprawa to ustandary-
zowanie poziomu kształcenia.
– Mam nadzieję, że to początek końca udawania na poziomie
politycznym, że problemu nie ma – mówi wiceministra sprawie-
dliwości Maria Ejchart.
EWA SIEDLECKA
Krajowy Ośrodek Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie.
Pierwotnie planowany na 60 miejsc, rozrósł się prawie dwukrotnie.
© ŁUKASZ DEJNAROWICZ/FORUM
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 23
[ P O L I T Y K A ]
Wybory prezydenckie w USA
pokazały, że jeżeli ludzie chcą
politycznej zmiany, to nic ich
nie powstrzyma. Wybiorą każde
rozwiązanie, bez względu na to,
z jakimi deliktami, przestępstwami
i śmiesznościami by się ono kojarzyło.
To poważne ostrzeżenie dla rządu
Donalda Tuska.
Stan
ostrzegawczy
O MARIUSZ JANICKI
czywiście odrzucenie aktualnej władzy nie
daje żadnej gwarancji, że po zmianie nowa
ekipa spełni oczekiwania i obietnice, ale to nie
ma żadnego znaczenia. Dawne przewiny poli-
tyków są w takim przypadku nawet nie tyle za-
pominane, ile demonstracyjnie pomijane jako
drugorzędne wobec chęci ukarania dotychczas
rządzącego układu. Tak było w Polsce w 2015 r., kiedy powrócił Ka-
czyński; w 2023 r., kiedy wracał Tusk; tak jest w Ameryce w 2024 r.,
gdzie znowu wygrał Trump. I tak może być w Polsce w 2027 r.,
jeżeli wyborcy odwrócą się od władzy, a jedyną drugą opcją pozo-
stanie PiS. A tak będzie, bo nikogo innego do nowej roli nie widać.
Znany amerykański pisarz Jonathan Franzen w rozmowie
z „Gazetą Wyborczą” trafnie ujął tę zasadę: „Jak dowiódł Trump,
realna jakość kandydata nie odgrywa już żadnej roli. Głosowanie
stało się głównie wymierzaniem kary za wszelkie porażki i kło-
poty wyborcy”. Należy dodać, że liczy się tylko subiektywne od-
czucie obywateli, a nie tabele z danymi, z których ma wynikać,
że jest świetnie. W polityce nie ma stanu obiektywnego, ważny
jest tylko obraz rzeczywistości w głowach wyborców.
ilustracja marcin bondarowicz
24 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ P O L I T Y K A ]
Kiedy zostaje przekroczony punkt krytyczny i pojawia się
nastrój na wymianę władzy, nic tego już nie powstrzyma. Klu-
czem do zachowania rządów jest więc takie ich sprawowanie,
aby społeczeństwo do tego punktu nie doszło, było „subiek-
tywnie” zadowolone i nie chciało zmiany. Wybory amerykań-
skie dowiodły, jak wiele znowu waży gospodarka, a dokładniej
indywidualnie odczuwany poziom życia, egzystencjalny lęk
ludzi zagrożonych zubożeniem, bojących się zewnętrznych nie-
bezpieczeństw, masowej imigracji, niepewnych perspektyw.
I to niezależnie od tzw. obiektywnych wskaźników. Ameryka nie
jest tu jakimś fenomenem, podobne tendencje występują także
w Europie i w Polsce. Ludzie obawiają się utraty pracy, droży-
zny, rosnących czynszów i cen energii, niemożności kupienia
mieszkania, jawnych czy ukrytych podatków itp. Swoją drogą
akurat recepty Trumpa dla Ameryki idą w kierunku liberalnym,
a nawet ultraliberalnym, co nie przeszkadza części polskiej le-
wicy, tzw. socjalnej, w przedstawianiu go jako wzorca do na-
śladowania, choć na lokalnym rynku od lat piętnują „libków”.
Chociaż jest dobrze, jest źle
Tak czy inaczej, liberalną demokrację da się obronić tylko
wtedy, kiedy wyborcy postrzegają swoją sytuację ekonomiczną
jako dobrą i przyszłościową. W Polsce od dekady standardem
stało się państwo „dające”, nawet jeśli nie rozwiązuje przy tym
systemowych problemów. Oczywiście naprawa całych publicz-
nych dziedzin (np. ochrony zdrowia) jest zawsze wskazana, jed-
nak w newralgicznych okresach politycznych, jak teraz – przed
kluczowymi wyborami w 2025 r. – priorytetem dla rządzącej
koalicji pozostaje utrzymanie społecznej aprobaty i zabloko-
wanie przepływów do jedynej realnej alternatywy – PiS.
Jednak od pewnego czasu rząd Donalda Tuska jest zachęcany
do tzw. racjonalnego rządzenia, szczególnie w sprawach go-
spodarczych. Tego oczekuje zwłaszcza grupa liberałów z po-
litycznym rodowodem z lat 90., ale nie tylko oni. Także nowo
formujące się środowiska, np. spod znaku „Tak dla CPK”, wzy-
wają Tuska do „wielkich, rozwojowych inwestycji”, skupienia
się na przyszłości, porzucenia zemsty, poluzowania rozliczeń,
odpuszczenia neosędziom itd. Pomijając to, że za hasłami
o „aspiracjach” stoją często grupy interesów powiązane z PiS,
pozostaje problem, czy da się normalnie, „ekspercko” rządzić
i wprowadzać „niezbędne, choć bolesne reformy” w czasach
nierozstrzygniętej walki z populistycznymi siłami? Wskazówki
racjonalistów są dość jasne: obniżyć deficyt budżetowy, zredu-
kować program 800 plus i inne socjały, podwyższyć wiek eme-
rytalny, zderegulować gospodarkę, nie podnosić pensji mini-
malnej i ogólnie unikać dawania podwyżek „ponad wydajność
pracy” (kiedyś karano za to przedsiębiorstwa tzw. popiwkiem,
czyli podatkiem od ponadnormatywnych wynagrodzeń).
Po wprowadzeniu takich postulatów parametry gospodarki
mogłyby zapewne wyglądać lepiej – wszak wskaźniki makro-
ekonomiczne w czasach rządów Bidena były całkiem przyzwo-
ite – pytanie jednak, co stałoby się politycznie z tymi, którzy
by się na takie reformy zdecydowali. Otóż najprawdopodob-
niej wypadliby z systemu władzy, a na ich miejsce przyszliby
ci, którzy wykorzystają „racjonalnie” zaoszczędzone pieniądze
na utrwalenie populistycznej „suwerennej demokracji”. To nie
jest hipoteza, ale empirycznie potwierdzona w 2015 r. zasada.
Środki niewydane na podtrzymanie demokracji zostają potem
przeznaczane na jej zwalczanie.
Wydawałoby się, że ta lekcja została już przerobiona, ale wciąż
pojawiają się zachęty, aby nie zważając na okoliczności, doko-
nać tych słynnych bolesnych reform, bo teraz to już naprawdę
zawali się budżet, ZUS, padną inwestycje, rynki finansowe nas
skreślą, a w rankingach wolności gospodarczej Polska wyląduje
na samym dnie, zresztą ostatnio już się mocno obsunęła. Po-
dobną melodię było słychać przed tym, kiedy Tusk raz dał się
namówić i podniósł wiek emerytalny, nie dawał też podwyżek
sferze budżetowej, bo rzekomo wciąż szalał kryzys z 2008 r. Po-
tem wygrał Andrzej Duda, zaraz po nim PiS, i pospołu zajęli się
od razu Trybunałem Konstytucyjnym, prokuraturą, sądownic-
twem, mediami publicznymi, szkolnictwem i całą resztą.
Zapraszanie do powrotu
Doktrynalni liberałowie i radykalna lewica – choć różni ich tak
wiele – mają jedną cechę wspólną: to prymat ekonomii nad inny-
mi sferami życia publicznego, czasami nawet nad ustrojowymi
standardami. Nie jest to oczywiście wyrażane wprost, bo wszy-
scy są przecież za demokracją, ale realna hierarchia widoczna
w tych środowiskach pokazuje często coś innego. Pewne koncep-
cje z czasów realnego socjalizmu (np. państwowa polityka miesz-
kaniowa, ochrona zdrowia finansowana z budżetu, gwaranto-
wane zatrudnienie, równość klasowa) do dzisiaj fascynują część
nowych lewicowców, podobnie jak np. chilijski system emerytal-
ny z czasów Pinocheta – gospodarczych liberałów. Jedni i drudzy
potrafią wyłuskać z totalitarnych reżimów jakieś „racjonalne
rozwiązania”, warte według nich rozważenia i kontynuacji.
Nie byłoby w tym nic automatycznie złego, gdyby nie nieod-
parte wrażenie, że ten ekonomiczny konkret jest tu traktowany
z zasady poważniej niż „miękka” sfera wolnościowych wartości
i obywatelskich swobód. Obie strony zdają się spotykać w jed-
nym charakterystycznym punkcie: na konstytucji zupy się nie
ugotuje. Liczy się w gruncie rzeczy sfera twardego konkretu,
a mniej nadbudowa, która może być przedmiotem sporu. Bo pa-
rametry ekonomiczne są namacalne i wpływają na codzienne
życie, a racje ustrojowe to bardziej kwestie umowne i mają zna-
czenie głównie jako kontekst swobód gospodarczych.
Ta postawa, w wersji liberalnej, sprowadza się do postulatów:
budować materialną tkankę kraju, zabezpieczać państwową
kasę przed wydatkami, oszczędzać na trudne czasy, działać
maksymalnie roztropnie, nawet jeśliby to miało oznaczać
oddanie władzy tym, którzy to wszystko zanegują i odwrócą.
To była niepisana dewiza dawnej Unii Wolności, tej „strażniczki
budżetu”, której przez kilka lat przewodził Leszek Balcerowicz.
Tyle że sytuacja przez ostatnie lata dramatycznie się zmie-
niła. Rozmaite „racjonalne” rozwiązania ekonomiczne można
było kiedyś wprowadzać bez zagrożenia, że po niepowodzeniu
i zmianie władzy przyjdzie siła polityczna, która zaneguje samą
demokrację. Wejście PiS do gry zmieniło wszystko. Gospodarka
operująca parametrami sama stała się jednym z parametrów
polityki. Odtąd nie da się jej traktować oddzielnie, bez zważa-
nia na to, co się dzieje w innych sferach państwa. Tu zresztą
przebiega istotna granica: między tymi, którzy uważają, że PiS
to partia jakościowo obca wobec systemu, a tymi, którzy mó-
wią, że PiS to w sumie normalne ugrupowanie, może najwyżej
trochę dziwne. Podaje się argument, że formacja Kaczyńskiego
w zasadzie kontynuowała stałą od lat linię w ekonomii, poza
pewnymi szaleństwami socjalnymi i złodziejskim nepoty-
zmem, ale to wypadki przy pracy. Może Morawiecki popełnił
parę głupstw, ale międzynarodowe rynki finansowe nie zgła-
szały jakichś istotnych zastrzeżeń, a to jest najważniejsze. Teraz
trzeba tylko zatrzymać złe trendy, odbarczyć budżet, wprowa-
dzić dyscyplinę wydatków, a wszystko wróci do normy. Tyle
że wtedy wróci nie norma, tylko PiS. I to w postaci turbo, co już
Kaczyński zapowiedział.
Jeżeli zasady zachodniego modelu demokracji mają być
ocalone przed populizmem, to teraz nastał czas liberalizmu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 25
integralnego. Dbałość o wolności gospodarcze i zrównoważony
budżet staje się nierozłączna z utrzymaniem jakości ustroju
państwa. Oddzielanie liberalizmu ekonomicznego od innych
obywatelskich praw i wolności było przez lata wygodną wy-
mówką, pozwalającą na odseparowanie się nie tylko od progre-
sywnych trendów społecznych, ale czasami także od wartości
demokratycznego systemu. A konsekwentny liberalizm powi-
nien dzisiaj brać pod uwagę realia agresywnego współczesnego
populizmu, który zmierza do zanegowania w całości koncepcji
wolnego obywatela, np. swobód obyczajowych, kulturowych,
praw mniejszości itp., chce zmniejszania pola wyboru, podda-
nia się centralnej, autorytarnej władzy.
Entuzjazm z lodówki
Jeśli wsłuchać się w najmocniej artykułowane postulaty
nie tylko polskich wyborców, to wynika z nich, że generalnie
oczekują pomocy od rządu. Siły polityczne są oceniane według
kryteriów, co one mogą dać, co ułatwić, przed czym uchronić.
Stosunek do polityki stał się mocno transakcyjny. Jeżeli Tusk czy
inni liderzy demokratycznych partii nie chcą przegrywać z po-
litykami typu Kaczyńskiego, Orbána czy ich następców, muszą
lawirować między ekonomiczną racjonalnością według daw-
nych liberalnych kryteriów a oczekiwaniami elektoratu, który
w dodatku zupełnie przestał wierzyć w nieomylność ekspertów
i autorytetów. Spieranie się z wyborcami prowadzi do „więk-
szościowej demokracji”, uwłaszczenia się na państwie sprytnej
populistycznej sitwy pod patriotycznymi hasłami, a następnie
bezwzględnego dojenia budżetu na własne potrzeby (świetnie
ten mechanizm opisała Anne Applebaum w swojej najnowszej
książce „Koncern Autokracja”). Pewne ekonomiczne rady za-
tem z pozoru brzmią logicznie, ale są racjonalne cząstkowo,
bo w szerszym planie mogą doprowadzić do ustrojowej cofki,
klęski demokratycznego projektu jako całości, nawet jeśli z bar-
dzo zdrowym systemem emerytalnym.
„Racjonaliści” podnoszą jeszcze dwa zastrzeżenia. Pierwsze,
że jednak ekonomia ma swoje żelazne, naukowe reguły i nie
da się im zaprzeczać, bo realia w końcu i tak się odezwą. Rzecz
w tym, że wszystkie katastroficzne prognozy w ostatniej deka-
dzie – że państwo się zawali, pieniędzy nie będzie, deficyt skom-
promituje nas w oczach międzynarodowych rynków, a emeryci
będą masowo głodować – sprawdziły się słabo. Już wielokrotnie
miało być z finansami bardzo źle, jednak budżet państwa trwa,
a deficyty i poziom zadłużenia w innych europejskich krajach
są jeszcze większe i też nic specjalnego się nie dzieje.
I drugie zastrzeżenie: jeżeli systemy demokratyczne, bro-
niąc się przed populizmami, nadmiernie się do nich upodob-
nią, to ich obrona nie znajduje wtedy politycznego i moralne-
go uzasadnienia. Ważne jest jednak to, co u podstaw odróżnia
demokrację od autokracji: niezawisłe sądy, wolne media, nie-
zależne instytucje kontrolne, integracja z europejskimi struk-
turami i poddawanie się ich ocenie. W traktowaniu tych sfer
publicznego życia rzeczywiście liberalne systemy nie powin-
ny się upodabniać do wizji Trumpa, Orbána czy Kaczyńskiego,
bo to nie ma sensu. Ale w Polsce wciąż tak nie jest. To prawda,
że ewentualne świństwa demokratów nie są lepsze od świństw
autokratów. Jednak jest jedna różnica: czy dzieje się to wbrew
systemowi, który potrafi zło napiętnować i naprawić, czy też
w harmonii z systemem.
Dobre, demokratyczne rządzenie w czasach populizmu
jest bardzo trudne. Bywa tak, że po wielkich, przełomowych
kampaniach i wyborach przychodzą przeciętne, „normalne”
rządy. Dziś sondaże pokazują, że Polacy nie odczuwają popra-
wy codziennego bytu po wyborach w 2023 r., wiele grup jest
sfrustrowanych niespełnionymi obietnicami. Niby trwa jakoś
tam zaakceptowany okres przejściowy – do czasu zmiany w Pa-
łacu Prezydenckim – ale to nie jest politycznie bezkarny czas
dla Platformy i koalicji. Myślenie, że wyborcy schowali swój
entuzjazm do lodówki, a przed wyborami w przyszłym roku
wyjmą go w nienaruszonym stanie, jest złudne. Wybory pre-
zydenckie są warunkiem dobrego rządzenia w przyszłości, ale
wygranie tych wyborów przez obóz demokratów wymaga już
teraz znacznie bardziej jakościowych rządów.
Ekipa Tuska – po „epokowym” pokonaniu rok temu par-
tii Kaczyńskiego – znajduje się w takiej sytuacji jak Joe Biden
po równie przełomowym zwycięstwie nad Donaldem Trumpem
w 2020 r. Biden nie wykorzystał szansy na trwałe odesłanie po-
pulistów w polityczny niebyt. Teraz przed swoim wyzwaniem
stoi Tusk. Trump cztery lata temu wydawał się o wiele bardziej
skończony niż PiS w 2023 r., a jednak triumfalnie powrócił. Par-
tia Kaczyńskiego jest w lepszej sytuacji wyjściowej, ma wiernych
wyborców, w pojedynczych badaniach zaczęła wyprzedzać Ko-
alicję Obywatelską.
Zorganizować sobie cud
Wybory prezydenckie mogą być dla demokratycznego obo-
zu bardzo trudne, a zwycięstwo nie jest pewne. PiS będzie się
starał nie tylko o polityczne wsparcie administracji Trumpa dla
swojego kandydata, ale także o pomoc w prowadzeniu kampa-
nii. Sztabowcy republikańskiego kandydata w amerykańskiej
batalii wykazali się wielkimi zdolnościami, uruchomili nowe
technologie, które pozwoliły zneutralizować początkowy entu-
zjazm towarzyszący startowi Kamali Harris, a następnie zdusić
ponowny lekki wzrost jej notowań przed samym dniem wybo-
rów. W ostatniej chwili odwrócili trend, czego już nie wychwy-
ciły sondaże. W przyszłym roku takie wyborcze know how może
wspierać Czarnka lub innego kandydata PiS. Jeżeli Platforma
pozostanie ze swoim marketingiem na przeciętnym poziomie
krajowym, może mieć zasadnicze kłopoty.
Ale najważniejsze jest jedno: wybory prezydenckie w 2025 r.
będą głosowaniem nie tylko ani nie tyle nad konkretnymi kan-
dydatami Koalicji Obywatelskiej czy PiS, ile nad rządem Tuska
i sensem październikowego przełomu. Sytuacja ekonomicz-
na kraju, a zwłaszcza jej postrzeganie, może być ważniejsza
od tego, czy kandydatem będzie Trzaskowski czy Sikorski.
Tusk nie wystartuje na prezydenta, ale de facto będzie uczest-
nikiem kampanii. To od jego władzy zależy powodzenie obozu
demokratycznego w nadchodzących wyborach. Na razie nie są
to rządy ani bardzo efektowne, ani nadzwyczaj skuteczne, choć
jest jeszcze trochę czasu na restart.
Wyborcy czekają na włączenie drugiego biegu, bo wydaje
się mało prawdopodobne, aby to, co jest dotychczas, wystar-
czyło do wygrania najważniejszych wyborów prezydenckich
po 1989 r. Muszą się pojawić znaki firmowe nowej władzy, szer-
sze uruchomienie programów z KPO, efektywniejsza pomoc
powodzianom, bo PiS już nakręca tę sprawę, program miesz-
kaniowy, opieki zdrowotnej i senioralnej, obrony cywilnej itd.
Konieczne są badania i analizy nie tylko poparcia dla partii
i kandydatów, ale też codziennych nastrojów społecznych,
tego, jak ludzie żyją, na co narzekają, gdzie zapalają się światła
ostrzegawcze. Jeśli ma nastąpić kolejny wyborczy cud, trzeba
go sobie zorganizować. A już na pewno nie ulegać podpowia-
daczom, którzy namawiają do „normalnej polityki”, jakby PiS
nie było. Może tryb alarmowy został na chwilę wyłączony, ale
stan ostrzegawczy trwa.
MARIUSZ JANICKI
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
26 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
JOANNA PODGÓRSKA: – W Sejmie mamy kolejną próbę
łagodzenia przepisów antyaborcyjnych. Polska to jedyny kraj
byłego bloku wschodniego, w którym demokracja
przyniosła zakaz przerywania ciąży. Dlaczego?
MARCIN KOŚCIELNIAK: – Było to bezpośrednio związane
z pozycją Kościoła w społeczeństwie, a zwłaszcza w śro-
dowiskach opozycji demokratycznej. W latach 70. i 80.
także z silną pozycją w relacji z władzą komunistyczną.
Na tle innych państw bloku była to pozycja wyjątkowa.
Polskie społeczeństwo było bardzo jednolite wyznanio-
wo. Kościół przedstawiał siebie jako odwieczny sza-
niec polskości. To się bezpośrednio przełożyło na za-
kaz aborcji, za którym Kościół agitował od dawna.
Pisze pan, że przez cały PRL było absolutnie
pewne, że Kościół będzie dążył do zakazu aborcji
i wszyscy w opozycji musieli mieć tego świado-
mość. Kiedy to się zaczęło?
Z akcją propagandową Kościół ruszył w 1956 r.,
gdy na fali odwilży prawnie dopuszczono przery-
wanie ciąży, ale są i wcześniejsze inicjatywy. W 1952 r. uka-
zał się list pasterski w pełni poświęcony tej kwestii. Trwały
prace nad kodyfikacją Kodeksu karnego i aborcja miała być
tam potraktowana łagodniej niż w okresie międzywojennym.
Rosja bolszewicka była pierwszym krajem, który w 1920 r. zli-
beralizował prawo aborcyjne, ale w 1936 r. Stalin wprowadził
całkowity zakaz przerywania ciąży, który został zniesiony
dopiero po jego śmierci. Episkopat powoływał się na to pra-
wo jako wzór. Co zresztą nie przeszkadzało potem Kościo-
łowi określać liberalną ustawę z 1956 r. jako stalinowską
i totalitarną.
Dziś w debacie przeciwnicy aborcji najczęściej używają
argumentu „człowieczeństwa płodu”. Pierwotnie jednak
Kościół posługiwał się głównie retoryką nacjonalistyczną.
Według prymasa Wyszyńskiego kobieta miała być „łonem,
przez które Bóg wypuszcza na świat Naród”.
Mocno to podkreślam, bo wydawane w ogromnych nakładach
pisma Wyszyńskiego są rzadko czytane, a jego retoryka jest ude-
rzająca. Chodziło mu nie tyle o zakaz zabijania „człowieka”, ile
o zakaz zabijania Polaków. Władze zliberalizowały prawo m.in.
dlatego, że po wojnie był duży przyrost naturalny, a to negatyw-
nie wpływało na poziom życia. Dla Wyszyńskiego ważne było to,
by Naród – zawsze pisany wielką literą – był jak najliczniejszy; bez
względu na koszty. W tle był konflikt z RFN i polityka związana
z Ziemiami Zachodnimi. Musi się rodzić dużo dzieci, by „fala
Polaków” mogła te ziemie zaludnić, bo to ziemia dana nam przez
Boga, „wyrwana krwawym narodom”. Nie chodziło o zbrojny
wymiar tego zaludniania, ale biologiczny: o biopolitykę.
Bronią miały być macice Polek?
Tak, kobieta musiała rodzić, nawet – i prymas mó-
wił o tym wprost – oddając własne życie. Nazywam
to nacjonalistycznym i mizoginicznym rdzeniem an-
tyaborcyjnej polityki Kościoła tamtych lat. W retoryce
Rozmowa z kulturoznawcą Marcinem
Kościelniakiem o tym, jak w Polsce
od lat wykorzystywano aborcję w walce
ideologicznej i politycznej,
i o tym, że zawsze traciły na tym kobiety.
ilustracja obywatel janek
Sprawa kobiet
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 27
Dr hab. Marcin Kościelniak
kulturoznawca, teatrolog, profesor
Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jego najnowsza książka „Aborcja
i demokracja. Przeciw-historia Polski
1956–1993” ukazała się właśnie
nakładem Krytyki Politycznej.
© LESZEK ZYCH
Kościoła kobieta została podporządkowana narodowokatolickim
celom i emocjom.
To musiało razić opozycyjną lewicę. Jak to możliwe, że weszła
w sojusz z Kościołem?
Czynników było kilka. Kryzys lewicowej tożsamości po 1968 r.,
upadek wiary w marksizm i potrzeba zwrócenia się ku innym
fundamentom. Cel był niewątpliwie polityczny – pozyskanie
Kościoła jako siły, która mogła być poważnym sojusznikiem. Ale
to było coś więcej; nastąpiło rzeczywiste uznanie etyki chrze-
ścijańskiej za uniwersalną. Za świadectwami Adama Michnika
i Witolda Kulerskiego nazywam to „ukąszeniem katolickim”. Le-
wica oczywiście nie godziła się na utożsamienie Polak katolik,
ale uznawała, że wartości chrześcijańskie wchłaniają narodowe.
Na przykładzie książki Michnika „Kościół, lewica, dialog”, która
jest fundamentem tego sojuszu, pokazuję, na jakich zasadach był
on konstruowany. Było to wyrzeczenie się przedwojennej, anty-
klerykalnej tradycji lewicowej. Do tego bardzo wybiórcza lektura
pism episkopatu i Wyszyńskiego. Wątki narodowe są w książce
Michnika praktycznie nieobecne lub tłumaczone specyficznym
kontekstem. Lewica słyszała to, co chciała słyszeć. Michnik wy-
bierał fragmenty danego kazania prymasa i zmieniał ich sens.
Wyszyński wprost postuluje w jednym z listów zakaz aborcji
i zwraca się do lekarzy, by chronili „życie nienarodzone”, a Mich-
nik to powykreślał i zaprezentował jako uniwersalny apel do inte-
lektualistów, by nie milczeli o klęskach narodowych. Tylko że dla
Wyszyńskiego ta klęska narodowa to zabiegi przerywania ciąży.
Co ważne, prawa kobiet, w tym prawa reprodukcyjne, w ogóle
nie były tematem dla lewicy laickiej. To nie była perspektywa,
z której lewica spoglądała na rzeczywistość, mimo silnej tradycji
międzywojennej i mimo że w krajach zachodnich dokonywał
się właśnie przewrót związany z drugą falą feminizmu. To kom-
pletnie do lewicy nie przenikało, a wątki antyaborcyjne owszem.
Z jednej strony udawano, że tematu nie ma, a z drugiej – w biule-
tynie KOR przedrukowywano np. list episkopatu do władz PRL,
gdzie cała ta retoryka jest obecna: aborcja to brutalne pogwałce-
nie prawa „dziecka” do życia, bo zależy od zmiennego nastroju
i kaprysu „matki”; antykoncepcja jest szkodliwa, a nadmiernemu
zatrudnieniu kobiet należy przeciwdziałać. Jedyny komentarz
w biuletynie mówi, że to dokument ogromnej wagi. Dla mnie
to było ogromne zaskoczenie. Uczono mnie, że KOR to był lewico-
wy odłam opozycji demokratycznej. A te fakty temu przeczą. Hi-
storycy zwykle je pomijają lub uznają za pozbawione znaczenia.
Partnerem laickiej lewicy miał być Kościół otwarty,
tylko że jest z tym pewien problem.
Tyle że lewica w dużym stopniu sama go skonstruowała. Je-
śli spojrzeć na historię z perspektywy praw kobiet, to widać,
że tzw. Kościół otwarty był fantazmatem wyprodukowanym
po to, by można było powiedzieć: my nie zbrataliśmy się z Ko-
ściołem integrystycznym, lecz z progresywnym. Ale stanowisko
„Kościoła otwartego” wobec aborcji było całkowicie fundamen-
talistyczne: zarówno jego patronów, na czele z Janem Pawłem II
i ks. Józefem Tischnerem, jak i mediów – „Tygodnika Powszech-
nego”, „Znaku”, „Więzi”.
Czy pana teza, że „KOR uznał prawo Kościoła do dysponowa-
nia ciałami kobiet”, nie jest za ostra?
Były w opozycji takie środowiska jak Ruch Młodej Polski czy
ROPCiO, które w deklaracjach programowych mówiły wprost
o zniesieniu liberalnej ustawy. KOR nigdy takiej deklaracji nie
złożył. Ale analiza treści biuletynów, różnych przemilczeń,
akceptacja konserwatywnej retoryki papieża uprawnia mnie
do stwierdzenia, że także dyskurs KOR tworzył platformę dla
antyaborcyjnej propagandy Kościoła. I dlatego nazywam
to bardzo ostro.
Podważa pan też mit otwartej i inkluzywnej Solidarności.
„Sierpień” miał bardziej wyznaniowy charakter,
niż to współcześnie uznają historycy?
„Sierpień” i cały karnawał Solidarności. Nikt nie twierdzi,
że elementy religijne nie były tam obecne, ale próbuje się
to amortyzować i łagodzić. Współczesna lewicowa narracja
bardzo wybiórczo i tendencyjnie traktuje archiwum Solidarno-
ści. Z drugiej strony mamy narrację mainstreamową, dla której
elementy religijne w Solidarności po prostu nie budzą kontro-
wersji; dla nich to coś „naturalnego”. Rozumiem, że w czasie
strajku robotnicy potrzebowali wsparcia, ale masowy zwrot
ku Kościołowi daleko wykraczał poza odwołanie do Kościoła
jako instytucji, która może zapewnić schronienie i poparcie.
Sięgnąłem głęboko do archiwum Solidarności, do biuletynów
wydawanych w latach 1980–81 w zakładach pracy, w regionach,
które pokazują, co tam się działo. I jak to było rozumiane. Rytu-
ał święcenia sztandarów był powszechny, do zakładów wpro-
wadzano krzyże i wizerunki świętych, nieustannie odprawiano
msze. W czasie karnawału Solidarności Kościół był wszech-
obecny i było to niedyskutowalne. Związkowcy – robotnicy
i tzw. intelektualiści od lewa do prawa – uznali go za moralny
fundament ruchu i całego narodu. Wraz z tym przenikał do So-
lidarności antyaborcyjny dyskurs katolicki.
Jak to się przejawiało?
W dokumentach programowych nie było o tym mowy wprost.
Pisano o rozbudowie żłobków i przedszkoli (potem już tylko
przedszkoli) i możliwości prowadzenia ich przez zakonnice. Nie
ma mowy o prawach kobiet, ale o prawach rodziny – typowo pa-
triarchalny mechanizm. Ale w biuletynach natrafiłem na rzeczy
uderzające. Np. „Głos Solidarności” na Dzień Kobiet: „Głoszone
równouprawnienie jest tylko chwytem propagandowym, bo ko-
bieta zawsze była i pozostanie – chociaż czasem wyprowadzona
w pole przez złego ducha – istotą, która daje życie”. Jej mistrzynią
ma być Pani Jasnogórska.
Mnie najbardziej zszokował tekst, który znalazł pan
w „Sierpniu Mazowsza” z listopada 1981 r. „Co władza
ludowa dała kobietom?”. A dała mianowicie nieograniczoną
możliwość przerywania ciąży, nieograniczoną możliwość
spożywania alkoholu, wielką możliwość uzyskiwania
rozwodów i wielką możliwość oddawania dzieci do żłobków
i przedszkoli.
A towarzyszyła temu inicjatywa postawienia pomnika
Dziecka Nienarodzonego. Pod wpływem Kościoła dokonał się
silny zwrot patriarchalny. Idę tu śladami badaczek femini-
stycznych; choćby Agnieszki Graff, która słynnym artykułem
„Patriarchat po seksmisji” wywołała burzę, bo widowiskowo
podważyła mit Solidarności. Ja tylko uzupełniam to badania-
mi archiwów, przede wszystkim w kwestii podejścia do aborcji.
Prawo do przerywania ciąży utożsamiono z komunizmem,
a odnowa moralna miała się wiązać z powrotem do tzw. war-
tości chrześcijańskich, do „prawdziwej” polskiej tożsamości,
a zatem z zakazem aborcji. Ten proces został uruchomiony
podczas karnawału Solidarności.
28 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Kiedy pojawiły się pierwsze projekty ustaw?
Właśnie wtedy. Jeden powstał w środowisku Polskiego Związ-
ku Katolicko-Społecznego (tzw. katolików legalnych), w poro-
zumieniu z Kościołem. Drugi opracowano w ramach inicjatywy
środowisk prawniczych związanych z Solidarnością, które pod
hasłem demokratyzacji przygotowywały zmiany w Kodeksie
karnym. Jednym z punktów było wprowadzenie zakazu aborcji
z wyjątkiem zagrożenia życia kobiety. Referentem był Andrzej
Zoll. Zebranym przekazał pozdrowienia od sekretarza episko-
patu. Procedowanie przerwał stan wojenny, jednak te same
środowiska na przełomie 1988 i 1989 r. opracowały projekt usta-
wy antyaborcyjnej, który stał się podstawą do ostatecznych
zmian w prawie w 1993 r. Dodam, że przed przełomem także
partia ulegała presjom Kościoła. Z programu szkolnego wyco-
fano wychowanie seksualne i przesunięto na godziny dodatko-
we. Z listy ministerialnej wykreślono podręcznik, który biskupi
uznali za zbyt postępowy. To był 1987 r. Pozycja Kościoła była
nieprawdopodobnie silna, a partia słabła z każdym miesiącem.
Takim pokazem siły były „Uwagi” prymasa Józefa Glempa
z 1988 r.?
Prymasowska Rada Społeczna przez niego powołana opra-
cowała kościelne postulaty dotyczące wolności światopoglądo-
wej. Okazały się zbyt liberalne i Glemp odpowiedział w sposób
drastyczny. Odrzucał sformułowania o społeczeństwie wielu
wyznań i światopoglądów. Poza katolikami są pospolici bez-
bożnicy. Ateizm i niewiara to stany nienormalne. Demokracja
to wola katolickiej większości. To się układało w obraz państwa
wyznaniowego.
Demokratycznej opozycji nie zapaliła się czerwona lampka?
Była zdezorientowana. Nie rozumiem dlaczego. Retoryka
Kościoła od lat 50. w podstawowym zrębie się nie zmieniła.
To nie tak, że Kościół w 1989 r. wykonał skręt w prawo. Uznanie
katolicyzmu za wyznacznik dla moralności i tożsamości całego
społeczeństwa było stałym elementem jego retoryki – od pry-
masa Wyszyńskiego, przez Jana Pawła II, po prymasa Glempa.
Zdziwienie faktem, że Kościół po 1989 r. wysuwa takie a nie
inne żądania, to nieporozumienie; nie ze strony Kościoła, ale
demokratycznej opozycji.
Tak jakby się zdziwiła: to oni mówili to serio?
To było wygodne stanowisko. Uważam, że opozycja musia-
ła mieć świadomość, jaka będzie cena sojuszu z Kościołem.
Choć z drugiej strony mamy wypowiedzi takich osób jak Maria
Janion, która wierzyła, że po walce o wolność przyjdzie czas
na walkę o prawa kobiet. Część osób była autentycznie zasko-
czona postawą Kościoła. Jednak wystarczyło uważnie słuchać
tego, co przez dekady przedstawiciele Kościoła mówili publicz-
nie i oficjalnie – wówczas o zaskoczeniu nie byłoby mowy.
To opozycja przyczyniła się do uczynienia Kościoła rodzajem
sumienia społecznego, moralnym szańcem.
W kampanii wyborczej 1989 r. wątki antyaborcyjne były nie-
wygodne. Świeżo utworzona „Gazeta Wyborcza” sugerowała,
że to bezpieka je podrzuca, by skłócić opozycję.
I jeszcze to, że Glemp uznaje stosunek do aborcji za sprawę,
która nie powinna wpływać na decyzje wyborcze. Ta narracja
jest do dziś powtarzana w opracowaniach historycznych. Ow-
szem, projekt ustawy antyaborcyjnej do Sejmu wprowadzili w lu-
tym 1989 r. tzw. legalni katolicy. Ale zainicjował go Szczeciński
Klub Katolików, a opracował powołany przez episkopat zespół
opozycyjnych ekspertów z Zollem czy Adamem Strzemboszem
w składzie. W kampanii wśród pytań najczęściej zadawanych
kandydatom było: czy jesteś za sejmowym projektem ustawy an-
tyaborcyjnej? Ten wątek w czerwcu został zmarginalizowany i za-
pomniany, a był w nim bardzo mocno obecny. Część kandydatów
Warszawa, 1980 r. Prymas Wyszyński gości w swojej rezydencji
Andrzeja Gwiazdę, Lecha Wałęsę, Tadeusza Mazowieckiego.
Solidarnościowa opozycja, choć różnorodna światopoglądowo,
zawsze starała się być z Kościołem blisko.
U góry: Warszawa, 1989 r. Demonstracja przeciwko propozycjom
wprowadzenia ustawy o ochronie życia poczętego.
© KRZYSZTOF WOJCIEWSKI/FORUM, WŁODZIMIERZ WASYLUK/FORUM
Ministerstwo
Zdrowia
REKLAMA
opozycji otwarcie mówiła o poparciu dla zakazu, ale wielu stoso-
wało strategię uniku: to nie jest czas, by na ten temat rozmawiać.
Prawa kobiet były czymś nieważnym, niewygodnym, co może
pomieszać szyki. Oczywiście komuniści obwołali się wtedy rzecz-
nikami praw kobiet i chcieli ten temat wykorzystać. Ale dla mnie
nie jest istotne to, kto i dlaczego pytał kandydata Solidarności
o prawo do aborcji, ale to, co ten kandydat odpowiadał. Ich wy-
powiedzi i zachowania zapowiadały to, co wkrótce nastąpiło.
Po czerwcowych wyborach już nie dało się stosować strategii
uniku w kwestii aborcji.
Dyskusja w parlamencie była sparaliżowana strachem przed
Kościołem. Każda wypowiedź rozpoczynała się od deklaracji,
że aborcja jest złem, ale może nie wsadzajmy kobiet do więzień.
Ustawy z 1956 r. nie bronił nikt. Ale nie absolutyzowałbym roli Ko-
ścioła. Była grupa kobiet, która go nie słuchała – z Barbarą Labudą
na czele. Większość jednak słuchała. Inicjatywa antyaborcyjna
wyszła z Senatu, który był w 99 proc. obsadzony przez Solidarność.
Ale sam pan opisuje, pod jaką presją procedowali. Z jednej
strony list od biskupów „Senatorowie, pozdrawiają was nie-
narodzone dzieci!”, a z drugiej anonimy w skrytkach, żeby nie
poddawać cierpliwości biskupów próbie, bo będą zmuszeni
sięgnąć po ekskomunikę.
To jasne, że rola Kościoła we wprowadzeniu zakazu była decy-
dująca. Jednak koncentrując się na tym, zwalniamy polityków,
lekarzy, prawników i dużą część społeczeństwa z odpowiedzial-
ności za to, co się stało. W parlamencie z jednej strony byli post-
solidarnościowi katoliccy fundamentaliści, jak Stefan Niesio-
łowski, których do zakazu aborcji nie trzeba było przekonywać.
Z drugiej liberałowie, którzy ulegali presji Kościoła: Tadeusz
Zieliński, Zofia Kuratowska, Michnik, Jan Józef Lipski czy Jacek
Kuroń, który – gdy wprowadzano katechezę do szkół – mówił,
że religia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Znaleźli się w pułapce
własnego uznania Kościoła za najwyższy autorytet moralny.
Kościół rzeczywiście pomagał opozycji w latach 80., wspierał
w kampanii, powstały osobiste zażyłości i zależności. Nawet
ci, którzy rozumieli, że zakaz aborcji prowadzi do nieszczęść
i jest po prostu złem, nie potrafili tego wypowiedzieć. Od dekad
znana im była postawa Kościoła wobec aborcji, bo przecież tego
nie ukrywał, a oni milczeli.
Pana propozycja to spojrzenie na transformację
przez pryzmat praw kobiet, a obraz, który się wyłania,
nazywa przeciwhistorią. Jak to rozumieć?
Hasło „częściowo wolne wybory”, które przywołuje mit
Czerwca ’89, z perspektywy praw kobiet oznacza zastąpienie
autorytarnych rządów komunistycznych przez nieświeckie
państwo, w którym Kościół wyznacza granice praw i wolności;
zwłaszcza kobiet. A „wybory kontraktowe” – umowę między
Solidarnością a Kościołem, by antyaborcyjną ideologię uznać
za część porządku demokratycznego.
Nie obawia się pan zarzutu, że to myślenie ahistoryczne
i że bez sojuszu opozycji z Kościołem żadnego przełomu
by nie było?
Na to pytanie można odpowiedzieć co najwyżej hipotezą. Nie
wiem, co by było gdyby, nie zajmuję się tym. W zamian pytam
o fakty: o cenę, jaką za sojusz z Kościołem zapłaciły Polki. A także
o to, dlaczego do tej pory w badaniach historycznych te fakty
traktowane są jako dziesięciorzędne.
ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA
30 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
godzin. W tym czasie właściciel domu
pojechał do bankomatu, aby wypłacić
odpowiednią kwotę.
Trzy dni wcześniej w szpitalu za-
aplikowano mu kolejną dawkę tzw.
chemii – toksycznej wlewki z leków
na nowotwór. Chory źle znosił te wlew-
ki, słabł, tracił koncentrację, przesta-
wał jeść, miał nudności i ogarniała go
trudna do opanowania senność. Taki
stan trwał przeważnie siedem, osiem
dni. Teraz był właśnie w apogeum złe-
go samopoczucia.
Zapadł już zmierzch, kiedy dekarze
skończyli pracę. Szef i jego zastępca
przystąpili do wyliczenia całkowitych
kosztów. Podali naprawioną powierzch-
nię dachu (ponad 70 m kw.), chociaż
na oko było widać, że wymienili bla-
chę obejmującą zaledwie kilka metrów.
Ostrzegamy! W Polsce grasują nieznane wcześniej zorganizowane
grupy przestępcze. Na pozór niegroźne: udają dekarzy i rynniarzy.
Wyłudzają, wymuszają. Bandyci grożą, zastraszają, a po zainkasowaniu
horrendalnej opłaty... znikają bez śladu. I wciąż pozostają bezkarni.
Gangi dachowe
73-
letni emeryt Janusz
mieszka samotnie
na wsi, daleko od
innych zabudowań.
40 km od Warszawy.
Co ważne, choruje na nowotwór.
Któregoś dnia zauważył, że na podda-
szu przecieka sufit wokół kołnierza przy
kominie. Ale poszukiwania dekarza nie
były łatwe. Terminy półroczne i żadnej
gwarancji, że ktoś przyjedzie, bo robota
mała, a dekarze wolą prace komplekso-
we. Wrzucił w wyszukiwarkę hasło: „de-
karz Grójec”. Jako pierwsza pokazała
mu się oferta bez adresu co prawda, ale
z numerem telefonu i zachętą, że reperu-
ją w krótkim terminie.
I rzeczywiście, termin był rekordowo
krótki. – Przyjedziemy za godzinę – oznaj-
mił męski głos w słuchawce. Pan Janusz
pomyślał: „No, rewelacja!”. Po godzinie
na jego działkę wjechały trzy samochody
i pięciu ludzi. Mieli drabinę i sprzęt de-
karski, a nawet odpowiednie blachy i po-
trzebne elementy. Wyglądali fachowo.
Szef przedstawił się jako Istvan Gabor,
Mołdawianin, od wielu lat mieszkający
i naprawiający dachy w Polsce. Pozostali
też mieli pochodzić z Mołdawii.
Krzyczeli, grozili,
chodzili po pokojach
Szef deka rz y, n ie wchod ząc na-
wet na dach, wycenił robotę na jakieś
2,5 tys. zł. Janusz przystał na te warun-
ki. Prace trwały około trzech, czterech
PIOTR PYTLAKOWSKI
ilustracje patryk sroczyński
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 31
Podsumowali koszty materiałów i robo-
cizny. I wystrzelili: – 28 tys. zł!
Ponad dziesięć razy więcej niż przewi-
dywał wstępny szacunek.
Zaprotestował, ale dekarze byli nie-
ustępliwi. – Płać człowieku, nie targuj.
Na mnie ludzie czekają, muszę im zapła-
cić – domniemany Istvan Gabor podniósł
głos. Krzyczał. Właściciel domu, rzecz
jasna, nie miał przy sobie takich pienię-
dzy. – No dobra. Spuszczamy do dwu-
dziestu tysięcy – oświadczył Gabor. – Ale
to wszystko, niżej nie będzie.
Pięciu dekarzy, do tej pory wydawa-
ło się spokojnych, otoczyło właściciela.
Wymachiwali rękami, krzyczeli. Ten był
coraz bardziej przerażony. Na dworze
ciemno, sąsiedzi daleko, a agresywna
ekipa już bez skrupułów przystąpiła
do egzekwowania wyliczonej, ale cał-
kowicie fałszywej należności. Weszli
za gospodarzem do domu, kręcili się
po pokojach. Byli nie do opanowania.
Niech ci ludzie znikną
Zastraszony Janusz przelał z własnego
konta na konto wskazane przez Gabora
5 tys. zł w trybie natychmiastowym,
bo taki miał limit bankowy. Napastnicy
domagali się kolejnych dwóch przele-
wów błyskawicznych, ale bank na to nie
zezwolił. Gabor zaczął gospodarzowi
grozić. „Nie zapłacisz, zrobimy ci krzyw-
dę. Jesteś tu sam, nikt nie pomoże”.
Groźby brzmiały realnie. Emeryt nie za-
telefonował na policję, nie wzywał pomo-
cy. – Miałem jedną dojmującą myśl, aby ci
ludzie już znikli, zostawili mnie w spokoju
– mówi dzisiaj.
Z atelefonow a ł do m ie sz k ając ej
w Piasecznie bliskiej znajomej i popro-
sił, aby wypłaciła z bankomatu 8 tys. zł
i przywiozła je na stację benzynową
w Tarczynie. Znajoma zaproponowała,
że przyjedzie z policją, ale pan Janusz
błagał, aby tego nie robiła. Bał się, że jeśli
oczekiwanie będzie dłużej trwało, rze-
komi Mołdawianie zrobią mu krzywdę.
Zainkasowali w sumie 16 tys. zł (razem
z pieniędzmi, które Janusz wcześniej
wypłacił z bankomatu) i dopiero wte-
dy odjechali.
Zostawili po sobie kilka śladów. Numer
konta, ręcznie nabazgrany kwit z fałszy-
wą pieczątką, a pan Janusz w ostatnim
odruchu zrobił im z telefonu zdjęcia.
Telefon, jaki podali w internecie, był już
rzecz jasna nieaktywny.
Po dwóch dniach Janusz złożył na Ko-
mendzie Powiatowej Policji w Piasecz-
nie zawiadomienie o przestępstwie,
ja k iego padł ofiarą: oszust wa, w y-
muszenia i zast raszenia. Dyżurna
policjantka sporządziła notatkę służbo-
wą i poinformowała, że ktoś się do nie-
go odezwie.
Ale jakoś nikt się nie odzywał, więc
po kilku dniach ofiara rzekomych Moł-
dawian znów się zgłosiła na piaseczyń-
skiej komendzie. Tym razem przyjął go
młody policjant, który spisał protokół,
ale zachowywał sceptycyzm. Stwier-
dził, że cała ta historia to sprawa z ga-
tunku cywilnych i powinna być ścigana
prywatnie, policji nic do tego.
Milcząca komenda,
wędrująca sprawa
Po kolejnych kilku dniach Janusz, nie
mogąc doczekać się jakiejkolwiek infor-
macji z komendy w Piasecznie, pojechał
tam i dowiedział się, że sprawę przejął
dochodzeniowiec. Okazało się, że w za-
sadzie ani on, ani jego poprzednik, czyli
policjant kryminalny, nie wykonali żad-
nych czynności.
Po dziesięciu dniach od pierwotnego
zgłoszenia Komenda Powiatowa w Pia-
secznie przekazała sprawę do Komen-
dy Powiatowej w Grójcu, jako właści-
wej miejscowo.
Dopiero tam policjantka z pionu do-
chodzeniowego zabezpieczyła monitoring
ze stacji benzynowej i wykonała koniecz-
ne czynności: sprawdzenie adresów, rego-
nów firm i internetowych śladów działal-
ności dekarzy spod znaku Istvana Gabora.
Okazało się, że w internecie aż roi się
od wpisów ofiar fałszywych dekarzy.
I za każdym razem podobny sposób dzia-
łania. Inne koszty podawane na wstępie,
po robocie suma rośnie wielokrotnie,
a wykonawcy wymuszają i zastraszają.
Ich ofiarami są przeważnie osoby samot-
ne i starsze.
Pojawiają się też opisy działalności
grupy specjalizującej się w wymianie
rynien. Krążą po wiejskich posesjach
i oferują bardzo tanie usługi. Po wyko-
naniu wymiany cena idzie w górę. Tak
oszukali mieszkańca miejscowości w po-
bliżu Grodziska Mazowieckiego. Kiedy
zgłosił przestępstwo policji, usłyszał,
że za gapowe trzeba płacić.
W sieci krążą informacje dotyczące
dekarza o nazwisku Gabor, ale o wielu
imionach: Istvan, Bobi, Miklos. Raz jest
Mołdawianinem, raz Rumunem albo
Węgrem. Podaje fałszywe adresy: raz jest
to Ursus, raz Bobrowiec, raz Tarczyn. Le-
gitymuje się fałszywymi dokumentami.
Kilku klientów, którzy skorzystali z jego
usług, złożyło doniesienia na policji, ale
żadne nie okazało się skuteczne.
Wśród dowodów złożonych na poli-
cji jest ekspertyza mistrza dekarskiego
z 35-letnim stażem. Oszacował wartość
robocizny i materiałów na 2,1 tys. zł oraz
stwierdził, że „usługa nie została wykonana
zgodnie ze sztuką dekarską i nie gwarantu-
je skutecznej naprawy zgłoszonej wady”.
Pełnomocnik prawny pana Janusza
uważa, że czyn popełniony przez do-
mniemanego Gabora i jego ludzi to nie
jest zwykłe oszustwo, ale przestępcze
w y muszenie. – Mamy do czynienia
ze zorganizowaną grupą. Według mnie
używanie fałszywych danych i doku-
mentów stanowi wystarczające podsta-
wy do poszukiwania przestępców lista-
mi gończymi.
Na razie Gabor i jego ekipa wciąż krą-
żą w okolicach Warszawy i zastraszają
kolejnych klientów. Pieniądze wydają
się łatwe do zdobycia i nic nie stoi temu
na przeszkodzie.
PS Każdy, kto zetknął się z fałszywymi dekarzami,
proszony jest o kontakt: p.pytlakowski@polityka.pl
W sieci krążą informacje
dotyczące dekarza
o nazwisku Gabor,
ale o wielu imionach:
Istvan, Bobi, Miklos.
Raz jest Mołdawianinem,
raz Rumunem
albo Węgrem.
32 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Państwo w żaden sposób nie pomaga w opiece nad starymi
niedołężnymi rodzicami. Polki – bo najczęściej to kobiety się nimi zajmują
– zostają ze wszystkim same. Oto dramatyczna historia jednej z wielu.
Śmierć na raty AGNIESZKA SOWA
Po
mogłam tacie wstać, odwróci-
łam głowę na sekundę, sięgałam
po nocnik i w tej sekundzie ojciec
upadł. Złamane biodro. Wstawili
mu endoprotezę. Myśleli, że nie
przeżyje operacji, 90 lat, ale się mylili.
Lekarz, który ze mną rozmawiał, zapytał,
dlaczego ojciec jest taki chudy. Niech go
spróbuje nakarmić. Ale wypis po czterech
dniach, bo mają covid na oddziale – nie
daj Boże się zarazi, powiedział pan dok-
tor. Nie daj Boże? Ja już nie wiem, co mam
o tym myśleć.
Jeszcze dwa miesiące wcześniej był
w świetnej formie. Czasem czegoś za-
pomniał, papierosy ciągle gubił i aparat
słuchowy, bo go uwierał, więc wyjmował
i gdzieś kładł i potem szukanie, bo bez
aparatu trudno było się z nim dogadać.
Ale poza tym nic mu nie było. Jeździłam
z nim na jakieś kontrole do lekarzy, na ba-
dania. Wszyscy nie mogli się nadziwić,
że on nie bierze żadnych leków. Nadci-
śnienia pan nie ma? Ani cukrzycy? Serce
jak dzwon, badania krwi jak u 20-latka. Pan
nas wszystkich przeżyje, powiedział mój
lekarz rodzinny. Jedno, co miał, to prosta-
tę powiększoną i guz tam był na pewno,
no ale w tym wieku, powiedzieli, opero-
wać nie będziemy. Więc biopsji też nie
zrobili. To była jesień 2022 r. i gdzieś zła-
paliśmy covid. Ojciec był zaszczepiony
i ledwo zauważył, że jest chory. A potem
nagle zaczął się skarżyć na ból w pachwi-
nie. Tak go bolało, że nie mógł chodzić.
Lekarz, rentgen, na rentgenie nic nie wi-
dać i na tym się skończyło, żadnej innej
diagnostyki nie chcieli robić. Kazali brać
leki przeciwbólowe. Nasz lekarz rodzinny
mówił o rezonansie, ale skierowanie musi
być od specjalisty, zapisałam go, termin
za cztery miesiące.
Nie był w stanie samodzielnie się poru-
szać, tak go bolało. Więc przywiozłam cho-
dzik. I z tym balkonikiem, w nocy, jak szedł
do łazienki, wywrócił się pierwszy raz.
Od razu było widać, że nie może w ogóle
oddychać, pokazuje ból w boku, zadzwo-
niłam po pogotowie. Dwa żebra złamane,
przebite płuco, odma. Rokowanie niepew-
ne, bo nie wiadomo, czy się płuco zasklepi.
ilustracja marta frej
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 33
W szpitalu założyli mu cewnik, żeby nie
lał w łóżko i nie trzeba było pampersów za
kładać. Jemu się ten cewnik bardzo nie po
dobał i próbował go wyrwać, więc dawali
mu jakieś silne uspokajacze i zaczęli go
wiązać. Bandażem, za nadgarstki, do ramy
łóżka. A tuż nad nadgarstkiem miał wen
flon, bo dostawał kroplówki. Więc jak się
zaczął szarpać, już przywiązany, to zacze
pił tym wenflonem i wyrwał go, a korek
zrobił mu sporą dziurę w ręce. Cewnik
zresztą też sobie wyrwał. Całe szczęście,
że akurat przyjechałam, bo krew się lała
ciurkiem z żyły, wykrwawiłby się, zanim
ktoś by do niego zajrzał. Ranę na ręce miał
bardzo długo, właściwie do śmierci.
Wzięłam mu prywatną nockę, żeby pie
lęgniarka przy nim była, ale ona zgodziła
się tylko pod warunkiem, że będzie mogła
go wiązać, „jak będzie niegrzeczny”, tak
to określiła. I w zasadzie nie wiem, po co ja
wtedy jej płaciłam za te prywatne dyżury,
bo przecież wiązać mogła go i bez dyżuru.
Nie wykrwawił się i nie umarł, płuco też
się zasklepiło, ale po tej awanturze z wy
rwaniem wenflonu postanowili mu zrobić
rezonans głowy. Ostatecznie mu nie zro
bili, bo pacjent był niespokojny i się ru
szał. Nie wiedzieli tego po tym, jak przez
cztery dni przywiązywali go do łóżka? Nie
można było mu dać premedykacji, żeby
się nie ruszał podczas badania? Lekarz nie
odpowiedział na te pytania. I następne
go dnia wysłali go do domu z ogromnym
krwiakiem na całe plecy. Po pięciu dniach
od przyjęcia. Zastrzyki przeciwzakrzepo
we miałam mu robić w brzuch.
Już był z nim bardzo trudny kontakt,
nawet nie wiem, czy mnie poznawał.
Zaczęłam szukać kogoś, kto mógłby
pomóc. Mieszkamy na wsi, tu nie ma re
habilitacji domowej, mimo że takie skie
rowanie można wziąć od lekarza. Dzwo
niłam do urzędu gminy, podobno ojcu
przysługuje pielęgniarka na kilka godzin
dwa razy w tygodniu. To byłaby duża ulga.
Ale powiedzieli mi, że nie mają możliwości.
A ja, że czytałam, że dostali na to dofinan
sowanie. – Ale nie ma mowy, mają jedną
pielęgniarkę środowiskową na pół etatu.
Jedyne wyjście to dom opieki, powiedzia
ła pani z pomocy społecznej. No nic, może
jakoś sobie poradzę.
Ale jednak spać musiałam i nie minęło
kilka dni, jak ojciec spadł z łóżka w nocy.
Był zawinięty w kołdrę, więc nic sobie nie
zrobił, tylko pokiereszował twarz. Więc
znowu pogotowie. W szpitalu opatrzyli
go tylko, nos złamany, ale zatoka nieusz
kodzona, nie ma przemieszczenia, głowa
też rozcięta, ale uznali, że nie trzeba to
mografii, i z powrotem do domu. I jeszcze
podejrzliwie na mnie patrzyli, że on jest
cały poobijany, do tego ta rana po wyrwa
nym wenflonie. I kto mu to zrobił, pytali.
Zdałam sobie sprawę, że ja go nie
upilnuję tak, żeby była pewność, że nie
spadnie z łóżka, nie przewróci się, chyba
że go zacznę wiązać jak w tym szpitalu…
I udało mi się dodzwonić do przychod
ni. Porozmawiałam z naszym lekarzem
rodzinnym. Powiedziałam mu, że to jest
tak, że jak on się przewróci, to go biorą
do szpitala i tam się zajmują przebitym
płucem albo złamanym nosem. I pan dok
tor zaczął się zastanawiać, czy ojciec nie
miał jakiegoś częściowego wylewu. Jaka
szkoda, powiedział, że tego rezonansu
głowy mu nie zrobili. Albo chociaż tomo
grafii, za drugim razem, jak złamał nos.
No szkoda. Chyba powinni nawet. I pan
doktor wymyślił, że da mu skierowanie
Aż
85 proc. opiekunów osób starszych w Polsce to ich bliscy, najczęściej córki. Cza-
sem synowe, bratanice i siostrzenice, bo prawie zawsze są to kobiety. I aż 60 proc.
Polaków uważa, że tak właśnie powinno to wyglądać, a „oddanie do domu starców”
starego niedołężnego rodzica jest czymś niegodnym. Jednak zdarzają się sytuacje,
w których opieka nad starym rodzicem jest zadaniem ponad siły. I mimo że opiekunki
„naturalne” rezygnują z pracy, z życia osobistego, własnych potrzeb, nie są w stanie za-
pewnić najbliższym komfortu, bezpieczeństwa ani godnej śmierci.
Wtedy koniecznością staje się opieka instytucjonalna. Ale nie jest o nią w Polsce łatwo.
Nakłady publiczne na opiekę długoterminową w 2021 r. wyniosły 0,5 proc. PKB w po-
równaniu ze średnio 1,7 proc. w Unii Europejskiej, według danych Eurostatu.
GUS podaje, że na koniec 2022 r. (ostatnie dane) w Polsce było 611 zakładów typu lecz-
niczo-pielęgnacyjnego i 222 placówki hospicyjno-paliatywne (131 hospicjów stacjonar-
nych, 44 oddziały opieki paliatywnej oraz 47 oddziałów paliatywnych w szpitalach).
Chociaż zakładów opiekuńczo-leczniczych w stosunku do poprzedniego roku odrobinę
przybyło (o 2,7 proc.), to i tak na przyjęcie czekało ponad 11 tys. osób. Czasu oczekiwa-
nia nie da się oszacować. Pacjenci na ogół przebywają w tych placówkach dożywotnio.
Szpitalnych oddziałów geriatrycznych w całej Polsce jest 63. Średni czas oczekiwania
na przyjęcie to trzy miesiące, ale w Lubuskiem np. to aż 358 dni. Więcej oddziałów geria-
trycznych raczej nie będzie, bo w całym kraju jest niespełna 600 lekarzy geriatrów.
Kolejna opcja to DPS, dom opieki. Jest ich w Polsce ok. 1,8 tys., ale nie wszystkie prze-
znaczone są dla osób w podeszłym wieku. Średni czas oczekiwania na miejsce w domu
opieki wynosi około pół roku, choć bywa, że dwa–trzy lata. Wtedy alternatywą – ale
tylko dla zamożniejszych – jest prywatny dom opieki. Ceny zaczynają się od 8 tys. zł
za miesiąc, ale gdy senior jest niesprawny, bez kontaktu, nierzadko osiągają 15 tys. zł.
Na koniec 2022 r. osoby starsze (a za takie GUS uznaje te 60+) stanowiły 25,9 proc. całej
populacji. Prognoza demograficzna przewiduje, że w 2060 r. będzie to niemal 40 proc.,
blisko 12 mln ludzi.
Ułomna opieka
Specjalny cykl POLITYKI: Odchodzić po ludzku
Ten reportaż rozpoczyna cykl materiałów poświęconych
opiece terminalnej i długoterminowej. Tytuł cyklu nawiązuje
do słynnej akcji „Gazety Wyborczej” – „Rodzić po ludzku”,
która radykalnie odmieniła sytuację rodzących kobiet
w Polsce. Wpłynęła na poprawę warunków, ucywilizowała szpitalne oddziały
położnicze. Po latach postanowiliśmy zajrzeć na drugi kraniec życia. Takie
spojrzenie podyktowane jest zmianami demograficznymi, społecznymi
czy nowymi modelami polskich rodzin. Jak zapewnić opiekę, ale też godne
odchodzenie, już milionom obłożnie chorych, niesamodzielnych osób?
Sprawdzimy, co i dlaczego w naszym systemie wsparcia rodzin nie działa,
czy wszystko można tłumaczyć jedynie niedostatecznym finansowaniem?
Mówiąc wprost: czy da się w Polsce godnie umrzeć?
Zachęcamy, by podzielili się Państwo z nami swoimi doświadczeniami:
kontakt@polityka.pl
O akcji więcej na: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
34 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
do szpitala na oddział neurologiczny.
Tylko ja najpierw muszę się skontaktować
z kimś, kto umówi termin przyjęcia. Żeby
nie było takiej sytuacji, że pojedziemy
na SOR tą karetką i nie będzie wiadomo,
co z tym pacjentem zrobić.
Od razu zaczęłam dzwonić po szpita-
lach. Nie ma miejsc. Trzeba czekać, aż się
coś zwolni. A jak usłyszeli, ile tata ma lat,
to od razu powiedzieli, że to nie do nich,
że są takie oddziały psychogeriatryczne
i że w oddziale neurologicznym nie ma jak
hospitalizować pacjenta, z którym nie ma
kontaktu. Kto miałby go pilnować 24 go-
dziny na dobę? Zaczęłam szukać tej psy-
chogeriatrii. Ale nigdzie nie zdążyliśmy go
umieścić, bo złamał sobie biodro.
Po wstawieniu endoprotezy chcieli go
wypisać po czterech dniach, w poniedzia-
łek. Ordynator wyjaśnił mi, że trzymali
ojca w szpitalu dłużej z powodu wieku,
operacja w środę i normalnie w piątek
wyszedłby do domu, mamy bardzo szyb-
kie szpitalnictwo teraz, krótką ścieżkę, ale
że ma 90 lat, to go zostawili na weekend.
Błagałam ordynatora, żeby został jeszcze
na poniedziałek, bo w poniedziałek mu-
siałam zawieźć męża do szpitala na ope-
rację onkologiczną. I jeszcze miałam wy-
pożyczyć dla ojca łóżko ortopedyczne,
w weekend przecież tego nie załatwię. Ani
pieluch. Czy pani wie, ile kosztuje jedna
doba na oddziale operacyjnym? – zapy-
tał surowo ordynator, ale łaskawie się
zgodził na wypis dzień później. Pytałam
jeszcze, czy nie można ojca gdzieś dać
na rehabilitację, żeby doszedł do siebie,
stanął na nogi – jak ja mam sama sobie
z tym poradzić? Ordynator wyjaśnił, że ża-
den oddział rehabilitacyjny nie przyjmie
pacjenta, z którym nie ma kontaktu, kto
miałby się nim zajmować? Jedyną opcją
jest zakład opiekuńczo-leczniczy, ale szpi-
tal tego nie załatwia, tylko rodzina. I po-
wiedział, że teraz to przecież tylko będę go
przewijać i karmić.
W Kanadzie są takie oddziały, dokąd
przenosi się chorych w ciężkim stanie
po operacjach. I tam jest rehabilita-
cja, opieka, stawia się ich na nogi. Ro-
dzina nie zostaje z tym sama. No, ale nie
jesteśmy w Kanadzie, więc ojca przywieźli
mi we wtorek po południu. Nie zdążyłam
nawet zadzwonić do przychodni, umówić
go do ortopedy na zdjęcie szwów. Trudno,
pomyślałam, od biedy sama sobie z tym
poradzę, ale okazało się, że to nie szwy,
tylko staplery, takie klamerki metalowe,
więc sama tego nie zdejmę. Jak ja go za-
wiozę do tego ortopedy?
Nie wiem, czy rozpoznaje, że to my
(przyjechał brat pomóc wstawić łóżko),
w tym żadnego nie ma. Przerażona je-
stem, bo on już całkiem odłączony jest
od rzeczywistości. Wczoraj wiózł mamę
na wesele, a dziś szedł na wybory i do ko-
mendanta garnizonu.
Któregoś dnia przy przewijaniu ześli-
znął mi się z łóżka, w ostatniej chwili
go złapałam. Wiedziałam, że jak mi się
wymsknie, to już będzie koniec, nie włożę
go sama na łóżko z powrotem, wykluczo-
ne. I co, znowu będę dzwonić po pogoto-
wie? I jak oni na mnie będą patrzeć, że ja
nic tylko tego dziada rzucam po podło-
dze i nie karmię. Ta myśl chyba sprawiła,
że resztkami sił go utrzymałam i jakoś we-
pchnęłam na łóżko z powrotem. I wtedy
przypomniałam sobie tego chirurga, który
powiedział, że teraz będzie go pani tylko
przewijać i karmić, no to ja bym mu dała
taki jeden dzień przewijania, niechby zo-
baczył, jak to jest.
Wiem, że muszę coś zrobić, nie dam
rady po prostu i cały czas się boję, że on
spadnie, wyśliźnie mi się i znowu uszkodzi.
Ale nie mam nawet kiedy poszukać tych
zakładów opiekuńczo-leczniczych w oko-
licy i zadzwonić. Choć dziś jakimś cudem
udało mi się porozmawiać w dwóch
ZOL-ach. Nie mają miejsc. A ile trzeba cze-
kać, nie wiadomo, bo najczęściej miejsce
się zwalnia dopiero, jak ktoś umrze. Mam
złożyć skierowanie od lekarza rodzinne-
go i całą dokumentację, żeby ustawić się
w kolejce. Są też oddziały geriatryczne
w większych szpitalach w dużych miastach
i w niektórych powiatowych, ale też trzeba
czekać miesiącami. Więc może ja sama się
zapiszę na przyszłość, bo ojciec to już ra-
czej się nie załapie.
Brat zszył mu rękawy piżamy, żeby nie
mógł gmerać w pieluchach i lać na ze-
wnątrz. Daję mu więcej hydroksyzyny,
jest spokojniejszy, ale wtedy nie ma już
jak go nakarmić. Nie umarł przy operacji,
nie zaraził się covidem, czeka go śmierć
głodowa. Śmierć na raty.
Nie spałam do trzeciej, ojciec umiera,
ale powoli. Wczoraj wyglądało na koniec,
ale o szóstej rano stan był już lepszy.
Przyjechał nasz doktor rodzinny, poży-
czył gdzieś sprzęt do zdejmowania tych
staplerów, którymi ojcu zszyli ranę. „Nie
będziemy go przecież wozić do ortopedy”,
powiedział.
Ojciec nie stanął na nogi. Umarł trzy ty-
godnie po operacji. Nie wiem, czy nie udu-
sił się jedzeniem, bo pod koniec strasznie
trudno było go karmić. Jakby w ogóle nie
przełykał. Ale to już nie ma znaczenia.
AGNIESZKA SOWA
PS Bohaterka reportażu poprosiła o zachowanie
anonimowości.
a nie personel szpitala. Ale jak zobaczył
kota, powiedział: „Ooo… kot”.
Sukces, udało się nam go podnieść i po-
sadzić na kibelek, który brat zrobił, zanim
jeszcze ojciec trafił do szpitala. Więc może
uda się tak, żeby robił w pieluchy tylko
w nocy. Potem posadziliśmy go na kana-
pie. A w pokoju wietrzenie, bo straszny
smród.
Łóżko ortopedyczne wypożyczyłam,
niestety podnosi się tylko górna część, ta
pod plecami. Miała też podnosić się dol-
na, żeby można było nogi dać do góry, ale
nie działa. I jak się podniesie górną część,
to ojciec zjeżdża w dół. Ale nie będę wy-
mieniać, trudno.
Brat jutro jedzie do domu i chce zrobić
taki podnośnik, żebym mogła sama ojca
podnieść. Muszę pamiętać, żeby zakła-
dać pas na kręgosłup. Bo mąż po operacji
na prostatę przez miesiąc nie będzie mógł
nic dźwigać. Nawet jak wróci do domu,
niewiele będzie mógł pomóc przy ojcu.
Ojciec całe udo ma w kolorze śliwki wę-
gierki. Taki krwiak. To też jest zagrożenie
– jakiś skrzep może się oderwać i będzie
zator. Więc znowu mam mu robić zastrzy-
ki w brzuch.
Tak mi dał dzisiaj w nocy do wiwatu,
że po prostu bym go zabiła. Wczoraj
się cieszyłam, że wrócił, ale dzisiaj w nocy
odwołałam wszystko i powiedziałam,
że to jest po prostu chore, żeby człowiek
tak się zamęczał dla podtrzymania życia,
które jest już bez sensu. On ma jakąś ob-
sesję lania poza pieluchą, po prostu tym
mnie dobija. Przebieranie takiego leżące-
go bezwładnie człowieka to jest po prostu
katastrofa.
Na szczęście przyjechał brat, więc ra-
zem żeśmy go myli. A ojciec, jak go zoba-
czył, mówi: „Pan to pewnie pani nie zna,
no to się poznajcie państwo” i zaczął nas
sobie przedstawiać. To co mu za różnica,
kto będzie się nim opiekował? Żadna. Ju-
tro obdzwonię te ZOL-e. Może gdzieś bę-
dzie miejsce. Myślałam, że może do ho-
spicjum, ale powiedzieli mi, że hospicja są
tylko dla terminalnych nowotworowych.
Brat przywiózł ten dźwig. Takie ra-
mię i pasy, na pasach kładzie się ręcznik
i to podsuwa pod ojca, a potem opuszcza
łóżko. A on jest kilka centymetrów nad
łóżkiem, tak że można zmienić podkłady
i prześcieradło. Ale to nie do końca zda-
je egzamin, bo ojciec się z tego wysuwa.
Gdyby trochę współpracował, to takie
urządzenie byłoby pomocne. Ale do nie-
go można mówić, że ma trzymać ręce
do góry, złapać za te pasy, nic, jak do ścia-
ny, nie słyszy i cały czas opowiada te swoje
brednie. Buzia mu się nie zamyka, a sensu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 35
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Rozmowa z Agnieszką Filak, prawniczką, specjalistką z zakresu relacji
państwo–Kościoły, o nader kreatywnych sposobach pozyskiwania ziemi
przez Kościół katolicki, braku kontroli nad tym zjawiskiem i powodach,
dla których państwo polskie nie potrafi się z nim uporać.
Sojusz ziemi i ołtarza
ZBIGNIEW BOREK: – Jak duże jest ziemskie królestwo Kościoła
katolickiego w Polsce? Pytam dosłownie o grunty, a nie
o budynki czy wiernych.
AGNIESZKA FILAK: – Nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć
na to pytanie. Wiedza o tym, jak dużo ziemi posiada Kościół
w naszym kraju, jest dalece niepełna, zbiorczych danych nie ma
ani państwo polskie, ani Kościół.
Porozmawiajmy więc najpierw o tym, co wiemy. W ramach
ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego parafie,
diecezje i domy zakonne dostały w sumie 827 km kw. gruntów
rolnych, a to niemal trzykrotność powierzchni Malty.
I dostają nadal. Ustawę z 1989 r., która miała regulować relacje
państwa i Kościoła po epoce komunizmu, dwa lata później uzu-
pełniono o art. 70a pozwalający nieodpłatnie przekazywać grun-
ty na Ziemiach Zachodnich i Północnych kościelnym osobom
prawnym. Intencje ustawodawcy były słuszne: chodziło o rekom-
pensatę za ziemie, które Kościół katolicki stracił na Wschodzie
wskutek przesunięcia granic Polski po drugiej wojnie światowej,
a także politykę wyznaniową PRL na tzw. Ziemiach Odzyskanych.
Realizacja uprawnień z art. 70a okazała się jednak – tak to nazwij-
my – nader kreatywna.
Kościołowi i jego przedstawicielom zabrakło umiaru i wygrała
zwykła chciwość?
Pytanie zawiera ocenę, ja patrzę na zagadnienie z perspekty-
wy prawnej. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapisy ustawowe
mają charakter ogólny, nad ich realizacją nie ma żadnej kontroli.
Diecezjom przypada do 50 ha ziemi rolnej, parafiom do 15 ha,
domom zakonnym do 5 ha, ale nie zapisano w ustawie, że wnio-
sek mogą złożyć tylko raz. Niekiedy odsprzedają więc grunty,
schodząc poniżej ustawowego limitu, po czym zabiegają o kolej-
ne – również za darmo. Zdarzają się też wnioski grupowe: parafie
wspólnie z diecezją zabiegają o wielohektarowe obszary, choć nie
po to ustawodawca ustalił obszarowe limity. Ustawodawca takiego
działania nie wykluczył, więc niektóre podmioty kościelne korzy-
stają z luki prawnej.
Konkretne przepisy też lekceważą: przejmowana w ten
sposób ziemia miała być użytkowana rolniczo, a ludzie
Kościoła działają niczym biura obrotu nieruchomościami.
© MAREK BAZAK/EAST NEWS
36 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ S P O Ł E C Z E Ń S T W O ]
Znów: nie oceniam, jak Kościół wykorzystuje pozyskane zie-
mie. Niemniej powszechnie znany jest fakt sprzedaży pozyskanej
w ten sposób działki Mateuszowi Morawieckiemu za 700 tys. zł.
Biegły wycenił tę działkę na niemal 4 mln zł, a żona premiera od-
sprzedała ją za prawie 15 mln zł. Inny przykład: w Łańsku na War-
mii powstaje luksusowy hotel na 700 miejsc na gruntach wartych
ok. 56 mln zł, które Kościół otrzymał na mocy art. 70a. Państwo
powinno żądać zwrotu ziem, gdy są wykorzystywane niezgodnie
z ustawowym przeznaczeniem, ale wojewodowie, którzy prze-
kazują grunty, nie mają obowiązku ani podstawy prawnej, aby
kontrolować, co się z nimi potem dzieje.
Czyli hulaj dusza, piekła nie ma?
Ujmę to tak: na Ziemiach Zachodnich i Północnych PRL ode-
brał Kościołowi katolickiemu 33 tys. ha, a do 2012 r. dzięki art.
70a Kościół dostał 38 tys. ha. „Przepis art. 70a winien więc już wte-
dy zostać uchylony” – nie jest to stanowisko antyklerykała, lecz
ks. prof. Dariusza Walencika, autora raportu „Nieruchomości Ko-
ścioła katolickiego w Polsce w latach 1918–2012: regulacje praw-
ne, nacjonalizacja, rewindykacja”, z którego pochodzi ten cytat.
Ks. prof. Walencik nazwał to „nadwyżką”, jaką pozyskał Kościół.
Wtedy wynosiła 5 tys. ha, do dziś urosła do niemal 50 tys.
ha. Przy średniej cenie hektara gruntów ornych w Polsce
(62 852 zł) całość ziem przekazanych Kościołowi na mocy tylko
art. 70a (czyli 82 668,2599 ha) jest warta 5 mld 196 mln zł.
Powtórzmy jednak, że to tylko część ziemskiego stanu posia-
dania Kościoła katolickiego w Polsce. Jakie są inne fragmenty?
Niemal drugie tyle, bo według oficjalnych źródeł 65 tys. ha Ko-
ściół otrzymał od Komisji Majątkowej, która rozpatrywała sprawy
zwrotu tzw. dóbr martwej ręki, przejętych na rzecz Skarbu Pań-
stwa w PRL, Lasy Państwowe zaś przekazały Kościołowi dodatkowo
4 tys. ha. Państwowa ziemia od wielu lat płynie do Kościoła także
innymi kanałami, które w przeciwieństwie do Komisji Majątkowej
wciąż są drożne. Jednym z nich jest ustawa o gospodarce nieru-
chomościami z 1997 r., która pozwala przekazywać Kościołom
i związkom wyznaniowym grunty na cele działalności sakralnej.
Znów zapytam o skalę.
A ja znów odpowiem, że takie dane nie są gromadzone. Aby
ustalić całkowitą wartość przekazanych gruntów, należałoby wziąć
pod lupę niemal 2,5 tys. gmin, 380 powiatów i 16 województw.
Stowarzyszenie SOISH zebrało dane z powiatów w latach 2015–20.
Okazało się, że tylko w tym wąskim oknie czasowym grunty na cele
sakralne przekazał co dziesiąty powiat. Dodajmy, że ustawa nie de-
finiuje, czym jest działalność sakralna, wystarczy więc dobudować
kapliczkę do wielkiego centrum konferencyjnego, aby wystąpienie
Kościoła lub związku wyznaniowego o przekazanie gruntu znajdo-
wało uzasadnienie. To nie teoria: w ten sposób parafia św. Loyoli
w Gdańsku przejęła od miasta działkę, na której ówczesny arcybi-
skup gdański Sławoj Leszek Głódź hodował daniele, a cel sakralny
sprowadzał się do postawienia na działce figury Matki Boskiej.
Za działkę dla Głódzia gdańska parafia zapłaciła 1 proc.
wartości. Jakie obniżki zastosowały sprawdzone przez was
starostwa?
Bonifikaty wynosiły średnio 91 proc., ale niektóre sięgały
99,99 proc.
Kościół katolicki przejmował nieruchomości za 1 promil
wartości, choć NSA już w 2014 r. orzekł, że to fikcja, żadna
sprzedaż, tylko zakamuflowana darowizna?
Tak, ale nie tylko Kościół rzymskokatolicki dokonywał zakupu
gruntów z bonifikatą, choć ten zdecydowanie najwięcej, co wy-
nika z jego dominującej pozycji. Problem w tym, że powiaty
nie korzystają z ustawowego prawa do kontroli wykorzystania
gruntów zgodnie z celem, na jaki zostały zakupione. Również
poza faktyczną kontrolą, w podobnej skali i z równie wysokimi
obniżkami, samorządy przekazują osobom fizycznym i prawnym
– podkreślmy: nie tylko kościelnym – nieruchomości na dzia-
łalność społecznie użyteczną, która powinna być prowadzona
na zasadach non profit i zgodnie z deklaracją, czyli np. mieć
charakter edukacyjny, a nie religijny. Ustawa o gospodarce nie-
ruchomościami pozwala też dzierżawić grunty na cele sakralne,
i to bez przetargu. Stawki dzierżawne w takich wypadkach zwykle
także mają charakter symboliczny.
Radny z Olsztyna Mirosław Arczak opowiadał mi, jak w ciągu
jednego roku miasto sprzedało z 99-proc. bonifikatą trzy
działki warte ponad milion złotych. Protestował, ale nikt go
nie słuchał, bo o ziemię wystąpiło Stowarzyszenie Świętej
Rodziny. Radny ze Szczecina Przemysław Słowik wykazał,
że na działalność sakralną przekazano tam za bezcen 23 nie-
ruchomości warte ponad 38 mln zł. Jak Polska długa i szeroka
władza sprzyja Kościołowi?
Nie znam dokumentacji zakupowej, więc nie mogę się do tego
odnieść. Niemniej jest faktem, że gdy rząd PiS w 2016 r. wpro-
wadzał ograniczenia w obrocie ziemią rolną, Kościoły i związki
wyznaniowe zostały z nich wyłączone. Zdarzały się przypadki,
gdy nie przedłużano umów dzierżawy dużym gospodarstwom,
aby uwolniona ziemia mogła wrócić do zasobu rolnego Skarbu
Państwa. Następnie miała trafiać do lokalnych rolników z go-
spodarstwami do 300 ha, ale o takie grunty ubiegały się Kościoły
i związki wyznaniowe. Na Opolszczyźnie ponad 160 katolickich
parafii złożyło wnioski o przejęcie 2,6 tys. ha – na mocy art. 70a,
od którego zaczęliśmy naszą rozmowę.
Czyli Kościół katolicki korzysta z przywilejów politycznych?
W pewnym stopniu tak, ale wbrew pozorom nie chodzi tylko
o wsparcie ze strony konkretnej opcji politycznej, i to też do-
bitnie obrazują dzieje art. 70a. Powtórzmy więc, że przepis ten
stracił rację bytu ponad dekadę temu, ale funkcjonuje od 33 lat,
gdy rządy sprawowały ekipy od prawa do lewa. Inne niż katolicki
Kościoły i związki wyznaniowe mogły domagać się zwrotu mienia
odebranego w PRL tylko przez kilka lat, Trybunał Konstytucyj-
ny w 2011 r. orzekł jednak, że różne ich traktowanie uzasadnia
„stopień ugruntowania poszczególnych wspólnot w dziejach
państwa”. Innymi słowy uznał, że Kościołowi katolickiemu
państwowa ziemia należy się bardziej, bo „nie ma polskości bez
Agnieszka Filak
– członek zarządu
stowarzyszenia SOISH
(dawniej: Stowarzyszenie
Obywatelskich
Inicjatyw Społecznych
i Historycznych)
z Wrocławia, prawnik,
specjalista z zakresu
relacji państwo
– Kościoły
i związki wyznaniowe.
© LESZEK ZYCH
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
katolicyzmu”, choć np. na Śląsku Cieszyńskim ostoją polskości
pod zaborami byli ewangelicy. Uchylenia artykułu 70a w swoich
programach wyborczych domagała się i Lewica, i Polska 2050,
w grudniu z apelem o likwidację przepisu do prezydenta i pre-
miera zwrócił się prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych, ale nic się
w tej sprawie nie zmieniło.
Dlaczego?
Dlatego że z jednej strony jest to postrzegane jako „walka
z Kościołem”, a z drugiej zwolennikom zmian brakuje przy-
gotowania merytorycznego. Hasło faktycznego rozdziału Ko-
ścioła od państwa brzmi atrakcyjnie, przynajmniej dla części
wyborców, ale kiedy się siada do rozmów ze znakomicie przy-
gotowanymi przedstawicielami Kościoła katolickiego – a także
innych Kościołów i związków wyznaniowych – to trzeba opero-
wać rzeczowymi, precyzyjnymi argumentami. I wtedy kończy
się „rumakowanie”, co świetnie obrazuje procedowanie przez
MEN nowelizacji rozporządzenia o nauczaniu religii w szkołach
publicznych, bez zachowania przewidzianego prawem trybu.
Odnoszę jednak wrażenie, że stronie kościelnej zależy na tym,
żeby nadal było, jak jest. Na pytania o kościelne nieruchomo-
ści biuro prasowe Konferencji Episkopatu Polski rutynowo
odpowiada, że nie gromadzi danych i odsyła do raportu
ks. prof. Walencika. Ten zaś dowodzi, że w ogólnym rozrachun-
ku państwo polskie nadal dysponuje ok. 30 proc. gruntów
Kościoła, które zagrabiło w epoce komunizmu. Prof. Walencik
podważa więc antyklerykalny dogmat, że Kościół w wolnej
Polsce zyskał więcej, niż stracił w PRL. Ma rację?
Nie zamierzam kwestionować raportu prof. Walencika, szkopuł
w tym, że to raport wewnątrzkościelny, a od czasu jego sporzą-
dzenia minęło kilkanaście lat. Przez ten czas Kościół rzymsko-
katolicki – inne Kościoły i związki wyznaniowe także – różnymi
sposobami pozyskiwał i pozyskuje państwowe grunty, nie wspo-
minając o budynkach czy wcześniej wielomilionowych odszko-
dowaniach. Przy okazji „naprawiania krzywd” rodem z PRL do-
chodziło też i dochodzi do nadużyć. W postępowaniach przed
Komisją Majątkową zdarzały się przypadki zaniżania ceny grun-
tów, za niektóre Kościół otrzymał dwie rekompensaty: i ziemię,
i odszkodowanie. CBA uznało, że komisja działała ze szkodą dla
Polski, a prof. Walencik potwierdził, że były też nieprawidłowości
w stosowaniu art. 70a.
Co w tej sytuacji należałoby zrobić?
Skoro ratio legis art. 70a się wyczerpało, powinien on zostać
usunięty z obrotu prawnego – to można i należy zrobić jak naj-
szybciej. Inicjatywa w tym zakresie leży wyłącznie po stronie
publicznej. Generalnie nie chodzi jednak o radykalne działania:
w jednych przypadkach trzeba znowelizować przepisy, w innych
jedynie praktykę ich stosowania. W ustawie o gospodarce nie-
ruchomościami rodzajem bonusu od państwa dla Kościołów
i związków wyznaniowych jest przekazywanie gruntów na dzia-
łalność sakralną bez obligatoryjnych procedur kontrolnych. Ina-
czej warto spojrzeć na wspieranie podmiotów wyznaniowych
w realizacji zadań użytecznych społecznie, co jest zgodne z obo-
wiązującą w Polsce zasadą subsydiarności i dotyczy także organi-
zacji świeckich. Zamiast okopywać się na swoich pozycjach, obie
strony powinny więc opracować kompleksowy bilans „zysków
i strat”, przyjąć protokół rozbieżności i ustalić mapę drogową
rozwiązywania problemów.
Hierarchom i politykom na tym zależy?
W każdym razie powinno. Brak przejrzystości i równych reguł
potęguje wzajemną podejrzliwość, podważa zaufanie obywateli
do władzy publicznej i wiernych do kościelnych instytucji, co nie
przynosi korzyści żadnej ze stron.
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW BOREK
REKLAMA
[ R Y N E K ]
38 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Lewica przebrała się za Świętego Mikołaja i walczy o Wigilię ustawowo wolną
od pracy. Powstały w tej sprawie egzotyczne sojusze, ale wolnej Wigilii raczej nie
będzie. Polacy generalnie lubią świętować, zapominają jednak, że to sporo kosztuje.
Koalicja wigilijna
ilustracja marcin bondarowicz
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 39
J CEZARY KOWANDA
uż po raz drugi z rzędu Wigilia emocjonuje polity-
ków, chociaż przecież powinna być czasem spokoju
i jedności. Rok temu parlamentarzyści w ostatniej
chwili próbowali zlikwidować handlowy absurd
będący efektem przeoczenia w przepisach zamy-
kających duże sklepy w niedziele, wprowadzonych
przez PiS. Wigilia wypadała w niedzielę, a ta – jako
ostatnia przed świętami – miała status handlowej.
Jednak tylko do 14, bo na mocy innej regulacji w Wigilię pracow-
nicy sklepów muszą mieć po tej godzinie wolne. Na szczęście
rzutem na taśmę nowemu Sejmowi udało się zmienić przepisy.
Od ub.r. Wigilia wypadająca w niedzielę statusu dnia handlowego
nie ma, za to w takiej sytuacji zakupy można bez ograniczeń robić
w drugą i trzecią (a nie, jak zazwyczaj, trzecią i czwartą) niedzielę
adwentu: 10 i 17 grudnia.
W tym roku emocje wokół Wigilii są jeszcze większe, bo Lewica
zgłosiła w październiku poselski projekt ustawy, zgodnie z któ-
rą każdy 24 grudnia miałby stać się dniem ustawowo wolnym
od pracy. Powód? Trzeba pozwolić Polkom i Polakom w spokoju
przygotowywać wigilijną kolację albo podróżować do bliskich.
Pomysł nie był efektem żadnych uzgodnień koalicyjnych, ale
bardzo szybko stworzył się wokół niego dość egzotyczny sojusz
ponad światopoglądowymi podziałami. Taka swoista koalicja
24 grudnia. Projektowi Lewicy przyklasnęły duże związki zawo-
dowe na czele z Solidarnością, hierarchowie kościelni oraz prezy-
dent Andrzej Duda, który zapewnił, że taką ustawę podpisze bez
wahania. Pomysł może też liczyć na poparcie PiS, chociaż przez
osiem lat swoich rządów partia mieniąca się głosem katolików
z taką inicjatywą nie wystąpiła.
Za to w rządzącej koalicji inicjatywa została odebrana bardzo
różnie. Nie spodobała się Ryszardowi Petru z Polski 2050 ani
ministrowi rozwoju i technologii Krzysztofowi Paszykowi (PSL).
Ale już jego partyjny kolega Czesław Siekierski, kierujący re-
sortem rolnictwa, okazał się do projektu bardziej pozytywnie
nastawiony. 8 listopada w Sejmie doszło do pierwszej konfron-
tacji. Lewica i PiS chciały od razu przejść do drugiego czytania
(213 głosów łącznie, w tym m.in.: 21 głosów Lewicy, 5 Razem,
183 PiS), aby pominąć komisję gospodarki i rozwoju kierowaną
przez Ryszarda Petru. Jednak nie dały rady, bo solidarnie zagło-
sowały KO, PSL, Polska 2050 i Konfederacja (235 głosów łącznie,
w tym: 154 KO, 31 PSL, 30 Polski 2050, 17 Konfederacji). Zdecydo-
wały skierować projekt o wolnej Wigilii do komisji, co zmniejsza
szanse na to, że świąteczna Wigilia będzie już w tym roku. Sam
marszałek Hołownia sugeruje, by nie robić sobie wielkich nadziei
na dodatkowy wolny dzień w nadchodzącym grudniu.
Spór wokół Wigilii dotyczy przynajmniej dwóch kwestii.
Po pierwsze, czy taki projekt powinien się pojawiać nagle, bez
wyliczenia jego skutków dla gospodarki i bez szerokich konsul-
tacji społecznych, jak to zrobili posłowie Lewicy? A po drugie, czy
dodanie Wigilii na stałe do katalogu wolnych dni nie zaszkodzi
gospodarce, zwłaszcza handlowi? Katarzyna Pełczyńska-Na-
łęcz, kierująca resortem funduszy i polityki regionalnej, stwier-
dziła, że przecież każdy wolny dzień pracy kosztuje gospodarkę
6–8 mld zł. Ta kwota w rzeczywistości jest jednak mniejsza, bo gdy
świętujemy, wydajemy więcej pieniędzy w restauracjach, kinach
czy hotelach, wspierając tzw. przemysł czasu wolnego.
Dla samej Wigilii żadnych wiarygodnych wyliczeń nie da się
zrobić. Straty dla gospodarki byłyby na pewno mniejsze niż
w przypadku przerobienia zwykłych dni roboczych na świąteczne,
bo Wigilia od dawna ma specyficzny charakter. W wielu firmach
jest albo już i tak wolna od pracy, albo spędzana głównie na skła-
daniu życzeń i dawaniu sobie prezentów. To też dzień mało spra-
wiedliwy – bo jedni mogą już koło południa wrócić do domu i za-
jąć się przygotowywaniem świąt, a inni, z racji charakteru swojego
zawodu, muszą normalnie pracować osiem godzin.
Wiele branż skutków wolnej Wigilii specjalnie by pewnie nie
zauważyło. Ale konkretne straty na tej zmianie poniósłby handel,
bo chociaż większe sklepy i tak się zamykają już ok. 13, to wiele
osób wciąż wykorzystuje Wigilię na ostatnie przedświąteczne
zakupy. Tym bardziej że potem przez dwa kolejne dni działają
tylko małe punkty. Nic dziwnego, że przedstawiciele sieci han-
dlowych nie są zachwyceni projektem Lewicy. Polska Organizacja
Handlu i Dystrybucji, zrzeszająca największych graczy na na-
szym rynku, apeluje, by po pierwsze, wolna Wigilia obowiązy-
wała dopiero od przyszłego roku, bo teraz zaburzyłaby plany
dostaw i grafiki pracy. Po drugie, chce – w ramach rekompen-
saty – trzeciej niedzieli handlowej w grudniu. Bo nowe przepisy
sprawią, że wiele sklepów będzie zamkniętych aż trzy dni z rzędu:
od 24 do 26 grudnia. A w niektórych latach nawet przez cztery,
jeśli 27 grudnia wypadnie w niedzielę. Przedstawiciele Polski
2050, najostrzej walczącej o poluzowanie niedzielnego zakazu
pracy w handlu, już zresztą sygnalizują, że debatę na temat Wigilii
chętnie wykorzystaliby do liberalizacji przepisów.
Sceptyczni wobec projektu Lewicy są przedstawiciele pra-
codawców. – Nie chodzi tylko o samą Wigilię, która rzeczywiście
jest dzisiaj bardzo specyficznym dniem roboczym. Ale jeśli będzie
ona formalnie wolna, można spodziewać się spadku produk-
tywności w dniu ją poprzedzającym, czyli 23 grudnia. Poza tym
tworzy nam się coraz dłuższy okres przełomu roku ze świętami
poprzetykanymi dniami roboczymi – od 24 grudnia aż do 6 stycz-
nia. To dla wielu firm poważny problem, bo trzeba zdecydowa-
nie ograniczać produkcję, a znaczna część pracowników bierze
urlopy, by przedłużyć sobie wolne – mówi Robert Lisicki, ekspert
Konfederacji Lewiatan.
Pracodawcy boją się zresztą – dużo bardziej niż samej wol-
nej Wigilii – kolejnych pomysłów na poszerzenie katalogu dni
świątecznych. Przy okazji wraca pytanie: czy mamy ich za dużo,
a może wciąż za mało? Problem pojawia się już na etapie liczenia.
Często bowiem pada liczba 13 dni świątecznych, bo tyle wymie-
niono w ustawie o dniach wolnych od pracy, pochodzącej z 1951 r.
(potem wielokrotnie nowelizowanej). Jednak wśród tych 13 dni
dwa dotyczą świąt wypadających zawsze w niedzielę – Wielka-
nocy oraz Zesłania Ducha Świętego (potocznie Zielonych Świą-
tek). Dodatkowych dni wolnych mamy zatem tak naprawdę 11.
Jeśli wypadają w sobotę, pracodawca musi dać pracownikowi
w ramach rekompensaty inny dzień wolny. Gdy jednak wypadają
w niedzielę, tracimy je bezpowrotnie. Na przykład w tym i przy-
szłym roku takiej sytuacji nie ma. Za to już w 2026 r. wydarzy się
prawdziwa katastrofa – 3 maja i 1 listopada to niedziele, więc
liczba dodatkowych dni wolnych spadnie do zaledwie dziewięciu.
Wolna Wigilia byłaby formalnie 14., ale w rzeczywistości
12. dniem świątecznym. Dużo to czy mało? Zazdrościć możemy
Słowakom, którzy już teraz takich dni mają 14 (i to bez uwzględ-
niania tych wypadających zawsze w niedziele). 13 świąt usta-
wowo wolnych od pracy obchodzą Czesi i Litwini, jeden mniej
Łotysze. Węgrzy z wynikiem 11 dni są dokładnie na naszym obec-
nym poziomie. Spośród sąsiadów Polski Czesi, Słowacy i Litwini
cieszą się wolną Wigilią – to jeden z argumentów podnoszonych
przez Lewicę. W wielu krajach liczba dni świątecznych zależy
od konkretnego regionu. W Niemczech waha się między 10 a 14,
we Francji jest ich 11 (ale w Alzacji i Mozeli dwa więcej), tyle
40 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
samo we Włoszech (tam dochodzą jeszcze święta lokalnych
patronów). Oznacza to, że lokujemy się w okolicach europejskiej
średniej. Wolna Wigilia pozwoliłaby nam odrobinę ją przekroczyć,
ale do grona liderów świętowania wciąż byśmy nie awansowali.
Historia wolnych dni to równocześnie historia walki
o wpływy w Polsce. W okresie międzywojennym widać na tym
przykładzie potęgę Kościoła katolickiego. W 1924 r. stworzono
katalog 10 dni formalnie świątecznych. Były na tej liście znane
nam bardzo dobrze Nowy Rok, 6 stycznia, 3 maja, Boże Ciało,
15 sierpnia, 1 listopada i 25 grudnia. Były jednak również ta-
kie, o których już dawno nie myślimy jako o dniach wolnych:
Wniebowstąpienie (czwartek, 40 dni po Wielkanocy), 29 czerwca
(Świętych Piotra i Pawła) i 8 grudnia (Niepokalane Poczęcie Matki
Bożej). Już w 1925 r. katalog świąt poszerzono o cztery kolejne:
2 lutego (Matki Bożej Gromnicznej), poniedziałek wielkanocny,
poniedziałek Zielonych Świątek oraz 26 grudnia. Z czasem za-
częto też uroczyście obchodzić 11 listopada, chociaż formalnie
ten dzień stał się wolny od pracy dopiero w 1937 r.
Po przejęciu władzy komuniści natychmiast wprowadzili na tej
liście zmiany. Już w 1945 r. do grona świąt awansowały: na krótko
9 maja (koniec drugiej wojny według ZSRR) i na długo 22 lipca
(manifest PKWN jako święto narodowe), a status ten stracił 11 li-
stopada, mający się kojarzyć z sanacyjną Polską. W 1950 r. za-
częto świętować oficjalnie 1 maja, a w 1951 r. powstała usta-
wa porządkująca katalog dni wolnych od pracy. Okazała
się wyjątkowo brutalna dla świąt religijnych. Do roli
zwykłych dni roboczych zostały zdegradowane
2 lutego, 3 maja, Wniebowstąpienie, poniedziałek
Zielonych Świątek, 29 czerwca i 8 grudnia. Niecałą
dekadę później Władysław Gomułka wydał wyrok
na dwa kolejne święta. Od 1960 r. kazał Polakom
pracować 6 stycznia i 15 sierpnia. Ze świąt religij-
nych wolne pozostały zatem tylko poniedziałek
wielkanocny, dwa dni Bożego Narodzenia, Boże Ciało
i Wszystkich Świętych.
Kolejna rewolucja nastąpiła wraz z upadkiem komunizmu.
W niebyt odszedł 22 lipca, za to wróciły 3 maja, 15 sierpnia
i 11 listopada. Na liście wolnych dni od pracy zapanowała przez
dwie dekady mała stabilizacja. Jednak emocji nie brakowało,
bo stopniowo zyskiwała na sile batalia o przywrócenie wolnego
6 stycznia. Złożony do Sejmu projekt w tej sprawie miał prawie
700 tys. podpisów, a jego twarzą był Jerzy Kropiwnicki, ówcze-
sny prezydent Łodzi. Po długich politycznych targach doszło
do kompromisu – rządząca wówczas Platforma Obywatelska
zgodziła się w 2010 r. na nowy dzień wolny od pracy, ale w za-
mian za to zlikwidowany miał zostać przepis zobowiązujący
pracodawców do zapewniania pracownikom rekompensaty
(czyli dodatkowego dnia wolnego) za każde święto wypadające
w sobotę. Tyle że takie rozwiązanie za niezgodne z ustawą za-
sadniczą szybko uznał Trybunał Konstytucyjny. Liczba wolnych
dni zatem wzrosła z 10 do obecnych 11, a za świąteczną sobotę
wciąż należy się wyrównanie. Pracowników to ucieszyło, praco-
dawców niekoniecznie.
Walka o Trzech Króli prowadzona była z czynnym poparciem
Kościoła katolickiego. Nieprzypadkowo, ponieważ hierarchom
szczególnie zależało, aby status wolnych od pracy miały wszyst-
kie tzw. święta nakazane. To dni, w których katolicy są zobo-
wiązani do uczestniczenia we mszy. Święto Trzech Króli, zwane
formalnie w Kościele Objawieniem Pańskim, było jedynym ta-
kim dniem mającym status roboczego po tym, jak przesunięto
w Polsce w 2004 r. obchody Wniebowstąpienia (40 dni po Wiel-
kanocy) z czwartku na sąsiednią niedzielę. W tej kwestii biskupi
postanowili ustąpić, uznając, że szanse na przywrócenie wolnego
w ten dzień są niewielkie. Jednak o Trzech Króli zdecydowali się
walczyć. Jak się okazało, skutecznie.
Kościół na wolne dni patrzy w sposób inny niż większość spo-
łeczeństwa, bo dla niego największe znaczenie ma ważność litur-
giczna poszczególnych świąt. Pewnie dlatego hierarchowie o Wi-
gilię nigdy zbyt głośno się nie upominali. Nie jest ona bowiem
żadnym religijnym świętem, to po prostu dzień poprzedzający
Boże Narodzenie. Teraz biskupi projekt Lewicy popierają, ale
za czasów rządów PiS nie zabierali w tej sprawie głosu. Nie wal-
czą też zbyt intensywnie o wolny Wielki Piątek, chociaż to dzień
świąteczny w wielu europejskich krajach. Jednak w Kościele kato-
lickim Wielki Piątek nie ma statusu święta nakazanego. Obecność
wiernych na liturgii Męki Pańskiej (mszy tego dnia w ogóle się
nie odprawia) jest zalecana, ale nie obowiązkowa.
Tymczasem niektórzy politycy o Wielkim Piątku pamiętają.
Teraz Lewica próbuje poprawić swoje dość marne notowania
prezentem wigilijnym dla Polaków, wcześniej podobną taktykę
stosował PSL. W 2018 r. złożył do Sejmu projekt przewidujący
wolną zarówno Wigilię, jak i Wielki Piątek. Jednak PSL miał pe-
cha – był w opozycji, więc jego pomysł PiS zamknął w sejmowej
zamrażarce. W tym samym czasie zaserwował za to Polakom do-
datkowy, jednorazowy dzień wolny od pracy 12 listopada 2018 r.
Wówczas 11 listopada wypadał w niedzielę, a politycy uznali,
że godne obchody stulecia niepodległości wymagają prze-
dłużonego weekendu. Tak jak teraz z Wigilią, zmiany
wprowadzano na ostatnią chwilę, nie przejmując
się pracodawcami, którzy chcieliby planować swoją
działalność z pewnym wyprzedzeniem.
Nie tylko święta kościelne, ale i państwowe
budzą emocje. Część polityków marzy o wolnym
4 czerwca, w rocznicę pierwszych wolnych (w całości
do Senatu, częściowo do Sejmu) wyborów po wojnie.
4 czerwca to już dziś dzień świętowany przez środowiska
liberalne, swoista przeciwwaga dla konserwatywnej narracji
PiS i narodowców. Czy jednak Polskę stać na kolejny czerwony
dzień w kalendarzu? Przy tej okazji pojawiają się zatem pomysły
wymiany. Ryszard Petru ma np. kandydatów, którzy mogliby ustą-
pić miejsca nowemu świętu – to 6 stycznia albo 1 maja. Jednak
marne szanse, aby taka zmiana odbyła się pokojowo. Trzech Króli
będzie bronione przecież przez Kościół razem z konserwatywnymi
politykami, a na barykadzie Święta Pracy już stanęła Lewica. Zresz-
tą ktokolwiek odważyłby się zamachnąć na majówkę, tego z pew-
nością spotkałby gniew wyborców. Nawet Jarosław Kaczyński, któ-
ry kiedyś rozważał rezygnację z wolnego 1 maja, szybko zdał sobie
sprawę, że jego elektorat nie byłby z tego zadowolony. Bo majówka,
pozwalająca często na budowanie długich mostów, jak mało co łą-
czy Polaków ponad politycznymi i religijnymi podziałami.
Nawet jeśli Wigilia stanie się formalnie wolna od pracy, nie
oznacza to, że będzie wolna dla wszystkich. Podobnie jak w inne
dni świąteczne pracować będą musieli niektórzy zatrudnieni
w transporcie, energetyce, policji czy ochronie zdrowia. I nadal
za tę samą stawkę co w zwykłe dni robocze. – Wigilia ustawowo
wolna to sprawa drugorzędna wobec konieczności regulacji wy-
nagrodzenia za pracę w niedzielę i święta. Od dawna apelujemy,
aby osoby wykonujące swoje obowiązki w takie dni otrzymywa-
ły wyższą stawkę godzinową, najlepiej wynoszącą 250 proc. tej
standardowej. Niestety w projekcie Lewicy nie ma słowa na ten
temat – ubolewa Piotr Szumlewicz, przewodniczący Związkowej
Alternatywy. Pracy w Wigilię będzie może i mniej, ale wciąż raczej
nie będzie się ona opłacać.
CEZARY KOWANDA
Sw
oimi refleksjami i rekomenda-
cjami (poniżej przedstawiamy
przegląd kluczowych obserwacji)
podzielili się przywódcy politycz-
ni – byli prezydenci Rzeczypospolitej
Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski,
były polski premier i przewodniczący
Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek
oraz Jiří Rusnok – były minister finan-
sów Czech i prezes Narodowego Banku
Czeskiego. W gronie rozmówców znaleźli
się także liderzy biznesu: Beata Javorcik
– główna ekonomistka Europejskiego
Banku Odbudowy i Rozwoju, Adam Gó-
ral – założyciel i prezes zarządu Asseco
Poland, Brunon Bartkiewicz – prezes ING
Banku Śląskiego, Tom Kindermans – dy-
rektor SAP na Europę Środkowo-Wschod-
nią oraz Benjamin Jošar – prezes Triglav
Skladi. Rozmowy prowadzili m.in. Michał
Mastalerz, prezes zarządu i partner PwC
Polska, Agnieszka Gajewska, partnerka
i globalna liderka sektora publicznego
w PwC, Mariusz Chudy, partner i lider
praktyki Cloud i Digital w regionie CEE
w PwC, oraz Witold Orłowski, główny
doradca ekonomiczny PwC Polska.
Bilans dwudziestolecia
Dla wszystkich punktem wyjścia stała
się obserwacja, że ostatnie dwudziesto-
lecie w Unii Europejskiej było dla regio-
nu i Polski oraz dla polskiej gospodarki
czasem wyjątkowym. Cudu gospodar-
czego, jak mówił Brunon Bartkiewicz.
Owszem, to był wielki sukces – studzi
nastroje Adam Góral – ale mamy go już
za sobą. I choć są powody do dumy, m.in.
z bardziej przejrzystego funkcjonowa-
nia kraju i z umiejętnego wykorzystania
środków unijnych, to nadal, mimo doko-
nanego postępu, członkostwo pozosta-
wia niedosyt, a Unia wciąż stanowi dla
Polski niewykorzystany potencjał. Wtó-
ruje mu Beata Javorcik: skończył się czas
łatwego wzrostu i doganiania polegający
na sprowadzaniu kapitału i wiedzy. Te-
raz zaczyna się etap trudniejszy, oparty
na innowacji i samodzielności.
W momencie przystąpienia do UE wyda-
wało się w Polsce, że transformacja – do-
konane wcześniej przejście od centralne-
go planowania do gospodarki rynkowej
i od monopartyjnej dyktatury do demo-
kracji – jest naszą narodową specjalnością.
Teraz doświadczenie to dzielimy z resz-
tą świata, żyjemy bowiem w globalnych
czasach przejściowych. Stąd rozszerzenie,
podsumowuje Aleksander Kwaśniewski,
które było nazwane wielkim wybuchem
2004 r., może okazać się ostatnią tak wiel-
ką, pozytywną i optymistyczną decyzją
XXI w. Po nim przyszedł kryzys finansowy,
kryzys migracyjny, pandemia i wreszcie
rosyjska agresja na Ukrainę – przypomina
były prezydent. I dodaje, że 20 lat temu
przewidywano, że wiele się może zdarzyć,
ale powszechna była pewność, że do woj-
ny w Europie już nie dojdzie.
Znaki zapytania
O Unii od zawsze mówiło się, że hartu-
je się przez kryzysy. Zatem co może ją,
region Europy Środkowo-Wschodniej
i samą Polskę czekać w kolejnych dwóch
dekadach i czego się spodziewać? Na-
stępne dwudziestolecie, stwierdza
w rozmowie z Witoldem Orłowskim Alek-
sander Kwaśniewski, rysuje się jako okres
bardzo trudny i skomplikowany. Obecna
sytuacja jest chaotyczna. Dobiega końca
stara architektura geopolityki, nowa się
jeszcze nie wykształciła. Widoczne są
ambicje Chin do osiągnięcia pierwszo-
planowej pozycji, swój prymat próbuje
utrzymać Ameryka. Rosja stała się o wie-
le bardziej imperialna, więc kwestie bez-
pieczeństwa i wydatków na obronność
będą odgrywać coraz ważniejszą rolę.
Znakiem zapytania pozostaje sama Unia
Europejska, tak jak jej pomysł na własną
rolę w nowym układzie światowym.
Prognozy, zdaniem Aleksandra Kwa-
śniewskiego, utrudnia bezprecedensowy
postęp technologiczny, „tak niesamowi-
ty, że nie możemy przewidzieć wszyst-
kich konsekwencji nowych zjawisk, które
pewnie dadzą początek nowej historii.
Problemem nie jest sam fakt zmian, ale
Nadzieje
i przestrogi
Z okazji 20-lecia członkostwa
Polski w Unii Europejskiej
i w przededniu zaczynającej
się w styczniu polskiej
prezydencji w Radzie
UE firma doradcza PwC
zwróciła się do liderów
polityki i biznesu, by w serii
wywiadów opowiedzieli
o swojej perspektywie
– doświadczeniach minionego
dwudziestolecia, bieżących
inspiracjach i o wnioskach
na najbliższe dekady.
TEMAT SPECJALNY
Lech Wałęsa – były prezydent
Rzeczpospolitej
Aleksander Kwaśniewski
– były prezydent Rzeczpospolitej
© ŁUKASZ GDAK/EAST NEWS, WOJCIECH STRÓŻYK/REPORTER
NASTĘPNE 20 LAT: POLSKA I REGION W UE
ich tempo”. W ciągu następnych 20 lat
powinniśmy być również przygotowa-
ni na ogromne fale migracji, zwłaszcza
z regionów zmagających się z niedobo-
rem wody i skutkami zmiany klimatu.
W samej Europie te warunki sprzyjają
wzrostowi roli partii populistycznych
i nacjonalistycznych. Według byłe-
go prezydenta Polska powinna dążyć
do zmniejszenia bardzo głębokiej po-
laryzacji, bo m.in. tworzenie warunków
dla zagranicznych inwestorów powinno
być przedmiotem dwupartyjnej troski,
niezależną od wyniku wyborów.
Nowe konteksty
Obraz ten uzupełnia Jerzy Buzek w roz-
mowie z Michałem Mastalerzem: nową
światową potęgą, skupiającą prawie trzy
miliardy osób, blisko połowę ludzkości,
są łącznie Chiny, Rosja, Indie, Brazylia,
Republika Południowej Afryki, czyli tzw.
BRICS, uzupełniany przez Egipt, Etiopię,
Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Wspólnie starają się stworzyć zaporę
dla ładu demokratycznego opartego
na regułach wolnego rynku. Reakcji
wymagają też odpowiedzi na pytania
z zupełnie innych dziedzin, w tym te
dotyczące wyzwań związanych z po-
mysłem czterodniowego dnia pracy czy
powszechnością pracy zdalnej. Jak – za-
stanawia się Jerzy Buzek – będzie oce-
niany dobrobyt? Czy ważny będzie jedy-
nie wzrost PKB? A może sposób, w jaki
się sycimy wypracowanym bogactwem?
W przyszłości – mówi były przewodni-
czący Parlamentu Europejskiego – naj-
ważniejsza może stać się nasza tożsa-
mość, bo okazuje się, że po tylu latach
globalizacji i budowy Unii to tożsamość
zyskuje znaczenie fundamentalne.
Więcej optymizmu zachowuje Tom
Kindermans, Belg mieszkający w Cze-
chach - w dyskusji z Mariuszem Chudym.
Twierdzi, że będziemy świadkami poważ-
nej zmiany społecznej. Za sprawą coraz
większej przejrzystości, oferowanej
także przez nową technologię, zmniej-
szać się będzie tolerancja dla korupcji.
Powstanie społeczeństwa bezgotówko-
wego doprowadzi do znacznie mniejszej
liczby nadużyć w biznesie i będzie sprzy-
jać działalności w zgodzie z przepisami.
Na znaczeniu zyskuje zrównoważony
rozwój, sprowadzający się do braku emi-
sji, odpadów i wyeliminowania nierówno-
ści. Jeśli jako firma lub jako społeczeń-
stwo – utrzymuje Tom Kindermans – nie
weźmiesz pod uwagę zrównoważonego
rozwoju, to prawdopodobnie stracisz
serca i umysły swoich przyszłych klien-
tów i swoich potencjalnych pracow-
ników. Podkreśla, że obecnie wolność
słowa bywa wykorzystywana jako pre-
tekst do szerzenia kłamstw, mowy nie-
nawiści i dezinformacji. Wierzy jednak,
że tolerancja dla tego rodzaju nadużyć
zniknie, a nowa definicja wolności słowa
ukształtuje sposób, w jaki będziemy się
komunikować w przyszłości.
Dekady kolejne
Jak wykorzystać ten dorobek i jak two-
rzyć dogodne warunki do dalszego wzro-
stu, by umożliwić dalszą pogoń za po-
ziomem życia i dobrobytu czołowych
gospodarek kontynentu? Kraje Europy
Środkowej i Wschodniej – mówi Benja-
min Jošar – mają potencjał, by dogonić
poziom Europy Zachodniej, która na nasz
region liczy, zwłaszcza na Polskę. Z dru-
giej strony – to opinia Adama Górala – nie
osiągnęliśmy jeszcze szczytów możli-
wości. Prezes Asseco wskazuje na brak
zasadniczego postępu w edukacji i brak
wśród 400 najlepszych uczelni na świe-
cie ośrodków z Polski. W tym dostrzega
barierę i stawia tezę, że do rywalizacji
z lepiej wykształconymi społeczeń-
stwami nie wystarczy samo pozytywne
myślenie, ambicje i dobre chęci.
Bardzo ważne jest budowanie bli-
skich przymierzy z systemem edukacji,
z uniwersytetami i nawet ze studenta-
mi, potwierdza Tom Kindermans. Z jego
doświadczeń wynika, że Europa Środ-
kowo-Wschodnia dysponuje ogromną
pulą talentów, a przyszli pracownicy
są bardzo ambitni i pragną coś w życiu
osiągnąć. Połączenie bardzo dobrego
systemu edukacji z odpowiednim po-
dejściem do biznesu będzie naprawdę
bezcenne. Z tej perspektywy w Europie
Środkowo-Wschodniej można znaleźć
znacznie więcej niż w Europie Zachod-
niej. Z drugiej strony w regionie zrobi-
ło się o wiele drożej niż w czasach, gdy
Tom Kindermans się do niego sprowadził.
Inflacja jest wysoka, rosną koszty życia.
Pomimo tych wad motywacja firm, któ-
re inwestują w regionie, przesuwa się
z przewagi kosztowej na poszukiwa-
nie innych przewag. Firmy, inwestując
w Europie Środkowej i Wschodniej, prio-
rytetowo traktują stabilność regionu
i jego innowacyjność.
Misja regionu
Mamy do wykonania pracę i pewne po-
słannictwo – zachęca Brunon Bartkiewicz.
I mówi: dobrze by było, żebyśmy spłacili
dług cywilizacyjny i szarpnęli Unię moc-
niej do przodu. Wierzę, że na to nas stać.
Czy jest to naiwny optymizm? A cóż złego
w naiwnym optymizmie? Brunon Bart-
kiewicz uważa, że kraje biedniejsze mają
obowiązek biec szybciej. Prognozuje też,
że trajektoria kolejnych 20 lat – przynaj-
mniej w branży bankowej – została już
określona, głównie przez technologię.
Usługi bankowe będą coraz wyższej ja-
kości, coraz bardziej intuicyjne i w coraz
mniejszym stopniu elementy transakcyj-
ne będą stanowiły jakąkolwiek przeszkodę
czy utrudnienie dla klienta. Potrzeba rozu-
mienia konsekwencji decyzji finansowych
będzie rosła, ponieważ Polacy będą coraz
Adam Góral – założyciel i prezes
zarządu Asseco Poland
Jerzy Buzek – przewodniczący
Parlamentu Europejskiego
NASTĘPNE 20 LAT: POLSKA I REGION W UE
bogatsi, będą dysponować coraz więk-
szymi aktywami, w tym oszczędnościami
długoterminowymi i na zabezpieczenie
okresu starości. Polskie przedsiębiorstwa
będą rosły i wychodziły na zewnątrz. Będą
także prowadziły intensywną działalność
inwestycyjną i będą wchłaniać nowe
technologie.
Od krajów Europy Północnej dzieli nas
większa odległość – uzupełnia Brunon
Bartkiewicz – ale jeśli porównujemy się
z krajami tak zwanej Europy Południo-
wej, to właśnie je mijamy. Z zastrzeże-
niami co do jakości wskaźników w rodza-
ju PKB na mieszkańca. Kierunek marszu
to jedno. Drugą sprawą jest to, że Unia
Europejska potrzebuje lokomotyw wzro-
stu i rolę tę w coraz większym stopniu
odgrywa Europa Środkowa. Państwa re-
gionu, a przede wszystkim Polska, stały
się konkurencyjne nie tyle w dziedzinie
opracowywania nowych patentów, ile
wykorzystania istniejących rozwią-
zań technologicznych.
Paleta możliwości
Według Brunona Bartkiewicza UE jest
tworem fenomenalnym, a polski cud
gospodarczy w głównej mierze wynika
z tego, że uzyskaliśmy dostęp do ko-
losalnego rynku. Tymczasem Unia wy-
raźnie traci oddech, jeśli chodzi o po-
stęp technologiczny, choć nikt nie chce,
by stała się wielkim rynkiem odbiorców
i konsumentów rozwiązań pochodzą-
cych z innych części świata. Inną kwe-
stią jest to, że postęp dobrobytu grozi
rozleniwieniem. Próba przekształcenia
Polski w obszar wytwarzania wyższej
technologii wymaga dalszego inwesto-
wania w infrastrukturę, przy czym naj-
bardziej palącym problemem jest sieć
elektroenergetyczna. Na efektywne
wykorzystanie czekają ogromne grupy,
w tym kobiety, nieobecne szerzej w za-
wodach technologicznych, czy osoby
niepełnosprawne, w zbyt małym stop-
niu aktywizowane zawodowo. Wresz-
cie trudno budować Polskę przyszłości
bez inwestycji w energetykę nuklearną,
a przecież dopiero zaczynamy szkolić
techników nuklearnych.
Czarnych scenariuszy nie zakłada Tom
Kindermans. Jest przekonany, że w przy-
szłości to Europa Środkowa i Wschodnia
będzie odgrywać czołową rolę nie tylko
w Europie, ale nawet na świecie. O ile
zachowa się ostrożność i w wyniku
nadmiernej regulacji nie straci się ela-
styczności. M.in. sztuczna inteligencja
wymaga zarządzania i regulacji, jednak
utrzymywanej w delikatnej równowadze,
która nie zabije kreatywności. Kluczowa
jest też etyczna stabilność polityczna.
Kraje autorytarne zachowują stabil-
ność, ale nie postępują etycznie. Nato-
miast wybory, których będą dokonywać
inwestorzy, będą w przyszłości o wiele
bardziej oparte na aspektach etycznych
niż na jakichkolwiek innych. Staną się one
ważniejsze niż stopa zwrotu z inwestycji.
Wnioski na dalszą przyszłość
Współczesnym 20-latkom Tom Kinder-
mans podpowiada trzymanie się z dala
od skrajności, szukanie kompromisów
oraz rozwijanie krytycznego i kreatyw-
nego umysłu. Jerzy Buzek upomina się
o trzymanie kciuków za Europejskim
Zielonym Ładem, „niesamowitym pro-
jektem na przyszłość”. Były polski pre-
mier widzi w nim projekt cywilizacyjny,
do którego będzie należeć przyszłość.
Na całym świecie zastąpić ma cywili-
zację przemysłową, której zasady pra-
wie 300 lat temu też zostały określone
i wprowadzone na wszystkich kontynen-
tach przez Europejczyków. Równolegle
Europa będzie musiała sobie poradzić
z ewentualnym osamotnieniem, gdyby-
śmy pozostali – wobec agresywnej Rosji
– bez wsparcia Stanów Zjednoczonych.
Adam Góral dodaje, że tylko wspólnym
i mądrym działaniem Europejczyków
– zwolenników demokracji i gospodarki
rynkowej – uda się sprawić, by Euro-
pa w ogóle pozostawała wartościową
partnerką dla Stanów Zjednoczonych,
dla Chin czy często niedocenianych Indii.
Z kolei Lech Wałęsa w rozmowie
z Agnieszką Gajewską wskazywał,
że jego pokolenie odzyskało straty po-
kolenia poprzedniego, kotwicząc Polskę
w NATO i w Unii, co pozwoliło też Polsce
uczestniczyć w budowie Nowej Europy,
dopasowanej do wyzwań rozwoju. Czas
mija, ale trzy problemy, z którymi lider
Solidarności mierzył się jako „rewolu-
cjonista” – tj. wartości spajające Euro-
pę, kształt jej systemu gospodarczego
i sposoby przeciwdziałania demagogom
– wymagają ciągłego znajdowania no-
wych odpowiedzi.
Materiał powstał we współpracy
z PwC w ramach projektu
„Następne 20 lat: Polska i region UE”.
Agnieszka Gajewska – partnerka
i globalna liderka sektora publicznego
w PwC
Brunon Bartkiewicz – prezes
ING Banku Śląskiego
Michał Mastalerz – prezes zarządu
i partner PwC Polska
MATERIAŁ W KOMERCYJNEJ WSPÓŁPRACY
© ANDRZEJ IWAŃCZUK/REPORTER, GRZEGORZ BUKAŁA/REPORTER, ING, ARVIND JUNEJA, ANTONILOSKOT.COM
44 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
Pracownicy Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego od początku
roku czekają na wypłatę podwyżek.
Blokuje je Prawda, maleńki związek
zawodowy założony przez portiera.
Prawda boli
MARCIN PIĄTEK
Na
koncie uczelni, odłożone
na podw yżki, leży niemal
80 mln zł. Zgodnie z propo-
zycją Ministerstwa Edukacji
Narodowej pracownikom na-
ukowym należy się 30-proc. podwyżka,
a administracyjnym 20-proc. Katarzyna
Skrzypczak, doktor anglistyki: – To zna-
czący zastrzyk. Wcześniej otrzymywali-
śmy podwyżki rzędu kilku procent.
Na UWM funkcjonują trzy organiza-
cje pracownicze: Solidarność, Związek
Nauczycielstwa Polskiego oraz Prawda.
Z 2992 zatrudnionych do Prawdy należą
obecnie 84 osoby. Ustawa o związkach
zawodowych mówi (w art. 27), że po-
dział środków na wynagrodzenia dla
pracowników ustalany jest z zakładową
organizacją związkową. – Solidarność
i ZNP już w lipcu podpisały porozumienie.
A pan Adamowicz wciąż się sprzeciwia.
Żąda, by bardziej dowartościować pra-
cowników najmniej zarabiających – mówi
dr Skrzypczak.
W jej przypadku zamrożone środki
to już ponad 10 tys. zł. Rektor Jerzy Przy-
borowski: – Pracownicy nie dostają należ-
nych im pieniędzy, ale oprócz tego, mając
niższą podstawę, tracą na składkach ubez-
pieczeniowych, odprawach emerytalnych,
zasiłkach chorobowych i nagrodach jubi-
leuszowych. Tych pieniędzy już im nikt nie
zwróci.
Zw
iązek zawodowy Prawda założył
w 2016 r. Andrzej Adamowicz, eme-
rytowany policjant, obecnie lat 63, za-
trudniony na uczelni jako portier. – Była
to inicjatywa celowa – tłumaczy założy-
ciel. – Chodziło o zabezpieczenie intere-
sów pracowników ochrony uniwersytetu
przed zakusami, by powierzyć to zadanie
firmie zewnętrznej, założonej przez by-
łego szefa olsztyńskiej policji. Cel został
osiągnięty.
Przewodniczący zaczął z biegiem
czasu publikować na stronie interneto-
wej związku wpisy na temat wykrytych
na UWM nieprawidłowości. Jak twier-
dził, zgłoszenia otrzymywał od pracow-
ników. Pisał m.in. o mobbingu ze strony
władz, niejasnych kryteriach wypłaty
nagród, nieprzejrzystym systemie wy-
nagrodzeń, braku informacji na temat
zarządzania majątkiem oraz przymy-
kaniu oczu na aferę w Instytucie Terapii
Komórkowych (w którym UWM miał
10 proc. udziałów), gdzie proponowano
chorym na stwardnienie zanikowe bocz-
ne niesprawdzoną terapię z wykorzysta-
niem komórek macierzystych.
Projekt nadzorował wiceminister na-
uki w rządzie PiS, prof. Wojciech Mak-
symowicz. W prace, które reklamowano
jako przełomowe, zaangażowana była
m.in. prof. Joanna Wojtkiewicz. – Gdy
zdała sobie sprawę, że śmiertelnie cho-
rym ludziom oferuje się terapię, która jest
ściemą, i na dodatek żąda się od nich du-
żych pieniędzy, postanowiła to nagłośnić.
Twierdziła, że spotkały ją za to szykany
ze strony władz uczelni, miała postępo-
wania dyscyplinarne. Adamowicz jako
szef związku Prawda stanął wówczas
w jej obronie – mówi jeden z pracowni-
ków UWM.
Choć uczelnia sprzedała udział y
w instytucie, kwestia jej zaangażowa-
nia i nadzoru nad projektem rezonuje
do dziś. I dzieli tamtejsze środowisko
akademickie. – Sprawa nabrała sensa-
cyjnego posmaku po tym, jak poseł PiS
Kamil Bortniczuk ujawnił, że radykalni
działacze antyaborcyjni zawiadomili pro-
kuraturę o rzekomych eksperymentach
na żywych płodach ludzkich, jakich miał
dokonywać zespół pod kierownictwem
Maksymowicza – dodaje wykładowca.
Andrzej Adamowicz zaangażował się
po stronie nieprzejednanych krytyków
projektu. – Powielał plotki o morder-
stwach na dzieciach, doszukiwał się nie-
prawidłowości w moim procesie habili-
tacyjnym, zawiadamiał władze uczelni
o jakichś wyimaginowanych przestęp-
stwach, których miałem się dopuścić.
Ze wszystkich zarzutów się oczyściłem,
ale kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.
Działania pana Adamowicza postrzegam
jako nękanie – mówi prof. Tomasz Wa-
śniewski, szef Katedry Ginekologii i Po-
łożnictwa na UWM.
W p
ołowie 2022 r. władze uczelni po-
stanowiły zwolnić Adamowicza.
Jako powód podano m.in. nieupraw-
nioną wymianę wkładki do zamka, nie-
przekazanie pracodawcy zapasowego
klucza do jednego z pomieszczeń, nie-
uzbrajanie systemu alarmowego, a poza
tym szkalowanie władz uniwersytetu
w wypowiedziach publicznych, wobec
inspektorów pracy i podczas postępo-
wań sądowych, jak również utrudnianie
funkcjonowania uczelni poprzez kiero-
wanie do sekretariatu licznych zapytań
w trybie dostępu do informacji publicz-
nej. Adamowicz postanowił w sądzie po-
walczyć o przywrócenie do pracy. I wy-
grał. – Okazało się, że jako związkowiec
[ R Y N E K ]
Założyciel Prawdy
Andrzej Adamowicz,
emerytowany policjant,
pracownik ochrony uczelni.
© POLSAT INTERWENCJE
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 45
jest nie do ruszenia. Władze uczelni się
ośmieszyły, ograł je portier – uważa jeden
z wykładowców. Rektor Jerzy Przyborow-
ski został skazany na grzywnę w wyso-
kości 5 tys. zł za bezprawne zwolnienie
Adamowicza: – Zapłaciłem ją z własnych
środków. W dalszym ciągu uważamy,
że ochrona przynależna szefowi związku
zawodowego nie może być bezwarun-
kowa. Złożyliśmy kasację do Izby Pracy
w Sądzie Najwyższym.
W międzyczasie szef Prawdy dokształcił
się z przepisów. I art. 27 ustawy o związ-
kach zawodowych zaszachował władze
uniwersytetu. Wcześniej wychodziły one
z założenia, że w kwestii konsultacji wy-
nagrodzeń stosowany jest art. 30. Wynika
z niego, że jeśli związki zawodowe nie doj-
dą w sprawie podwyżek do porozumienia
w ciągu 30 dni, pracodawca bierze na sie-
bie podjęcie decyzji, mając na uwadze
ewentualne stanowiska odrębne związ-
kowców. Tak właśnie – po uzyskaniu
aprobaty najliczniej reprezentowanego
na uczelni ZNP – zdecydowano o rozdy-
sponowaniu podwyżek w 2022 r. – Kontro-
la Państwowej Inspekcji Pracy wskazała
jednak, że stosowaliśmy niewłaściwą pod-
stawę prawną. I że odpowiedni jest art. 27,
co oznacza, że nie możemy wypłacić pod-
wyżek, dopóki nie zostanie wypracowane
porozumienie ze wszystkimi działającymi
na uczelni związkami – tłumaczy rektor
Przyborowski.
Co jakiś czas w celu zażegnania sporu
odbywają się spotkania. Jak do tej pory
było ich szesnaście. Porozumienia nie
osiągnięto. Zdaniem przewodniczącego
Adamowicza chodzi o pryncypia. Czyli
o spłaszczenie wynagrodzeń. Uważa,
że podwyżki procentowe pogłębią nie-
równości: najlepiej zarabiający dosta-
ną najwięcej. Skalę niesprawiedliwości
ilustruje na konkretnych wyliczeniach
podawanych na stronie internetowej
związku. – Postulujemy, by podtrzymać
procentowe naliczanie podwyżek, ale jed-
nocześnie ustalić kwotę minimalną. Okre-
śliliśmy ją ostatecznie na 950 zł – mówi.
O kwotę minimalną walczył też ZNP,
wyznaczając jej poziom na 750 zł. Rek-
tor Jerzy Przyborowski mówi, że stawia
to przed nim konieczność w ygospo-
darowania na podwyżki dodatkowych
2 mln zł. – I jestem w stanie to zrobić.
Tymczasem realizacja postulatów pana
Adamowicza oznaczałaby naruszenie
przez mnie dyscypliny finansów publicz-
nych. Finansowanie wynagrodzeń z wy-
przedaży majątku uczelni jest niezgod-
ne z prawem. A jeśli okaże się, że płace
mają zbyt duży udział w kosztach funk-
cjonowania uczelni, trzeba będzie je
ograniczyć. Najprostszy sposób to reduk-
cja zatrudnienia. Czy o to chodzi panu
Adamowiczowi?
W dyskusji powraca argument o rów-
ności żołądków. Zdaniem rektora to czy-
sty populizm. – Pan Adamowicz walczy
o poprawę bytu pracowników nienauko-
wych. Słyszałem od niego: „ludzie zdycha-
ją z głodu”. Pracodawca nie jest jednak
od tego, by wyręczać państwo w wyrów-
nywaniu różnic socjalnych. Zresztą płaca
minimalna wzrosła ostatnio znacząco.
Każdy pracownik jest tu potrzebny. Pani,
która wydaje klucze, i pan, który dba o po-
rządek. Ale nie godzę się, by dowartościo-
wywać ich kosztem wykładowców, którzy
mają bez porównania większe kwalifika-
cje, obowiązki i odpowiedzialność.
Pu
nkt widzenia na zarobki na UWM
zależy od punktu siedzenia. Kata-
rzyna Skrzypczak: – Pracuję na uczelni
od siedmiu lat, mam doktorat i na rękę
dostaję niespełna 4 tys. miesięcznie. Tyle
samo, co magister, który zaczyna pracę.
Gdy mówię o tym moim studentom, py-
tają mnie: co ja tu jeszcze robię? Jeden
z profesorów: – Zdarza się, że adiunkci
albo doktorzy zarabiają więcej niż pro-
fesorowie. Istnieje też dodatek moty-
wacyjny, tzw. projakościówka. Jej istota
sprowadza się do gromadzenia punktów
za publikacje albo badania. Ale punkty
dostaje się również z racji sprawowania
konkretnej funkcji, np. dziekana, kierow-
nika katedry. Niefunkcyjni muszą na te
punkty zapracować. To niesprawiedliwe.
Przewodniczący Adamowicz: – Jest
na uczelni grupa pracowników, która
ma się świetnie. Mówię o nich: korytko-
wi. Na poparcie swoich słów publikuje
w internecie w ynagrodzenia brutto
za grudzień 2023 r. ponad trzydziestu
wymienionych z imienia i nazwiska pra-
cowników UWM. Przedział zarobków
profesorskich: 18–31 tys. Doktorskich:
12–24 tys. Wybrani magistrowie: 16 tys.,
ale i 28 tys. Rektor: 32 tys. Nikt nie wie,
czy to prawda.
– W każdym zakładzie pracy zarobki
to temat tabu. Ich ujawnienie podgrzewa
atmosferę, pojawia się zawiść. Adamowicz
robi to celowo, by zantagonizować środo-
wisko. Twierdzi, że rektor inkasuje 80 proc.
podwyżki (w 2020 r. przyznała mu ją rada
uczelni jako tzw. dodatek zadaniowy wy-
płacany co miesiąc przez całą kadencję
– przyp. red.), zarabia 32 tys., a trzy ty-
siące ludzi czeka na zamrożone wypłaty.
I wielu się wkurza. Rektor Przyborowski:
– Kryteria wypłaty dodatków w ramach
projakościówki są jasne, powstały przy
współpracy związków zawodowych.
Premiują najbardziej pracowitych i za-
angażowanych, którzy są lokomotywami
każdej uczelni.
Stanowisko Prawdy Adamowicz aktu-
alizuje na stronie internetowej związ-
ku. Obok komunikatów zawierających
w ysłane lub otrzymane pisma oraz
kilkuminutowych nagrań wideo zaty-
tułowanych „spotkanie ćwiartkowe”
jest podniośle. Cytaty z księdza Jerzego
Popiełuszki: „obowiązek chrześcijani-
na to stać przy prawdzie”, „sami jeste-
śmy winni naszemu zniewoleniu, gdy
ze strachu albo z wygodnictwa akceptu-
jemy zło”, z Marka Twaina: „kiedy biedny
walczy o swoje prawa, nazywają to prze-
mocą”. Pracownik uczelni: – Adamowicz
jest ewidentnie zachwycony tym, że nagle
znalazł się w centrum uwagi i ze swojej
pozycji portiera związkowca może sta-
wiać warunki profesorom.
W j
ednym z ostatnich pism, adreso-
wanym do rzecznika dyscypliny
do spraw nauczycieli akademickich,
szef Prawdy wyliczył przypadki nad-
użyć rektora oraz zarzucił mu działanie
w zorganizowanej grupie przestępczej
wraz z senatem i radą uczelni. Rzecznik
uznał, iż „zachodzi konieczność zbada-
nia wniesionych zarzutów”, i wszczął po-
stępowanie wyjaśniające. Wykładowca:
– Adamowiczowi w to graj. Postępowa-
nie wszczęte, więc coś musi być na rzeczy.
A rektor na dźwięk jego nazwiska dostaje
szału. Dr Katarzyna Skrzypczak: – Czuje-
my się ofiarami personalnej wojny między
panem rektorem a panem Adamowiczem.
Mam wrażenie, że wcale nie chodzi mu
o najsłabiej zarabiających. Odgrywa się
za zwolnienie go z pracy. Uważają, że te-
raz Adamowicz chce zwolnić rektora.
Zniecierpliwienie wśród pracowników
rośnie. Ale solidarność wśród uczelnia-
nego koleżeństwa jest umiarkowana.
Katarzyna Skrzypczak: – Niedawno zbie-
rałam podpisy pod apelem do pana Ada-
mowicza o zakończenie sporu. Podpisało
się 939 osób, czyli prawie co trzeci pra-
cownik uczelni. Tak się bowiem złożyło,
że w związku z podwyżką płacy minimal-
nej poszła w górę również minimalna pro-
fesorska, co zostało zaliczone w poczet pla-
nowanej na ten rok podwyżki. Być może
wyszli z założenia, że dostali już co swoje.
Spośród 84 członków Prawdy trudno
znaleźć chętnych do rozmowy. Jeden
z profesorów po rozmowie nie zgodził się
na publikację swoich wypowiedzi. Inny,
do którego dotarła Katarzyna Skrzyp-
czak, poprosił ją o mediację w sporze
z Adamowiczem, bo też ma już dość cze-
kania na pieniądze. n
Os
tatnie lata mocno nadwyrę-
żyły nasze domowe budże-
ty z powodu wysokiej inflacji.
Ceny rosły najszybciej od koń-
ca lat 90., a chociaż ostatnio udało się
nieco poskromić inflację, wciąż po-
zostaje na poziomie ok. 5 proc., czyli
dwa razy wyższym od optymalnego.
Znaczna część społeczeństwa deklaru-
je, że dochody pozwalają na opłacanie
bieżących rachunków. Jednak co siód-
me gospodarstwo domowe przyznaje,
że nie jest w stanie uregulować wszyst-
kich opłat – tak wynika z najnowszego
badania Krajowego Rejestru Długów
(KRD) „Portfele polskich gospodarstw
domowych pod presją rosnących cen”.
Do KRD wpisanych jest obecnie ponad
2 mln polskich konsumentów. Łącznie
mają do oddania 44,5 mld zł. To różne-
go rodzaju przeterminowane rachunki,
opłaty za mieszkanie, raty kredytowe
i inne zobowiązania finansowe.
53 proc. respondentów w ramach ba-
dania KRD deklaruje, że ich obecne do-
chody i oszczędności umożliwiają opła-
cenie wszystkich rachunków. Kolejne
29 proc. przyznaje, że oprócz tego może
też odłożyć pieniądze na czarną godzinę,
a 3 proc. stać również na kosztowne za-
kupy za gotówkę. – Niestety istnieje rów-
nież spore grono konsumentów (15 proc.),
którym aktualne dochody i oszczędności
nie pozwalają na uregulowanie wszystkich
rachunków i opłat. Oni muszą wspomagać
się kredytami, chwilówkami czy pracami
dorywczymi. W przeliczeniu na liczbę lud-
ności w naszym kraju może to być nawet
4,6 mln osób – komentuje Adam Łącki,
prezes zarządu Krajowego Rejestru Dłu-
gów Biura Informacji Gospodarczej.
Szczegółowa analiza wykazuje,
że większość z nich stanowią osoby
w przedziale wiekowym 35–44 lata. Z ko-
lei ci, którzy są w stanie opłacić rachunki
z samego dochodu, a nawet pozwolić
sobie na większe wydatki i odłożyć jesz-
cze pewne oszczędności, to najczęściej
młodzi Polacy w wieku 18–24 lata. Wyni-
ka to jednak z faktu, że wciąż mieszkają
z rodzicami, więc to nie na nich spoczywa
największa odpowiedzialność za pono-
szenie opłat. Najczęściej z terminowym
regulowaniem wszystkich zobowiązań
nie radzą sobie wiejskie gospodarstwa
domowe liczące pięcioro i więcej domow-
ników. A także te, w których miesięczne
wydatki na żywność wynoszą 4–5 tys. zł.
Szczególnie zagrożone są również go-
spodarstwa, gdzie dochód miesięczny
netto nie przekracza 3 tys. zł.
W najbliższym czasie sytuacja może
się jeszcze pogorszyć. – Analiza struk-
tury stałych wydatków Polaków wskazuje,
że większość z nich jest związana z kre-
dytami albo cenami energii. Powoduje
to duże zagrożenie dla stabilności do-
mowych budżetów. Inflacja rośnie, więc
koszty kredytów i energii mogą szybować,
co z kolei wpłynie na podniesienie cen to-
warów i usług. Niektórzy konsumenci będą
zmuszeni do rezygnacji z mniej potrzeb-
nych wydatków, a w najgorszym scenariu-
szu mogą po prostu przestać płacić swoje
zobowiązania. Trend ten potwierdza ro-
snące zadłużenie konsumentów, widoczne
w bazie danych KRD. Tylko we wrześniu
powiększyło się ono o 859 mln zł – mówi
Jakub Kostecki, prezes zarządu firmy
windykacyjnej Kaczmarski Inkasso.
W najnowszym badaniu KRD spytano
także Polaków, jakie opłaty i rachunki
regulowaliby w pierwszej kolejności,
gdyby zabrakło im pieniędzy na opła-
cenie wszystkich zobowiązań. Jak się
okazuje, najwyżej w hierarchii znaj-
dują się zobowiązania mieszkaniowe
i te związane ze zdrowiem. W pierwszej
kolejności respondenci opłaciliby więc
kredyt hipoteczny, wynajem mieszkania,
czynsz, rachunki za prąd i gaz oraz stale
przyjmowane leki. Na pytanie, dlaczego
akurat te zobowiązania uregulowaliby
w pierwszej kolejności, badani odpo-
wiadali najczęściej, że nie chcą zostać
odcięci od konkretnej usługi. Co trzeci
wskazał też, że nie chce stracić miesz-
kania czy być eksmitowany, a co czwarty
obawia się wpisu do KRD i windykacji.
Do tych argumentów można dodać
jeszcze jeden. Coraz większą popular-
nością cieszą się u nas tzw. płatności
odroczone, określane czasem angiel-
skim skrótem BNPL (Buy Now Pay La-
ter). To wygodny instrument, bo pozwala
zapłacić za zakupy najczęściej dopiero
30 dni po ich dokonaniu. Co ważne, nie
wiąże się z dodatkowymi kosztami, jeśli
konsument nie spóźni się z płatnością.
Jednak firmy coraz częściej sprawdzają
wiarygodność konsumentów w takich
bazach jak KRD. Kto ma niespłacone
zobowiązania, ten nie może skorzystać
z płatności odroczonych, ponieważ nie
jest uważany za wiarygodnego klienta.
J
ak wskazuje raport Comfino „Płatności
ratalne i odroczone w Polsce 2023/24”,
aż 90 proc. Polaków słyszało o płatno-
ściach odroczonych, a połowa zdążyła już
skorzystać z takiego rozwiązania. Wzrost
zainteresowania wynika zarówno z ro-
snących cen, jak i z chęci zapewnienia
sobie elastyczności finansowej. Według
raportu PayPo „Płatności odroczone
w Polsce 2023” prawie 60 proc. korzy-
stających z takiej możliwości twierdzi,
że łatwiej im w ten sposób zarządzać
domowym budżetem, a jedna czwarta
przyznaje, że dzięki temu może spraw-
dzić produkt przed zakupem.
Życie bez długów to w dużej mierze
efekt rozsądnego planowania wydatków
i zachowywania dyscypliny finansowej.
Mówiąc prościej, musimy podejmować
racjonalne decyzje i brać na siebie tyl-
ko tyle zobowiązań (np. pożyczek i kre-
dytów), ile będziemy w stanie unieść.
Pomaga w tym na pewno odpowiedni
poziom wiedzy ekonomicznej. Jak wy-
nika z cyklicznych badań na zlecenie
firmy KRUK SA, większość Polaków
(53–54 proc.) uważa, że ma średni po-
ziom umiejętności zarządzania budżetem
Zdrowy budżet domowy
17 listopada obchodziliśmy Dzień bez Długów. To dobry
moment, aby podkreślić ogromne znaczenie edukacji
ekonomicznej, zwłaszcza na etapie przedszkolnym i szkolnym.
Bo właśnie wtedy najłatwiej wykształcić dobre nawyki
finansowe, które pozostaną na całe życie.
PORADNIK FINANSOWY
domowym. Nieco ponad jedna trzecia
przypisuje sobie wysokie kompetencje,
a tylko jedna dziesiąta przyznaje, że ich
poziom pod tym względem należy uznać
za niski. Najwyżej swoją wiedzę finansową
oceniają osoby między 35. a 44. rokiem
życia, a najgorzej najmłodsi respondenci
(w wieku 18–24 lata).
O naszym dość dobrym (choć nie-
stety nie zawsze słusznie) samopoczu-
ciu świadczyć może fakt, że większość
Polaków uważa swoją wiedzę finan-
sową za wystarczającą. Na szczęście
od 2022 r. o 9 punktów proc. zmniejszył
się odsetek badanych, którzy nie czują
potrzeby poszerzania wiedzy o finan-
sach osobistych. O 6 punktów proc.
w ostatnim roku wzrósł odsetek ankie-
towanych, którzy nie potrafią wskazać
jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
A odsetek respondentów, którzy czują
potrzebę poszerzenia swojej finansowej
wiedzy, zwiększył się tylko nieznacznie
(o 1 punkt proc.). Największy głód wiedzy
finansowej deklarują najmłodsi Polacy
(18–24 lata). Najmniej zainteresowane
poszerzaniem swoich finansowych ho-
ryzontów są osoby powyżej 55 lat.
A k
to odpowiada za stan naszej wie-
dzy ekonomicznej? Niezmiennie
od 2022 r. ponad połowa badanych uwa-
ża, że każdy z nas we własnym zakresie
powinien zadbać o swoją edukację finan-
sową. Jednak blisko co drugi ankietowany
uznał, że szerzenie takiej wiedzy to za-
danie szkół średnich. Warto także zwró-
cić uwagę, że aż 39 proc. Polaków uwa-
ża, że to rodzina powinna przekazywać
nam wiedzę ekonomiczną. Co ciekawe,
w porównaniu z minionymi latami zna-
jomi zaczęli odgrywać nieco większą rolę
w dzieleniu się wiedzą o osobistych finan-
sach. Blisko co piąty Polak uważa, że po-
siadanie długów nie zależy od naszego
systemu edukacji. Odmiennego zdania
jest aż 44 proc. respondentów, którzy jed-
noznacznie wskazują, że to właśnie słaba
edukacja finansowa jest w naszym kraju
przyczyną zaległości i długów. Najbardziej
narzekają na nią osoby w wieku 18–24 lat,
czyli te, które niedawno miały albo wciąż
mają kontakt z systemem szkolnictwa.
Co druga młoda osoba ocenia, że popada-
nie w długi ma związek ze słabą edukacją
finansową w Polsce.
Ciekawe są również odpowiedzi wśród
ankietowanych na zlecenie KRUK SA
na pytanie o to, kto jest winny zadłużenia.
Od 2023 r. aż o 27 punktów proc. spadł
odsetek osób, które odpowiedzialnością
za swoje długi obarczają rząd. W tym też
czasie o 14 punktów proc. wzrósł odsetek
Polaków, którzy uważają, że sami są od-
powiedzialni za problemy ze spłatą swo-
ich zobowiązań. Takie zdanie ma blisko
co drugi respondent. W ciągu ostatnich
12 miesięcy znacząco spadł też odsetek
osób przekonujących, że ich zadłużenie
to wynik pecha czy zdarzenia losowe-
go. W 2023 r. uważało tak 26 proc. za-
dłużonych Polaków, a dziś tylko 12 proc.
W tym roku możemy również zauważyć,
że więcej osób niż w poprzednich dwóch
latach odpowiedzialnością za posiadanie
zadłużenia obarcza swojego partnera lub
partnerkę, a także rodziców.
Rośnie odsetek osób, które są zda-
nia, że dług to wstydliwa sprawa. Naj-
bardziej swoich zaległości wstydzą się
osoby w średnim wieku. Tylko co czwarty
Polak uważa, że posiadanie długów nie
jest powodem do wstydu. W porówna-
niu z 2022 r. w tym roku odsetek osób,
które tak sądzą, spadł aż o 5 punktów
proc. Budujący jest fakt, że Polacy są
w zdecydowanej większości przeko-
nani o konieczności spłacania swoich
długów. Tak twierdzi aż 85 proc. an-
kietowanych, tylko 2 proc. jest innego
zdania, a 12 proc. nie potrafi udzielić
jednoznacznej odpowiedzi.
Ni
e ulega wątpliwości, że eduka-
cję ekonomiczną trzeba zaczynać
jak najszybciej. Jak wynika z badania
przeprowadzonego przez fundację
Ogólnopolski Operator Oświaty i KRUK
SA, najważniejszym źródłem wiedzy
o finansach jest dla dzieci rodzina.
Przedszkolaki i uczniowie najczęściej
rozmawiają o oszczędzaniu i cenach,
najrzadziej – o pożyczaniu i oddawaniu.
Eksperci przekonują, że może to rzuto-
wać na ich dorosłe życie.
Z tego samego badania wynika,
że aż trzy czwarte przedszkolaków
i dzieci w wieku wczesnoszkolnym czer-
pie wiedzę o pieniądzach od rodziców.
O finansach rozmawia trzy czwarte
pięciolatków – głównie z najbliższy-
mi i najczęściej o oszczędzaniu oraz
cenach. Blisko 14 proc. pięciolatków
i 35 proc. sześciolatków mówi o finan-
sach w przedszkolu. W szkole temat pie-
niędzy porusza 37 proc. pierwszoklasi-
stów, 55 proc. drugoklasistów i 54 proc.
trzecioklasistów. Zainteresowanie fi-
nansami wyraźnie rośnie na przełomie
pierwszej i drugiej klasy szkoły podsta-
wowej. Nauczyciele tłumaczą, że wtedy
dzieci zaczynają rozumieć, czym jest
wartość pieniądza. – Potrzeba infor-
macji rośnie z dziećmi, tymczasem tylko
co drugi trzecioklasista zdobywa wiedzę
o finansach w szkole. Zakres tej wiedzy
też wydaje się dla nich niewystarczający
– podkreśla Bartłomiej Dwornik z funda-
cji Ogólnopolski Operator Oświaty.
Pożyczanie i oddawanie są tymi
obszarami wiedzy finansowej, które
w pierwszych latach edukacji okazu-
ją się, niestety, najrzadziej poruszane.
Zaledwie co czwarte dziecko ma wiedzę
na temat pożyczania, a co piąte – od-
dawania pożyczonych rzeczy lub pie-
niędzy. – To pokazuje potrzebę uczenia
dzieci dobrych nawyków, które będą pro-
centować w przyszłości i budować w nich
odpowiedzialność finansową – mówi
Agnieszka Salach, rzeczniczka prasowa
KRUK SA. Częstotliwość rozmów o poży-
czaniu pieniędzy rośnie z wiekiem dzieci,
co może mieć związek m.in. z kieszon-
kowym, które przynajmniej część dzieci
otrzymuje od najbliższych. Dzieci wcze-
snoszkolne zaczynają zbierać pieniądze
na zakupy w szkolnym sklepiku i zdarza
im się je sobie wzajemnie pożyczać.
Z oddawaniem bywa już jednak różnie.
A im wcześniej będziemy uczyć dobrych
nawyków finansowych, tym większa
szansa na to, aby młode pokolenie mia-
ło z długami mniejszy problem niż jego
rodzice i dziadkowie.
Piotr Cymerman
SPONSOROWANY MATERIAŁ INFORMACYJNY
© LISAVETTA/SHUTTERSTOCK
48 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ R Y N E K ]
JOANNA SOLSKA: – Ekonomiści ciągle nie
radzą sobie z odpowiedzią na pytanie,
dlaczego jedne kraje stają się bogate,
a inne pogrążają się w biedzie. Tego-
roczni laureaci ekonomicznego Nobla
twierdzą, że warunkiem dobrobytu są
sprawne instytucje. Ekonomia skręca
w stronę socjologii?
MARCIN PIĄTKOWSKI: – W literaturze wy-
mienia się ponad 150 czynników, które
mają wpływ na wzrost gospodarczy. Tego-
roczni nobliści twierdzą, że bogate są tylko
te kraje, które mają instytucje włączające
całe społeczeństwo do gry ekonomicznej
i politycznej, służące wszystkim. W społe-
czeństwach oligarchicznych, czyli takich,
gdzie instytucje służą tylko wąskiej części
społeczeństwa, na wzrost dobrobytu ca-
łości nie ma szans. Nie pokazują jednak,
jakie warunki muszą zaistnieć, aby w ogóle
powstała szansa na budowę instytucji do-
brych. Próbuję tę wiedzę uzupełniać.
W swojej książce „Złoty wiek. Jak
Polska została europejskim liderem
wzrostu” pisze pan, że takie doskonałe
warunki powstały w Polsce w wyniku
wojny i zainstalowania u nas systemu
komunistycznego. Ciekawa teza.
W książce analizuję kilkaset lat funkcjo-
nowania polskiej i światowej gospodarki.
Zwracam uwagę, że naszej szlachcie i ma-
gnaterii udało się w pełni zmonopolizować
władzę. Najpierw całkowicie podporząd-
kowała sobie chłopów, odbierając im wol-
ność nie tylko ekonomiczną, ale i osobistą,
a potem także mieszczaństwo, zabraniając
mu uczestnictwa w intratnym handlu pol-
skim zbożem oraz wykorzystując Żydów
do cenowego dumpingu wobec mieszczan.
Polska szlachta wolała dać zarobić kilku-
setprocentowe marże niemieckim i holen-
derskim kupcom, niż pozwolić wzbogacić
się polskim. Nasze oligarchiczne elity pod-
porządkowały sobie również króla, ich mo-
nopol na władzę skończył się rozbiorami.
Potrzebny był wstrząs…
Druga wojna światowa, a potem PRL
zburzyły te oligarchiczne struktury, wy-
wróciły stary świat do góry nogami, ro-
biąc miejsce dla nowego. Komunizm,
mimo swego okrucieństwa, stworzył
społeczeństwo egalitarne, stosunkowo
dobrze wykształcone, które marzyło o po-
wrocie do Europy. Zniknęli wielcy latyfun-
dyści, w których interesie było hamowanie
zmian. Kiedyś się zastanawiałem, dlaczego
większość krajów Ameryki Łacińskiej cią-
gle gospodarczo buksuje w miejscu, nie
idzie do przodu. Zrozumiałem to, będąc
na jakimś uroczystym bankiecie rządowym
w Kolumbii. Wszyscy prominentni goście
byli biali, to potomkowie konkwistado-
rów – w rękach tego 1 proc. społeczeństwa
ciągle znajduje się trzy czwarte kolumbij-
skiej ziemi. Zmiany nie leżą w ich interesie.
U nas takimi hamulcowymi byli magnaci
i szlachta, w PRL ta przeszkoda zniknęła.
Ale wyrazem egalitaryzmu społe-
czeństwa tamtego okresu były też
kartki na żywność, każdemu należało
się 2,5 kg „woł-ciel z kością” i pół litra
wódki miesięcznie.
Nie mogliśmy odczuć pożądanych efek-
tów, bo komunizm był ekonomicznie dys-
funkcjonalny. Ale dzięki schedzie po nim
po 1989 r. ostro ruszyliśmy do przodu.
Także dzięki elitom, wykształconym w PRL
i mającym kontakt z zachodnią gospodar-
ką rynkową. Byliśmy też społeczeństwem
mobilnym, chętnie wyjeżdżaliśmy na sak-
sy. No i wszyscy w 1989 r. mieliśmy podob-
ny punkt startu, zaczynaliśmy od zera.
Taka sytuacja zdarzyła się Polsce po raz
pierwszy w historii. Kiedy popatrzymy
na życiorysy naszych obecnych miliarde-
rów, to żaden z nich nie był arystokratą,
a taki Rafał Brzoska nie miałby szansy
na zbudowanie tak ogromnego biznesu
ani w I, ani w II Rzeczpospolitej. Pojawiła
się dopiero w III. Dlatego uważam, że czas
III RP to najlepszy okres w naszej historii.
Pana ocena nie tylko PRL, ale przede
wszystkim okresu transformacji
jest kompletnie inna od tej, jaką
wystawiło Prawo i Sprawiedliwość,
mówiąc o Polsce w ruinie.
PiS jednak po przejęciu władzy zmienił
zdanie.
Twierdzi pan, że po 1989 r. Polska nie-
słychanie awansowała w Europie dzięki
budowie sprawnych instytucji. Może je
pan wymienić?
Wolne sądy, które gwarantowały prawo-
rządność. Konkurencyjne rynki nadzoro-
wane przez Urząd Ochrony Konkurencji
i Konsumentów, niezależny bank central-
ny. Komisja Nadzoru Finansowego i Trybu-
nał Konstytucyjny. I wreszcie wolne media,
wolne wybory, demokracja. Jeśli popatrzy-
my na 44 kraje, które Bank Światowy klasy-
fikuje do grupy krajów o wysokich docho-
dach obywateli, to wszystkie one, może
z wyjątkiem Singapuru, są demokratyczne
i mają niski poziom nierówności dochodo-
wych. Ten dobrobyt zawdzięczają demo-
kracji, otwartym rynkom i włączającym
instytucjom, które każdego obywatela trak-
tują tak samo, nie faworyzują żadnej grupy.
Zapomniał pan o jednym. Wymienione
przez pana instytucje będą spełniać
swoją funkcję pod jednym warunkiem
– że ich głównym zadaniem nie stanie się
obrona interesów władzy. U nas właśnie
tak się stało. PiS przegrał demokratycz-
ne wybory, ale interesów tej partii nadal
strzeże nieprawnie wybrany Trybunał
Konstytucyjny, Narodowy Bank Polski
pozbawił się własnej niezależności
na rzecz partii prezesa Kaczyńskiego…
Zgadzam się, że przez osiem lat rzą-
dów PiS te instytucje zostały osłabione,
a niektóre całkowicie zdewastowane. NBP
przed wyborami wysłał zły sygnał Pola-
kom, szokowo obniżając stopy procentowe
bez ekonomicznego uzasadnienia. Wyglą-
dało to na decyzję wpisaną w kampanię.
Szef Komisji Nadzoru Finansowego
skompromitował jej niezależność
udziałem w ciągle niewyjaśnionej i nie-
osądzonej aferze korupcyjnej, propo-
nował bankierowi, żeby dał łapówkę,
w przeciwnym razie państwo przejmie
jego bank. I tak się stało. Instytucje,
którym pana zdaniem Polska zawdzięcza
ogromny sukces rozwojowy, przestały
służyć społeczeństwu. Ciągle służą
władzy, która w dodatku straciła władzę.
Pan to bagatelizuje?
Dr hab. Marcin Piątkowski,
prof. Akademii Leona
Koźmińskiego, o tym,
dlaczego Polska może,
a nawet musi stać się
liderem Unii Europejskiej.
Koniec
jazdy
na gapę
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 49
W żadnym razie. Bez odzyskania zaufa-
nia do instytucji my też zaczniemy gospo-
darczo hamować. Tymczasem ani Trybu-
nałowi Konstytucyjnemu, ani NBP duża
część Polaków już nie ufa – i to jest wielkie
wyzwanie dla nowej władzy. Nie powinna
ulec pokusie i iść śladami poprzedników.
Wkrótce powstanie Rada Fiskalna, ważne,
kto zostanie jej członkiem. To będzie test,
czy nowy rząd rzeczywiście chce nieza-
leżnych instytucji i zaprosi do nich osoby
o różnych poglądach, czy tylko swoich, tak
jak PiS wcześniej.
Jak to się stało, że tak szybko zbudo-
waliśmy te instytucje, a jeszcze szybciej
zostały one zwasalizowane przez PiS
i choć minął rok, trudno zobaczyć
sukcesy w procesie odzyskiwania
ich niezależności?
Polska przyjęła w ciągu dziesięciu lat
cały dorobek instytucjonalny Europy Za-
chodniej budowany tam przez 500 lat.
Myśmy te instytucje po prostu do naszego
prawa wpisali, ale wartości, które ze sobą
niosą, niezupełnie przyjęliśmy za swoje,
nasza kultura zmienia się o wiele wolniej.
Nałożyliśmy na głowę tę czapkę i okazało
się, że sporą część obywateli ona uwiera.
Te osiem lat PiS było ripostą części społe-
czeństwa, która nie utożsamiała się z war-
tościami europejskimi.
I co teraz?
Jestem mimo to optymistą. Brak ak-
ceptacji dla wartości europejskich jest
najbardziej widoczny w pokoleniach naj-
starszych, natomiast młodzi je naturalnie
przyjmują. Proces kulturowego nadgania-
nia Zachodu będzie trwał.
Ale tych młodych jest coraz mniej.
Pan zachwycał się programem 500 plus,
wierząc, że urodzi się więcej dzieci.
Demografowie takich nadziei nie mieli
i szybko okazało się, że racja była
po ich stronie.
Od 500 plus nie urodziło się więcej dzie-
ci, ale ten program ucywilizował polską
transformację. Wszyscy jako społeczeń-
stwo na niej zyskaliśmy, przeciętne do-
chody Polaka w ciągu 35 lat wzrosły trzy
i pół raza, ale niektórych relatywnie mniej.
Byli o to wściekli, uważali, że to niespra-
wiedliwe. Program 500 plus był sposobem
nieefektywnym, ale jedynym, żeby im
to poczucie krzywdy jakoś zrekompen-
sować, bardziej sprawiedliwie podzielić
się sukcesem transformacji. Przywrócić
godność tym relatywnie przegranym. Stać
nas było na niego, choć niektórzy straszyli
drugą Grecją.
Chciałby go pan teraz zamienić
na dywidendę narodową, czyli na co?
Chciałbym, żeby rodziny uświado-
miły sobie, że ten dodatek na dzieci jest
uzależniony od rozwoju naszej gospodar-
ki. Zamiast 800 zł dzielilibyśmy każdego
roku 1 proc. naszego PKB. Jeśli gospodarka
rozwijałaby się szybciej, ten 1 proc. byłby
większy. Nie zależałby też od polityków.
Politycznie to raczej niewykonalne.
A finansowo? Ten procent PKB
będziemy musieli przerzucić
na spłatę coraz wyższych długów.
Długów się nie boję, to tylko 53–54 proc.
naszego PKB i trochę więcej niż połowa
średniego zadłużenia unijnego. Wiele
krajów ma dużo wyższe. A jeśli weźmiemy
pod uwagę, że sektor polskich przedsię-
biorstw ma drugie, najniższe zadłużenie
w całej Unii, to tym bardziej nasze zadłu-
żenie nie przeraża. Możemy pożyczać
dużo więcej, bo powinniśmy dużo wię-
cej inwestować.
Przez osiem lat rządów PiS zadłużaliśmy
się głównie po to, żeby te pieniądze
przejeść, a partia rządząca mogła
wygrywać wybory.
I to się musi zmienić. Mamy przed sobą
dekadę, w czasie której okaże się, czy Pol-
ska dołączy do krajów Europy Północnej,
takich jak Holandia czy Niemcy, czy też
bardziej zbliży się do Europy Południowej,
Hiszpanii czy Włoch.
Dlaczego akurat teraz ma się
to zdecydować?
W Unii gorącym tematem jest raport
Draghiego, który się właśnie ukazał i jest
zatrważający. Pokazuje, że Europa rozwija
się o wiele wolniej niż reszta świata i USA,
jej gospodarka się kurczy. Jeszcze 40 lat
temu wytwarzała 25 proc. globalnego PKB,
obecnie zaledwie 15 proc., a za 10 lat eu-
ropejska gospodarka będzie w stanie wy-
tworzyć zaledwie 10 proc. światowego
produktu. W tym roku rośnie trzy razy
wolniej niż w Stanach. Europejska gospo-
darka przestała być konkurencyjna. Jedno-
cześnie wszelkie badania pokazują, że dla
ludzi ta umierająca Europa pozostaje na-
dal najbardziej atrakcyjnym miejscem,
w którym najchętniej chcieliby mieszkać.
Warto ją ratować.
Nie bardzo wiadomo, kto jest w stanie
to zrobić. Francja i Niemcy nie radzą
sobie najlepiej z własnymi wewnętrz-
nymi problemami, na ratowanie Unii
też nie mają pomysłu.
I nie widać na Zachodzie lidera, któ-
ry byłby zdolny przekonać do tego ludzi
i skorygować bieg historii. Zrobiła się
przestrzeń, którą powinna zagospo-
darować Polska. To nam na ratowaniu
Wspólnoty powinno zależeć najbardziej,
to w Polakach mimo wszystko jest najwię-
cej wiary w Europę. To powinien być cel,
wokół którego obecna ekipa zmobilizuje
Polaków. Już nie możemy mieć złudzeń,
że wszelkie problemy Europy, na czele
z agresją Rosji na Ukrainę, pomogą nam
rozwiązać Stany Zjednoczone. One też
widzą, że Europa słabnie, a ich interesy
przesuwają się w stronę Azji, sprawą naj-
ważniejszą stają się stosunki z Chinami.
Unia Europejska musi bardziej liczyć
na siebie. To dla nas wielkie wyzwanie,
ale i szansa na mocną pozycję w UE.
Ostatnia?
Moje pokolenie, w tzw. średnim wieku,
jest chyba ostatnim, któremu chce się jesz-
cze tak dużo pracować. Jesteśmy wygra-
nymi transformacji, nigdy wcześniej nie
dostalibyśmy takiej szansy, coś się Polsce
od nas należy. Drugim powodem jest to,
że właśnie jesteśmy na progu kolejnej re-
wolucji technologicznej, jaką spowoduje
sztuczna inteligencja. Pojawiła się techno-
logia, która jeszcze nie wyłoniła liderów,
wszyscy stoimy w blokach startowych,
mamy podobne szanse. Sprzyjają nam
też zmiany w światowej gospodarce, w ra-
mach których światowy kapitał wyprowa-
dza się z Chin i szuka nowej lokalizacji dla
produkcji. Zachód jest za drogi, Wietnam
czy Meksyk zbyt biedne i mało bezpiecz-
ne, Polska jest idealna. Wybór Trumpa ten
proces przyspieszy.
A my jakie mamy atuty?
W firmie, która stworzyła ChatGPT, jest
siedmiu naukowców, pięciu z nich jest Po-
lakami. Nie bójmy się w tę technologię za-
inwestować. Od 500 lat jedziemy na gapę,
nowe technologie ściągamy z Zachodu,
musimy to zmienić. Polaków trzeba zmo-
bilizować do większego wysiłku, ale żeby
to było możliwe, potrzebna jest wizja. Wi-
zja Polski na kolejne 25 lat.
Donald Tusk mówił kiedyś,
że jak polityk ma wizje,
to powinien udać się do lekarza.
Po co się szarpać przez kolejne 25 lat,
bo tyle nam potrzeba, jeśli nie wiadomo,
jaki cel chcemy osiągnąć? Ale jeśli powie-
my, że np. za 10 lat osiągniemy niezależ-
ność energetyczną i niskie ceny energii,
to już chyba warto? Wizja, że możemy się
stać jednym z liderów Europy, wydaje się
kusząca.
Czyli musimy zmienić priorytety?
Trzeba inwestować w przyszłość,
a nie w przeszłość. Ponad 30 mld zł, ja-
kie w przyszłym roku będą kosztować
13. i 14. emerytury, powinniśmy przezna-
czyć na AI, naukę i innowacje.
Piękna wizja, tylko bez inwestowania
w najstarsze, najliczniejsze pokolenia
trudno będzie wygrać wybory.
Drugiej szansy możemy nie dostać.
Pierwszy budżet po naszych wyborach
prezydenckich powinien pokazać nowe
priorytety. n
© MAREK WIŚNIEWSKI/PULS BIZNESU/FORUM
50 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Nie będzie już „dorosłych w pokoju”,
aby przypilnować Donalda Trumpa.
Prezydent elekt otacza się fanatykami,
politykami złamanymi i ekspertami
od „gorących dziewczyn”.
Najwierniejsi
będą pierwszymi
MARIUSZ ZAWADZKI Już w noc wyborczą 5 listopada były wyraźne sy-
gnały, że druga kadencja Donalda Trumpa będzie
inna niż pierwsza. Osiem lat wcześniej, kiedy
niespodziewanie pokonał Hillary Clinton, starał
się – na miarę swoich możliwości – dopasować
do sytuacji. Odprawił najważniejsze rytuały, jakich
oczekuje się od prezydenta elekta: dziękował ry-
walce „za wiele lat służby dla kraju”, mówił o „zasy-
pywaniu podziałów” i „narodowym pojednaniu”.
Tymczasem po zwycięstwie nad Kamalą Harris
zupełnie zlekceważył polityczne konwenanse.
1. Elon Musk doradza
przy wszystkich nominacjach.
2. Kristi Noem ma odpowiadać
za bezpieczeństwo krajowe.
3. Pete Hegseth, kandydat
na sekretarza obrony.
4. Marco Rubio
nominowany
na szefa dyplomacji.
5. Matt Gaetz, szykowany
na prokuratora generalnego.
1
© CHIP SOMODEVILLA/GETTY IMAGES, TAYLOR HILL/GETTY IMAGES, HANNAH BEIER/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, TERRY WYATT/GETTY IMAGES,
CHRISTIAN MONTERROSA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, BILL CLARK/CQ-ROLL CALL, INC/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 51
tygodniu. I znowu – kontrast z 2016 r. jest uderzający. Wów-
czas Trump był outsiderem, miał tremę debiutanta i – para-
doksalnie – respekt dla elit, które przy każdej okazji krytyko-
wał. Dlatego w jego pierwszym gabinecie zasiedli prominenci.
Sekretarzem obrony został powszechnie szanowany generał
Jim Mattis, wcześniej dowódca sił zbrojnych USA na Bliskim
Wschodzie, szefem dyplomacji – Rex Tillerson, były szef kon-
cernu Exxon-Mobil. I tak dalej. Później Trump kolejno zwalniał
ich z wielkim hukiem, bo w wewnętrznych naradach w Bia-
łym Domu mieli czelność wygłaszać własne zdanie albo nawet
się sprzeciwiać.
Zamiast podniosłego przemówienia do narodu usłyszeliśmy
znany z wieców swobodny strumień świadomości, przerywany
krótkimi występami przyjaciół i znajomych (np. szefa związku za-
paśników UFC), których Trump co chwila przywoływał na scenę.
Wezwani skwapliwie składali mu gratulacje i prześcigali się w po-
chlebstwach. Przypominało to raczej huczną imprezę firmową
albo urodzinową, a nie tradycyjny, solenny finał amerykańskiej
kampanii wyborczej. Trump 2.0 już nie stara się grać roli prezy-
denta, tylko po prostu jest sobą.
Dobitnym tego potwierdzeniem są szokujące nominacje
na najważniejsze stanowiska, które posypały się w ubiegłym
2 3
4 5
52 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Trump 2.0 nie ma już tremy. Zupełnie go nie obchodzi, co po-
wiedzą elity i media. Nauczony złymi doświadczeniami z pierw-
szej kadencji wybiera do swojej drużyny wyłącznie ludzi, których
dobrze zna, lubi – lub wie, że będą posłuszni.
Na poważnie?
Na sekretarza obrony nominował przystojnego Pete’a Heg-
setha, prezentera weekendowej telewizji śniadaniowej w Fox
News. Trump wiele razy dzwonił do jego programu i zawsze
świetnie im się rozmawiało na antenie. Najczęściej wspólnie
narzekali na „wroga wewnętrznego”, czyli na Demokratów
i tysiące bezimiennych urzędników, którzy próbują narzu-
cać Ameryce niezdrowe liberalne wzorce. Zanim w 2014 r.
Hegseth pojawił się na ekranach Fox News, był żołnierzem,
służył w Iraku i Afganistanie. Trump uznał, że tyle w zupeł-
ności wystarczy, żeby pokierować Departamentem Obrony,
który ma roczny budżet 800 mld dol. i nadzoruje ponad 2,5 mln
ludzi (w tej liczbie są żołnierze zawodowi, urzędnicy resortu
i rezerwiści z Gwardii Narodowej).
W chwili najcięższej próby Hegseth wykazał się godną podziwu
lojalnością. Kiedy 6 stycznia 2021 r. zwolennicy Trumpa wdarli
się do Kapitolu, żeby przerwać procedurę zatwierdzania wyniku
wyborów, komentował w Fox News: „To nieprawda, że ci ludzie są
zwolennikami teorii spiskowych. Oni kochają wolność i nie mogą
znieść tego, co antyamerykańska lewica zrobiła z naszym krajem”.
W tamtych dniach próbę wierności przeszedł również kongres-
men Matt Gaetz, nagrodzony teraz nominacją na prokuratora
generalnego. Nieustannie powtarzał brednie o „fałszerstwach”
i do ostatniej chwili przekonywał republikańskich kolegów
w Kongresie, żeby formalnie odrzucili wynik wyborów (ostatecz-
nie 115 z nich nie udało się przekonać; ich głosy za potwierdze-
niem wyniku w połączeniu z głosami Demokratów udaremniły
zamach stanu).
Nominacja 42-letniego Gaetza wzbudziła w Waszyngtonie
szczególne poruszenie. Po pierwsze, tylko przez rok – i to bardzo
dawno temu – pracował jako prawnik. Jego kompetencje są więc
dość wątpliwe. Po drugie, ma słabość do młodych dziewcząt; była
nawet jakaś 17-latka, której miał zafundować wspólne wakacje.
Ponieważ płacenie nieletnim za seks jest w USA przestępstwem,
Departament Sprawiedliwości (którym Gaetz ma teraz kierować!)
wszczął w tej sprawie śledztwo. Zostało umorzone z braku niezbi-
tych dowodów, ale niezależnie sprawę badała również kongreso-
wa komisja ds. etyki, która w najbliższych dniach miała ogłosić
raport (już nie ogłosi, bo po nominacji Gaetz natychmiast zre-
zygnował z mandatu).
Co znamienne, Gaetz nigdy nie wypierał się związków z dziew-
czętami. Wręcz przeciwnie – wielu kolegom w Kongresie z dumą
pokazywał na telefonie nagie zdjęcia swoich partnerek. A o śledz-
twie w sprawie 17-latki mówił, że „ktoś próbuje wykorzystać
moją hojność wobec byłych partnerek”. Nawet w Partii Repu-
blikańskiej jest powszechnie nielubiany, bo rok temu jego afera
sparaliżowała Kongres. Kiedy republikański przewodniczący
Izby Reprezentantów Kevin McCarthy nie zgodził się zamknąć
śledztwa komisji ds. etyki, w ramach zemsty Gaetz skrzyknął kil-
koro republikańskich kolegów i razem zgłosili wotum nieufno-
ści wobec McCarthy’ego. Przy poparciu demokratycznej połowy
izby przewodniczący został obalony. Potem przez kilka tygodni
Republikanie nie umieli wybrać jego następcy, a bez przewodni-
czącego niższa izba Kongresu nie może normalnie działać.
„Nominacja Gaetza na prokuratora generalnego chyba nie jest
na poważnie” – komentowała republikańska senatorka z Alaski,
Liza Murkowski. Kilku jej partyjnych kolegów odgrażało się, że od-
rzuci tę kandydaturę – wszystkich szefów departamentów musi
po 20 stycznia 2025 r. zatwierdzić Senat. A ponieważ Republika-
nie mają tam minimalną większość – 53 na 100 miejsc – może się
okazać, że nominacja Gaetza nie zostanie zatwierdzona.
Czy jest to jednak realny scenariusz? Przecież w 2015 r., kie-
dy Trump zjechał po schodach ruchomych w swoim wieżowcu
w Nowym Jorku, żeby ogłosić start w wyborach prezydenckich,
wielu Republikanów w Kongresie też mówiło, że „to chyba nie
na poważnie”. A już rok później wszyscy ugięli kolana przed no-
wym przywódcą partii. Od tamtej pory ciągle klęczą. Nie zbun-
towali się nawet po katastrofie 6 stycznia 2021 r. Dlatego gabinet
osobliwości prezydenta Trumpa zostanie zapewne skompleto-
wany bez większych problemów.
Małe ręce obejmują
Szefową Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego zostanie
Kristi Noem, gubernatorka Dakoty Południowej, która zastrzeliła
własnego psa, rocznego szczeniaka, bo był nieposłuszny i oporny
w tresurze. Nie jest to żadna wstydliwa historia, którą wyciągnęli
jej polityczni wrogowie. Przeciwnie, sama opisała ją w autobio-
grafii, żeby pokazać, że jest stanowczą kobietą. A akurat potrzeba
takiej stanowczości, żeby przeprowadzić obiecaną przez Trumpa
deportację milionów nielegalnych imigrantów.
Pani Noem pomoże równie twardy i zdecydowany Tom Ho-
man, który powróci na stanowisko szefa Urzędu ds. Imigracji
i Ceł. W pierwszej kadencji Trumpa wdrażał osławiony pro-
gram rozdzielania rodzin, które nielegalnie przekraczały gra-
nicę z Meksykiem. Kilka tysięcy dzieci odseparowano wtedy
Tom Homan ma wrócić do Urzędu ds. Imigracji i Ceł Vivek Ramaswami ma odchudzić państwową administrację
© KENT NISHIMURA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, JOE RAEDLE/GETTY IMAGES, MICHAEL M. SANTIAGO/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 53
od rodziców. Po protestach obrońców praw człowieka program
wstrzymano, ale do dzisiaj kilkaset dzieci nie odnalazło swoich
rodziców, bo Urząd ds. Imigracji i Ceł miał bałagan w papierach
i nie wiadomo, które dzieci są czyje lub dokąd wysłano albo de-
portowano rodziców.
W tym gabinecie osobliwości bodaj najbardziej normalny
będzie senator Marco Rubio, który zostanie sekretarzem stanu.
W 2016 r. był rywalem Trumpa w republikańskich prawybo-
rach i wdawał się z nim w żenujące pyskówki. Twierdził m.in.,
że „Donald ma podejrzanie małe ręce, a to oznacza, że coś in-
nego też jest małe”. Dziś jest jednym z najwierniejszych jego
pretorian. Nominację na szefa dyplomacji wychodził sobie nie-
strudzoną pracą w kampanii wyborczej i pochlebstwami po-
wtarzanymi na każdym wiecu. Już kilkanaście miesięcy temu
dostosował swoje poglądy do poglądów Trumpa, tzn. zagło-
sował za wstrzymaniem pomocy dla Ukrainy, choć wcześniej
znany był w Waszyngtonie jako wielki fan NATO i nieprzejed-
nany wróg wszystkich światowych dyktatorów, z Władimirem
Putinem włącznie.
Oficjalną nominację do gabinetu otrzymał również Robert
F. Kennedy, zwariowany bratanek prezydenta zastrzelonego
w 1963 r. Zanim poparł Trumpa, startował jako kandydat nie-
zależny. W toku kampanii przyznał się, że 10 lat temu w ramach
żartu podrzucił w nowojorskim Central Parku zwłoki małego
niedźwiedzia, którego jakieś auto zabiło na szosie. Żart udał się
znakomicie: nowojorczycy byli zaszokowani, a lokalne media
dociekały, czy w parku zadomowiły się niedźwiedzie i ile ich
jeszcze jest.
Kennedy jest antyszczepionkowcem, więc Trump obiecał mu,
że „będzie mógł poszaleć w służbie zdrowia”. Już raz „poszalał”
– wprawdzie nie w Ameryce, ale na wyspach Samoa na Pacyfi-
ku. W 2018 r. po podaniu szczepionki na odrę zmarło tam dwo-
je niemowląt, a ich śmierć stała się dla antyszczepionkowców
symbolem (później się okazało, że pielęgniarka przypadkowo
zmieszała szczepionkę z zabójczym preparatem). Samoańczycy
przestali szczepić dzieci na odrę, a Kennedy udał się tam z wizytą,
żeby poprzeć lokalną działaczkę ruchu antyszczepionkowego,
niejaką Taylor Winterstein. Niestety dwa lata później na wyspach
wybuchła epidemia odry, kilka tysięcy małych dzieci zachorowa-
ło, a 83 zmarły. Po tej tragedii rząd Samoa ogłosił, że szczepionki
na odrę są obowiązkowe.
Kennedy absolutnie nie poczuwa się do winy. Na swoim blogu
pisał, że Winterstein jest bohaterką w globalnej walce z koncer-
nami farmaceutycznymi, które wmawiają ludziom szkodliwe lub
niepotrzebne szczepionki, żeby zarabiać miliardy dolarów.
Zgodnie z obietnicą złożoną w kampanii prezydent elekt ogło-
sił też, że powstanie nowy departament, który zajmie się odchu-
dzeniem administracji państwowej. Na jego czele staną dwaj
biznesmeni: Vivek Ramaswami, jeszcze rok temu rywal Trumpa
w prawyborach, który potem stał się jego żarliwym zwolenni-
kiem, oraz Elon Musk, najbogatszy człowiek świata, który prze-
kazał 150 mln dol. na kampanię wyborczą Trumpa.
Kocham diamenty
Z przecieków wynika, że rola Muska jest w praktyce znacznie
większa. Doradza przyszłemu prezydentowi przy wszystkich
nominacjach i uczestniczy w jego rozmowach telefonicznych
z zagranicznymi przywódcami. Taka zażyłość może budzić wąt-
pliwości, bo SpaceX, kosmiczna firma Muska, ma kontrakty z rzą-
dem USA (głównie z NASA i Departamentem Obrony) na ponad
15 mld dol. A już za dwa miesiące Trump będzie decydować, kto
dostanie kolejne kontrakty.
Pole do korupcyjnej współpracy wydaje się zatem ogromne.
Ale jest też potencjalna kość niezgody – media społecznościo-
we. Trump, który został wyrzucony z Twittera za „podżeganie
do przemocy” po przegranych wyborach 2020 r., nigdy tam nie
powrócił. Stworzył TruthSocial, własną kopię Twittera, i konse-
kwentnie ogłasza na niej wszystkie wyżej wymienione nominacje.
Dlaczego nie używa znacznie popularniejszej platformy X, wcze-
śniej Twittera, którą jego nowy przyjaciel wykupił dwa lata temu?
Dlatego, że TruthSocial jest obecnie największym – i to zdecydo-
wanie! – składnikiem majątku Trumpa i przejście na portal Muska
byłoby strzałem w stopę.
To jednak majątek wciąż niezrealizowany, zawarty w udziałach,
których sprzedaż może być ryzykowna. Na razie więc rodzina
Trumpów chwyta się innych, zdumiewająco różnorodnych form
zarobkowania. W pierwszej kadencji jeszcze się krygowali, te-
raz nie mają już żadnych skrupułów. Prezydent elekt osobiście
reklamuje zegarki marki Trump – podobno szwajcarskie, złote
i wysadzane diamentami, po 100 tys. dol. za sztukę. („Ponad sto
prawdziwych diamentów! To bardzo dużo diamentów… A ja ko-
cham złoto, kocham diamenty… Wszyscy je kochamy”).
Melania sprzedaje swoje stylizowane fotoportrety z Białego
Domu (różne serie tematyczne w cenie od 195 dol.) oraz wydaną
właśnie bestsellerową autobiografię (28 dol. w twardej okładce).
Ma ona 256 stron zapisanych zdaniami, które zupełnie nic nie
znaczą („Jako modelka doświadczyłam pewnych przeciwności,
ale pozostałam wierna swoim wartościom i dlatego, choć niektó-
re modowe wyzwania były trudne, to sprostałam im z gracją”).
Synowie Trumpa natomiast przekonali ojca, żeby wejść w spół-
kę z młodymi dynamicznymi założycielami nowego portalu kryp-
towalutowego World Liberty Financial, niejakimi Zakiem Folk-
manem i Chasem Herro. Donald junior mówi o nich w samych
superlatywach: „Są niesamowici, możesz ich zamknąć w pokoju
z zarządem Goldman Sachs i rozwalą całe towarzystwo”.
I rzeczywiście, robią wrażenie! „W świecie krypto możesz sprze-
dać nawet zasikane gówno owinięte w ludzką skórę. Za miliard
dolarów. Jeśli tylko dorobisz do tego dobrą historyjkę” – mówi
podekscytowany Herro w filmiku, który popularny satyryk John
Oliver wyszukał w internecie. Folkman kilka lat temu prowadził
internetowe kursy „Date Hotter Girls”, czyli „Randkuj z Gorętszy-
mi Dziewczynami” („Jeśli chcesz zabrać ją do domu, powiedz jej
o niesamowitych koktajlach, jakie umiesz robić. Albo o fajnym
tarasie, jaki masz w mieszkaniu. Albo o filmiku na YouTube, który
chcesz jej pokazać”).
Takich właśnie wspólników politycznych i biznesowych ma
prezydent. To nie żart! Ale nikogo już to chyba nie dziwi.
MARIUSZ ZAWADZKI
Robert F. Kennedy – antyszczepionkowiec na czele Departamentu Zdrowia?
54 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Rozmowa z Johnem Boltonem, niegdyś bliskim
współpracownikiem Donalda Trumpa, o tym, że były/
przyszły prezydent USA w zasadzie nie uprawia polityki.
Archipelag Trumpa TOMASZ ZALEWSKI: – Jako były doradca
Donalda Trumpa zna go pan jak mało
kto. Czego Ameryka może oczekiwać
po jego powrocie do Białego Domu?
Czym druga kadencja może się różnić
od pierwszej?
JOHN BOLTON: – To niezwykłe w amery-
kańskiej historii mieć prezydenta urzę-
dującego dwie kadencje, ale z przerwą.
Ostatnim takim był Grover Cleveland pod
koniec XIX w. Jest tu pewien paradoks.
W styczniu Trump odzyska władzę, ale jed-
nocześnie od początku będzie lame duck,
politycznie osłabiony, bo według konsty-
tucji nie może się ubiegać o trzecią kaden-
cję. Ma więc niewiele czasu na realizację
swych planów, dlatego przewiduję jego
ogromną aktywność na początku kadencji.
Z czego w praktyce będzie wynikać
to osłabienie?
Choćby z tego, że senatorowie są wy-
bierani na sześć lat, a więc ci nowo wy-
brani będą wciąż w Senacie, kiedy Trum-
pa w Białym Domu już nie będzie. Może
to wpłynąć na ich sposób myślenia.
Pan i wielu innych ostrzegało, że Trump
może zniszczyć lub poważnie osłabić
amerykańską demokrację.
Trump spowoduje wiele szkód – tak jak
w pierwszej kadencji. Ale nie zgadzam się
z tymi, którzy mówią, że jest egzystencjal-
nym zagrożeniem dla demokracji. Konsty-
tucja USA jest silna, nasze instytucje są sil-
ne, większość Amerykanów wierzy w rząd.
Trump, ponieważ widzi wszystko w kate-
goriach personalnych, nie rozumie reguł,
norm i ograniczeń systemu. Nie dlatego,
że ma jakąś filozofię autorytaryzmu. On
postrzega wszystko przez pryzmat tego,
co mu przyniesie korzyści.
Nie jest faszystą, jak nazwało go wielu,
w tym nawet Kamala Harris?
Żeby być faszystą, trzeba mieć jakąś fi-
lozofię. A Trump nie jest do tego zdolny.
A czego świat może oczekiwać
od Trumpa?
Należy pamiętać, że w pierwszej kaden-
cji najlepiej opisywał go przymiotnik „nie-
przewidywalny”. Poza brakiem filozofii on
również nie uprawia polityki w tym sensie,
w jakim na Zachodzie rozumiemy to po-
jęcie. To znaczy: oto są moje cele i oto,
co zrobię, by je osiągnąć. Robi wszystko
z dnia na dzień. W pierwszej kadencji
podjął tysiące decyzji, które można po-
równać do archipelagu kropek na niebie.
Jeśli chcesz, spróbuj je ze sobą połączyć.
Ale nawet Trump tego nie potrafi. Nie łą-
czą się w spójną całość. Druga kadencja
będzie wyglądała tak samo.
Trump twierdzi, że zakończy
wojnę w Ukrainie w 24 godziny.
Nie powiedział jak, ale zrobił
John Bolton (rocznik 1948)
– w latach 2018–19 doradca
ds. bezpieczeństwa narodowego
Donalda Trumpa (od tamtego czasu
są pokłóceni), wcześniej ambasador
USA przy ONZ (2005–06). Zagorzały
neokonserwatysta, zwolennik
wojen w Iraku i Afganistanie oraz
siłowej zmiany reżimów m.in.
w Wenezueli i na Kubie, publicznie
nawoływał do zbombardowania
instalacji nuklearnych w Korei Płn.
oraz Iranie. Związany
z Republikanami od czasów
prezydentury Ronalda Reagana.
© STR/NURPHOTO/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 55
to za niego wiceprezydent elekt.
A plan J.D. Vance’a jest następują-
cy: po rozmowach między Kijowem
i Moskwą dochodzi do rozejmu
na obecnej linii frontu, która stanie
się ufortyfikowaną linią demarka-
cyjną, Ukraina ma też zrezygnować
z ubiegania się o członkostwo w NATO.
Co o tym myśleć?
Pamiętajmy, że jeśli Trump zgadza
się z czymś rano, to po południu może
już się nie zgadzać. Jednocześnie trzeba
przyznać, że plan Vance’a to katastrofa
dla Ukrainy. Jest bardzo niebezpieczny
dla krajów członków NATO w Europie
Wschodniej. To prawdziwa zachęta dla
Kremla do agresji. Dużo jednak zależy
od tego, kim będą doradcy Trumpa. Ukra-
ina ma wciąż silne poparcie wśród Repu-
blikanów w Senacie i w całym kraju.
Trump może obciąć pomoc dla Ukrainy
bez zgody Kongresu?
Tak. Politykę bezpieczeństwa narodo-
wego prowadzi prezydent. Myślę, że będą
próby przekonywania Trumpa, by nie za-
przestał tej pomocy, ale to niełatwe. Trump
chce, by wojna się zakończyła do 20 stycz-
nia (kiedy obejmie rządy – przyp. red.).
To samo z wojną na Bliskim Wschodzie.
Powiedział w kampanii, że gdyby był pre-
zydentem, do żadnej z tych wojen by nie
doszło. To śmieszne, nikt nie wie, jak
to by się wszystko potoczyło. Ale chodzi
o to, że on nie chce zawracać sobie tym
głowy. Chce mieć obie wojny za sobą. Nie
obchodzi go, jaki będzie ich rezultat.
A czy Władimir Putin w ogóle będzie
chciał rozmawiać o rozejmie?
Przecież armia rosyjska czyni postępy
na froncie.
Jeden z doradców Trumpa tak to przed-
stawił: powiemy Wołodymyrowi Zełen-
skiemu, że obcinamy pomoc, a Putinowi:
jeśli nie będziesz negocjował, damy Ukra-
ińcom więcej pomocy. Czyli obie strony
byłyby potraktowane tak, jakby moralnie
były równe. A nie są.
Czy Joe Biden wystarczająco
wspiera Ukrainę?
Dotychczas ta pomoc nie była dostar-
czana w sposób strategiczny. Nigdy nie
powiedzieliśmy, jaki jest plan wyrzucenia
Rosjan z Ukrainy i czego Ukraińcy potrze-
bują. Zamiast tego mieliśmy jedną debatę
po drugiej: czy wysłać czołgi, czy samoloty
F-16, czy pozwolić wysyłać rakiety w głąb
terytorium Rosji. Po miesiącach dręczą-
cych debat podejmowano ostateczną de-
cyzję, ale potem kolejne miesiące upływa-
ły, zanim ją wdrażano w życie.
Czy Trump wycofa Amerykę z NATO?
To jest realne niebezpieczeństwo. Już
prawie to zrobił w 2018 r. na szczycie
Sojuszu w Brukseli. On jest niezadowo-
lony nie tylko z NATO, lecz także z umów
handlowych między USA i Unią Europej-
ską. Nie rozumie, co to jest kolektywny so-
jusz obronny. Myśli, że my, Amerykanie,
płacimy za obronę Europy i nic z tego nie
mamy. Mam nadzieję, że w administra-
cji i wśród jego stronników w Kongresie
znajdzie się dość takich osób, które mu
to wyperswadują. Ale wyjście z NATO to re-
alna możliwość.
Trump może też osłabić NATO,
wycofując część sił amerykańskich
z Europy. Nawet ze wschodniej
flanki Sojuszu.
To są uzasadnione obawy. Może uda się
wyperswadować mu całkowite wycofanie
wojsk. Ale osłabione więzi USA z NATO
miałyby skutek bardzo negatywny, nie
ma co do tego wątpliwości. Dla Trumpa
wielkim nagłówkiem w mediach nie by-
łoby „Trump osłabia NATO”, lecz „Trump
wychodzi z NATO”. A myślę, że on pragnie
wielkiego nagłówka.
Co kraje Europy powinny robić,
żeby temu zapobiec?
Cóż, prezydent Andrzej Duda ma do-
bre stosunki z Trumpem. Musi po prostu
spędzać z nim jak najwięcej czasu. I roz-
mawiać o tym, jak ważna jest kontynuacja
pomocy dla Ukrainy. Mówić o wszystkich
ciężarach, jakie Polska ponosi z powodu
tej wojny, i jakie są wydatki Polski na obro-
nę. Polska i USA to kraje bardzo sobie bli-
skie i Duda powinien to wykorzystywać.
W ekipie Trumpa roi się od zwolen-
ników twardego kursu wobec Chin,
z przyszłym jego doradcą ds. bezpie-
czeństwa narodowego Michaelem
Waltzem na czele. Czy możemy się spo-
dziewać prawdziwego tym razem, a nie
tylko zapowiadanego, amerykańskiego
„zwrotu ku Azji” kosztem Europy?
Mam nadzieję, że nie. Marco Rubio (no-
minat na sekretarza stanu – przyp. red.) jest
bardzo podobny w tej sprawie do Waltza.
A oni powinni zrozumieć, że istnieje oś
Moskwa–Pekin i zwycięstwo Rosji w Ukra-
inie będzie także zwycięstwem Chin. Waż-
ne jest, jak Pekin postrzega Zachód i jego
gotowość do przeciwstawienia się agresji
Chin – czy to na Tajwan, czy to na Morzu
Południowochińskim. Będziemy osłabie-
ni, jeśli Xi Jinping zauważy, że pozwalamy
Moskwie zwyciężyć. I odwrotnie – jeśli bę-
dziemy nadal pomagać Ukrainie, zasygna-
lizujemy Chinom, że wiele ryzykują, ata-
kując Tajwan albo zajmując kolejne wyspy
na Morzu Południowochińskim. Japonii,
Korei Południowej czy Tajwanowi grożą nie
tylko Chiny, ale i Rosja. To jeden z powo-
dów, dla których Korea Południowa sprze-
dała Polsce artylerię. I dla których Korea
zabiega – podobnie jak Japonia – o ściślej-
sze więzi z NATO. Oś Chiny–Rosja poka-
zuje, czemu te potencjalne konflikty i to,
co się dzieje w Ukrainie, jest powiązane.
A jaka będzie polityka Trumpa
wobec wojny Izraela z Hamasem,
Hezbollahem i innymi klientami Iranu
na Bliskim Wschodzie?
Systematyczne rozbijanie tych ugrupo-
wań przez Izrael zmienia układ sił w regio-
nie. Myślę, że Trump chce po prostu, żeby
ta wojna się zakończyła. Nie obchodzi go
specjalnie, jak do tego dojdzie i jaki będzie
jej rezultat. Mówi więc prawdopodobnie
premierowi Beniaminowi Netanjahu: rób,
co chcesz, do 20 stycznia, potem musimy
tę wojnę zakończyć.
Czy oznacza to również zielone
światło dla ataku na irańskie
instalacje nuklearne?
Tak sądzę. Dla Izraela to jest wspania-
ła okazja, by zniszczyć zdolności nukle-
arne Iranu. To największe zagrożenie
dla Izraelczyków.
Eksperci wojskowi przypomina-
ją, że trudno jest zbombardować
wszystkie te instalacje, częściowo
ukryte pod ziemią. A taki atak może
wywołać pełnoskalową wojnę
z Iranem. Skutkiem będzie też
skok światowych cen ropy.
Izrael ma realne zdolności, by uderzyć
w irańskie bazy nuklearne. Po 1 paździer-
nika zniszczył główne irańskie systemy
obrony powietrznej i osłabił ich zdolności
budowy rakiet. Izrael nie musi zniszczyć
całego programu nuklearnego Iranu – na-
wet jeśli zniszczy go częściowo, odbudowa
zabierze dużo czasu. A Trumpa nie obcho-
dzi, czy ceny ropy poszybują w górę, jeśli
stanie się to teraz, bo po 20 stycznia zno-
wu powinny spaść.
Na stanowisko dyrektora krajowego
wywiadu, nadzorującego wszystkie
agencje wywiadowcze, z CIA włącznie,
Trump mianował Tulsi Gabbard, znaną
z ostentacyjnej sympatii do Rosji.
Wojnę w Ukrainie interpretuje ona
zgodnie z linią kremlowskiej propagan-
dy. Czy nie oznacza to, że najważniejsze
amerykańskie tajemnice państwowe
mogą się dostać w ręce Putina?
Nominacja Gabbard jest bardzo niepo-
kojąca. Niezależnie od tego, czy jest ona,
czy nie, rzeczywistym agentem wpływu
działającym dla Rosji, jej poglądy są bar-
dzo szkodliwe. Jeśli zostanie zatwierdzona
przez Senat, będzie to katastrofa dla bez-
pieczeństwa narodowego USA. Zarówno
ona, jak i nominat na sekretarza obrony
Pete Hegseth nie mają żadnych zawodo-
wych ani moralnych kwalifikacji do peł-
nienia powierzanych im stanowisk. n
56 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Że jest trudny, twardy i wymagający, przyznają sami Niemcy. Być może dlatego,
że język niemiecki najlepiej odzwierciedla ich niejednoznaczny narodowy charakter.
Niemiecki z apostrofem
MAREK ORZECHOWSKI Z WEIMARU
To
jeszcze nie wojna domowa,
ale wielu Niemcom puściły
nerwy. Jeden z komentatorów
„Bilda” napisał, że „za każdym
razem, gdy widzi »apostrof
idiotów«, dostaje gęsiej skórki”. Z kolei
dziennikarz szacownej „Frankfurter All-
gemeine Zeitung” stwierdził, że to kolejny,
bulwersujący triumf języka angielskiego
nad niemieckim.
Chodzi o niedawną decyzję rady, któ-
ra dba o czystość języka niemieckiego.
Uznała ona, że tzw. dopełniacz – nomen
omen – saksoński, znany z języka angiel-
skiego, jest dopuszczalny w mowie Go-
ethego. Ów „apostrof idiotów” tak już
się w Niemczech upowszechnił, że rada
w zasadzie nie miała innego wyboru.
W uproszczeniu chodzi o literę „s” do-
dawaną na końcu słowa po apostrofie,
która wskazuje, że coś – określone w ko-
lejnym wyrazie – do czegoś lub kogoś
należy. Czyli jeśli na szyldzie w centrum
Berlina jest napisane np. „Andrea’s Bar”,
to nie jest to bar Andreasa, tylko Andrei.
5 milionów słów
„Apostrof idiotów” jest doskonałym
przykładem tego, jak Niemcy próbują swój
język upraszczać. A nie jest łatwo. Staty-
styczny Niemiec posługuje się 12–13 tys.
słów. Ich znajomość wystarczy, aby nie
być językowym analfabetą. To tzw. aktyw-
na znajomość języka. Ale aby zrozumieć,
o czym piszą gazety, poznać literaturę,
nie stracić kontaktu z kulturą i nauką, ko-
nieczna jest jeszcze pasywna znajomość
co najmniej 50 tys. słów.
Tyle że to nie jest cały niemiecki. Kie-
dy po raz pierwszy policzono niemieckie
słowa (w 1811 r.), wyszło, że jest ich 58 tys.
Ale wystarczy zerknąć do aktualnych
słowników (jak Duden), żeby się przeko-
nać, że 200–300 tys. to pułap, przy któ-
rym Niemiec może powiedzieć, że jest
dobrze wykształcony. A i tak języko-
znawcy straszą, że zasób niemieckich
słów, zidentyfikowanych komputerowo,
to… ponad 5 mln.
Zapanować nad tym próbuje wspo-
mniana rada językowa, która od 2004 r.
gromadzi lingwistycznych purystów. Oni
jedyni są upoważnieni do zmian, aktu-
alizacji, weryfikacji i unowocześniania
niemieckiego. W gruncie rzeczy poza
modyfikacjami skomplikowanej pisowni
rada skupia się jednak na zniemczaniu
obcych językowych naleciałości – głów-
nie z angielskiego właśnie. I jak w każ-
dym innym języku próby reformy rów-
nież w Niemczech wywołują protesty. Ale
rada ma jeszcze jedną, fundamentalną
[ Ś W I A T ]
© GERD DANIGEL/ULLSTEIN BILD/GETTY IMAGES
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 57
funkcję: baczy, aby niemiecki pozostał
niemieckim, jest on bowiem jedynym
ogniwem integrującym jakże różne nie-
mieckie krainy.
Isz lebe diś
Johann W. Goethe uważał go za najpięk-
niejszy język świata. Twierdził, że bez niego
nie byłoby romantyzmu. Heinrich Heine,
przez całe dojrzałe życie na bakier z nie-
mieckością, pisał w 1811 r., że „rozrywa mu
uszy”, że „brzydzi się własnych wierszy,
kiedy widzi, że napisane są po niemiecku”.
Tomasz Mann, mimo bolesnych doświad-
czeń z nazizmem, który zdewastował język
Goethego i Schillera, deklarował w dalekiej
Kalifornii, że jest on dla niego „prawdziwą
ojczyzną Niemca”. Podobnego zdania był
jeden z największych filozofów i języko-
znawców Wilhelm von Humboldt.
Tą ojczyzną był zresztą nie tylko dla
nich. Aż do zjednoczenia Niemiec w 1871 r.
ich mieszkańcy pozbawieni byli jednej oj-
czyzny. Substytutem był więc język, jedyne
spoiwo rozbitego narodu, bez którego nie
byłoby możliwe ujednolicenie obyczaju,
powiązanie różnych kulturowych, regio-
nalnych wątków i odmienności. Wreszcie
– dostarczenie fundamentu pod w miarę
jednolitą niemiecką tożsamość.
W tym kontekście łatwiej zrozumieć
eksponowaną w niemieckim życiu bogatą
różnorodność i wynikły z niej czytelny dy-
stans między południową Bawarią a pół-
nocnym Szlezwikiem, zachodnią Badenią
a wschodnią Saksonią, centralną Hesją
i leżącą na północnym wschodzie, blisko
Polski, Meklemburgią.
Ta odmienność dla mieszkańców Nie-
miec nie jest niczym nadzwyczajnym,
mają ją we krwi. Każdy z dzisiejszych
16 landów mógłby być niezależnym
państwem ze swoją tradycją i naturą,
doświadczeniem, polityczną kulturą i ję-
zykiem właśnie. Regionalna odrębność
jest dla nich ważniejsza od wirtualnej,
ogólnej wspólnoty niemieckiej. W tej
przestrzeni bowiem dominuje Hoch-
deutsch, standardowa niemczyzna, lite-
racka i na wskroś poprawna, konieczna,
ale nie do końca własna.
Za siedlisko tego wzorcowego niemiec-
kiego uznaje się region wokół Hanoweru.
Jest to język literacki najwyższej próby. Je-
śli oglądacie główne kanały niemieckiej
telewizji, słyszycie właśnie ten język, taki
jest również nauczany w szkołach. Ale
jeśli przełączycie się na niektóre lokalne
programy nadawane z Bawarii, Badenii,
Szwabii albo Saksonii – usłyszycie język
nieco inny.
Jeszcze inny był w NRD. W latach PRL
nauczanie języka niemieckiego w Polsce
opierało się na współpracy ze wschodni-
mi Niemcami; w Polsce przebywało wielu
nauczycieli i lektorów tego języka, Polacy
dla jego pogłębienia i doskonalenia wy-
jeżdżali do Lipska czy Drezna. I poznawa-
li, owszem, język niemiecki, ale głównie
saksoński, który w Niemczech zachod-
nich brzmi nie tyle obco, ile wręcz nie-
co prymitywnie.
Przykład: „kocham cię” w języku nie-
mieckim brzmi „Ich liebe dich”. Niemiec
z Hanoweru powie: „Ich liebe dich” niemal
dokładnie tak, jak jest napisane. Saksoń-
czyk z Lipska: „isz lebe diś”. Oczywiście,
każda niemiecka dziewczyna, również
w odległej od Lipska o setki kilometrów
Koblencji, zrozumie to miłosne wyznanie.
Ale czy zakocha się w Saksończyku i jego
„diś”, to już zupełnie inna sprawa.
Język ważny jest oczywiście również
w niemieckiej polityce. A sam Bundestag
jest właściwie jedyną narodową sceną,
na której każdy może mówić po swoje-
mu, nikt mu nie przerywa, nawet kiedy
nie wszystko rozumie.
Przykładowo, gdyby Franz-Josef Strauss,
były wieloletni przywódca CSU i premier
Bawarii, nie był z dziada pradziada Bawar-
czykiem i nie przemawiał w Bundestagu
w swoim barwnym języku, nigdy nie zapę-
dziłby w kozi róg swoich oponentów. Kiedy
na mównicy zabierał głos, skupiał na sobie
uwagę wszystkich i swoim nie do podro-
bienia akcentem oraz bogactwem wyrażeń
wywoływał nieustanny aplauz.
Z kolei problemy z elegancją wymowy
miał kanclerz Helmut Kohl, który pocho-
dził z Palatynatu. Odbijało się to w jego
suchym i drewnianym języku do tego
stopnia, że żaden hamburczyk albo hano-
werczyk nie mógł i nie potrafił się z nim
lingwistycznie – a więc i kulturowo – ani
zaprzyjaźnić, ani tym bardziej utożsamić.
Kohl zdawał sobie sprawę z tej „ułomno-
ści”, próbował ograniczać swoją językową
odrębność, pracował intensywnie nad wy-
mową. Ale kiedy wyrósł już na wielkiego
kanclerza, uznał w końcu, że to nie jego
domowy język decyduje o substancji poli-
tyki, którą uprawia, ale to, co ma w głowie.
Potwierdził to w 1990 r., kiedy zjednoczył
Niemcy. Potem nikt już nie kwestionował
jego wymowy.
A kiedy po drugiej stronie granicy nie-
miecko-niemieckiej przemawiał Erich
Honecker, jego język zdradzał nie tylko
fanatyzm i osobowość komunistycznego
przywódcy, lecz dla wrażliwych uszu był
odpychający. Słuchanie Honeckera razi-
ło, potęgowało dystans. Dziś, po latach,
można powiedzieć, że jego pozbawio-
na werwy i śladu charyzmy osobowość
i przede wszystkim jego język przyczyniły
się do fiaska projektu socjalizmu na nie-
mieckiej (wschodniej) ziemi. Honecker,
wbrew temu, co i jak mówił o rewolucyj-
nym duchu socjalizmu, był dla większości
mieszkańców NRD archetypem prowin-
cjonalnego drobnomieszczanina i mało-
miasteczkowego kołtuna. I takim językiem
się posługiwał.
Również zaraz po zjednoczeniu nie bra-
kowało dowcipów odnoszących się do ję-
zykowej specyfiki – a raczej odmienności
– wschodnich Niemiec. Regionalnym ję-
zykiem, niemal w całości odbiegającym
od Hochdeutsch, jest wspomniany saksoń-
ski. I to on głównie stał się ofiarą histo-
rycznego leksykalnego zbliżenia dwóch
podzielonych dotąd społeczeństw. Bo jaka
jest różnica między Turkiem z Berlina Za-
chodniego i mieszkańcem saksońskiego
Drezna? – pytano w jednym z dowcipów.
Turek mówi po niemiecku.
Luter i Biblia
Dziś odmienność saksońskiego jest już
oczywistością i rzadko kto zwraca na nią
uwagę. Tym bardziej że językoznawcy śle-
dzą rosnącą niechlujność w języku, której
źródłem jest rosnąca liczba wielojęzycz-
nych migrantów. Nie tylko zmieniają oni
obraz wielu miast, lecz także pozostawia-
ją ślady w niemieckiej kulturze, obyczaju
i przede wszystkim w języku. Jak daleko
idą te zmiany?
Straty notowane są przede wszystkim
w języku potocznym. Niemiecki codzien-
nej komunikacji redukowany jest do pro-
stych asocjacji. Poprawność językowa
staje się czymś obcym, forma komuni-
kacji zbliża się do prymitywnych gestów.
Rozbieżność między tym językiem a nie-
mieckim pisanym staje się coraz większa.
W wielu środowiskach wielkich miast – jak
w Berlinie – dominuje już tzw. Kiezdeutsch,
mieszanina niechlujnego niemieckiego
z językami migrantów. W efekcie substan-
cja kulturowego i cywilizacyjnego obiegu
staje się dla milionów mieszkańców Nie-
miec coraz mniej dostępna.
Tymczasem język niemiecki jest od cza-
sów Marcina Lutra fundamentem nie-
mieckości. Tomasz Mann pisał o wielkim
reformatorze, że jest w gruncie rzeczy
ojcem niemieckiego narodu. Nie byłoby
Lutra, nie byłoby świadomości wspólno-
ty, nie byłoby Niemców, jakich poznali
nasi przodkowie i jakich my znamy. Nie
byłoby niemieckiego, jednego dla wszyst-
kich języka.
A teraz w zasadzie nic nie stoi na prze-
szkodzie, żeby fundament jedności języ-
ka niemieckiego – Biblię przetłumaczoną
przez Lutra z greckiego na niemiecki – na-
zwać, o zgrozo!, „Luther’s Bibel”. n
58 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Viktor Orbán stał się najbardziej pojętnym uczniem Beniamina Netanjahu.
A według tych dwóch liderów Węgrzy i Izraelczycy są bardzo podobni do siebie.
Syjon nad Balatonem
ALEKSANDER KACZOROWSKI
Je
dnym z najbardziej zaskakują-
cych fenomenów politycznych
ostatnich lat jest alians przywód-
ców Węgier i Izraela, Viktora Or-
bána i Beniamina Netanjahu. Ci
dwaj politycy stali się wzorem do naśla-
dowania dla europejskiej skrajnej prawi-
cy i amerykańskich Republikanów. A ich
znaczenie jeszcze wzrosło po zwycięstwie
wyborczym Donalda Trumpa.
Orbán i Netanjahu są najbliższymi
sojusznikami prezydenta elekta USA.
Podobnie jak on nie liczą się z między-
narodową opinią publiczną, mają za nic
Unię Europejską, uważają NATO za re-
likt zimnej wojny. A największe europej-
skie państwa: Wielką Brytanię, Francję
i Niemcy – za multietniczne kolosy
na glinianych nogach. George Soros jest
dla nich śmiertelnym wrogiem, sponso-
rem masowych migracji, które uważają
za największe zagrożenie. Władimir Pu-
tin zaś partnerem, z którym należy roz-
mawiać o przyszłości Ukrainy i Bliskie-
go Wschodu. Europa Środkowa, będąca
od dekad buforem i klientem Zachodu,
ma być now ym punktem ciężkości
Starego Kontynentu, a Budapeszt – jego
symboliczną stolicą.
Jak to możliwe, że przywódca węgier-
skiej prawicy, która przecież nie rozliczy-
ła się z niechlubnych tradycji antysemic-
kich i współudziału w zagładzie Żydów,
stał się najbliższym partnerem polityka
będącego ideologicznym spadkobiercą
syjonizmu?
Orbán jest uczniem Netanjahu, a ide-
ologia jego partii Fidesz produktem wielo-
letniego procesu wychowawczego, w któ-
rym premier Izraela odegrał rolę mentora.
Podobieństwa ideologiczne są skutkiem,
© BALAZS MOHAI/EPA/PAP
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 59
nie zaś przyczyną zbliżenia tych polity-
ków. To Netanjahu wiele lat temu wpro-
wadził Orbána na republikańskie salony
w USA; to on polecił mu speców od mar-
ketingu politycznego, którzy wymyślili
zwycięską strategię wyborczą Fideszu
w 2010 r. i kolejne.
W naszym regionie, także w Polsce,
nie brakuje polityków, którzy chcieliby
uczynić swój kraj środkowoeuropejskim
Izraelem. Państwem dumnym ze swo-
jej historii i pionierem nowoczesnych
technologii, prowadzącym asertywną
(to eufemizm) politykę wobec sąsiadów.
Bezwzględnie egzekwującym interesy
narodowe oraz łączącym politykę de-
mograficzną i tożsamościową w uświę-
conym przez religię akcie inżynierii spo-
łecznej i kulturowej.
Wielu z nich zabiegało o względy Ne-
tanjahu, który wydaje się niezatapialny.
Niczym Noe – wbrew opinii części wybor-
ców, wbrew mediom i niechęci demokra-
tycznych prezydentów USA. Wbrew wyro-
kom izraelskich sądów i krytyce ze strony
instytucji międzynarodowych. Sześć razy
stał na czele rządu i najdłużej w histo-
rii Izraela sprawuje ten urząd. Coś nam
to przypomina? Tak, Orbán również pobił
ten rekord. I to jego Netanjahu namaścił
na swego wybrańca.
Przełomem w ich relacjach była wi-
zyta Orbána w Izraelu w 2005 r. Był on
wtedy przegranym politykiem, byłym
premierem i eksliberałem, dawnym
działaczem studenckim, który u schył-
ku komunizmu uwierzył w wolny rynek
i chciał, by na Węgrzech żyło się „jak
na Zachodzie” (przez chwilę studiował
nawet na Oksfordzie dzięki stypen-
dium Sorosa). W 1990 r. został posłem,
a trzy lata później szefem Fideszu, który
przypominał wówczas Kongres Libe-
ralno-Demokratyczny, pierwszą partię
Donalda Tuska.
Orbán zorientował się, że zabieganie
o względy budapeszteńskich salonów
to droga donikąd. I pod koniec ubiegłego
wieku ostro skręcił w prawo, by przejąć
tradycyjny elektorat węgierskiej prowin-
cji. Plan wypalił, on sam w wieku 35 lat
stanął na czele rządu koalicyjnego zło-
żonego z Fideszu, chadeków i drobnych
rolników. Po przegranych w yborach
w 2002 r. został z łatką polityka tolerują-
cego w swoim obozie jawnych antysemi-
tów. Ale za to przejął masę upadłościową
skłóconej, rozdrobnionej prawicy.
Orbán miał długie osiem lat, by za-
stanowić się, jak wrócić do władzy i już
jej nie oddać. Najważniejsze było odzy-
skanie centrowych wyborców – musiał
się uwiarygodnić w ich oczach (i odciąć
od środowisk antysemickich, które prze-
jął faszystowski Jobbik). Osiągnął ten cel
dzięki zainicjowanej w 2005 r. współ-
pracy z Netanjahu, ówczesnym mini-
strem finansów.
Netanjahu, starszy od Orbána o 13 lat,
chętnie się spotkał z węgierskim poli-
tykiem. Węgry, wraz z innymi krajami
Europy Środkowej, weszły rok wcześniej
do Unii Europejskiej i mogły się stać waż-
nym sojusznikiem Izraela w jego trud-
nych relacjach z UE. Nie bez znaczenia
był fakt, że nad Dunajem mieszka stu-
tysięczna społeczność żydowska, jedna
z najliczniejszych w Europie. Jednak-
że kluczem do ich współpracy okazał
się pragmatyczny stosunek do historii
i transakcyjny do polityki. A także wyjąt-
kowo zgodne pojmowanie losu „małych
narodów”.
Zgodnie z logiką Orbána i Netanjahu
Żydzi i Węgrzy są do siebie bardzo podob-
ni: skazani na wielkość lub unicestwie-
nie. Zachowują unikatową tożsamość
w otoczeniu, z którym nie mają wiele
wspólnego. Własne państwo jest ich na-
rodowym bastionem, którym nie mogą
się z nikim dzielić – na pewno nie z ludź-
mi innej rasy i wiary. Muszą w pełni kon-
trolować granice; tym bardziej że część
ziem, które uznają za swoje, wciąż znaj-
duje się poza nimi. Nikt więc nie będzie
im mówił, kogo mają wpuszczać do kra-
ju, a kogo nie.
Węgrzy i Żydzi prowadzą aktywną
politykę demograficzną: zachęcają
kobiety do rodzenia dzieci i sprowadzają
rodaków z diaspory. Nie akceptują muzuł-
manów; Izrael nie uznaje prawa „do po-
wrotu” Palestyńczyków, a Węgry po 2015 r.
zablokowały wprowadzenie unijnego sys-
temu kwot uchodźczych. Były za to kry-
tykowane przez Brukselę i organizacje
pozarządowe, ale dziś pod względem
stosunku do niekontrolowanej migracji
Orbán i Tusk w jednym stoją domu.
Gdyby Netanjahu był politykiem liberal-
nym czy lewicowym, być może zacząłby
rozmowę z Orbánem od wypomnienia mu
zbrodni na Żydach, popełnionych przez
kolaborujący z Hitlerem reżim Horthyego,
tamtejszych faszystów i węgierską armię.
Netanjahu nie zamierzał jednak wysłu-
chiwać przeprosin, a Orbán nie zamie-
rzał przepraszać.
Węgier pojechał do Izraela, by zapro-
ponować interes. Jako przyszły premier
zrobi wszystko, by uczcić pamięć ży-
dowskich ofiar wojny, i uczyni Węgry
bezpiecznym miejscem dla Żydów. Bę-
dzie też wspierał Izrael, choćby wbrew
Europie Zachodniej. Będzie zachęcał
do aliansu z Izraelem polityków z państw
Grupy Wyszehradzkiej: Polski, Czech
i Słowacji. W zamian prosi o współpracę
i pomoc w dotarciu do środowisk repu-
blikańskich w Ameryce.
Orbá n z naw ią zką w y w ią za ł się
ze swych obietnic. Odkąd wrócił do wła-
dzy w 2010 r., Węgry konsekwentnie zaj-
mują proizraelskie stanowisko na forum
Unii i ONZ. Podobnie jak Netanjahu, stu-
dził nadzieje związane z arabską wiosną
ludów, a podczas kryzysu uchodźczego
w 2015 r. ogrodził kraj drutem kolcza-
stym i zainicjował największą anty-
islamską kampanię w dziejach nowo-
czesnej Europy.
W lipcu 2017 r. Orbán zorganizował
spotkanie premierów Grupy Wyszeh-
radzkiej i Izraela. Podczas szczytu w Bu-
dapeszcie Netanjahu dał jasno do zro-
zumienia, że warunkiem pogłębienia
współpracy z Jerozolimą jest podjęcie
przez te kraje działań na rzecz zmiany
krytycznej polityki UE wobec konflik-
tu izraelsko-palestyńskiego. Innymi
słowy Polska, Czechy, Słowacja i Wę-
gry miały utworzyć proizraelskie lobby
w Unii Europejskiej.
PiS okazał się jednak zbyt zafiksowa-
ny na tzw. polityce historycznej, by pójść
drogą Orbána. Ponadto Jarosław Kaczyń-
ski nigdy nie był takim hegemonem pra-
wicy jak premier Węgier. W Budapeszcie
rząd reprezentowała Beata Szydło; w tym
czasie pisowscy propagandziści bredzi-
li o Międzymorzu i Polsce jako liderze
regionu. Dziś Polska nie ma żadnych
partnerów w Europie Środkowej poza
Czechami i państwami bałtyckimi. I nie
jest to „wina Tuska”, tylko skutek polityki
Orbána, który od lat systematycznie za-
cieśnia więzi z premierem Słowacji Ro-
bertem Ficą, byłym premierem Czech
Andrejem Babišem i prezydentem Serbii
Aleksandarem Vučiciem.
Przy tym wszystkim Orbán nie ma
kompleksu mesjańskiego. Nie twierdzi,
że Węgry są liderem regionu. Realizuje
własne interesy i szuka sojuszników. Ci
zaś lgną do niego, wiedząc, że ma dosko-
nałe relacje z Trumpem. Amerykańska
prasa od dawna wieszczy „orbanizację
Ameryki”; ćwierć wieku temu Węgrzy
jeździli po nauki do Waszyngtonu, ale te-
raz to Republikanie uczą się od premiera
Węgier, jak zdemolować system politycz-
ny i przekształcić liberalną demokrację
w demokratyczny autorytaryzm.
Na dodatek ów integralny nacjonalizm
Orbána i rewizjonistyczny syjonizm Ne-
tanjahu mają wspólne źródło: odrzuce-
nie wartości oświeceniowych, utożsa-
mianych dziś z liberalizmem. Z tego
60 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ Ś W I A T ]
Viktor Orbán pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie, 2018 r.
samego zatrutego źródła wydostają
się miazmaty amerykańskiej altprawi-
cy i trumpizmu, od dawna podskórnie
obecne w Partii Republikańskiej, a dziś
będące daniem głównym w jej politycz-
nym menu. Dotychczas chrześcijański
syjonizm był specjalnością fundamen-
talistycznych środowisk w Ameryce, po-
strzegających Izrael jako strażnika Ziemi
Świętej i obrońcę judeochrześcijańskiej
tradycji przed muzułmanami. Dziś ta-
kie postrzeganie Izraela jest powszechne
również w Europie.
Orbán jest najbardziej proizraelskim
premierem w dziejach Węgier. Od cza-
su ataku terrorystów z Hamasu na Izra-
el 7 października 2023 r. sprzeciwia się
wszelkim próbom potępienia na forum
międzynarodowym działań sił zbroj-
nych Izraela w Strefie Gazy czy w po-
łudniowym Libanie. Jego rząd zakazał
również organizowania jakichkolwiek
manifestacji propalestyńskich na tere-
nie Węgier.
Orbán jest też prekursorem proizra-
elskiego zwrotu europejskiej skrajnej
prawicy. Dziś tylko lewica i liberałowie
w Europie Zachodniej i USA oskarżają
Izrael o ludobójstwo. Prawica uważa,
że cel – zniszczenie Hamasu i Hezbolla-
hu, organizacji terrorystycznych sponso-
rowanych przez Iran – uświęca wszelkie
środki. W Polsce pogląd ten podzielają
wszystkie partie polityczne, z wyjątkiem
marginalnych ugrupowań lewicy (Ra-
zem) i skrajnej prawicy.
Wynika to z kompleksów wobec Izra-
ela, ze strachu przed oskarżeniami
o antysemityzm, z obojętności wobec
losu ludności cywilnej w Strefie Gazy
i Libanie oraz swoiście pojmowanego
realizmu politycznego. Ale takie sta-
nowisko nie ma żadnych konsekwen-
cji, gdyż żadna siła polityczna w Polsce
nie ma dziś bezpośredniego kontaktu
z Netanjahu.
Jego sojusznicy są gdzie indziej.
Na Węgrzech nawet Jobbik zrezygnował
z antysemickiej retoryki. W Amsterda-
mie po tym, jak 7 listopada propalestyń-
scy bojówkarze pobili kilkudziesięciu
izraelskich kibiców piłkarskich, Geert
Wilders, lider największego ugrupowa-
nia koalicji rządzącej, zażądał aresz-
towania i natychmiastowej deporta-
cji sprawców.
Partia Wolności Wildersa współtwo-
rzy w Parlamencie Europejskim trzecią
co do wielkości frakcję Patrioci dla Eu-
ropy, założoną w czerwcu 2024 r. przez
Orbána, Babiša oraz Herberta Kickla,
szefa Austriack iej Partii Wolności.
W skład frakcji wchodzą także m.in.
Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen,
Liga Matteo Salviniego i hiszpański Vox.
Wszystkie te ugrupowania łączą anty-
islamizm, eurosceptycyzm, chęć doga-
dania się z Kremlem i podziw dla Izraela.
Przyczyny tego fenomenu tkwią w dłu-
gofalowych trendach demograficznych
Starego Kontynentu. Chodzi o katastro-
falny spadek dzietności we wszystkich
państwach UE – zarówno tych, które pro-
wadzą aktywną politykę prorodzinną,
jak Francja, Czechy czy Węgry, jak i tych,
które tylko ją markują, jak Polska. Nie
ma w Europie kraju, którego populacja
wzrastałaby dzięki nowonarodzonym;
rośnie ona, głównie na Zachodzie, dzięki
migrantom, przede wszystkim z krajów
Bliskiego Wschodu i Afryki, a ostatnio
także Ukrainy.
Związane z tym wyzwania dla po-
czucia bezpieczeństwa i tożsamości
Europejczyków sprawiły, że w retoryce
skrajnej prawicy miejsce wyimaginowa-
nego Żyda zajęli muzułmanie i uchodź-
cy. Wzorem do naśladowania stali się
Izraelczycy, walczący o przetrwanie
z bronią w ręku i płodzący znacznie
więcej dzieci niż jakiekolwiek rozwinięte
społeczeństwo na świecie. Współczyn-
nik dzietności w Izraelu w 2022 r. wyniósł
2,89, w Polsce – 1,26, na Węgrzech – 1,56,
we Francji, będącej pod tym względem
liderem UE – 1,79.
Średnią w Izraelu zaw yżają orto-
doksyjni Żydzi; przeciętna rodzina ma
6–7 dzieci. Ale także nieortodoksyjne
Żydówki rodzą więcej dzieci niż Euro-
pejki oraz izraelskie Arabki, znacznie
powyżej progu zastępowalności poko-
leń, który wynosi 2,1. I – co najważniej-
sze – poziom dzietności wśród nieorto-
doksyjnych Żydówek, które po szkole
służą w wojsku, a potem idą na studia
i do pracy, nadal rośnie. To wypadkowa
polityki prorodzinnej państwa i ogólno-
narodowej kultury, w której posiadanie
dzieci jest cool.
Pomysł, że społeczeństwa europej-
skie mogą się upodobnić do izraelskie-
go, może wydawać się fantasmagorią.
Ale wielu Europejczyków wierzy, że jest
to możliwe. Wyborcy Orbána i Le Pen,
Wildersa i Salviniego chcą białej Europy
i państwa narodowego, które pomoże ro-
dzinom mieć tyle dzieci, ile tylko zechcą.
Niechęć do migrantów idzie w parze
z pogardą dla młodych wyemancypowa-
nych kobiet, które nie zamierzają mieć
dzieci. J.D. Vance, wiceprezydent elekt
USA, nazywa je „bezdzietnymi kocia-
rami”. I to właśnie one są największymi
przegranymi amerykańskich wyborów
i cywilizacyjnej zmiany, którą symboli-
zują Trump, Orbán i Netanjahu.
ALEKSANDER KACZOROWSKI
© MENAHEM KAHANA/AFP/EAST NEWS
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 61
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
16 listopada 1974 r. Ziemia stała się jednym z jaśniejszych punktów na radiowej mapie
Drogi Mlecznej. Ludzkość podjęła próbę kontaktu z obcą cywilizacją.
Głos w kosmos
F ŁUKASZ TYCHONIEC
ala o częstotliwości 2,38 GHz, podobna do tych
używanych do przesyłania sygnału wi-fi, rozpo-
częła swoją podróż przez przestrzeń kosmiczną.
1679 bitów poniosło informacje o formach ży-
cia, które po 3,7 mld lat ewolucji stały się zdolne
do komunikacji z otaczającym je wszechświatem
– Homo sapiens. Wiadomość wysłano 50 lat temu,
jednak wciąż nie osiągnęła celu podróży. Gromada
kulista M13 w gwiazdozbiorze Herkulesa znajduje się bowiem
na rubieżach naszej Galaktyki, jest odległa od nas o kilkanaście
trylionów (miliard miliardów) kilometrów. Sygnał przemierza-
jący przestrzeń ledwo wydostał się więc z naszego kosmicznego
podwórka, a do celu dotrze za ok. 25 tys. lat.
Można odnieść wrażenie, że nadawcy celowo wysłali wiado-
mość tak daleko. Sygnał nie dotrze bowiem do celu za ich życia.
Nawet jeśli pokona 25 tys. lat świetlnych, to u kresu podróży nie
napotka Mgławicy M13, wszystko bowiem we wszechświecie pły-
nie i nawet setki tysięcy gwiazd w gromadzie krążą we własnej
podróży wokół centrum Galaktyki. Sygnał pomknie zatem
Antena teleskopu Arecibo
w Portoryko, skąd wysłano
słynną wiadomość,
zawaliła się w 2020 r.
© DORA RAMIREZ/SHUTTERSTOCK
62 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
zapewne dużo dalej. W praktyce była to więc raczej demon-
stracja możliwości niż prawdziwa próba kontaktu. Wydaje się,
że najważniejszym odbiorcą byli mieszkańcy Ziemi, do których
nadawcy zdawali się mówić: „Droga ludzkości, jesteśmy w stanie
stać się zauważalni dla naszych kosmicznych sąsiadów. Co za-
mierzamy z tym zrobić?”.
Przewodnik w pikselach
Treść wiadomości przygotowali astronom Frank Drake wraz
ze swoimi studentami Richardem Isaacmanem i Lindą May
oraz z Jamesem C.G. Walkerem, pracownikiem teleskopu Are-
cibo. Swoje trzy grosze dorzucił też legendarny popularyzator
astronomii i autor książki „Kontakt” Carl Sagan.
Okazją do jej wysłania było zwieńczenie prac nad moder-
nizacją teleskopu Arecibo w Portoryko i zademonstrowanie
mocy jego 306-metrowej anteny, dziś będącej już tylko wspo-
mnieniem przeszłości (zaniedbywana przez lata uległa bez-
powrotnemu zniszczeniu w 2020 r.). Wysłany z anteny strumień
fotonów był potężną wiązką energii – bez problemu mógł zostać
zaobserwowany gdziekolwiek w naszej Galaktyce (oczywiście
pod warunkiem że obcy wiedzą, gdzie szukać, i mają podobny
teleskop). Tzw. wiadomość Arecibo zdobyła medialne nagłówki
i wzbudziła szereg kontrowersji. Pojawiały się głosy, że naraża-
my się na wykrycie przez wrogo nastawionych obcych, i pyta-
nia o to, kto powinien decydować o treści i w ogóle o podjęciu
tego rodzaju konwersacji.
„List” sprzed pół wieku był swego rodzaju przewodnikiem
po życiu na Ziemi. Zaczynał się od prostej prezentacji języka,
w którym go zapisano: rzędu cyfr od 1 do 9 w formacie binar-
nym. Wiadomość kodowała kluczowe dla życia pierwiastki:
wodór, węgiel, azot, tlen i fosfor, podając następnie ich ilości
w kluczowych nukleotydach tworzących DNA. Wysyłając ją,
możemy przynajmniej zaspokoić ciekawość odległych obcych,
zadających sobie być może te same pytania, co my. Czy jeśli ist-
nieje inne biologiczne życie we wszechświecie, to jest podobne
do naszego? Czy składa się z tych samych budulców co nasze?
Dalsza część wiadomości była graficzna. Sygnał binarny
kodował piksele, które tworzyły obraz: ludzką sylwetkę i po-
dwójną helisę DNA. W jej centrum pojawiała się informacja
o długości ludzkiego DNA. W 1974 r. szacowano ją na 4,3 mld
par nukleotydów, dziś mówi się o 3 mld. Nie tylko ta informacja
jest już nieaktualna – w 1974 r. Ziemię zamieszkiwało 4,3 mld
ludzi, obecnie to już ponad 8 mld. Potencjalni odbiorcy dowie-
dzą się też nieco o naszym kosmicznym podwórku. W wiado-
mości opisano graficznie Słońce i planety (z Plutonem). Trzecia
od Słońca planeta została wyróżniona, na rysunku wysuwała
się w stronę binarnego ludzika, sugerując, gdzie szukać jedy-
nego zamieszkanego miejsca w Układzie Słonecznym. Wia-
domość wieńczył schemat teleskopu Arecibo i jego rozmiar:
2430 jednostek długości fali sygnału (126 mm) daje dokładnie
306,2 m. To średnica anteny.
Luki w opowieści
Popkultura jest pełna przeróżnych wersji interakcji dwóch
kosmicznych inteligencji. Niektóre są agresywne, inne mniej,
zdarzają się też pokojowo nastawione. Jednym z ciekaw-
szych przykładów jest popularna seria „Problem trzech ciał”
chińskiego pisarza Liu Cixina, która doczekała się serialowej
adaptacji.
Główna bohaterka, znajdując sposób na komunikację z obcą
cywilizacją (również za pomocą teleskopu radiowego), podej-
muje samodzielną decyzję w imieniu całej ludzkości. Mimo
świadomości, że ta cywilizacja nie jest do Ziemian przyjaźnie
nastawiona, zaprasza ją do nas, mówiąc z rezygnacją: „Pomogę
wam podbić ten świat. Nasza cywilizacja nie jest już w stanie
sama rozwiązywać swoich problemów”. Dziś, z coraz większym
niepokojem obserwując zmiany klimatu, też możemy się zasta-
nawiać, czy za 25 tys. lat tę planetę będą jeszcze zamieszkiwać
inteligentne stworzenia.
Wiadomość Arecibo była w swojej treści bardzo „mate-
rialna”. Mówiła, ile nas jest (było), ale nie opisywała, jacy
jesteśmy. Nie przedstawiała relacji, jakie tworzą ludzie. Nie
wspominała, że połowa z nich żyje w biedzie, a 20 proc. świa-
towych zasobów należy do 1 proc. mieszkańców. Tak było
w 1974 r. Dziś poziom względnej biedy stopniał do zaledwie
9 proc., ale w garści 1 proc. najbogatszych znajduje się już
35 proc. zasobów.
Miedziane dyski z informacjami o mieszkańcach Ziemi
umieszczone w sondach Voyager 1 i 2 w 1977 r.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 63
Jedynym żyjącym gatunkiem opisanym w wiadomości jest
Homo sapiens. Autorzy nie wspomnieli, że to właśnie ten je-
den gatunek jest w dużej mierze odpowiedzialny za masowe
wymieranie tysięcy innych dzielących z nim planetę. Nie spo-
sób nawet się tu dowiedzieć, czy jesteśmy cywilizacją, z którą
warto wchodzić w kontakt. Te przemilczenia są zrozumiałe
z naukowego punktu widzenia – biologia i fizyka nie pytają
o ocenę ludzkich działań, co nie znaczy, że tych pytań nie
powinni sobie stawiać nadawcy.
Od tamtej pory pojawiło się wiele pomysłów na między-
gwiezdną komunikację. Dyskusja dziś dotyczy też nie tylko
tego, czy warto wysyłać wiadomości, ale i co powinny one za-
wierać. Trzeba się zatem ponownie zastanowić, jakie pojęcia
są we wszechświecie uniwersalne. Być może niekoniecznie
te związane z ziemską matematyką.
Nowa wiadomość, Beacon in the Galaxy (BITG – galaktyczna
latarnia morska), zaproponowana w 2022 r. przez naukowców
m.in. z Jet Propulsion Lab, University of Cambridge i SETI In-
stitute, ma zawierać np. opis spektrum atomu wodoru, najpow-
szechniejszego pierwiastka we wszechświecie. Nie ulega wątpli-
wości, że istoty, które budują teleskopy radiowe, znają dobrze
zasady emisji wodoru. Jego właściwości mogą zatem posłużyć
jako uniwersalny alfabet. BITG proponuje również prezentację
naszej skali czasu od Wielkiego Wybuchu, też uniwersalną dla
wszelkich odbiorców. Wiadomość ta stara się jednak znacznie
dokładniej opisać nasze położenie w Galaktyce, odnosząc się
do tysięcy gromad kulistych w Drodze Mlecznej, oraz przedsta-
wia dużo dokładniejszy opis kluczowych wydarzeń i dokonań
ziemskiej cywilizacji.
Komunikacja międzygwiezdna to nietrywialna sprawa. Trze-
ba wziąć pod uwagę, że prędkość przesyłania informacji ma
swoje ograniczenia: wszelki wysłany przez nas sygnał będzie
mknąć z oszałamiającą prędkością 300 tys. metrów na sekundę,
ale i tak jego podróż do najbliższej znanej nam gwiazdy potrwa
ponad cztery lata. Drugie tyle będziemy czekać na odpowiedź,
jeśli nastąpi natychmiast po odebraniu wiadomości. Przypo-
mina to nieco sytuację rozbitków rozrzuconych na ogromnym
archipelagu, wysyłających wiadomości w butelce, bez więk-
szych nadziei na odpowiedź.
Oczywiście poza wiązką promieniowania elektromagnetycz-
nego można nadać też „fizyczny” list. Jednak to bardzo nieprak-
tyczne. Co prawda wysłane sondami Voyager wiadomości wy-
glądają całkiem wdzięcznie, np. złota płyta z zakodowanymi
powitaniami w kilkudziesięciu językach, ale zasięg jest znikomy.
Równanie
do nieskończoności
Amerykański astronom Frank Drake
(1930–2022), jeden z autorów wiado-
mości Arecibo, sformułował równa-
nie pomocne w oszacowaniu liczby
cywilizacji pozaziemskich w naszej
Galaktyce, z którymi można nawiązać
kontakt. Oceniał, że może ich być
od tysiąca do stu milionów. W istocie
jest to zmatematyzowane rozważa-
nie na temat prawdopodobieństwa
istnienia inteligencji pozaziemskiej.
Równanie, zaczynając od średniego
tempa powstawania gwiazd w Ga-
laktyce, określa ciąg warunków: jaka
część gwiazd posiada planety, na ilu
z nich mogłoby się utrzymać życie oraz
na ilu rzeczywiście się ono rozwinie.
To jednak nie wystarczy – musi to być
życie inteligentne, które wykształciło
zdolność międzygwiezdnej komu-
nikacji. Na koniec jeszcze musimy
uwzględnić czas, w jakim cywilizacja
rozwinie się do poziomu, który umoż-
liwi jej kontakt z innymi mieszkańcami
wszechświata. Równanie jest obarczo-
ne wieloma niepewnościami.
Sonda sprzed 40 lat zaledwie niedawno wykroczyła poza ofi-
cjalną granicę Układu Słonecznego. Trzeba jednak przyznać,
że znalezienie takiej wiadomości będzie dużo bardziej dono-
śnym i namacalnym dowodem inteligencji we wszechświecie.
Życie w ukryciu
Co więc nam pozostało? Czy jako myślący gatunek jesteśmy
skazani na samotność? Czy żyjemy w przepastnym, niewyobra-
żalnie wręcz wielkim wszechświecie bez realnej możliwości
komunikacji ani podróży do innych światów? Choć możemy
mieć nadzieję na postęp nauki, skończona prędkość światła
pozostaje nieubłagalna. Być może jednak w odmętach teorii
względności kryją się sztuczki, których możemy użyć?
Na przykład teoretycznie możliwe jest istnienie „skrótów”
w czasoprzestrzeni (wormholes). Czy dzięki wielowymiarowej
naturze przestrzeni dałoby się nieco nagiąć ją do naszej woli
i skrócić dystans między gwiazdami? Wprawdzie podróże tymi
teoretycznymi tunelami zapewne wymagają ogromnej energii,
ale może przesyłanie informacji wyszłoby taniej?
A może my, ludzie o skończonym i dość krótkim – w kosmicz-
nych skalach czasu – życiu, jesteśmy wiecznie niecierpliwi?
Może na czas warto spojrzeć z perspektywy cywilizacyjnej?
W końcu jeżeli kiedyś dojdzie do kontaktu z obcą cywiliza-
cją, to nie będzie sobie ona zaprzątać głowy kwestiami naszej
polityki międzynarodowej. Dla obcych będziemy po prostu
Ziemianami. I może dlatego warto już teraz, z myślą o przy-
szłych pokoleniach, tworzyć projekty nie na lata ani dekady,
ale tysiąclecia?
Odkrycia tysięcy planet pozasłonecznych, również wokół
gwiazd bardzo nam bliskich, na pewno rozbudzają wyobraź-
nię. I rodzą kolejne pytania. Czy znajdziemy skuteczny sposób,
aby stać się słyszalni we wszechświecie? A przeciwnicy nie-
skoordynowanego wysyłania wiadomości w przestrzeń radzą
najpierw nauczyć się słuchać, zanim zacznie się krzyczeć.
Równanie Drake’a z 1961 r., choć pełne niepewności, su-
geruje istnienie tysięcy, jeśli nie milionów cywilizacji poza-
ziemskich. Dotychczasowe bezowocne nasłuchiwanie rodzi
pytanie, czy Oni milczą celowo? Może rzeczywiście nasłu-
chują, zamiast krzyczeć? Dwie skrajne interpretacje są na-
stępujące: albo jesteśmy zupełnie sami, albo wszechświat jest
pełen inteligentnego życia, które jednak z jakiegoś powodu
postanawia pozostać w ukryciu. Obie perspektywy wywołują
dreszcz na plecach.
ŁUKASZ TYCHONIEC
© TONY4URBAN/SHUTTERSTOCK, SCHAGER/SHUTTERSTOCK, SCIENCE PHOTO LIBRARY/EAST NEWS
64 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
Jakość pracy naukowej próbujemy oceniać metodami hurtowymi
i biurokratycznymi. A można inaczej.
Jak zważyć naukowca
Dr hab. Maciej J. Nowak, profesor
Zachodniopomorskiego Uniwersytetu
Technologicznego w Szczecinie, kierownik Katedry
Nieruchomości na Wydziale Ekonomicznym ZUT.
MACIEJ J. NOWAK
S
prawa wydaje się prosta: rolą na-
ukowca jest ambitna praca na-
ukowa, aktywny udział w dyskusji
naukowej, a ujmując to patetycz-
niej: podążanie śladami Marii
Skłodowskiej-Curie… Problem pojawia się,
gdy rzeczonego uczonego trzeba z efektów
jego pracy rozliczyć. W Polsce wpadliśmy
po uszy w pułapkę. Próbujemy metodami
biurokratycznymi uniwersalnie „ważyć” ja-
kość pracy. Cytując Stefana Kisielewskiego:
bohatersko rozwiązujemy problemy, które
sami wywołaliśmy.
Zacznijmy od funkcjonującego podej-
ścia, zgodnie z którym czasopisma nauko-
we mają przyznane określone ministerial-
ne punkty i właśnie wysokość punktacji
warunkuje jakość naukowców i poszcze-
gólnych ośrodków naukowych. Jest ono
z jednej strony masowo krytykowane
(„punktoza”), ale z drugiej – powszechnie
stosowane. Władze uczelni, wydziałów,
rady dyscyplin, nie mając innego wyjścia,
gorączkowo zachęcają swoich pracow-
ników do popełniania wysoko punkto-
wanych artykułów. To z nich będą potem
rozliczane. Realna wartość tekstu nie jest
już specjalnie przedmiotem dyskusji.
Jedną z alternatyw jest zliczanie cyto-
wań: zgodnie z tym ujęciem, jeśli dana
publikacja jest szeroko cytowana w kolej-
nych, ma wartość naukową. Jednak i w tym
przypadku pojawiają się komplikacje.
Po pierwsze, w poszczególnych dyscy-
plinach (a nawet tematach badawczych)
liczba cytowań jest zróżnicowana. Inaczej
wygląda w przypadku chemii czy medy-
cyny, inaczej w części nauk społecznych
czy humanistycznych. Ponadto część
autorów nie dysponuje środkami, żeby
zagwarantować otwarty dostęp do publi-
kacji. To zaś oznacza mniejszą liczbę cyto-
wań. Inny problem to sztuczne nabijanie
cytowań (vide odwołujące się wzajemnie
do siebie „spółdzielnie” autorów). Po-
jawia się też problem publikacji polsko-
języcznych. Prace z zakresu nauk hu-
manistycznych i częściowo społecznych
mają swoją specyfikę – typowo polskie
tematy, również zasługujące na pogłębio-
ne analizy. Publikacje takie będą się miały
nijak do powszechnie uznanych wskaźni-
ków cytowań.
P
roblematyczne byłoby również odwo-
ływanie się do samej liczby publikacji.
Często stanowi ona podstawę do oce-
ny – w myśl kryterium, że im więcej, tym
lepiej. Niektórzy jednak uważają, że po-
ważny naukowiec powinien publikować
mało, a dobrze. Oba podejścia muszą być
zatem zniuansowane. Zdarzają się bowiem
np. dopisywacze, czyli osoby niewnoszące
(delikatnie to ujmując) znaczącego wkładu
do artykułów, ale z różnych pozameryto-
rycznych względów dołączane do zespo-
łów autorskich. Szczególnie bulwersuje,
gdy takiej praktyki oczekuje kierownik jed-
nostki od swoich pracowników. Są też te-
maty badawcze generujące większą liczbę
publikacji w krótkim czasie. A w naukach
humanistycznych i społecznych to właśnie
dobre pisanie jest jednym z kluczowych
elementów pracy naukowej.
Im większą liczbę osób poddajemy
w sferze naukowej rozliczeniom opartym
na sztywnych, biurokratycznych kryte-
riach, tym większe zamieszanie wprowa-
dzamy i tym bardziej oddalamy się od oce-
ny merytorycznej. Ta natomiast powinna
obejmować nie całościowy dorobek jed-
nostek naukowych, ale poszczególnych
naukowców lub mniejszych zespołów ba-
dawczych. Tylko wtedy można spokojnie
wyważyć, czy większa liczba publikacji,
wyższy indeks Hirscha, przekłada się na re-
alną wartość. Oczywiście oceny takie będą
bardziej subiektywne. Niemniej to właśnie
na nich oparta jest nauka.
Dl
atego sensownym rozwiązaniem
byłoby weryfikowanie dorobku jed-
nostek naukowych w innej niż obecnie
formie: naukowych recenzji. Syntetycz-
nie rzecz ujmując, polegałoby to na tym,
że dana jednostka przedstawiałaby okre-
śloną liczbę publikacji przygotowanych
przez jej pracowników, poddawanych na-
stępnie eksperckiej ocenie zewnętrznych
recenzentów (jeśli tylko specyfika danej
dyscypliny by to umożliwiała – uznanych
zagranicznych naukowców). Recenzenci
ci wypowiadaliby się na temat wartości
dorobku przedstawicieli danej dyscypliny
bez zwracania uwagi na polskie punkty ani
wszelakie biurokratyczne pomysły. Z jed-
nej strony znaliby specyfikę określonych
tematów, a z drugiej – wychwytywali bez
większego problemu wszelkie złe praktyki.
To rozwiązanie nie jest idealne: wy-
zwaniem byłoby możliwe zróżnicowane
podejście poszczególnych recenzentów.
Miałoby jednak jeszcze jeden walor. W każ-
dej jednostce trzeba byłoby wyznaczyć
pracowników szczególnie odpowiedzial-
nych za wartość naukową publikacji pod-
dawanych ocenie. Konsekwencją takiej
odpowiedzialności byłyby jednak zmiany
instytucjonalne, związane ze stworzeniem
wskazanej grupie szczególnie dogodnych
warunków pracy. Mogłoby to doprowadzić
do szerszego (również instytucjonalnego)
wsparcia najbardziej ambitnej nauki.
O
czywiście problemy dotyczące ewa-
luacji nauki polskiej to swoisty węzeł
gordyjski. Powyżej zasygnalizowano moż-
liwy kierunek zmian, przy pełnej świado-
mości potencjalnych wyzwań i barier.
Warto jednak szukać takich rozwiązań.
Na pewno nie będą one gorsze od obo-
wiązujących, tak mocno wypaczających
współczesny system nauki. n
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 65
W systemie polskiej nauki rozwija się rak patologicznej ewaluacji.
Konieczne jest radykalne cięcie.
Przepis na patologię
Prof. Grzegorz Gorzelak jest ekonomistą,
autorem i redaktorem ponad 60 książek.
W latach 1996–2016 kierował Centrum Europejskich
Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG)
na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie pracuje
w Instytucie Wsi i Rolnictwa PAN.
GRZEGORZ GORZELAK
Co
raz żywsza dyskusja o Pol-
skiej Akademii Nauk przesłania
znacznie ważniejsze problemy
polskiej nauki. Największym
jest oczywiście jej skrajne nie-
dofinansowanie, którego końca nie widać
(o nauce w ogóle nie mówiono podczas
debat nad budżetem). Jednocześnie we-
wnątrz jej systemu rozwija się równie
groźny rak patologicznej ewaluacji. Oto
przebieg choroby.
1U
mawiacie się z kilkoma (może was
być nawet dziesiątka) kolegami/kole-
żankami z różnych instytucji naukowych
(mogą być z tej samej uczelni, ale koniecz-
nie z różnych wydziałów).
2P
iszecie tekst po angielsku odpowia-
dający formalnym wymogom artyku-
łów naukowych: postawienie problemu,
przegląd literatury, założenia „teoretycz-
ne”, opis danych, wyniki obliczeń (im bar-
dziej skomplikowane i modne, tym lepiej),
dyskusja, wnioski. Problem naukowy jest
nieważny, może to być np. „badanie świa-
domości na temat energii odnawialnej
w województwie X”, czyli coś na poziomie
pracy magisterskiej. Możecie skopiować
(z niewielkimi redakcyjnymi zmianami)
swoje wcześniejsze elukubracje z po-
przednich publikacji.
3W
ysyłacie tekst do jednego z wysoko
punktowanych (100–140 pkt) przez Mi-
nisterstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
(MNiSW ) czasopism w wydawnictwie
MDPI. Płacicie ok. 2 tys. franków szwaj-
carskich, choć jeżeli recenzowaliście już
dla nich jakieś teksty, być może mniej.
Może to być jakieś inne pismo otwartego
dostępu, np. greckie (100 pkt), choć już
za 3 tys. euro.
4D
ostajecie pozytywną albo tylko łagod-
ną recenzję (Grecy w recenzje nawet
się nie bawią) i po kilku tygodniach artykuł
jest w internecie, a punkty ministerialne
lądują na waszych kontach. Uwaga: o ile
koszt przypadający na jedną instytucję
jest zmniejszony tyle razy, ilu jest współ-
autorów/współautorek, to punkty ulegają
cudownemu pomnożeniu, ponieważ każ-
dy/każda z was otrzymuje je osobno.
Cztery takie zabiegi i macie wypełnio-
ne „sloty”, a wasze instytucje gromadzą
punkty pozwalające im na zajęcie czoło-
wych miejsc kraju w danych dyscyplinach,
stając się „jednostkami referencyjnymi”.
Otrzymują kategorię A, która pozwala
na uzyskanie w kolejnych latach – do na-
stępnej „ewaluacji” – wyższego finansowa-
nia ze strony MNiSW.
Oc
zy wiście nie wszystkie polskie
publikacje w MDPI są słabe. Prze-
ważają jednak teksty o kilku tylko cyto-
waniach lub nawet z kontem zerowym.
Wyraźna nadreprezentacja polskich
autorów, szczególnie w naukach spo-
łeczno-ekonomicznych, to dowód na to,
że MDPI i inne tego typu wydawnictwa
są sposobem na radzenie sobie z idio-
tycznym systemem ewaluacji w polskiej
nauce. Warto prześledzić dynamikę
publikacji w najwyżej punktowanym
„Energies” (140 pkt MNiSW): w 2016 r.
było ich 6, w 2017 r. – 28. Boom nastąpił
w 2020 r., kiedy Polacy zamieścili tam
873 artykuły, a w 2021 r. już 1833, więcej
niż Chińczycy. W latach 2020–24 polscy
autorzy dostarczyli aż 16,5 proc. wszyst-
kich artykułów w „Energies”.
Czy można więc dziwić się kierownikom
placówek naukowych, że dylemat „co” czy
„gdzie” publikować, rozstrzygają na rzecz
drugiej możliwości? Ci uczciwsi zdają so-
bie przynajmniej sprawę z jego istnienia,
ci sprytniejsi go nie zauważają. Znany mi
jest przykład wybitnej w swojej dziedzinie
uczonej o niekwestionowanym międzyna-
rodowym dorobku, odwołanej w tajnym
głosowaniu z kierowania radą dyscypliny
w jednym z uniwersytetów, bo przeciw-
stawiała się publikowaniu w „Sustain-
ability” lub „Risks” (100 pkt MNiSW) czy
„Energies”. Młodzi adepci nauki są często
zmuszani do przedkładania sprytu i cwa-
niactwa nad prowadzenie rzetelnych
badań i poddawanie ich wyników wnikli-
wym ocenom.
J
ednocześnie najważniejsze polskie cza-
sopismo ekonomiczne o ponad 120-let-
niej tradycji – „Ekonomista” – ma tylko
40 pkt MNiSW! Takich poważnych, lecz
nisko punktowanych polskich pism jest
więcej i mają trudności z wypełnieniem
kolejnych numerów, bo piszą do nich
znajdujący się w mniejszości autorzy wy-
bierający „co publikować”, a nie „gdzie
szukać łatwych punktów”. Dodatkowe za-
mieszanie wprowadziły aktualne władze
MNiSW, które z początkiem 2024 r. skaso-
wały wszystkie ostatnie zmiany w punk-
tacji czasopism wprowadzone przez nie-
sławnej pamięci ministra Przemysława
Czarnka, w tym także te, które poważnym
polskim periodykom przydały należną im
wysoką punktację.
Ewaluacji w polskiej nauce nie da się
naprawić. Trzeba ją zawiesić do czasu
wprowadzenia nowych zasad, nie do-
konując oceny placówek naukow ych
w przewidzianym terminie 2026 r., lecz
utrzymując oceny z 2022 r. Przerwiemy
w ten sposób patologię. Czy jest to jednak
możliwe, skoro niektórzy przedstawicie-
le kierownictwa obecnego MNiSW mają
po kilka, a nawet kilkanaście publikacji
(owszem, niektóre są cytowane) w MDPI?
Biedna ta polska nauka, nie tylko w wy-
miarze finansowym, ale też organizacyj-
nym. I etycznym. n
© ZUT, MIKOŁAJ STARZYŃSKI
B
ocian to jeden z symboli Polski,
a bocianie gniazda należą od
wieków do naszego krajobrazu. Kie-
dyś można było je wypatrzyć przede
wszystkim na drzewach, dachach do-
mów czy kopcach siana. Bocian biały
najbardziej kojarzy nam się z wiosną,
z budzącą się do życia przyrodą i siel-
skimi klimatami wsi. To nie przypadek:
ponad 65 proc. światowej populacji
tego gatunku zamieszkuje właśnie
przestrzeń naszego kraju. Bociany
przybywają do nas z początkiem wio-
sny. Najpierw przylatują samce – ich
zadaniem jest rozpoznanie terenu –
a po kilku dniach dołączają samice.
Ze względu na smukłą sylwetkę
gniazda zakładają wysoko, bo trudno
byłoby im budować je na niższych te-
renach. Po zagnieżdżeniu jaja wysia-
dywane są przez oboje rodziców. Jeśli
w okolicy będzie wystarczająca ilość
pokarmu, ptaki wrócą w kolejnych la-
tach. Bocian biały to mięsożerca – zja-
da owady, ryby, płazy, gady, małe ssaki
i ptaki. Popularny w Polsce przesąd, że
te ptaki zajadają się żabami, jest zde-
cydowanie wyolbrzymiony.
Bocian zakłada gniazdo najczęściej
blisko człowieka. W dawnych czasach
gniazdo umiejscowione w obrębie da-
nego gospodarstwa było zawsze mile
widziane. Powszechnie wierzono, że
bociany nie tylko wyczuwają złych
ludzi, ale też nie godzą się na niewła-
ściwe czyny. Konsekwencją nieodpo-
wiedniego zachowania mieszkańców
gospodarstwa miało być opuszczenie
przez bociany dotychczasowego lo-
kum. Co gorsza, bociany miały tam już
nigdy nie wrócić, a właściciele domo-
stwa, z którego one się wyprowadziły,
tracili szansę na szczęście. Tak więc
gospodarze dbali o swoich lokatorów.
Na przestrzeni lat wiele się zmie-
niło także pod względem bocianich
zwyczajów. Teraz w ponad 70 proc.
przypadków bociany zakładają gniaz-
da na infrastrukturze energetycznej,
a mówiąc dokładniej – na słupach
elektroenergetycznych. W takiej sytu-
acji to energetycy stali się wsparciem
dla tych migrujących ptaków. Mając na
uwadze bezpieczeństwo infrastruktu-
ry elektroenergetycznej, jak również
samych bocianów, pracownicy PGE
Dystrybucja zakładają specjalne plat-
formy ponad słupami energetycznymi.
Zabezpieczają one sieć przed korozją
i awaryjnymi włączeniami, a samego
ptaka przed śmiercią w wyniku poraże-
nia prądem. Obecnie na obszarze PGE
Dystrybucja zamontowane jest blisko
30 tysięcy platform, z czego blisko po-
łowa na terenie białostockiego oddzia-
łu PGE Dystrybucja. Tylko w 2023 r.
zamontowano około tysiąca platform.
Od lat dystrybucyjna spółka z Gru-
py PGE współpracuje z Małopolskim
Towarzystwem Ornitologicznym, któ-
re jest inicjatorem „Programu pozna-
nia i ochrony bociana białego w Pol-
sce”, realizowanego przy wydatnej
pomocy wszystkich firm energetycz-
nych w Polsce. Corocznie energetycy
wspierają ornitologów w obrączkowa-
niu młodych bocianów. W poprzednim
roku zaobrączkowano ich 894 w 362
gniazdach. Wspólnie wyposażono tak-
że dziewięć bocianów w urządzenia
GPS, aby móc analizować ich lokaliza-
cję i trasy migracji. W tym roku reali-
zowany jest 8. Międzynarodowy Spis
Bociana Białego, który odbywa się
raz na dziesięć lat. Zaangażowaliśmy
się w ten projekt, przekazując posia-
dane informacje o lokalizacji gniazd na
swoim majątku sieciowym. Te działa-
nia umożliwiają poznanie trasy migra-
cji ptaków, ich obyczaje oraz biologię
lęgową, a także są okazją do ważenia
i mierzenia bocianów.
Z
nacznie trudniej niż bociana
spotkać sokoła wędrownego.
To gatunek średniego ptaka drapież-
nego, których żyje w Polsce zaledwie
kilkadziesiąt par. Nic zatem dziwnego,
że są one objęte ochroną gatunkową
ścisłą. To najszybsze zwierzę na świe-
cie! Podczas pikowania sokół może
osiągnąć prędkość aż 380 km/godz.
Co ciekawe, sokół wędrowny wbrew
swojej nazwie gatunkowej jest ptakiem
osiadłym. Dorosłe sokoły przez cały
rok przebywają w okolicach swoich re-
wirów lęgowych. Wędrówki odbywają
jedynie młode osobniki.
Od ponad dziesięciu lat na nie-
czynnym kominie PGE Toruń znajdu-
je się gniazdo sokołów wędrownych,
a od 2018 roku ptaki rozpoczęły w nim
okres lęgowy. W 2019 r. PGE Energia
Ciepła i PGE Toruń we współpracy
ze Stowarzyszeniem na rzecz Dzi-
kich Zwierząt „Sokół” zamontowały
w gnieździe specjalne kamery. Dzięki
temu można na bieżąco śledzić życie
sokołów wędrownych na kominie PGE
Toruń. W tym roku toruńskie sokoły
wędrowne – Torka i Torek – doczekały
się czwórki potomstwa. Od momen-
tu przygotowania przez PGE Energia
Ciepła i PGE Toruń podglądu corocz-
nie organizowane są konkursy dla
internautów na imiona dla młodych
sokołów. Miejsce gniazdowania toruń-
skich sokołów na nieczynnym komi-
nie PGE Toruń wskazuje mural sokoła
wędrownego namalowany na wyso-
kości 110 metrów w listopadzie 2021 r.
Ma on wymiary 7,5 x 15 m i widoczny
Infrastruktura energetyczna oraz ciepłownicza może
na wiele sposobów służyć zwierzętom i pomagać
w ich badaniu. Oto ciekawe historie bocianów,
sokołów i pszczół z różnych części naszego kraju.
Dobra energia dla przyrody
fot. z archiwum Stowarzyszenia na Rzecz Dzikich Zwierząt Sokół.
ARTYKUŁ SPONSOROWANY
jest z dużej odległości, bo nieczynny
komin PGE Toruń to najwyższy obiekt
w regionie.
Samicę sokoła Wrotkę, krążącą
w okolicy Oddziału Elektrociepłownia
w Lublinie Wrotków, po raz pierwszy
zaobserwowano w 2015 r. Rok później
na kominie na wysokości 120 metrów
została zamontowana budka lęgowa.
W 2017 r. samica znalazła partnera,
a w kolejnym roku para doczekała się po
raz pierwszy potomstwa. Przez siedem
lat Wrotka zniosła w sumie 35 jaj, z któ-
rych wykluły się 23 pisklęta. Tegoroczne
młode otrzymały imiona Borowy, Shani
i Chmielowa. Od 2019 r. los lubelskich
sokołów można śledzić za pomocą za-
montowanych w gnieździe kamer.
Gdyńska elektrociepłownia z dumą
od dekady chwaliła się nietypowymi
lokatorami na swoim kominie – parą
sokołów wędrownych o imionach Bry-
za i Bosman. Od 2016 r. możemy ich
życie podglądać w sieci. Na począt-
ku 2024 r. Bryza została odnaleziona
martwa, co wzbudziło troskę wielu
mieszkańców Gdyni o dalszy los Bos-
mana. Na szczęście Bosman nie pozo-
stał długo sam, bo regularnie zaczęła
go odwiedzać samiczka z Redy o imie-
niu Koksinka. Dzisiaj Bosman i Koksin-
ka szczęśliwie doczekali się 4 potom-
ków. W sumie z gniazda na kominie EC
Gdynia wyfrunęły już 33 sokoły.
N
ie tylko ptaki, ale też owady
mogą harmonijnie współżyć
z infrastrukturą energetyczną. Nie-
które z nich znalazły dom na terenach
elektrociepłowni z Grupy PGE. Bez
pszczół świat, który znamy, zmieniłby
się nie do poznania. Naukowcy szacu-
ją, że aż 80 proc. kwitnących i owocu-
jących roślin istnieje dzięki pszczołom.
Niestety, w ostatnich latach coraz czę-
ściej słyszymy o ginących populacjach
tych owadów. Powodów jest wiele.
Począwszy od naturalnych zagrożeń,
jak szerszenie i osy, a kończąc na dzia-
łalności człowieka. Los pszczół nie jest
jednak wszystkim obojętny.
W gorzowskim Oddziale PGE Ener-
gia Ciepła znajduje się ponad 65 uli,
w których żyje około 7 mln pszczół.
Około 50 z nich jest na składowisku
żużla i popiołu w Janczewie, a 15 na te-
renie elektrociepłowni. Na uwagę za-
sługuje szczególnie pasieka w Jancze-
wie, gdzie znajduje się szkółka. Tam
młode osobniki dochodzą do pełni sił
produkcyjnych, zapylają lokalne rośli-
ny, przynoszą nektar i powoli się roz-
wijają. Tam też przygotowywane są do
zimowania, żeby w kolejnym sezonie
mogły być wywiezione na plantacje.
Takich miejsc jest niestety coraz mniej.
Pasieka w Janczewie, ze względu na
ukształtowanie terenu oraz większą
odległość od zabudowań, ma idealne
warunki do rozwoju tych owadów. Po-
zostałe ule znajdują się przy ul. Ener-
getyków w Gorzowie – na składowisku
oraz na pompowni wody powrotnej.
Tereny wokół elektrociepłowni obfitu-
ją w liczną roślinność, która może być
zapylana przez pszczoły.
Dzikie roje pszczół zawitały tak-
że do Zespołu Elektrociepłowni Wro-
cławskich KOGENERACJA – i to już
dwukrotnie. Zaopiekował się nimi pan
Paweł, pracownik elektrociepłow-
ni, który zna się na pszczelarstwie.
Z własnej pasieki dostarczył ule i kil-
ka dodatkowych pszczelich rodzin.
W minionym roku na terenie elek-
trociepłowni wygospodarowano od-
powiedni teren, nieco na uboczu, by
owadom zapewnić odpowiednie wa-
runki do życia. Posadzono miododaj-
ne drzewa oraz kwietną łąkę. Spółka
zakupiła też niezbędne suplementy
i akcesoria, aby owady mogły się zdro-
wo rozwijać. Jedno z pomieszczeń
przeznaczono na pracownię. To tam
stanęła zakupiona wirówka i odstojnik,
niezbędne do pozyskiwania miodu.
Wśród pracowników elektrociepłowni
zorganizowano konkurs na jego na-
zwę. Zwycięska propozycja „Od Bart-
nika – Energetyka” ozdobiła naklejki
pierwszych słoików wypełnionych po-
zyskanym w maju wielokwiatem.
Teraz kogeneracyjna pasieka li-
czy już 17 uli. W maju odbyło się tam
pierwsze miodobranie, podczas któ-
rego zebrano około 55 kilogramów
miodu. W jego skład którego wchodzi
głównie nektar z mniszka, akacji, klo-
nu, drzew owocowych i kasztanowca.
Pod koniec czerwca pszczoły sprawi-
ły niespodziankę i podczas drugiego
miodobrania pozyskano 102 kilogramy
miodu spadziowego. Podczas trzecie-
go zbioru pszczoły pozwoliły zebrać
39 kilogramów miodu nawłociowo-sa-
dziowego. Łącznie pozyskano 196 kilo-
gramów, co daje średnią 39,2 kilogra-
ma z ula. Należy podkreślić, że na tę
ilość pracowało tylko pięć rodzin pro-
dukcyjnych. W przyszłym roku plano-
wane jest pozyskiwanie pyłku pszcze-
lego oraz produkcja kogeneracyjnych
świeczek. Co ciekawe, na terenie
obecnej EC Wrocław pasieka istniała
już w 1871 r., kiedy to ule można było
spotkać na obszarze gospodarstwa
rodziny Breitrów.
W marcu 2022 r. pasieka stanęła
także na terenie składowiska odpa-
dów paleniskowych elektrociepłowni
gdańskiej w Gdańsku Letnicy. Miejsce
to okazało się bardzo dobrym środo-
wiskiem dla miododajnych pszczół.
Teren jest pokryty zielenią, a w okolicy
znajdują się ogrody działkowe. Na do-
bry początek postawione zostały czte-
ry ule, które od razu zamieszkało oko-
ło 20 tys. pszczół. Pszczoły w mieście
to nie tylko nowa ekologiczna moda,
lecz także działanie na rzecz ochrony
przyrody. Nie tylko produkują miód,
ale też zapylają blisko 80 proc. roślin.
Przenosząc pyłek, zwiększają jakość
i ilość plonów. Bez pszczół i ich zapy-
lania rozwój roślin nie byłby możliwy.
Jak powiedział Albert Einstein: kie-
dy zginie na ziemi ostatnia pszczoła,
ludzkości pozostaną tylko cztery lata
życia. Dlatego wszyscy dbajmy o na-
sze pasiaste przyjaciółki. •
Materiał powstał przy współpracy z Grupą Kapitałową pGe
fot. z archiwum Stowarzyszenia Szansa dla Bociana.
[ N A U K A / P R O J E K T P U L S A R . P L ]
68 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Rozmowa z prof. dr. hab. n. med. Mateuszem Hołdą, kardiomorfologiem,
laureatem Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii nauki o życiu, pierwszym polskim
naukowcem, który otrzymał doktorat przed ukończeniem studiów, a tytuł profesora
jako dwudziestoparolatek.
Serce? To się obrazuje!
Prof. dr hab. n. med. i n. o zdr. Mateusz K.
Hołda pracuje w Collegium Medicum
na Uniwersytecie Jagiellońskim. Lekarz, naukowiec,
nauczyciel akademicki, kardiomorfolog.
W diagnozowaniu i leczeniu chorób układu krążenia
wykorzystuje nie tylko najnowocześniejsze techniki
laboratoryjne, lecz także spersonalizowane wizualizacje
i druk 3D. Opracowana przez jego zespół HEART
tzw. mapa serca zwiększa bezpieczeństwo interwencji
sercowo-naczyniowych.
MARTA ALICJA TRZECIAK: – Co było rozrusznikiem
pana kariery naukowej?
MATEUSZ HOŁDA: – Odkąd pamiętam, oglądałem seriale me-
dyczne, interesowałem się anatomią, budową ciała człowie-
ka. Szczególnie fascynowało mnie serce: jak działa, dlaczego
pracuje, kiedy się psuje? Jeszcze zanim rozpocząłem studia
medyczne, wiedziałem, że będę chciał się zajmować układem
krążenia, kardiologią. I konsekwentnie dążyłem do tego, żeby
spełnić to pragnienie.
Chodziło bardziej o wiedzę, o karierę naukową
czy o pomoc pacjentowi?
Moje zainteresowania dotyczą głównie nauki, zawsze po-
strzegałem siebie przede wszystkim jako anatoma. Ale jestem
także lekarzem, pośrednio ta wiedza może oczywiście poma-
gać pacjentom.
Bo wbrew obiegowej opinii współczesna anatomia
to wcale nie jest nauka zamknięta, zakończona, prawda?
Tak. Ja i mój zespół staramy się właśnie to pokazywać. Przez
ostatnie dekady wiedza o anatomii serca pozostawała mniej
więcej na niezmiennym poziomie, bo nie było takich technik
obrazowania, jakimi dysponujemy obecnie. Tymczasem serce
to coś znacznie więcej niż tylko dwa przedsionki i dwie komo-
ry. My dzisiaj pokazujemy, że w tym narządzie wciąż kryje się
wiele zagadek. Kiedyś serce badano głównie metodą osłuchi-
wania. Dziś mamy echokardiografię, i to coraz dokładniejszą,
z obrazowaniem trójwymiarowym. Mamy tomografię kom-
puterową w coraz wyższej rozdzielczości, mamy rezonans
magnetyczny czy też techniki radioizotopowe. Wszystkie
te metody pozwalają lekarzom na diagnostykę chorób
krążenia, a mnie i mojemu zespołowi na odkrywanie
anatomii tego narządu na nowo. A kiedy znajdziemy
coś interesującego, o czym wcześniej nie wiedziano,
publikujemy prace naukowe, dzięki którym wiedza
o budowie tego organu może zostać przełożona
na praktykę kliniczną.
Lekarze mogą wykonywać coraz bardziej
precyzyjne i mniej inwazyjne zabiegi, np. bez
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 69
otwierania klatki piersiowej. Znajomość tej nowoczesnej
anatomii przekłada się więc na większą skuteczność i bez-
pieczeństwo operacji. Gdyby nie ona, niektóre współczesne
zabiegi czy procedury diagnostyczne nie byłyby możliwe
do wykonania.
Pańskie publikacje reprezentują bardzo szeroki wachlarz
tematów. Praca z oprogramowaniem bioinformatycznym,
bazy genetyczne, modele zwierzęce, immunoprecypitacja
białek, sekcje zwłok i patomorfologia. Jak to możliwe,
że pan się na tym wszystkim zna?
Sam oczywiście nie znam się na tym wszystkim, dlatego
mam wielu współpracowników. Stworzyłem od podstaw zespół
specjalistów, który nazwałem HEART (od ang. Heart Embry-
ology and Anatomy Research Team – przyp. red.). I teraz mam
przyjemność dyrygować nim jak orkiestrą. Współpracujemy
też z innymi grupami. Nie tylko z radiologami, kardiologami
czy biologami molekularnymi, ale też z informatykami, pro-
gramistami, fizykami medycznymi, diagnostami laboratoryj-
nymi itd.
Ale pan jest tu centralną postacią?
Proszę zauważyć, że te badania czy publikacje poruszają
różnorodną tematykę, ale wszystkie dotyczą serca. I powiem
nieskromnie: nikt w Polsce nie wie więcej o sercu niż ja. W każ-
dym razie od strony morfologicznej. Już ponad setka artyku-
łów mojego autorstwa lub pod moim kierownictwem na ten
temat powstała.
Jak można osiągnąć taką efektywność? Tylko w tym roku był
pan autorem lub współautorem kilkunastu prac naukowych.
Wychodzi średnio ponad jeden artykuł na miesiąc.
To efekt pracy na kilku etatach oraz dobrej organizacji. Nie
tylko mojej.
Zawsze jest tak różowo?
Ja zawsze powtarzam, że miałem w życiu więcej porażek niż
sukcesów. Więcej w życiu nie dostałem grantów, niż dostałem.
Więcej razy mi odmówiono niż zatwierdzono projekt. Moje
publikacje nieraz były recenzowane negatywnie czy nawet
odrzucane. Nawet o Nagrodę Naukową POLITYKI wnioskowa-
łem trzy czy cztery razy. To samo dotyczy wielu innych nagród.
Ale tym, co mnie charakteryzuje, jest upór. W zespole z każdej
takiej porażki staramy się wyciągnąć jakiś wniosek.
A nad czym teraz pracujecie?
Ciągle poruszamy się w obszarze anatomii, morfologii układu
sercowo-naczyniowego. Żeby ją w pełni poznać, musimy spoj-
rzeć na serce multimodalnie, z każdej strony. Nie wystarczy,
że będziemy znać się dobrze na anatomii, musimy też znać się
na fizjologii, ponieważ to pierwsze wpływa na to drugie i na od-
wrót. Musimy znać się na genomice, na proteomice (funkcjach
i profilu białek – przyp. red.) i na obrazowaniu medycznym, któ-
re zresztą jest jedną z moich najmocniejszych stron. Bo ja tym
zespołem nie tylko dyryguję, lecz także pełnię funkcję typowe-
go kardiomorfologa, anatoma, który zajmuje się obrazowaniem
mięśnia sercowego. Przede wszystkim z użyciem tomografii
komputerowej, ale też innych metod.
Analizujemy molekularną i mikroskopową budowę węzła
przedsionkowo-komorowego (czyli części układu bodźco-
twórczo-przewodzącego, pobudzającego serce do pracy
– przyp. red.). Porównujemy, jak jest zbudowany u osób zdro-
wych oraz u tych z niewydolnością serca. Szukamy czyn-
ników, które mogą odpowiadać za dysfunkcję tego węzła.
Robimy to w ramach grantu przyznanego przez Narodowe
Centrum Nauki.
Drugi projekt i zarazem drugi grant mamy w planach we
współpracy z zespołami naukowymi ze Szwajcarii i z Wę-
gier. Uruchomimy go, gdy tylko dostaniemy dofinansowa-
nie. Będzie dotyczył makroskopowej analizy serca. Analizę
tę oprzemy na danych obrazowych, głównie na rezonansie
magnetycznym. Chcemy sprawdzić, jak dokładnie wygląda
przepływ krwi, gdy opuszcza ona lewą komorę. Pojawiły się
bowiem podejrzenia, że krew może nie wypływać stąd takim
laminarnym, czyli prostym strumieniem, jak w wężu ogrodo-
wym. Możliwe, że ten przepływ jest wirowaty, trochę jak minia-
turowe tornado. Jeśli tak jest, to po pierwsze, będziemy chcieli
to dobrze zobrazować. A po drugie, zastanowimy się, czy ten
charakter przepływu oddziałowuje na stan zdrowia pacjenta,
na praktykę kliniczną.
Pana praca zaczyna się więc często na bardzo podstawowym
poziomie. Na początku nie wie pan, czy te wyniki się
do czegoś przydadzą. W najgorszym razie pogłębią wiedzę
na temat serca. A w najlepszym?
W najlepszym razie przydadzą się klinicystom, kardiologom,
radiologom, kardiochirurgom. Mogą też stanowić punkt wyjścia
do badań dla innych zespołów, które zajmują się obrazowaniem
mięśnia sercowego. Nam samym pomysły na kolejne projekty
przychodzą do głowy często w ten właśnie sposób. Coś odkrywa-
my, coś zaobserwujemy i to nam otwiera w głowie kilka innych
furtek. Nigdy nie wiemy, czy ścieżka, którą podążamy, prowa-
dzi nas do czegoś odkrywczego, czy do ślepego zaułka. A może
do zamkniętych drzwi? Czasem jest też tak, że one są zamknięte
od naszej strony i sami już nie widzimy, co więcej można by tu
odkryć, ale wtedy ktoś otwiera te drzwi od drugiej strony i okazuje
się, że to jednak była słuszna droga.
Niekiedy może się wydawać, że nasze odkrycia niczego no-
wego nie wniosły, ale za 10–15 lat może się okazać, że jest ina-
czej. I wyjdzie na to, że położyliśmy podwaliny czegoś ważnego.
To ile już pan dostał nagród za swoją pracę?
Oj, nie liczyłem, ale to chyba będzie już kilkadziesiąt, tak mi
się też wydaje. Życie, a szczególnie walka o granty, już trochę
nauczyło nas, mnie i mój zespół, pisać swego rodzaju laurki
o naszej pracy. Nauczyło nas chwalić się tym, co mamy najlep-
szego. Tutaj nie można być nadmiernie skromnym. Jeśli jest się
w czymś najlepszym, to trzeba o tym głośno mówić. Wtedy też
przyciąga się do siebie najlepszych i dzięki temu można wciąż
osiągać coraz więcej.
Czym by się pan zajął w alternatywnym życiu?
Na pewno byłbym lekarzem. Gdyby trzeba było wybrać coś
innego niż kardiologię, to pewnie wybrałbym neurologię. We-
dług mnie mózg to drugi po sercu najważniejszy organ w cie-
le. Serce zawsze jest u mnie na pierwszym miejscu! Ale my-
ślę, że w neurologii miałbym do odkrywania równie dużo,
jeśli nie więcej. n
70 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ H I S T O R I A ]
Mija 20 lat od czasu, gdy Ukraińcy wyszli na kijowski plac Niepodległości
w proteście przeciwko sfałszowaniu wyników wyborów prezydenckich.
22 listopada 2004 r. rozpoczęła się pomarańczowa rewolucja.
Milion na placu
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 71
H EDWIN BENDYK
asło pomarańczowej rewolucji po-
jawiło się w mediach dwa tygodnie
przed wybuchem masowych prote-
stów. Użył go serwis informacyjny
Ukraińska Prawda w tytule artyku-
łu analizującego pierwszą turę wy-
borów prezydenckich. To szczegół
o znaczeniu symbolicznym, bo wy-
chodzącą od kwietnia 2000 r. „Praw-
dę” współzakładał Heorhij Gongadze. Ten dziennikarz zajmują-
cy się opisywaniem korupcji na najwyższych szczeblach władzy
zniknął we wrześniu 2000 r., na początku listopada odnaleziono
jego ciało pozbawione głowy.
Okoliczności śmierci Gongadzego nie zostały wyjaśnione, ale
światło na zbrodnię rzuciły „taśmy Melnyczenki”. Major Mykoła
Melnyczenko, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa Ukrainy,
wpadł na pomysł, by nagrywać rozmowy odbywające się w ga-
binecie prezydenta Leonida Kuczmy. A Kuczma rozmawiał także
z ministrem spraw wewnętrznych Jurijem Krawczenką i szefem
SBU Leonidem Derkaczem o „uciszeniu” dziennikarza. Rozkaz
zabójstwa nie padł wprost, ale niewiele później Gongadze nie żył.
Taśmy wyciekły do opinii publicznej i wybuchła Kuczma-
gate oraz polityczny kryzys podkręcany przez polityków opo-
zycyjnych wobec obozu prezydenta. To wtedy też rozpoczęły się
pierwsze wielotysięczne protesty pod hasłem „Ukrainy wolnej
od Leonida Kuczmy”. Prezydent dopiero rozpoczął drugą kaden-
cję po wygranych wyborach w 1999 r. i nie zamierzał marnować
czasu, tylko koncentrował w swoich rękach władzę, popychając
system polityczny w kierunku autorytaryzmu. Na 2000 r. zapla-
nował referendum, którego celem było ograniczenie siły Rady
Najwyższej oraz niezależności parlamentarzystów przez znie-
sienie immunitetu poselskiego.
Opozycja zwróciła się do Sądu Konstytucyjnego, by ocenił
zgodność referendalnych pytań z ustawą zasadniczą, a także
określił legalny status uzyskanych odpowiedzi. Sąd dwa z sześciu
pytań zakwestionował, a także uznał, że ewentualny pozytywny
wynik referendum nie staje się automatycznie prawem, tylko wy-
maga akceptacji ze strony parlamentu. Kuczma niezrażony tymi
przeszkodami postanowił wykorzystać referendum, by pokazać,
jak wielkie ma społeczne poparcie.
Za pokaz, czyli przygotowanie i wyniki referendum, odpo-
wiadał Ołeksandr Wołkow. Zadanie wykonał doskonale, „uzy-
skując” frekwencję 81 proc. i odsetek pozytywnych odpowiedzi
na poziomie 82–90 proc. Nieprawdopodobnie dobre rezultaty nie
pokazywały jednak masowego entuzjazmu dla konstytucyjnych
reform, tylko siłę „technologii politycznych”, jakimi dysponowała
władza. Do ich repertuaru należało także fałszowanie wyników
głosowania. W politycznej logice Leonida Kuczmy czystość de-
mokratycznego procesu nie miała znaczenia, liczył się tylko efekt.
Wynik referendum miał więc prowadzić do przyjęcia przez
Radę Najwyższą ustrojowych poprawek do konstytucji wzmac-
niających władzę prezydenta. Gwarancją powodzenia tego pla-
nu miała być proprezydencka większość w Radzie dysponująca
liczbą mandatów umożliwiającą zmiany w konstytucji. Gwaran-
cja okazała się nieskuteczna – podczas głosowania nie zebrano
wymaganej liczby głosów. A potem Kuczmagate tylko pogłębiła
proces politycznego gnicia.
Proces autorytarnej koncentracji władzy przyhamował, przy-
spieszyła natomiast konsolidacja politycznej opozycji oraz
społeczeństwa obywatelskiego. Trzy lata protestów różnej inten-
sywności przeciwko Leonidowi Kuczmie stały się szkołą obywa-
telskiej mobilizacji, bez której – jak pisze historyk Taras Kuzio
– niemożliwa byłaby organizacja masowego ruchu sprzeciwu
po wyborach prezydenckich w 2004 r.
Wybory te miały szczególne znaczenie. Zamykały dekadę
rządów Leonida Kuczmy , który objął prezydenturę w 1994 r.
w kraju ogarniętym politycznym chaosem i głębokim gospo-
darczym kryzysem. Leonid Krawczuk, pierwszy prezydent nie-
podległej Ukrainy, wcześniej wysokiej rangi funkcjonariusz Ko-
munistycznej Partii Ukrainy i przewodniczący Rady Najwyższej
Ukraińskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej, musiał toczyć
nieustanne potyczki z Radą Najwyższą, kraj znajdował się na gra-
nicy anarchii. Polityczny paraliż doprowadził elity do przyjęcia
radykalnego rozwiązania – ogłoszenia przedterminowych wybo-
rów prezydenckich i parlamentarnych w 1994 r.
Nowym prezydentem został „czerwony dyrektor” z ówczesne-
go Dniepropietrowska (dziś Dnipro) Leonid Kuczma, wygrywając
z Krawczukiem. Kuczma był typowym, choć niewątpliwie wybit-
nym przedstawicielem dawnej partyjnej nomenklatury kontro-
lującej w Związku Radzieckim życie polityczne, społeczne i go-
spodarcze. Gdy Michaił Gorbaczow rozpoczął w połowie lat 80.
XX w. reformy, partia komunistyczna mimo monopolu władzy
szybko stała się strukturą zombi.
Związani z nią funkcjonariusze i działający z jej nadania dyrek-
torzy przedsiębiorstw państwowych, działacze takich organizacji
jak Komsomoł, odkryli, że gwarancją lepszej przyszłości nie jest
lojalność wobec partii, tylko usamodzielnienie się dzięki kon-
trolowanym przez siebie państwowym zasobom gospodarczym.
Ta pierwsza faza ucieczki od komunizmu dokonywała się często
we współpracy ze strukturami przestępczymi, dysponującymi
dostępem do płynnego kapitału pochodzącego z nielegalnych
operacji gospodarczych.
Stanisław Kulczycki, wybitny ukraiński historyk, zwraca uwagę,
że w Ukrainie, Rosji i innych państwach poradzieckich nie ist-
niały, w przeciwieństwie do państw środkowoeuropejskich, jak
choćby Polska, alternatywne wobec partyjnej nomenklatury elity
zdolne do przejęcia władzy i kompetentnego zarządzania pań-
stwem oraz gospodarką. Kuczma, obejmując władzę w 1994 r.,
musiał zmierzyć się z wieloma wyzwaniami. Do najważniejszych
należały stabilizacja systemu politycznego i jego transformacja
(ryzyko powrotu komunizmu zniknęło ostatecznie dopiero
po wyborach prezydenckich w 1999 r.) oraz reformy gospodarcze.
Nie można też zapominać o umacnianiu suwerenności państwa,
które zdaniem wielu ekspertów skazane było na rozpad na skutek
napięć między regionami.
Jak pisze Kulczycki, Kuczma musiał korzystać z dostępnych
w tamtym czasie w Ukrainie zasobów. Tak więc kapitalistyczna
transformacja gospodarki i jej prywatyzacja musiały odbyć się
w oparciu głównie o tzw. grupy finansowo-przemysłowe tworzo-
ne od końca lat 80. przez dawną nomenklaturę, czerwonych dy-
rektorów i środowiska przestępcze. A skoro tak, to jej konsekwen-
cją było powstanie gospodarczej oligarchii i korupcja. Kuczma nie
przeciwstawiał się rozwojowi patologicznego systemu „realnego
ukraińskiego kapitalizmu”, tylko uczynił zeń mechanizm obrony
przed „czerwonym rewanżem”. I jednocześnie korzystał wraz
ze swoim otoczeniem z możliwości bogacenia się, chroniąc para-
solem państwa nowe, już kapitalistyczne monopole gospodarcze.
Wybory prezydenckie w 2004 r. miały być okazją do konsoli-
dacji i domykania „systemu Kuczmy” zmierzającego do autory-
taryzmu na podobieństwo Rosji i większości państw poradziec-
kich. Leonid Kuczma był przekonany, że Kuczmagate mimo jej
© ROBERT KOWALEWSKI/AGENCJA WYBORCZA
72 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ H I S T O R I A ]
uciążliwości nie przeszkodzi w realizacji strategicznego celu.
Pierwsze lata XXI w. przyniosły efekty reform gospodarczych.
Tempo wzrostu gospodarczego wystrzeliło w górę, osiągając
w 2004 r. 11 proc., a Ukrainę zaczęto przedstawiać jako nowego
tygrysa gospodarczego (choć większość owoców tej prosperi-
ty przejmowali oligarchowie i członkowie związanych z nimi
klanów).
W polityce międzynarodowej Kuczma uprawiał strategię
„wielowektorowości” polegającą na utrzymywaniu dobrych
relacji z Rosją, z którą Ukraina ciągle była mocno związana go-
spodarczo, oraz z Zachodem. Wyrazem tych prozachodnich aspi-
racji były nie tylko deklaracje chęci integracji europejskiej, lecz
także realne zaangażowanie ukraińskiego kontyngentu wojsko-
wego podczas wojny w Iraku w 2003 r.
Jednocześnie jednak rozwijały się procesy, których prezydent
kontrolować nie mógł. To przemiany elit politycznych i wyra-
stanie nowych liderów oraz sił politycznych. Przykład najbar-
dziej spektakularny to kariera Wiktora Juszczenki. Ten ekono-
mista z doświadczeniem w bankach jeszcze radzieckich objął
w 1993 r. funkcję prezesa Narodowego Banku Ukrainy. Zmierzyć
się musiał z hiperinflacją, która osiągnęła wówczas rekordowy
poziom ponad 10 tys. proc. Misja zakończyła się powodzeniem
dzięki reformom systemu bankowego, podatkowego i finansów
publicznych. Operację zwieńczyło wprowadzenie w 1996 r. hryw-
ny, obowiązującej do dziś w Ukrainie waluty.
Po wyborach w 1999 r. Wiktor Juszczenko został premierem
kraju, szybko zyskując społeczną sympatię. Gdy w 2001 r. został
odwołany ze stanowiska przez Radę Najwyższą w ramach mię-
dzypartyjnych rozgrywek, odchodził jako najbardziej popularny
ukraiński polityk i wymarzona alternatywa dla Leonida Kuczmy.
Wybory do Rady Najwyższej w 2002 r. wprowadziły jednak do gry
Wiktora Janukowycza, przewodniczącego Donieckiej Obwodowej
Administracji Państwowej i jednego z liderów klanu donieckiego.
Janukowycz, człowiek z kryminalną przeszłością, został pre-
mierem, bo taka była arytmetyka wyborczych wyników. Nawet
Leonid Kuczma nie wyobrażał sobie niemal do samego końca,
że kandydat z Doniecka może zostać prezydentem Ukrainy.
Okazało się jednak, że popularność Janukowycza zaczęła rosnąć
mimo „kompromatów” wypuszczanych systematycznie przez
niechętne mu środowiska, a pokazujących jego bandycką prze-
szłość, związki z oligarchią i gospodarczą mafią, a także ujawnia-
jących jego niekompetencję.
Jednocześnie już w trakcie prezydenckiej kampanii wyborczej
Janukowycz mógł liczyć na pełne wsparcie kontrolowanego przez
władzę aparatu państwa i obsługę przez dwa komitety wyborcze,
oficjalny kierowany przez prezesa Narodowego Banku Ukrainy
Serhija Tyhipkę oraz nieoficjalny, zarządzany przez wicepremiera
Andrija Kłujewa, z dostępem do niemal nieograniczonych zaso-
bów. Jak się okazało już po głosowaniach w pierwszej i drugiej
turze, ludzie wspierający Janukowycza mieli dostęp zarówno
do części komisji wyborczych – co umożliwiło „dosypywanie”
głosów – jak i do serwera Komisji Wyborczej.
Historyk Taras Kuzio nazwał kampanię wyborczą 2004 r. naj-
brudniejszą w krótkich dziejach ukraińskiej demokracji. Najbar-
dziej dramatycznym jej wydarzeniem okazała się próba otru-
cia Wiktora Juszczenki. Gdy ta skończyła się niepowodzeniem
i po miesięcznym leczeniu lider pomarańczowych wrócił do gry,
pozostały tylko cuda przy urnach. Tych nie brakowało już pod-
czas liczenia głosów z pierwszej tury – rachowanie trwało dziesięć
dni. Podczas drugiej dosypano – jak podsumował obywatelski
komitet monitorujący wybory – 2,8 mln głosów. Serwer Komisji
Wyborczej także był w użyciu. W efekcie, zgodnie z oficjalnym
komunikatem, Wiktor Janukowycz uzyskał 49,5 proc. głosów,
Wiktor Juszczenko 46,6 proc.
Taki scenariusz nie zaskoczył pomarańczowych, mówiło się
o nim w czasie między turami. Wiktor Juszczenko wezwał do pro-
testów przeciwko skradzionym wyborom, Leonid Kuczma zagro-
ził, że zmobilizuje 200 tys. zwolenników obozu władzy. 22 listo-
pada na placu Niepodległości w Kijowie zaczęły gromadzić się
tłumy – w chwilach największej mobilizacji liczyły ponad milion
osób. Na scenie pojawiła się siła, której Kuczma nie dostrzegł,
a jej rozwoju nie mógł powstrzymać – nowa klasa średnia i oparte
na niej społeczeństwo obywatelskie.
Okazało się, że przemiany gospodarcze posłużyły nie tylko bo-
gaceniu się oligarchów, lecz także przyczyniły się do materialnej
stabilizacji klasy średniej, którą tworzą zarówno przedsiębiorcy,
jak i pracownicy korporacji nowego ukraińskiego kapitalizmu.
Na ten proces nałożyła się zmiana technologiczna w sferze me-
diów i migracyjne doświadczenia milionów Ukraińców, którzy
zobaczyli na Zachodzie, jak wygląda normalny świat. W końcu,
zauważał eseista Mykoła Riabczuk, dokonała się zmiana gene-
racyjna – odeszło pokolenie pamiętające czasy stalinowskie,
w dorosłe życie weszło pokolenie niepamiętające czasów Le-
onida Breżniewa.
To właśnie ten nowy podmiot stanął w obronie prozachodnich
aspiracji społeczeństwa ukraińskiego, wszczynając rewolucję,
która definitywnie też zakończyła pokomunistyczną transfor-
mację. Zanim jednak do tego doszło, trzeba było wybrnąć z po-
litycznego kryzysu, który mógł zakończyć się rozlewem krwi
i rozpadem kraju. Kuczma miał świadomość, że tracąc władzę
i wpływ na system polityczny, może stać się obiektem śledztw
w sprawie wielu niewyjaśnionych kwestii, ze śmiercią Gonga-
dzego włącznie.
Wielką rolę w wypracowaniu politycznego kompromisu
w Ukrainie odegrała polska dyplomacja i osobiście prezy-
dent Aleksander Kwaśniewski, który wziął na siebie rolę media-
tora. Drogą do porozumienia był okrągły stół, przy którym usiedli
przedstawiciele stron politycznego konfliktu, prezydent Leonid
Kuczma i zagraniczni mediatorzy. 3 grudnia Sąd Najwyższy
Ukrainy wydał orzeczenie o powtórzeniu drugiej tury wyborów,
którą zaplanowano na 26 grudnia. Z kolei 8 grudnia zawarty zo-
stał kompromis, w ramach którego Wiktor Juszczenko zgodził
się na ograniczenie zakresu władzy prezydenta. Jednocześnie
zmieniono kodeks wyborczy tak, by zmniejszyć ryzyko oszustw.
Trzecim prezydentem Ukrainy został Wiktor Juszczenko. Pięć
lat później wybory prezydenckie w 2010 r. wygrał, już bez cu-
dów nad urną, Wiktor Janukowycz. Jego
zaś od władzy odsunął w 2014 r. kolej-
ny ukraiński zryw, rewolucja godności.
21 listopada, początek rewolucji god-
ności i dzień wyborów prezydenckich,
które zapoczątkowały pomarańczową
rewolucję, jest w Ukrainie Dniem God-
ności i Wolności.
EDWIN BENDYK
Więcej o mało znanych losach Ukraińców
w Pomocniku Historycznym POLITYKI
„POLACY I UKRAIŃCY.
DZIEJE SĄSIEDZTWA”.
Dostępny na sklep.polityka.pl
Nr 8/2021 Cena 25,99 zł (w tym 8% VAT) Indeks: 403652 ISSN: 2391-7717
P O M O C N I K H I S T O R Y C Z N Y
Polacy i Ukraińcy
Prawdy i mity Dzieje sąsiedztwa
Wojny i pokoje
[ H I S T O R I A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 73
Słynni Juliusze,
zapomniane Julie
Czy westalki często łamały śluby czystości, dlaczego córka cesarza Augusta
publicznie uprawiała seks i czy w Rzymie były bizneswomen, opowiada
dr Emma Southon, autorka książki o kobietach w starożytnym Rzymie.
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – W antyku
pisali głównie możni mężczyźni dla
innych możnych mężczyzn, co w dużej
mierze sprawia, że obraz Imperium
Romanum jest jednostronny.
Czy nie drażniło to pani podczas
studiów historycznych?
EMMA SOUTHON: – Bardzo! Historycy
mają skłonność do lansowania władców
imperium, ich podbojów i polityki, pod-
czas gdy wszystkich innych obsadzają
w rolach drugoplanowych. Prawdę powie-
dziawszy, to właśnie potrzeba wprowa-
dzenia równowagi zachęciła mnie do pi-
sania kolejnych książek o Rzymiankach.
W ostatniej we wstępie przeczytałam,
że jeszcze w latach 70. XX w. na jednej
z amerykańskich uczelni pewien
nobliwy starożytnik zapytany przez
studentki, czy nie poprowadziłby
kursu o historii Rzymianek, odmówił,
mówiąc, że równie dobrze mógłby
prowadzić zajęcia o historii psów
w Rzymie. Teraz mamy zwrot femini-
styczny, więc nikt by się na takie słowa
nie odważył. A co mają pokazywać
te wybrane przez panią postacie
21 Rzymianek?
Chciałam opisać historię imperium
rzymskiego bez bitew i cesarzy, a przy tym
zwrócić uwagę na kobiety, których imio-
na i życiorysy warto znać. Bardzo długo
starożytnicy przyjmowali, że ważną rolę
odgrywały tylko cesarzowe lub przywód-
czynie wojskowe, tymczasem nie trzeba
było wchodzić w męskie buty, by mieć
wpływ na historię.
Dlaczego zaczęła pani od Hersilii
i Tarpei?
Ponieważ przyczyniły się do założenia
Rzymu. Oczywiście to Romulus jest zało-
życielem Rzymu, ale miał pod sobą bandę
brutalnych mężczyzn bez przyszłości, stąd
wpadł na pomysł porwania Sabinek. Hersi-
lia, jego kobieta, była jedną z nich, tak samo
jak Tarpeja, córka jednego z jego ludzi. Gdy
wybuchła wojna z Sabinami chcącymi od-
zyskać swoje kobiety, Tarpeja otworzyła im
bramy Rzymu. Wtedy Hersilia sprowadzi-
ła kobiety, aby powstrzymać walczących,
mówiąc im, że dzięki porwanym Sabin-
kom, które już zdążyły urodzić dzieci,
© DP
Hersilia powstrzymująca walki w Rzymie,
fragment obrazu Jacques’a-Louisa Davida,
XVIII w.
[ H I S T O R I A ]
74 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
są rodziną i muszą zakończyć wojnę.
Działania Tarpei i Hersilii sprawiły, że Rzym
stał się miastem z rodzinami, pokojem
i kulturą. Dla pisarzy z czasów Augusta te
dwie kobiety symbolizują więzi rodzinne,
ale dla mnie to dowód, że imperium rzym-
skie nie powstałoby bez udziału kobiet, dla-
tego historia bez nich jest niekompletna.
Mało kto słyszał o królowej Tanakwil
– Etrusce, która przepowiedziała
mężowi, że zostanie królem Rzymu
jako Lucjusz Tarkwiniusz Pryskus.
Jest to modelowa matrona, która tka,
wspiera męża i zajmuje się jego synem
ze związku z inną kobietą. Rzymianie
o niej pamiętali, a my nie. Dlaczego?
Tanakwil usunęli z historii historycy
nowożytni, którzy mają tendencję do po-
mijania dziejów Rzymu królewskiego
(753–509 p.n.e.). Okres ten jest na wpół
mityczny i zawiera raptem kilka bitew,
więc rzadko kto uważa go za istotny,
tymczasem dla Rzymian był on arcy-
ważny. Tanakwil była dla nich funda-
mentalną postacią, upamiętnioną
w świątyniach i pismach. Ponieważ
jednak jest kobietą z nieatrakcyjne-
go okresu historii, łatwo było zapo-
mnieć o jej istnieniu, ze szkodą dla
naszej wiedzy o dziejach Rzymu.
Rzym królewski to okres,
w którym narodziły się jeszcze
dwa inne archetypy – Lukrecji,
która popełniła samobójstwo,
gdy została zgwałcona przez
księcia Sekstusa, bo straciła
honor, oraz grzeszącej ambicją
bezwzględnej morderczyni Tulii,
która ponoć pozbawiła życia członków
swej rodziny. Czy te kobiety w ogóle
istniały?
W I w., czyli w czasie, gdy o nich pisali
Liwiusz, Owidiusz i Dionizjusz z Halikar-
nasu, Rzymianie wierzyli, że istniały, ale
byli świadomi, że ich życiorysy miały róż-
ne wersje. Autorzy, których dzieła prze-
trwały, zrobili z nich archetypy pasujące
do bardzo konserwatywnego ideału ko-
biety. Było to celowe posunięcie propa-
gandowe Augusta, mające na celu ogra-
niczenie wpływu i udziału kobiet w życiu
publicznym i polityce, przekierowanie
ich energii w stronę wyimaginowanego
ideału życia domowego, prywatnego.
Do polityki wtrącało się kilka
władczyń, ale zwykłe kobiety
musiały uważać, by nie przypłacić
tego zszarganą reputacją. Bogatą
Rzymiankę Klodię Metelli Cyceron
oskarżył, że jest w związku kazirod-
czym z bratem Publiuszem, którego
wspierała w rozgrywkach politycznych
końca republiki.
Z tym że mówca zrobił to, by uratować
swojego klienta Marka Celiusza Rufusa, by-
łego kochanka Klodii, oskarżonego przez
nią o morderstwo. Jako jego adwokat użył
kazirodztwa jako argumentu, by podważyć
jej oświadczenie. Udało się, bo mizogini-
styczne ataki na kobiety, z których robiono
nimfomanki lub trucicielki, zawsze dzia-
łają. Nie pomogło Klodii to, że Cyceron
nienawidził jej brata. Zła opinia nie za-
szkodziła jej zbytnio za życia, ponieważ
wszyscy wiedzieli, że jej jedynymi zbrod-
niami były bycie przeciwniczką Cycerona
oraz kobietą.
To może lepszym przykładem są dwie
władczynie z Brytanii – Boudika i Kar-
timandua, bo z pierwszej Tacyt zrobił
bohaterkę, a z drugiej antybohaterkę.
Dlaczego?
całe życie pozostawały pod kuratelą
mężczyzn, a ich zadaniem było
przedłużenie rodu. Dlatego tragedię
stanowiła dla nich bezpłodność,
bo zazwyczaj wiązała się z rozwodem.
Rzeczywiście rozwody wśród arystokra-
cji były nagminne, ale zdarzały się wyjąt-
ki, jak małżeństwo Turii, którego historię
znamy z największej prywatnej inskryp-
cji rzymskiej. Kobieta ta żyła w czasach
późnej republiki i poślubiła mężczyznę,
który opowiadał się po złej stronie w każ-
dej z kolejnych wojen domowych. Wie-
lokrotnie go uratowała. Byli jednak kon-
serwatywną parą, więc gdy okazało się,
że są bezpłodni, Turia zaproponowała
rozwód, aby jej mąż mógł poślubić inną
kobietę i mieć spadkobierców. Powiedzia-
ła jednak, że zostanie z nimi, ponieważ
go kocha. Nie przyjął oferty i pozostali
bezdzietnym małżeństwem przez 50 lat,
aż do jej śmierci. Upamiętnił ukochaną
ogromnym pomnikiem na Via Appia.
Za rządów cesarza Augusta wprowa-
dzono prawo chroniące małżeństwo
Leges Iuliae. Poprawiło
ono pozycję kobiet?
Pod pewnymi względami prze-
pisy wzmocniły znaczenie kobiet
w rodzinie i np. pozwoliły tym z nich,
które urodziły troje dzieci, unieza-
leżnić się od męskich opiekunów,
co było dobrą zmianą. Z drugiej
strony wprowadzały znacznie surow-
sze przepisy dotyczące cudzołóstwa,
przestępstwa, które dotyczyło tylko ko-
biet, zezwalając ojcom na zabijanie có-
rek współżyjących bez ślubu, a mężom
na wygnanie żon przyłapanych in flagranti.
W ten sposób nowe zapisy bardziej niż
wcześniej kontrolowały zachowania sek-
sualne i „czystość” kobiet. Później trochę
je złagodzono.
Ich autor z pewnością nie był najlep-
szym ani mężem, ani ojcem. Córka
cesarza Augusta, Julia, mogła się
czuć wykorzystywana, była bowiem
pionkiem w jego politycznych grach.
Miała koszmarne życie i prawie nic
do powiedzenia. Długo była posłuszna
ojcu, rozumiejąc, że jej rolą jako jedynego
dziecka cesarza jest być wzorem dla innych
Rzymianek. Wychodziła więc za mąż, ro-
dziła kolejne dzieci, tkała i nie rozmawia-
ła z mężczyznami. Dopiero przymusowe
małżeństwo z Tyberiuszem przelało czarę
goryczy. Oboje zbuntowali się przeciwko
Augustowi – on przeszedł na emeryturę
i wyjechał na Rodos, a ona zaczęła pu-
blicznie uprawiać seks z synem Marka An-
toniusza. Wygląda na to, że miała dość ojca
i być może nie spodziewała się, że będzie
tak surowy i konsekwentny w jej karaniu.
Tacyt Boudikę przedstawia jako walczą-
cą o wolność szlachetną „dzikuskę”, która
odmawia zaakceptowania rządów Nero-
na. Natomiast Kartimanduę, królową ple-
mienia Brygantów, która współpracowała
z tym władcą, dzięki czemu ocaliła swo-
ich ludzi, opisuje jako chciwą, rozpustną
i brutalną. Tak samo jak Nerona. W ten
sposób Tacyt krytykuje imperium rzym-
skie tamtych czasów i sugeruje, że współ-
praca z tym władcą była dla Kartimanduy
równoważna z niewolnictwem, ponieważ
Neron nie był godny rządzenia kimkolwiek.
Jest to znana metafora w literaturze rzym-
skiej, wynikająca z tego, że Rzymianie nie
mieli szacunku dla kobiet i zniewieściałych
mężczyzn, więc uważali poddanie się ich
rządom za formę niewolnictwa.
Rządy kobiet uważano za aberrację.
W końcu, jak wynika z tekstów,
Śmierć Tarpei przedstawiona
na naczyniu włoskim z XVI w.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 75
Skończyła na dożywotnim zesłaniu. Nigdy
jej nie wybaczył, chociaż wybaczył Tyberiu-
szowi. I ustanowił go swoim spadkobiercą.
Najbardziej rozpoznawalne Rzymianki
to kapłanki bogini Westy. W zamian
za to, że pilnowały świętego ognia,
jako jedyne kobiety były niezależne
od mężczyzn, mogły spisywać testa-
menty i były obecne w przestrzeni
publicznej. Musiały jednak to opłacić
30 latami dziewictwa. Skąd ten nakaz?
Nikt nie wie, bo westalki, które wywo-
dziły się jeszcze z religii etruskiej, były
starsze niż Rzym. Dla Rzymian było oczy-
wiste, że ich dziewictwo gwarantuje bez-
pieczeństwo miastu i bogowie ukaraliby
Rzym za pozwolenie niedziewicy na pielę-
gnowanie świętego ognia. Stąd tak surowa
kara za złamanie ślubów czystości – po-
chowanie żywcem.
Czy obowiązek ich dochowania ciążył
westalkom, skoro te, które znamy
z imienia, to niemal wyłącznie kapłanki
oskarżone o ich złamanie?
Dziewczynki stawały się westalkami
w wieku 6–10 lat i służyły przez 30 lat, ale
o większości z nich nic nie wiemy. Nie
wiemy też, jak czuły się w tej roli. Nie wie-
my ani czy, ani jak łamały śluby, czy były
gwałcone, miały romanse, czy zdarzały
się fałszywe oskarżenia w ramach poli-
tycznych rozgrywek. Nie mamy pojęcia,
ile z westalek dyskretnie uprawiało seks.
Najwyraźniej Rzymianie uważali jednak,
że dziewictwo było dla nich ciężarem, po-
nieważ pozwolili westalkom po odbyciu
służby, czyli gdy miały ok. 40 lat, wycho-
dzić za mąż i mieć dzieci. Mało która się
na to decydowała, może czuły się za stare
albo zbyt sobie ceniły niezależność.
A co z miłością lesbijską? Pisze pani
m.in. o poetce Julii Balbilli, która
uchodzi za jedną z cór Safony.
Dla mnie to trochę naciągane.
Julia Balbilla była potomkinią wład-
ców z królestwa Kommageny na po-
graniczu dzisiejszej Syrii i Turcji, które
imperium rzymskie wchłonęło za życia
jej ojca. Została przyjaciółką cesarza Ha-
driana i jego żony Sabiny i gdy podczas
podróży z nimi po Egipcie odwiedzili
śpiewający posąg Memnona, zostawiła
na nim swoje do dziś widoczne cztery
wiersze. Mówi się o jej seksualności dla-
tego, że napisała je w martwej już wów-
czas grece eolskiej, którą posługiwała się
Safona, oraz dlatego, że w jednym z wier-
szy nazwała Sabinę ładną. Zgadzam się,
że przypisywanie jej skłonności lesbij-
skich jest naciągane, bo przecież mogła
po prostu chcieć się pochwalić, że zna
grekę eolską, a komplement, że Sabi-
na jest piękna, mógł być sposobem
pocieszenia kobiety, której mąż był
po uszy zakochany w Antinousie.
W książce pojawia się postać,
uważanego przez niektórych za nie-
binarnego, cesarza Heliogabala, ale
przyćmiewają go cztery kobiety,
każda o imieniu Julia: babka, matka
i dwie ciotki. Są warte wyciągnięcia
na pierwszy plan?
I to jak. To były kobiety, które przyczyni-
ły się do przesunięcia centrum Imperium
Romanum na wschód. Uczyniły z zaścian-
kowej Syrii polityczną potęgę. Zwłaszcza
babka Heliogabala Julia Maesa, która
poprowadziła dwa przewroty wojskowe
i posadziła na rzymskim tronie dwóch
bezużytecznych nastolatków – swego znie-
wieściałego na wzór wschodni wnuka oraz
prawnuka Aleksandra Sewera. Ikona, która
słusznie została ubóstwiona.
Dla chrześcijan ikonami stały się
męczennice. Dlaczego wybrała pani
spośród nich akurat św. Perpetuę?
Bo jako jedyna opisała swoje mę-
czeństwo.
Z tego, co napisała, wynika, że była
okropną, zaślepioną kobietą.
Z perspektywy członków jej rodziny
na pewno. Upokarzała ojca, porzuciła
męża i maleńkie dziecko, a także zgłosi-
ła się na ochotnika, by paradować nago
podczas egzekucji jako przestępczyni,
co przyniosło ogromny wstyd jej rodzi-
nie. Niech pani sobie wyobrazi, że ktoś,
kogo pani kocha, dołącza do kultu śmier-
ci i porzuca wszystkich. Przecież to prze-
rażające. Ojciec błagał ją na kolanach,
by zrezygnowała ze względu na rodzinę,
ale ona się nie ugięła. Perspektywa bycia
żołnierzem Boga była dla niej ważniejsza
niż życie i bliscy.
Mocna krytyka, ale i do innych
bohaterek nie ma pani bałwochwalcze-
go stosunku. Choć są wyjątki,
np. bizneswoman z Pompejów,
czyli Julia Feliks. Przyznam, że to moja
ulubienica znana dzięki wykopaliskom.
W dodatku to, co o niej wiemy, przeczy
stereotypowi, dowodząc, że kobieta
mogła posiadać dobra i prowadzić
świetnie prosperujący interes.
Julia Feliks jest wspaniała. Dzięki wyko-
paliskom wiemy, że na należący do niej
kompleks składały się sklepy i apartamen-
ty, restauracja, łaźnie i prywatny ogród.
Kobieta była dumną z siebie przedsiębior-
czynią, która zbudowała firmę i zadbała
o jej powiększenie – nawet przesunęła uli-
cę, która przebiegała między dwoma – po-
tem połączonymi w jeden gmach – budyn-
kami. Prowadziła biznes dla klasy średniej.
Wiemy o tym dzięki znalezionej obok jej
zakładu ofercie na pięcioletnią dzierżawę,
w której wymieniona jest jako jego jedyna
właścicielka. Musiała być naprawdę wyjąt-
kowa, o czym świadczą też niezwykłe ma-
lowidła doskonale dobrane do preferencji
jej średnio zamożnej klienteli.
Też jest pani ulubienicą?
Nie, moją faworytką jest Julia Balbilla.
Uwielbiam jej determinację, by zostać
zapamiętaną jako księżniczka królestwa
Kommageny, jej słabo napisane poema-
ty, rozbuchane ego. Czuję, że w tych kilku
wierszydłach, które pozostawiła, jest za-
klęta jej osobowość.
Często sięga pani po humor, który
podkreśla mizoginię starożytnych. Czy
jednak nazwanie Seneki „bankierem,
który w wolnych chwilach zajmował się
filozofią”, a Tacyta „facetem, który lubił
moralizować, zwłaszcza gdy miał pod
ręką kobiety”, nie sprawi, że będą pani
zarzucać patrzenie na starożytność
przez współczesne okulary?
Pisanie o historii nigdy nie jest obiek-
tywne i nie mam problemu z przyznaniem,
że wybieram i interpretuję źródła na swój
sposób. Uważam też za zabawne wyty-
kanie tym pomnikowym Rzymianom ich
strasznych poglądów. Lubię podkopywać
tę ich pompatyczną i sztywną reputację,
pokazując, że w rzeczywistości to zwykli
ludzie, a ci często bywają okropni. Bez
względu na płeć.
ROZMAWIAŁA AGNIESZKA KRZEMIŃSKA
Dr Emma Southon
tytuł doktorski uzyskała
na Uniwersytecie w Birmingham.
Zrezygnowała z pracy
akademickiej i zajęła się pisaniem
o starożytnym Rzymie. W Polsce
wyszły jej dwie książki „Wszystkie
trupy prowadzą do Rzymu” oraz „Kobiety imperium
rzymskiego. 21 zapomnianych historii”.
© V&A IMAGES/VICTORIA AND ALBERT MUSEUM/EAST NEWS, DP
O roli kobiet w starożytnym Rzymie przeczytasz
także w Pomocniku Historycznym POLITYKI
„CESARZE RZYMU”.
Dostępny na sklep.polityka.pl
Plejada cesarzy Rzymu
Nr 3/2022 Cena 23,99 zł (w tym 8% VAT) Indeks: 403652 ISSN: 2391-7717
esarze
rŻołnier z y m u
ze za życia, bogowie po śmierci
76 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
W
wywiadach twierdziła, że na-
uczyła się rozumieć mowę
zwierząt i że powinno się ją
za to spalić na stosie. Bliscy
uważali Simonę Kossak za rozczarowanie
i dziwadło – zawiodła pokładane w niej na-
dzieje, nie kontynuując rodzinnych tradycji
malarskich. Była córką Jerzego, wnuczką
Wojciecha i prawnuczką Juliusza Kossaka
– batalistów rozmiłowanych w koniach,
n a e k r a n i e
H
istoria, która łamie serca i wywołuje łzy. „Anora” – film,
który dość niespodziewanie zdobył Złotą Palmę w Can-
nes – jest szalonym, opartym na szczerych uczuciach
i prostych marzeniach melodramatem, a zarazem popu-
larnym i rozrywkowym widowiskiem, przemycającym pod postacią
współczesnej bajki o Kopciuszku gorzką pigułkę o prawdziwym
życiu. Swoimi czterema poprzednimi filmami o prostytucji 53-let-
ni Sean Baker walczył ze stereotypem moralnego dna upadłego
środowiska. Podobnie jak „Red Rocket”, „Florida Project” czy
„Mandarynka”, „Anora” też namawia do pozbycia się najgorszych
skojarzeń z tą branżą, dekryminalizuje ją, upodmiotawia silnie
zmotywowaną pracownicę seksualną zarabiającą na życie sprze-
dawaniem swojego ciała. Dzięki naturalności i niespożytej energii
n a e k r a n i e
Drapieżnicy 4/6
Simona Kossak, reż. Adrian Panek,
prod. Polska, 100 min
Nagość i godność 5/6
Anora, reż. Sean Baker, prod. USA, 139 min
25-letniej Mikey Madison (na fot. pośrodku), która brawurowo
zagrała tytułową rolę, aż się chce wierzyć w szczęśliwy los, który tyl-
ko nieliczni wygrywają na loterii, fabuła jest niesiona siłą skrajnych
emocji, podążając za jej niegasnącym optymizmem i humorem.
Nowojorska striptizerka poznaje w klubie rozkosznie bezmyślnego
syna rosyjskiego oligarchy proponującego dla kaprysu małżeństwo
w Las Vegas, by zaraz potem na żądanie rozwścieczonych rodziców
wycofać się z tej decyzji. Na bohaterkę patrzy się jak na rzuconą na po-
żarcie ofiarę rozpaczliwie walczącą o godność tam, gdzie o nią naj-
trudniej. Gdy paraduje naga, radośnie wykonuje podniecający taniec
albo uprawia seks z niedojrzałym dziedzicem rosyjskich miliarderów,
nie ma w tym niezdrowego podglądactwa, jest niewinność. Granica
dobrego smaku nigdy nie zostaje przekroczona. Madison, choć nie ma
za sobą znaczących osiągnięć (ostatnio zagrała epizodyczną rólkę Su-
san „Sadie” Atkins, zwolenniczki bandy Mansona, w „Pewnego razu…
w Hollywood”), łączy świeżość, spontaniczność i wewnętrzną dojrza-
łość. Styl, w jakim tego dokonuje, zasługuje na wszelkie możliwe hoł-
dy. Między nią a reżyserem musiało panować stuprocentowe zaufanie.
Baker (wraz z żoną) ponoć sam demonstrował, jak zagrać niekomfor-
tową intymność, a na planie obyło się bez koordynatorki intymności.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
ojczystym krajobrazie i w polskiej historii.
Wybrała życie w sercu Puszczy Biało-
wieskiej, gdzie prowadziła badania nad
drzewami i ginącymi gatunkami zwierząt,
stając się bodaj najsłynniejszą biolożką, po-
pularyzatorką nauki, mocno zaangażowaną
w ratowanie naturalnych ekosystemów.
Nazywana na Podlasiu „naszą Simonką”,
po śmierci w 2007 r. doczekała się dwóch
pełnometrażowych dokumentów o sobie
(„Miejsce w raju”, „Simona”). Film w reży-
serii Adriana Panka z wybitną kreacją
Sandry Drzymalskiej jest pierwszą fabułą
poświęconą niezwykłemu życiorysowi oraz
początkom burzliwego, 36-letniego związ-
ku z fotografem Lechem Wilczkiem (Jakub
Gierszał). W wycinkowej panoramie, utrzy-
manej w ciepłej, ironicznej tonacji, udało się
uchwycić esencję fascynującej osobowości
Simony, ikony nowoczesnej, wyzwolonej
kobiety, która sięga po to, co chce. Oraz
zawrzeć alarmujące przesłanie proekolo-
giczne, co czyni „Simonę Kossak” zarazem
dziełem zaangażowanym i ciekawym
na poziomie artystycznym. JW
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 77
D
żemWar przechodzi rebranding: produkowane przez
rodzinną firmę dżemy z „babcinych” mają się stać
„szlacheckie”. O czym właścicielka biznesu informuje
pracownice biura krzykiem i groźbami, a one reagują
strachem i uległością. Twórcy spektaklu inspirowanego bestsel-
lerową książką historyczną Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki.
Opowieść o naszych babkach” zachowania bohaterek (granych
także przez ucharakteryzowanych na kobiety aktorów) tłumaczą
wielowymiarowym dziedzictwem folwarku. Legnicki spektakl
wpisuje się w trwający już ponad dekadę i obejmujący liczne po-
zycje literackie, teatralne czy filmowe i serialowe („1670”) „zwrot
ludowy”. Od siebie Sulima i Piaskowski dodają konwencję kam-
powego sitcomu na granicy kabaretu, z przerysowanym aktor-
stwem, długimi momentami chaosu i krzyków i z ciągiem luźno
powiązanych scen. W części z nich do głosu dochodzi pańszczyź-
niana przeszłość przodkiń bohaterek i dość standardowa to wyli-
czanka: wstyd („Jestem ze wsi” zamienione na „Pochodzę z doliny
n a s c e n i e
N
ajwiększy hit Taylora Sheridana, pięciosezonowe
„Yellowstone”, zbliża się do finału – właśnie wystartowała
ostatnia porcja odcinków. W przygotowaniu są kolejne
seriale osadzone w tym neowesternowym uniwersum,
a Sheridan wciąż znajduje czas także na inne produkcje. Akcja
najnowszej, serii „Landman: Negocjator”, stworzonej wspólnie
z Christianem Wallace’em na bazie podkastu tego ostatniego, toczy
się w zachodnim Teksasie w środowisku ludzi związanych z bizne-
sem naftowym. W centrum opowieści znajduje się Tommy Norris
(Billy Bob Thornton) – menedżer odpowiedzialny za zarządzanie
kryzysami w jednej z niezależnych kompanii wydobywczych. Nad
sobą ma wielki biznes (właściciela spółki gra Jon Hamm), pod sobą
– rzesze robotników (najczęściej hiszpańskojęzycznych), przed sobą
– katastrofy, zderzenia z ranczerami, z przemytnikami narkotyków,
z konkurencją, lokalną policją i wszechobecnymi prawnikami. Życia
nie ułatwia mu też rodzina – była żona i dwoje dzieci na progu do-
rosłości. „Landman” powtarza schematy narracyjne „Yellowstone”,
łącznie z obroną wysokoemisyjnego, nieekologicznego przemysłu.
Z drugiej strony Sheridan wciąż jest mistrzem ciętych ripost, pięk-
nych obrazków i buduje wciągającą narrację, choć po pierwszych
trzech odcinkach jeszcze nie wiadomo, czy całość tym razem bę-
dzie bardziej serialem obyczajowym, czy – jak „Yellowstone” – po-
galopuje w stronę opery mydlanej na sterydach. AK
K
olejna próba zbudowania franczyzy przez Warner Bros., tym
razem podstawą jest „Diuna” Franka Herberta – w ramach
tego uniwersum SF powstały dwa filmy Denisa Villeneuve’a,
a teraz dołącza serial. Inspiracją (luźną) jest jedna z powieści
syna autora „Diuny” Briana Herberta i Kevina J. Andersona „Zgroma-
dzenie żeńskie z Diuny”. Akcja dzieje się 10 tys. lat przed narodzinami
Paula Atrydy, centralnej postaci „Diuny”, pustynna Arrakis i znajdu-
jąca się na niej przyprawa pojawiają się głównie w opowieściach,
sceneria „Proroctwa”, jej temat i klimat są inne, choć, jak w „Rodzie
smoka”, spotykamy tu znane z oryginału nazwiska przodków wiodą-
cych rodów. Opowieść dotyczy początków działalności żeńskiego za-
konu Bene Gesserit, a pierwsze skrzypce grają siostry Valya i Tula Har-
konnen (w dwóch liniach czasowych to odpowiednio Emily Watson
i Jessica Barden oraz Olivia Williams i Emma Canning). Zgromadze-
nie trenuje swoje członkinie w sztuce wykrywania kłamstw i w magii,
czym służą wielkim rodom, z imperatorskim na czele, ale ukrytą misją
jest wyhodowanie i osadzenie na tronie międzygalaktycznego impe-
rium władcy idealnego. Przypisanie sobie boskich prerogatyw przez
siostry budzi wątpliwości, podobnie jak ich rosnąca władza, pojawia
się też męski przeciwnik o wielkiej i tajemniczej mocy (Travis Fimmel).
„Proroctwo”, przynajmniej w pierwszych odcinkach, to nie epicka roz-
rywka, lecz rozgrywane w pałacach i katakumbach szachy, w których
stawki są moralne i polityczne. Nie porywa, ale wciąga. AK
Baryczy”), traumy i strach przed deklasacją. Inne są projekcją pra-
gnień: wyzwolenia, zemsty (lincz na księgowej Basi jako powidok
chłopskiego linczu na ekonomach) czy przekroczenia podziałów
społecznych (miłość do ziemniaków, która łączy Anię, sprzedaw-
czynię kanapek i prawnika z piętra wyżej). Trochę to przypomina
odhaczanie kolejnych, aktualnie głośnych tematów, z wątkiem
ukraińsko-wołyńskim i dzisiejszym zagrożeniem wojną na finał.
ANETA KYZIOŁ
Opera naftowa 4/6
Landman: Negocjator, twórcy serii:
Taylor Sheridan i Christian Wallace, 10 odc.,
SkyShowtime
Babciny DżemWar 3/6
Chłopki. Opowieść o nas i naszych babkach, tekst Hubert Sulima,
reż. Jędrzej Piaskowski, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy
Z innej planety 4/6
Diuna: Proroctwo, twórczyni serii:
Alison Schapker, 6 odc., Max
w t e l e w i z j i
w t e l e w i z j i
© UNIVERSAL PICTURES/UIP, NEXT FILM, KAROL BUDREWICZ, SKYSHOWTIME, HBO MAX
A F I S Z [ P R E M I E R Y / W Y D A R Z E N I A / Z A P O W I E D Z I ] Skala ocen: 1(dno)–6(wybitne)
78 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
L
udmiła Ulicka, wymieniana wśród
kandydatek do literackiego Nobla,
wyjechała z Rosji w 2022 r. i jest
tam objęta zakazem publikacji.
Na Zachodzie jej książki otrzymują kolejne
nagrody, a w Polsce ukazują się aż trzy tytuły
naraz. Warto zacząć od „Drabiny Jakowa”, za-
pierającej dech w piersiach sagi rodzinnej ro-
syjskich Żydów, napisanej tak, że wchodzimy
w ten świat po śmierci babki w mieszkaniu
pełnym książek i pluskiew gdzieś w latach 70.
i wynurzamy się z niego po 700 stronach
z wielkim wzruszeniem wraz z narodzinami
małego Jakowa, który nosi imię swojego
przodka. Postacią spinającą wiele losów
jest Nora, scenografka, do której wszystko,
co ważne w życiu, przychodziło przez teatr.
Ona i jej dziadek Jakow tworzą najważniejszy
dwugłos opowieści – Nora czyta jego listy
Istota 6/6
Ludmiła Ulicka, Drabina Jakowa,
przeł. Agnieszka Sowińska, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 2024, s. 728
Au
tor, który wskrzesił grec-
kich bogów na długo, zanim
to zrobił serial „Kairos” Net-
flixa, w najnowszej powieści
ożywia legendarne postacie Francisz-
ka Żwirki i Stanisława Wigury, pilota
oraz inżyniera, znanych dziś patronów
ulic. Czyni to w sposób charakte-
rystyczny dla siebie, z fabularnym
szaleństwem, które dezorientuje i po-
ciąga na równi. Z powieściowym Fran-
kiem jest podobnie: pogubił się, ale
prze naprzód siłą dziwnej inercji. Nie
pamięta przeszłości, skąd pochodzi
ani jak się nazywa. Jest ranny, instynkt
każe mu postępować właściwie i zdać
się na ludzi, których los mu rzuca nie
bez powodu. Jedną z tych osób jest
Andriej, Rosjanin, który ściąga go
do Moskwy i uczy latać. Teoria Fran-
ciszka nuży, latanie przeraża, niespe-
cjalnie wierzy w nawigację. Ale tu się
uczy przede wszystkim siebie samego
i miłości. Tutaj też poznaje Stasia,
a dziurawa przeszłość wraca stop-
niowo w obrazkach i przeczuciach.
Wrażenie odrealnienia, potęgowane
działaniem morfiny, pozwala czasem
zapomnieć, że trwa wojna. Związki
fabularne z faktami są u Karpowicza
umowne, to nie biografia ani tym bar-
dziej portret podwójny, raczej waria-
cja na temat zdarzeń, postaci i mitów.
Autor wplata w całość motywy, zda-
wałoby się, odległe, m.in. opowiastkę
o skandynawskim ludzie Saamów,
powracającą później w wątku Finki,
zatrudnionej u Rosjan do pomocy
w sprawach domowych. W wojennym
harmidrze wszystko jest zmącone,
mieszają się języki i narodowości,
fakty i rojenia. Bohaterowie migrują,
ale i próbują się odnaleźć, zakorzenić.
Karpowicz po latach milczenia wraca
w niezłym stylu.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
Odlot
Żwirki i Wigury 5/6
Ignacy Karpowicz, Ludzie z nieba,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2024, s. 344
N
apoleon Bonaparte pozostaje
w Polsce historycznym symbolem,
tymczasem światowa popkultura
od dawna obala jego pomnikowy
wizerunek. Nowa książka Sáncheza Piñola
wpisuje się w wartki nurt dzieł nieprzychyl-
nie portretujących cesarza: nawet uwięziony
na Wyspie Świętej Heleny „Boney” pozostaje
Macki Bonapartego 4/6
Albert Sánchez Piñol, Potwór ze Świętej
Heleny, przeł. Dorota Walasek-Elbanowska,
Noir sur Blanc, Warszawa 2024, s. 290
z kolejnych zsyłek przechowane w wikli-
nowym kuferku. Poznaje historię miłości
i prześladowań, ale też tajemnicę rodzinną.
Znakomity jest portret Nory, kobiety spełnia-
jącej się w wielu rolach – również jako matki
chłopca w spektrum. Ta powieść dotyka
losów samej Ulickiej, która połączyła fikcję
i prawdziwe fragmenty listów rodzinnych
oraz akta sprawy Jakowa Ulickiego z archi-
wum KGB. Nora nie rezygnuje z siebie, to ona
może uświadomić sobie swoje dziedzictwo
i linię kobiet. Chce napisać książkę o „nie-
śmiertelnej istocie”, o „tym, co błąka się przez
pokolenia, przechodzi z osoby na osobę”.
Dostajemy znakomity obraz małej historii
rodzinnej zanurzonej w wielkiej historii,
a na pierwszym planie, inaczej niż w wielu
takich powieściach, jest kobieta.
JUSTYNA SOBOLEWSKA
bezdusznym tyranem, manipulatorem
i gwałcicielem, o czym boleśnie przeko-
nuje się markiza de Custine. Przypłynęła,
by rozkochać w sobie Napoleona, spotkała
monstrum. I to, jak się wkrótce okazuje, nie-
jedyne na wysepce. Kataloński pisarz chętnie
eksperymentuje z literaturą grozy. Tym
razem wykorzystuje konwencję pamiętnika
damy z paryskiej elity. Egzaltowane zapiski
markizy początkowo są kroniką oczekiwa-
nia na audiencję, lecz stopniowo uwalniają
kryjący się w ciemnościach lovecraftowski
horror. Grasujące na wyspie stada szczurów
i okrucieństwo Bonapartego są tu zaledwie
wstępem do dramatycznych wydarzeń. Ta
błyskotliwa powieść to zarazem refleksja
na temat dyktatury, szaleństwa władzy,
trwałości budowanych przez historię mitów.
„Wszak to Napoleon Bonaparte: zawsze jest
obecnym zwłaszcza wtedy, kiedy go nie ma”,
pisze Piñol, a jego książka jest tylko kolejnym
tego zdania potwierdzeniem. Dwieście lat
po śmierci cesarz wraca w kolejnych tekstach
kultury niczym zombie.
JAKUB DEMIAŃCZUK
k s i ą ż k i F r a g m e n t y k s i ą ż e k n a s t r o n i e : w w w . p o l i t y k a . p l / c z y t e l n i a
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 79
Już sam tytuł wystawy oraz fakt, że wpuszczane są na nią tylko
osoby pełnoletnie, każą przypuszczać, że mamy do czynienia
z przedsięwzięciem dość nietypowym. Zacznijmy od Maria-
na Henela, bohatera ekspozycji. Samouk, po sześciu klasach
podstawówki, sierota od szóstego roku życia, fizycznie ułomny,
poniewierany i wykorzystywany przez otoczenie. Ale przede
wszystkim dotknięty silnymi zaburzeniami osobowości o podłożu
erotycznym i psychopatologicznym. Niemal całe dorosłe życie,
aż do śmierci w 1993 r., spędził w szpitalu psychiatrycznym w Bra-
nicach. I jego sztuka. 11 gigantycznych (największe mają 3 x 6 m)
wełnianych dywanów, mozolnie i z niezwykłą precyzją warsztatową
tkanych w ramach arteterapii. Miały pomagać pacjentowi wyjść
z jego psychicznych problemów, a stały się przedziwnym, pięknym,
acz trującym owocem jego chorej wyobraźni. Pulsujące od scen,
w których obsceniczność przenika się z groteską, przemoc z lu-
bieżnością. Świat nieskrępowanej, choć chorej fantazji, zapełniony
Moskwa w ruinie 4/6
Metro Awakening, Vertigo Games,
PlayStation VR2, Steam VR,
Meta Quest, Viveport
Parada ambicji 3/6
Unknown 9: Awakening, Reflector
Entertainment, Bandai Namco, Cenega,
PlayStation 4, 5, Windows, Xbox Series X/S, One
Trudny temat 2/6
63 Days, Destructive Creations,
Windows, PlayStation 4, 5,
Xbox Series X/S, One
Utkane popędy 4/6
Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic,
Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu, do 16 lutego 2025 r.
s a l o n g i e r
w g a l e r i i
W
założeniu to nie tylko gra
wideo, lecz także obszerny
mutimedialny projekt, w skład
którego wchodzą lub wejdą
także powieści, komiksy, glosariusz, publiko-
wane w internecie filmy i podkasty. Trudno
zrozumieć, jak przy takich ambicjach można
było zacząć nie triumfalnym rykiem, tylko
piśnięciem. „Unknown 9: Awakening” ma tak
nudne i sztampowe wprowadzenie, że z tru-
dem da się dobrnąć
do momentu, w którym
to, co dzieje się na ekra-
nie, może wzbudzić za-
interesowanie. Bohater-
ką owej przygody jest
obdarzone niezwykłymi
zdolnościami dziewczę
o imieniu Haroona
(Anya Chalotra, znana
z roli Yennefer w serialu „Wiedźmin”). Nasto-
letnia heroina ma dostęp do innego wymiaru
rzeczywistości, skąd czerpie energię pozwa-
lającą czynić rzeczy niemożliwe dla zwykłych
śmiertelników. Stawką rozgrywki, w której
bierze udział, są losy świata. Brzmi sztam-
powo, ale ta historia ma ciekawe momenty.
Szkoda, że rozgrywka i poziom wykonania
nierzadko pikują, ale miejmy nadzieję, że dla
uniwersum „Unknown 9” oznacza to tylko
potknięcie.
zadzierającymi sukienki grubymi kobietami, diabłami, ropuchami,
wężami, skorpionami. Kolorowe, dynamiczne, wielowątkowe. Naj-
łatwiej przyrównać je do wizji Hieronima Boscha, ale jest w nich też
coś z ducha Witkacego i Schulza. Fascynują i budzą niesmak. Uświa-
damiają, że w sztuce piękno, dobro i mądrość nie zawsze chodzą
w parze, co czyni ją tym bardziej ekscytującą.
PIOTR SARZYŃSKI
Mo
żna zrozumieć, dlaczego po-
wstanie warszawskie wydaje
się polskim twórcom dobrym
tematem na grę. Trudniej pojąć,
dlaczego nie wyciągają wniosków z porażek
poprzedników. To jedno z tych wydarzeń
w naszej historii, które nadal bolą niczym
otwarta rana, wciąż żyją jego uczestnicy. Każ-
da próba wykorzystania tego dramatu jako
tła dla rozrywki może wydać się niestosowna.
Autorzy gry z Destruc-
tive Creations zdają się
świadomi ryzyka, pró-
bują nadać zdarzeniom
na ekranie właściwy
kontekst i wagę, ale
z miernym rezultatem.
Dyskomfort tym więk-
szy, że „63 dni” sprawia
wrażenie półproduktu.
To gra taktyczna w konwencji serii „Shadow
Tactics” czy „Commandos”. Prowadzimy w bój
garstkę bohaterów, z których każdy ma nieco
inne możliwości. Trudno pojąć, dlaczego
ktoś, kto potrafi rzucić butelką z benzyną,
nie potrafi rzucić kamieniem, by odwrócić
uwagę wartownika, ale jeszcze trudniej zro-
zumieć toporność rozgrywki i absurdalność
jej niektórych założeń. Łatwo o wrażenie,
że walczymy nie z okupantem, ale z grą.
ZBIGNIEW ROSICZKA
P
ięć lat po wojnie w tunelach me-
tra pod ruinami Moskwy próbują
przeżyć ocaleńcy z nuklearnej po-
żogi. Dziesiątkują ich głód, choro-
by, mieszkańcy wrogich osad i zmutowane
monstra kryjące się w zakamarkach pod-
ziemnych korytarzy. W owych niemiłych
okolicznościach przyrody lekarz Serdar
wyrusza na poszukiwanie leku dla żony.
I byłaby to kolejna przygoda typowa dla
gier na motywach powie-
ści Dmitrija Głuchowskie-
go z cyklu „Metro”, gdyby
nie to, że przeżywamy ją
w trójwymiarowej pro-
jekcji gogli VR, co czyni
kolosalną różnicę. Groza
nie jest już abstrakcyjna,
ale jak najbardziej na-
macalna. Gdy z mroku
wyskakuje nagle szczerząca kły morda,
osoby o słabym sercu mogą być bliskie
zawału – dosłownie. Czasami opowieść
się dłuży, tracąc tempo, ale te mielizny
przynajmniej pozwalają podreperować
nerwy. Niestety z nastroju potrafi wybić
kiepska gra aktorska, zwłaszcza głosowa.
Wyraźnie poniżej poziomu scenariusza.
Mimo tych mankamentów dla amatorów
światów 3D „Metro Awakening” to jednak
pozycja obowiązkowa.
© PHOTOXPRESS/REPORTER, PAP/MACIEJ KULCZYŃSKI, MP (6)
80 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
P PIOTR SARZYŃSKI
rzypadek Muzeum Sztuki Nowoczesnej
pokazał, że na projektowaniu budyn-
ków, jak na zdrowiu, w naszym kraju
znają się wszyscy. I nie mówimy tu
o środowiskowej dyspucie, ale o sporze,
który rozgrzał wszystkie media i portale
społecznościowe, polityków, celebrytów
oraz rzesze obywateli. I bynajmniej nie starły się ze sobą dwie
przeciwstawne opcje, ale pojawiło kilka stronnictw z entuzja-
zmem przekonujących do swych racji.
Formacja pierwsza to entuzjaści zapewniający, że wszystko jest
super. Co ciekawe, należą do niej niemal wszyscy wypowiadający
się w temacie architekci i ludzie związani z branżą, jak krytycy
czy wykładowcy akademiccy. I nawet jeśli brakuje entuzjazmu,
to na pewno pozostaje aprobata i zrozumienie. Tomasz Malkow-
ski, współautor (z Robertem Koniecznym) dwóch przewodników
po architekturze Polski i Europy, pisał: „To budynek doskonały
w swej prostocie (…) Jego czystość geometrii i perfekcja detalu są
na takim poziomie, że czuję respekt dla tego gmachu i podziw dla
jego twórców”. Entuzjastom nowy budynek nie tyle się podoba,
ile są w stanie docenić jego różne walory projektowe: podziały,
światło, zastosowane materiały, wzajemne relacje poszczegól-
nych części składowych, ale też konteksty urbanistyczne.
Po przeciwnej stronie okopali się malkontenci zapewnia-
jący, że nic nie jest super. Wykazują się przy tym wyjątkową
Kona ikona wOd dawna nie było w Polsce tak burzliwej dyskusji
arszawskiej siedziby MSN. Ikona architektury czy
[ K U L T U R A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 81
terminologiczną wyobraźnią, by podkreślić swój dystans wobec
gmachu, porównując go do pudełka zapałek lub pudełka na buty,
pracowniczego kontenera, magazynowej hali, a nawet sięgając
po brzydkie zwroty frazeologiczne w rodzaju „postawić kloca”.
Ci estetyczni sceptycy szybko otrzymali wsparcie polityczne.
Na prawicy bowiem uznano, że owo niezadowolenie najłatwiej
obrócić przeciw prezydentowi Warszawy Rafałowi Trzaskowskie-
mu i całej PO. Szybko więc okazało się, że prawica jak jeden mąż
bardzo źle ocenia projekt.
Oczywiście, jak to w Polsce, nie brakuje i symetrystów
zapewniających, że z zewnątrz może nie jest super, ale
za to super jest w środku (ciekawe, że nigdy na odwrót). Chwa-
lą głównie schody, niekiedy światło, zalety wnętrz pod kątem two-
rzenia atrakcyjnych selfie. Jest też niewielka, ale ciekawa formacja
– nazwijmy ich funkcjonalistami – z przekazem „super, nie super,
grunt, że stoi ku chwale sztuki lub jakiejkolwiek innej chwale”.
Badaczka współczesnej architektury Anna Cymer pisała: „Ten bu-
dynek jest jakiegoś rodzaju opakowaniem dla pewnego przedsię-
wzięcia i dopiero wraz z nim pokaże swoją wartość. Tymczasem
my teraz rozmawiamy o pudełku. To nie ma sensu”. W podobnym,
choć bardziej miastotwórczym duchu głos zabrał Jan Mencwel,
autor książki „Betonoza. Jak niszczy się polskie miasta”. Uznał on
cały spór za bezprzedmiotowy, podkreślając, że „znacznie waż-
niejsze jest to, że budynek wreszcie utworzy nowe ciągi piesze
w tej zdegradowanej i zdominowanej przez ruch samochodowy
części Warszawy. Oraz że ma żywe i otwarte przyziemia”.
Dyskusja jest żywa i chaotyczna, a niekiedy biegunowo róż-
ne reakcje wywołują dokładnie te same szczegóły. Dla jednych
więc nowy gmach idealnie wpisał się w trudną przestrzeń,
na temat nowego gmachu jak przy okazji
napompowany kontener pracowniczy?
Muzeum Guggenheima w Bilbao projektu Franka Gehry’ego.
Po lewej: Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Poniżej: jeden z projektów konkursu na budynek MSN, autorstwa koalicji
ALA Architects, Grupy 5 Architekci oraz rzeźbiarza Jarosława Kozakiewicza.
© MAJA WIRKUS, ALISIA LUTHER/SHUTTERSTOCK, ALA ARCHITECTS, JAROSŁAW KOZAKIEWICZ, GRUPA 5 ARCHITEKCI
82 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
nie próbując rywalizować z Pałacem Kultury i Nauki, nato-
miast dyskretnie nawiązując do Ściany Wschodniej. Dla innych
to z kolei fatalna przypadłość, że nie rywalizuje z Pałacem, i rów-
nie fatalna, że nawiązuje do pudełkowych Domów Towarowych
Centrum. Jednak motywem, który mniej lub bardziej otwarcie
powraca przy tym sporze o architekturę MSN, jest przyglądanie
się jej pod kątem tego, czy spełnia, czy nie spełnia warunków
na zostanie architektoniczną ikoną stolicy.
Lapidarnym, ale dosadnym i w sumie najlepszym zaprosze-
niem do rozmowy o „ikoniczności” projektu Thomasa Phifera
może być fragment z felietonu prof. Jana Hartmana, zamieszczo-
ny w POLITYCE: „Zmarnowaliście szansę na to, by nowy wspa-
niały gmach stał się rozpoznawalną na świecie ikoną Warszawy”
– grzmiał autor. I w takim myśleniu ma wielu sojuszników. A dla
nich symbolem zmarnowanej szansy stał się, ostatnio często
przypominany, jeden z projektów dawnego konkursu na budynek
MSN, autorstwa koalicji ALA Architects, Grupy 5 Architekci oraz
rzeźbiarza Jarosława Kozakiewicza. Wyglądał jak przewrócona
na bok jedna z realizacji słynnej Zahy Hadid. Zapewne bardzo
niefunkcjonalna, zapewne piekielnie droga w realizacji, ale tak
spektakularna, że świat niechybnie oszalałby z zachwytu.
Potrzeba stworzenia czegoś niezwykłego, ekstraordynaryjne-
go zawsze towarzyszyła twórczości. Kompozytorzy marzyli o „le-
gendarnym utworze”, reżyserzy – o „kultowym filmie”, a pisarze
o „dziele kanonicznym”. Natomiast architekci właśnie o „budow-
lanej ikonie”. Co ważne, z reguły mieli w tej kwestii wsparcie inwe-
storów gotowych wyłożyć sporą sumkę, by poprzez wyrafinowany
układ cegieł, desek, szkła czy betonowych wylewek zagwaran-
tować sobie medialną nieśmiertelność. Zabiegali o to polityczni
przywódcy, czego ostatnim, dość wstrząsającym akordem był
Dom Ludu (dziś Pałac Parlamentu) w Bukareszcie. Zabiegali też
dysponenci wielkich firm, ale szansę na zdyskontowanie archi-
tektonicznych szaleństw dostrzegli przede wszystkim włodarze
miast, bo taka ikona to przecież najlepsza, długofalowa promocja
i magnes turystyczny.
Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo dla swego dzieła zy-
skać status ikony. Najtrudniej we współczesnej architekturze.
Z jednej strony daje ona niespotykane nigdy wcześniej możliwo-
ści inżynieryjne. Poza tym kolejne przetaczające się przez biu-
ra projektowe style zdecydowanie rozszerzały pole wyobraźni
i możliwości; począwszy od postmodernizmu, przez hi-tech,
minimalizm, biomorfizm, a skończywszy na najbardziej szalo-
nym dekonstruktywizmie. Z drugiej jednak strony lista potencjal-
nych kandydatów na ikonę zdecydowanie się wydłużała, ale też
rosły społeczne oczekiwania wobec fantazji projektantów i skali
przedsięwzięcia. Złaknieni wyjątkowości inwestorzy, lecz także
widzowie tego widowiska nie byli gotowi zadowolić się byle czym.
Chcieli więcej, wyżej, z coraz mocniejszym efektem „wow!”.
Ale masowa popularność (najczęściej sprowadzająca się do by-
cia tłem dla selfie), choć to warunek konieczny, jest niewystar-
czająca. Ważne jest także szerokie uznanie środowiskowe, orygi-
nalność, a nawet spektakularność. Często wspomina się również
o wartości symbolicznej, która zawsze podnosi notowania. Dla-
tego muzeum zawsze będzie miało przewagę nad siedzibą firmy,
a kościół nad centrum handlowym. Przynajmniej w tym wyścigu.
Współczesną historię architektonicznych ikon wypadałoby
zacząć pisać w 1959 r., kiedy to w Nowym Jorku stanęło spiralne
Muzeum Salomona Guggenheima według projektu Franka Lloy-
da Wrighta. Początkowo owa fala rozpędzała się niespiesznie, acz
nieuchronnie. 1970 r. – katedra w Brasilii (proj. Oscar Niemeyer),
1973 r. – opera w Sydney (Jørn Utzon), 1977 r. – Centrum Pompi-
dou w Paryżu (Renzo Piano), 1989 r. – piramida Luwru (Ieoh Ming
Pei), może jeszcze kilka innych realizacji, co do których panuje
zgodność, że szybko stały się ikonami swych miast.
Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 1997 r., znowu za sprawą
Muzeum Guggenheima, tym razem w Bilbao. Średniej wielkości,
niezbyt atrakcyjne miasto i szalona, dekonstruktywistyczna bu-
dowla Franka Gehry’ego, która błyskawicznie zaczęła zasysać tury-
stów jak gąbka wodę. Dla premierów, prezydentów i burmistrzów
miast, dyrektorów wielkich instytucji (głównie kultury) szybko
stało się jasne, że opakowanie liczy się tak samo, a może nawet
bardziej niż sama zawartość. Rozpoczął się morderczy wyścig.
Stanęli do niego z jednej strony marzący o korzyściach (pre-
stiżowych, finansowych) inwestorzy, a z drugiej – architekci.
Do rywalizacji dopasowano odpowiednio język, nadużywając
owej „ikoniczności” i pisząc o star-architektach, niemal półbo-
gach, którzy potrafią wyczarować przestrzenne arcydzieła. Jak
na zawodach sportowych zaczęto ważyć, kto lepszy: Gehry czy
Hadid, Herzog & de Meuron czy Koolhaas, Nouvel czy Calatra-
va? Różniła ich stylistyka, ale łączyło projektowanie egotyczne,
nieliczące się z kosztami i rzeczywistymi potrzebami, ignorują-
ce funkcjonalność, kpiące z węglowego śladu, a przede wszyst-
kim kompletnie abstrahujące od kontekstów urbanistycznych,
od otoczenia, w którym miało stanąć ich kolejne „arcydzieło”.
Nic dziwnego, że pojawiły się zrazu nieśmiałe, a potem coraz
silniejsze głosy kwestionujące sensowność wyścigu na ikony. Nie-
miecki krytyk architektury Jürgen Tietz tę produkcję ikon nazwał
wręcz „architekturą fast foodów”, które smakują na krótko i szyb-
ko się o nich zapomina. Z kolei Brytyjczyk Tom Dyckhoff napisał
Nasza współczesna
architektoniczna ikona:
Filharmonia w Szczecinie
© DARIUSZ GORAJSKI/FORUM
[ K U L T U R A ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
na ten temat całą książkę. W „Epoce spektaklu” dokonał wnikli
wej analizy zjawiska, zauważając m.in., że ta architektura stała
się jednym ze środków masowego przekazu, schlebia głodnym
wizualnej stymulacji mediom i działa na tej samej zasadzie siły
marki co Chanel czy Gucci.
Co jednak najważniejsze, rozochoceni tym spektaklem obser
watorzy i inwestorzy chcieli więcej i więcej. Potwór zaczął pożerać
własny ogon. Ciekawe, że od czasu „efektu Bilbao” powstało całe
mnóstwo realizacji aspirujących do miana „architektonicznej
ikony”, a jednak trudno byłoby wśród nich wskazać choć jedną,
która ewidentnie na ów tytuł zapracowała, mimo że ich projek
tanci bardzo się o to starali. Ani wieżowce The Gherkin (Norman
Foster, 2003 r.) i The Shard (Renzo Piano, 2012 r.) w Londynie.
Ani One World Trade Center (David Childs, 2014 r.) w Nowym
Jorku, choć przecież potrzeba symbolicznego zastąpienia dwóch
bliźniaczych wież była bardzo silna. Ani żadna ze zbudowanych
za kosmiczne pieniądze realizacji na Bliskim Wschodzie, z filią
Luwru w Abu Dhabi. No, może tylko Burdż Chalifa w Dubaju
(2010 r.), ale to raczej z uwagi na pobity rekord wysokości, a nie
z powodu walorów architektonicznych.
Gdy tylko pojawiły się takie możliwości (fundusze euro-
pejskie), za współczesnymi ikonami zatęsknili także wło-
darze polskich miast. Katowice najwyraźniej postanowiły zde
gradować ikoniczność Spodka i obok niego, w równym szeregu
jak na konkursie piękności, ustawiły nowe imponujące siedziby
Muzeum Śląskiego i NOSPR oraz Międzynarodowego Centrum
Kongresowego. Czy któraś z nich przebiła symbolikę Spodka?
Wypada wątpić. Także w Gdańsku doszło do charakterystycznego
wzajemnego „znoszenia się” ikon Muzeum II Wojny Światowej,
Teatru Szekspirowskiego i Europejskiego Centrum Solidarności.
Nie udało się Wrocławiowi z Narodowym Centrum Kultury, Kra
kowowi z siedzibą Cricoteki. Warszawa i Poznań wydawały się
w ogóle nie przystępować do tego wyścigu. Łódź próbowała, ale
jakże tu z dworca kolejowego uczynić ikonę miasta? Łodzianie
pozostali więc z niezamierzoną antyikoną, czyli centrum prze
siadkowym, nazwanym przez internautów pieszczotliwie i zło
śliwie „stajnią jednorożców”.
I mimo tego zalewu nowych imponujących obiektów praktycz
nie jedynym miastem, któremu udało się wykreować współczes
ną architektoniczną ikonę, okazał się Szczecin. Symboliczną moc
(poza wspaniałą architekturą samą w sobie) tamtejszej Filhar
monii utrwaliło otrzymanie najbardziej prestiżowej światowej
nagrody architektonicznej Miesa van der Rohe.
Powróćmy do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Tęsknota za gma
chem ikoną była poniekąd zrozumiała. Wynikała z nieco naiwnej
wiary, że można obok jednej nielubianej ikony (PKiN) ustawić
drugą, która by tę poprzednią przyćmiła, unieważniła, zdyskon
towała. Ta wiara była naiwna, bo każdy choćby przeciętnie wy
edukowany architekt czy urbanista przyzna, że to niemożliwe.
Stąd też wzięła się irytacja i złość, że jednak Pałacu Kultury nie
da się, choćby symbolicznie, obalić.
Owa tęsknota za ikoną jest dziś wyrazem nie tylko naiwności,
prowincjonalizmu i narodowych kompleksów, ale też kiepskiego
rozumienia tego, co dla miast i ich rozwoju jest ważne i pierw
szoplanowe. Marzenie o budynku, który postawiony na placu
Defilad byłby wyzwaniem dla Pałacu Kultury, jest i mrzonką, i ab
surdem. Dziś chodzi o takie zarządzanie przestrzenią publiczną,
by okazała się jak najbardziej przyjazna dla odwiedzających, jak
najlepiej służyła celom, do których została powołana, by kreowała
nową wielkomiejskość. I te zadania architektura nowego MSN
wydaje się uwzględniać – i zapewne spełniać.
PIOTR SARZYŃSKI
REKLAMA
1
RReecceennzzjjaa ddllaa ttaańńccaa
fot.Krzysztof Bieliński
4
88 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ K U L T U R A ]
Boję się ciszy
Zawsze, gdy staję przed kamerą, towarzyszą
mi napięcie i niepewność – mówi Hugh Grant.
Horror „Heretic” z jego główną rolą
trafi 22 listopada do polskich kin.
Hugh Grant (ur. 1960 r.)
– brytyjski aktor i producent filmowy.
Rozpoznawalność zyskał dzięki
rolom w komediach romantycznych:
„Cztery wesela i pogrzeb” (1994 r.),
za które otrzymał Złoty Glob oraz
nagrodę BAFTA, „Notting Hill” (1999 r.),
„Dziennik Bridget Jones” (2001 r.)
czy „Był sobie chłopiec” (2002 r.).
Ostatnie lata przyniosły mu
uznanie także za role dramatyczne
w miniserialach „Skandal w angielskim
stylu” (2018 r.) i „Od nowa” (2020 r.),
którymi zapracował sobie na opinię
aktora wszechstronnego. Horror
„Heretic” (2024 r.) – najnowszy film
z jego udziałem – miał premierę
na festiwalu w Toronto.
© GARETH CATTERMOLE/GETTY IMAGES, MATERIAŁY PRASOWE
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 89
ARTUR ZABORSKI: – Lubi się pan bać
w kinie?
HUGH GRANT: – Nie, nie przepadam
za tym uczuciem. Znam je jednak dość do-
brze, bo paru horrorów w życiu naprawdę
się przestraszyłem.
Jakich?
Przede wszystkim „Egzorcysty”, które-
go obejrzałem zdecydowanie za wcześnie.
Przeczytałem też w bardzo młodym wieku
książkę będącą podstawą scenariusza. Pa-
miętam, jak moja mama ją znalazła – po-
darła ją na kawałki i wyrzuciła do kosza.
Oczywiście wyciągnąłem ją z powrotem
i próbowałem poskładać. (śmiech) Był też
film „W kleszczach lęku” oparty na noweli
Henry’ego Jamesa pod tym samym tytu-
łem, w którym dwie małe dziewczynki
wpatrują się w okno, a my musimy sami
rozstrzygnąć, czy to, co widzą, wydarza się
naprawdę. Absolutnie przerażające. Nawet
dziś nie mogę o tym myśleć. Ostatnio, kie-
dy siedziałem w domu z moją żoną, która
jest Szwedką, i byliśmy zmęczeni po cięż-
kim dniu, chcieliśmy obejrzeć coś lekkiego.
Zacząłem przeglądać płyty DVD przesłane
przez Akademię do głosowania na Oscary.
W końcu znalazłem coś, co mnie zacieka-
wiło. Przeczytałem opis i mówię do mojej
żony: „O, tutaj jest jakiś szwedzki film. Wy-
gląda na radosny i pogodny. Nazywa się
»Midsommar«, obejrzyjmy to”. No i obej-
rzeliśmy. I szczerze mówiąc, oboje nadal je-
steśmy tym doświadczeniem wstrząśnięci
i chyba potrzebujemy terapii. A to było dwa
albo trzy lata temu.
Tym bardziej jestem zaskoczony,
że Hugh Grant, ulubieniec publiczno-
ści, który na sympatię widzów zapra-
cował sobie m.in. rolami w kultowych
komediach romantycznych, wystąpił
w horrorze.
Dostrzegłem w tej roli coś więcej niż
tylko okazję, żeby postraszyć widzów. Jest
tu też sporo humoru. Chociaż powodów,
żeby zdecydować się na udział w filmie
„Heretic”, było znacznie więcej. Wyda-
wał się dziwny, pokręcony, oryginalny
i odważny. A moja postać łączyła w sobie
interesujące sprzeczności. Wcielam się
w Mr. Reeda – profesora, który myśli, że jest
zabawnym żartownisiem, a tak napraw-
dę jego otoczenie uważa go za oblecha.
To niezła zabawa zagrać kogoś takiego.
Czy po zejściu z planu doszedł pan
do wniosku, że takie demoniczne
postaci są ciekawsze niż amanci?
Nie ma sensu tego wartościować, na-
uczyłem się kochać każdą z moich posta-
ci. Nawet te, które są potworami. Ostatnio
polubiłem się choćby z Phoenixem Bu-
chananem z „Paddingtona”, który koniec
końców też okazał się potworem.
Trudno dzisiaj, przy całym pana
dorobku, namówić pana do przyjęcia
roli?
Cóż, im jestem starszy, tym większą
mam potrzebę, żeby mieć radość z gra-
nia postaci. A Mr. Reed – dzięki temu,
że tak siebie lubi – był aktorsko łakomym
kąskiem.
Internet już kipi od domysłów na temat
tego, kogo z prawdziwie żyjących ludzi
można się w Mr. Reedzie dopatrzyć.
Czy przygotowując tę rolę, oglądał się
pan na kogoś?
Punktem odniesienia byli dla mnie wiel-
cy ateiści, tacy jak Richard Dawkins czy
Christopher Hitchens (pierwszy to bry-
tyjski zoolog i etolog, drugi był pisarzem
i dziennikarzem, obu zalicza się do przed-
stawicieli nowego ateizmu, zakładającego
przeciwdziałanie religiom – przyp. red.).
i dewocja była tak wielka. Myślę, że to ma
związek z kwestią charyzmy, co mnie fa-
scynuje. Wystarczy wymienić Charlesa
Mansona – na Boga, nie można wyglądać
bardziej przerażająco niż on! On miał obłęd
w oczach. A mimo to niektóre kobiety wier-
nie czekały, aż wyjdzie zza krat, i odwiedza-
ły go w więzieniu. Wiem, że wysyłały mu
listy miłosne praktycznie do jego śmierci.
Charyzma to przeciekawa sprawa. Zada-
wałem sobie wiele pytań na temat cha-
ryzmy Mr. Reeda. Zastanawiałem się, czy
on ją w ogóle ma? Dziś odpowiedziałbym
na to pytanie twierdząco. I wydaje mi się,
że przez krótki czas ta charyzma działała
na innych. Zakładam, że miał sporą grupę
fanów na jakimś mało znanym uniwer-
sytecie w Midweście, gdzie wiele osób
przychodziło słuchać jego obrazobur-
czych i rzekomo zabawnych wykładów.
Szukałem w nich pomysłu na to, jak pro-
fesor powinien wyglądać. Podpatrywałem
okulary, koszule i tym podobne rzeczy.
Badałem też temat seryjnych morderców
i przywódców kultów religijnych. Ciekawiło
mnie bowiem, co musi się wydarzyć, żeby
ktoś stał się na tyle pokręcony, by zacząć
stosować wobec innych przemoc. Uwa-
żam, że takie postaci działają najlepiej,
jeśli aktor potrafi odnaleźć w nich to, co je
zraniło, dotknęło. Bo zło, które wyrządzają,
jest pewnego rodzaju przykrywką lub spo-
sobem na radzenie sobie z jakimś bólem.
Dowiedział się pan czegoś ciekawego
na temat przywódców kultów religij-
nych ze swojego researchu?
Dużym odkryciem i zaskoczeniem było
dla mnie to, że część tych przywódców
miała swoich wiernych wyznawców, na-
wet gdy już wyszło na jaw, że są manipu-
lantami i mordercami albo że naciągają
ludzi dookoła siebie na pieniądze. Zda-
rzyło się, że nawet po tym, jak skazano ich
prawomocnym wyrokiem, nie wszyscy
się od nich odwracali. Siła przywiązania
Potem zawsze myślałem, że może zaczął
prowadzić mniejsze seminaria w swoim
pokoju. Przychodziły tam ciekawe tematu
dziewczyny, a jedna z nich, szczególnie mu
bliska, zmarła. Władze uniwersytetu nigdy
nie były pewne, co się tam wydarzyło. Nie
mogły oskarżyć go o morderstwo, ale po-
prosiły, żeby odszedł z uczelni. Tak sobie
ułożyłem jego historię.
Czy dzięki tej roli dowiedział się pan
czegoś nowego o sobie?
Wydaje mi się, że jedyną nową, ale
na pewno ekscytującą rzeczą, którą rozwi-
nąłem dzięki tej roli, było znalezienie spo-
sobu na odgrywanie scen, w których nic nie
mówię. Zawsze najlepiej się czułem, gdy
miałem jakieś kwestie do wygłoszenia. Nie
przywykłem do grania ciszą. W „Hereticu”
są jednak momenty, gdy dziewczęta coś ro-
bią, ale kamera pozostaje skoncentrowana
na mnie. Zawsze trochę obawiam się ta-
kich scen, bo aktorowi naprawdę trudno
zachować spokój na twarzy. Bardzo łatwo
jest się poczuć skrępowanym, nawet jeżeli
nie robi się tego pierwszy raz, tylko ma
Hugh Grant jako Mr. Reed w horrorze „Heretic”. Obok: Sophie Thatcher i Chloe East.
[ K U L T U R A ]
90 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
się doświadczenie. Żeby dobrze wypaść,
eksperymentowałem z nowymi metodami
oddychania, słuchałem też odpowiedniego
rodzaju muzyki. Efekt był taki, że miałem
jeden lub dwa takie niesamowite momenty,
kiedy mogłem po prostu być przed kame-
rą przez dłuższy czas, wolny, nieruchomy,
spokojny. Szczerze mówiąc, taki stan jest
jednocześnie niepokojący i fascynujący.
Chyba pan trochę kokietuje – aktor,
który ma koncie m.in. Złoty Glob,
BAFTA i nagrodę na festiwalu
w Wenecji, miałby się stresować
przed kamerą?
Zawsze, gdy staję przed kamerą, towa-
rzyszą mi napięcie i niepewność. Zwykle
jednak tego nie odczuwam, kiedy zaczy-
nam grać. Ale to nie znaczy, że one zni-
kają. Czasami, zupełnie nagle, bez żadnej
przyczyny, mogą do mnie wrócić i mnie
ogarnąć. Więc żyję w strachu, że się po-
jawią. Dlatego zawsze pytam aktorów,
nie oburzał ani ze społeczności chrześci-
jańskiej, ani nawet mormońskiej. Byłem
tym w zasadzie zaskoczony.
Pan chyba nie ma problemu z tym, żeby
brać udział w kontrowersyjnych pro-
jektach? Wystąpił pan przecież w filmie
Kena Russella „Kryjówka Białego
Węża”, który dziś uznawany jest
za kultowy, ale w dniu premiery budził
oburzenie z powodu dość absurdalne-
go zestawienia religii i erotyzmu.
Podobno osoby, które biorą dużo narko-
tyków, szczególnie przepadają za tym fil-
mem. Mam nadzieję, że to nie pański przy-
padek. (śmiech) Do dziś nie wiem, co Ken
Russell zamierzał tym filmem osiągnąć,
bo wspólne czytanie scenariusza mieliśmy
dzień przed rozpoczęciem zdjęć. W trakcie
tego czytania wszyscy ciągle wybuchaliśmy
śmiechem, bo to było takie absurdalne. Nie
wiem, czy reżysera te reakcje wtedy iryto-
wały. Ale jak już zaczęliśmy kręcić, to on
za to dozgonnie wdzięczny. Jestem dum-
ny z tego, że „Wesela” są nadal oglądane,
a ludzie za nimi przepadają. Zwłaszcza
że to naprawdę udany film, co przyznaje
nawet moja żona, która nienawidzi kome-
dii romantycznych. Ona na co dzień się-
ga po filmy w stylu „Chłopców z ferajny”,
a mimo to i tak kocha filmy Curtisa. Moja
żona jest przenikliwym widzem, mówi,
że jego filmy działają tak dobrze, bo tak
naprawdę są o bólu, a zawarty w nich hu-
mor, żarty to sposób radzenia sobie z tym
bólem. Myślę, że ma rację i że to dlatego te
filmy są długowieczne. Popełniłem jednak
błąd po premierze „Wesel”, które odniosły
ogromny sukces także w Ameryce. Wyda-
wało mi się wtedy, że skoro ludziom się
podoba takie angielskie paplanie i jąka-
nie się, będę to robił także w prawdziwym
życiu. No i robiłem tak choćby w różnego
rodzaju programach typu talk-show. Dziś
naprawdę tego żałuję, bo to nie byłem ja.
Mam świadomość, że wyglądałem przez
to trochę jak idiota.
Powrotów do znanych bohaterów
zalicza pan więcej – szykuje nam się
też premiera nowego filmu z serii
o Bridget Jones.
Dobra wiadomość jest taka, że scena-
riusz do nowej „Bridget Jones” jest niezwy-
kły. Opiera się na osobistych doświadcze-
niach Helen Fielding z okresu, kiedy zmarł
jej mąż. Jest to więc film o bólu. O tym, jak
musiała wychowywać dzieci jako samotna
matka. Przerobiła to na książkę o Bridget,
która teraz została zekranizowana. Jest
bardzo zabawna, ale również niesamo-
wicie poruszająca. Sam jestem rodzicem
małych dzieci, więc odbieram to bardzo
emocjonalnie. I cieszę się, że udało mi się
w ten projekt wcisnąć, co nie było wcale
oczywiste, bo wprowadzenie postaci Da-
niela Cleavera do tej historii było trudne.
Nie mógł przecież po prostu przez 40 lat
podrywać kobiet. Trzeba było mądrze wy-
myślić, co się z nim działo pomiędzy dru-
gim a czwartym filmem. I wymyśliliśmy
coś, co, mam nadzieję, nadaje mu nowy
wymiar, nową głębię.
Skoro już pan wspomniał o swojej
szwedzkiej żonie Annie Eberstein
– oglądają się państwo w domu
w stronę Skandynawii?
Niektóre regulacje wprowadzone choć-
by w Finlandii – kraju, gdzie żyją ludzie
szaleni (śmiech) – wydają mi się bardzo
ciekawe. Edukacja na otwartym powie-
trzu czy nałożony na media obowiązek,
że gdy napiszą kłamstwo na czyjś temat,
to pokrzywdzona osoba ma prawo opubli-
kować sprostowanie, są godne naśladowa-
nia. Myślę, że tak powinno być wszędzie.
ROZMAWIAŁ ARTUR ZABORSKI
z którymi pracuję: czy wy też kiedykolwiek
tego doświadczacie? Czy zdarza wam się
zastygnąć przed kamerą? Na planie „Here-
tica” towarzyszyły mi młode aktorki Chloe
East i Sophie Thatcher, które powiedziały
mi, że one nigdy czegoś takiego nie mają.
I to widać. Są niesamowicie swobodne
i potrafią po prostu być przed kamerą.
Byłem wręcz o to zazdrosny.
Żyjemy w dziwnych czasach, kiedy
wszyscy się o wszystko obrażają.
Pan się nie bał, że religijni widzowie
poczują się urażeni sposobem,
w jaki mówicie w „Hereticu” o religii?
Zabawne w tym wszystkim jest to,
że cała ta dyskusja na temat religii,
a zwłaszcza chrześcijaństwa, wywołuje
więcej kontrowersji w Ameryce niż w Eu-
ropie. Choć może to się jeszcze zmieni,
bo nie we wszystkich krajach film wszedł
już do kin. Zobaczymy. Kiedy pokazywa-
liśmy go na festiwalu w Toronto, reakcje
były bardzo pozytywne. Nikt się specjalnie
też często się śmiał, bo ten materiał był tak
przerysowany i niedorzeczny. Ale właśnie
chyba to zadecydowało, że seans jest przy-
jemny. Bo nie da się przecież tego filmu
brać zbyt serio, gdy się widzi, jak postać,
w którą wciela się Amanda Donohoe, pluje
na krucyfiks albo jak już na samym końcu
w stronę granej przez Catherine Oxenberg
kobiety w bardzo drogim staniku i majt-
kach zmierza gigantyczny robak…
Swego czasu dużo mówiło się o sequelu
„Kryjówki Białego Węża”, ale – ku
rozpaczy fanów – nic z tego nie wyszło.
Wiadomo już jednak, że powrócą
do nas ukochani bohaterowie filmu
„Cztery wesela i pogrzeb”. Jak się pan
czuje z myślą, że znów wejdzie
w buty Charlesa?
Za sukcesem „Wesel” stoi Richard Cur-
tis, którego uważam za geniusza. Dzięki
temu, że byłem w stanie jako aktor podać
jego specyficzne dialogi, moja kariera
niesamowicie się rozwinęła. Będę mu
Jako Charles w „Czterech weselach i pogrzebie” z 1994 r. Bohaterowie filmu wkrótce do nas powrócą.
© BE&W
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 91
[ K U L T U R A ]
Ideał sięgnął druku
Wieści o jego śmierci okazały się przesadzone
– tak o jednym z najsłynniejszych czasopism
wszech czasów mówi Michał Choiński,
który „New Yorkerowi” poświęcił książkę.
NORBERT FRĄTCZAK: – Amerykański
tygodnik „New Yorker” skończy wkrótce
sto lat. Początkowo adresowany
do nowojorskiej socjety, dziś sprzedaje
ponad 1,2 mln egz. tygodniowo
na całym świecie. Nieźle jak na gazetę
ze śmiesznymi rysunkami, poezją i arty-
kułami na kilkanaście stron.
MICHAŁ CHOIŃSKI: – Ta różnorodność
treści, powiedziałbym: alchemia dzien-
nikarska, to jedna z rzeczy, które zafascy-
nowały mnie w „New Yorkerze”. Głębokie
reportaże, jak uznana za najważniejszy
tekst prasowy XX w. „Hiroszima”, głośne
„Imperium bólu”, śledztwo dotyczące
Harveya Weinsteina, sąsiadują z nie mniej
ważnymi opowiadaniami i rysunkami.
A to wszystko ukryte za okładkami, które
są małymi arcydziełami i nieraz zaznaczy-
ły się w historii współczesnej sztuki.
Ernest Hemingway bawi się w Paryżu,
korzystając z siły amerykańskiego dolara.
To wiara w ułudę amerykańskiego snu,
który później zostanie zdekonstruowany.
Szła za tym wiara w budowę silnych przed-
siębiorstw, marek. Nowy Jork żył wtedy
kulturą – między 1905 a 1925 r. otwarto
tam 60 teatrów, powstały inne kultowe
czasopisma – „Vanity Fair”, „Reader’s Di-
gest” czy „Time”. Harold Ross z żoną Jane
Grand postanowili wykorzystać ten czas
i zbudować markę, która będzie afirmo-
wała miasto, stanie się symbolem tego do-
brobytu. Fleischmann, biznesmen, który
dorobił się fortuny na produkcji drożdży,
też wyczuł potencjał projektu i postanowił
w niego zainwestować.
W „New Yorkerze” ważna jest nie
tylko treść, ale też forma. Dla wielu
to ikona stylu.
Myślenie o estetyce to jeden z elemen-
tów założycielskich, które Harold Ross
wpisał w DNA pisma. Tu znowu ważny
jest kontekst historyczny. W latach 20. po-
działy klasowe w Nowym Jorku były bar-
dzo silne, to czas snobizmu w najczystszej
postaci. „New Yorker” zdecydował się afir-
mować ten snobizm. Dandys, który stał się
symbolem pisma, ma w sobie co prawda
sporo dystansu, ale to wciąż dandys. Na-
zwa Condé Nast Publications, obecnego
wydawcy „New Yorkera”, wzięła się od na-
zwiska człowieka, którego zwykło się na-
zywać najbardziej pożądanym kawalerem
Nowego Jorku. Nast wymyślił ideę class
publications, dziś powiedzielibyśmy life
style publications – tytułów prasowych,
które aprobują podziały klasowe. Z pro-
stego powodu – ludzie, do których są ad-
resowane, mają pieniądze i chcą kupować
reklamowane w nich produkty. To nazna-
czenie klasowością było mocno widoczne
w „New Yorkerze” do lat 90., gdy stery nad
pismem przejęła naczelna Tina Brown.
Wtedy zaczął się proces demokratyzacji,
który za Remnicka jeszcze przyspieszył.
Skoro już jesteśmy przy naczelnych:
Ross lubił publikować rzeczy, które jego
samego ciekawiły, William Shawn wolał
zostawiać jak najwięcej kreatywnej
przestrzeni piszącym, podobnie jak
jego następca Robert Gottlieb. Czwarta
naczelna Tina Brown stawiała na nośne
i spektakularne tematy związane
z życiem kulturalnym i społecznym,
a obecny – David Remnick – koncen-
truje się na tekstach stanowiących
odpowiedź na to, co dzieje się w świecie.
To tak w największym skrócie. „New
Yorker” Rossa świetnie czuje się w ramach
elitaryzmu klasowego. Później, szczegól-
nie po drugiej wojnie światowej, powoli
dojrzewa w świadomości społecznej.
Milioner Raoul Fleischmann zainwe-
stował w pomysł twórcy „New Yorkera”
Harolda Rossa 25 tys. dol. (czyli prawie
400 tys. dol. w dzisiejszej walucie).
Obecny redaktor naczelny tygodnika
David Remnick w rozmowie z panem
zażartował: „Gdybym dziś przyszedł
do milionera i poprosił o pieniądze,
bo chcę założyć magazyn – i to jeszcze
taki, który publikuje teksty na 15 tys.
słów o wojnie, polityce i kulturze,
drukuje czarno-białe rysunki sa-
tyryczne i nie ma na okładce zdjęć
celebrytów w strojach kąpielowych
– odpowiedź byłaby natychmiastowa:
Dziękuję, ale nie”.
„New Yorker” zrodził się w czasie ame-
rykańskiej prosperity. Lata 20. – era jazzu,
F. Scott Fitzgerald z żoną Zeldą balują
w najlepszych lokalach Nowego Jorku,
© BE&W (4), MATERIAŁY PRASOWE (2)
92 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
[ K U L T U R A ]
„New Yorker” Shawna zajmuje już bar-
dzo mocne, krytyczne stanowisko w kon-
tekście wojny w Wietnamie. Gottlieb po-
dąża dalej tą drogą, za czasów Tiny Brown
zaś pismo zmienia swe oblicze. Brown,
która jako pierwsza wprowadziła poważ-
niejsze zmiany layoutu i zatrudniła pierw-
szego w redakcji fotografa, wiedziała, jak
zamieszać uwagą ludzi. A „New Yorker”
Remnicka jest już mocno zakorzeniony
w polityce, reporterski. To już nie tylko ty-
godnik, ale też strona internetowa, pod-
kast, a nawet festiwal. Każdy z tych seg-
mentów buduje dziś markę „New Yorkera”.
To osadzenie w rzeczywistości i wy-
ostrzenie polityczne to także „zasługa”
Donalda Trumpa.
Rok 2016 i pierwszy wybór Donalda
Trumpa na prezydenta wywołuje szok
w redakcji. Dziennikarze są przerażeni,
zaczynają wątpić w sensowność swojej
misji. Remnick jest tego świadomy, zwo-
łuje zebranie w redakcji, podczas którego
przekonuje, że to moment testu, czas,
gdy patrzenie władzy na ręce nabiera
jeszcze większego znaczenia. I rzeczywi-
ście, reporterka Jane Mayer opisuje, jak
Cambridge Analytica wpłynęła na język
polityki, przygląda się roli milionerów
w wyborach, a sam Remnick publikuje ar-
tykuł „An American Tragedy”, jeden z naj-
częściej czytanych tekstów 2016 r. Za cza-
sów Tiny Brown, w latach 90., Trump był
ciekawostką, fascynującą, bo uosabiającą
nowojorski fenomen. Za czasów Remnicka
stał się zagrożeniem dla amerykańskiej de-
mokracji i jako taki rzeczywiście wyostrzył
stanowisko redakcji.
W jaki sposób zgłębiał pan historię
pisma?
Jestem historykiem literatury, więc na-
turalnie zacząłem od historii. Czytałem
książki na temat „New Yorkera”, a jest ich
mnóstwo; sam naliczyłem ponad 40, ale
to na pewno nie wszystkie. Nawet dwie
recepcjonistki, które pracowały w „New
Yorkerze”, wydały własne książki, a jedna
z nich dzięki praktyce w magazynie obro-
niła doktorat z historii literatury.
Później zanurzyłem się w lekturę same-
go magazynu, którego archiwalne numery
pożyczyła mi zaprzyjaźniona księgarnia.
A gdy poczułem się gotowy, zdecydowa-
łem się na wycieczkę do Nowego Jorku.
Pracowałem w Nowojorskiej Bibliotece
Publicznej, której zbiory są tak obszerne,
że do poruszania się wśród nich przeszko-
lono mnie przez komunikator internetowy
jeszcze przed wylotem. Przeglądałem listy
autorów magazynu – Sylvii Plath, Ernesta
Hemingwaya i innych, kontaktowałem się
z biografami, prezydentami stowarzyszeń
im poświęconych. Wreszcie – zacząłem
przeprowadzać wywiady z byłymi i obec-
nymi pracownikami „New Yorkera”. Praco-
wałem też w ich wewnętrznym archiwum.
Na koniec przyszedł czas na autoryzację
– każde zdanie, każdy cytat były weryfiko-
wane. Bardzo w duchu „New Yorkera”.
Jak wygląda atmosfera pracy
w redakcji?
Siedziba „New Yorkera” znajduje się
na dolnym Manhattanie, w World Trade
Center One, odbudowanym po zama-
chach z 11 września 2001 r. Jest to budy-
nek ze stali i szkła. Jedną z kilku – chyba
ośmiu – wind wjeżdża się na 23. piętro.
Redakcja to duży open space, większość
piszących pracuje z domu, ale i tak jest
sporo osób, które zajmują się innymi
aspektami działalności tygodnika.
Gabinet Françoise Mouly, która zaj-
muje się wyborem okładek, przypomina
małą galerię sztuki, z niezliczoną liczbą
projektów przypiętych do korkowych
tablic. Z kolei gabinet Bruce’a Dionesa
przypomina niewielkie muzeum. Dio-
nes zarządza archiwum wewnętrznym
redakcji. Pracę w „New Yorkerze” roz-
począł jako goniec, poznał wszystkich
redaktorów naczelnych, z wyjątkiem
Rossa. Za każdym razem, gdy podczas
przeprowadzki do innej siedziby ktoś
próbował coś wyrzucić, Diones zacho-
wywał to, dokumentował i w ten sposób
stworzył to archiwum. Na ścianie wisi
m.in. oryginalny plan metra z lat 20. Dio-
nes zachował też plany pierwszej redak-
cji tygodnika, dzięki którym w jednym
z rozdziałów mogłem odtworzyć drogę
Harolda Rossa z windy do gabinetu.
Diones opowiadał mi, co wisiało wów-
czas na ścianach, mówił, jakie gabinety
mijał po drodze. Wtedy „New Yorker”
rzeczywiście był szalonym miejscem
– hollywoodzką wersją dziennikarstwa,
jak to nazwał Gardner Botsford w swojej
historii tygodnika.
Nawet legendy miewają problemy.
„Gdy piszę te słowa, »New Yorker« jest
martwy” – otwierała książkę wydaną
na 75-lecie pisma Renata Adler, przez
trzy dekady pisząca do magazynu.
W „Pogromcach duchów” z 1984 r. jest
taka scena, gdy jeden z pogromców, Egon,
mówi do sekretarki przeglądającej maga-
zyn: „Print is dead”. Wieści o jego śmierci
okazały się przesadzone, podobnie jak
wieści o śmierci „New Yorkera”. Owszem,
magazyn nie miał się wtedy dobrze,
głównie pod względem finansowym, ale
od słabego stanu do śmierci droga jesz-
cze daleka.
Osoby kierujące „New Yorkerem”
mawiają, że ich pismo to nie muzeum.
Tylko czy to aby prawda? Czy nie
wszystkie gazety są dziś muzeami?
Nie uważam tak. Jest różnica między
oporem wobec zmian a świadomym czer-
paniem z tradycji. Owszem, „New Yorker”
w latach 70. drukował kilkunastostroni-
cowe artykuły na temat żyta, rolnictwa,
metalurgii, ale robił to po coś. Chodziło
o reklamy, które się z tym wiązały, a dzięki
którym redakcja miała pieniądze umoż-
liwiające autorom pracę na najwyższym
poziomie. Takie były realia. Skorzystał
z tego m.in. Stanisław Lem, który pod
koniec lat 80. wydrukował w „New Yor-
kerze” fragmenty „Doskonałej próżni”,
za co otrzymał honorarium w wysokości
3500 dol. (czyli ok. 16 tys. dol. w dzisiej-
szej walucie), dzieląc tę kwotę z polskim
tłumaczem, który odegrał kluczową rolę
dla obecności autora w amerykańskim
magazynie. Teraz tygodnik ma dużo no-
wocześniejszy format działania.
Jaka w takim razie jest przyszłość prasy
drukowanej?
Z jednej strony nie da się nie zauważyć
kurczenia się rynku prasy – „Washington
Post” zwolnił niedawno 240 pracowni-
ków, „Los Angeles Times” tylko w tym
roku rozstanie się ze 115 osobami, z ryn-
ku znikają czasopisma specjalistyczne,
takie jak „Pitchfork”. Do 2025 r. w całych
Stanach Zjednoczonych może ubyć na-
wet jedna trzecia tytułów prasowych.
Z drugiej strony obserwujemy niesłab-
nące przywiązanie ludzi do marek ko-
jarzących się z jakością. I do dążenia
do perfekcji. To otwiera przestrzeń dla
gazet, które nie drukują artykułów pisa-
nych przez sztuczną inteligencję, tylko
stawiają na najwyższą jakość zarówno
tekstu, jak i grafik. Dla wielu ludzi wciąż
ma znaczenie kompozycja gazety, a ta
zależy od doświadczonych redaktorów,
nie od algorytmów.
Michał Choiński (ur. 1983 r.) – amerykanista,
historyk literatury, poeta i publicysta. Stypendysta
Fulbrighta na Uniwersytecie Yale, profesor
na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Autor książki „The New Yorker. Biografia pisma,
które zmieniło Amerykę”.
© KLAUDYNA SCHUBERT
Zamysł Rossa był taki, żeby nie
powielać rozwiązań znanych z innych
magazynów i w ogóle zdystansować
się od ówczesnej prasy. Dobra myśl, ale
co jeszcze można zaoferować czytelni-
kom sto lat po debiucie „New Yorkera”?
Ross wymyślił formułę, której wte-
dy nie było. Gdybym wiedział, jak dziś
powtórzyć jego sukces, sam założył-
bym czasopismo. Tyle że dziś żyjemy
w kompletnie innej rzeczy wistości.
Takiej, w której głównymi rozgrywają-
cymi na światowym rynku są Google,
Meta i Amazon. To oni władają algoryt-
mami, które nie zostawiają wielkiego
pola do kreatywności. Daniel Zalewski,
zajmujący się doborem treści w „New
Yorkerze”, silnie zaakcentował rolę re-
daktorów, którzy w sposób świadomy,
z całą swoją wiedzą przygotowują mie-
szankę reportaży, poezji, prozy, obrazów,
rysunków satyrycznych, komentarzy,
oferując czytelnikom gotowy produkt
na najwyższym poziomie. Drukowany
tygodnik to spreparowane menu. Portale
internetowe oferują wszystko, ale w całej
tej różnorodności można się zagubić.
Czy w epoce internetu możemy sobie
pozwolić na tak skrupulatną redakcję?
Margaret Case Harriman, pisząca
niegdyś do „New Yorkera”, wspomina-
ła, że do oddanej przez siebie dwuna-
stostronicowej sylwetki dostała sześć
stron komentarzy, i to zanim tekst trafił
do działu fact-checkingu.
To może być właśnie ten sposób na od-
różnienie się. Skoro algorytmy mediów
społecznościowych zwracają się w stro-
nę sensacyjności, skrótowości i klikbaj-
towych tytułów i większość mediów się
do tego dostosowuje, może warto zain-
westować w medium, które robi to ina-
czej. Wróćmy do rewolucji cyfrowej, gdy
wydawcy stanęli przed wyborem jednej
z dwóch dróg monetyzacji – przychodów
z reklam albo z subskrypcji. Większość,
nie wyobrażając sobie, że ludzie będą
gotowi płacić za artykuły w internecie,
wybrała pierwszą drogę. Jednak „New
York Times” i „New Yorker” zdecydo-
wały się iść pod prąd i zawiązały pakt
z czytelnikami: wy nas utrzymujecie,
a my dostarczamy wam dziennikarstwo
najwyższych lotów. I dobrze na tym wy-
szły, więc może nie tylko wieści o śmier-
ci prasy są przedwczesne, ale też wieści
o śmierci jakościowego dziennikarstwa.
Może klucz do sukcesu polega
na odwołaniu się do aspiracji czy-
telników. Według historyka prasy
George’a Douglasa „New Yorker”
czasów Rossa nie mógł być skierowany
wyłącznie do odbiorców z wyższych
sfer, bo nie było aż tylu bogatych
Amerykanów, dzięki którym mógłby
się utrzymać. Dlatego celował w osoby
z klasy średniej, ale aspirujące do tego,
by znaleźć się wśród elity.
Ross wiedział, że w latach 20. każdy
chciał być nowojorczykiem. To mit założy-
cielski „New Yorkera”, który jednak przez
lata bardzo ewoluował.
Podobnie „The Economist”, który
w latach 90. reklamował się hasłem:
„Na szczycie jest samotnie, ale przynaj-
mniej jest co poczytać”.
Przez ostatnie ćwierć wieku magazyny
bardzo się zdemokratyzowały. Mam wra-
żenie, że dziś takie hasło nie zostałoby
dobrze przyjęte.
W książce cytuje pan Bena Yagodę,
który przeprowadził badania wśród
czytelników w latach 90. i odkrył,
że dla większości z nich sam fakt,
że widzą „New Yorkera” w pocze-
kalni u lekarza czy w kancelarii
prawnej, to wyraźny sygnał przy-
należności do pewnej wspólnoty
metropolitalno-intelektualnej.
„New Yorker” jest ikonicznym rekwi-
zytem kancelarii prawnych i gabinetów
dentystycznych w USA. Podobnie jak
płócienna torba z nazwą magazynu jest
pewnego rodzaju sygnałem przynależ-
ności do wspólnoty. Nie bez powodu
Yagoda odkrył olbrzymie przywiązanie
czytelników do magazynu, także na po-
ziomie emocjonalnym.
Tylko czy ktoś ma dzisiaj czas na długie,
uniwersalne teksty? Mam wrażenie,
że nawet wielu prenumeratorów
„New Yorkera” kupuje go dla okładki
i promocyjnej torby, z którą pokazuje
się później na mieście.
Adam Gopnik, jeden z ważniejszych
dziś autorów tygodnika, powiedział,
że „New Yorkera” nie czyta się jak gazet
codziennych. „New Yorker” to magazyn,
który jest w domu i do którego się wra-
ca, gdy jest na to czas – w weekend albo
podczas urlopu. Potrzeba czasu, żeby
zanurzyć się w rzeczywistość oferowa-
ną przez magazyn. Emily Stokes, była
redaktorka „New Yorkera”, mówiła mi,
że ten tygodnik od zawsze symbolizował
dla niej przyjemność czytania – połącze-
nie głębokiej erudycji i pięknego języka.
Właśnie tego, a nie skrótowości, oczekują
– również dziś – wymagający czytelnicy.
ROZMAWIAŁ NORBERT FRĄTCZAK
REKLAMA
Cyfrowe wydania specjalne (EPUB)
Zapraszamy na wygodne zakupy!
Dla siebie i bliskich. Kupuj dla szkoły, firmy, instytucji.
Pełna oferta na sklep.polityka.pl
Przy zakupach
powyżej 150 zł
dostawa gratis.
Pakiety tematyczne naszych wydań specjalnych
W zdrowym ciele zdrowy duch Pytania do nauki
Aktualne numery naszych publikacji
Książki autorów Polityki
Europa w sercu
czyli kronika popkulturalna
Kuby Wojewódzkiego
Mea pulpa
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 95
[ K U L T U R A ]
Bokserka Julia Szeremeta, srebrna medalistka olimpiady
w Paryżu, gdzie miała okazję zagrać z prezydentem
Andrzejem Dudą w ping-ponga, na pytanie, jakie zrobił
na niej wrażenie, odpowiedziała: „Sympatyczny”.
Śmiali się wszyscy. Najgłośniej rozdział V konstytucji.
Szymon Hołownia zgłosił siebie jako
kandydata na prezydenta RP. W Jędrze-
jowie. Forma, rozmach i treść wydarze-
nia pokazały, że Szymon pamięta jeszcze
„Mam talent!”. Tam widzowie często
głosowali z litości.
Zbigniew Boniek usłyszał zarzut działania
na szkodę PZPN w kwocie przekraczają-
cej 1 mln zł, za co grozi mu do 10 lat. À
propos liczb, pamiętam taki komentarz:
„Mecz zaczyna się za 15 minut, a wynik
ciągle taki sam”.
Po latach milczenia Rafał Olbrychski wraca
z nowym singlem, a za rok z nową płytą.
Rafała na Instagramie obserwuje 278 osób.
Ewidentnie widać, że kiedy się natura zbyt-
nio napracuje w jednym pokoleniu, to przy
następnym odpoczywa.
Do finału plebiscytu na Młodzieżowe Sło-
wo Roku weszło 20 kandydatur, z których
faworytami są bambik, sigma i cringe.
Abyś, czytelniku, jeszcze bardziej rozu-
miał, że nie rozumiesz, dorzucę skibidi
i womp womp.
Tymon Tymański pojawił się z nową part-
nerką w „Dzień dobry TVN”, gdzie wyjawił:
„Jesteśmy intelektualistami”. Zapytałem
kiedyś mojego dziadka, czy uprawia jesz-
cze seks z babcią. Powiedział: Oczywiście.
Trzeba mi tylko przypominać.
TVN Style wstrzymało emisję nowego
talk-show „Dobry wieczór”, którego auto-
rami byli Izabella Krzan, Jakob Kosel, Ka-
rol Paciorek i Katarzyna Węsierska. Cztery
osoby. Widownia była niewiele większa.
Ojciec Paweł Gużyński w podkaście Onetu
wyznał, że Kościół tworzy strukturę mafij-
ną, że miewa poranne erekcje, a działal-
ność ojca Rydzyka to obrzydliwe zjawisko.
Niby nic nowego, ale jakoś tak przyjemniej
się rano wstaje.
Pracownik perfumerii Sephora Ernest S.
poinformował na TikToku, że Julia Wienia-
wa robiła u niego zakupy i była roszczenio-
wa i opryskliwa. Media okazji nie przega-
piły. Donos i lincz. Tak pachnie szczęście.
Trwa medialny pojedynek Agnieszki Ka-
czorowskiej i jej męża Macieja Peli. Ona
wystąpiła w wieczornym programie TVN,
a on w porannym programie TVN. Na-
stępnie on wrzucił zdjęcie z Mają Hyży.
To ewidentnie pokazuje, że jego dramat
jest większy.
Pisarz, stylista, laureat tegorocznej nagro-
dy Nike Michał Witkowski ujawnił, że za-
czął lekcje śpiewu, a jego celem jest występ
w programie „America’s Got Talent”. Może
tam się na nim poznają. Bo u nas coraz
trudniej go poznać.
Joanna Lichocka napisała na FB, że polski
koszykarz Jeremy Sochan poparł Donalda
Trumpa, co było kłamstwem. Koszyków-
ka tym się różni od polityki, że zawodnik
po piątym faulu musi opuścić boisko.
Tomasz Wolny, jeden z naczelnych ka-
znodziejów TVP, dołączył do ekipy Kana-
łu Zero, gdzie pracują już inni ulubieńcy
Jacka Kurskiego. Gratulacje. Ja bym wziął
jeszcze Jarka Jakimowicza z blogiem po-
dróżniczym po Białorusi.
W Manchesterze odbyła się gala MTV
Europe Music Awards, na której nagrody
odebrali m.in. Taylor Swift czy Ariana
Grande. Najlepszym artystą z Polski zo-
stała Daria Zawiałow. To kolejna telewi-
zja, w której lista laureatów jest dłuższa
od listy widzów.
W minionym tygodniu nasza narodowa
diwa Edyta Górniak skończyła 52 lata.
Gratulacje. Jej kariera ma prosty przebieg.
Od zera do „Metra”, od „Metra” do Euro-
wizji, od Eurowizji do metra.
© ARTUR ZAWADZKI/REPORTER
96 PP OOLL II TT YY KK AA nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Sulej
[ F E L I E T O N ]
S
pędziłam ostatnio tro-
chę czasu na Podhalu,
nag r y w ając dok u-
ment o przejawach lo-
kalności, w szczegól-
ności związanych z ubiorem. Nie byłby on tym samym
bez głównego surowca tekstylnego Tatr, czyli wełny,
choć z perspektywy Krupówek wydaje się, że góralskie
stroje regionalne powstają z poliestru w Chinach. W ba-
cówce pod Zakopanem operatorzy filmowali malowni-
cze owce na zboczach. Och, jakie piękne te nasze Tatry!
Ale czy nasz zachwyt przekłada się na wiedzę o realnych
problemach regionu? Najczęściej kończy się na krupów-
kowym erzacu, czyli na tanich imitacjach kierpców czy
chust made in Asia, na konsumpcji pseudooscypków
w dowolnie wybranym miejscu w Polsce czy kwaśnicy
z tzw. góralskiej chaty przy stacji benzynowej.
Cóż, nie mnie oceniać czyjkolwiek gust, a tym bar-
dziej się dziwić, że górale zarabiają na tym, co się sprze-
daje. Dziwię się jednak, że tradycji, którym to słowem
– jak się wydaje – politycy wszystkich opcji wycierają
sobie usta, nie wspiera państwo. Zapewne niedługo zo-
staniemy jedynie z kopiami, erzacami i pseudogóralsz-
czyzną dla turystów. Bo kultura jest ważna, ale najpierw
trzeba mieć co jeść.
Mimo najlepszych chęci szczególnie trudno przycho-
dzi góralom pielęgnować styl życia związany z wypa-
sem owiec. Co się dziś najlepiej sprzedaje? Jagniątka
na rzeź. Ale czy tym się zachwycamy, fotografując uro-
cze białe chmurki beczące na tle zieleni? Owce hodo-
wało się głównie dla wełny, a to się od lat coraz mniej
opłaca. Renomę zyskało merino, bo delikatne, nie dra-
pie i modne, o czym wiedzą marki outdoorowe. Pamięć
o tym, w co ubieraliśmy się, chodząc po górach w Polsce
jeszcze kilkanaście lat temu, wydaje się zanikać. A w Is-
landii wciąż nosi się gryzące jak cholera tradycyjne lo-
papeysy. Też mam jedną, świetnie się sprawdza podczas
polskiej zimy. Chciałabym mieć taki sweterek z naszych
gór. Tymczasem na Podhalu więcej kosztuje utrzymanie
owiec, niż wynosi zysk ze sprzedaży wełny.
Za kilogram runa hodowcy dostają mniej niż zło-
tówkę. Nie zwraca to nawet kosztów strzyżenia. Nie
mamy też w kraju nawet jednej przędzalni. Merynos
– z Australii czy Nowej Zelandii – to chcemy kupować.
Gdzie zatem najczęściej szybciutko trafiają nasze uro-
cze owieczki, już wspomniałam. A gdyby tak powalczyć
z logiką kapitalizmu i globalnych trendów? Odśmiecić
stragany, ściągnąć trochę billboardów, stworzyć szanse
na zamieszkanie dla nowych górali, a nie tylko budować
apartamentowce dla turystów, pokazać autentyczną
góralską kuchnię i rękodzieło, wesprzeć inicjatywy
i biznesy, które bazują na pielęgnowaniu tożsamości?
Tak, wełna gryzie, ale chodzenie w szpilkach też nie jest
wygodne. Poza tym z wełny można tworzyć wiele róż-
norakich elementów garderoby.
Piszę ten felieton podczas festiwalu kobiecego out-
dooru. Właśnie kupiłam skarpety, które wydziergała
góralska babcia, a sprzedaje
góralka z dziada pradzia-
da w górskim schronisku.
Ale z wełny można także ro-
bić np. owijki na termosy,
paski, smyczki do aparatów, pokrowce na telefony,
charmsy do torebek. W trakcie festiwalu do koleżanki
przyszedł mail marketingowy z informacją o owcach
z zagranicy. Pasą się w Löhne, w Nadrenii Północ-
nej-Westfalii, a wypasa je Michael Stücke, który dzię-
ki swoim 21 baranom stworzył markę Rainbow Wool.
Dlaczego „tęczowa wełna”? Bo te barany nie chciały się
rozmnażać z samicami i wolały spędzać czas z inny-
mi samcami. Michael się dowiedział, że takie barany
najczęściej idą na rzeź, i odkupił kilkanaście od miej-
scowych pasterzy, tworząc stado, jak je określa, „gejow-
skich owiec”. Pozyskuje z nich wełnę na wyroby, które
świetnie się sprzedają, a część dochodu przekazywana
jest społeczności LGBTQIA.
My
ślę o tych polskich i niemieckich owcach i trudno
mi uciec przed politykowaniem. Co to za zgniły Za-
chód, który już naprawdę nie ma co wymyślać? – słyszę
dyskurs konserwatywny. Co to za kreatywny pomysł,
jaki postępowy! – słyszę dyskurs liberalny. Czy to jed-
nak ważne, czy te barany są gejami, czy nie? To kreatyw-
ny pomysł na biznes – i człowiek syty, i owca cała. Polscy
górale i niemiecki farmer z Gayfarmers Network mają
ze sobą więcej wspólnego, niż się wydaje. Wszystkim
zależy nad tym, żeby chronić mniejszości, postępo-
wać etycznie ze zwierzętami, pielęgnować rękodzie-
ło. To prawda, wyroby z „gejowskich owiec” to nie jest
uniwersalny produkt, ale tworzy przestrzeń dla innych
rękodzielniczych produktów z wełny, która nagle staje
się cool, i to nawet bardziej niż merino, mimo że drapie.
Przypomina mi się brytyjski film „Dumni i wściekli”
o sojuszu społeczności queer ze strajkującymi górni-
kami w epoce Margaret Thatcher. Dwie z pozoru prze-
ciwstawne grupy połączyły siły wobec polityki, która
niszczy ich rodziny i życie.
Owce tęczowe od Michaela i owce konserwatywnych
baców też mogą współistnieć w krajobrazie tożsamości,
choć politycy pewnie znaleźliby mnóstwo sposobów,
żeby taki świat uczynić niemożliwym. Łączy je zgoda
co do tego, że należy godziwie płacić za dobrze wyko-
naną pracę i wspierać osoby, ludzkie i nieludzkie, a nie
tylko zaspokajać konsumpcyjne zachcianki. Odrębne
wspólnoty nie są dla siebie wrogami, jeśli się ich prze-
ciw sobie nie nastawia. Chcą jedynie żyć w poczuciu
bezpieczeństwa kulturowego i ekonomicznego we
własnych niszach, tak jak lubią. Wrogiem wspólnot jest
korporacyjny system, który zamiast realnych potrzeb
i autentycznych tożsamości faworyzuje zysk, komercyj-
ne trendy i wydmuszkowe zastępniki. Gejowskie owce
wspierają polskie owce podhalańskie! – takie mam
nowe hasło na transparent.
KAROLINA SULEJ
Człowiek syty
i owca cała
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 97
Całkiem wprost
Lis
[ F E L I E T O N ]
pożywienie w zamarzniętej rzece
i w zawalonej śniegiem tajdze.
Moja babcia umarłaby więc naj-
pewniej w tym samym posiołku,
w którym się urodziła, i co za tym
idzie, nigdy nie urodziłaby mojej matki, a ona z kolei
– mnie. Swoje istnienie zawdzięczam więc całkiem
wprost istnieniu Polski. Dostrzegam to i doceniam,
i miałabym ochotę celebrować to w dniu święta nie-
podległości tłumnie, hucznie i z przytupem. Sęk
w tym, że nie mam gdzie.
Gdyby 11 listopada Polska zgłosiła się na terapię,
na pytanie o powód wizyty mogłaby wskazać wielką
pustą przestrzeń – naszą przestrzeń publiczną, w której
najpierw długo nie dzieje się nic, a potem wlewa się
w nią brunatna stonoga: Marsz Niepodległości. Wymy-
ślony po to, żeby pokazać „światu” biało-polsko-mę-
ską butę, odciąć się od „obcych” narodowo, kulturowo
i rasowo oraz zagrozić śmiercią „wrogom ojczyzny”.
Ludzie tacy jak ja, ze swoją skromną, elementarną
wdzięcznością wobec „ojczyzny” za to tylko, że w ogó-
le istnieje, nie mają tam czego szukać. Gdzie indziej
zresztą też nie.
Ur
oczystości państwowe z okazji 11 listopada są
skażone partyjnością. Trudno, żebym świętowała
z prezydentem tak-bardzo-nie-wszystkich Polaków.
Z kolei wydarzenia alternatywne same uderzają w tony
militarystyczne i antyimigranckie nie gorzej niż „na-
rodowcy” albo dla odmiany dotknięte są reaktywno-
ścią. Ich sprzeciw wobec neofaszyzmu i muzealnego
patriotyzmu Marszu Niepodległości może przybierać
zabawne formy, jak w hasłach „Bób, Humus, Włosz-
czyzna” czy „Chałwa Wielkiej Polsce”, jednak nie niosą
ze sobą łączącego przesłania o ojczyźnie jako wspólnej
tratwie na wzburzonym morzu. Orzeł z białej czekolady,
którego próbował wylansować za swojej prezydentury
Bronisław Komorowski, należał do tej samej kategorii
co humus i chałwa: był symbolem miłym i w sumie
nieszkodliwym, ale trudno w nim zakotwiczyć swoje
obawy i nadzieje. No, bo jak: In Sugar We Trust?
Ostatecznie 11 listopada zostaję więc w domu. Tułam
się po mediach społecznościowych razem z tymi, którzy
boją się wyjść w tym dniu na ulicę, żeby nie podpaść
późnym wnukom Romana Dmowskiego swoim wyglą-
dem lub akcentem. Lajkuję posty i grafiki, w których
mówi się, że Polska należy do nas wszystkich i wszyscy
mamy prawo czuć się w niej u siebie.
Wyobrażam sobie, jak by to było, gdyby 11 listopada
odbywał się wielki ogólnopolski piknik pod takimi ha-
słami. Doroczny festiwal polskiej różnorodności i so-
lidarności. Bez rac, za to z mnóstwem radości i wza-
jemnej ciekawości. Czy nie byłby to idealny wypełniacz
symbolicznej pustki dnia niepodległości? Ma tylko jed-
ną słabą stronę: nie istnieje. A może ktoś się zainspiruje?
Jeszcze Polska nie zginęła, póki my marzymy.
RENATA LIS
Gd
yby Polska była oso-
bą i ta osoba uznałaby,
że potrzebuje psycho-
terapii, idealnym mo-
mentem na rozpoczę-
cie leczenia byłby dla niej 11 listopada. Bo właśnie tego
dnia objawy choroby, na którą Polska cierpi, wykwitają
na jej zbiorowym ciele w najbardziej spektakularnej,
a przez to i najłatwiejszej do uchwycenia postaci.
„Z czym pani przychodzi?” – zapytałby ją terapeuta,
a ona podeszłaby do okna i bez słowa wskazała pejzaż
kulturowy rozciągający się za oknem pośród resztek
opadłego listowia.
I nawet nie chodzi o to, że polski listopad zala-
tuje cmentarzem. Chociaż zalatuje – szczególnie
w pierwszym dniu miesiąca z powietrzem dzieje się
coś takiego, że nie trzeba osobiście leżeć w grobie,
żeby poczuć na własnej skórze, jak to jest pod ziemią.
Wilgotny cmentarny przeciąg idzie wtedy od Bałty-
ku do Tatr, zawracając myśli żywych „ze świata ku
mogile”, jak wyraził się w swoim arcydramacie nasz
wieszcz numer jeden. Kiedy inny wieszcz, Wyspiański,
pisał, że listopad to „dla Polski niebezpieczna pora”,
musiał mieć na myśli wysoki sezon na popęd śmier-
ci. Okres wprost idealny, żeby zbiorowo popełnić coś
autodestrukcyjnego. Na przykład „złożyć ofiarę krwi”,
z nadzieją, że coś z tego wyrośnie, nie tylko w znacze-
niu ekologicznym.
Myślę o święcie odzyskanej po zaborach niepodle-
głości. Data 11 listopada została wyznaczona arbitral-
nie i można ją kwestionować, ale powód do świętowa-
nia jest niepodważalny: warto mieć własne państwo,
jakiekolwiek ono jest. Własne państwo ratuje przed tu-
łaczym losem, który ucieleśnia się w figurach uchodź-
cy i migranta. Z przerażającą łatwością wyjmowanych
spod prawa zawsze i wszędzie, również dzisiaj na na-
szej granicy.
Tułaczy był też los moich pradziadków i babci, a rzut
oka na koleje ich życia wystarcza, żeby zrozumieć,
że nie byłoby mnie dzisiaj na świecie, gdyby późną
jesienią 1918 r. na mapie znowu nie pojawiła się Pol-
ska. Prababcia i pradziadek urodzili się jako poddani
rosyjskiego cara w północno-zachodnich prowincjach
jego imperium i gdyby pod koniec Wielkiej Wojny nie
„wybuchła” polska niepodległość, nigdy nie wydo-
staliby się z Uralu, dokąd trafili w ramach przymuso-
wej ewakuacji w 1915 r. i utknęli w wyniku rewolucji
październikowej. Wczesną wiosną 1921 r. nie mogliby
repatriować się stamtąd jako obywatele polscy, ponie-
waż nie byliby nimi, gdyby nie było Polski. I oni, i ich
nowo narodzona córeczka, moja babcia, pozostaliby
na zawsze własnością Rosji Radzieckiej.
„Na zawsze” mogło zresztą oznaczać kilka lub kil-
kanaście miesięcy, bo zima 1921/1922 była w Rosji
wyjątkowo ciężka i przyniosła wielki głód. Wątpliwe,
by głód ten przetrwało niemowlę, a i dorośli najpew-
niej znaleźliby się w zagrożeniu, zmuszeni zdobywać
98 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
jak parodię dziecinnych zabaw
(…) to ludzie, którzy nie nale
żą do żadnej klasy, nie czują się
związani z żadnym narodem,
a wystarcza im, że gdzieś wstą
pią do piwiarni albo restauracji, gdzieś polecą samolo
tem”. No i załatwią sobie kolejny dzień wolny od pracy,
gdy wieczorem mają gości.
No właśnie. Współczesny zdziecinniały obywatel nie
ma tożsamości ani poglądów. Ma marzenia, czas wolny
i gotówkę, za którą kupuje przyjemności i atrybuty pre
stiżu. Nie bierze na serio ani starożytnych mitów i bóstw,
ani żadnych spraw honoru, takich jak lojalność wobec
poprzedników ani godność i suwerenność własnego
państwa. W ogóle powaga jest mu obca. Pogrążony jest
w emocjach sentymentu i resentymentu, w łatwych wzru
szeniach i egzaltacjach, a wszystko, co rozumie i czuje,
kręci się w jednym kalejdoskopie obrazków i przeżyć,
podobnym do skrollowanych treści w mediach społecz
nościowych. I choć te obrazki są mu cynicznie podsu
wane przez rynek i marketing, to służą mu doskonale,
dostarczając niekończących się podniet dla jego infan
tylnego narcyzmu.
Ogłupiały i rozkojarzony maminsynek, w kółko gonią
cy za przyjemnościami i potwierdzeniami swej żałośnie
pospolitej „indywidualności”, nie zgadza się dojrzewać
ani brać za cokolwiek odpowiedzialności. Jego życie trwa
i nie upływa. Nigdy nie dorasta i nie starzeje się. Chce
czuć się dobrze i komfortowo aż do swej pięknej śmierci.
Nawet pod koniec życia zgrywa młodzieńca. Jego „pra
wo do szczęścia” jest dla świata najwyższym moralnym
nakazem i zobowiązaniem. Kto zaś chciałby go wybudzić
z narcystycznego upojenia, wezwać do czegoś albo o coś
obwinić, to tego choćby i zabić!
Ś
wiat niedorastających nigdy dzieci jest jak bajka. Są
w niej złe wilki i dobre Czerwone Kapturki, przez wilki
pożerane. Źli ludzie krzywdzą dobrych, więc trzeba ich
wytępić, a tych dobrych przytulić. Tanie endorfinowe
łzy żalu i wzruszenia płyną ciurkiem ku ostrzykanym
karpim wargom, a flagami orężne kułaki wygrażają „le
wakom”, podobno zwalczającym „chrześcijańską tra
dycję”. Trywialność przemieszana z czułostkowością,
dziewicza ignorancja pod rękę z bezmyślną prosto
dusznością, spryt zapobiegliwego stworzonka w parze
z naiwnością i uporem dwulatka, uwielbienie przeplata
ne agresją. Bo jest tego wart. Zasłużył na wszystko, cze
go zapragnie.
To monstrualne przedszkole krzepkich dzieci przejmu
je dziś władzę nad światem. Jego filiami stały się parla
menty, korporacje, a nawet uniwersytety. Nigdzie już nie
ma trudnych sytuacji i trudnych myśli. Powaga się ulotni
ła, ustępując miejsca łatwiźnie, jednowymiarowym kalko
maniom idei i przeżyć, emocjonalnej tandecie i chaoso
wi tanich wzruszeń – taniej miłości i taniej nienawiści.
Kyrie eleison!
JAN HARTMAN
Za
smuciły mnie sta
rania lewicy o wolne
w Wigilię. Zapewne
Polacy woleliby za
mienić dzień wolny
z okazji Trzech Króli właśnie na wolny dzień poprzedza
jący Boże Narodzenie i warto by się nad taką zamianą
zastanowić. Ale nasza lewica akceptuje wymuszony przez
Kościół wolny 6 stycznia, będący trzecim już dniem bez
pracy na okoliczność świętowania przez naród urodzin
małego MesjaszaBoga, i z własnej inicjatywy domaga
się czwartego dnia. Tak jak gdyby cała lewicowa tradycja
walki z reakcją i klerykalizmem nic nie znaczyła. Tak jak
gdyby to „wyjście naprzeciw oczekiwaniom społecznym”
jednocześnie nie było aktem serwilizmu wobec Kościoła,
który sam tego, co chce mu dziś ofiarować lewica, akurat
zażądać nie śmiał. Za to o inicjatywie, by uczcić dniem
wolnym święto demokracji (4 czerwca lub 31 sierpnia),
lewica jakoś milczy.
Dlaczego dawne ideały i tradycje polityczne nic nie
znaczą dla współczesnych polityków, którzy poza odru
chami populizmu i chęcią przypodobania się wyborcom
nie znają właściwie żadnych innych pobudek i motywów
działania? Dlaczego odsunięcie Kościoła od władzy po
litycznej, władzy symbolicznej i przywilejów nie jest już
żadnym tematem? Dlaczego sfera świecka, kiedyś tak
przepełniona lokowanymi w niej przez lewicę warto
ściami, nie jest godna święta, a sfera religijna godna jest
świąt coraz to nowych? Czyżby lewica tkwiła duchowo
w zastarzałej mentalności pańszczyźnianego chłopa,
co to na panów i księży czasem nasarka, lecz gdy przyj
dzie co do czego, to czapkę zdejmie i w pas się ukłoni?
Nie sądzę. Nie o mentalność tu chodzi ani nie o zdra
dę tradycji walki z klerykalnym uciskiem, lecz o zwykłą
i pospolitą niedojrzałość. Dla infantylnych polityków
życie polityczne to działalność opiekuńcza wobec grup
społecznych, polegająca na dawaniu im tego, czego po
trzebują i co im się należy, skoro tego pragną. Wszyscy
by chcieli wolne 24 grudnia, to o czym tu jeszcze mówić?
Przecież polityk jest od tego, żeby robić ludziom dobrze.
Współczesne parlamenty i rządy traktowane są przez
tłumy tak właśnie myślących infantylnych poczciwców,
pewnych, że na tym właśnie polega „reprezentowanie
wyborców”. Paradoksalnie tak naiwnie i prymitywnie
pojmowanej misji polityki nie przewiduje żadna, nawet
rażąco sentymentalna bądź rażąco cyniczna doktryna po
lityczna. Żadna ideologia – od lewa do prawa – nigdy nie
odważyła się wziąć sobie na sztandary woluntarystycznej
bezideowości, w której potrzeby i kaprysy wyborców są
wszystkim, a wartości i odpowiedzialność za państwo
nie znaczą nic. Populizm w ogóle obywa się bez teorii,
podobnie jak jego siostra – dziecinada.
Francesco Cataluccio jest autorem poczytnego dziełka
„Niedojrzałość. Choroba naszych czasów”. Można tam
przeczytać te efektowne słowa: „Miejsce osób dojrzałych
zajęły dziwnie krzepkie dzieci; kuriozalni pełnoletni, któ
rzy nigdy nie dojrzeli i traktują życie jak świetną rozrywkę,
Krzepkie dzieci
biorą świat
Hartman
[ F E L I E T O N ]
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 99
[ D O I O D R E D A K C J I ]
Trump w bibliotece
W
róciliśmy do Elbląga. 13 listopada, po kilku latach przerwy,
Salon POLITYKI znów zawitał w gościnne mury Biblioteki
Elbląskiej, gdzie przywitał nas dobry duch tej 423-letniej instytucji,
dyrektor Jacek Nowiński. Z Warszawy zabraliśmy silną ekipę, którą
kierował redaktor naczelny Jerzy Baczyński. Gotycka sala główna
biblioteki – niegdyś kościół św. Ducha – zapełniła się do tego
stopnia, że trudno było się przedrzeć na podium. Po kilku słowach
przywitania ze strony dyrektora Nowińskiego mikrofon przejął
redaktor Baczyński i wprowadził wszystkich w adekwatny, można
by rzec: gotycki, nastrój – w końcu tematem spotkania były losy
świata i Polski po zwycięstwie Donalda Trumpa w amerykańskich
wyborach prezydenckich.
Dyskusję na ten temat poprowadził szef działu zagranicznego
POLITYKI Łukasz Wójcik, a z jego pytaniami musiało się mierzyć
dwóch ekspertów znanych z łamów naszego tygodnika: Mariusz
Zawadzki, były dziennikarz „Gazety Wyborczej” i wieloletni kore-
spondent w Waszyngtonie, oraz Marek Świerczyński, szef działu
bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych Polityki Insight. Wój-
cik zakreślił ramy dyskusji, definiując trzy obszary zainteresowań
Trumpa: deportację, deglobalizację i dekapitację (czyli odwet).
A potem się zaczęło: jak czytać pierwsze nominacje prezydenta
elekta USA, w czym „drugi Trump” będzie się różnił od „pierwsze-
go”, jaką będzie prowadził politykę zagraniczną.
Potem nasi eksperci weszli w swoje specjalizacje. Zawadzki
opowiadał o społecznych zmianach, które wyniosły Trumpa
do sukcesu, oraz o tym, czy z jego zwycięstwa ucieszy się premier
Izraela Beniamin Netanjahu, i szerzej – co „drugi Trump” będzie
oznaczać dla całego Bliskiego Wschodu. Świerczyński skupił
się na globalnym bezpieczeństwie, przyszłości NATO i przede
wszystkim na tym, co zwycięstwo Trumpa oznacza dla Ukrainy.
Administratorem Państwa danych osobowych jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa dane osobowe będą przetwarzane
w celu udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA, chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie (art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).
wydawca POLITYKA Spółka z o.o. SKA
adres ul. Słupecka 6
02-309 Warszawa
RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński
tel. 22 451-60-00
członkowie zarządu
Joanna Solska, Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
z-cy redaktora naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca),
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński,
Łukasz Lipiński (wydania cyfrowe)
BIURO REKLAMY
tel. 22 451-61-36
e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.),
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Projekty sPecjalne tel. 22 451-61-93
Za treść ogłosZeń redakcja Ponosi
odPowiedZialność w granicach wskaZanych
w ust. 2 art. 42 ustawy Prawo Prasowe
prenumerata papierowa
www.sklep.polityka.pl
Infolinia: tel. 67 210 86 30,
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska,
tel. 22 451-61-00, 451-61-15
e-mail: prenumerata@polityka.pl
prenumerata cyfrowa
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336-79-16,
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA, Spółka z o.o. SKA
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna
numerów aktualnych
i archiwalnych po cenie niższej
od ustalonej przez Wydawcę
jest zabroniona, nielegalna
i grozi odpowiedzialnością karną.
copyright © spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie
artykułów, w tym artykułów
na aktualne tematy polityczne,
gospodarcze i religijne
opublikowanych w POLITYCE
jest zabronione.
Przedruki po uzyskaniu
zgody Wydawcy.
Kontakt: Justyna Sadowska,
tel. 22 451-61-50,
e-mail: przedruki@polityka.pl
DRUK www.izbaprasy.pl
printed in poland
Arturowi Podgórskiemu
wyrazy głębokiego współczucia
z powodu śmierci Taty
składają przyjaciele z POLITYKI
Finał dyskusji dotyczył przyszłości relacji amerykańsko-polskich.
W podsumowaniu całego spotkania red. Baczyński mówił m.in.
o wpływie wyniku amerykańskich wyborów na polską politykę
wewnętrzną, a w szczególności na zbliżające się wybory prezy-
denckie. Wskazywał również na głębsze znaczenie zwycięstwa
Trumpa – dla demokracji w ogóle, dla moralności w polityce.
Na koniec były jeszcze pytania z widowni, podziękowania,
okazja do rozmów kuluarowych i zapowiedź, że niedługo wró-
cimy. Kolejny Salon POLITYKI w Elblągu już 13 grudnia – gośćmi
biblioteki będą prof. Mirosław Pęczak i muzyk Kuba Sienkiewicz.
Zapraszamy!
Pulsar zaprasza do Katowic
I
le to będzie 3+2+12? Traktując rzecz matema-
tycznie, odpowiedź brzmi: 17. Jeśli jednak chodzi
o pulsar – szczególnie kiedy rok ma się ku końco-
wi – nie wszystko jest takie, jakie się na pierwszy
rzut oka wydaje. W tym przypadku rozwiązaniem jest nie liczba,
a garść informacji.
Trzy, bo trzeci już raz nasza redakcja przenosi się do Kato-
wic. Dwa, bo ta przygoda będzie trwała w sobotę i niedzielę,
7 i 8 grudnia. A 12, bo tyle zaplanowaliśmy spotkań ze znakomi-
tymi naukowcami i pozostającymi z nami w związku partnerskim
dziennikarzami naukowymi. Bohaterami naszych rozmów będą
m.in. intrygujący turboSłowianie (Kamil Janicki, popularyzator
polskiej historii i pisarz), sprytne nanoboty (Tomasz Roman Tar-
nawski z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie), rządzące
człowiekiem bakterie (Agata Starosta z Instytutu Biochemii i Bio-
fizyki PAN), miejskie ścieżki pożądania (Marcin Skrzypek z Forum
Kultury Przestrzeni w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”),
wartościowa ciemność (Piotr Nawalkowski, prezes stowarzyszenia
Polaris) i marzące o kosmicznych podróżach bladawce (Agniesz-
ka Skorupa z Uniwersytetu Śląskiego). Słowem od przeszłości
do przyszłości, od wnętrza do otoczenia i z ziemi w przestworza
będziemy wędrować na „Scenie pulsar” podczas 8. edycji Śląskie-
go Festiwalu Nauki Katowice. Do tej podróży serdecznie wszyst-
kich zapraszamy.
Szczegółowy program: slaskifestiwalnauki.pl oraz projektpulsar.pl
Salon POLITYKI powrócił!
A zainaugurowali go
redaktorzy (od lewej)
Zawadzki, Baczyński,
Wójcik, Świerczyński.
© DOMINIK ŻYŁOWSKI/BIBLIOTEKA ELBLĄSKA
100 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
R E L A C J E
Cz
y uczucie silnego, obsesyjnego zauro-
czenia przydarza się tylko w nastoletnim
wieku? Mogłoby się wydawać, że z czasem
(i wiekiem) silne romantyczne uczucia są
wypierane przez te dojrzalsze. Jednak coraz
częściej także dorośli wpadają w pułapkę gwałtownego
zakochania. Czym jest limerencja i dlaczego tak trudno
się od niej uwolnić?
Choć zjawisko spopularyzowano w mediach niedaw-
no, zostało zdefiniowane po raz pierwszy już w 1979 r.
przez Dorothy Tennov. Amerykańska psycholożka opi-
sała je w książce „Love and Limerence: The Experience
of Being in Love” jako stan intensywnej emocjonalnej
fascynacji drugą osobą, która wpływa na nasze zacho-
wanie, wypełnia myśli i uczucia. To dotkliwe doświad-
czenie, bo często jest nieodwzajemnione albo druga
strona ma skrajnie inną wizję przyszłości. Limeren-
cja różni się od dojrzałej miłości, która jest uczuciem
stabilniejszym, bardziej świadomym i długotrwałym.
Tym, co z kolei odróżnia limerencję od zwykłego za-
uroczenia, jest jej obsesyjny charakter. Znajomość
może być krótka lub powierzchowna, a mimo to tzw.
obiekt zainteresowania pojawia się samoistnie w na-
szych myślach i wyobraźni.
Limerencja przypomina uzależnienie:
może chwilowo uskrzydlić, ale kończy się
rozpaczą i złamanym sercem. W jej sidła
coraz częściej wpadają też dorośli ludzie.
Jak na haju
– Poznaliśmy się na Tinderze, długo ze sobą pisali-
śmy. Miałam wrażenie, że nasze połączenie nastą-
piło na innym, nieznanym mi wcześniej poziomie
– mówi mi kobieta, która niedawno czegoś takiego
doświadczyła. – Towarzyszyło mi uczucie, że bardzo
dobrze się znamy, choć nigdy się nie poznaliśmy. Snu-
liśmy wspólne plany, co mocno działało na wyobraź-
nię. Sprawiał, że ciągle się uśmiechałam, czułam się
jak na haju. Zaczynałam i kończyłam z nim dzień.
Emocjonalny haj wiąże się nie tylko z rozmyśla-
niem o wymarzonym partnerze lub partnerce, ale
również z oglądaniem jego czy jej zdjęć i kont w me-
diach społecznościowych, czytaniem wymienio-
nych wiadomości czy też chodzeniem do miejsc,
w których można by wpaść na tę upragnioną oso-
bę. Social media odgrywają tu szczególną rolę,
bo stwarzają wyidealizowany obraz potencjalnego
partnera. Uczucie dotyczy interpretacji i obrazu tej
osoby, a nie tego, kim ona rzeczywiście jest.
Charakterystyczne jest również uzależnianie
własnego nastroju od kontaktu, lub jego braku,
z owym obiektem zakochania. Jeden z mężczyzn
tak mi to opisał: – Już po pierwszym spotkaniu by-
łem pewien, że się zakochałem. Wpadłem w ob-
sesję, myślałem o niej cały czas. Miała kompletną
władzę nad moim nastrojem. Kiedy nie chciała
ze mną rozmawiać, wpadałem w depresję i czułem
się bezwartościowy. Kiedy się do mnie uśmiechała
albo do mnie pisała, czułem się cudownie. To przy-
pominało uzależnienie; narkotykiem była nadzieja,
że ona mnie pokocha.
Li
merencja, choć z początku może być uskrzydla-
jąca, często kończy się złamanym sercem. Kiedy
obiekt zakochania nie odwzajemnia zainteresowania
lub wycofuje się z relacji, zostawia drugą stronę zdru-
zgotaną (– Gdy to nagle się skończyło, czułam totalną
pustkę i smutek. Męczyła mnie myśl, że straciłam coś
wyjątkowego, że już takiego połączenia emocjonalnego
nie znajdę – słyszę). Silne emocjonalne doświadczenie
sprawia, że porzuconym trudno pogodzić się z sytu-
acją. W odrzuceniu doszukują się swojej gorszości,
niewystarczalności, słabości. Żałoba po relacji, która
się nie wydarzyła, jest tak naprawdę opłakiwaniem wi-
zji przyszłego udanego, pięknego związku. Tęsknotą
za uczuciem ekscytacji i nadziei.
Jak się po czymś takim pozbierać? Rozsądnie by-
łoby odciąć się od obsesyjnych myśli i zachowań,
podobnie jak w walce z nałogiem czy ze zmianą
szkodliwych nawyków. Nie jest to proste zadanie,
bo myśli o ukochanej osobie przychodzą automa-
tycznie i niosą ze sobą wybuchową mieszankę emo-
cji – pozorne zakochanie, smutek i stratę, rozpacz,
poczucie jakiejś własnej wadliwości. Zwłaszcza
kiedy ktoś odrzuca naszą romantyczną propozycję,
a w zamian oferuje koleżeńską znajomość. Co więc
robić? Pomaga stara zasada: „Co z oczu, to z serca”
– odcięcie się od wszelkich bodźców, które będą
przypominały o obiekcie westchnień, sprawi, że te
emocje nie będą nas tak często dotykać. A w koń-
cu zgasną. Warto angażować się też mocniej w inne
wartościowe relacje i zajęcia, by nie pogłębiało się
w nas poczucie osamotnienia. n
ludzie i style
Anna Cyklińska
– psycholożka,
certyfikowana
psychoterapeutka
poznawczo-beha-
wioralna. Autorka
książki „Przewodnik
po emocjach. Jak le-
piej rozumieć własne
uczucia”. Członkini
Fundacji Można
Zwariować, w ramach
której współprowadzi
podkast i realizuje
działania edukacyjne.
Popularyzuje wiedzę
o emocjach i zdrowiu
psychicznym na swo-
im Instagramie
@aniacyklinska.
© GETTY IMAGES, ARCHIWUM PRYWATNE, SHUTTERSTOCK, TIKTOK.COM/@_.RODRIGO_7.
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 101
„W
ell, that escalated quickly” (w wol-
nym tłumaczeniu: cóż, szybko po-
szło) – to memiczne hasło pasuje jak
ulał do tempa globalnych zawirowań. Rów-
nie prędko czerwieniła się Ameryka, gdy Do-
nald Trump podbijał kolejne stany. Tak samo
szybko prezydent elekt obsadza stanowiska
w swoim przyszłym gabinecie. Internetowi
twórcy chętnie zaś parodiują analityków, ma-
żąc po mapach markerami i wyrokując, co nas
teraz czeka: może być tak, a może być zupełnie
na odwrót. Trudno z tym dyskutować.
Sieć adaptuje się szybko. Próżni nie znosi i nie panikuje,
a powrót Trumpa raczej obśmiewa. Chociaż jest to śmiech
nerwowy. Trwają zarazem równie nerwowe poszukiwania
alternatywy dla Twittera/X Elona Muska, by nie pomnażać
majątku tego technokraty i trumpisty (więcej w rubryce
„Techno”) i zdążyć przed styczniem, gdy elekt zostanie za-
przysiężony. Najszybciej rośnie platforma i aplikacja Blue
sky – w jeden powyborczy tydzień przybyło jej milion użyt-
kowników, głównie z Ameryki Północnej. „To miejsce stało
się schronieniem dla osób, które chcą zachować doświad-
czenia znane z Twittera, ale bez prawicowego aktywizmu,
dezinformacji i mowy nienawiści”, wyjaśnia badacz social
mediów Axel Bruns w rozmowie z „Guardianem”. Rzecz bez
precedensu: brytyjski dziennik właśnie ogłosił, że wycofuje
Bakanalia
Z J
aponii przywę-
drowało do nas
wiele przydat-
nych wynalazków,
z walkmanem czy
zupą błyskawiczną
na czele. Dla równo-
wagi przyszedł stam-
tąd również pomysł,
żeby robić z siebie
idiotę w stylu zainspirowanym fragmentem filmu anime.
Chodzi o spopularyzowaną na TikToku zabawę: wchodzi-
my na krzesło albo lepiej na stół – koniecznie w pomiesz-
czeniu pełnym ludzi – i coraz głośniej krzyczymy: „Oi oi oi
baka!”, strojąc przy tym odpowiednio głupie miny. Bo słowo
baka w języku japońskim oznacza idiotę, głupka. Rzecz nie
jest nowa – odnosi się do innej głośnej zabawy na TikTo-
ku, w myśl której bohater lub bohaterka mieli w miejscu
publicznym wstać i zacząć coraz śmielsze próby wokalne
(ten trend nazywał się stosownie: „Moment, w którym zda-
łem sobie sprawę, że potrafię śpiewać”).
Miejscem akcji baki w zagranicznych tiktokach bywają
galerie handlowe, popularne bary typu fast food, a przede
wszystkim szkoły. Większość filmów jest ewidentnie insce-
nizowana, ale nie wszyscy się zorientowali – i w ten sposób
hasło „Oi oi oi baka” trafiło także do polskich szkół.
Zm
ieszani są wszyscy. Nawet anonimowy autor defi-
nicji w serwisie Miejski.pl, który straszy: „Przeniesio-
ne do rzeczywistości szkolnej hasło staje się pretekstem
do zakłócania porządku i wyzwaniem dla nauczycieli. Trend
zyskuje na popularności, a nauczyciele muszą mierzyć się
z jego konsekwencjami na co dzień”. Modna w tym sezonie
fraza znalazła się też w czołówce plebiscytu Młodzieżowe
Słowo Roku. Zagraża to dotychczasowej, potocznej definicji
„baki”. Nazywano tak przez lata marihuanę, czynność pa-
lenia tejże opisując przy tym jako „bakanie”. Dokumentuje
to choćby tekst przeboju grupy Kaliber 44 sprzed prawie
(trudno w to uwierzyć) ćwierć wieku: „Lubię baku, baku,
chcesz, to ze mną zakurz/ Zaproszę dziewczyny, zaproszę
chłopaków/ Baku Baku to jest skład, jadę na Cannabis Cup/
W programie to, co najlepsze w Amsterdamie”.
Dziś pod tekstami o zabawie oi oi oi baka można znaleźć
rzecz jasna komentarze wzburzonych nauczycieli, którzy
skarżą się, że ta młodzież coraz głupsza. Ale spójrzmy
na to pozytywnie: przynajmniej samoświadoma.
BARTEK CHACIŃSKI
S Ł O W O W I R A L
ludzie i style
Akcja ewakuacja się z X, bo jest toksyczny i politycznie uwikłany.
Do Bluesky emigrowali we wrześniu także Bra-
zylijczycy, gdy Musk wdał się w batalię z tam-
tejszym sądem najwyższym. Tu się też ewa-
kuują swifties, fanki Taylor Swift, obśmiewane
na Twitterze/X bez pardonu. Również w Polsce
„motylek” zaczyna zyskiwać popularność.
W USA Bluesky jest dziś drugą najpopular-
niejszą darmową aplikacją po Threads Marka
Zuckerberga (podobnie w Kanadzie i Wielkiej
Brytanii). Niebieskie logo z motylem wyglą-
da znajomo. Tu też można, jak na Threads,
uprawiać mikroblogowanie. Oraz, jak na Twit-
terze/X, wymieniać prywatnie wiadomości.
Wszystkie trzy aplikacje rywalizują o ten sam,
rzec można, elektorat. W „pakiecie startowym”
użytkownik Bluesky dostaje jeszcze listę podpowiedzi, kogo
warto śledzić na dzień dobry, żeby się zadomowić. Algorytm
szuka osób o zbliżonych do naszych zainteresowaniach i po-
glądach. W Polsce nazywamy to „bańkami”.
Co
ciekawe, Bluesky powstało w 2019 r. w łonie… Twitte-
ra. Mały zespół badawczy miał wymyślać social media
na nowo. Ówczesny szef firmy Jack Dorsey marzył o zde-
centralizowanych platformach, łatwiejszych do moderowa-
nia, przyjaznych i bardziej rozproszonych niż te globalne,
potężne i zarządzane jednoosobowo. Eksperyment chyba
nie wypalił. A czas pokazał, że giganci sami rozsadzają swo-
je social media.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
MÓWIĄ RYMY
Chodzi w moim teesie, który pachnie Dior Sauvage,
Dobrze wiemy, że to redflagowy zapach
Kizo & Bletka, „Dolce vita”, 2024 r.
tee = T-shirt
redflagowy = niepokojący (red flag to ostrzeżenie)
102 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
Pr
zedsiębiorca Elon Musk jest
przeciwieństwem Steve’a Job-
sa. Tego drugiego cechowało
przywiązanie do detali (do dziś
wszystkie sprzęty Apple mają
tak samo zaokrąglone rogi), inspirował
się klasycznym dizajnem (Braun, Sony),
nie wprowadzał na rynek produktu,
który nie spełniał jego oczekiwań (jak aplikacja Kal-
kulator dla iPada, POLITYKA 41). Wyznawał zasadę,
że „prawdziwy artysta dostarcza” – pokazywał tylko
to, co uznał za gotowe. Tymczasem Musk inspiruje
się głównie tandetną estetyką science fiction, wy-
puszcza niedopracowane buble (elektryczna Tesla
Cybertruck), sprzedaje zwykłą ściemę – obietnice bez
pokrycia, jak szybki pociąg Hyperloop czy omijający
korki tunel dla samochodów. Jest jedną z osób z bli-
skiego otoczenia amerykańskiego prezydenta elekta.
Dlatego warto spojrzeć na jego wynalazki, które dużo
mówią o intencjach Muska.
Najnowsza technościema to domowe androidy, po-
kazane pierwszy raz w 2021 r. (wtedy pod nazwą Tesla
Bot). Robota odgrywał wówczas człowiek w kostiumie
(to tak jakby na pierwszą prezentację iPhone’a Jobs
przyszedł z modelem z klocków Lego). Rok później
zaprezentował ciało androida, ale wedle ekspertów
nie było ono dla robotyki niczym przełomowym.
W przypadku SpaceX, kosmicznego przedsięwzię-
cia, Musk może się przynajmniej pochwalić jakimiś
prawdziwymi sukcesami.
10 października na imprezie „We, Robot” („My, robo-
ty”, nawiązanie do tytułu filmu „Ja, robot”) pokazano
ludzie i style
robotaksówkę, autonomiczny autobusik
zaprojektowany w okropnym stylu art déco,
oraz androida Optimusa (nowe imię otrzy-
mał po przywódcy Transformerów). Okazało
się, że prezentacja to kolejna ściema – za-
powiadane na 2025 r. androidy były zdalnie
sterowane przez ludzi. Szanse na to, że fak-
tycznie będzie można sobie kupić Opti-
musa, wydają się niewielkie. Po co zresztą
człekokształtna maszyna w świecie robotów
przystosowanych do czynności, które mają
wykonywać – czy Optimus z miotłą zastąpi
robota odkurzacz Roombę?
Na razie obrazki z imprezy Muska roz-
palają wyobraźnię. Animowany „Ja, ro-
bot” poruszał tematykę buntu maszyn
– aby mu zapobiec, androidy wyposażo-
no w słynne „prawa robotyki” („Robot nie
może zranić człowieka ani przez zanie-
chanie działania dopuścić do jego nie-
szczęścia”). Ale w prawdziwym świecie
maszyny czyniące krzywdę ludziom nie
brały się ze złej woli „elektronicznego mó-
zgu”, tylko z usterek lub błędów inżynierów.
Patrząc więc na problemy Cybertrucka
(odpadające na autostradzie elementy po-
jazdu!), też można się obawiać – np. śmierci
od uderzenia źle przykręconą dłonią robota.
Ale największa różnica między Jobsem
i Muskiem polega na tym, że tego pierwsze-
go interesowały produkty, a tego drugiego
– władza. Przykładowo: technościema Hy-
perloopa miała służyć jedynie zablokowa-
niu rozwoju kolei dużych prędkości w Kali-
fornii, które przeszkadzały interesom Tesli.
Al
e najbardziej jaskraw ym przykła-
dem jest przejęcie platformy Twitter.
W kwietniu 2022 r. Elon Musk złożył ofertę
zakupu Twittera za 44 mld dol., twierdząc – o ironio
– że platforma była politycznie stronnicza i wyma-
gała neutralności, aby zachować zaufanie publicz-
ne. Transakcja została sfinalizowana kilka miesięcy
później (27 października). Wkrótce Musk zaczął uży-
wać Twittera do rozsiewania fałszywych informacji
(np. o ataku na męża Nancy Pelosi) i odblokował konta
kontrowersyjnych postaci, m.in. Andrew Tate’a (in-
fluencera oskarżanego o przestępstwa seksualne).
Nakazał też zmianę algorytmu – tak, by promowane
były jego własne tweety. W lipcu 2023 r. Twitter został
przemianowany na X, a na platformie znów pojawił
się Donald Trump, zbanowany po ataku na Kapitol
6 stycznia 2021 r.
Masowe zwolnienia pracowników, utrata poważ-
nych reklamodawców (m.in. Disneya) i kontroli nad
mową nienawiści, do tego kiepskie wyniki finanso-
we – to wszystko nie miało znaczenia, bo dla Muska
X miał być narzędziem walki politycznej. Aktywnie
wspierał kampanię Trumpa – zarówno finansowo, jak
i poprzez szerzenie dezinformacji. Opłaciło się – ma
wzmocnić gabinet Trumpa jako spec od marnotraw-
stwa. Ciekawe, kiedy ten ich wspólny projekt zacznie
gubić części. n
Elon Musk po serii prezentacji
technologicznych bubli
zostanie u Donalda Trumpa
specem od marnotrawstwa.
T E C H N O
Michał R.
Wiśniewski
– pisarz, publicysta,
specjalizuje się
w kulturze popularnej
i cyfrowej oraz
współczesnych
obyczajach. Autor
książek „Jetlag”,
„Wszyscy jesteśmy
cyborgami”, „Zabójcze
aplikacje” i „Zakaz gry
w piłkę. Jak Polacy
nienawidzą dzieci”.
Technościema w polityce
© MATERIAŁY PRASOWE, GETTY IMAGES (2), ARCHIWUM PRYWATNE (2)
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 103
ludzie i style
Jak dobrze
pomarudzić
Wd
zięczność to jedno z kluczow ych
słów w słow niku współczesnego
mindfulness – dobrego życia, pełne-
go uważności i obecności tu i teraz.
Jest jak torebka Chanel lub garnitur
Armaniego: elegancka, klasyczna; nie jest przelot-
nym zjawiskiem. Ale miewa swoje odmiany, ulepsze-
nia i tzw. zabawy z konwencją, bo jak wiadomo, nie
ma w dzisiejszych czasach nic gorszego niż stagna-
cja zainteresowania. Wdzięczność możemy wyrażać
po cichutku, w myślach albo prowadzić tzw. dzien-
niczki wdzięczności. Podkastowy guru samorozwo-
ju i trener dobrego życia, który awansował do sta-
tusu minicelebryty, Jay Shetty, mówi, że jego życie
uległo zmianie, odkąd codziennie po przebudzeniu
zaczął wyliczać trzy rzeczy, za które jest wdzięczny.
Tłumaczy, że dzięki temu przestał się koncentro-
wać na tym, co nie wyszło, a zaczął skupiać na tym,
co się udało.
Kogo nie przekonuje głos tego podkastera i byłe-
go mnicha buddyjskiego, ten może zajrzeć do badań
naukowych. W teście przeprowadzonym na grupie
ponad 200 dorosłych Holendrów sprawdzono, jak
codzienna praktyka wdzięczności wpływa na poziom
niepokoju lub objawy depresji, które zgłaszali, a re-
zultaty porównano z wynikami osób, które po pro-
stu traktowały siebie dobrze i z wyrozumiałością.
Po sześciu tygodniach psychologowie odnotowali,
że wdzięczni badani są dużo bardziej zadowoleni
z życia – i to zarówno w porównaniu z tym, co czuli
półtora miesiąca wcześniej, jak i w porównaniu z dru-
gą grupą badanych.
Media społecznościowe nie są oczywiście w tej
sprawie obojętne – wyrażanie wdzięczności, ozna-
czanie postów hasztagiem #gratitude od lat trzyma
się mocno wśród trendów i algorytmów. Ale i tu obo-
wiązują fluktuacje tonu i stylu. Prostolinijne prze-
kazywanie innym, za co się dziękuje i co aktualnie
uznaje się za „błogosławieństwo” (jedno z ulubionych
słów sąsiadujących z wdzięcznością), jest dobre dla
początkujących w social mediach oraz tych po kon-
serwatywnej stronie wirtualnego życia. Niech sobie
oni wrzucają zdjęcia kawy, śniadania, pięknego wi-
doczku czy co tam aktualnie mają przed aparatami
telefonów. Progresywna część tiktokosfery praktyku-
je bycie wdzięcznym przekornie.
Ja
k więc dziś procedujemy, jeśli chcemy się pod-
piąć pod wdzięczność i jednocześnie pokazać,
że jesteśmy w czołówce zmian? Zaczynamy od ta-
kiego zdania: „To prawdziwy przywilej…” i kończy-
my jedną z takich opcji: „Mieć zabałaganiony dom,
bo można w nim zrobić porządek”, „Być wykończoną
lotem w ciasnej klasie ekonomicznej”, „Mieć wzdęcia
po luksusowym posiłku” i tak dalej. Gdzie tu prze-
wrotność? Otóż od początku chcieliśmy się pochwa-
lić, że mamy piękne i wielkie mieszkanie, właśnie
wróciliśmy z wakacji, a stołowaliśmy się w restaura-
cji oznaczonej przynajmniej jedną gwiazdką Miche-
lin. Mamy więc życie złote, a skromne (popularność
takich wpisów może dobić do 200 tys. lajków). I nie
nawołujemy – przynajmniej oficjalnie – do podziwu
i zazdrości. Bo przecież kto lubi odgruzowywać brud-
ny zlew czy czyścić z kurzu butelkę bardzo drogich
perfum, nie mówiąc już o masowaniu ścierpniętych
długodystansowym lotem mięśni.
W naszym kraju, ojczyźnie marudzenia, narzeka-
nia i odpowiadania na pytanie „Co u ciebie?” litanią
katastrof, które ostatnio stały się naszym udziałem,
ten sposób komunikowania się powinien się przyjąć.
Ale czy w związku z tym powinniśmy inaczej rozu-
mieć, czym jest obecnie przywilej, bycie wdzięcznym
i „pobłogosławionym”?
Jak komentuje na łamach „The Guardian” Rukiat
Ashawe z agencji badającej internetowe trendy,
o wdzięcznej nazwie The Digital Fairy (Wróżka Cy-
fruszka), TikTok nie przesuwa jeszcze znaczenia tych
pojęć, ale jedynie podbija ich siłę wyrazu i jednocze-
śnie niuansuje. „Taki jest zresztą los słów kluczy czy
innych określeń, które generują duże zainteresowa-
nie” – konkluduje Ashawe. To prawdziwy przywilej
być wykończoną pisaniem tekstu do POLITYKI! n
Przez media społecznościowe przetacza się nowa fala wdzięczności, która tak naprawdę
jest narzekaniem – albo i jednym, i drugim.
T R E N D
Ola Salwa
– absolwentka psy-
chologii, dziennikarka
z 20-letnim stażem.
Pisze o filmie, modzie
i zjawiskach spo-
łecznych, konsultuje
scenariusze, jest
członkinią Europejskiej
Akademii Filmowej.
104 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
O n
ie w iel k i m Ja now ie, po łoż ony m
na obrzeżach Puszczy Knyszyńskiej,
mówi się, że to stolica polskiej tkani-
ny dwuosnowowej. Wełnianej, utkanej
z dwóch kolorów nici na krosnach liczą-
cych czasem przeszło sto lat. To czasochłonne zajęcie
obliczone na wiele dni, więc wymaga cierpliwości.
Tkaniny wykonywane są unikatową techniką, nie-
mal zapomnianą już sztuką ludową, która przetrwała
na tych terenach od II poł. XIX w.
Dwie rzeczy są niezmienne: materiał i metoda
wykonania. Dwuosnowowe tkaniny zawsze powsta-
ją z nici wełnianej, stuprocentowo owczej. Tkacz-
ki najpierw przędą nici na kołowrotku, następnie
wywijają motki i barwią. Kiedyś do nadania kolo-
ru używano kory drzew, liści pokrzywy czy łusek
cebuli. – Dzisiaj stosuje się farby syntetyczne, które
barwią osnowę i wątek. A one, przeplatając się, two-
rzą tkaninę. Dla nas, podlaskich tkaczek, charaktery-
styczne jest też to, że dzieła zawsze powstają w dwóch
kontrastowych kolorach – wyjaśnia Karolina Ra-
dulska z młodszego pokolenia tkaczek z Podlasia.
Wychowała się w Wasilówce w gminie Janów, a tkać
nauczyła ją teściowa Danuta. Jak podkreśla, tkanina
dwuosnowowa zawsze była jej bliska, bo do wąskiego
grona podlaskich tkaczek, które stosowały tę tech-
nikę, należała jej babcia Aurelia Majewska. Dzisiaj
Karolina Radulska pracuje w Podlaskim Instytucie
w Białymstoku jako specjalistka ds. twórczości lu-
dowej. Jeszcze jakiś czas temu była opiekunką Izby
Tkactwa Dwuosnowowego w Janowie. Niezwykłe
miejsce powstało 35 lat temu i zgromadziło w tym
czasie prace ponad 20 artystów, którzy tu tworzyli.
Ściany zdobi ok. 50 dywanów i makat ich autorstwa.
Jest wśród nich praca Karoliny.
Ki
lka lat temu dla podtrzymania, ale też ożywienia
tradycji tkackich w regionie powstał szlak tury-
styczny Kraina Wątku i Osnowy. Prowadzi m.in. przez
gminy Janów i Korycin i obejmuje 17 pracowni, w tym
osób tworzących w innych technikach (np. perebo-
rach). W jednej z nich na ponadstuletnim krośnie pra-
cuje Ludgarda Sieńko. Jej tkaniny, głównie dywany
na zamówienie, trafiają do domów na całym świecie.
Ludgarda Sieńko opowiada, że ważnym elementem
tkanin dwuosnowowych są kompozycje tematyczne,
które na nich powstają. Każda tkaczka ma swój ulu-
biony, rozpoznawalny motyw. Wzory dzieli się na trzy
kategorie: tradycyjne, związane z Eleonorą Plutyńską,
etnografką z Warszawy, która rozsławiła podlaskie
tkaczki, oraz opowiadania. Te pierwsze są najstarsze
i przekazywane z pokolenia na pokolenie, nawiązują
często do świata roślin (kwiaty, gałązki winorośli).
Opowiadania to rozmaite utkane historie (motyw
lasu, zabawy, czterech pór roku). Z kolei Eleonora Plu-
tyńska pokazała tkaczom, że mogą tworzyć z głowy,
czyli samodzielnie wymyślać motywy.
Te trzy kategorie wzorów można też oczywiście
mieszać. Wszystko zależy od tego, jaką historię chce
opowiedzieć autorka albo jaki motyw przewodni klient
sobie umyśli. Janowskie tkaczki tkają nie tylko dywa-
ny. Można zamówić u nich makatę na ścianę, poszewki
na poduszki, torby, a nawet zakładki do książek. Ich
prace są już dobrze znane, trafiły do galerii i kolekcji
muzealnych m.in. w Niemczech, Szwajcarii, Stanach
Zjednoczonych, Australii czy Japonii.
W Janowie co roku organizowany jest też konkurs
na tkaninę dwuosnowową. Choć nie zawody są w tym
najważniejsze. Karolina Radulska przyznaje, że tkanie
pozwala jej kontynuować rodzinną tradycję, ale i po-
kazywać światu znakomitą sztukę ludową. Ta techni-
ka uchodzi za najtrudniejszą. Tkaczki tkają, żeby nie
została zapomniana. n
P O D R Ó Ż E
Snują i tkają
Na Podlasiu jest ich zaledwie kilkanaście.
W Krainie Wątku i Osnowy tkaczki
snują na swoich krosnach opowieści
o życiu i świecie.
ludzie i style
Magdalena
Gorlas
– dziennikarka
w podróży.
Publikowała m.in.
w „Chicago Tribune”,
POLITYCE, „Vogue’u”,
„Dużym Formacie”
czy „Piśmie.
Magazynie Opinii”.
© KAROLINA JONDERKO, ARCHIWUM PRYWATNE (2), ALICJA ROKICKA
P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024 105
To topowe włoskie danie, do którego przyrządzenia
Nszczególnie jesienią warto wykorzystać dynię.
astał sezon na rozgrzewające dania. Kiedy
za oknem buro i szaro, częściej myślimy
o jedzeniu, które koi i rozpieszcza. To tak
zwany comfort food, który ma nie tylko
nas odżywić, ale i poprawić nasz nastrój.
Potrawą, która spełnia te funkcje, jest włoska lasagne.
Pierwsze wzmianki o lasagne odnajdujemy już
w 1282 r. W przepisie sugerowano, by ugotowane pła-
ty ciasta makaronowego posypać orzechami, serem,
przyprawami i tak zapiekać. Popularny dziś sposób
przyrządzania – czyli makaron przekładany pomido-
rami – w postaci lasagne po bolońsku i jej odmian zo-
stał spisany dopiero w 1935 r. To, co wpłynęło na tak
późne powstawanie przepisu, to fakt, że długo uważano
pomidory za roślinę ozdobną. Jej owoce zaczęto jadać
dopiero w XIX w.
Choć dynię można znaleźć w marketach niemal
przez cały rok, to właśnie teraz jest najsmaczniejsza.
Odmian dyni mamy sporo. Moje ulubione – i najczę-
ściej dostępne – to dynia piżmowa (kształt gruszki),
hokkaido (okrągła z miękką skórką) i muscat (zielo-
no-niebieska skórka). Różnią się między sobą strukturą
miąższu oraz słodkością.
Do wytrawnych przepisów używam najczęściej dyni
piżmowej. Ma piękny kolor, lekki miąższ i nie ma in-
tensywnego smaku. Wielką zaletą dyni hokkaido jest
jej miękka skórka, której nie trzeba obierać ani przed
upieczeniem, ani po nim. Z łatwością się zblenduje.
Z kolei muscat to dynia o wyjątkowym kolorze i aroma-
cie. Dojrzałe okazy mają melonowy zapach i świetnie
smakują na surowo. Bywają też bardzo słodkie, dlatego
do sosu z dyni warto też dodać pomidory, by przełama-
ły słodycz i dopełniły smaku. n
Komfortowa lasagne
K U C H N I A
ludzie i style
Alicja Rokicka
– autorka bloga
Wegan Nerd
i książek kulinarnych,
entuzjastka
słonecznej
Italii i smaków
śródziemnomorskich
w wersji roślinnej.
Z wykształcenia
graficzka.
Niezbędne:
• Forma 20 x 30 cm
• Opakowanie makaronu lasagne
Składniki na sos beszmelowy:
• 3 łyżki oliwy
• 3 łyżki mąki pszennej
• 600 ml napoju roślinnego, np. sojowego
• ½ łyżeczki gałki muszkatołowej
• 3 łyżki nieaktywnych płatków drożdżowych (nie są
konieczne, ale warto po nie sięgnąć)
• sól, pieprz
Wykonanie:
l Dynię pokrój w kostkę (piżmową i muscat trzeba
dodatkowo obrać ze skórki). Przenieś na blachę
do pieczenia, lekko posól, skrop oliwą i dodaj
ok. ½ szklanki wody. Piecz w 180 stopniach przez
40 min, aż zmięknie.
l Cebulę drobno posiekaj. W rondlu rozgrzej 3 łyżki
oliwy. Zacznij podsmażać cebulę, następnie dorzuć
posiekany czosnek. Kiedy cebula zmięknie, dodaj
upieczoną dynię i rozbij ją tłuczkiem. Kolejny krok
to strączki: do rondla dodajemy soczewicę (przepłu-
kaną) lub ugotowaną wcześniej ciecierzycę. Całość
podlej ok. ½ szklanki wody. Niech sos się gotuje.
l Gdy soczewica będzie już miękka, dołóż pomido-
ry. Dodaj oregano, gałkę i cynamon, przemieszaj.
Powstały sos można zblendować. Skosztuj, dopraw
solą i pieprzem według uznania. Jeśli sos jest zbyt
słodki, można dolać sok z połówki cytryny. Konsy-
stencja sosu powinna być płynna – dzięki temu nie
trzeba wcześniej przygotowywać makaronu na lasa-
gne, płaty ugotują się podczas pieczenia.
l W drugim rondlu rozgrzej 3 łyżki oliwy i dodaj
mąkę. Mieszaj przez minutę, najlepiej używając
trzepaczki. Ciągle mieszając, powoli wlewaj napój
sojowy. Trzeba uważać na powstające grudki. Dodaj
gałkę, płatki drożdżowe, sól i pieprz. Gotowy sos po-
winien być gęsty.
l Dno formy do pieczenia skrop oliwą i odrobiną
sosu dyniowego. Ułóż pierwszą warstwę makaronu.
Przekładaj makaron sosem dyniowym oraz besza-
melowym. Ostatnia wierzchnia warstwa niech bę-
dzie zalana tylko beszamelem.
l Piecz w 180 stopniach przez 30–40 min
– aż makaron zmięknie, a góra się zarumieni.
Smacznego!
• 400 g dyni
(np. hokkaido,
piżmowej, muscat)
• cebula
• 2 ząbki czosnku
• puszka pomidorów
• 2 łyżeczki oregano
• ½ łyżeczki gałki
muszkatołowej
• ½ łyżeczki cynamonu
• 300 g czerwonej
soczewicy lub puszka
ciecierzycy
• 1/2 cytryny
• sól
• pieprz
• oliwa
• woda
Składniki na sos dyniowy:
106 P OL I T Y K A nr 48 (3491), 20.11–26.11.2024
polityka i obyczaje
Ja
cek Karnowski objaśnia czytelnikom „Sieci” rzeczy-
wistość w swój niepowtarzalny sposób: „6 listopada
w świat poszła potężna iskra nadziei. Nadziei, że z na-
szej cywilizacji da się jeszcze sporo ocalić, że jeszcze nie
wszystko stracone. I choć wygrał niezwykły, niebanalny,
czasem irytujący człowiek, to jednocześnie wygrali naj-
zwyklejsi, normalni ludzie, dbający o swoje rodziny i swo-
je ojczyzny. Przegrały pycha, arogancja, pogarda, ideolo-
giczne szaleństwo zmutowanego marksizmu. Przegrały
w USA, przegrają i w Polsce. Jeszcze bę-
dzie w Warszawie Waszyngton. Może
szybciej, niż myślimy”. Budapeszt już
był, teraz chcą Waszyngtonu.
Go
rączkowe zachw yty prawicy nad
z w y c i ę s t w e m Tr u m p a c h ł o d z i
w „Do Rzeczy” Paweł Lisicki: „Według
Mariusza Błaszczaka sukces Trumpa
powinien prowadzić do dymisji Do-
nalda Tuska – słowa te jednak, przykro
to powiedzieć, obnażają mizerię pol-
skiej myśli politycznej. Wyrażają one
przecież postawę dworaka i myślenie
służa lcze, a nie suwerennościowe”.
Swoje dorzuca Łukasz Warzecha: „Jeśli
to nie jest mentalność kolonialna, to nie
wiem, co nią jest. A mówi to przedstawiciel ugrupowania,
które na każdym kroku podkreśla, że nikt nie powinien
nam niczego z zewnątrz dyktować ani narzucać”.
Mi
chał Szułdrzyński, szef „Rzeczpospolitej”: „prawy-
bory pozwalają PO odróżnić się od PiS pod kątem
stylu zarządzania partią. Jarosław Kaczyński miał na sto-
le opcję prawyborów wewnętrznych, ale (…) z niej nie
skorzystał. Wolał prawo do podejmowania ostatecznej
decyzji zachować dla siebie i w ten sposób utrzymać je-
dynowładztwo w PiS. (…) Koalicja Obywatelska podobne
wątpliwości [co do kandydata na prezydenta] poddaje
demokratycznemu rozstrzygnięciu całej partii, co daje jej
liczne bonusy związane z organizacją takiej operacji. PiS
zaś właśnie się ich wyrzekł. I pewnie pluje sobie w brodę”.
Trudno uwierzyć.
© JAN KOZA
W „
Tygodniku Solidarność” Stanisław Żaryn martwi
się: „Jeśli czas wyboru kandydata [na prezydenta]
się przedłuża, powstaje naturalne pytanie, czy partia ma
w ogóle dobrego kandydata? Dodatkowe pytania budzi
metodyka, o której PiS chętnie opowiada. Wygląda na to,
że partia podeszła do sprawy mocno technokratycznie
i zleca kolejne badania opinii publicznej dotyczące kon-
kretnych osób. To znów budzi pytania, czy takie podejście
nie jest błędem. (…) Obraz partii analizującej słupki i ta-
belki w Excelu w przypadku tych wybo-
rów również nie budzi wiarygodności.
I sugeruje kłopoty kadrowe”. Tabelki
tabelkami, a decyzja i tak będzie jedy-
nie słuszna.
Pr
of . R a f a ł C hw e dor u k w y ja śn i a
w „Newsweeku”, dlaczego kandy-
datowi PiS trudno będzie pokonać re-
prezentanta PO: „By kandydat PiS miał
szansę, musiałoby dojść do nagłego, re-
alnie odczuwalnego załamania gospo-
darczego. I to takiego, które zaczęłoby
szybko dotykać nie tylko najuboższych,
ale też wielkomiejską klasę średnią.
A na to jest chyba po prostu za mało cza-
su, nawet w najgorszych scenariuszach
dla gospodarki kryzys dosięgnąłby zamożniejszą część
społeczeństwa już po wyborach”. Prawa ekonomii jako
źródło nadziei? Słaba pociecha.
Mi
chał Ogórek podpowiada PiS-owi, kogo powinien
desygnować na prezydenta („Angora”): „W nowej sy-
tuacji najlepszą kandydatką na prezydenta polski wyda-
je się Agata Duda. Dla lewicy ma odpowiednią płeć. Jako
jedna z niewielu osób poznała Donalda Trumpa i nigdy
nie powiedziała o nim nic złego ani w ogóle niczego, jak
i na każdy inny temat. To wyjątkowa zaleta w sytuacji,
kiedy wśród osób publicznych nie znajdzie się nikogo,
kto nie obrażałby Trumpa i nawet Morawiecki nazywał
go dżumą lub cholerą”.
A
utor rubryki „Przebłyski” w lewicowym „Przeglądzie”
jedzie po lewicy bez trzymanki: „Zapał, z jakim lewica,
właśnie lewica, walczy o wprowadzenie kolejnego świę-
ta religijnego, jest dowodem kompletnej aberracji grupki
skupionej wokół Czarzastego. Fałszywe jest to podlizywa-
nie się wszystkim, którzy chętnie nie przyjdą wtedy do ro-
boty. A gdyby zrobić wolną Wigilię wszystkim – pracow-
nikom szpitali, policji, straży, komunikacji, stacji paliw
itd. Także kierowcom, bo zdrowiej będzie na kolację wi-
gilijną dojść. A skoro już lewica weszła na tę drogę, to nie
dajcie się wyprzedzić prawicy. Zgłoście projekt kolejnego
wolnego dnia i święta religijnego w Wielki Piątek. Alleluja
i do przodu”. Czerpią z najlepszych wzorców?
Wa
rta przytoczenia w tej rubryce notka z „Tygodnika
Powszechnego”: „w trakcie przejażdżki samocho-
dem po Warszawie Antoni Macierewicz rozmawiał przez
telefon, wyprzedzał na pasach, najechał na podwójną
ciągłą i wjechał na buspas. »Fakt«, który przeanalizował
szarżę posła, wylicza, że suma jego przewinień wystarcza
do odebrania mu prawa jazdy”. A to tylko niewielka część
sumy jego przewinień.
Dziewictwo po pięciu latach
obecności w polityce jest
bardzo trudno udowodnić
– tak Aleksander Kwaśniewski
ocenił w TVP Info niezależne
kandydowanie Hołowni. Mimo
wszystko marszałek Sejmu
próbuje – Jacek Nizinkiewicz,
„Rzeczpospolita”.
K O Z A
Stefan Żeromski
O Żołnierzu Tułaczu
Dr. Rafałowi Radziwiłłowiczowi
przesyła na pamiątkę
Autor.
I
Skoro świt, a nim grube mroki pobladły w dolinie, stukano do drzwi mieszkania, zajętego w gospodzie zum Bär na kwaterę dowódcy. Gudin zepchnął w tej chwili nogą pierzynę, wyskoczył z łóżka i rozebrany poszedł drzwi otworzyć. Stanęło w nich i zwolna weszło do izby kilku oficerów w kostyumach, narzuconych niedbale, oraz sierżant jednej z kompanii trzeciego batalionu. Generał wlazł na wysokie posłanie łóżka, usiadł w kuczki i zwrócił się do sierżanta, który, wyprężony jak struna, zginał kark, żeby nie uszkodzić pompona przy kapeluszu, zawadzającego o stragarz powały niskiego pokoju.
- No i jakże, byłeś? - zapytał, wycierając oczy.
- Byłem, obywatelu generale, z sześcioma ludźmi. Gdzie się rzeka zakręca...
- Co rzeka! Widziałeś ich? zawołał porywczo i z niepokojem.
- Zdaleka...
- Któż to był? Szyldwachy?
Widzieliśmy szyldwachów, ale także i regularnych
- Gdzież oni byli?
- Kilkunastu żołnierzy paliło ogień przy jeziorach na dole, inni wspinali się ścieżką, a na samej górze przechadzało się kilku szyldwachów.
- Czy was spostrzegli?
- Tak, obywatelu generale...- szepnął sierżant nieśmiało.
- Widziałeś schronisko Grimsel-Hospiz?
- Nie, obywatelu...
- Więc gdzież ty byłeś, u licha, jeżeliś nawet tam nie doszedł?
- Schronisko musi być za wałem. Ten wał jest jakby groblą jezior, które tam leżą i któreśmy z daleka widzieli.
Generał zamilkł i usiłował odnaleźć te same punkta na mapie, rozłożonej obok jego łóżka. Oficerowie, skupieni przy jednym z okien, rozsunęli perkalowe firanki, ale niewiele światła weszło do izby, gdyż brzask jeszcze nie tknął cieniów, schowanych w podwórzach i zaułkach między domostwami. Ktoś skrzesał ognia i zatlił małą świeczkę łojową.
- Dziękuję... - rzekł Gudin półgębkiem, nie podnosząc głowy. Po chwili bystro wejrzał na sierżanta i głośno, z szyderstwem zawołał:
- Czy to prawda, co opowiadają naoczni świadkowie i znawcy, że te pozycje są nie do zdobycia? Czy prawdą jest, co powiadają, że nasze francuskie męstwo nic tu nie poradzi, że nasz francuski geniusz w kpa się tu zamieni, że białe Austriaki zarzucą nas z tych gór swemi pochyłemi bermycami, - powiedz, Râteau...
- To jest miejsce nie do zdobycia - rzekł sierżant posępnie.
W grupie oficerów przemknął się szept bardzo cichy. Generał zwolna podniósł głowę, i zmierzył okiem pełnem nienawiści kapitana, stojącego we framudze drugiego okna.
- Czy pozwolisz mi, obywatelu generale, zadać sierżantowi kilka pytań? - rzekł ten oficer ze spokojnym uśmiechem, w którym zamknięte było jadowite szyderstwo.
- Uprzejmie proszę... - rzekł Gudin.
- A więc to prawdą jest, co powiadają, - zwrócił się kapitan do sierżanta, - że, stojąc na Grimsel, nieprzyjaciel zasypałby nas nie bermycami, ale stosami kamieni? Ze byłby w możności nędznie zatłuc nas, wdzierających się pod górę, jak niegdyś chłopi ze Szwycu zgruchotali przodków tych białych Austryaków pod Näfels, z taką wszakże różnicą, że my szlibyśmy na górę pewni nietylko śmierci, ale także hańby naszego geniuszu...Râteau! - rzekł kapitan głośniej. - Ty wiesz,że ja się nie boję...
- Słyszałem, obywatelu Le Gras, że pragniesz zadać sierżantowi jakieś tam pytanie... - rzekł Gudin.
- Tak. Pragnę mu zadać kilka pytań. Jak długo szliście od miejsca, gdzie się dolina zwęża - do jezior?
- Szliśmy - rzekł sierżant - chyba ze trzy godziny.
- Jaka jest na tej przestrzeni szerokość doliny?
- Ze ścieżki, po której szliśmy, dorzucałem w najszerszych miejscach kamieniem do drugiej ściany wąwozu, a prawie wszędzie cały spód jego zajmuje rzeka.
- Wszak prawda, że w pewnych miejscach ścieżka idzie na wysokości kilkuset metrów?
- Nie inaczej, obywatelu kapitanie.
- Że na tej ścieżce może obok siebie postępować najwyżej dwóch ludzi?
- Tak jest, obywatelu.
- Że zanim w pięć batalionów zdołamy dotrzeć do jezior, już Austryacy, ukryci za skałami mogą wystrzelać połowę naszej kolumny, idącej dwójkami?
- Tak myślę...
- A czy przez szkła widziałeś ścieżkę, od jezior prowadzącą na Grimsel?
- Dostrzegłem ją, obywatelu.
I dlatego mówisz nam, że miejsce jest niezdobyte?
- Tak jest.
Oficer skłonił się generałowi i rzekł do niego:
- O te jedynie szczegóły rozpytać się pragnąłem.
- Obywatele! - powiedział niedbale Gudin, zwracając się do wszystkich - wyruszamy dziś i to niezwłocznie dla zdobycia szturmem przejść: Grimsel, Furka, Gotthard...
- I Monte Rosa... - szepnął kapitan Le Gras tak cicho i niewyraźnie, że te dwa słowa mogły bardzo dobrze uchodzić za kaszel.
- Plan operacji całej wydany został w kwaterze głównej. Podpisał go Massena. Uruchomiliśmy 27 termidora 30 tysięcy wojska. Bracia nasi walczą w tej chwili na śmierć i życie. Idą w górę Reussu, uderzają na przejście "zum Stein", aby spaść do doliny Meyen, biją się w dolinie Rodanu, a my śmieliśbyśmy leżeć bezczynnie, tutaj w Gutannen? Zwyciężymy, czy zginiemy od kamieni, od kul, od bagnetów, ale pójdziemy zdobywać tę górę, chociażby z jej szczytu strzelano do nas piorunami! Z przyjemnością przedstawiłbym wam plan całej naszej wyprawy, ale brak mi czasu. Zanim się ubiorę, chciałbym wyłożyć ten plan w obecności, dajmy na to kapitana Le Gras. Może zechce tu również zostać jeszcze podpułkownik Labruyère...
Oficerowie i sierżant gromadnie wyszli ze stancji. Gudin zerwał się z łóżka i, wdziewając pośpiesznie swój uniform, rozkładał mapy, wskazywał linie operacyjne pochodu, wyznaczone czerwoną barwą - i szybko wykładał:
Wiadomo... - mówił - że arcyksiążę Karol zajmuje swymi wojskami olbrzymi łańcuch pozycji: od Simplonu i mieściny Brieg w dolinie Rodanti - aż do Zurichu. Ma on do rozporządzenia 78 batalionów piechoty, 85 szwadronów jazdy, czyli 64 613 żołnierza i 13 299 koni. Posiada wszystkie przejścia i wszystkie drogi środka Alp, więc: Grimsel i Furka, dolinę, Urseren, Teufelsbrücke, całą dolinę Reussu aż do jeziora Czterech Kantonów wraz z dolinami na poprzek do niej idącemi, - więc z Meyen i z Issi; dalej: - rozdół Szwycu, płaskowzgórze Einsiedeln z przłęczą Etzel, dolinę Sililu i Zurich. Uderzamy na nieprzyjaciela ze wszystkich stron, mamy wyprzeć go ze wszystkich stanowisk, porozcinać go na grupy, rozerwać ich łączność i wygnać, - zanim tamci nadciągną. Thurrean uderzy na brygadę Straucha w dolinie Vallais, my wstąpimy na Grimsel, wyrzucimy nieprzyjaciela z pozycji u źródeł Rodanu i weźmiemy go we dwa ognie, ażeby zmuszony był uchodzić na włoską strone, którędy mu się żywnie podoba. To uczyniwszy, zajmiemy przejście Furka, dolinę 32 Urseren, Urnerloch, Teufelsbrücke i dolinę Reussu...
Wiadomo - mówił, ożywiając się i gwałtownym ruchy wskazując na mapę, że rozstaliśmy się w Interkirchen z generałem Loison i że ten dzielny człowiek poprowadził swe dwa bataliony i trzy kompanie w dolinę Gadmen, skąd ma wstąpić nad Steinen, wysadzić nieprzyjaciela z pomiędzy lodów i zejść przez Meyen-Thal do Waasen. Daumas idzie z Engelbergu, ażeby przez Surenen wejść do wąwozu Reussu. Z czoła, od Fluelen uderzy na Austryaków sam Lecourb. Chciejcież zważyć, że los operacji od nas zależy! Jeżeli obierzemy Grimsel, to zadajemy cios nieprzyjacielowi w samo serce, bo zdobywamy czworobok, który tu oznaczyłem czerwoną linią. Czworobok ten idzie: z Interkirchen do Waasen, z Waasen do Teufelsbrücke, stamtąd do Furka i Grimsel a z Grimsel do Interkirchen. Dopóki nieprzyjaciel ma Grimsel i Urseren, - niceśmy nie wygrali, może bowiem siedzieć w tych miejscach, jak w fortecy i mieć połączenie z doliną Tessinu przez Gotthard, a z Chur przez dolinę Renu. Tymczasem obywatel Le Gras uważa wyprawę na zdobycie tej głównej pozycyi za coś tak błahego, że śmiał wobec połowy oficerów kolumny, ba! wobec sierżanta - drwić ze słów moich. Gdyby nie to że dziś idziemy, powinien bym Cię, obywatelu, natychmiast skazać na śmierć...
- O!... - mruknął Le Gras, przymykając swe piękne oczy.
- Tak! - zawołał Gudin, - niesubordynacja dosięgła takiego stopnia, ze oficerowie drwią z generałów, że prości żołnierze mruczą, gdy się wydaje rozkazy...
- Generale! - szepnął Le Gras, - niesubordynacja idzie jeszcze dalej: żołnierze nie tylko wyrzekają, ale nawet nie jedzą po całych dniach.
- Ja im w tych górach obiadu nie stworzę!...
- Oni też nie liczą na sztukę stwarzania i w sposób idylliczny rabują szwajcarskie wsie i mieściny. Przyszli z jednej i niepodzielnej Rzeczypospolitej, mieli przynieść na ostrzu bagnetów braterstwo; - inne przysmaki, tymczasem wnieśli tu przemoc i gwałt, a zostawiają, jako ślad swego pochodu, - ruiny i popioły. Cóż to uczyniliśmy z Meiringen, z Innertkirchen?
- Kogo śmiesz pytać, obywatelu - wrzasnął Gudin.
- Generała, który ma prawo skazać mię na śmierć i rozstrzelać. Jestem nieznanym oficerem, jestem tak dalece pozbawionym koligacji, że nie mam nawet stryja, któryby mię protegował... Istotnie! jestem z motłochu. Widziano mię wśród sankiulotów za dni wrześniowych. To też, kiedy generał brygady Cezar Karol Stefan Gudin de la Sablonnière zapytuje mię...
- Nie odpowiadam na podobne zaczepki! - rzekł dumnie generał, bokiem odwracając się do hardego kapitana i wydymając usta. - Nie stryj mnie, proteguje, lecz ja sam siebie! Byłem na San Domingo w armii Ardenów pod Ferrandem, byłem w armii północnej i w reńskiej, byłem w Niemczech pod Moreau, krwią i ranami zdobyłem szlify w dolinie Kintzig...
- Kapitan Le Gras pragnie złożyć plan operacji, której celem jest zdobycie Grimsel - rzekł wolno i ozięble podpułkownik Labruyère, mężczyzna ogromnego wzrostu, z wielką, wygoloną twarzą, obwisłą dolną wargą i posępnie mądrym wyrazem oczu. Milczał on dotąd, jak gdyby sprzeczkę toczono w języku, którego wcale nie rozumiał, i z wyrazem absolutnej obojętności badał swe paznokcie.
- Kapitan Le Gras? - rzekł generał, potężnym aktem woli tłumiąc w sobie rozszalałą pasję i usiłując zagasić blask nienawiści w spojrzeniu. - Słucham... co za plan?
- Wczoraj nad wieczorem - zaczął mówić Le Gras - wracając z rekonesansu, po zbadaniu całej wyższej części doliny Hasli, za zbliżeniem się do wodospadu Handeck, spostrzegłem chłopa, który na zboczu góry kosił trawę. Dałem znak grenadierom i zbliżyłem się na ich czele do podnóża tak ostrożnie, że Szwajcar nas nie dostrzegł. Zakomenderowałem po cichu, i czterech żołnierzy na cel go wzięło. Wówczas krzyknąłem, rozkazując, żeby schodził do nas bez zwłoki. Chłop oniemiał z przerażenia. Wprędce zsunął się po stromej pochyłości i stanął przed nami wylękły. Zacząłem go badać, skąd jest i co tam robił. Jest to gospodarz stąd, z Gutannen, nazywa się Fahner. Dowiedziawszy się, że idziemy z Innertkirchen w górę Hasli, uciekł pospołu z innymi mieszkańcami tej wioski z bydłem i dobytkiem - w nagie góry. Na zapytanie, gdzie się obecnie ci mieszkańcy znajdują, wskazał mi ręką jakieś wertepy pod szczytami. W istocie - odgłos dzwonków, które pasterze tutejsi przywiązują do szyi krów i kóz, słyszałem niezmiernie wysoko. Począłem ściśle rozpytywać tego chłopa o ścieżki i drogi górskie, gdyż niepodobieństwem mu się wydawało zdobycie przełęczy od frontu, - jak to już raz zresztą miałem honor wczoraj zaznaczyć w twojej, obywatelu generale, przytomności.
Po długiej indagacji udało mi się wydusić z niego oświadczenie, że stąd na Grimsel można przejść nie tylko dołem, nie tylko brzegiem Aaru, jak tego żąda czerwona linia, ale także i górą po szczytach. Wziąwszy tę okoliczność pod uwagę - mówił Le Gras - przyszedłem do wniosku, że zamiast wdzierania się na przłęcz z dołu, po gładkich ścianach, w szacie, co prawda, geniuszu francuskiego, ale także wśród gradu kul i zepchniętych urwisk, - może byłoby wygodniej przebyć łańcuch górą, stamtąd niby z obłoku, zwalić się na nieprzyjaciela i wziąć szponami cały jego obóz, jak orlik bierze gniazdo trznadlów...
Gudin usiadł na krzesłku, przywalony niezmiernym ciężarem tej wiadomości. W gardle mu tak zaschło, że nie był w stanie słowa przemówić. Cierpiał nieznośnie, dostrzegając bez wzniesienia powieki, że Le Gras patrzy na niego i że się od niechcenia, z pobłażliwością uśmiecha.
- Gdzież jest ów chłop? - zapytał nareszcie dowódca.
- Trzymam go pod strażą w izbie, przeznaczonej na moją kwaterę. Rozmawialiśmy z nim w nocy. Właśnie podpułkownik...
- Czy istotnie zna ścieżkę, po której mogłoby przejść pięć batalionów wojska?
- Mówi, że góra w pewnem miejscu jest dostępną.
Jest to, rzecz naturalna, przeprawa ogromnie trudna. Trzeba iść po lodowcu...
- Ach, więc tak... - rzekł Gudin, aby tylko coś powiedzieć.
- Stamtąd możemy odrazu wstąpić na Furkę, czy zejść wprost do Urseren. Chłop zgodził się przeprowadzić nas aż do Grimsel. Kiedy go pytałem, jakiej by za to żądał nagrody, wyraził życzenie. Pragnąłby otrzymać na własność łąkę, leżącą z prawej strony Aaru u wejścia do ciasnego Hasli. Nie wiem, czy postąpiłem roztropnie: przyrzekłem mu...
- Przewodnik zostanie sowicie wynagrodzony, jeżeli zasłuży. To się zobaczy... Cokolwiek bądź i którędykolwiek, - idziemy - rzekł generał, przybierając minę tęgą. - W każdym razie pragnąłbym zobaczyć tego człowieka i sam z nim pomówić. Za chwilę będę panom służył. Chciejcie obwieścić pochód.
Obydwaj projektodawcy opuścili mieszkanie generała i wśród tłumu wojska przeszli do obszernej chaty, stojącej w pobliżu protestanckiego kościoła. Tam właśnie pojmany Fahner siedział, strzeżony, jak oko w głowie przez kilku żołnierzy. Dwaj oficerowie jęli zadawać mu nowe pytania, na co Fahner odpowiadał straszliwą francuszczyzną. Nim zdołali pojąć to wszystko, co im prawił,i zakreślić na mapie miejscowości, które nazywał, dały się słyszeć gromkie okrzyki, zwiastujące, że dowódca już wyszedł. Przerwano tedy rozprawę i Fahner w otoczeniu żołnierzy, na których czele szedł Le Gras, wyprowadzony został z izby. Przede drzwiami hotelu na wybrukowanem wzniesieniu stał Gudin. Pióra i szerokie galony na jego trójgraniastym kapeluszu, haft na wysokim odwiniętym kołnierzu i na szerokich klapach fraka - mimo półcienia - błyszczały tak uderzająco, że Fahner od razu poznał wodza i zdjął kapelusz. Zdumiewała go tylko młodość tego naczelnika. Gudin miał lat dwadzieścia dziewięć.
Długie włosy, czarne jak krucze pióra, spadały pierścieniami na jego ramiona. Piękne czarne oczy uśmiechały się szczerze do wiarusów, pozdrawiających Francję. Oficerowie tworzyli szeregi, umieszczając na drodze kompanie już gotowe do marszu. Bataliony drugi, czwarty i piąty stały jeszcze w łąkach. Część pierwszego myła się dopiero na brzegu Aaru. Żołnierze czesali swe długie, zakurzone i skudłane włosy, wiązali je w tyle głowy jedni drugim powrózkami w harcopfy, prali koszule i niewysuszone kładli na się z pośpiechem, łatali trzewiki i czyścili karabiny.
Dwa szeregi grenadierów ubranych wyciągnęły się daleko w opłotki po jednej i po drugiej stronie miasteczka. Czerwone pompony i trójkolorowe kokardy na ogromnych czarnych kapeluszach utworzyły długi szlak barwny; białe skórzane pasy od ładownic i pałaszów, krzyżujące się na piersiach żołnierzy, odbijały wyraźnie od czarnych chustek i granatowych mundurów.Cała ta kolumna była obdarta i wynędzniała. Prawie wszyscy mieli chodaki dziurawe, kamasze bez guzików a wystrzępione, jak mokasyny, spodnie rozmaitej barwy i pochodzenia. Spod fraków, wyciętych na piersiach półokrągło tuż prawie pod klapami, widniały zamiast kamizelek brudne koszule. Natomiast każdy miał guziki na żabotach i w tyle fraka, spinające zawinięte brzegi pół, wyczyszczone cegłą na czysto.
Gudin w towarzystwie kilku oficerów przeszedł wzdłuż szeregu, a później skierował się ku domostwu, w którego drzwiach stał Le Gras z Fahnerem.
- Oto jest przewodnik, generale - rzekł kapitan, rozsuwając żołnierzy.
Dowódca zobaczył przed sobą mężczyznę wielkiego wzrostu z rękoma i stopami kolosalnych rozmiarów. Rudawy zarost okrywał policzki tego chłopa aż prawie do samych powiek, dawno niestrzyżone włosy sterczały na jego wielkiej głowie, jak pęki trzciny. Duże, łagodne, siwe oczy spoglądały na dowódcą ciekawie, oczy potomka Normanów, którzy, według legendy, przyszli ze Skandynawii, osiedli w Haslithal i zbudowali jej małe mieściny. Fahner miał na sobie podarty kusy spencerek,brudną koszulę i krótkie zgrzebne spodnie. Na nogach miał trepy wystrugane z drzewa, bez przyszwy, podbite szeregiem ćwieków z ogromnymi łbami a przywiązane do stopy sznurkami.
- Czy jest droga stąd na Grimsel, oprócz idącej w głębi doliny? - zapytał Gudin.
Droga?... Nie, drogi niema.
- A wszakże mówiłeś, że, przejść można?
- Przejść można - odpowiedział Fahner. - Tak, przejść można.
- Gdzież jest to przejście?
- Tam... - rzekł chłop, wysuwając się naprzód i wskazując najbliższy szczyt po lewej ręce od Gutannen. Ażeby zobaczyć tę drogę, wszyscy musieli zadrzeć głowy.
- Czy sądzisz, że tamtędy może przejść cała nasza kolumna?
- Czy może? Cała kolumna? Dlaczegóżby nie mogła przejść cała kolumna? Dobrze mówię: cała kolumna... Tam przejdzie każdy, kto zna drogę. Kto nie zna i kto jest słaby - ten idzie dołem, a później obok jezior. Komu pilno do Realp, do Hospenthal, albo do Andermatt, taki idzie przez tę wysoką drogę. Kto zna miejsce, bo kto jest słaby w rękach albo w nogach...
- A ty znasz ją, obywatelu?
- Czy ja znam tę drogę? No tak, ja ją znam, tę drogę. Ja tam chodzę, jak każdy inny w Hasli. Teraz śniegi już zeszły, lawiny w tem miejscu się nie trafiają.
Dlaczegóż? przejść można, kto zna drogę i kto jest silny... Od wodospadu pójdzie się na lewo do Gelmersee...
- Czy z Grimsel nie dostrzegą nas, gdybyśmy szli tamtędy?
- Z Grimsel? Czy dostrzegą? Jakże to można zobaczyć takiego, co idzie górami? Nie, nie dostrzegą z Grimsel...
Generał zamyślił się i, nie spojrzawszy już na Fahnera, odszedł do swej kwatery. Niebawem kazał sobie podać konia.
Wówczas już oddziały wojska tłoczyły się w opłotkach, zdążając na południe od Gtutannen w górę Aaru. Dwa bataliony szły w nieładzie z nad rzeki ku drodze wprost przez łąkę, wbijając w ziemię wyhodowane trawy i maleńkie działki żyta, które dnia tego 14 sierpnia, stało jeszcze niedojrzałe.
Na łąkach i na podsieniu górskim leżał mrok głęboki, ale już granatowy. Wyżej był rozkoszny, ciemny błękit, przez który przebijały się odprysłe promienie i padały na ukos od szczytów niezmiernych krzesanic Nägelisgrätli aż do północnego końca szerokiej doliny. Te drżące, półjasne smugi podobne Były do strun jakiejś niezmiernej liry. Same czuby turni stały już w ogniu słonecznym. Lasy u podnóża gór, ledwo w mroku widzialne, siklawy, jak białe nitki wijące się między skałami, dziwne barwy i szerokie powietrze zimnego poranku napłniały serca żołnierzy, oficerów i wodza szczytną fantazją.
Kompanie szły, jak jeden człowiek, mocno, równo, sprężyście, zostawiając poza sobą spustoszoną wioseczkę o szarych dachach domostw i obór. Z ciemnej jego gęstwiny powiał na idących chłód ostro przeciągający. Słychać też było huk donośny.
Wkrótce koń Gudina zatrzymał się na wzniesieniu, jak wysoki stopień leżącym w dolinie. Widać było stamtąd piany wodospadu, fruwające między kosmatemi i czarnymi jak noc ścianami świerków. Młody generał tknął konia ostrogą i kłusem dojechał do brzegu rzeki. Stał na prost głównego koryta żółtawo-burych wód Aaru, które tam zlatują nagle do jamy na siedemdziesiąt metrów głębokiej. Z boku do tej samej przepaści skacze z taką furią, jakby był strzałem wysadzony z ziemi Aerlenbach, potok srebrzysty, ten, co "wody błękitnymi spada", wylęgły w lodach i jeszcze nie zbrudzony mułem ziemi. Z rykiem chwytają się za bary te dwie rzeki w głębinie, zmagają tam, trzaskając łbami o granit. Z czeluści, która wiekuiście wzdycha, wypadają chmurki wodnego pyłu, ogromne banie mgły ledwie widocznej, kołyszą się i błądzą nad dołem to tam, to sam, rozsiewając naokół deszcz drobny i spływając po głazach długimi smugami, jak łzy cienkimi. Niżej w kipiących pianach siepią się potworne kłęby, zupłnie jak nagie ciała zdychające w kurczach boleści.
Gudin mocno zdarł konia i patrzał w dziwną przepaść. Na widok boju tych pian wspaniałych, myśli jego porzuciły rzeczywistość. Wydało mu się przez chwilę, te widzi tam, pośród pyłu wody znienawidzoną aż do śmierci, chudą, bladą twarz, z długimi kudłami nieporządnej baby i oczami wilka, kościstą twarz Bonapartego ze sztychu Hudges'a, czy portretu Guerin'a. Znowu poczuł w sobie ciosy zazdrości i zachwytu, nienawiści i uwielbienia. Sława czynów chudego Korsykanina nie dawała mu chwili spokoju. Każdy biuletyn wojny włoskiej zatruwał mu pokarm i napój, niby kropla jadu. Kiedy Napoleon odpłynął do Egiptu, Gudin w skrytości ducha i ze drżeniem serca oczekiwał wieści, że zginął tam, że zarżnięty został ten tygrys, który poczynał już kłami i pazurami szarpać świat strupieszały. Ale oto w początkach sierpnia tego, 1799 roku, doszła Gudina wiadomość, że Korsykanin ma wracać. I zaraz ta pogłoska przeleciała nad armiami, jak wrzask wojennej trąby...
Siwy, piękny koń Gudina, połechtany ostrogą, w podskokach wybiegł z lasu na obszerną łąkę, nisko rozłożoną u stóp łańcuchów górskich i zupłnie podobną do placu, na którym stoi Gutannen. Tutaj kończyła się szeroka dolina. W górę szedł stamtąd ciasny wąwóz między stromymi skałami, a na końcu jego widać było poprzeczne górskie sioło: Grimsel.
Bataliony wojska stały już uszykowane na tej łące i nieruchomo spoglądały na wylot szczeliny Hasli i na otaczające turnie. Z prawej strony widać było drożynę, prowadzącą na przłęcz. Była to perć, wybrukowana płaskimi głazami i dobrze ubita. Zbudowano ją w wieku XV, czasu krwawych walk między berneńczykami a chłopstwem z doliny Rodanu, jakie wynikały zazwyczaj z powodu "600 owiec i 20 koni". Drożyna szła odrazu w górę, wysoko nad Aarem, który wypada z pomiędzy skał na łąkę, jak zziajane i śmiertelnie poranione zwierzę.
Fahner, podążający szybko za generałem, wskazywał ciągle ręką na lewo, gdzie ze szczytu góry zlatywał na samo dno doliny wodospad Gelmerbach. Kapitan Le Gras zbliżył się do Gudina i szpadą wskazał mu kierunek pochodu, mówiąc:
- Zeszedłszy poza łańcuch tych szczytów, znikniemy dla Austriaków na całą dobę. Ujrzą nas aż wtedy, gdy wyjdziemy z za ostatniego, który tam oto widać...
Twarz jego wyrażała niepokój. Bał się, by generał na złość nie uparł się iść doliną Hasli.
- Dwie kompanie pierwszego batalionu - rzekł Gudin wyniośle - udadzą się natychmiast ścieżką w górę Hasli. Ukażą się demonstracyjnie nieprzyjacielowi, stoczą z nim utarczkę, jeżeli to będzie możebne...
W oczach kapitana błysnęła radość i głęboka wdzięczność. Młody dowódca wykonywał jego plan i rozwijał go trafnie.
- W pobliżu jezior jest na Aarze zerwany mostek kamienny... - szepnął jeszcze Le Gras nieśmiało.
- Właśnie... Dwie kompanie pierwszego batalionu zajmą się ostentacyjnie naprawianiem mostku... - rzekł znowu Gudin z taką powagą, jak gdyby bardzo dawno myślał o zerwanym moście, którego reparacja, może służyć za wyborny sposób bałamucenia Austriaków i maskowania czynu istotnego. Po chwili obwieścił zgromadzonym oficerom, że sam uda się w towarzystwie dwóch kompanii doliną Aaru. Wypocząwszy, kolumna ma bez wielkiego pośpiechu wstępować na górę obok Gelmerbachu ścieżkami, które wskaże chłop - przewodnik. Nad jeziorem Gelinersee cale wojsko ma się zatrzymać i czekać.
- Będziecie tam wypoczywali - mówił - dopóki nie przybędę. Mam nadzieją, że zdołam powrócić zanim wszyscy dojdziecie do owego jeziora.
Dwie kompanie uszykowały się i dwójkami poczęły wstępować na ścieżkę. Gudin ze swymi adjutantami wjechał między tłum żołnierzy i posuwał się zwolna. Wkrótce półbatalion znikł w lesie świerkowym, w ostatnim lesie, za którym dalej gdzieniegdzie czepiały się tylko karłowate olszyny i kosodrzewina.
Miedzy szczytami Nägelisgrätli strzelały już promienie słońca na przeciwległe wyżyny. Wielkie, świetliste place blasku skoczyły na czarne pole granitów, na dzikie krzesanice, gdzie już tylko gdzieniegdzie żółty mech połyskuje. Zwolna to światło przybliżało się do rzeki, objęło las świerkowy, wynalazło w nim i zatliło wszystkie krople rosy, wypędziło barwy granatowe i rozpostarło inne pełne odmian i cieniów.
Za lasem ukazała się w słońcu szybko maszerująca kolumna, podobna z oddalenia do wielkiej piły, która się wrzyna w bok góry. Pióra na kapeluszu Gudina połyskiwały, i każdy ruch jego głowy widać było doskonale. Le Gras, stojąc przed frontem swej kompanii, tłumaczył żołnierzom, w jaki sposób wykonany będzie atak na Niemców. Starzy grenadierowie, którzy z niejednego już pieca chleb jedli, pojęli go natychmiast i dopytywali się o drobne szczegóły. Młodzi zasięgali informacji od wyjadaczów, i z osłupieniem szukali oczyma owej drogi na gładkich ścianach górskiego łańcucha. Byli to ludzie z rozmaitych stron Francji: z pod Pirenejów i z pod Ardenów, Bretończycy i Normandowie, górale i chłopi z równin.
- A wy tam pojmujecie, o co rzecz idzie? zapytał Le Gras dwóch żołnierzy, nadzwyczaj ciekawie przysłuchujących się temu, co mówił.
- Oui, je comprends... oui! - rzekł jeden z nich, wskazując ręką na góry. L'ennemi la, - nous la, Aprés nous l'ennemi... z tyłu za łeb i kolanem go ścierwę! Vous comprenez? Cały szereg prędkich, gwałtownych i plastycznych ruchów ilustrował doskonale odpowiedź starego żołnierza i zrozumiany został wybornie przez wszystkich.
- To to, tak właśnie!- mówił kapitan ze śmiechem.
- Ty rozumiesz, co gadał?... - zwrócił się ten stary żołnierz do młodszego kolegi, z którym przed chwilą rozmawiał.
- Coś miarkuję, ale jak toto ma być, tego nie mogę...
- Tak, widzisz, będzie. Twoje Szwaby siedzą na tamtej górze, co stoi na poprzek - prawda?
- No, juści prawda.
- Jakby my do nich szli dołem, toby nas przecie kamieniami zafrygały. Tak gadał Legra - i sprawiedliwie. Tak, widzisz bracie, ten stary świcer z Gutanowa, co go Legra wczoraj zajął, ma pokazać drogę niby tędy, miarkujesz?
- A i gdzież tu tędy przejdzie, ogłupieliście? zaperzył się młody. - To ta i wy rozumiecie, co gadają! jakże by to wlazł, na takie mury?
- To już nie moja głowa. Mówią, że wlezie. Jakeś stąd patrzał, to się widziało, że żeneral i te dwie kompanie, co z nim poszły, je mówię idą po gładkiej ścianie, jak mucha po szybie, a ona tam przecie jest dróżka i niezła. Wiesz tera?
- Oj, głupie, głupie ludzie, żeby w takich przecież górach siedzieć! słyszane rzeczy...
- Czekaj, bracie, jak cię jeszcze szwab wytnie w zęby kulką na takim koniuszeczku góry, to se dopiero namachasz kozłów, zanim się roztrzepiesz po kamieniach. Ale co tam!... Rira bien qui rira le dernier... Wiesz co znaczy taka gadka?
- Ij - co mi ta przyjdzie z waszej gadki? Ckliwo mi oto patrzeć na takie...
- Weźże i chlipnij tego czerwonego wińska. Za gorzałkę ono nie obstoi, to jest prawda, ale zawsze człowieka coniebądź otrzeźwi...
Obydwaj pociągnęli z manierki i zakąsili skibką uschniętego chleba.
Starszy żołnierz należał do kategorii wytrawnych lisów. Widział świata niemało i w niejednej wojnie łba nadstawiał. Z Berlina, gdzie się znalazł po ukończeniu pierwszej z tych wojen w jego życiu, poszedł z kilkoma kamratami do Francji, zasłyszawszy, że się tam tęgo biją i złudzony obietnicą, że tam więcej kamratów znajdzie. Towarzysze rozproszyli się po drodze, on zaś sam dowlókł się do granic francuskich i, poszukując swoich, zapisywał się do rozmaitych pułków z kolei. Tymczasem lata upływały na szukaniu daremnym. Języka się poduczył, nabrał przywiązania do kapitana Le Gras, do kapralów i sierżantów swego batalionu, którzy mu na biwakach różne różności opowiadali. - Został.
Ostatnimi czasy, po rozpoczęciu wojny z Austrią, zetknął się ze swojakiem. Był nim jeniec, młody piechur, wzięty w kupie innych Austryaków w potyczce pod Zurichem. Stary wiarus dołożył wszelkich starań, ażeby jeńca namówić do wstąpienia w szeregi francuskie, a władze do przyjęcia go na żołnierza. Gdy mu się to udało, rozpostarł nad przybłędą iście braterską opiekę. Uczył go języka, choć sam ledwo piąte przez dziesiąte mówił i rozumiał, czyścił mu karabin, latał uniform, zaplatał włosy, wyręczał we wszystkim i oddawał mu najlepszą część jadła i napitku. Za to wszystko gadał do niego... I młody polubił wiarusa taką mocą przywiązania, jaka tylko na wojnie wyrasta. W ciągu sześciu miesięcy zrośli się ze sobą, jak dwie połowy tej samej koki żyjącego ciała.
Ledwo żołnierze spożyli po kromce chleba, już kapitanowie wywoływali przed kompaniami rozkaz wstepowania na górę. Rozmowy nagle ucichły i kolumna wolno ruszyła z miejsca, jak monstrualny wąż, migając łuską bagnetów i ładownic. Przewodnik, który postępował na czele, wprowadził pierwszy batalion, idącą, za nim na ścieżkę obok wodospadu Gelinerbach. Żołnierze mieli ciągle przed oczyma białą pręgę wody, zlatującą na dolinę, z wysokości stu metrów z górą. Szyk wojskowy rozbił się wkrótce, gdy każdy grenadier musiał własnym przemysłem odszukiwać sposób wdzierania się na górę. Ścieżka ginęła wśród złomów strąconych kamieni i drzew, a tylko kiedy niekiedy spostrzec ją było można w postaci głębokich, śliskich i prostopadle zbiegających wyżłobień w glinie. Na tym zboczu łańcucha wciąż jeszcze leżały cienie. Kroplista rosa, jak śnieg bieliła się na świerkach i trawach. Mokre kosówki wyciągały z gęstwiny swe długie gałęzie i zagradzały drogę żołnierzom.
Ludzie szli rześko, przejęci ciekawością, co też spostrzegą za krawędzią, z której zlatywał wodospad; - z bezwiedną uciechą wciągali w płuca powietrze czyste i rzadkie i, jak ogromna kompania wesołych turystów, skracali sobie drogę, przecinając ścieżkę zygzakowatą. Cały las u podnóża rozciągnięty wrzał od gwaru, który, wzmagając się ciągle zagłuszył wkrótce jęk białej siklawy. Starsi i młodsi oficerowie nie powstrzymali tego niładu, sami uniesieni rozkoszą wdzierania się na stromą pochyłość o tak cudownym poranku.
Stanąwszy na wierzchołku pierwszej skały, postępujący na czele procesji ze zdumieniem ujrzeli przed sobą jezioro, staw, nie większy od Czarnego pod Kościelcem w Tatrach. Za tym jeziorem stała rozwarta dolina Diechterthal, pusta, raptownie dźwigająca się do góry, pozbawiona już drzew, a pełna smutnych wałów, osypisk i brył kamiennych, wśród których kipiał dziki potok. Z prawej i lewej strony śmigały stamtąd w górę brunatne, szare i czarne turnie o powierzchniach stromych i gładkich, wypolerowanych przez wody. Tu i ówdzie widać było na nich rysy, żłoby i faliste linie, tajemnicze hieroglify lodowców, które stamtąd przed wiekami odeszły. Nisko na zrębach tych skał wisiały kępy kosodrzewiny, podobne z oddalenia do mchu. Wyżej kołysały się w przestworze pogięte jej gałązki, nie grubsze dla oka od ździebeł trawy.
W pewnym miejscu, wychylając się daleko z pomiędzy dwóch krzesanic, wisiała nad otchłanią krawędź lodowca. Ten gzyms, niezmiernie równo wykrajany i gładki, stał w płomieniach słońca, i oślepiająco czysta farba lodu ciskała się w oczy nadchodzącego wojska, raziła je i zdawała się być podobną do niezmiernego miecza, który jakaś ręka podniesiony trzyma.
Kiedy całe wojsko odbywało ten pierwszy etap swej drogi, Gudin szybkim marszem dosięgnął końca Hasli i znalazł się przy zburzonym moście na Aarze. Nie tracąc ani chwili czasu, skoczył na koniu w rzekę i przebył ją szczęśliwie. Kiedy jednak siwy arab wyskoczył na brzeg, koło uszu generała świsnęły kule, a z za wału, zakrywającego dwa jeziora grimselskie wysunął się oddział żołnierzy w białych mundurach. Dwie kompanie Gudina przebyły rzekę i nagłym marszem rzuciły się na Austriaków. Bermyce jeszcze raz dały ognia i cofnęły się w stronę gospody, przy jeziorach stojącej.
Gudin nie poszedł za nimi. Odjechał jeszcze dalej na bok w górę rzeki, tam się zatrzymał ze swymi oficerami i począł rozpatrywać miejscowość. Wówczas dopiero zrozumiał, co chciał uczynić, zamyślając zdobywać tę przełęcz. Dolina Hasli tam się kończyła. Zamykała ją poprzeczna góra, na tysiąc stóp wzniesiona ponad jeziorami, a łącząca dwa kolosalne łańcuchy górskie. Grobla ta miała kształt siodła, a boki jej, spadające raptownie, tworzyły amfiteatr, u stóp którego leżały dwa ciemnozielone jeziora. Była to granitowa pustynia, jama z kamieni, miejsce, którego widok przejmował dreszczem, jak myśl o śmierci. Skały tam były nagie, śliskie i tylko u dołu powleczone żółtaworudymi mchami. Wyżej bieliły się tu i ówdzie szare plamy. Były to miejsca puste po taflach, które się urwały. Naokół wyszczerzał swe zęby szereg Nägelisgrätli i piramidy Finsteraarhornu. Od stóp jego wydzierał się z lodów bury Aar.
Gudina począł zaraz nękać dziwny hałas tej rzeki. Wody jej monotonnie jęczały, długą, wciąż powracającą gamą okrutnego szumu, zanosiły jakąś skargę, zawodziły jakąś pieśń, złożoną z potwornych melodii. Zdawało się, że z głębi tych zimnych pieczar głosi epos natura - o przedwiecznych pracach kropel, o wiekuistym zwycięstwie wód i umieraniu kamienia, o wielkich pochodach lodu, o nacisku, który cierpią skały i o cieple, rodzącym walki...
Kupa żołnierzy austriackich, odepchnięta do schroniska, dała widocznie znać o przybyciu Francuzów, bo szczyt przejścia Grimsel ożył niejako. Na starej dróżce ukazywały się tłumnie białe figurki z wielkimi czarnymi łbami, nie większe od koników polnych, i zajmowały sprawnie każde załamanie się perci, idącej po stromym zboczu nieregularnymi skrętami i zębami. Gudin wysłał swoje dwie kompanie pod samo schronisko i polecił im przez dzień cały ukazywać się, cofać, odbudowywać most, wspinać na skały i w ogóle sprawować, jak awangarda napastniczej kolumny. Sam przeleciał na koniu. galopem cały ów wąski zakręt, dotarł do podnóża góry, wszystkiemu się przyjrzał i co koń wyskoczy wrócił do brodu. Przebył rzekę - i w towarzystwie tylko dwóch subalterów oraz luzaka, dozorującego konie, śpiesznie wrócił na miejsce, skąd całe wojsko poczęło iść na góry.
Czarne ślady na rosie, zdeptane trawy i ułamane krzewy wskazywały mu kierunek pochodu. Generał i dwaj oficerowie zsiedli z koni, zostawili je żołnierzowi, a sami odrazu puścili się w drogę. Gudin biegł pod górę jak jeleń w swych węgierskich butach, za których ugalonowane, krótkie cholewy nalało mu się pełno wody podczas przebywania rzeki.- Z umęczenia i niepokoju wewnętrznego niebawem tchu mu zabrakło, więc odwiązał z bioder szarfę, z szyi chustkę, rozpiął frak, kamizelkę, koszulę i tak z odkrytą piersią sadził na przełaj. Osiemnaście kompanii grenadyerskich wypoczywało, siedząc półkolem na brzegu jeziorka Gelmer, kiedy na zrębie skały zjawił się młody generał, zmordowany tak bardzo, że z każdego jego włosa pot kapał.
- Idziemy dalej w tę dolinę,? - zagadnął od razu przewodnika, ukazując na Diechterthal.
- O, nie! - rzekł Fahner. - Ta dolina nie zaprowadziłaby nas w stronę Grimsel. My pójdziemy wprost na szczyty.
- Którędy? - spytali oficerowie, zdumieni tem oświadczeniem, gdyż naokół widać było tylko ściany pionowe.
- Pójdziemy poza tą skałą. Innej drogi nie ma - rzekł Szwajcar obojętnie.
Zaraz też ujął swą siekierę na długiem toporzysku z obuchem okrągłym, niby jabłko, i szerokimi krokami poszedł brzegiem jeziora. Kompanie uszykowały się i okrążyły jezioro. Ślad drogi wlókł się do podnóża wydatnej skały, która czarnymi taflami schodziła wprost do wód jeziorka. Wyminąwszy tą skałę, wojsko zobaczyło nareszcie swoją drogę. Dreszcz strachu i szept stłumiony, przeleciał wskroś tłumu.
W tym miejscu masa granitu, tworząca łańcuch cały, rozpękła się i jakby rozsunęła w dwie strony. Między chropowatymi powierzchniami tych ścian, wznosił się do góry wąski przesmyk, niby komin, od samego jeziorka aż do białych stogów lodowych. Z górnego krańca owego przejścia wywalał się, na dół lodowiec, sczerniały po wierzchu, a jasnozielony w swych pęknięciach i pieczarach. Ta szczelina od jeziora Gelmer do szczytu Thierälplistock, wspinająca się na przestrzeni 2000 metrów, wydała się żołnierzom Gudina podobną do wielkiej trumny, wysłanej prześcieradłem, której wieko na ich przyjęcie odwalone, zatrzaśnie się, skoro tylko tam wstąpią. Słońce, wzbijając się coraz wyżej, sięgało już promieniami i do tej czeluści, ale oświetlony był dopiero jej wylot szczytowy. W tych punktach ogrzanych rodziły się seledynowe obłoczki, stały na miejscu, biorąc na się przeróżne postacie, a potem wolno pełzły w górę kominem ku jasnemu szafirowi nieba. Niżej lód szarzał w półzmroku, a z trupiej jego masy tchnął na ludzi strach wielkooki, strach, co łechce pod deką piersiową i ściska pięty żelaznymi kleszczami.
Przewodnik brnął zwolna po kostki w piasku rozmytym, zmiękłym i pociętym przez mnóstwo strumyków.
- Trzecia kompania! - zawołał Le Gras i ze szpadą w ręce poprowadził swoich ludzi.
- Naprzód! - komenderowali dowódcy innych oddziałów. Kolumna wcisnęła się między skały, przebyła mokry wysiąg lodowca i wstąpiła na pochyłość, zasłaną śniegiem lepkim i miękkim. Było tam tak szeroko, że kilkunastu piechurów rzędem iść mogło. Już przodującym szeregom nogi dobrze w śniegu więzły, kiedy zaś bez mała dwa tysiące ludzi przemiesiło go obcasami, to kompania, idąca w tyle, musiała już brnąć przez tę zaspę, zarabiając się powyżej kolan. Mimo to pod nieustanną komendą i zachętą oficerską szeregi szły tęgim krokiem. Nikt nie patrzał ani w górę ani na dół. Każdy żołnierz miał wzrok skierowany na towarzysza, idącego przed nim, i widział tylko harcopf, okręcony powrózkiem, zgięte plecy, na których nisko, pod łopatkami, leżał płaski tornister, i poły fraka, tak długie, je się niemal wlokły po śniegu. Chrzęst pod nogami bryłek lodowatych, szelest marszu całego wojska, szczęk broni zamknięte między dwiema ścianami i ciągle się o nie tłukące - podsycały energię ruchów. Wszyscy zapomnieli o tem, że idą po raptownym uciętym zboczu, i każdy całego siebie kładł w chód towarzyski, w konieczność dotrzymania kroku. Zwarta masa tych ludzi zgiętych podawała się naprzód stale i równo, jak jedno ruchome ciało.
Wdarłszy się o jakie trzysta metrów wyżej, spostrzeżono, że śnieg twardnieje, staje się suchym, sypkim i że czuć pod nim warstwę nieruchomą. I samo przejście zwężało się coraz bardziej. W pewnem miejscu była tam jakby platforma pochyła, na której mogła zgromadzić się i zmieścić cała kolumna. Pozwolono nieopatrznie żołnierzom przystanąć i spojrzeć za siebie. Ujrzawszy tę spadzistość gwałtowną bez żadnego czarnego punktu, na którym oko mogłoby się wesprzeć, tę białą, gładką, śliską równinę, a u podnóża jej czarną szybę wody żołnierze zaczęli siadać na śniegu, czepiać się rozpaczliwie rękami za poły frakowe towarzyszów, odwracać się plecami, zamykać oczy. Tu i ówdzie słychać było krzyk bezmyślny, a w pewnym szeregu żołnierz blady, jak trup płakał głośno, trzęsąc się na całym ciele i sięgając rękoma do tej właśnie przepaści. Ażeby ratować się z przykrej sytuacji oficerowie jęli przynaglać strwożonych do wstępowania wyżej, ale te ich zamiary powstrzymał przewodnik.
- Tu musimy chwilę odpocząć - wołał ze swego wyższego miejsca - musimy zebrać siły, bo teraz wstępujemy na lody.
Skoro wyraz lody obił się o uszy żołnierzy, poczęli zbijać się w kupę, tulić do skały i pchać jedni na drugich, jak zgłupiałe owce. Grenadier płaczący łkał coraz głośniej, powtarzając nieustannie jakąś jedną sylabę i wydzierając się z rąk kolegów. W kupie starych weteranów, którzy już niezliczone razy śmierć napastowali, którzy dobrze widzieli, jaka ona jest i jak zabija - słychać było teraz pomruk zuchwały.
- Ten chłop jest zdrajcą! - mówili niby to jeden do drugiego, ale tak, żeby ich oficerowie słyszeli. To jest wysłaniec pludrów! Tędy nikt nie przejdzie! Wolimy zginąć w bitwie z karabinem w garści, wolimy iść do bitwy! Nie chodźmy tędy! Nie pójdziemy!
Labruyère, Le Gras i inni oficerowie patrzyli spode łba na tych starych. Czuli oni, że kolumna tak zniechęcona nie przejdzie po białej smudze, zarzuconej nad ich głowami wprost, widziało się, na chmury. Gudin ze zwieszoną głową, nieruchomy siedział na występie skały i obserwował swoje roztrzepane buty. Nagle, gdy gwar w tłumie zamieniał się na hałaśliwe pogróżki, skierowane do przewodnika, generał wstał powoli ze swego miejsca. Twarz jego była prawie granatowa, okryta krwistymi plamami, po bokach jej wisiały pasma przepoconych włosów. Oczy jego patrzały z dzikim spokojem z pod brwi zsuniętych.
- Żołnierze! Żołnierze! - zawołał głosem niskim, a tak dziwnie donośnym, że ludzie umilkli, jak jeden. Zdawało im się, że ten szczupły oficer nagle się w oczach ich rozrósł. Zlękli się jego twarzy i głosu. Gudin nie mógł wymówić ani słowa więcej. Wzniósł tylko szpadę, ku górze potężnym gestem wodza.
- Dziwna podnieta przeszyła wojsko. Żołnierze w ponurym milczeniu zwrócili się twarzami do lodowca i, gdy przewodnik wstępować nań zaczął, ruszyli za jego śladem. Lód tam leżał niezmiernie grubą warstwą, wygięty ku skałom, jak rynna. W pewnem miejscu spadzistość była już niemożliwą do przebycia. Wówczas przewodnik zaczął swą siekierą rąbać w lodzie otwory. Wybijał po trzy w rzędzie dla trzech żołnierzy. Bryły odcinał tak zgrabnie, że mógł je podawać do rąk żołnierzom, a ci rzucali je w szparę między skałą a pokładem lodu, aby zlatując, nie zraniły kogo w ostatnich szeregach. Fahner stawał obiema nogami w stopai, a wtedy prawą nogą wstępował w dopiero co opuszczoną przez niego żołnierz, tuż za nim idący.
Godziny, długie jak stulecia, minęły zanim cała kolumna na lód wpłzła. Gdy to się stało, - w tym potrójnym rzędzie zapanowało śmiertelne milczenie. Każdy grenadier miał ręce wsparte na karabinie, którego kolbę umieszczał obok nogi towarzysza, idącego przed nim. Każdy miał nos przy pięcie swego poprzednika. Wszyscy obserwowali, jak to śmiałym żołnierzom, a nawet buńczucznym oficerom drżą łydki, ile każdy ma łat na kamaszach i przyszczypków na trzewiku. Każdemu ciążył niewielki tornister i przejmował bolesną obawą, niby wielki tłumok, który może człowieka w tył przegiąć i zwalić z góry. Nikt nie wiedział, gdzie jest generał Gudin. Wodzem i panem wyprawy stal się chłop niezgrabny. Jego wielka siekiera dźwięczała w lodzie, jak gdyby cięła sztuki żelaza. Schyleni żołnierze słyszeli w głębinach lodu przedziwne odgłosy jej uderzeń, stukające to tu, to tam, to w górze, to nisko. Niekiedy wycięta bryła lodu odlatywała z pod siekiery i piorunem sunęła po zboczu lodowca, wydając przeraźliwy szelest csuuu... wtedy zdawało się wszystkim, że lód wysoko trzaska, i że cała jego masa leci. Prawie wszyscy rachowali stopnie, ale nikt nie mógł zdać sobie sprawy, jak długo już idą. Słońce wychyliło się z za czarnego szczytu i zalało przejście potopem gorąca. Zaraz też z góry sączyć się poczęły maleńkie kaskady, zalewając stopaje, i, jak złe pijawki, szczypały nogi przechodniów zimnem śmiertelnym. Uczucie kostnienia w stopach jeszcze bardziej potęgowało ból pod kolanami.
- Co czynić, jeśli kto ma mdłości? - nagle zapytano z szeregów. Okrzyk ten, powtórzony przez kilku kapralów, sierżantów i oficerów doszedł do uszu przewodnika.
- Kogo nudzi, niechaj się zaraz kładzie piersiami na lodzie i niech wziewa zimno.
Zapytania umilkły, ale wnet dały się słyszeć jęki, przekleństwa i gwar niespokojny.
- Nie oglądać się, to nie będzie mdłości! - zawołał Fahner głosem ochrypłym, rąbiąc bez przerwy z niesłabnącą energią. Zbliżył się już do skały, leżącej na środku tego przejścia. Był to głaz spiczasty. Czarna masa kamienia ściągała promienie słoneczne i odparzyła dokoła siebie głęboką kotlinę. Rozkruszone i na miał rozmyte części tej bryły dosyć grubą warstwą błota ściekały od jej stóp na dół po czystym lodzie, jak ropa żywej rany. Fahner, dosięgnąwszy tego miejsca, musiał zgarnąć błoto, usuwające się pod nogą, i naprzód ubijać grunt swymi trepami, zanim tam stanął odważnie. Ale w tem oparzelisku, pochylonym tak bardzo, strach było stawać na zmurszałych kamieniach, poszedł tedy na prawo, oparł się korpusem na granicie, a nogi wpuścił w szparę między macierzystą skałą i pokładem lodu. Każdy żołnierz musiał wykonać to samo. Zanurzali się jeden po drugim w szczelinę i, nie dosięgając wcale jej dna nogami, łokciem prawej ręki na ścianie, a ramieniem lewej na lodzie oparci posuwali się żabimi ruchami daleko za ową przeszkodę, na środku drogi sterczącą. Gdy pierwsi w szeregu wydźwignęli się z jamy na powierzchnię lodowca - weszli znowu w stopaje.
Rozpacz szarpała ich serca. Wzniósłszy oczy do góry, znowu spostrzegli pasmo drogi, tuż nad karkiem wiszące, a nie odwracając głowy, głębią mózgu widzieli obraz bezdennej przepaści, rozwartej pod piętami. Wówczas była to już sroga bitwa z tą górą. Zdawało się, że wysokość nie ma końca, że z przebytych garbów, które się przedstawiały jako szczyty, jako kres drogi - wyrastają w oczach nowe kikuty i kłęby tej hydry straszliwej. Gdy nerwy dygotały w znużonych ciałach, gdy zdawało się, że człowieka spali ogniem własna jego skóra, należało cierpieć bez ruchu. Z dołu słychać było coraz głośniejsze westchnienia i jęki. Co chwila wołano, że ktoś omdlewa i cucono go kłuciem bagnetu i wrzaskiem. Wśród popłochu i obłąkania, które od człowieka do człowieka przechodziły i trzęsły każdego w żelaznych swoich pazurach, nagle rozległ się dziki, jak te góry, śpiew Fahnera:
Alli Manne standet y!
Die vor Emme, die vor Aare
Stark und frei i Not und G'fare
Alli Manne standet y!
Ta pieśń jodlera mocna, swobodna i odważna miała w sobie coś z dźwięków siklawy, spadającej w zlodowaciałe kłęby śniegu, miała coś z dalekiego echa i z przeraźliwych krzyków orła, które się rozlegają między skałami. Skargi żołnierskie ucichły. Chłop przestał rąbać, odwrócił się, Wsparł znużone ręce na toporzysku, rozprostował swe wielkie ramiona i znowu zaśpiewał:
Mir wei freyi Schwycer sy!
Rülst üs d's Land zum Schutz a d'Grenze
Luc wi d'Auge all'ne glänze
Mir wei freyi Schwyeer sy!
Po chwili śpiewał znowu:
Üsse Mutz isch gärn d'rby
Stellet ne a d'Spitzi füre
Sapperment er stieret düre...
Üsse Mutz isch gärn d'rby.
Skończywszy piosenkę, wyrzucił z piersi przeraźliwy krzyk, podobny do piania koguta i znowu wściekle rąbać zaczął. Jeszcze kilkadziesiąt stopni - i przed oczyma pierwszego szeregu kolumny ukazało się pole śnieżne, bardzo pochyłe, ale już nie strome. Komin się urwał.
Oficerowie zakazali krzyków, toteż wojsko w milczeniu oddawało się radości. Żołnierze wychodzili na lodowiec, ociekając wodą, unurzani w błocie, spoceni i ogorzali od wiatru. Gudina ledwo można było poznać. Jego frak był poszarpany, kapelusz zgnieciony, jak stary pantofel, ręce pokrwawione, piękne włosy, jak wygrabek siana.
Gdy wszyscy dostali się na pochyłość, próbowano sformować bataliony, aby iść pod szczyt Thierälplistock, ale trudno było utrzymać porządek. Naokół roztaczał się widok tak dziwny, że najenergiczniejszym oficerom opadły ręce i wyrazy zamarły na ustach. Wszyscy próżno szukali oczyma - ziemi. Jak daleko wzrok sięgał leżały kształty z państwa snu czy maligny. Dusze tych ludzi z równin, z zielonych płaszczyzn struchlały na widok oceanu przedziwnych gromad lodu i granitu. Odkryły się przed nimi tajemnicze pustynie Alp berneńskich - "alt fry Weissland..."
Po drugiej stronie doliny Hasli, która u stóp ich leżała, piętrzyły się góry: Schreckhorn, Wetterhorn, Eiger, Mönch, a dalej strzelały w górę dwa białe stogi Jungfrau, łącząc się z niezmiernemi polami Wielkiego Aletschu. Były tam jakieś cielska, grzejące się na słońcu, strzaskane gmachy, potłuczone wieże, ogromne postacie jak Mönch; albo tak dziwne, tak zagadkowe i przykuwające do siebie wyobraźnię człowieka, jak Finsteraarhorn. Stały tam jakieś zjawienia z tamtego świata, zarysy do niczego na ziemi nie podobne, jakieś strachy i poczwary, jakieś wizje, w obłąkaniu poczęte. Trzy czyste barwy - niebieska, czarna i biała jedynie tam widzialne, rzucały się do oczu i napełniały dusze niepokojem.
Zwracając oczy w dolinę Aaru, żołnierze widzieli jeszcze wioskę Gutannen, podobną do stadka kuropatw zbitych w kupkę? na szarej miedzy. Aar, rzeka kipiąca łańcuchem wodospadów, wydawała im się jak smużka twardego śniegu. Ruch wody zginął dla oczu, rył, jej daleko został w przepaści. Las, ostatni las za Gutannen, czerniał, jak kępa tarniny. Żołnierze z utęsknieniem spoglądali w stronę tego lasu, w ciemności wrażeń i przeczuć jedno pojmując, że to, co ich otacza, ten widok bezduszny, skostniały i obcy - to jakaś zła zapowiedź, to sprzymierzeńcy nieprzyjaciela.
Zwolna poszli w górę i przebyli zaklęsły, łagodnie nachylony Aelpligletscher. Kiedy wyminęli okrągły grzebień tego lodowca na wysokości 3390 metrów, ukazały się im wschodnie łańcuchy alpejskie, a u stóp, dolina Urseren. Schodząc niżej, znaleźli się na głównym placu lodowca Rodanu, w okolicy jego zwanej in Suniff. To miejsce zamknięte było z jednej strony przez szczyt Schneestock, Rhonestock, Gallenstock, - z drugiej przez Gelmerhörner. Powierzchnia lodowca ociekała wodą i, zdawało się, drżała w oparach. Małe strumyki z szumem po niej leciały do pęknięć, do wąskich, zielonych szczelin i z melodyjnym dzwonieniem spadały w przejścia ukryte. W miejscach zaklęsłych szkliły się różnobarwne płytkie jeziorka. Po brzegach wystawały nad lodowcem kamienne szczyty, próchniejące i zasypane naokół wałami zwietrzałych kamyków. Od. skały do skały biegły przez całą szerokość wygięte martwe fale, niby krzywe zagony. Cała ta masa usiłowała wylać się przez każdy wyłom między szczytami, a wszystka, widziało się, płynęła niby szeroka i wzburzona rzeka z mnóstwem dopływów. Z największą jednak gwałtownością tłoczyła się w nizinę między Furką a spiczastymi szeregami skał Nägelisgrätli. Tam, zwężając się i jakby dusząc w ciasnym gardle, lody piętrzyły się spękane na tafle, wyszczerzały swe kły i waliły na dół martwym wodospadem.
Żołnierze byli głodni, jak stado wilków. W rzadkim powietrzu, po pracy wdzierania się na wyżynę - byliby gryźli własne chodaki. Dowódca i oficerowie, sami zgłodnieli, naglili do marszu, żeby przed zapadnięciem nocy stanąć nad karkiem nieprzyjaciela. Gdy kolumna zbliżyła się do szczytów Nägelisgrätli, już dzień się skończył. Słońce dosyć jeszcze wysoko stało nad horyzontem, a na dolinę Rodanu, na zamknięty kąt jej pod Furką, który się wojsku ukazał, mrok spadł nagły, przez zmierzch niepoprzedzony, ciężki, jak wieko. Całe góry, wielkie białe góry, stały przed tarczą słoneczną oblane purpurą. Przestrzenie pól śnieżnych widać było, jak na dłoni, a Finsteraarhorn, niby ogromna wrótnia, zamykająca drogę do tamtego kraju, rzucał cień tak długi, jak całe pasmo górskie. Fioletowe chmury wolno wypływały z dolin berneńskich i cicho szły po niebie różowiejącym.
Fahner skręcił z lodowca na prawo i szedł w górę pod kamienne szczyty. Wojsko podążyło za nim i stanęło na morenie, podobnej do fortecznego wału. Nie rosła tu ani jedna trawka, ale było sucho. Gudin poszedł za przewodnikiem jeszcze wyżej, wdarł się na skałę i dosięgnął przedziału między dwoma cyplami. Podtrzymywany przez mocne łapy szwajcara wysunął głowę i spojrzał na drugą stronę. Zaraz cofnął się i, chichocząc jak dziecko, zaczął wołać na oficerów:
- Chodźcie tutaj! Żywo! Patrzcie!
Wszyscy zbliżyli się i spoglądali kolejno. Tuż za tymi skałami było przejście Grimsel. Leżało o jakie pięćdziesiąt metrów niżej, a o pół kilometra było oddalone. Łańcuch Nägelisgrätli urwał się o kilkadziesiąt kroków dalej i łagodna pochyłość u stóp ostatniej skały zbiegała ku środkowi tego przejścia, gdzie w zagłębieniu stało posępne i złowieszcze jezioro - Todtensee.
Ostatnie już, niemal poziome promienie słońca slizgały się na grzbietach jego fal, rozchwianych przez łagodne podmuchy wieczorne.
W przepaści czerniały dwa spojone ze sobą jeziora grimselskie, które Gudin widział rano z oddali. Płonęły tam ogniki i złotymi słupami odbijały się w czarnej wodzie. Całe urwiste zbocze góry od strony Hasli zajęte było przez oddziały wojsk austriackich. Po drugiej stronie Aaru płonęły również ogniska na wysokość drogi do Gutannen, rozpalone przez dwie kompanie francuskie, które sumiennie tropiły nieprzyjaciela i udawały wielki oddział. Na szczycie Grimsel przy jeziorze Todtensee była tylko mała gromadka żołnierzy i sporo starszyzny.
Gudin, objąwszy wzrokiem całą tą pozycję, począł mówić szeptem:
- Co czynić? Czy napadamy?
Wszyscy mimo woli zwrócili spojrzenia na Labruyère i Le Gras'a, właściwych kierowników wyprawy.
- Co do mnie - rzekł Labruyère ze zwykłą oziębłością - to sądzę, że nie należy dziś napadać dla dwu powodów. Po pierwsze dlatego, że Austriyacy znajdują się teraz na stronie Hasli, więc, napadając, zepchniemy ich do jezior Grimsel. To nas zmusi do ścigania po nocy w tym kierunku, dokąd wcale iść nie mamy, bo my przecie musimy brać Urseren i zapewne pomagać Thurreau w Valais, wypierając Austryaków stąd, z górnego końca doliny Rodanu. Po wtóre - nasz żołnierz upada, musi odpocząć i zjeść. Nic nie jedli...
- Tem lepiej! Pójdą ochotniej jeść do obozu pludrów. A my cóż im damy?
- Ośmielę się podzielać zdanie podpułkownika - szeptał siwiejący kapitan Mottet - jeszcze z tego względu, że wywołanie bitwy o tej porze zgubi nasze kompanie, zostawione w dolinie. Nie wiedząc o co chodzi, napadnięci przez całą masę, Austriaków, będą stawiali opór zacięty i zginą, albo, cofając się, przed pędzącym tłumem, spadną po nocy w przepaść. A przecie my ich możemy uratować! Rano...
- Ach, rano! Rano będzie przecież ta sama historia! - rzucił się Gudin.
- Nie sądzę - rzekł Mottet. - Możemy ich zwabić wszystkich na przełęcz, ukazując się w małej liczbie, jakbyśmy przybywali od Furki, a gdy na spotkanie nasze wystąpią, wtedy rzucimy się na nich z całą siłą i popędzimy ich do Rodanu...
- Nie potrzebujesz, Mottet, zwabiać ich, bo sami na szczyt idą... - rzekł z uciechą Le Gras, który ciągle stał przy wyłomie i obserwował miejscowość. Wszyscy skoczyli ku niemu i, popychając jedni drugich, wyjrzeli na Grimsel.
Istotnie oddziały austryackie wstępowały na wyżynę i w porządku wzorowym zajmowały swe miejsca w obozie. Rozniecano tam zaraz przygasłe ogniska, waląc w nie suchy mech kępami. Na dole, u podnóża góry, nad jeziorami i nad Aarem zapalono ich jeszcze więcej. Został tani znacznie wzmocniony oddział dla obserwacji i jakaś jedna kompania, rozstawiona w załamaniach ścieżki na pochyłości góry. Reszta załogi w sile prawie 2000 ludzi powoli zgromadziła się dokoła Totensee. Białe mundury, jak śnieg, okryły zarówno płaskie wybrzeże jeziora od strony Hasli, jak i zwaliska kamienne, leżące nią wyższym brzegu od Valais nad skałami Maienwand.
W stronę Furki jeziorko wyciągało swą płytką szyję, w zakończeniu której mieściły się szałasy oficerskie, paliły ognie i gotowała wykwintniejsza wieczerza. W tyle, od strony zachodniej wznosiły się spiczaste wyżyny, ciskając na wodę trójkąty swych cieniów. Te cienie sunęły prędko, nakrywały kirem złote blaski i wkrótce rozpostarły się nad całą przełęczą. Gudin milczał, przyznając tym sposobem słuszność swym doradcom. Żołnierze wydobywali z tornistrów kawałki chleba, wytrząsali z kieszeni okruchy, pomieszane z tytuniem, i posilali się, stojąc, w oczekiwaniu dalszych rozkazów. Nie wiedzieli wcale, że nieprzyjaciel jest tak blisko, aczkolwiek, patrząc na ruchy i słysząc narady oficerów, domyślali się, że kres pochodu jest niedaleki. Nogi zmarznięte, poobwijane w przemokłe onuczki, drętwiały im w zimnie, co z nastaniem mroku, jak dech przeszywający, ziało na nich z lodowca. Strumyczki i kałuże, rozlane na jego powierzchni, stanęły już były i zmarzły.
Szare, mgły, jak widma, wynurzały się zewsząd i osiadały nad górami. W gęstym, a przecie widzialnym zmierzchu czepiały się wzroku tylko potrzaskane płyty, gnaty, żebra i szczerby lodów w w4skiej ich kaskadzie pod Furką. Stamtąd dolatywał czasami szum Rodanu.
- A więc nocujemy tutaj? - zapytał Gudin, budząc się z zadumy.
- Jeżeli rozkazujesz, obywatelu... - rzekł ktoś z pomiędzy oficerów.
- Każcie żołnierstwu siadać i grzać się, jak kto potrafi, bo ognia palić nie możemy.
- O, ani mowy o tym! - rzekł Labruyère
Wprowadzono kompanie na morenę i pozwolono im rozłożyć się obozem. Oświadczenie, że ognia palić nie można, powitano głuche szemraniem. Ludzie siedli zaraz, przewinęli jako tako nogi suchemi szmatami i zbili się w zwartą kupę. Przytulali się jedni do drugich, zsuwali coraz szczelniej i ciaśniej. Oficerowie po raz pierwszy znajdowali głęboką satysfakcję w nocowaniu pospołu z gminem żołnierskim. Nie raziły ich ani cuchnące oddechy, ani sąsiedztwo ciał chłopskich. Gudin tylko pozostał na swoim miejscu; tuż przy szczelinie obserwacyjnej. Dreszcze zimna wstrząsały jego ciałem, więc szybko chodził na maleńkiej przestrzeni, co chwila urażając swe poobcierane, zranione i bose nogi o spiczaste kamyki i piachy skalne. Gdy wymijał szczelinę, rzucał mu się w oczy blask ognia, i wtedy rwała się w nim namiętna żądza tych płomieni, tęsknota do nich tak wielka, że wyciskała bolesne łzy z pod powiek. Rozpierzchłe myśli, plany ataku, paroksyzmy uradowania na każde wspomnienie, że bitwę wygra, zajadłe uczucia nienawiści do Le Grasa i Labruyèra - wszystko to latało mu przez głowę i popychało do nerwowego spaceru.
W pewnej chwili zapytał kogoś w ciemności, gdzie jest przewodnik, a gdy mu pokazano miejsce w tłumie żołnierzy, skąd słyszeć się dawało helweckie chrapanie, znowu począł przebiegać swoją platformę. Późno w nocy na pół skostniały, morzony przez ciężką senność oparł się piersiami na skale i patrzał w obóz nieprzyjacielski. Na górze ogniska ledwo tlały. Nad każdym z nich stał nieduży, ruchomy krąg blasku. Za to na dole u jezior wciąż drew przyrzucano. Generał, widząc, jak w głębinie, która zdawała być podobną do ciasnego lochu, gród ciemności nieprzeniknionej, za wielkimi mgłami ognie żywe pełgają, bezwiednym ruchem wyciągał ku nim swe zgrabiałe ręce... Od czasu do czasu zrywał się kurczowo ściskał pięści i walił nimi w noc z taką wściekłością, jakby z niej chciał uderzeniami świt wykrzesać. Niekiedy wydawało mu się w gorączkowym marzeniu, że widać już, brzask nad górami. Gdy złudzenie pierzchało i gdy znowu czuł na sobie nieskończoność ucisku tych mroków, - chwytał za rękojeść szpady, ażeby ją wyrwać, zbudzić wojsko, skoczyć do ataku i wreszcie poczuć na ciele upragniony żar ognia. Czasami wydawało mu się, że słyszy stąpanie tłumu wrogów i słuchał wtedy z bijącym sercem...
Kolumna francuska drzemała. Żołnierze budzili się z zimna, ale zapadali w sen ze znużenia. Drzemali tam skupieni, jak stado ptaków, które przypadło na tej wyżynie żeby odpocząć, nim świt nastąpi. Le Gras nie mógł usnąć. Siedział zgarbiony, dźwigając na plecach kadłub rozrosłego Prowansalczyka, śpiącego mocno, i mając nogi uwięzione pod jakiemś innem ciałem.
Noc była ciemna. W niezbadanej przestrzeni doły, objęte za dnia jednym niedbałym spojrzeniem, wydawały się jeszcze głębszymi, lodowiec, mający dziesięć kilometrów długości majaczył w mózgu, jak morze twarde i martwe. Podmuchy nocne przynosiły szmery i łkania Rodanu. Bliżej w niejakich odstępach czasu słychać było, jak krople nieustannie spadają w głąb lodowca. Ten dźwięk, z niewysłowioną melancholią rachujący czas wśród głębokiego milczenia pustyni, w pewnych minutach zacichał, stłumiony przez szmery niespokojne a wyjątkowe/ Słychać było, mimo chrapania żołnierzy i odgłosu kroków Gudina niby podziemny, uduszony trzask, głuchy szczęk, jakby niezmiernie daleko ktoś bił kiedy niekiedy młotkiem w końce sztabki żelaza. Le Gras rozmyślał o tych surowych szelestach, o tym schowanym życiu lodowca. Widział w marzeniu, jak tam, niezmiernie głęboko, kryształy lodu, niby diamenty rżną twarde kamienie, jak niezmiernie pracowicie przez całe wieki szlifują granit, drążą otwory, żłobią rowy i jak cały ten lodowiec przez wieki idzie. Opór chropawych granitów i praca lodów - zdejmowały go dziwną litością. Wiekuiste prace istot i ciał nieznanych, żelazne prawa krwi i żelaza - układały się przed jego oczyma w dziwne smutne orszaki i widowiska...
Z tych marzeń obudził go przejmujący głos Gudina:
- Mottet! Garcia-Piles! Lantennac! Le Gras!
Kapitan wydobył się spomiędzy żołnierzy i podszedł do generała.
- Czy nie wiesz, kapitanie, która to godzina? zapytał Gudin, szczękając zębami i mamląc wyrazy po dziecięcemu.
- Nie, nie wiem, ale wydaje mi się, że musi już być znacznie po północku.
- Czy spałeś, obywatelu?
- Nie.
- Wszak w tamtej stronie jest wschód.
- Wschód? Tak, sądzę, że jest w tej stronie odpowiedział Le Gras, wskazując na Urseren.
Z lodowca wiało zimno tak przeszywające, że kapitan serdecznie pożałował kadłubów żołnierskich. Stojąc na otwartym wzniesieniu, czuł zarazem, że jest wśród mogił, przeciągających z szybkością.
- Le Gras! - rzekł Gudin - czy spostrzegasz te góry tam daleko, czy już widzisz?
- Tak, widzę.
- Otóż.... ja ich przedtem wcale nie dostrzegałem.
To jest chyba... świt... - szepnął z uniesieniem, jakby wymawiał słowa modlitwy.
Istotnie, w mrocznej dali zarysowały się cyple Alp Glerneńskich. Nie było jeszcze ani pozoru światła w otaczającej ciemności, ale czarne postacie łańcuchów górskich wydzierały się już z kiru nocy. Pod wpływem zimna żołnierze budzili się i kasłali. Le Gras i dowódca skoczyli natychmiast i nakazywali ciszą, grożąc najcięższemi karami. Kaszlącym zatykano usta. Odrobinka czerwonego wina we flaszce krążyła wśród żołnierstwa, jak czara nektaru. Wydzierano ją sobie przy użyciu pięści i pazurów. W szeregach, ulokowanych niżej, obok lodowca żołnierze jęczeli z zimna. Szczęki im tak skostniały, że nie byli w stanie ust otwierać, mróz kłuł ich swymi szpilkami w płuca i sprawiał uczucie łamania w stawach.
Tymczasem szary brzask coraz bardziej wyróżniał góry od nieba i pozwalał widzieć mgły. Zbudzonym ludziom w głowach się mąciło na widok burych, rozległych ruchomych jezior, zalewających wszystkie niziny, wypłniających po brzegi każdą przepaść, niby płyn olbrzymie czary. Mgły burzyły się w dolinach, wzbijały się na pewną wysokość i bądź opadały zaraz, bądź porwane przez ostre ciągi wiatru - pędziły nad górami. Gudin wrócił do swego obserwatoryum i spoglądał na obóz nieprzyjacielski. Ujrzał tam żotnierza, który rzucał suchy mech do ogniska i grzał sobie ręce w słupie iskier, spostrzegł szyldwacha, jak czarne widmo przesuwającego się w kręgu światła, szczyt i jedną pochyłość namiotu, smugę wody jeziora, oświetloną przez iskry... W tym obozie, poza skałami, zakrywającemi go od wschodu, była jeszcze noc zupłna. Gdyby Gudin mógł ogarnąć wzrokiem całą pozycję i gdyby mógl widzieć drogę, którą należało przebyć, okrążając pierwszy szczyt łańcucha Nägelisgrätli, byłby uderzył natychmiast.
- Za chwilę się rozjaśni - mówili do niego oficerowie, szczękając zębami z zimna i szpadami z niecierpliwości.
Nim się obejrzeli, biaława światłość rozlała się po niebie. Ujrzano daleki horyzont, najeżony turniami. Cały obóz Gudina zerwal się na nogi, z niewymownem utęsknieniem wyglądając słonca. Ustawiono żołnierzy, o ile to było możliwe, w szyku bojowym na osypisku - i jeszcze wyczekiwano.
Wojsko pragnęło bitwy z głodu, zimna i wściekłości. Kilku oficerów pobiegło z Fahnerem zbadać przejście.
Każda minuta ich nieobecności wydawała się Gudinowi i żolnierzom niezmiernie długą. Dreszcz wewnętrzny już nie zimnem, ale jakąś nieznaną boleścią przeszywał serca. Mgły, rozhuśtane w rozdołach lekkie, suche, powiewne szły teraz na cztery strony świata. Zakrywały sobą wszystko, nawet góry okoliczne. Tylko w pobliżu czerniał coraz wyraźniej zmoczony przez nocne tumany ten ze spiczastych wierzchołków Nägelisgrätli, przy którym stał dowódca.
Gdy tak w nocnem skupieniu wszyscy czekali, nagle zza szczytów, wznoszących się na końcu doliny Urseren, wypadł promień słońca jak straszliwa smuga jednym swoim obrotem uderzył w niewidzialne pod mgłą wąwozy, przeszył je do cna i wszystkie tumany naraz w górę wygarnął. Całą masą swoją z głębin wypadły, rozdarły się na dwie wielkie części i, uciekając gnały wskroś powietrza. Już jednak po chwili znowu się złączyły w jedno ogromne, latające morze. Zdawało się, że w nawale tych mgieł słońce przygasa. Kolumna stała w grubych, pierzastych tumanach, które niby fale morskiego przypływu, biegły do łańcucha Nägelisgrätli i z wolna się cofały. Powtórnie gdzieś wysoko mgły się rozdarły i słup płonącego blasku uderzył między góry.
Wpośród obłoków, fruwających wowej chwili z dolin wprost do góry, dał się słyszeć przyciszony, lecz dobitny głos oficerów, wracających z pośpiechem:
- Marsz! Marsz!
Kompanie ruszyły naprzód, strącając w pochodzie drobne kamyki i zsuwając się ze stromej pochyłości. Przebyto szybko niewielkie płaty lodu, samotnie tu i ówdzie leżące; zstępując ciągle na dół okrążono cypel łańcucha.
Pochyłość raptownie idąca do Rodanu, łączyła się z przełęczą Grimsel. Rosła tam już niziutka trawka i mchy tak miłe dla nóg, strudzonych na martwych polach.
Skoro kolumna weszła na przełęcz, oficerowie pędzili oddziały, jakby im ogniem palono podeszwy. Gudin rozdzielił swe wojsko na dwie części i mniejszą w tej chwili wysłał na kraj przełęczy od strony Hasli. Dwa bataliony cwałem pobiegły śród rojących się mgił nad brzegiem otchłani. Tak pędząc, z bronią nastawioną do ataku, pierwszy szereg tego oddziału zobaczył przed sobą szyldwacha. Przebito go kilkunastoma pchnięciami, zanim zdążył myśli zebrać i wystrzelić. O kilkadziesiąt kroków spotkano drugiego. Ten był tyłem od biegnących zwrócony, a szedł wolno przed siebie. Zginął, nie dostrzegłszy, skąd nań śmierć przyszła. Gdy te dwa bataliony francuskie dosięgły drugiego krańca przełęczy i oparły się o skaliste wyniosłoći, łańcuchem idące w stronę Finsteraarhornu, oficerowie zaczęli rozsuwać kompanie, zajmować przestrzeń już zdobytą i tym porządkiem osaczać Austriaków półkolem, niby włokiem, którego matnię stanowił oddział Gudina. Promienie słońca coraz natarczywiej i głębiej wnikały między mgły, pędzące nad przełęczą, więc skoro tylko Gudin zobaczył pierwszych żołnierzy cofającego się łańcucha, porwał za szpadę i na całej linii gruchnęły bębny.
Wrzask przeraźliwy przerwał ciszę i Francuzi, jak lawina, runęli w obóz austriacki. Zaledwie wpadli do kotliny jeziora Todtensee, zobaczyli przed sobą tłum ludzi wylękłych, bezbronnych i na pól ubranych. Twarze Austryaków były bielsze od ich mundurów. Niektórzy podnosili się dopiero ze snu i oparci na rękach przyjmowali śmierć z ręki wroga, spadającego na nich, jak gdyby z obłoków. Bataliony, uszykowane nieco dalej, chwytały za karabiny i, nie będąc w stanie przebić się zza tłumu bezbronnych, wstrzymywały jego ucieczkę, na rzeź go wydając. Francuzi rżnęli bez miłosierdzia. Zwaliwszy na ziemię pierwsze szeregi, stawali śród trupów i z okrutną wprawą kłuli ludzi, zasłaniających się wrzaskiem i gołymi rękami. Niektórzy odwracali karabiny i, chwyciwszy za bagnet i lufę, walili w masę, głów kolbą i kurkiem, niby maczugą. Szerzyło to istne spustoszenie. Krew bryzgała aż na piersi i ręce mordujących, którzy, bijąc bez przerwy, wrzeszczeli:
- Żarliście tu! Grzaliście się! Spaliście tu w cieple!
Tłum bezbronny, cofając się, naparł silnie na piechotę, stojącą za nim, i wpychał ją w jezioro. Całe kompanie austryackie stały już po pas w wodzie, a żadną miarą nie mogły szkodzić nieprzyjacielowi. Słońce rozpędziło mgły, i dowódcy ujrzeli swą zgubę. Droga do Hasli była zagrodzona, droga ku Furce również, a wojsko jak stado krów, waliło się w jezioro. Skrzydło, stojące na brzegu od strony Alp berneńskich, rzuciło się w bród i, prawie po szyję zanurzywszy się w wodzie, wyszło na brzeg przeciwległy w sile kilkuset ludzi. To samo chciał uczynić oficer, kierujący tłumem od strony Nägelisgrätli. Zduszony w kupie żołnierzy na pół obłąkanych, stojąc po pas w wodzie, bił cofających się, ciął ich z wściekłością szpadą, chwytał ich za bary, pchał na bok i bez ustanku krzyczał ochrypłym głosem:
- Na lewo! Na lewo!
Żołnierze Le Grasa, schodząc z pochyłości, strzelali do tej kupy ludzkiej, posuwającej się ku środkowi jeziora. Zabici, padając, ciągnęli za sobą żywych, ranni chwytali ich za nogi. Ruchomy tłok ludzki przewracał się na upadających i żołnierze zdrowi tonęli na płytkiej wodzie. Inni puszczali się wpław na poprzek jeziora, żeby zginąć od celnego strzału, lub zatonąć na środku. Zrozpaczony oficer wydarł karabin jednemu ze swych żołnierzy i w furii jął przebijać struchlałych, wrzeszcząc nieludzkim głosem:
- Na lewo!
Zdawało się, że ludzie nie słyszą jego głosu, nie czują uderzeń. Przez chwilę stał na miejscu, a potem rzucił się sam w głębinę, stamtąd wyszedł na płytkie otwarte miejsce i szybko iść zaczął śród pierzchającej wody wprost na oddział Le Grasa. Gdy już był niedaleko od brzegu, podniósł karabin, zmierzył w kupę ludzi i wystrzelił. Kula przeszyła młodego żołnierza, który z jeńca austriackiego stał się grenadyerem francuskim. Wypadł on z szeregu, zwalił się jak kloc drzewa, i trzepnął twarzą o ziemię. Stary jego towarzysz jęknął głucho i poczuł w sobie żal tak przeszywający i ból tak ogromny, jakby to jego saniego kula w piersi trafiła. Tymczasem inne oddziały austriackie posuwały się brzegiem jeziora i, otrząsając się z przerażenia zaczęły walczyć z Francuzami. Ucichły tam wystrzały i tylko suchy szczęk bagnetów słychać było w orgii jęków. żołnierz Matus, pochłonięty przez walkę, opuścił towarzysza i biegł ciągle w szeregu, ściskając wrogów.
Na drugim brzegu jeziora, gdzie już poprzednio schroniła się część brygady austriackiej, grasowała panika. żołnierze cisnęli na ziemię karabiny, nie poznawali dowódców i jak lunatycy wdzierali się na stromą skałę, ażeby wciąż zjeżdżać z wysokości. Całe kupy żołdactwa oszalałymi głosami wrzeszczały "pardon" -pomimo, że nieprzyjaciel wcale na nich nie nacierał. W pewnym zagłębieniu kotliny, pod urwistym występem góry tuliła się gromada, złożona z jakich trzystu tęgich chłopów i dygotała, jak jeden chory człowiek. Wystawieni na zewnątrz, tak pchali się w tłum, że przypartym do ściany oczy wychodziły z orbit i niemal pękały klatki piersiowe. Kto mógł wydobyć rękę ze ścisku ciał - walił pięścią i odpychał sąsiada. Stary major, któremu zdarzyło się już widzieć podobne sceny, zwracał się do żołnierzy łagodnie i uprzejmie, głaskał ich pod brodę i rzewnym głosem przemawiał we wszystkich językach austriackim, w czeskim, z kiepska węgierskim, galicyjskim, lodomeryjskm...
- Patrzcie no, moje dzieci, patrzcie sami! Mówił - możemy tędy po drugiej stronie wody, ustąpić wygodnie z placu. Chociaż, bo tu nas wybija, zakłują jednego po drugim, jak skopów. Chłopcy! patrzcież...
Perswazje te nie odnosiły żadnego skutku. Jeśli ktoś z gromady krzyknął - "pardon" - wnet cały tłum poczynał wołać jednym głosem.
Gdy Francuzi zgnietli nad wodą stawiających opór, gdy złamali ich szeregi i puścili je w rozsypkę, a sami w pościgu ukazali się na płaszczyźnie, wtedy dopiero zrozumiano starego majora. Cała kupa zaczęła uciekać po brzegu wysokim. Ten brzeg, zawalony omszonymi głazami, jest szczytem skał Mayenwand, które stromymi ścianami zstępują w dolinę Rodanu. Sączy się po nich biała nić strumienia, wypływającego z jeziora Totensee. Grenadierowie sadzili po bryłach, jak spłoszone daniele. Przykład pierwszego oddziału pociągnął inne, i z górą tysiąc ludzi wyrwało się tamtędy z pomiędzy matni, zanim Gudin, który nieoględnie opuścił wyjście drogi do Valais, nadbiegł z drugiego końca jeziora. Zajęty tam był tępieniem i braniem w niewolę rozproszonych kompanii. Nim ubiegła godzina czasu - na szczycie Grimsel bój ustał, gdyż wszyscy Francuzi rzucili się w pogoń za Austriakami, uciekającymi na łeb na szyję zygzakowatą starą drogą. Wrzawa krwawego boju dochodziła w owej chwili z obydwu spadzistych pochyłości.
Kiedy wybuchło było na szczycie przejścia natarcie, dwie kompanie francuskie, stojące u mostu na Aarze, rzuciły się na oddziałek austriacki pilnujący jezior grimselskich. Ten, przerażony niepojętymi dla niego strzałami na górze, napadnięty przy tym znienacka, tył podał i zaczął wstępować na Grimsel. Kilku żołnierzy wysłanych na górę, wróciło z przerażającymi wieściami. Wtedy oficerowie, zaskoczeni nagłością wypadków, postanowili dostać się jeszcze wyżej i stamtąd rozpatrzeć położenie. W chwili, kiedy ze szczytu obydwie kolumny walczące zbiegły nad Rodan, oddziałek austriacki bił się na drugiej stronie góry z Francuzami, idącymi na przłęcz. Cesarscy nabijali szybko i wprawnie karabiny i strącali z urwisk trójkątne kapelusze. W miejscach stromych czatowali z bulwami kamiennymi, podważali bagnetami płyty olbrzymie i spychali je na dół.
Tymczasem Matus Pulut szybko płzał przez pobojowisko, upatrując swego kamrata. W czasie bitwy udał rannego i legł między trupami. Teraz wstał z ziemi i tuląc się do przykopy, która formuje wklęsłość jeziora, podobną do misy, zmierzał do wiadomego mu punktu. Z łatwością wśród nieprzyjaciół zabitych odszukał rannego. Młody żołnierz miał lewy policzek zbroczony, całe lewe ramię we krwi, oczy otwarte i martwe. Matus przyłożył ucho do jego piersi i słuchał. Po chwili chwycił go pod pachy, zawlókł na brzeg jeziora i jął mu zlewać głowę wodą. Krew obficie występować zaczęła z pod pasa na lewym ramieniu. Wtedy wiarus rozpiął ostrożnie mundur towarzysza, zdjął mu z szyi chustkę, rozerwał koszulę i znalazł ranę. Kula rozwaliła ramię, i wkręciła między kości strzępy munduru i koszuli. Doświadczony wojak prędko, sposobem barbarzyńskim, wyjął z rany ów flejtuch, ranę wodą przepłukał i zaczął oglądać się za szmatami. Wpadły mu w oczy namioty oficerskie. Skoczył tam co żywo i znalazł w pierwszym z brzegu tłomoczek z cienką bielizną. Zabrał cały, przy sposobności rozbił obcasem wykwintną szkatułkę, której nie mógł na prędce otworzyć, znajdujące się tam flakony, szczotki srebrne, grzebienie i kubki wpakował w zanadrze i wnet wrócił do rannego. Podarł przyniesione koszule na długie pasy, jeszcze raz wychlustał wodą krwawiący się otwór i mocno całe ramię obandażował. Wlał bezprzytomnemu w usta zawartość płaskiej flaszki wina znalezionej również w oficerskim puzderku, wytarł mu twarz i zaczął potrząsać nim, szepcząc z rubaszną czułością:
- Felek, ty się patrzaj!... Musimy iść, bo tu pludry zara przylecą. Felek! dy my tu siedzieć nie będziemy. Otwieraj oczy - mówię!
Ranny istotnie zaczął głęboko wdychać powietrze, ale oczy jego wciąż jeszcze nic nie widziały. Matus oparł jego głowę na kamieniu i twarz mu nastawił pod słońce, a sam jeszcze raz obszedł namioty. Zabrał z nich wszystko, co było do jedzenia i picia, wrócił do towarzysza, usiadł przy nim i zaczął szybko jeść, a właściwie ćpać, co było pod ręką: chleb, jak kość suchy, obgryzione kawałki pieczonej kury, duże skiby sera szwajcarskiego... Siedząc tak na ziemi i pożywiając się, predkimi wejrzeniami obejmował pobojowisko.
Cały pas nagiego gruntu między górami i u brzegu jeziora jęczał i płakał. Tu i ówdzie wśród kamieni coś się poruszało. Dźwigały się plecy, wznosiły roztrzaskane głowy, ręce, i usta nadaremnie wzywały pomocy. Krew strugami płynęła do jeziora i wielkie jej plamy owalne rdzawiły się u brzegów na granatowej wodzie. Ciepłe rzeźwe, wesołe wietrzyki, nasycone wonią ziół alpejskich, leciały zza Furki, zza Gothardu, z dolin włoskich, spod ciepłych niebios i jak zwykle, popychały drobne fale do zwilżania ździebł karłowatych trawek na brzegach. Tu i ówdzie wypływały na powierzchnią wody rozdęte trupy i zaraz znikały w ciemnej głębinie pośrodku jeziora. U płytkiego brzegu fale, kołysząc się, odsłaniały twarze, czoła, głowy, ręce, trzymające się kamieni, nogi, stulone w boleści, ramiona skurczone wśród grozy przedśmiertnej. Jeszcze bliżej ludzie zabici i utopieni leżeli kupami tak wielkimi, że fale, przybijając do brzegu, chlupały między nimi, jak w karbach i lochach wysokiego brzegu.
Gdy Matus ukończył swój posiłek, od szczytów Nägelisgrätli wychyliło się kilku ludzi. Zbliżali się ostrożnie do krawędzi przłęczy i zaglądali w dół ku jeziorom grimselskim. Byli to felczerzy francuscy z chirurgiem pułkowym na czele. Jeden z nich wstąpił na wydatny kamień, przyklęknął na nim i spojrzał na wał najbliższy. Matus przypatrywał się właśnie tym ludziom, rachując, że mu pomogą w opatrzeniu towarzysza, kiedy nagle, felczer, stojący na kamieniu, plackiem upadł na ziemię, zsunął się w zagłębienie i pędem zaczął umykać w stroną Furki. Wszyscy jego koledzy uczynili to samo. Tuż za kamiennym wałem słychać było gwar zbliżających się oddziałów austriackich, które pod naciskiem bojaźni opuszczały znakomitą pozycję i wciąż szły dalej.
Matus nie miał chwili czasu do stracenia. Wzywał felczerów znakami, ukazywał im rannego, ale tamci mignęli się tylko w przelocie i po pędzili ku źródłom Rodanu. Wówczas Pulut umieścił Feliksa na bryle kamiennej, podsadził się pod niego i wziął chłopa na bary, lekko, jak worek żyta. Ręce zranionego bezwładnie wisiały, twarz oblepiona długimi, zmoczonymi włosami, martwo upadając, wbijała staremu wiarusowi na oczy kapelusz i gniotła wysoką kitę. Na szmatach, ściskających ranę, wynikły i szerzyły się blado krwiste plamy. Zsiniałe usta Feliksa od czasu do czasu szeptały jakieś słowo, a z piersi wydzierało się westchnienie. Matus opasał się jego nogami, mocno chwycił w kupę prawą dłonią ręce na piersiach, pod lewą pachę wetknął sobie karabin i szybko powędrował. Ścieżka wyłożona gładkimi płytami, dosyć szeroka i wygodna, zbiegała od razu na dół łamaną linią.
Krew biła Puluta, jak obuchem w skronie, własna głowa ciążyła mu, jak kowadło, krzyż zgięty tak bolał, jakby w nim trzaskały kręgi każdej chwili i za każdym krokiem. Słońce tam paliło w samo ciemię, i gorący, duszny wiatr w gardle ściskał. Na dole widać było obydwa wojska. Cesarscy szli nagłym marszem w dobrym porządku, i żałobna ich czarno biała linia łamała się w całej dolinie, z kształtu do litery S podobnej. Tylne szeregi wciąż się odstrzeliwały Francuzom, którzy napadali bagnetem, pragnąc do reszty zmiażdżyć całą kolumnę. Wyżej, u stóp lodowca, skąd wypływa rzeka, Matus ujrzał ze zdumieniem duży tłum białych mundurów, otoczony przez kilka kompanii francuskich.
- Hej! hej! - zawołał z uciechą - są pludry w kozie.
Pot mu zlewał czoło i przed oczyma tańcowały kręgi czerwone, złote i czarne. Zebrał siły, wytchnął przez chwilę, ujął sobie dogodniej rannego i szerokimi krokami puścił się dalej. Gdy był na połowie wysokości skał Maienwand i gdy już odróżniał gwar wojska i szum Rodanu, niespodziewanie usłyszał nad lewym uchem szept bolesny:
- Matus... Matus...
- Nie bój się nic! Idziewa se oba. Ino się tam trzymaj choć zębami za warkoczyk.
- Pić... - wyszeptał Felek.
- Zaraz bądziemy pili, bracie, aby z tej oto góreczki zeskoczyć. Patrzaj se tymczasem na góry... Widzisz, jakie to z tela zdroje wytryskają...
Oddziały walczące skryły się powoli w zakręcie wąwozu. U stóp Grimsel i Furki z prawej strony ruczaju stał obóz francuski, pilnujący wziętych do niewoli. Odebrano mi karabiny i tornistry. Co było do skonfiskowania - zabrano, co do zjedzenia - połknięto. Żołnierze pozbawieni oręża siedzieli na ziemi niedaleko lodowca i z najzupełniejszą obojętnością dawali wiązać sobie ręce własnymi pasami, co kaprale i podoficerowie francuscy szybko i zręcznie uskuteczniali.
Gdy Matus się zbliżał, nagle w tym obozie wybuchła wrzawa. Ludzie zwróceni twarzami do lodowca, wywijali karabinami i krzyczeli zapamiętale. Matus ostrożnie posadził Felka na ziemi i, zdjęty ciekawością, wzniósł oczy ku górze. Zobaczył na lodach Rodanu dwie kompanie austriackie, które na Grimsel weszły były z Hasli. Znalazłszy na przełęczy stosy trupów, dostrzegłszy z góry szybką ucieczkę całej kolumny, więźniów na dole i zamknięte drogi - oddział ten skorzystał z czasu, rzucił się w bok na lody. Kule Francuzów trzaskały w bryły, ale w niewielkim dystansie od podnóża, więc Austriacy szli śmiało i forsownym marszem przebyli w poprzek lodowiec, skacząc nad szczelinami z tafli na taflę. Z gleczeru weszli na górę Furka. Idąc pod samym jej szczytem, dosięgli bezpiecznie wąskiego przejścia, po którego jednym zboczu spływa cienką smużką dopływ Rodanu, a po drugim z płatka brudnego śniegu Reuss się sączy. Republikanie ścigali wrzaskiem te małe postacie, których długie nogi szybko migały się na zrębie skał, wystających z ziemi. Więźniowie spoglądali ze smutkiem na szereg umykających współtowarzyszy i powierzali jedni drugim jakieś myśli.
Matus, dowlókłszy się do pierwszych szeregów, zaraz odszukał felczera i zmusił go gestami i wykrzykiwaniem najrozmaitszych słów francuskich do zajęcia się rannym. Żołnierze otoczyli Felka i ulitowali się nad min. Ten rzucił mu na kolana czystą serwetkę płótna, inny jakiś krótki sznureczek, inny nadgryzioną skórkę sera, a jeszcze inny - mały pieniądz. Felczer rozwiązał bandaż Puluta, oczyścił ranę umiejętnie i zajął się nałożeniem rzetelnego opatrunku. Stary wiarus nie znalazł w kotlinie swej kompanii. Pokazywano mu, że odeszła na dół. Oficerowie pokrzykiwali na niego i dawali mu znać na migi, że ma w te tropy iść za swym oddziałem. Pulut westchnął, polecił chorego towarzysza opiece felczerskiej, rozprostował kości, karabin zarzucił na ramię i poszedł brzegiem rzeki.
Przebywszy dwa zakręty wąwozu, stanął u podnóża wyniosłości w samym końcu doliny Vallais. Rodan wymiótł tam z ciasnych przejść na płaską wonną łąkę wielkie staje okrągłych kamieni i porozrzucał je na znacznej odległości od samego łożyska. Naokół czerniały lasy świerkowe, pełne jeszcze wilgoci rannej. Niżej widać było miasteczko Oberwald, skupione obok wysmukłego kościoła, za nim niedaleko drugie Obergestelen. Matus wyminął obydwa, puste i milczące, jak mogiły. Zbliżając się do Ulrichen, spostrzegł z najgłębszym podziwieniem szeregi francuskie, wracające w stronę Furki.
Gdy się złączył z oddziałem Le Grasa, powziął wiadomość, że Austriacy, uciekając przed kolumną Gudina, zobaczyli na swej drodze wojsko francuskie, brygadę Thurreau, idącą od Viesch w górę Rodanu. Mając przed sobą okropną perspektywę znalezienia się między dwoma wojskami Francuzów, pośród skał niezbyt szerokiej doliny, - generał Strauch rzucił się ze swą całą siłą w dolinę poprzeczną, Eginenthal, która od Ulrichen prowadzi na włoską stronę, przez Nufenen Pass wkracza do Val Bedretto i u stóp Gotthardu łączy się przy Airolo z doliną Tessynu. Poszli tamtędy bez przewodników, dróg i ścieżek, wprost przez wertepy.
Gudin, nie mając zamiaru dzielenia się palmą zwycięstwa z Thurreau, cofnął się forsownym marszem z Vallais i znacznie przed południem stanął u stóp Furki. Po krótkotrwałym spoczynku przy lodowcu, po wysłaniu grabarzy oraz felczerów na Grimsel, uszykował swe wojsko, powiązanych więźniów wystawił na czele i ruszył na przełęcz. Wąską ścieżką po stromym zboczu kolumna wdarła się na szczyt około południa, Cały rozdół między widłami górskimi był zupełnie pusty. Nieprzyjaciel pomknął w ucieczce aż do Hospenthal.
Przed nadchodzącymi otwarła się dolina Urseren, idąca w dół, na zachód. Nisko w otchłani bielił się Reuss. Po prawej ręce stała grupa Gottharda, wielkie góry, okryte zgniło-zielonymi mchami, które tylu skałom nadają pozór starości i jakiejś szczególnej nędzy. Te miękkie, jednostajne szaty gór, tu i ówdzie tylko lśniące jaśniejszą zielonością, podarte są przez suche, łożyska, niby przez szwy, które się dawno rozlazły. Sypią się tamtędy aż do stóp górskich, aż do niestrudzonej pracownicy - rzeki warstwy szarego rumowia. Szczyty wietrzeją, łamią się, kruszą, rozpadają i w proch rozsypują, lecą do wody, która je pochłania i wiecznie wynosi aż do dalekich okolic.
Wojsko szło z furią bojową po perci odwiecznej, po szlaku, który niegdyś przebywały słonie Hannibala. Ten tłum obdartusów ważyłby się uderzyć na całą armią, zgruchotałby bagnetem twierdzę, gdyby była na drodze, a poddać się nie chciała, zwiódłby bitwę z samą śmiercią... Idący w szeregu nie mogli otrząsnąć się ze złudzenia, że tuż za ich plecami postępują towarzysze, którzy zginęli na Grimsel, że okrzyki ich słychać w czystym powietrzu, łoskot ich kroków słychać na głazach ścieżki.
Ranny Felek był przedmiotem czułości całego wojska. Niesiono go pieczołowicie, jak biedne, chore, obce dziecko, gdy z sił opadał, a podtrzymywano litościwie, gdy sam szedł z góry.
Drogę przecinały strumienie, białe, dzikie, piękne wody. Z za skał wychylały się tu i ówdzie krawędzie lodowca Rodanu. Wprost z góry, idąc na łeb na szyję, zstąpiono do Realp, małego przysiółka u stóp Furki. Kamienne domki, przykryte dachami z płaskich głazów, stały tam w okrąg kościoła z czerwoną wieżą po obydwu stronach wybrukowanej uliczki. Nędza, kwicząca z głodu, wyglądała ze wszystkich kątów tego schronienia pasterzy. Domy i obory, tyłami swymi i kupami nawozu zwrócone do drogi, były pozamykane i puste. Na próżno walono kolbami w każde drzwi i wybijano szyby. Nie było tam żywego ducha. Żołnierze wyrywali szuflady, rozbijali drzwi szaf - i nie znajdowali nic zgoła. Nawet oficerowie rzucali oczyma po kątach, szukając jakiegokolwiek pożywienia - nadaremnie.
Wszystko to zresztą bardzo krótko trwało. Wyruszono z Realp w przewidywaniu potyczki. Droga szła po prawym brzegu Reussu, który tam płynie wolno, cicho i tak ospale, jak rzeczka na równinach. Już na połowie drogi z Realp do Hospentalu zauważono, że piechota austriacka wali w górę na Gotthard. Ta ucieczka bez bitwy wywołała szaloną uciechę. Cała kolumna trzęsła się od śmiechu, wywijała pięściami, potrząsała karabinami i wrzeszczała na całe gardło.
Tymczasem zza garbu podnóża nagle, jak błyskawica wypadł oddział huzarów i w płnym galopie, co koń skoczy, rzucił się na kolumnę Gudina. Nim zdołano porwać się do strzału, już wzniesione szable spadły na karki. Huzarzy źgali konie ostrogami, zdzierali je uzdami i ciskali się w środek szeregów piechoty, tnąc z ramienia na prawo i lewo. Wrzask boleści, krzyk oficerów i głośny dźwięk broni stokrotnym echem latały między górami. Trwało to krótką chwilę. Gdy popłoch minął i gdy się opamiętano, że tej konnicy jest szwadron wszystkiego - uderzono weń bagnetem, zrzucono z siodeł kilkudziesięciu, a reszta pierzchła, jak wicher. Po chwili widziano już ich na skrętach szerokiej, bitej drogi, którą właśnie przez Gotthard budowano w tym roku.
Gudin wszedł do Hospenthal, zajął je, pozostawił w tem miasteczku jedną kompanię, a sam rzucił się w pogoń za Austriakami. Generał Simbschen, dowodzący trzema batalionami i szwadronem jazdy, które uciekały, szedł ostro w rozległej, pustej i melancholijnej dolinie Gotthardu. Dowódca francuski ścigał go zajadle. Grenadierowie padali z utrudzenia, głodu i skwaru. Austriacy nie zatrzymali się zupełnie na przełęczy gotardzkiej i od razu poszli stamtąd na dół, do Airolo.
Kolumna francuska stanęła przy Gotthard-Hospiz, między smutnymi, czarnymi jeziorami, których tam pełno. Trafiono w Hospiz na resztki zapasów austriackich i spożyto je z apetytem. Trzy bataliony pod komendą Labruyèra ruszyły jeszcze dalej, w dolinę Tremola, gdzie Tessin zlatuje pięknymi wodospadami. Zstąpiwszy ze stromych skał po załamaniach drogi na taras górski, skąd widać było w dole czerwone dachy Airolo, obserwowano przez szkła miejscowość. Labruyère ujrzał w Airolo dużo wojska. Grupy żołnierzy ciągnęły jeszcze z Val Bedretto. Byli to chorzy, ranni i utrudzeni z oddziału, rozbitego na Grimsel. Kolumny Simbschena i Strauchena spotkały się w Airolo i zaraz wyruszyły na dół, ku Biasca. Maszerowały zaś krokiem tak zamaszystym, że nie oparły się, aż na trzeci dzień w Bellinzonie.
Gudin, sprawdziwszy wypadek oddalenia się wojsk austriackich, urósł na duchu. Wykonał, co był zamierzył. Wziął Grimsel, wygnał nieprzyjaciela z Vallais, zajął Furkę i Gotthard. Miał zamiar powiedzieć o tym Le Grasowi, lecz czuł się znużonym... Wolał tedy leżeć na trawie, patrzeć na chmury, które leciały tuż niedaleko po trawie i z których wśród najcudniejszej pogody spadały krople dżdżu, ciężkie jak śruciny i dziwnie bezradne. Generałowi nogi popuchły, brudne palce wyłaziły z butów, język tak wysechł, te możnaby nim, jak drzazgą, podpalić w piecu. I ludzie za przykładem dowódcy leżeli na wznak, oddając się bezgranicznemu lenistwu. Gdy się trzy kompanie z obserwacji cofnęły i wypoczęły, zabrano się do odwrotu ku Hospenthal. żołnierze szli i teraz ochotnie, ale już, jak to mówią, podpierając się nosami. Każdemu zdawało się że jego pięty ważą po kilka cetnarów.
Gdy mijali garby, łagodnie zresztą pochylone, które przebyli niedawno bez wiedzy, w pasji ścigania nieprzyjaciół, czuli istotną bojaźń, aby nie kazano wypadkiem drapać się znowu na wyżynę już przebytą. Każdy z piechurów chętniej zgodziłby się dostać ostre baty, a nawet jakieś lekkie pchnięcie - byleby już nie iść pod górę. Nad wieczorem ściągnęli się wszyscy do Hospenthalu. Gdy się tam znaleźli, towarzysze, pozostawieni jako załoga tego miasteczka, jęli rozpowiadać o ucieczce dwu batalionów austriackich, które wyszły ze szczeliny górskiej za Andermattem. Ujrzawszy w Hospenthalu ciemne mundury i kapelusze francuskie, od razu rzuciły się na lewo od Andermattu w górę i znikły w dolinie Renu, uchodząc ku Chur. Gudin nie posiadał się z radości. Stanąwszy pośród szeregów, zaprosił swoich żołnierzy na wieczerzę do obozu przy Moście Diabelskim. Wojsko z okrzykiem posunęło się ku Andermattowi po pięknej cichej łące doliny.
Zmierzch już zapadł, gdy cała kolumna bezładnym tłumem zbliżyła się ku szczelinie, w którą spokojny Reuss nagle się fryga, Gdy tak w znużeniu leźli na miejsce spoczynku, spomiędzy skał wywinęła się jedna, druga, trzecia kompania i w szyku bojowym, z nastawionym bagnetem rzuciła się na szeregi Gudina. W głuchej ciszy wieczornej, przerywanej tylko szelestem kroków i dalekim szmerem wody, nagle jak grom uderzył o góry krzyk:
- Vive la France!
Z następujących szeregów odpowiedziano tym samym okrzykiem. Wtedy z tamtej strony wystąpił ogromny i posępny generał Lecourb, szybko zbliżył się do młodego bohatera i objął go wobec dwu wojsk serdecznym i długim uściskiem. Po chwili zawołał, mignąwszy szpadą:
- Niech żyje generał Gudin!
- Niech żyje generał Gudin! - wrzasnęły obydwa tłumy.
Noc zeszła na te wąwozy. Cała przestrzeń od Andermattu do Göschenen zamieniła się na obóz. Ognie błyskały, piekło się mięso krów i wołów, sprowadzonych aż z Wasen. Więźniów, pojmanych przez Gudina na Grimsel, umieszczono w ciasnym przejściu za Urnerloch, tuż obok Diabelskiego Mostu. Siedzieli tam jak szczury w łapce. W pobliżu rozłożyła się obozem kompania Le Grasa.
Pulut umieścił przy swym ognisku rannego Felka, posłał mu łoże z mchu i trawy, i gotował dla niego w jakiejś szczególnej skorupie niemniej szczególny, a jakoby natychmiast uzdrawiający rosół zaczarowany. Chory drzemał. Kiedy niekiedy otwierał oczy i z głębokim podziwem patrzał na blaski ognia, latające po niezmierzonych skałach, po urwiskach, które zachodziły swymi zębami tak szczelnie jedne za drugie, że przesmyk obok rzeki wydawał się podobnym do pieczary bez wyjścia. Kiedy niekiedy zaczynał wsłuchiwać się w szum obłąkanej wody rozbitej na puch i lecącej po oślizgłych schodach i wtedy strach go ogarniał. W pewnej chwili usłyszał, że Matus z kimś rozmawia. Radby był słuchać tego głosu, ale mu wnet wszystko zobojętniało...
Gdy znowu dźwignął swe ciężkie powieki, zobaczył przy ogniu Matusa i trzech więźniów. Stary mówił do nich szeptem. Twarz mu gorzała. Felek nie mógł pojąć, co w tem jest, że on rozumie o czym tamci mówią, i nie mógł pojąć, czemu go tumani tak dziwna senność... Chciał się poruszyć, przysunąć do ogniska, mówić do nich i wypłakać łzy, które mu, jak skała przygniatały serce. Tak mu było gorzko, tak smutno... Długo znowu nic nie widział, błąkał się między przedziwnymi widzeniami i cudami, długo dźwigał swoją lewą rękę i pragnął kiwnąć nią na Puluta, ażeby mu cos powiedzieć. Ocknąwszy się, zobaczył go przy ognisku, pykającego z fajczyny, obok jeńców austriackich, patrzących w niego, jak w tęczę. Matus miał kapelusz zsunięty na same brwi, patrzał się w ogień i głośno gadał.
- Na prawo - mówił - były tam nieduże jałowczyki, na lewo pole dopiero zawleczone. My stali w tej roli, a tu kule rznęły, co zachowaj ta Panie! Od tego dymu, to mówię wam gęby ludziom poczerniały. Tu huk taki, tu co moment który z naszych piach nosem orze, jakiesi pułki w dymie lecą... Zda nam się spojrzeć na bok, a tu ci on sam drze piechotą. Naczelnik. Kapelusza na nim nie masz, gęba usmolona. Wzion stanął przy nas w szeregu, pokazał pałaszem, coś zagadał... Ech! Jak my, ścierwa, poszli z nogi, to mówią wam chłopcy, święta ziemia dygotała...
Felek pragnął słuchać tego opowiadania, ale znowu wielka niemoc i przykry sen zakryły mu oczy i ciemność wchłonęła go w siebie.
II
Stary pan Krzysztof Opadzki szedł zwolna drogą od Młyńskich Smugów ku Zimnej. Miał na sobie lisiurę do kolan i buty kozłowe z wysokimi cholewami, toteż ciepło mu było, a nawet odrobinę za duszno. Całą zimę spędził w doskonale ogrzanych pokojach, przesiedział w fotelu obok pieca, więc, gdy raz pierwszy z drzemania zimowego wysunął się na dwór, ogrom powietrza upoił go i rozmarzył nie gorzej od kulawki celnego tokaju.
Wiosna już ogarnęła ziemię. Przed tygodniem puściło do gruntu, a w danej chwili już tu i ówdzie z wierzchu podsychało. Na dróżkach uczęszczanych była jak gdyby błona z tęgiego rzemienia, uginająca się pod stopą. Po drogach stały jeszcze rozkisłe bajora, w bruzdach szkliły się długie smugi wody, a w skibach noga przepadała po kolana. Poranek stał nad okolicą, jak uśmiech szczęścia na twarzy człowieka chorego. Dalekie zarysy widnokręgu powlekał niebieskawą barwą nikły i rzadki opar, bliżej na okół czerniał grunt obnażony i martwy. Jeszcze nie było ani jednego piórka trawy. Wygony i miedze leżały pośród niwek, jak sztaby bezduszne. Głęboko smutna równina szła daleko, na kraj świata, za odległe mgły powłóczyste. Na niewielkim wzniesieniu widać było kilka suchych topól, czarny dach i długą, białawą, z czerwonymi słupami ścianę owczarni w brodzkim folwarku. Nieco dalej wysuwały się z za piaszczystego wzgórka chałupy we wsi Budy Brodzkie. Już we mgle ciemnymi kresami znaczyły się wśród pól równych i milczących topole i budynki w Kostrzewnie. Na końcu drogi, połyskującej od wody w kolejach, grzało się na słońcu miasteczko Zimna, a obok niego dominium Zimna ze swemi licznymi zabudowaniami i wielkim starym dworem, schowanym w kępach drzew parku i owocowego sadu.
Pan Opadzki szedł sobie noga za nogą, przystawał, nakrywał oczy dłonią i patrzał na przestwór pod słońce. Znał tam każdą skibę, każde kretowisko, każdy zakręt płytkiego strumienia. Gdy przyszedł do brzozowego gaju, który z prawej strony drogi ciągnął się nad pastwiskami, stanął znowu i, kiwając głową, mruczał do siebie:
- Patrzcież się państwo, jak to bydlę wyrosło! Przecie tu było goło, jak na nosie, zupłnie goło jeszcze tak niedawno. Zaraz... Kiedyż to tutaj było goło? jechaliśmy, pamiętam, z Sophie na wojaż poślubny... Pojazd był otwarty, dzień był ciepły, tak ciepły, tak jasny...
Zbliżył się do wysmukłych brzózek o białej, gładkiej, tu i ówdzie spękanej korze, której delikatne warstewki, porysowane czarnymi prążkami, zwijały się niby płatki welinowego papieru - i, spoglądając na cienkie, czarne gałązki tych drzew, bujnie pędzące w górę, - wzdychał za czymś dawnym i, widać niepowrotnym. W tym zagajniku grunt był twardszy, więc stary pan wszedł między zarośla i krok za krokiem postępował. Leżały tam zbitą masą czarne, zeszłoroczne liście, tak już przegniłe, ze z nich pozostały ledwo kształty. Wilgoć spływała po nich, jak po tłuszczu i zsączała się w maleńkie strumyki, zdające ku rowom. Ciepłe słońce wyprowadzało na białej korze brzóz i na czarnym, lśniącym podkielisku różne kolory, żywe światła i cienie. Zdawało się, że tam w głębi lasku pośród wielkiej ciszy coś prawie niewidzialne na oślep błądzi, wynika i przepada, czasami chyżo ucieka albo czai się, stąpa na palcach, i z za pni wygląda. Pan Opadzki lazł między drzewkami, coś do siebie wciąż szeptał, jakby z drugą osobą prowadził ożywioną rozmowę:
- I to już wszystko minęło - patrzajcież państwo! I to już taka późna starość nadciągnęła...
Znowu stanął, zadarł głowę do góry i przypatrywał się miotlastym czubom brzózek.
- A to sobie rośnie, jak gdyby nigdy nic ... jesteś,czy cię nie ma, stary, wypróchniały dziadu, nam wszystko jedno... Oto jak sprawa stoi!
Piękne nawet w tak późnej starości oczy pana Opadzkiego, o dużych, wyblakłych, niegdyś błękitnych źrenicach - poczerwieniały na małą chwilę...
Strzepnął ręką, pięknym, bezwiednym ruchem musnął siwego wąsika i wyszedł z lasu na ścieżkę. Gdy tam stanął i powiódł wzrokiem po okolicy, uderzyły go dwa błyszczące punkty. Z dala, od strony Kostrzewna szły dwie osoby w mundurach wojskowych.
- Aha! - szepnął pan Opadzki - trafili przecie i do mnie! Jeszcze mi tylko tego brakowało...
Cofnął się do lasu, wynalazł duży kamień w pobliżu drogi, usiadł na nim i postanowił czekać na żołnierzy, którzy szli w stronę Zimnej. Już z odległości pan Opadzki dostrzegł kity proste, pąsowe, na pół łokcia, wysoko sterczące ponad kaszkietami w kształcie wiaderek i białe pasy, krzyżujące się na granatowych mundurach. Dwaj żołnierze posuwali się zwolna, nurzając w błocie swe wysokie, czarne kamasze. Co chwila przystawali i prowadzili głośną rozmowę. Gdy podeszli do lasku, staruszek, czekający na nich z biciem serca, zobaczył, że jeden z żołnierzy ma rękę uciętą, bo lewy rękaw jego munduru plątał się bezwładnie za każdym poruszeniem, i że twarz drugiego jest blada, jak płótno, krok chwiejny i ramiona schylone ku ziemi. Obydwaj patrzyli ciągle w stronę Bud Brodzkich, a starszy, wywijając swą jedyną ręką, wciąż wołał:
- Budy... mój Jezus kochany... Widzi Felek...Budy...
Gdy tak zapatrzeni przechodzili koło zarośli, pan Opadzki przetarł oczy i aż uniósł się nieco ze swego kamienia, szepcząc ze siebie:
- W imię ojca... Toż to Pulut!
Tymczasem dwaj grenadyerowie napoleońscy zeszli z szerszej drogi na polną ścieżkę i szybszymi kroki podążyli przez czarne role, błyszcząc na słońcu swym pięknym ubiorem i guzami.
Długo stary dziedzic Zimnej siedział nieruchomo na swym kamieniu i patrzał w ziemię. Wargi jego drgały nerwowo i wypadał z nich szept głuchy:
- Pulut... Matus Pulut...
Głęboka, nieujęta cisza zaległa znowu cały przestwór. Snuły się w niej dawne wspomnienia pana Opadzkiego, kojarzyły zapomniane wypadki, rzeczy wielkie i bardzo drobne, miłe i obmierzłe. Nagle stary pan wstał ze swego siedzenia i ostro poszedł ku domowi.
Gdy wkroczył w aleję suchych topól, gdzie w rowach bełkotały nurty wody zabłoconej iłem, a gdzie tak dobrze było mu oddychać jeszcze przed dwiema godzinami - miał w twarzy surowość, dolną wargę wzgardliwie obwisłą i w wielkich, bladych oczach połysk lodowaty. Pod wpływem poruszenia wewnętrznego jego figura wyprostowała się, krok nabrał pewności, a ruchy - życia i siły. Dość szybko przebył całą długość alei, otworzył furtkę w tylnej części parkanu, otaczającego sad, i wkrótce znalazł się przed gankiem dworu.
Był to dom stary, obszerny i bardzo cudaczny. Do głównej jego budowy, na przodzie której znajdował się ganek o sześciu murowanych słupach, dobudowano widać różnymi czasy, szereg przybudówek, dachów daszków, a nawet wieżyczek. Te dachy piętrzyły się jedne nad drugimi, szły w różne strony i przedstawiały tyle dworu dziwną kupę gontów. Jedne z nich były już czarne i spleśniałe, inne niedawno, widocznie na jesieni ubiegłego roku, przybite. Na podobieństwo dachów tłoczyły się tam ściany przybudowanych pokoików. Sprawiało to wrażenie takie, jakby stary dwór pękł od tylu i jakby przez szczelinę wybuchnęła pewna część jego wewnętrznych pokojów, izb i bokówek. Od frontu były okna spore i równe, tam na tyłach przeróżne, poumieszczane wysoko i nisko niektóre bardzo nisko, gdyż wraz ze ścianami do połowy w ziemię się wsunęły.
Naokół stał prześliczny - nie las, nie park - dziki ogród. Wielkie drzewska: lipy, klony, wiązy, mnóstwo sosen, jodł, świerków, brzóz rosły tam, jak chciały. Niegdyś nakładano widocznie pęta na swobodny rozwój tego gaju, gdyż w jego głębi znać było jakby trzy szerokie półkola, czy grupy. Z czasem jednak młoda podszewka leśna rzuciła się wszędzie, wybujała i zagłuszyła dawną symetrię. W grupie starych jodeł widać było nawet szare, pozieleniałe ze starości, tu i ówdzie mchem zarośnięte ciało nagiej driady kamiennej. Na jej ciemieniu szczodrze wynawożonym przez kawki i wróble rosły dosyć rozłożyste badyle, których słupki wyglądały na wiosnę, jak włosy, dęba z przerażenia stające. W pobliżu jakiś drugi obnażony kadłub nurzał swe greckie oblicze w mazowieckiem bagnie, zadarłszy bezwstydnie poutrącane nogi. Tu i ówdzie między drzewami stały piętrowe i parterowe białe oficynki, zbudowane na wzór domostw szwajcarskich, albo świątyń z greckimi portykami. Dalej, za parkiem stały gumna, dworki ekonomskie, mieszkania czeladzi folwarcznej, a na brzegu nudnej rzeczki spała pośród głębokich piachów mieścina rolnicza.
Gdy pan Opadzki począł stukać nogami, strząsając z butów glinę, wybiegł naprzeciw niego pokojowiec, rozwarł drzwi wchodowe i zaprowadził go do szerokiej sieni. Stamtąd pan Opadzki udał się na prawo i, minąwszy kilka dużych pokojów, znalazł się w swej ulubionej kancelarii, izbie niewielkiej, ciepłej i zacisznej. Lokaje podsunęli mu fotel, obity skórą,szybko zdjęli z niego ciężką lisiurę, zzuli buty i przybrali go w miękkie suknie, płytkie pantofle i cieple pończochy.
- Gdzież to Franuś? - zapytał stary dziedzic.
- Pojechał konno.
- Dokąd pojechał konno?
- Nie wiemy... - odpowiedzieli pokojowcy.
- Jak tylko przyjedzie, żeby mi tu był zaraz, rzekł pan Opadzki, wyciągając nogi na poduszce w stronę ognia, który płonął na kominie.
Gdy sam został, a drzwi się zamknięty i kroki ucichły, - zwiesił głowę i powtórnie upadł na duchu. Marzenie unosiło go w ów przestwór zamarły, podobny do krajobrazu, nad którego ponurym oddaleniem noc wisi, niby całun grobowy. Wszystko przeminęło, wypaliło się i zgasło, jak ogień. Ciemny mrok zadusił nawet rozżarzone węgle i połknął ich nędzną łunę. W tym starcu skąpym, nieprzystępnym, milczącymi smutnym nikt by nie poznał dawnego rozrzutnika, sławnego kpiarza, który w życiu swoim zwiódł, jak mówiła Pani Krakowska, dwa tuziny cudzych żon i jedną. Z możnego panka, ze stronnika możnych, który zawsze i wszędzie tam był, gdzie oni hulali, stał się zwolna, w ciągu dziesięcioletniego samotnictwa w Zimnej jeszcze bardziej odpychający swą dumą, ale teraz już prawie wszystkich. Stopniowo zapomniano o nim.
Dwaj synowie, między których podzielił fortunę, bawili się co zima w Warszawie - aż do skutku. Młodszy puścił przez palce cały majątek, a gdy mu urzędnik pruski, według procedury sądowej, przybił na drzwiach pozwy, ogłaszające sprzedaż przez licytację publiczną jego majątków, z resztą spuścizny uszedł za granicę, wstąpił do szeregów armii, walczących pod Napoleonem i zginął w bitwie pod Stradellą. Wdowa przezeń osierocona zamieszkała w Zimnej, gdyż ani z własnego, ani z mężowskiego majątku nic jej nie pozostało. Trawiła życie w smutku i nudzie, ukryta w kilku izbach na lewym skrzydle dworu. Starszy syn p. Opadzkiego żył również wesoło i hulaszczo. Posiadał jeszcze wioski, które mu ojciec przeznaczył, ale tylko nominalnie.
Krwawe wojny na zachodzie Europy, a także inne okoliczności wpłynęły były na podniesienie ceny dóbr gruntowych. Ta chwilowa i zmienna wartość roli posiadanej była przez hipoteki pruskie umyślnie notowana, jako stała, i za taką poczytywana przez ogół. Zboże, które produkowały stada zgłodniałych chłopów pańszczyźnianych, szło spławnymi rzekami na morze, znajdowało pomyślny zbyt na targach europejskich, dźwigało coraz wyżej cenę dóbr i chwilową zamożność szlachty. Agenci domów bankowych z Berlina chętnie, na niski procent udzielali pożyczek, które ziemiaństwo na swe dobra zaciągało. Hipoteki wmawiały w dziedziców, że są bogatszymi, niż sądzili, więc szlachta brała od agentów pieniądze obiema rękami. Zaciągano te długi hipoteczne, ażeby spłacić prywatne, ażeby podnieść stopę życia do tej wysokości, jakiej hipoteka poniekąd się domagała, ażeby wreszcie żyć, jak się patrzy, pohulać do upadłego, kiedy jest za co. Nominalna wartość ziemi i jej płodów, która była przedmiotem umów, niedługo prysła, jak bańka mydlana, gdy rzeczy wracać poczęły na zachodzie do miary zwykłej.
Jedną z najpierwszych ofiar złudzenia był Teofil, starszy syn pana Opadzkiego. Posiadał jeszcze, co prawda, znaczne dobra, ale właścicielami ich byli de facto panowie Trudhy et C-ie z Berlina.
Stary pan Opadzki, siedząc na swym fotelu, miał w pamięci te wszystkie okoliczności i czuł je dziwnie żywo. Dawne gorycze poruszyły się w nim i wzburzyły od chwili, kiedy zobaczył Puluta. Chłop pańszczyźniany, który w ciągu dwunastu okrągłych lat gdzieś się podziewał, który od dawna uchodził za nieboszczyka, teraz, jak gdyby nigdy nic, wrócił i szedł do wsi z bezczelnym spokojem.
Po bitwie, jeńskiej i wkroczeniu wojsk napoleońskich do Berlina - komisje sądowe, powiatowe, Kreisgerichty, inkwizytoriaty śledcze, a, co najważniejsza, pan justycjariusz, opłacany przez dominium - wszystko to cofnęło się z widowni. W dystrykcie, do którego należała Zimna, w kącie zapadłym i od traktu wojennego dalekim, przez całą zimę nie pokazał się ani jeden Francuz, a Niemca na lekarstwo by nie dostał. Wszystko tedy stało na opiece boskiej i tylko siłą bezwładności trzymało się kupy. Pan Opadzki do niczego się nie wtrącał. Dochodziły go tylko echa wielkich bitew i poruszeń armii francuskich. Kiedy Francuzi nasyłali mu wykazy rekwizycyjne, wydawał, co na niego przypadło - kiedy brano rekruta - zgadzał się również i wyprawił był już kilkunastu parobków do właściwej kamery. W ogóle jednak pragnął spokoju i końca wszelakich awantur. Jak wszyscy, - miał podziw i żywił zabobonny pietyzm dla "Wielkiego" Napoleona, ale miał także dla niego głuchy i nierozważający żal ojcowski... Z imieniem Cesarza Francuzów związana była w imaginacji starca ściśle i mocno pamięć o synu zaginionym. W gorzkim smutku swoim, w żałobie, która go nieraz obejmowała nagle pośród wesołej gawędki, albo w toku myśli codziennych - usiłował niejednokrotnie zobaczyć mogiłę drogiego dziecka i z boleścią docierał zawsze myślami do wspólnej jamy, gdzie wwalono kupę zabitych chłopów i jego, potomka odwiecznego rodu rycerzy. Wtedy po zimnem, wystygłym obliczu spadały dwie, trzy łzy, zaiste krwawe...
Gdy tak siedział przed ogniem, melancholia wiała nań z każdego końca pokoju. Czuł, że zbliża się do niego żal bezlitosny i że niedługo nóż swój zbójecki podniesie. Wstał z krzesła i, pragnąc jako rozbić gorzkie myśli, wyszedł do sąsiedniego pokoju. Za dawnych, weselszych czasów śniadano tam i obiadowano. Był to salon długi i dosyć wąski. Środek jego zajmował ogromny stół, przy którym mogło ucztować kilkadziesiąt osób. Na ścianach wisiały portrety przodków. Były tam płótna sczerniałe, na których ledwo widać było figury tak twarde i sztywne, jakby były drewnianymi kłodami pookręcanymi w karmazynowe i żółte stroje; były jakieś monstra z twarzami niby kobiet, zaopatrzone w przedziwne fioki, były brzuchate postacie o wielkich, czerwonych gębach i obwisłych policzkach, były wreszcie wizerunki ludzi nadzwyczajnie pięknych.
Na ścianie dobrze oświetlonej wisiał portret rycerza w zbroi, malowany tak wybornie, że ta wielka osoba zdawała się z ram wychodzić. Ciężki, żelazny pancerz był dla tego husarza strojem, wdzianym dla parady. Była to raczej odzież, którą wielkie ramiona i szerokie piersi do swego kształtu i na swą potrzebę urobiły. Tęga ręka, wysunięta naprzód, wspierała się na ułamanym drzewcu, surowa twarz spoglądała nie na widza, lecz dokądś nad jego głową...
Na ścianie przeciwległej wisiał portret pana Opadzkiego i jego nieboszczki żony. Obydwa te płótna malował swego czasu Lampi. Stała tam piękna kobieta z łonem prawie odkrytym, zapatrzona w dal z udanym rozmarzeniem. Trzymała w ręku niezwiązany bukiet kwiatów. Obok siedział pan, wesoły i niedbały. Ciemny, jakby złotawy koloryt leżał i na jego twarzy ogolonej, na prześlicznych, miękkich, wydelikaconych policzkach i na czole alabastrowo białym.
Pan Opadzki począł chodzić w zamyśleniu dokoła stołu powolnymi krokami starca. Posadzka z cicha skrzypiała pod stopami, nikły cień osoby przeciągał się po ścianach. Okna tego pokoju wychodziły na ogród. Stały w nim drzewa bezlistne, ponure w swym obnażeniu,i jakby spuchnięte od dżdżów wiosennych. Na drogach, w głębi parku, w dalekiej przestrzeni rozściełała się przed oczyma starca rozbita pustka, w którą młot śmiertelnych przeczuć uderzał i wszystką rozkosz życia, jak próchno wysypał.
Pan Opadzki odwrócił wzrok i z westchnieniem spojrzał na portret żony. Przez chwilę patrzał na ten wizerunek niezupłnie podobny, ale oddający wiernie miniony nastrój, jakby pogrzebane marzenia i tę namiętność, która już przed laty zginęła. I nagle stary pan gorzko zapłakał. Poczuł w sobie, w swych kościach i w sercu, zgrzybiałość, która już wszystko strawiła, zwiastunkę śmierci. We łzach, toczących się po jego policzkach, wypływała skarga natenczas niemiłosierna, co zabiera młodość, zdrowie, tęgość bark i kolan, ogień ze krwi, szczęście, wesołości dostatki. Z niezmiernego tłumu osób znajomych ta oto jedna malowana postać żony mogła z nim dzielić wspomnienie uroczych zabaw, nie skrępowanego niczym wesela, dowcipnych intryg, cudownych kobiet i mężczyzn, stojących na szczycie kultury już tego nikt nie mógł pojąć, nikt nawet marzeniem ogarnąć bajecznego świata, który przeszedł niby cień i zstąpił do grobu. Toteż we łzach pana Opadzkiego wyrażała się niezmierna jego miłość dla cienia, zaklętego w malowidle.
Gdy tak zatopiony był w sobie, drzwi się uchyliły i oczekiwany Franuś wsunął głowę do pokoju. Był to faworyt dziedzica. Spełniał zarazem funkcję lokaja i przełożonego nad całą administracją majątku. Marszałek, każdy z podstarościch i wszyscy służący musieli wykonywać najściślej wszelkie jego rozkazy, pomimo, że on właściwie był urzędnikiem do skrobania dziedzica w pięty, gdy ten nie mógł zasnąć. Franuś był to człowieczyna młody, chudy, niski i niepozorny. Chodził zawsze w kożuszku i butach z bardzo długimi cholewami, które nadzwyczaj dobrze uwydatniały kabłąkowatość jego nóg, chudych, jak patyki. Sypiał w maleńkiej izdebce tuż przy pokoju pana Opadzkiego i ciągle mu dotrzymywał towarzystwa. Franuś wszedł do pokoju, drzwi za sobą przymknął starannie i z uciechą, wysiłkiem powstrzymywaną, rzekł szeptem:
- Panie, powiem dużą nowinę, ale dostanę tamten pas jedwabny...
- Nic nie dostaniesz, ośle jeden, a nowinę schowaj sobie w kieszeń i idź za drzwi. Co mi ty powiesz? To, że Pulut przylazł?...
Franuś aż usta otwarł ze zdumienia.
- A jegomość skąd wie?
- Wiem i cała rzecz. Byłeś na Budach?
- Byłem - a jakże! Tam tak wre, co zachowaj Boże!
- Co wre?
- No - co wre? Chamstwo wre w karczmie.
- Czegóż oni znowu? Chrzciny?
- Nie chrzciny, tylko ratione tego Puluta. Jechałem sobie na szkapsku od Kostrzewna aż tu, patrzę, idą jakieś dwa czupiraki. Wziąłem ich na oko i doczekałem, aż zawinęli do Berka. Skoczyłem tam, kobyłę zostawiłem u węgła i wlazłem do alkierza. Tamem se usiadł i wysłuchałem, co gadali. jakem przyszedł, to już się ściskali cała kompania koligacji. Panie! co on tam gadał ten obieżyświat... Pasja mię rwała, żeby złapać harap, do garści, zedrzeć mu ze łba to czapczysko i zagnać draba do wyrzucania gnoju, alem się bał.
- Bałeś się? - zapytał pan Opadzki z dziwnym błyskiem w oczach.
- A bałem się. Chociaż oni są już emeryty i kaleki, idą wprost ze szpitala w Tokarach, chociaż stary nie ma łapy, a ten młodszy, obcy, przez całą zimę chorował na krwawą biegunkę, alem się bał. Jeszcze by ten Napolion wrócił tu ku nam i kazał mi łeb uciąć. Mnie licho po tem z takim zaczynać?
- Co mi tam pleciesz! - przerwał mu z nagła dziedzic. - Właź oto na koń, jedź mi jeszcze raz na Budy, schowaj się w alkierzu, czy jak sobie tam chcesz, tylko mi przywoź rychło wiadomość, co i jak. Skąd i co zacz jest ten drugi - to chcę wiedziec detalicznie. Dokładnie sobie zakonotuj dicta podłe, jeśliby się na nie ważyli, i wracaj żywo.
Franuś pociągnął na sobie pasika, uderzył się harapem po cholewach i wyszedł, a pan Opadzki kazał prosić do stołu. Obiadowano nie w wielkiej sali jadalnej, lecz na końcu dworu w wąskiej izbie, sąsiadującej z alkierzami rezydentów i pokojami wdowy. Gdy stary pan wszedł do tej jadalni, wszyscy tam już byli zgromadzeni i witali go niskimi ukłonami. Pod oknem siedziała wdowa, dumna, chora na zęby, nic nie mówiąca do nikogo i wiekuiście rozdąsana; na szarym końcu trzymało się na brzeżkach krzesłek, pooznaczanych specjalnymi insygniami, kilku starych niedołęgów, z bojaźnią śledzących z pod oka ruchy i miny dziedzica. Pan Opadzki mruknął kilka słów na powitanie, do każdej z osób zwrócił się z jakimś uprzejmym słowem, usiadł i zaczął szybko chlipać polewę. Dania przynoszono z kuchni, leżącej na drugim końcu wielkiego dziedzińca, to też obiad trwał zawsze niezmiernie długo.
Sługusy zaczęły właśnie obnosić czwartą potrawę, kiedy za ścianami dworu dał się slyszeć głośny tętent, bryzgi rozprysłego błota padły aż na szyby okien i w tumanie pary Franuś osadził przed gankiem spienionego konia.
Pan Opadzki zaczął mrugać szybko powiekami i rzekł przez zęby do jednego z rezydentów:
- Wołaj go, waść, tutaj z łaski swojej!
Franuś zjawił się po chwili z głową obwiązaną jakimiś szmatami spod których wyglądały plamy krwawe.
- A to co? - rzekł pan, wpatrując się w jego oczy.
- A cóż? Chłopstwo mię zobaczyło... Wciągnęli mię do izby.
Franuś usiadł na stołku i zapłakał głośno.
- Ty mi tu, proszę cię, nie lamentuj, tylko rzecz opowiadaj!...
- Ładna opowieść - ani słowa! Jak jeden człowiek zaczęli wrzeszczeć, że na pańskie więcej nie pójdą... Racice mi pod nos tkali, i parli mię do ściany. Szczęście, żem się dorwał jakoś do drzwi, chlusnąłem za próg i na szkapę. Ale, gdym już miał nogę w strzemieniu, któryś mię zdzielił w łeb kamieniem. Mroczki mi stanęły w oczach... Szczęście, że kobylsko poszło w cwał, bo bym ta był całego łba nie wydostał. Jaśnie pan zawsze mnie samego... zaczął z płaczliwie górnego tonu.
- Franuś... milcz z łaski swojej - rzekł pan Opadzki spokojnie, wydymając wargi i patrząc na okno.
Po chwili wzniósł brwi, rozłożył ręce i rzekł:
- To trudno... to trudno! Kto sieje wiatr..
Wszyscy uroczyście milczeli, tylko Franuś głośno stękał.
- Żeby tak na mnie padło - nno! - zaczął mówić basowym szeptem najmłodszy z rezydentów patrząc na kolegę, jakby tylko do niego jednego kierował swe uwagi. Nie dokończył, gdyż pan Opadzki zwrócił się nagle do Franusia i rzekł:
- Idź tak, jak stoisz z gałganem na łbie i sprowadź mi tu gulonów. Idź od dymu do dymu i mów, że ja ich proszę do siebie, a żywo, żywo...
To powiedziawszy, wstał od stołu, złożył ukłon współbiesiadnikom i ruszył prędko do swej kancelarii.
Nie upłynęło jeszcze i pół godziny, gdy już tłum drobnych mieszczan, zgromadzony w izbie kredensowej, oczekiwał na dziedzica. Byli to przeważnie ludzie starsi, niektórzy bardzo starzy. Wszyscy ubrani byli w długie błękitne kapoty, nie wyjmując tych, którym do uzupłnienia odświętnego stroju brakowało butów. Ci wszyscy "obywatele" miasta Zimnej odrabiali we dworze pańszczyznę pospołu z "chamskiemi duszami". Na twarzach ich, na twarzach czarnych, suchych, wynędzniałych, malował się niepokój, w postawach widniała służalcza cierpliwość.
Gdy pan Opadzki wszedł do izby, wszyscy, jak łan zboża na wietrze, schylili się ku ziemi.
- Widzieliście, obywatele - zaczął dziedzic od razu, wskazując na Franusia, który wszedł za nim widzieliście, co to chłopkowie robią, jak sobie poczynają.
- Widzieliśmy, jaśnie panie - odpowiedzieli chórem.
- Zranili człowieka i byliby go zamordowali. Za łaską Bożą tylko uszedł szczęśliwie. Mówił wam resztę, więc wiecie. Cóż ja mam począć z takimi ludźmi, pytam się was, co ja mam począć? Wczoraj było tam jeszcze cicho i po bożemu, dziś zjawia się taki Pulut...
- Cham, jaśnie panie, zawsze jest psia dusza... rzekł Maciejowic, jeden z najstarszych mieszczan.
- Nie, ale cóż ja mam począć, pytam was się?...
- A cóż my, jaśnie panie?... My za sprawiedliwością... - rzekł ktoś z tłumu.
- I ja także. Sam wyroku dawać nie chcę, aby nie powiedziano, że w gniewie sądzę. Pan justycjaryusz uciekł... kogóż ja mam. wziąć, jako arbitra. Was wzywam, obywatele, was, dawny Urząd Radziecki. Jest tu Stępień, jest Opałka, jest Szczepański, Mądrasik... Przecie oni w Urzędzie zasiadali, dekrety ferowali i na prawie się znają.
Tłum poruszył się żywo. Głęboka, wielka radość odbiła się rumieńcami na twarzach starych mieszczan.
- Sprawiedliwie jaśnie pan mówi - rzekł Opałka. Siadałem, jako ławnik w starej Radzie. Nasze prawo magdeburskie je świątobliwe. Jak Zimna Zimną - tu obywatele sądzili wedle Saxonu, aby się złe i niegodziwe kryminały kajały, występki surowie potępiali dla rozgromienia wszelakiego złodziejstwa.
Ręce starego mieszczanina trzęsły się gorączkowo, w oczach płonął entuzjazm, w głosie drgała nuta błagalna. Dreszcz uniesienia przejmował tłum cały. Błysnęła im nadzieja twardego sądzenia, dzierżenia władzy i dostojeństw, które byli przed laty stracili.
- A więc wybierzcie spomiędzy siebie Urząd Radziecki - rzekł pan na Zimnej głosem cichszym, jakby zebranym sekret powierzał. Ja każę aresztować Puluta i tego drugiego.
- To chyba "gorącem prawem" będziemy go sądzić, jako że pojmany jest na uczynku? Tak, tak... gorącem prawem
- Jaśnie dziedzicu, - rzekł jeszcze Opałka - w naszym prawie dwojako się inkwizycje prowadzą: jedne są dobrowolne, a drugie są konfesaty. Tak prawa nasze świadczą i tak przed wieki nasi ojcowie sądzili. Czy niby, w razie jeśli zbrodzień trwa w umyśle swym i afekcie podłym, jaśnie panie, godzi się myszkę puścić?
- Co za myszkę? - rzekł pan Opadzki, krzywiąc się i strzelając w palce.
- Jeśli zbrodzień nie chce wyznać na inkwizycjach dobrowolnych świętej prawdy, jako było, tedy się bierze według sprawiedliwości myszkę, jego się na ziemi rozciągnie i do słupków obnażonego przywiąże, a tę, myszkę się w szklankę wpuści i tę szklankę do pępka mu przystawi. On ta już wtedy nic nie zatai.
- Kozę, kozę lepiej - rzekł Stępień, przymykając mądrze powieki. - Złoczyńcę się do ławy przywiąże, nogi jego słoną wodą namaże, potem kozę przywiedzie, która sól je rada, aby pięty onego złoczyńcy lizała. Który ból powiadają być okrutny bez obrażenia cielesnego.
Pan Opadzki milczał przez chwilę. Na wargach jego przemykał się uśmiech zimny i straszny. - Ja nie wiem, moi kochani, jakie są prawa mańdeburskie. Sądźcie według świętej sprawiedliwości, jak ona każe, a patrzcie na krzywdę moją - oto wszystko.
- To my, jaśnie dziedzicu, dziś zaraz tę Radę ustanowimy?
- Tak, tak, zaraz - rzekł pan Opadzki.
-Mieszczanie skłonili mu się do stóp i zwolna opuścili izbę. Tegoż wieczora Franuś na czele kupy hajduków i parobków dworskich aresztował Puluta i Felka. Obydwaj wtrąceni zostali do loszku miejskiego, gdzie za dawnych czasów przestępców trzymano.
III
Felek, wyprowadzony na świat z ciemnicy, biegł szybko między rosłymi drabami, którzy go szturchali i naglili do pośpiechu. Był dopiero świt wczesny. Ogromne drzewa parku tonęły we mgle, przestworów i wsi dalekich wcale jeszcze nie było widać. Chłodna rosa kwietniowa świeżą farbą powlekła czarne dachy w miasteczku, skiby roli odwróconej, górne żerdzie w płotach i daszki na murach, okalających cmentarz i kościół. Gromadka, prowadząca Felka, przebiegła dwie piaszczyste uliczki, minęła rynek, dokoła którego stały mieszczańskie domostwa z wystającymi podcieniami na słupach, i okrążyła mury cmentarne. Niegdyś były tam zapewne fortyfikacje obronne, bo resztki grubych murów widać było tu i ówdzie, przytulone do występów i urwisk gliniastych. Całe to miejsce od dawien dawna nazywano Zamczyskiem. mocne kamienne ściany, przerośnięte bluszczami, tarniną i berberysem, waliły się, rozsypując na okół kupy gruzów. Gdy Felka wyprowadzono za cmentarz, oczom jego ukazał się duży tłum ludzi, zgromadzony przy jednej z takich resztek starego zamku.
Ludzie cisnęli się zwartą kupą, wspinali na palce i próbowali zajrzeć do środka koła. W głębokim milczeniu słuchano głosu, wychodzącego z głębi gromady. Przybywających wstrzymano i gestami zalecono milczenie. Felek posłyszał basowe dźwięki mowy pisarza dworskiego, który zarazem prowadził badanie i trzymał pióro w sprawie Puluta. Pisarz czytał, stękając:
" ... taka inkwizycja padła przed sądem naszym, a za owe ekcesy jego kryminalne ferujemy dekret niniejszym sądem naszym według świętobliwego prawa, aby żywcem był ćwiartowany i ćwierci na palach przy gościńcu i na granicy bite. Lubo ten zbrodzień zasłużył śmierć według prawa, dekretem wyrażonego, ad instantiam jednak jaśnie wielmożnego pana, a pana i dobrodzieja naszego relaktuje się dekret tak, aby tylko wyż nazwany Matus Pulut mieczem był ścięty. Co podług ułożenia ferowanego dekretu, to co jest wyrażone niechaj się wykonaniem pełni. Pereat munduf fiat iustitia. Amen...
Felek patrzał w głąb zbiegowiska osłupiałym wzrokiem. Wtem ludzka masa cofnęła się na stronę i ze środka wyszedł na małe wzniesienie człowiek krępy z długimi włosami, które mu aż na plecy spadały. Popychał on Matusa, trzymając go za ramię. Pulut miał oszewkę koszuli rozerwaną włosy zwichrzone i twarz jak śnieg białą. Felek wspiął się na palce i zobaczył, że gruby parobas ustawił na kupie gliny - pniak szeroki. Do Puluta zbliżył się stary księżyna, dał mu do ucałowania pasyjkę i coś na ucho szeptać zamierzał. Matus porwał się z miejsca, stanął obok pnia i zawołał ochrypłym głosem:
- Ludzie!...
Kat szarpnął go za ramię i mocno wstrząsnął nim kilkakrotnie. Pulut znowu jeszcze głośniej, z krzykiem prawie wolał:
- Słuchajcie mię, ludzie, słuchajcie...
Oprawca trzasnął go w zęby wierzchem dłoni i rozkrwawił. Tłum zaszeptał i odstąpił nieco dalej. Wtedy Matus ukląkł sam na ziemi i prędkim ruchem położył łeb na pniaku. Ciekawi znowu ścisnęli się kołem i Felek ujrzał tylko nad głowami szybki błysk miecza. Młody żołnierz przeląkł się bardzo. Drżąc na całym ciele kazał się zaprowadzić przed radnych i obiecał wyznać wszystko: z jakiego jest kraju, czyj jest poddany... Dotąd przy badaniach wyznać tego nie chciał.
Fielding Joy - Zła córka
Moim dwóm wspaniałym córkom
Shannon i Annie
Rozdział pierwszy
Zaczęło się od mrowienia w żołądku, potem nieokreślony, dokuczliwy
ból szybko przemieścił się do piersi, rozszedł się w różne strony, aż
w końcu dotarł do szyi. Niewidzialne palce oplotły jej gardło i mocno
uciskały tchawicę, odcinając dopływ tlenu; była oszołomiona,
w głowie jej się kręciło. Mam atak serca, pomyślała Robin, nie mogę
oddychać. Umieram.
Siedząca naprzeciwko niej kobieta w średnim wieku chyba niczego
nie zauważyła. Zbyt pochłaniały ją własne problemy,
prawdopodobnie z apodyktyczną teściową, trudną córką lub
nieczułym mężem.
Dobra, weź się w garść. Skup się. Ta kobieta – jak ona, do diabła, się
nazywa? – nie płaci jej siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę, by
dostać w zamian puste spojrzenie. Oczekuje, że Robin przynajmniej
poświęci jej uwagę. Nie idzie się do terapeutki po to, by patrzeć na jej
załamanie nerwowe.
Nie masz załamania nerwowego, zganiła się Robin, rozpoznając
znajome objawy. To nie atak serca, tylko najzwyklejszy atak paniki.
Już takie miewałaś. I powinnaś wiedzieć, w czym rzecz.
Ale to było przeszło pięć lat temu, pomyślała, biorąc oddech. Ataki
paniki, których doświadczała niemal codziennie, stanowiły część jej
przeszłości. Tylko że przeszłość jest zawsze z nami. Czy nie tak się
mówi?
Robin nie musiała się zastanawiać, co wywołało ten nagły atak.
Dobrze wiedziała, co – kto – był temu winny. Melanie, pomyślała,
przywołując obraz starszej o trzy lata siostry i nie po raz pierwszy
myśląc, że jeśli usunie się z jej imienia „l”, zostanie „Meanie[1]”.
Gdy Robin wróciła z lunchu, czekała na nią w gabinecie wiadomość
na poczcie głosowej. Odsłuchała ją, zastanawiając się, czy zadzwonić,
czy udawać, że nigdy jej nie dostała. W trakcie tych rozważań przyszła
klientka. Musisz po prostu poczekać, bezgłośnie oznajmiła siostrze
Robin, chwyciła notatnik i weszła do pokoju przeznaczonego do
rozmów z klientami.
– Dobrze się pani czuje? – zapytała teraz kobieta, wychylając się do
przodu w niebieskim tapicerowanym fotelu i podejrzliwie
przyglądając się Robin. – Jakoś dziwnie pani wygląda.
– Czy mogę przeprosić panią na minutę? – Robin wstała, zanim
jeszcze kobieta zdążyła odpowiedzieć. Wróciła do gabinetu i zamknęła
drzwi.
– Już dobrze – szepnęła, opierając się obiema dłońmi o biurko
i starannie omijając wzrokiem telefon. – Oddychaj. Po prostu
oddychaj.
W porządku, wiesz, co się dzieje. Znasz przyczynę. Teraz musisz się
tylko rozluźnić i skupić na oddechu. Za ścianą czeka na ciebie
klientka. Nie masz czasu na bzdury. Ogarnij się. Co zwykła powtarzać
matka? To też minie.
Ale nie wszystko minęło. A jeśli nie minęło, często powraca i może
ugryźć w tyłek. Oddychaj głęboko, napominała się Robin. Jeszcze raz.
I znów. Jeszcze trzy wdechy i wszystko niemal wróciło do
normalności.
– W porządku – powiedziała głośno. – Jest dobrze.
Tyle że nie było dobrze i ona o tym wiedziała. Melanie dzwoniła
z jakiegoś powodu i jakikolwiek był ten powód, nie wróżyło to niczego
dobrego. Od śmierci matki siostry zamieniły ze sobą zaledwie parę
słów, a żadnego, od kiedy Robin wyprowadziła się z Red Bluff po
pośpiesznym ponownym ślubie ojca. Nic przez niemal sześć lat.
Żadnego listu po ukończeniu przez Robin Berkeley ze stopniem
magistra, żadnych gratulacji, gdy rok później otworzyła własną
praktykę, nawet zwyczajnych życzeń szczęścia, gdy ona i Blake
ogłosili swoje zaręczyny.
W końcu, dwa lata temu, zachęcona i wspierana przez Blake’a
Robin zaprzestała wszelkich prób nawiązania kontaktu z siostrą. Czyż
ona sama nie doradzała swym klientom, by przestali walić głową
w mur, bo go nie przebiją? Czy nie pora, by zastosowała się do własnej
mądrej rady?
Oczywiście zawsze łatwiej dawać rady, niż się do nich stosować.
A teraz, ni z tego, ni z owego, jej siostra dzwoni i zostawia na
poczcie głosowej enigmatyczną wiadomość. To tak jakby rak,
o którym się myślało, że został wycięty, wrócił, rycząc, jeszcze
bardziej zajadły niż wcześniej.
Wiadomość zostawiona przez Melanie brzmiała: „Zadzwoń do
mnie”, a ona sama nie zadała sobie trudu, by się przedstawić,
uważając za rzecz oczywistą, że Robin rozpozna jej głos nawet po tak
długim czasie.
Tak się oczywiście stało. Głos Melanie trudno było zapomnieć,
nieważne, ile lat upłynęło.
O co, u licha, chodzi, zastanawiała się Robin, oddychając głęboko,
po czym zaprzestała spekulacji. Doświadczenie ją nauczyło, że jej
wyobraźnia nie jest w stanie konkurować z rzeczywistością.
W żadnym razie.
Rozważała, czy zadzwonić do Blake’a, uznała jednak, że tego nie
zrobi. Blake był zajęty i nie spodobałoby mu się, że ktoś mu
przeszkadza. „To ty jesteś terapeutką”, mawiał, a jego oczy wędrowały
gdzieś w bok, jakby tam dostrzegł właśnie kogoś bardziej
interesującego.
Porzuciwszy rozmyślania o Blake’u i Melanie, Robin założyła za
uszy kręcone blond włosy sięgające do linii brody i wróciła do
drugiego pokoju z wymuszonym uspokajającym uśmiechem na
ustach.
– Przepraszam za to opóźnienie – powiedziała do kobiety, która
przyszła na wizytę po raz pierwszy i której imienia nie mogła sobie
przypomnieć. Emma lub Emily. Coś w tym rodzaju.
– Wszystko w porządku? – zapytała kobieta.
– W najlepszym. Po prostu na chwilę zrobiło mi się niedobrze.
Oczy kobiety się zwęziły.
– Nie jest pani w ciąży, prawda? Nie chciałabym zaczynać terapii
tylko po to, by zobaczyć, jak pani ją przerywa, żeby urodzić dziecko.
– Nie, nie jestem w ciąży. – Aby być w ciąży, trzeba uprawiać seks,
pomyślała Robin. A ona i Blake nie kochali się od ponad miesiąca. –
Czuję się dobrze – zapewniła, rozpaczliwie próbując przypomnieć
sobie imię tej kobiety. – Kontynuujmy, proszę. Mówiła pani...
Co, u licha, mówiła ta kobieta?
– Dobrze. Mówiłam, że mój mąż jest zupełnie beznadziejny, jeśli
chodzi o stosunek do matki. Jakby miał znów dziesięć lat, dosłownie
boi się otworzyć przy niej usta. Ona mówi mi naprawdę okropne
rzeczy, a on zachowuje się tak, jakby nic nie słyszał. Potem, gdy
zwracam mu uwagę, twierdzi, że przesadzam, że nie powinnam się
przejmować. A moja córka oczywiście bierze z niej przykład. I jest
teraz po prostu niegrzeczna. Powinna pani usłyszeć, jak ona się do
mnie odzywa.
Myślisz, że masz problemy? Uważasz, że twoja rodzina jest trudna?
– Nie wiem, dlaczego moja teściowa tak bardzo mnie nienawidzi.
Ona nie potrzebuje powodu. Jeśli jest choć trochę podobna do mojej
siostry, gardzi tobą dla zasady. Ponieważ jesteś.
Tak było. Melanie znienawidziła swoją młodszą siostrę w chwili,
gdy ją zobaczyła. Była zazdrosna o nagle podzieloną uwagę matki.
Szczypała Robin śpiącą w kołysce i nie przestawała, aż niemowlę było
całe pokryte drobnymi siniakami. Gdy Robin miała dwa lata, Melanie
obcięła nożyczkami jej piękne loczki; gdy miała siedem lat, pchnęła ją
na ścianę podczas pozornie beztroskiej gry w berka i złamała jej nos.
Nieustannie krytykowała sposób ubierania się Robin, jej
zainteresowania, jej przyjaciół. „Ta dziewczyna to głupia zdzira”,
szydziła Melanie z najlepszej przyjaciółki siostry, Tary.
Zaraz, zaraz – akurat w tej sprawie miała rację.
– Robiłam wszystko, aby być z nią w dobrych stosunkach.
Zabierałam ją na zakupy. Zabierałam na lunch. Zapraszam do nas na
kolację co najmniej trzy razy w tygodniu.
– Dlaczego? – zapytała Robin.
– Dlaczego? – powtórzyła kobieta.
– Skoro ona jest taka niemiła, po co zawracać sobie głowę?
– Ponieważ mój mąż uważa, że tak należy postępować.
– A więc niech o n zabiera ją na zakupy i na lunch. Ona jest jego
matką.
– To nie takie proste – sprzeciwiła się kobieta.
– To właśnie jest takie proste – ripostowała Robin. – Ona jest
niegrzeczna i nie szanuje pani. Nie ma pani obowiązku tego
tolerować. Niech pani przestanie zabierać ją na zakupy i lunch.
Zapraszać ją na kolację. Jeśli zapyta, dlaczego, proszę jej powiedzieć.
– A co powiem mężowi?
– Że jest pani zmęczona jej niegrzecznym zachowaniem i nie
zamierza dłużej tego tolerować.
– Nie sądzę, żebym mogła to zrobić.
– Co panią powstrzymuje?
– Cóż, to jest skomplikowane.
– Ależ wcale nie.
Chcesz komplikacji? Pokażę ci, co to komplikacje. Moi rodzice byli
małżeństwem trzydzieści cztery lata; przez cały ten czas ojciec
zdradzał matkę z każdą puszczalską, która dała się złapać na jego
uwodzicielskie spojrzenie, włącznie z moją przyjaciółką Tarą. Ożenił
się z nią zaledwie pięć miesięcy po śmierci matki. A naprawdę
ciekawie się robi, gdy dodamy, że Tara była wówczas zaręczona
z moim bratem Alekiem. Wystarczająco skomplikowane?
Zaraz, zaraz, to nie wszystko.
Tara ma córkę, owoc jej nieudanego pierwszego małżeństwa, które
zawarła, gdy tylko przestała być nastolatką. Cassidy ma teraz jakieś
dwanaście lat. Cwany dzieciak. Mój ojciec ją uwielbia, okazuje jej
więcej miłości, niż kiedykolwiek dawał własnym dzieciom. Czy
wspomniałam przy okazji, że nie rozmawiałam ze swoją siostrą
prawie sześć lat?
– Niektórzy ludzie są toksyczni – powiedziała głośno Robin. – Lepiej
mieć z nimi jak najmniej do czynienia.
– Nawet gdy są rodziną?
– Zwłaszcza gdy są rodziną.
– Coś takiego – zdziwiła się kobieta. – Myślałam, że terapeuci zadają
pytania i pozwalają samemu znaleźć odpowiedź.
Doprawdy? Boże, to zabrałoby całe lata.
– Po prostu pomyślałam, że oszczędzę nam obu trochę czasu.
– Jest pani twarda – powiedziała kobieta.
Robin omal się nie roześmiała. „Twarda” to prawdopodobnie
ostatnie słowo, którego by użyła na określenie siebie. Twarda jest
Melanie. Choć może właściwym słowem byłoby „zła”. Od kiedy Robin
pamiętała, Melanie była zła. Na świat w ogóle. Na Robin
w szczególności. Choć, prawdę mówiąc, to nie zawsze było łatwe dla
Melanie. Do diabła, to nigdy nie było dla niej łatwe.
Do diabła, do diabła, pomyślała Robin. Komu zależy na prawdzie?
– Jest pani pewna, że dobrze się pani czuje? Pani twarz...
– Co jest nie tak z moją twarzą?
Mam udar? Albo porażenie nerwu twarzowego? Co jest nie tak
z moją twarzą?
– Nic. Tylko na chwilę jakoś się skurczyła.
– Skurczyła?! – Robin uświadomiła sobie, że krzyczy.
– Przepraszam. Nie chciałam pani zdenerwować...
– Czy mogę przeprosić panią na minutę? – Robin zerwała się
z krzesła tak gwałtownie, że omal go nie przewróciła. – Zaraz wracam.
– Otworzyła drzwi, wybiegła do wyłożonego szarą wykładziną
przedpokoju i pognała wąskim korytarzem do toalety. Wpadła do
środka i rzuciła się do umywalki, aby przejrzeć się w lustrze. Patrzyła
na nią atrakcyjna trzydziestotrzyletnia kobieta o ciemnoniebieskich
oczach, ładnych, pełnych wargach i twarzy w kształcie serca. Nie było
brzydkich brodawek, wyraźnych blizn ani innych anomalii. Wszystko
znajdowało się na swoim miejscu, tylko nos był odrobinę
przekrzywiony. Ale nie dało się zauważyć nic, co można by nazwać
„skurczeniem się”. Może włosy wymagają podcięcia, uznała Robin, ale
poza tym wyglądała porządnie, nawet profesjonalnie w różowej
bluzce i prostej szarej spódnicy. Mogłaby przybrać na wadze parę
kilogramów, ponieważ wciąż dźwięczał jej w uszach głos Melanie,
wypominającej, że mimo osiągnięć i „wymyślnego stopnia
naukowego” Robin jest „płaska jak naleśnik” i „chuda jak patyk”.
Poczuła, że zbliża się kolejny atak paniki, i na wszelki wypadek
wzięła serię głębokich oddechów. Gdy to nie podziałało, spryskała
twarz zimną wodą.
– W porządku, uspokój się – powiedziała do siebie. – Uspokój się.
Wszystko jest dobrze. Choć twoja twarz jest cała skurczona. – Jeszcze
raz przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu i zauważyła, że ma
zaciśnięte wargi, zaczęła więc szczypać się w policzki i usilnie
próbowała się rozluźnić. – Nie pozwól, żeby Melanie cię
zdenerwowała. – Wzięła kolejną serię głębokich oddechów,
wdychając nosem, a wydychając ustami, wdychając dobrą energię,
a wydychając złą. – Tam jest klientka, która cierpliwie czeka na twoją
dobrą radę. Wracaj i rób, co do ciebie należy. Jakkolwiek się ta kobieta
nazywa.
Robin wróciła do pokoju, lecz klientka zniknęła.
– Gdzie pani jest? – zawołała, otwierając drzwi do gabinetu, ale
i tam nikogo nie było. – Adeline? – Zajrzała jeszcze raz do
przedpokoju, także pustego. Wspaniale. Rychło w czas
przypomniałam sobie jej imię.
Najwyraźniej Adeline uciekła. Przerażona „twardością” Robin i jej
„skurczoną” twarzą. Trudno mieć do niej pretensję. Sesja okazała się
katastrofą. Co dało jej prawo myśleć, że potrafi doradzać innym, skoro
sama jest w kompletnej rozsypce?
Robin opadła na niebieski fotel opuszczony przez Adeline
i rozejrzała się po starannie urządzonym pokoju. Ściany w kolorze
jasnożółtym, słonecznym, miały wzbudzać optymizm. Plakat
z bukietem kolorowych kwiatów na ścianie naprzeciwko drzwi
ukazywał perspektywę rozwoju osobistego. Obok drzwi do gabinetu
Robin wisiało zdjęcie jesiennych liści, subtelne przypomnienie, że
zmiany są zarówno dobre, jak i nieuchronne. Honorowe miejsce za
krzesłem, na którym zwykle siadała Robin, zajmował jej ulubiony
kolaż, przedstawiający kobietę w okularach, o kręconych włosach
i smutnym uśmiechu, wśród roześmianych twarzy; na wszystkich
spadały krople deszczu, a nad głową kobiety wypisano wielkimi
literami: DLACZEGO TAK SIĘ PRZEJMUJĘ? Plakat miał być zabawny
i działać na klientów uspokajająco. Robin znalazła go na wyprzedaży
garażowej w sąsiedztwie wkrótce po tym, jak przeprowadzili się
z Blakiem do wspólnego mieszkania. Teraz Blake coraz częściej
„pracował do późna”. Ile czasu upłynie, zanim wpadnie na pomysł
wyprowadzki?
– Dlaczego tak się przejmuję? – zapytała kobietę z kolażu.
A ona uśmiechnęła się smutno i nie odpowiedziała.
Zadzwonił telefon w gabinecie.
– Cholera – rzuciła i słuchała dzwonków, dopóki nie włączyła się
poczta głosowa. Czy to Melanie z pretensjami, że siostra nie
zareagowała natychmiast na wiadomość od niej? Robin wstała powoli.
Do diabła, pora wreszcie z tym skończyć.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, wchodząc do gabinetu, było
czerwone światełko błyskające na telefonie. Usadowiła się
w wygodnym, krytym bordową skórą fotelu za małym dębowym
biurkiem. Było to biurko Blake’a z czasów, gdy zaczynał praktykę
prawniczą; przekazał je Robin, ponieważ awansował, przeniósł się do
większej firmy i do większego gabinetu, w którym musiały stać
bardziej reprezentacyjne meble.
Czy to dlatego nigdy nie doszli do etapu planowania małżeństwa?
Bo ona nie była dostatecznie reprezentacyjna dla mężczyzny pnącego
się w górę?
Czyżby chodziło o tę ładną asystentkę, którą Blake zatrudnił, albo
o tę atrakcyjną młodą prawniczkę z sąsiedniego biura? A może
źródłem wątpliwości z jego strony była kobieta, do której się
uśmiechał, czekając w kolejce w Starbucksie?
Jak długo można ignorować te aż nazbyt dobrze znane sygnały?
Robin podniosła słuchawkę i wysłuchała głosu informującego, że
ma jedną nową wiadomość i jedną zachowaną. „Aby odsłuchać
wiadomość, naciśnij jeden-jeden”.
Tak też zrobiła.
– Tu Adeline Sullivan – powiedział głos. – Dzwonię, aby przeprosić,
że tak zniknęłam. Uznałam po prostu, że nie pasujemy do siebie i,
cytując pani słowa, pomyślałam, że „oszczędzę nam obu trochę
czasu”, więc wyszłam. Mam nadzieję, że się pani nie gniewa. Może mi
pani wystawić rachunek za sesję. Podsunęła mi pani tematy do
zastanowienia. – Podała adres, na który Robin mogła wysłać fakturę.
Robin od razu skasowała wiadomość. Żeby tak wszystko inne dało się
tak łatwo usunąć. Zamknęła oczy, jej palce zawisły nad przyciskami
telefonu.
– No, dalej – mobilizowała siebie samą. – Dasz radę. – Wcisnęła
przycisk, by jeszcze raz wysłuchać wiadomości od siostry.
– Pierwsza zachowana wiadomość – oznajmił głos, po czym dał się
słyszeć obcesowy rozkaz jej siostry:
– Zadzwoń do mnie.
Robin nie musiała sprawdzać numeru telefonu Melanie. Znała go
na pamięć, wyrył się w jej mózgu. Wybrała cyfry, zanim zdążyła
zmienić zamiar.
Telefon został odebrany niemal natychmiast.
– Nie śpieszyłaś się – rzuciła jej siostra bez wstępów.
– Co się stało? – zapytała Robin.
– Lepiej usiądź – powiedziała Melanie.
1 Meanie – ang. „wredna” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Rozdział drugi
Następnego rana Robin obudziła się w dziwnym łóżku w nieznanym
pokoju. W głowie wciąż od nowa przewijała jej się taśma z wczorajszą
rozmową z siostrą.
– Chodzi o tatę – zaczęła Melanie bezbarwnym, pozbawionym
emocji głosem.
– Umarł?
– Jest w szpitalu.
– Miał atak serca?
– Nie.
– Wypadek samochodowy?
– Nie.
– Ktoś do niego strzelał?
– Bingo.
Robin nacisnęła w mózgu przycisk „pauza”, wyłączając na chwilę
konwersację, która dręczyła ją przez całą noc. Wyobraziła sobie
wyraz twarzy siostry, jej przesadnie zmarszczone brwi, co zawsze
sprawiało, że trudno ją było nazwać ładną, choć ich matka
utrzymywała, że Melanie wyrośnie na piękność.
Robin wstała ze zbyt twardego, za to bardzo szerokiego łóżka
i powlokła się do łazienki. Dlaczego wszystkie pokoje motelowe
wyglądają tak samo? Czy jest jakaś zasada nakazująca, by wszystkie
były nudnymi prostokątami w odcieniach beżu i brązu? Nie uważała
się za eksperta w dziedzinie dekoracji wnętrz, a w motelach
zatrzymała się zaledwie kilka razy. Wyprowadziła się z pełnego ludzi
domu rodziców w Red Bluff do akademika w Berkeley; wróciła do
domu, aby pracować i zarobić na dalsze studia, potem gnieździła się
w małym wspólnym mieszkaniu poza kampusem, później krążyła
między Berkeley a Red Bluff, by pomóc w opiece nad matką, dalej była
ciasna kawalerka w Los Angeles i wreszcie to przestronne mieszkanie
z dwiema sypialniami, gdzie zamieszkała z Blakiem.
Blake, pomyślała, w milczeniu smakując na języku to imię, gdy
wchodziła do wanny. Co on sobie musiał pomyśleć? Odkręciła kurek
prysznica i musiała oprzeć się o ścianę, bo runęły na nią strumienie
lodowato zimnej wody.
Blake będzie na nią wściekły.
Nie dzwoniła do niego od wczorajszego popołudnia. Nawet wtedy
nie rozmawiała z nim bezpośrednio, zostawiła tylko u jego nowej
ładnej asystentki wiadomość, że musi jechać do Red Bluff w pilnych
sprawach rodzinnych i że zadzwoni później. Odwołała wszystkie
spotkania z tego tygodnia, wróciła do domu spakować małą walizkę
i pojechała taksówką na lotnisko, gdzie wsiadła w pierwszy samolot
lecący do Sacramento; dotarła tam o szóstej wieczorem. Autobus do
Red Bluff odjeżdżał dopiero rano, na wynajęcie samochodu nie mogła
się zdobyć, a prawdę mówiąc, nie musiała aż tak bardzo się śpieszyć.
Znalazła więc motel w pobliżu dworca autobusowego i wynajęła
pokój. Zrezygnowała z kolacji, zadowalając się czekoladowym
batonikiem z automatu w holu.
Nie włączyła też telewizora, wolała bowiem nie trafić na
wiadomości o strzelaninie. Na razie wystarczyło jej to, co wiedziała.
Nie chciała jeszcze znać wszystkich okropnych szczegółów.
Pomyślała, że powinna zadzwonić do Blake’a, przypomniała sobie
jednak, że wspominał coś o kolacji z klientami, nie musiała się więc
przejmować. Blake był zajęty. Zawsze był zajęty. Najwyraźniej zbyt
zajęty, by zadzwonić. Zbyt zajęty, by poświęcić parę sekund
i dowiedzieć się, jakież to pilne sprawy rodzinne skłoniły ją do
wyjazdu, do powrotu do miejsca, do którego przysięgała nigdy nie
wracać. Czy tak trudno mu było przerwać jedno z tych na pozór
niekończących się spotkań, aby do niej zadzwonić, przynajmniej udać
odrobinę zainteresowania?
Może więc nie będzie wściekły, że ona nie próbowała się z nim
skontaktować. Może będzie nawet zadowolony, że dała mu w końcu
amunicję, na którą czekał, by ostatecznie zakończyć ich związek.
Robin zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy Blake nie mógł jej
w niczym pomóc; jego specjalnością było prawo korporacyjne, nie
karne. A przy tym nie poznał nigdy jej ojca. Ani siostry. Ani żadnego
członka tej porąbanej rodziny z wyjątkiem brata Robin, Aleca, który
mieszkał w San Francisco, ale właściwie widzieli się tylko dwa razy.
Robin zostawiła wiadomość dla Aleca, lecz on również nie oddzwonił.
No to pieprzyć ich obu, postanowiła, wyłączyła komórkę i o ósmej już
leżała w łóżku.
Teraz pomyślała, że nie powinna była wyłączać telefonu. A co, jeśli
Blake lub Alec dzwonili? Albo Melanie próbuje ją złapać?
– Chodzi o tatę. – Usłyszała głos swojej siostry. Szybko odtworzyła
rozmowę w pamięci, a tymczasem woda przestała kłuć lodowatymi
żądłami i zamieniła się w miły chłodny deszczyk. – Ktoś strzelał do
ojca.
– Kto?
– Nie wiemy.
– Kiedy?
– Zeszłej nocy.
– Wszystko z nim w porządku?
– Oczywiście, że nie. Został postrzelony. W głowę. Jest w śpiączce.
– O Boże.
– Był operowany, ale sytuacja nie wygląda dobrze.
Robin szarpała się z opakowaniem malutkiej kostki mydła leżącej
na mydelniczce, potem wrzuciła na dno wanny papier, który się
przykleił do odpływu i zadziałał jak zatyczka, więc woda wokół jej
kostek zaczęła się podnosić. Mydło prawie wcale się nie pieniło, choć
mocno się nim szorowała.
– Wspaniale – wymamrotała, gdy kostka wyśliznęła jej się z rąk
i zniknęła w wodzie. – Po prostu wspaniale.
Stanęła pod prysznicem. Czuła, jak woda przykleja jej włosy, które
spowijają głowę niczym samoprzylepna folia.
Został postrzelony. W głowę. Jest w śpiączce.
Zakręciła prysznic, wyszła na zbyt małą matę łazienkową w kolorze
kości słoniowej, owinęła się jednym z dwóch cienkich frotowych
ręczników i wróciła do sypialni. Zerknęła na zegarek na szafce nocnej.
Tuż po siódmej, co oznaczało, że ma całe trzy godziny do odjazdu
autobusu. Potem czekały ją jeszcze ponad dwie godziny jazdy,
dwieście kilometrów nudną autostradą na odludzie zwane Red Bluff.
Czyli ma przed sobą co najmniej pięć godzin na rozpamiętywanie
rozmowy z siostrą.
– Nie rozumiem. Jak to się stało? Gdzie jest Tara?
– Wciąż ją operują.
– Operują? Co ty mówisz? Ona też została postrzelona?
– I Cassidy.
– Co?
– Słyszałaś.
– Ktoś strzelał do Cassidy?
– Tak.
– Nie wierzę. Trzeba być potworem, żeby strzelać do
dwunastoletniej dziewczynki.
Robin otworzyła walizkę, wyjęła czystą bieliznę, sweter w białoniebieskie
paski i dżinsy. Szybko się ubrała, zastanawiając się, czy
włączyć telewizor na wypadek, gdyby lokalna stacja podawała
wiadomość o strzelaninie. „Znany deweloper z Red Bluff, Greg Davis,
jego żona i pasierbica walczą w szpitalu o życie po tym, jak zostali
postrzeleni”. Wyobrażała sobie pewnego siebie, a mimo to jakoś
dziwnie smutnego reportera przekazującego tę wiadomość.
Rozmyślania znów przerwał jej głos Melanie.
– To wygląda na napad rabunkowy – mówiła z każdym słowem
coraz szybciej i bardziej nerwowo. – Trochę po północy ktoś włamał
się do ich domu i... i...
– Już dobrze. Już dobrze. Uspokój się. Oddychaj głęboko.
– Nie mów mi, co mam robić. Nie ma cię tu. Nie było cię tu.
Cóż, szybko poszło, pomyślała Robin, czując, że każdy mięsień w jej
ciele jest napięty. Od śmierci matki wciąż słyszała ten sam refren.
– Po prostu powiedz mi, co się stało.
– Mówiłam ci. To wygląda na napad rabunkowy.
– Co to dokładnie znaczy? Czy policja wie, kto to zrobił? Mają jakieś
tropy, jakichś podejrzanych?
– Nic mi nie powiedzieli.
– Rozmawiałaś z Alekiem?
– Dzwoniłam do niego. Nie odpowiedział na żadną moją
wiadomość.
– Spróbuję go złapać.
– Przyjeżdżasz do domu czy nie?
– Nie wiem. Muszę to zorganizować, zorientować się, jakie mam
loty, autobusy... To może potrwać.
– Świetnie. Wszystko jedno. Twój wybór.
Robin opadła znów na łóżko i z głową opartą na rękach wpatrywała
się w wytarty brązowo-beżowy dywan. Nieważne, ile razy
rozpamiętywała rozmowę z siostrą, nie mogła uporządkować myśli.
To było jak denerwujący sen, który ucieka z pamięci w chwili, gdy
próbuje się nadać mu sens.
Siedziała bez ruchu, dopóki nie poczuła, że burczy jej w brzuchu.
Nie jadła porządnego posiłku od wczorajszego lunchu składającego się
z zupy i kanapki. Chyba powinna zjeść jakieś małe śniadanie, zanim
wsiądzie do autobusu. Kto wie, kiedy będzie miała szansę na jakiś
posiłek po przyjeździe do Red Bluff. Wsunęła bose stopy w tenisówki,
chwyciła torebkę, włączyła telefon komórkowy i ruszyła do drzwi,
przypominając sobie, że po drugiej stronie ulicy jest tania restauracja.
Gdy sięgała do gałki u drzwi, zadzwonił telefon.
– Blake? – zapytała, podnosząc telefon do ucha bez sprawdzenia
numeru.
– Alec – odparł jej brat. – Co się dzieje?
– Rozmawiałeś z Melanie?
– Pomyślałem, że najpierw zadzwonię do ciebie. Co się dzieje?
– Przygotuj się na złe wieści.
– Jestem gotowy.
Robin wzięła głęboki wdech.
– Tata został postrzelony.
Na chwilę zapadła cisza, potem rozległ się nerwowy śmiech.
– To żart?
– To nie jest żart. Tata żyje, ale jest w ciężkim stanie.
– To robota Tary?
– Nie. – Robin stłumiła uśmiech. Jej także taka myśl pierwsza
przyszła do głowy. –Tara również została ranna.
– Tarę postrzelono?
– I Cassidy.
– Tarę postrzelono? – powtórzył Alec. – Jak ona się czuje?
– Nie wiem. Gdy rozmawiałam z Melanie, operacja jeszcze trwała.
– Nie rozumiem. Co się stało?
– Melanie mówi, że to wygląda na napad rabunkowy.
– O rany. – Chwila ciszy.
Robin wyobraziła sobie, jak brat, młodszy od niej o trzy lata, masuje
sobie szczękę; robił to zawsze, gdy był zdenerwowany.
– Przypuszczam, że dostali za swoje, bo zbudowali ten cholerny
największy dom w mieście.
– Właśnie tam jadę. Ty chyba też powinieneś przyjechać.
– Nie, to nie jest dobry pomysł.
Robin próbowała wymyślić, co mogłoby przekonać brata do
przyjazdu do Red Bluff, lecz po chwili zorientowała się, że się
rozłączył. Wrzuciła telefon do torebki, postanawiając, że zadzwoni do
Aleca, gdy będzie miała więcej informacji, a on więcej czasu na
przemyślenie sprawy.
Otworzyła drzwi pokoju i wyszła na parking przy motelu. Od razu
zalała ją fala gorącego powietrza. Połowa kwietnia, przed ósmą rano,
a na termometrze prawie dwadzieścia siedem stopni Celsjusza. W Red
Bluff będzie jeszcze większy upał, ponieważ przez sto dni w roku
przeciętna temperatura przekracza tam trzydzieści dwa stopnie. Sama
myśl o tym sprawiła, że serce Robin zaczęło bić szybciej.
– Dobra, zachowaj spokój – szepnęła do siebie, przechodząc przez
ulicę do restauracji w stylu lat pięćdziesiątych. – Restauracja nie jest
odpowiednim miejscem na atak paniki.
Otwierając ciężkie szklane drzwi, czuła jednak coraz większy
niepokój. Przysiadła w boksie przy oknie, postukała palcami w małą
szafę grającą ustawioną obok stołu z laminowanym blatem
i przywołała kelnerkę.
– Dobrze się pani czuje? – zapytała kelnerka, podchodząc
z dzbankiem gorącej kawy.
– Będzie dobrze – zdołała powiedzieć Robin, próbując znaleźć na
nierównym, czerwonym winylowym siedzeniu miejsce, do którego by
się nie przyklejała – gdy tylko wypiję trochę kawy.
Kelnerka napełniła jej filiżankę.
– Podać pani kartę?
– Nie, tylko kawa. – Robin sięgnęła po filiżankę, ale szybko schowała
ręce pod blatem, ponieważ zauważyła, że drżą. Zerknęła w stronę
kontuaru biegnącego wzdłuż ściany; trzy spośród pięciu stołków przy
nim zajmowali mężczyźni noszący ciężkie pasy z narzędziami. Lista
specjalności lokalu była wypisana czarną farbą na długim lustrze za
kontuarem. Desery lodowe. Naleśniki z jagodami. Gofry. Omlety
z szynką, papryką i cebulą. – Czy macie bajgle?
– Z sezamem, z makiem, z cynamonem i rodzynkami – wyliczyła
szybko kelnerka.
O Boże.
– Z sezamem.
– Opiekane?
Cholera.
– Tak, proszę.
– Z masłem?
Pomocy!
– Tak.
– Na pewno dobrze się pani czuje?
Robin spojrzała na kelnerkę; kobieta miała około pięćdziesięciu lat
i co najmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi, słodkie usteczka
i błysk w życzliwych brązowych oczach. Po prostu uśmiechnij się
i powiedz, że wszystko w porządku.
– Mój ojciec został postrzelony – powiedziała zamiast tego; słowa
wyleciały z jej ust, zanim zdołała je powstrzymać.
– To straszne. Bardzo mi przykro.
– I jego żona Tara. Do niej też strzelano – ciągnęła Robin, słysząc, że
z każdym słowem podnosi głos. – Była moją najlepszą przyjaciółką
i narzeczoną mojego brata. Dopóki nie wyszła za mojego ojca. –
Stłumiony chichot. Wpadasz w histerię. Przestań mówić. Natychmiast.
– I jej córka Cassidy. Też została postrzelona. Ma tylko dwanaście lat.
Kelnerka patrzyła zszokowana. Wśliznęła się na siedzenie po
drugiej stronie stołu, postawiła dzbanek z kawą na stole i wyciągnęła
rękę, aby ująć drżące dłonie Robin.
– To okropne, złotko. Czy to zdarzyło się tutaj? O niczym takim nie
słyszałam...
– Nie. To zdarzyło się w Red Bluff. Właśnie tam jadę. Czekam tylko
na autobus. – Robin spojrzała w stronę dworca. – Nie było lotów do
Red Bluff, bo nikt zdrowy na umyśle się tam nie wybiera. Jest miejskie
lotnisko, ale od lat nieużywane. Dlatego muszę jechać autobusem.
– Jesteś sama?
– Siostra wyjdzie po mnie na przystanek autobusowy.
– No tak, to dobrze – zauważyła kelnerka.
– Nie całkiem – odparła Robin z uśmiechem. – Ona mnie
nienawidzi.
Dlaczego się uśmiecham? Natychmiast przestań!
– Jestem pewna, że tak nie jest...
– Ależ jest, ona naprawdę mnie nienawidzi. Uważa, że przez całe
życie było mi za łatwo. Bo wszystko mi się udawało. Bo wyjechałam
do college’u, podczas gdy ona musiała zostać w Red Bluff i opiekować
się naszą umierającą matką. Ale to nie całkiem prawda. Dostałam
wprawdzie stypendium, ale częściowe, resztę musiałam opłacić sama.
Ojciec mówił, że magisterium z psychologii to strata czasu i pieniędzy,
a on nie zamierza do tego dokładać. Dlatego moje studia trwały tak
długo.
Dobra, już wystarczy. Jej to nie interesuje. Pora skończyć.
Tyle że nie mogła skończyć, słowa same wylatywały z ust.
– Poza tym przez cały czas jeździłam w tę i z powrotem, żeby
zobaczyć się z matką – ciągnęła Robin coraz szybciej i szybciej. – Moja
siostra woli o tym nie pamiętać, podobnie jak o fakcie, że tak czy
inaczej musiała zostać w Red Bluff z powodu syna. Jej syn Landon ma
teraz osiemnaście lat. Dostał imię po tym aktorze. Już nie żyje. Aktor,
nie Landon. Landon ma autyzm. Jestem pewna, że ona obwinia mnie
również o to. – Robin uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zaczęła się
śmiać, potem płakać, potem śmiać się i płakać jednocześnie, dopóki
nie zabrakło jej tchu. – O Boże, nie mogę oddychać. Nie mogę
oddychać.
Kelnerka błyskawicznie zerwała się na nogi.
– Wezwę karetkę.
Robin chwyciła kobietę za fartuszek.
– Nie, wszystko w porządku. To tylko atak paniki. Będzie dobrze.
Daję słowo. Nie potrzebuję karetki.
– Mam w torebce valium. Chciałaby pani tabletkę?
– Dobry Boże, tak.
Minutę później kelnerka była z powrotem z dwiema małymi
tabletkami w dłoni.
– Jest pani cudowna – powiedziała Robin.
*
O dziesiątej Robin wsiadła do autobusu linii Greyhound do Red Bluff.
Uczucie zakłopotania z powodu zachowania w restauracji – jestem
terapeutką, na litość boską, a zwierzałam się z prywatnych spraw
kelnerce – zniknęło już dawno w przyjemnym oszołomieniu po
valium, tak że przespała większość dwuipółgodzinnej jazdy
autostradą.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptała do złożonych dłoni, gdy
autobus zbliżał się do Red Bluff, położonego u stóp pokrytych
śniegiem Gór Kaskadowych, w połowie drogi pomiędzy Sacramento
a granicą Oregonu, nad rzeką Sacramento, największą rzeką
w Kalifornii.
– Wszystko będzie dobrze – powtórzyła, gdy autobus jechał
wysadzaną drzewami Main Street w tak zwanym, z pewną przesadą,
historycznym centrum miasta. Jeśli pamięć nie myliła Robin,
w centrum miało siedziby około stu pięćdziesięciu firm, wszystkie
kilka przecznic od rzeki. Większość ludzi mieszkała na
przedmieściach – jedna piąta z nich żyła poniżej granicy ubóstwa –
a jej ojciec odgrywał główną rolę w zagospodarowywaniu tego miasta
o powierzchni dwudziestu kilometrów kwadratowych.
Twój ojciec jest niezwyciężony, powiedziała sobie Robin. Nie
pozwoli, żeby mała kula w mózgu go zniszczyła. A Tara nie jest
mimozą. Twarda z niej sztuka. Z małą Cassidy też będzie dobrze. Ona
ma dwanaście lat. Szybko wróci do siebie. Zobaczysz, cała trójka
wyzdrowieje. Odwiedzisz ich w szpitalu, będą śmiali ci się w twarz,
a ty się stąd wyniesiesz.
Gdy autobus mijał gmach Teatru Państwowego i wieżę zegarową –
obie te budowle niezmiennie opisywano w miejscowych
przewodnikach jako „historyczne” – aby zatrzymać się na dalekim
końcu ulicy, Robin czuła się już prawie zupełnie spokojna.
I wtedy zobaczyła Melanie czekającą na chodniku.
Wysiadła z autobusu, za jej plecami majaczyły kolorowe zabytki
wiktoriańskiej architektury. Wzięła podaną przez kierowcę małą
walizkę i ruszyła w stronę siostry.
Melanie nie traciła czasu na uprzejmości.
– Tara nie żyje – oznajmiła.
Rozdział trzeci
Red Bluff liczy około czternastu tysięcy mieszkańców, w większości
białych i pretendujących do klasy średniej. Dewizą miasta jest:
„Wspaniałe miejsce do życia”, choć Robin zawsze uważała, że bardziej
odpowiednie byłoby hasło: „Wspaniałe miejsce do wybycia”. Chyba że
kocha się rodeo, pomyślała. Doroczne rodeo w Red Bluff było jednym
z największych i stało się najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem
tego typu na Zachodzie; w kwietniu zjeżdżali tu z całego kraju
ranczerzy, aby wystawić do zawodów swoje byki. Robin podziękowała
w myślach Bogu, że ta impreza ją ominęła.
Oprócz rodeo Red Bluff było prawdopodobnie najbardziej znane
jako miejsce, gdzie para obłąkańców porwała siedemnastoletnią
dziewczynę i przetrzymywała ją w skrzyni pod łóżkiem przez ponad
siedem lat. Porwanie miało miejsce w maju 1977 roku i o ile Robin
pamiętała, od tego czasu nie wydarzyło się nic szczególnie godnego
uwagi.
– Wyglądasz do dupy – rzuciła Melanie, gdy wsiadały do jej
zaśmieconej papierkami po cukierkach dziesięcioletniej impali.
Robin pomyślała to samo o wyglądzie siostry, była jednak zbyt
dobrze wychowana, by to powiedzieć. Melanie miała pod
orzechowymi oczami duże worki, a jej nienaturalnie ciemne włosy
zwisały bezładnie na zaokrąglone plecy; włosy były ofiarą wielu lat
złego farbowania, plecy – wielu lat garbienia się.
– Za krótko spałam. Jak się czuje tata?
– Jeszcze oddycha.
– Kiedy umarła Tara?
– Jakąś godzinę temu.
– To straszne.
Melanie opuściła głowę i popatrzyła na Robin z ukosa, jednocześnie
uruchamiając silnik i zjeżdżając z krawężnika.
– Raczej nie należałaś do jej największych fanek.
– Nigdy nie życzyłam jej śmierci.
– Nie? Alec chyba życzył. Udało ci się go złapać?
Robin skinęła głową, przyglądając się nielicznym drzewom
rozrzuconym na ogromnej pustej przestrzeni pomiędzy centrum Red
Bluff a szpitalem na peryferiach miasta.
– Nie sądzę, by do nas dołączył.
– Specjalnie mnie to nie dziwi. – Melanie zerknęła na Robin kątem
oka. – Nie myślisz...
– Nie myślę... Czego? Że Alec miał z tym coś wspólnego? – Robin
słyszała w swoim głosie ton obronny, pozostałość z dzieciństwa. Ona
i Alec zawsze byli przeciw światu, a „światem” była wówczas Melanie.
– Ty to powiedziałaś – zauważyła Melanie. – Nie ja.
– Ty tylko pomyślałaś.
– Nie mów, że nie przyszło ci to głowy.
– Alec kochał Tarę – powiedziała Robin. Nie chciała przyznać, że
istnieje możliwość, iż siostra może mieć rację.
– I nienawidził naszego ojca.
– To nie wystarczy, żeby zrobić coś takiego!
– Jesteś zupełnie pewna?
– Tak. – Doprawdy? Czy jakąś cząstką umysłu nie zastanawiała się
nad tym?
Szpital miejski św. Elżbiety stał przy ulicy Sister Mary Columba,
około pięciu minut jazdy od centrum. Robin ukradkiem zerkała na
siostrę w oczekiwaniu, że Melanie zapyta ją, jak jej się żyje, o Blake’a,
o zdrowie, o cokolwiek.
– Czy wydarzyło się coś nowego? – odezwała się w końcu, ponieważ
Melanie konsekwentnie milczała.
– Na przykład co?
– Nie wiem. Może Tara powiedziała coś policji przed śmiercią?
– Nie, ani na chwilę nie odzyskała przytomności.
– A co z Cassidy?
– Nie wiadomo, co z nią będzie. Kula trafiła ją tuż pod sercem
i wyszła plecami; szeryf mówi o tym: „na przestrzał”. Jakimś cudem
ominęła płuca, ale Cassidy straciła mnóstwo krwi i jej stan wciąż jest
krytyczny. Lekarz powiedział, że mało brakowało.
– Czy jest przytomna?
– Tylko przez krótkie chwile. Próbowano z nią rozmawiać, ale jak
dotąd nie powiedziała ani słowa.
– A więc dalej nie wiadomo, kto to zrobił.
– Nie ma żadnych tropów – powiedziała Melanie, akcentując każde
słowo.
– Czy ona wie o matce?
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Melanie skręciła na zaskakująco
duży parking małego szpitala. – Niedługo się dowiemy. – Znalazła
miejsce naprzeciwko dwóch wozów policyjnych, zgasiła silnik
i otworzyła drzwi. Gorące powietrze buchnęło na Robin z taką siłą,
jakby ktoś trafił ją granatem w głowę. – Idziemy?
– Poczekaj – poprosiła Robin, czując w piersiach nieprzyjemne
mrowienie, oznakę niepokoju. Widocznie valium przestawało działać.
– Po co?
– Po prostu pomyślałam... Mogłybyśmy posiedzieć tu kilka minut?
– I co robić?
– Nie wiem. Może porozmawiać.
– O czymś konkretnym?
– Niekoniecznie. Chciałam się tylko zaaklimatyzować.
– Zaaklimatyzować? – powtórzyła Melanie, przeciągając każdą
sylabę. – Dobrze. Tata chyba może poczekać. Nigdzie się nie wybiera. –
Usadowiła się na fotelu, ale drzwi pozostawiła otwarte. A więc...
rozmawiaj.
Robin poczuła krople potu zbierające się na czole i nie wiedziała,
czy jest to reakcja na upał, czy na słowa siostry. Melanie ani trochę nie
złagodniała z latami.
– Co u ciebie?
– Dobrze.
– Nadal pracujesz?
– Tak.
– W Tillie’s? – Tillie’s, połączenie antykwariatu i sklepu
z upominkami, mieścił się w połowie Main Street. Melanie pracowała
tam z przerwami przez ostatnich dwadzieścia lat.
– Tak, w Tillie’s. Teraz będę musiała oczywiście wziąć trochę
wolnego.
– A co z firmą taty?
– W jakim sensie?
– Czy ktoś nią zarządza?
– Tymczasowo kieruje nią dyrektor finansowy.
Robin odczekała kilka sekund, licząc, że siostra dorzuci jeszcze
jakieś informacje, lecz tak się nie stało.
– Jak się miewa Landon?
– Świetnie – rzuciła szybko Melanie, wyraźnie zniecierpliwiona.
Robin zastanawiała się, czy zadać więcej pytań o siostrzeńca,
świadoma, że dla Melanie temat syna był zawsze drażliwy i wprawiał
ją w zdenerwowanie. Landon, efekt przygody na jedną noc
z kapitanem drużyny futbolowej w liceum, urodził się, gdy Melanie
miała siedemnaście lat, a kiedy miał trzy lata, zdiagnozowano u niego
autyzm. O ile Robin wiedziała, jego ojciec nigdy nie dał na niego ani
grosza. Wkrótce po ukończeniu szkoły przeprowadził się do Kolorado,
gdzie pracował jako trener osobisty, a potem kupił umiarkowanie
dochodową franczyzę na bar szybkiej obsługi. Tymczasem Melanie
musiała porzucić wszelką nadzieję na karierę modelki, o czym zawsze
marzyła, zostać w Red Bluff i zająć się chłopcem.
Landon radził sobie stosunkowo dobrze, miewał jednak gwałtowne
zmiany nastrojów i był zwykle milczącym, niekomunikatywnym
więźniem swojego umysłu. Mimo że Robin mieszkała z nim przez lata
pod jednym dachem, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz
ostatni powiedział do niej więcej niż dwa słowa lub spojrzał jej
w oczy.
Oczywiście fakt posiadania syna chorego na autyzm tylko wzmagał
złość Melanie. Na świat w ogóle. Na Robin w szczególności.
– Landon musi być teraz bardzo wysoki.
– Metr osiemdziesiąt siedem.
– Jak on sobie radzi?
– Radzi sobie świetnie. Po co te wszystkie pytania o mojego syna?
On nie ma nic wspólnego z tym, co się stało.
– Oczywiście, że nie. Nie chciałam sugerować...
– Powiem ci to samo, co powiedziałam policji: tamtej nocy Landon
był ze mną w domu. Całą noc. To, że ma autyzm, nie znaczy, że jest
skłonny do przemocy. Od wielu lat nie miał żadnych wybuchów.
Z pewnością nie jest zdolny do czegoś takiego. Nigdy nikogo by nie
skrzywdził, a tym bardziej swego dziadka. Albo Cassidy. Na miłość
boską, on kocha tę dziewczynkę.
– Melanie, proszę. Byłam po prostu ciekawa, jak on się ma. Jest
moim siostrzeńcem.
– No to chyba będziesz musiała mu o tym przypomnieć.
Robin odpięła pas bezpieczeństwa.
– W porządku. Wysiądźmy. – Można powiedzieć, że jestem
wystarczająco zaaklimatyzowana. Wysiadła z samochodu, ramiona jej
opadły od przytłaczającego upału podnoszącego się z ziemi niemal
widocznymi falami. A może czuła się przybita przykrymi jak zawsze
słowami siostry.
– Tata leży we wschodnim skrzydle – powiedziała Melanie,
maszerując obok Robin przez parking, do głównego wejścia
rozłożystego, parterowego białego budynku.
Gdy tylko Robin weszła do holu, uderzył ją intensywny zapach
choroby, środków dezynfekcyjnych i kwiatów. Zapach cierpienia,
pomyślała. Natychmiast znów miała siedem lat i trzymając matkę za
rękę, kurczowo ściskając swój rozbity nos, szła za doktorem krętym
korytarzem. W następnej sekundzie, dwadzieścia lat starsza, stała
obok Melanie przy łóżku umierającej matki. Twarz kobiety była
bardziej szara niż koce, pod którymi leżała. Przypomniała sobie, jak
chciała wziąć Melanie za rękę, a siostra ją odepchnęła. „Miło z twojej
strony, że wróciłaś na wielki finał”, powiedziała. Czy powie to samo,
jeśli ich ojciec również umrze?
– Wszystko wygląda tak samo – stwierdziła Robin. Przechodziły
obok recepcji i zerknęła przelotnie na labirynt znajomych korytarzy.
Mijały właśnie tabliczkę przypominającą gościom o zakazie używania
telefonów komórkowych, gdy zadzwoniła jej komórka. Robin szybko
wyjęła telefon z torebki i przyłożyła do ucha.
– Co się dzieje, do diabła? – rozległ się donośny i pełen pretensji głos
Blake’a. – Dzwoniłem do ciebie w nocy co najmniej dziesięć razy. Rano
też dzwoniłem – ciągnął, nie dając Robin dojść do słowa. – Zostawiłem
pół tuzina wiadomości. Dlaczego wyłączyłaś telefon? Dlaczego nie
oddzwoniłaś?
Robin gapiła się na swoją komórkę i próbowała zrozumieć, co on
mówi.
– Przepraszam. Nie sprawdziłam wiadomości. Wzięłam valium
i wciąż jestem trochę oszołomiona.
– Valium? Kto ci dał valium?
– To długa historia. Możemy porozmawiać później?
– Nie wiem. Możemy?
– Oczywiście.
– Co się dzieje, Robin?
W telefonie rozległy się jakieś trzaski.
– Mój ojciec... On został postrzelony.
Nadal trzaski, jeszcze głośniejsze.
– Co? Nie słyszę cię. Coś przerywa. Mówiłaś coś o swoim ojcu?
– Mówiłam, że...
– Halo? Halo, Robin, jesteś tam?
Robin szła za siostrą, która skręciła w korytarz prowadzący do
wschodniego skrzydła.
– Blake, słyszysz mnie teraz?
– Tak, teraz jest lepiej.
– Nie wolno tu używać telefonów komórkowych.
– Co? Dlaczego?
– Tędy. – Melanie skierowała Robin w stronę kolejnego stanowiska
pielęgniarek, gdzie dwóch policjantów konferowało z łysym, mocno
zbudowanym mężczyzną w beżowym mundurze. – To jest szeryf
Prescott – powiedziała, witając go skinieniem głowy.
– O co chodzi z tym szeryfem? – dopytywał się Blake.
Robin szybko zrelacjonowała mu to, co wiedziała.
– Jesteśmy teraz w szpitalu – wyjaśniła.
– To już tutaj – oznajmiła Melanie, zatrzymując się przed
zamkniętymi drzwiami do sali sto dwadzieścia cztery.
– Cholera jasna. Dobrze się czujesz? – zapytał Blake.
– Nie wiem – odparła szczerze Robin.
– Musisz to wyłączyć – rozkazała Melanie.
– Posłuchaj, to nie jest odpowiednia pora. Mogę zadzwonić później?
– Mam spotkania przez cały dzień. Sam zadzwonię.
– W porządku.
– Nie wyłączysz telefonu?
– Nie wyłączę.
– Nie weźmiesz już valium?
– Nie mam więcej tabletek – zapewniła Robin drżącym głosem.
Blake zachichotał.
– Dobrze. Jesteś silna. Nie potrzebujesz tego.
Nie jestem silna, pomyślała Robin. Potrzebuję ciebie.
– Robin – wtrąciła się Melanie. – Idziesz?
– Muszę kończyć. – Robin rozłączyła się, zanim Blake zdążył się
pożegnać, i włożyła telefon do kieszeni.
– Gotowa? – Melanie otworzyła drzwi do sali, w której leżał ich
ojciec, i weszła do środka.
Robin wzięła głęboki oddech, a wypuszczając powietrze, poczuła
drżenie.
– Robin? – powtórzyła jej siostra.
Robin niechętnie zmusiła się do przekroczenia progu i zamknęła za
sobą drzwi.
Ojciec leżał na wąskim łóżku ustawionym na środku małej
prywatnej sali, z grubo obandażowaną głową ułożoną na dwóch
poduszkach. Z życiem łączyło go niezliczone mnóstwo przewodów
i rurek, monitor rejestrował każdy jego oddech i uderzenie serca.
O dziwo, wciąż wyglądał doskonale. A może wcale nie było to dziwne.
W wieku sześćdziesięciu dwóch lat nadal był w świetnej kondycji.
Regularnie ćwiczył i przechwalał się, że nie przechorował ani jednego
dnia w życiu. Był opalony, krótkie rękawy szpitalnej koszuli
ukazywały muskularne ramiona.
– Nie do wiary, jak on dobrze wygląda – wyjąkała Robin.
– Przystojny z niego drań, owszem.
Hura! Nareszcie w czymś się zgadzamy.
Robin podeszła do łóżka i przypatrywała się człowiekowi leżącemu
w wykrochmalonej białej pościeli. Kto ci to zrobił?, pytała w myślach,
przebiegając palcami po poręczy łóżka i walcząc z chęcią położenia
dłoni na ręce ojca.
– Płaczesz? – zapytała Melanie.
Robin otarła łzy. Prawdę mówiąc, była tak samo zdumiona, jak jej
siostra, że tak nagle się rozpłakała. Ojciec był łajdakiem. Nie ma na to
innego słowa. Chwileczkę... jest sporo innych słów: kutas, kanalia,
dupek. I jeszcze: palant, łobuz, sukinsyn. W gruncie rzeczy nie
brakowało słów, którymi mogłaby opisać swego ojca, a prawie żadne
z nich nie było pochlebne.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych za jej plecami drzwi, odwróciła
się i zobaczyła wchodzącego do sali szeryfa Prescotta. Był wysokim
mężczyzną, miał prawie dwa metry wzrostu, beczkowatą pierś
szczelnie wypełniającą opiętą koszulę khaki, na której dumnie
prezentowała się odznaka – siedmioramienna gwiazda z wizerunkiem
byka, napisem „Hrabstwo Tehama” nad głową zwierzęcia i słowem
„Szeryf” u dołu. Ciężki brzuch sterczał mu nad paskiem, a zbyt krótkie
spodnie odsłaniały podniszczone skórzane kowbojskie buty. Miał
małe, blisko osadzone oczy, potężne dłonie, a jego łysa głowa lśniła jak
po woskowaniu. W grubych palcach trzymał kowbojski kapelusz
o szerokim rondzie. Wymarzony szeryf każdego speca od castingu,
chcąc nie chcąc pomyślała Robin.
– Witam, szeryfie Prescott – przywitała się Melanie.
– Melanie – odwzajemnił się szeryf.
W ich głosach nie dało się wychwycić ani odrobiny serdeczności.
– To jest moja siostra Robin.
– Dzień dobry – powiedziała Robin.
Szeryf Prescott skinął głową.
– Czy moglibyśmy zamienić kilka słów? Gdy będzie pani miała
wolną chwilę...
– Oczywiście. – Mam same wolne chwile.
– Będę w holu. Proszę się nie śpieszyć. Kiedy tylko będzie pani
gotowa.
Robin odwróciła się i zerknęła na ojca. Dobrze ci tak, pomyślała,
walcząc z kolejnym przypływem niechcianych łez.
– Jestem gotowa – oznajmiła.
Rozdział czwarty
– Jak się pani trzyma? – zapytał szeryf, prowadząc Robin do małej
poczekalni na końcu holu, gdzie poprosił ją gestem, by usiadła.
– Wszystko w porządku. – Robin opadła na jedno z zielonych
winylowych krzeseł naprzeciwko okna, z którego roztaczał się widok
na góry. Szeryf zasiadł na drugim krześle i przysunął się z nim do
Robin tak blisko, że ich kolana niemal się stykały. Sposób, w jaki się do
niej pochylił, miał w sobie coś intymnego, a zarazem
onieśmielającego.
– Jak rozumiem, właśnie przyjechała pani z Los Angeles.
– Rzeczywiście. – Robin skinęła głową. – Co może pan...
– Samochodem? – przerwał jej.
– Nie. Wczoraj przyleciałam do Sacramento, a dziś rano wsiadłam
do autobusu do Red Bluff. Co...
– Przypuszczam, że Red Bluff nie jest już miejscem, do którego
łatwo się dostać – powiedział, przerywając jej ponownie; wyraźnie
dawał do zrozumienia, że to on prowadzi przesłuchanie. – Mówiono
mi, że jest pani terapeutką.
– Owszem. Co może mi pan powiedzieć o tym, co tu się stało? –
zapytała szybko, na jednym oddechu, aby nie dać mu sposobności do
przerwania jej po raz trzeci.
– Niestety, niewiele więcej niż to, co jak sądzę, powiedziała pani
siostra – odparł szeryf. – Mam natomiast nadzieję, że pani mogłaby
powiedzieć mnie kilka rzeczy.
– Na przykład jakich?
– Na przykład, czy jest ktoś, kto mógł pani zdaniem mieć motyw, by
zabić pani ojca lub Tarę.
Trudniej byłoby znaleźć kogoś, kto nie miał motywu, pomyślała
Robin.
– Nie widziałam żadnego z nich ani z nimi nie rozmawiałam od
ponad pięciu lat. Nie mam pojęcia, kto mógłby zrobić coś takiego –
przerwała nagle. – Chwileczkę. Myślałam, że to był napad rabunkowy.
– To jeden ze scenariuszy, które bierzemy pod uwagę – wyjaśnił
szeryf. – Ale dopóki mała Cassidy nie jest w stanie niczego nam
powiedzieć, musimy rozważać wszystkie możliwości.
– Jak ona się czuje?
– Trudno powiedzieć. Lekarze są ostrożnie optymistyczni, ale
mówią, że może minąć jakiś czas, zanim dojdzie do siebie.
– A więc pan jej nie powiedział...
– O śmierci matki? Nie, w tym momencie to raczej nie miałoby
sensu. Nie wiemy, ile, jeśli cokolwiek, widziała. Tymczasem
próbujemy zajmować się tą sprawą najlepiej, jak potrafimy, więc
wszystko, co pani nam powie o swoim ojcu i jego żonie, będzie
pomocne. Rozumiem, że pani i Tara byłyście przyjaciółkami.
Rozumiesz o wiele więcej, niż mówisz.
– Tak, to prawda.
– Najlepszymi przyjaciółkami, jak słyszałem.
– Od kiedy miałyśmy po dziesięć lat.
– Ale ostatnio już nie.
Robin westchnęła z irytacją.
– Trochę trudno pozostać przyjaciółką kogoś, kto porzuca twojego
brata, aby wyjść za mąż za twojego ojca, zwłaszcza tak niedługo po
pogrzebie twojej matki.
Kąciki ust szeryfa podniosły się w lekkim uśmiechu.
– Wyobrażam sobie.
– Czy to jest ważne?
– Proszę mi wybaczyć, ale muszę pytać – nie ustępował szeryf. –
Jaka była Tara?
Robin przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Prawdopodobnie nie jestem właściwą osobą, aby wypowiadać się
na ten temat, ponieważ ona najwyraźniej nie była kimś, za kogo ją
uważałam.
– A kim była?
– Po pierwsze, moją przyjaciółką.
Kolejny uśmieszek na ustach szeryfa.
– Co jeszcze?
Robin ponownie zamilkła, aby się zastanowić, kim była jej dawna
przyjaciółka, ale nic jej nie przychodziło do głowy. Jej umysł
przypominał czyste płótno malarskie, na którym farba, choćby wylała
jej całe litry, nie chciała się trzymać. W piersiach czuła znajome
mrowienie.
– Przykro mi, szeryfie, jestem zmęczona i bardziej niż trochę
przygnębiona. Mimo wszystko chyba nie jestem gotowa na tę
rozmowę.
– Rozumiem. – Szeryf skinął głową. – Możemy porozmawiać
później. – Było to stwierdzenie, nie prośba.
– Gdyby pan mógł po prostu powiedzieć mi, co się stało...
Szeryf Prescott wpatrywał się w swoje buty, czubek jego głowy lśnił,
odbijało się na nim jaskrawe światło fluorescencyjnych lamp
sufitowych.
– Przedwczoraj w nocy, o wpół do pierwszej, odebraliśmy telefon
na numer alarmowy – zaczął, podnosząc głowę, tak że jego oczy
znalazły się na jednym poziomie z oczami Robin. – Dzwoniła Cassidy,
krzyczała, że ktoś zastrzelił jej rodziców. A potem dyspozytor usłyszał
coś, co brzmiało jak strzał, i połączenie zostało przerwane. Policja
natychmiast pojechała do tego domu. Zastali otwarte drzwi frontowe,
pani ojciec i Tara leżeli na podłodze w salonie; ich ciała były
podziurawione kulami. Twarz Tary została właściwie odstrzelona.
O Boże. Piękna twarz Tary. Już jej nie ma. Robin zwalczyła
przemożną chęć zwymiotowania i skupiła wzrok na brwiach szeryfa,
próbując zdusić zbliżający się atak paniki. Brwi wydawały się teraz
ciemniejsze i bardziej krzaczaste niż wcześniej. Wyglądały jak dwie
gąsienice ułożone na czole.
– A Cassidy?
– Znaleziono ją na piętrze, w jej pokoju, leżała w poprzek łóżka.
Nieprzytomna. Ledwie oddychała. Przód jej bluzy od piżamy był
przesiąknięty krwią. W ręku wciąż trzymała telefon.
Jakim trzeba być potworem, żeby strzelać do dwunastoletniej
dziewczynki?, zapytała się w myślach Robin. A potem powiedziała na
głos:
– Coś jeszcze?
– Sejf w pokoju był otwarty i pusty, wyglądało więc, że ktokolwiek
to zrobił, czegoś szukał. Oczywiście nie wiemy, co było w sejfie.
Liczymy, że pani będzie mogła nam w tej sprawie pomóc. – Szeryf
przejechał dłonią po swojej gładkiej głowie. – A szuflady z komody
i ubrania leżały rozrzucone na podłodze garderoby przy sypialni
państwa domu.
To nic nie znaczy, Tara nie była maniakalną pedantką.
– Wydaje się też, że Tarze siłą zdjęto pierścionki; nie miała żadnego,
a na obu palcach serdecznych zostały siniaki.
Robin przypomniała sobie pierścionek ze wspaniałym
trzykaratowym brylantem i obrączkę wysadzaną brylantami, które jej
ojciec kupił Tarze, a ona bezwstydnie się z nimi obnosiła. Nie miała
też skrupułów co do noszenia kilku sztuk cennej biżuterii należących
kiedyś do matki Robin; ojciec podarował je nowej żonie, a mniej cenne
zostawił Robin i Melanie, aby się o nie kłóciły. Tylko że Robin nie
miała dość siły na kolejne konflikty, zgodziła się więc na wszystkie
żądania Melanie, a sama zadowoliła się skromnym pierścionkiem
z ametystem, który jej matka miała od młodości. Robin nosiła go na
szyi, na cienkim złotym łańcuszku. Teraz dotknęła pierścionka.
– Chcielibyśmy, aby pani i pani siostra sprawdziły z nami dom jutro
rano, jeśli to możliwe – powiedział szeryf i tym razem było to również
raczej polecenie niż prośba. – Zobaczymy, czy uda się wam ustalić, co
zginęło.
Robin skinęła głową, choć nie rozumiała, w jaki sposób mogłaby
pomóc. Nigdy nie widziała nowego domu ojca, nie mówiąc już
o wejściu do środka. Stał tuż obok starego domu, tego, w którym Robin
się wychowała i gdzie wciąż mieszkała Melanie z synem.
– Czy wiecie, ilu było napastników, jeśli był więcej niż jeden...
– Nie wiemy – rzucił szeryf, zanim zdążyła skończyć pytanie. – Nie
padał deszcz. Nigdy nie pada o tej porze roku, dlatego nie ma żadnych
odcisków stóp w błocie ani niczego w tym rodzaju. Nie tak jak
w telewizji. Nadal zdejmujemy odciski palców, jednak jest mało
prawdopodobne, że znajdziemy coś przydatnego. Dom jest całkiem
nowy. Przez cały czas jeszcze wchodzili i wychodzili robotnicy. Do
tego pani ojciec i Tara urządzili kilka dni wcześniej oblewanie domu. –
Szeryf pokręcił głową, jego małe oczka zwęziły się, przypominały
teraz szparki, a krzaczaste brwi zeszły się i utworzyły jedną prostą
linię. – Nie mówiąc już o tym, że właśnie mieliśmy rodeo, w mieście
było więc mnóstwo obcych.
– Czyli z tego, co pan mówi, wynika, że to mógł być każdy.
– Tyle tylko, że nie było śladów włamania.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że albo drzwi nie były zamknięte, albo pani ojciec lub
Tara je otworzyli.
– Nie mogę sobie wyobrazić, że zostawiliby otwarte drzwi frontowe.
– A może pani sobie wyobrazić, że po północy otwierają je komuś
obcemu?
Robin poczuła, że brakuje jej tchu, jakby niewidzialne palce ściskały
ją za gardło, z którego zaczął wydobywać się suchy kaszel.
– Gdyby zechciała się pani zastanowić – ciągnął Prescott, nie
zważając na stan Robin – kto mógłby mieć motyw...
– Mój ojciec nie robił specjalnej tajemnicy ze swej zamożności,
szeryfie. Z pańskich słów jasno wynika, że motywem był rabunek,
niezależnie od tego, czy mój ojciec znał napastnika, czy nie. A skoro
przez cały czas po domu kręcili się robotnicy, wydaje się logiczne, że
jeden z nich...
– Gdyby życie zawsze było logiczne – przerwał szeryf, tym razem ze
smutkiem kręcąc głową. – Chyba będziemy musieli poczekać, aż
Cassidy będzie w stanie coś nam powiedzieć.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Oczywiście. – Szeryf Prescott wstał.
Robin także wstała, a potem zachwiała się; narastająca panika
prawie popchnęła ją w ramiona szeryfa.
– Oj, nie tak szybko. Dobrze się pani czuje?
– Jestem po prostu niezdarą. Przepraszam.
– Nie ma za co przepraszać. Tędy. – Szeryf wziął Robin za łokieć,
jakby się obawiał, że znów się zachwieje, i poprowadził ją korytarzem
do sali na samym końcu, gdzie trzymał straż uzbrojony policjant.
– Czy to konieczne? – zapytała Robin.
– To zwykła ostrożność – wyjaśnił szeryf. – Dopóki się nie dowiemy,
co się wydarzyło. – Otworzył drzwi i stanął, by przepuścić Robin.
A ona wzięła głęboki oddech i wypuszczając powietrze, poczuła, że
wszystko wokół niej drży. Weszła do sali.
– O Boże – szepnęła, wolno podchodząc do łóżka i próbując ogarnąć
umysłem to, co widziały oczy.
Widziały przeszłość – małą dziewczynkę, tak bardzo podobną do
swojej matki, gdy była w tym samym wieku, że Robin do reszty
zabrakło tchu i musiała oprzeć się o mocną pierś szeryfa; broń
w kaburze wbijała jej się w plecy.
– Dobrze się pani czuje? – upewniał się szeryf. – Chce pani, żebym
poprosił pani siostrę?
Robin pokręciła głową. Boże, tylko nie to.
– Ona wydaje się taka bezradna, taka mała.
Cassidy rzeczywiście nie wyglądała na swoje dwanaście lat.
Zamknięte oczy, skóra koloru mleka, jasnobrązowe włosy w strąkach
opadające bezładnie na kościste ramiona, ledwie widoczny zarys
piersi pod bandażami obwiązującymi tułów. Bardziej larwa niż motyl,
pomyślała Robin, patrząc na słodką, gładką buzię dziecka. Twarz Tary.
Twarz, która została właściwie odstrzelona, jak powiedział szeryf.
Robin udało się nie rozpłakać.
– Może pani z nią porozmawiać, jeśli pani chce – zachęcił ją szeryf.
Robin wyczuła polecenie pod pozorem uprzejmej prośby.
– Co mam powiedzieć?
– Cokolwiek.
Robin wzięła Cassidy za rękę, dziecięce palce były zimne
i bezwładne w jej dłoni.
– Cześć kochanie – zaczęła. – Mam na imię Robin. Nie wiem, czy
mnie pamiętasz. Nie widziałam cię bardzo długo. Ale jestem
przyjaciółką twojej matki. – Nie było odpowiedzi. Robin zerknęła na
szeryfa Prescotta.
Proszę kontynuować, powiedziały jego oczy.
– Poznałyśmy się w piątej klasie. Ja byłam w klasie panny DeWitt,
a ona w klasie panny Browning i z jakiegoś powodu w połowie roku
przeniesiono mnie do klasy panny Browning. Nie pamiętam dlaczego.
Miałyśmy po dziesięć lat, a ja byłam bardzo nieśmiała. Nie miałam
wielu przyjaciół. Twoja matka była moim przeciwieństwem. Wszyscy
chcieli się z nią przyjaźnić. Mój ojciec mówił o niej: „prawdziwa mała
petarda”.
O Boże. Robin miała tak ściśniętą krtań, że przez chwilę nie mogła
wymówić słowa.
– W każdym razie z jakiegoś powodu – ciągnęła, z trudem
wydobywając słowa z gardła – twoja matka uznała, że mnie lubi,
wzięła mnie pod swoje skrzydła i dbała, aby wszyscy byli dla mnie
mili.
Wszyscy prócz Melanie, zawsze odpornej na wdzięk Tary.
Dziwne, że właśnie Melanie, jako jedyna, zaakceptowała
małżeństwo Tary z ich ojcem, pomyślała Robin, biorąc oddech. Że to
Melanie zrobiła się dla niej miła i mieszkała z nią pod jednym
dachem, dopóki dom obok nie został ukończony.
– W liceum byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami – opowiadała
Robin, przerywając swój wewnętrzny monolog. – Byłyśmy prawie
nierozłączne, twoja matka i ja, nawet po tym, jak wyszła za mąż za
twojego ojca. Byłam główną druhną na ich ślubie.
Robin stanął przez oczami obraz Tary, olśniewającej w sukni
ślubnej z second-handu – sama za nią zapłaciła – stojącej przed sędzią
pokoju obok ciemnowłosego, charyzmatycznego Dylana Campbella,
wzorcowego przykładu złego chłopca, w którym Tara się zakochała
i za którego wyszła zaraz po ukończeniu przez nich oboje liceum,
mimo dezaprobaty rodziców. A może właśnie dlatego.
Szybko stało się jasne, że rodzice Tary mieli powody do niepokoju.
Dylan okazał się jeszcze gorszym człowiekiem, niż ktokolwiek sobie
wyobrażał.
Zaczął znęcać się nad Tarą, gdy była w ciąży z Cassidy, i nie
przestał, dopóki w trzecim roku ich małżeństwa nie znalazł się
w więzieniu za kradzież z włamaniem. Tara wykorzystała sposobność
i złożyła pozew o rozwód. Miała wówczas zaledwie dwadzieścia jeden
lat.
Gdzie jest teraz Dylan? Czy szeryf Prescott wie o nim? Czy Dylan jest
gdzieś w więzieniu? Jest podejrzany? Zastrzelił swoją byłą żonę?
I próbował zamordować własne dziecko?
Robin odwróciła się do szeryfa, gotowa powiedzieć na głos to,
o czym przed chwilą myślała, zauważyła jednak Melanie stojącą
w drzwiach z wyrazem niepewności na twarzy. Kiedy ona weszła? Jak
długo tu stała?
– Nie przerywaj mi, proszę, tego małego wypadu w przeszłość –
powiedziała, czując coraz silniejsze ściskanie w gardle. Odwróciła się
do Cassidy, mocno chwyciła ją za rękę.
– Twoja matka była bardzo piękna. Była najpiękniejszą dziewczyną
w Red Bluff.
– Była to odpowiednie słowo – mruknęła Melanie pod nosem, ale
tak, żeby siostra ją usłyszała.
Cassidy szeroko otworzyła oczy.
– Melanie, na litość boską.
Duże, brązowe oczy dziecka wędrowały od Robin do Melanie, widać
w nich było coraz większy strach.
– Hej, dzieciaku – włączyła się Melanie. – Wiesz, kim jestem,
prawda? Jestem Melanie. A to jest Robin. Pewnie jej nie pamiętasz.
Byłaś jeszcze mała, gdy się wyprowadziła.
– Jak się dzisiaj czujesz? – zapytał szeryf Prescott, podchodząc do
łóżka z drugiej strony.
Oczy Cassidy wciąż wędrowały od jednej twarzy do drugiej, choć
nic nie wskazywało, że kogoś rozpoznała ani nawet, że rozumie, co się
do niej mówi.
– Cassidy, słyszysz mnie? – nie poddawał się szeryf. – Wiesz, gdzie
jesteś?
Dziewczynka wpatrywała się w niego bez słowa.
– Jesteś w szpitalu – ciągnął. – Zostałaś postrzelona. Pamiętasz to?
Żadnej reakcji.
– Możesz nam powiedzieć coś o tym, co się stało?
Dziewczynka przeniosła wzrok z szeryfa na Robin i Melanie.
– Cassidy – powtórzył szeryf – możesz nam powiedzieć, kto ci to
zrobił?
Oczy Cassidy zwróciły się ku górze, na sufit, a potem się zamknęły.
– Może powinniśmy już wyjść – zasugerowała Robin po dłuższej
chwili. W małym pomieszczeniu zrobiło się duszno, z trudem łapała
oddech.
– Jutro spróbujemy jeszcze raz – oznajmił szeryf.
Robin skinęła głową, choć powrót do szpitala był ostatnią rzeczą, na
którą miała ochotę. Wolałaby znajdować się wówczas w autobusie do
Sacramento i zaraz potem w samolocie do Los Angeles.
Tak się jednak nie stanie, dopóki szeryf nie otrzyma odpowiedzi na
swoje pytania. Robin zgodziła się już towarzyszyć mu rano do domu
ojca, prawdopodobnie będzie więc musiała zostać tu co najmniej kilka
dni. Może do tego czasu Cassidy będzie w stanie coś im powiedzieć.
Zakładając, że przeżyje.
Kto mógł zrobić coś tak okropnego?
Robin oglądała dostatecznie często telewizję, by wiedzieć, że jeśli
sprawca przestępstwa nie zostanie wykryty w ciągu pierwszych
czterdziestu ośmiu godzin, sprawa prawdopodobnie nigdy nie będzie
rozwiązana. Jak mogłaby wyjechać, nie wiedząc, kto popełnił tę
zbrodnię? Jak mogłaby opuścić Red Bluff, nie wiedząc, czy jej ojciec
przeżyje?
Jak mogłaby tu zostać?
Chwilę później sala zaczęła wirować, a podłoga spadać. Robin
próbowała trzymać mocno dłoń Cassidy, lecz palce jej się wyśliznęły.
Gdzieś z oddali usłyszała głos szeryfa.
– Czy możemy zawołać tu pielęgniarkę?
Ostatni głos, jaki słyszała przed utratą świadomości, należał do jej
siostry.
– Ona zawsze lubiła dramatyzować – powiedziała Melanie.
Rozdział piąty
– Coś takiego! Budzi się – powiedziała Melanie zza kierownicy
swego samochodu, gdy Robin otworzyła oczy, wyprostowała się na
fotelu pasażera i zaczęła się rozglądać na wszystkie strony. – Wyluzuj.
Straciłaś przytomność tylko na kilka minut.
Robin patrzyła przez szybę na nieliczne domy ludzi z klasy średniej
rozrzucone wśród mnóstwa niezabudowanych działek. Znak drogowy
pokazywał, że znajdują się na rogu Jackson Street i Luther Road.
Skręciły w lewo, na zachód, kierując się w stronę Paskenta Road.
– A nawiasem mówiąc, ile wzięłaś tych tabletek? – zapytała Melanie.
Najwyraźniej nie dość, pomyślała Robin. Przypomniała sobie
pierwszą osobę, którą zobaczyła, leżąc na podłodze w sali szpitalnej:
młodą lekarkę o krótkich, kręconych rudych włosach i wielkich
zielonych oczach. Lekarka zbadała jej ciśnienie, osłuchała,
zdiagnozowała silny stres i przepisała lorazepam. Od razu po wyjściu
ze szpitala Robin pobiegła do apteki obok wieży zegarowej – Melanie
czekała tymczasem w samochodzie – kupiła lekarstwo i już w aptece
połknęła dwie białe pastylki, choć nie miała wody do ich popicia.
Ostatnie, co zapamiętała, to chwila, gdy wsiadała do samochodu i nie
chcąc słyszeć okropnej piosenki Enyi wyjącej z radia, zamknęła oczy
i wyobraziła sobie, że pływa na plecach w oceanie.
– Co jest z tobą? – zapytała Melanie. – Nie brałaś dostatecznie dużo
prochów w Berkeley, żeby się uodpornić? Myślałam, że po to tam
pojechałaś.
W rzeczywistości Robin przestała w Berkeley zażywać narkotyki;
ataki paniki ustąpiły, gdy znalazła się w bezpiecznej odległości od Red
Bluff. Do tego czasu narkotyki stanowiły dla niej element
codzienności. Kilka sztachów pozwalało jej przetrwać dzień, środki
uspokajające wieczorem pomagały zasnąć.
Tara była jej głównym dostawcą.
Czy powinna o tym powiedzieć szeryfowi Prescottowi?
– Nie rozpoznałaś doktor Simpson, prawda? – przerwała jej
rozmyślania Melanie.
– A powinnam?
– Pomyśl. Rude włosy, zielone oczy, pełno piegów na nosie. Ona
oczywiście je maskuje całym tym makijażem.
– O mój Boże. – Robin z pewnym trudem przypomniała sobie
koleżankę z liceum, z klasy o rok niżej. – To była siostra Jimmy’ego
Kesslera, Arlene?
– Kilka lat temu wyszła za mąż za Freddy’ego Simpsona. Był
przewodniczącym samorządu uczniowskiego w roku, w którym
kończyłam szkołę. I klubu dyskusyjnego. Prawdziwy przemądrzalec.
Jego na pewno pamiętasz.
Robin pokręciła głową. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, by
zapomnieć o Red Bluff.
– Ona nazwała się teraz Arla.
– O rany. – Siostry roześmiały się zgodnie. – Powinna dać jakiś znak,
że nas poznaje.
– Prawdopodobnie uznała, że nie jest to najlepsza pora na
nadrabianie zaległości towarzyskich. A może była po prostu
zakłopotana.
– Dlaczego miałaby się czuć zakłopotana?
– Przypuszczam, że morderstwo wprawia niektórych ludzi
w zakłopotanie.
Samochód przejechał Paskenta Road i dalej mknął na zachód.
Morderstwo, powtórzyła Robin w myślach, obracając to słowo na
języku; przyjemne oszołomienie wywołane przez lorazepam zaczęło
się ulatniać. Tara nie umarła tak po prostu. Została zamordowana.
– Czy ktoś zawiadomił rodziców Tary?
– Wątpię.
– A może my powinnyśmy?
– Nie mam pojęcia, jak ich znaleźć. Ty wiesz?
Robin potrząsnęła głową, skupiając się na coraz bardziej jałowym
krajobrazie za szybą samochodu. Próbowała przypomnieć sobie
rodziców Tary, ale obraz, jaki zdołała przywołać, był niewyraźny,
zamazany. Tara nigdy nie była blisko ani z matką, ani z ojcem, a oni
prawie wyrzekli się córki po jej ślubie z Dylanem. Żyli w separacji od
roku, w którym urodziła się Cassidy, a wkrótce potem ojciec Tary
uciekł na Florydę ze swoją fryzjerką. Matka wstąpiła do jakiejś
wspólnoty religijnej i zniknęła w ostępach Oregonu co najmniej
dziesięć lat temu. Kto wie, czy oboje jeszcze żyją?
– Jesteśmy prawie w domu – oznajmiła Melanie niepotrzebnie,
skręcając w Walnut Street.
Robin czuła taką odrazę, że mimo lorazepamu musiała zwalczyć
instynktowną chęć otwarcia drzwi i wyskoczenia z samochodu. Nie
opuszczała jej myśl, że może powinna zatrzymać się w hotelu. Tylko
że wcześniej uznała, że ta wyprawa, choć nieplanowana
i niewykluczone, że nieprzyjemna, może stworzyć dobrą sposobność
do pogodzenia się z siostrą niezależnie od tego, co między nimi zaszło.
A Melanie była absolutnie przekonana, że jeśli Robin zatrzyma się
gdzie indziej niż w domu rodzinnym, w mieście pojawią się jeszcze
większe plotki i prawdopodobnie zacznie ją nękać prasa. Robin
w żadnym wypadku nie zamierzała zostawać tu na dłużej, a w ten
sposób będzie mogła przynajmniej utrzymać jakąś kontrolę nad
sytuacją.
Jechały na północ i Robin zauważała coraz większe odstępy między
domami. Po chwili skręciły w Larie Lane. Ukazał się olbrzymi dom
z drewna i szkła, otoczony żółtą taśmą, która znaczyła miejsce zbrodni
i zabraniała wstępu ciekawskim. Na długim podjeździe do garażu na
trzy samochody parkowały dwa radiowozy policyjne i biała
furgonetka.
– I oto jest – powiedziała Melanie, mocno zwalniając. – Jak to
mówią? Mój dom jest moją twierdzą?
– Ten z pewnością się wyróżnia.
– Moim zdaniem taka była intencja.
– Jest ogromny.
– Ponad siedemset czterdzieści metrów kwadratowych.
Czyli to prawdopodobnie największy dom w Red Bluff, pomyślała
Robin. Większość domów w tych okolicach miała rozmiary
stanowiące jedną czwartą tego olbrzyma i były warte, jak oszacowała,
ułamek kwoty, jaką kosztowała jego budowa. Dom stał na środku
działki liczącej blisko pół hektara i niemal zachęcał miejscowych do
wejścia i sprawdzenia, co jest w środku.
„Dostali za swoje, bo zbudowali ten cholerny największy dom
w mieście”. Robin zapamiętała słowa brata. Zastanawiała się, ale tylko
przez chwilę, kiedy Alec widział ten pałac.
– Zatrudnili jakąś modną dekoratorkę z San Francisco, tak że całe
wnętrze jest bardzo wytworne – powiedziała Melanie. – Wytworne
i nijakie, gdybyś mnie pytała. – Melanie przyśpieszyła. – Oczywiście
nikt mnie nie pytał. – Wkrótce potem skręciła na długi podjazd do
o wiele mniejszego domu obok. – Nie ma to jak w domu. – Zgasiła
silnik i już miała otworzyć drzwi, lecz zamiast tego odwróciła się do
Robin. – Jesteś gotowa czy potrzebujesz czasu, żeby się
zaaklimatyzować?
Robin patrzyła na piętrowy dom, w którym się wychowała,
próbując przywołać wspomnienie choćby jednej szczęśliwej chwili
przeżytej w tych ścianach. Z zaskoczeniem stwierdziła, że było ich
wiele, a większość związanych z matką. Nawet jednak te miłe
wspomnienia zaciemniał fakt, że w tamtych ostatnich tygodniach, gdy
Robin przyjechała z Berkeley, aby z nią być, mózg matki był tak
podziurawiony przez raka, że nie rozpoznawała własnej córki.
Wszystkie inne dobre wspomnienia wiązały się z Tarą. Robin
pamiętała, jak pewnego popołudnia przyprowadziła nową
przyjaciółkę do domu i przedstawiła ją rodzicom, którzy byli pod
wrażeniem żywiołowej osobowości gościa. Pamiętała, jak ona i Tara
dzieliły się młodzieńczymi marzeniami i nadziejami w pokoju Robin
na piętrze, a później, chcąc zamaskować zapach jointów, obficie
spryskiwały się perfumami matki. Pamiętała swoją dumę, gdy celne
riposty Tary odbierały Melanie mowę; swoje wzruszenie, gdy
trzymała w ramionach nowo narodzone dziecko przyjaciółki, która
przyszła z wizytą; ulgę, gdy Tara zwierzyła się, że odchodzi od Dylana;
radość, gdy pięć lat później przy stole w pokoju jadalnym Tara i Alec
ogłosili swoje zaręczyny, i własne naiwne przekonanie, że teraz
będzie miała prawdziwą siostrę. Ojciec powiedział wówczas jej bratu:
„Zastanów się, czy to nie za wiele dla ciebie. Ona jest prawdziwą małą
petardą”.
Ani Robin, ani Alec nie podejrzewali, że pewnego dnia ta mała
petarda wybuchnie im obojgu w twarz.
Tak wiele szczęśliwych wspomnień, pomyślała. Otworzyła drzwi
samochodu i wysiadła, patrząc, jak chmura pyłu unosi się do góry
w gęstym powietrzu niczym dym. Stanęła, by popatrzeć na stary dom,
którego białe oszalowanie pilnie potrzebowało nowej warstwy farby,
a ten mizerny stan był konsekwencją przedłużającej się budowy na
sąsiedniej parceli.
Ten dom wciąż jednak potrafił przyprawić ją o ciarki na plecach.
Cztery sypialnie – pięć, jeśli liczyć klitkę przy kuchni. Jej brat uznał ten
malutki pokoik za swój po tym, jak syn Melanie stał się zbyt duży, by
spać w jednym pokoju z matką, i wprowadził się do pokoju Aleca.
Robin miała jeszcze w uszach odgłos rytmicznych uderzeń bujanego
fotela o drewnianą podłogę; noc w noc Landon kompulsywnie kołysał
się na nim godzinami.
Teraz spojrzała na okno tego pokoju i wystraszyła się, bo patrzyła
na nią stamtąd jakaś zwalista postać.
– Boże, kto to jest?
Melanie, która wyjmowała walizkę Robin z bagażnika, nie
podniosła nawet wzroku.
– A jak myślisz? – odpowiedziała pytaniem.
– Czy to Landon?
– Nie, George Clooney. Oczywiście, że to Landon.
Robin pomachała ręką. Postać natychmiast zniknęła.
Poszła za Melanie do drzwi frontowych.
– Czy on rozumie, co się dzieje?
Chciała wziąć od siostry walizkę, lecz Melanie trzymała ją mocno
i nie pozwoliła wyrwać jej sobie z ręki.
– Rozumie. Fakt, że ktoś ma autyzm, nie robi z niego idioty.
– Powiedział ci coś o tej sprawie?
– A co miał powiedzieć?
Melanie postawiła walizkę siostry na skrawku betonu przy
drzwiach i zaczęła szukać w torebce klucza. Robin zerknęła na
radiowóz przy domu obok.
– Czy szeryf naprawdę uważa go za podejrzanego?
– A kto bardziej by się nadawał niż szalony chłopak z sąsiedztwa? –
Melanie znalazła klucz i ze złością wsunęła go w zamek. – Pomyśl
o zaszczytach, jeśli uda im się szybko to zakończyć. Pomyśl
o rozgłosie. Szeryf z małego miasta rozwiązuje zagadkę głośnej
zbrodni. Mogę sobie wyobrazić pierwszą stronę „People” i programy
telewizyjne bijące się ze sobą o wyłączność. Ten dupek Prescott
uwielbia być w centrum wszystkiego.
Szeryf Prescott nie wydał się Robin dupkiem, postanowiła jednak
zachować swoją opinię dla siebie. Weszła za Melanie do frontowego
holu starego domu.
Czuła się tak, jakby nigdy go nie opuściła.
Dzięki Bogu za lorazepam, pomyślała. Tylko dzięki niemu trzymała
się na nogach.
Melanie rzuciła klucze na stolik po lewej stronie drzwi i podeszła do
schodów usytuowanych pośrodku holu.
– Landonie! – zawołała. – Przyjdź przywitać się z dawno
niewidzianą ciocią. – Nikt się nie pojawił. – Landonie! – zawołała
jeszcze raz, również bez rezultatu. Odwróciła się do Robin. – A więc
jakie wrażenia?
– Wygląda tak samo – odparła Robin, nie patrząc na siostrę.
– Cóż, wprowadziłam tu pewne zmiany po wyprowadzce taty.
Oczywiście nie mogłam sobie pozwolić na zbyt wiele. Ale nie mam
powodu narzekać. Tata zostawił wszystkie stare meble.
Nie wspominając o tym, że pozwolił ci przez osiemnaście lat
mieszkać za darmo w domu, który przeznaczył dla ciebie i twojego
syna.
– Tata i Tara kupili po przeprowadzce nowe meble i tak dalej. Cóż,
naprawdę musieli to zrobić. Nic stąd się nie nadawało, a Tara chciała
urządzić wszystko według własnego gustu, jak mi mówiła.
Dostatecznie długo mieszkała wśród rzeczy w guście mamy. Nie mam
do niej pretensji. Ja sama mam już tego trochę dosyć. Chcesz czegoś do
picia?
– Może szklankę wody.
– Nie mam takiej wykwintnej butelkowanej wody, jaką zapewne
lubisz.
– Woda z kranu wystarczy.
– Wiesz, gdzie jest kuchnia. Nalej sobie. – Melanie odwróciła się
w stronę schodów. – Landonie, zejdź na dół, ale już!
Robin poszła powoli obok schodów z barwionego dębu i toalety dla
gości do kuchni na tyłach domu. Rzuciła tylko okiem na salon po lewej
stronie i jadalnię po prawej; nie chciała patrzeć i przypominać sobie
starych kątów. W kuchni ruszyła prosto do zlewu, ignorując widok na
tylne podwórze z okna nad zlewem, odkręciła kran z zimną wodą,
jednocześnie sięgnęła po szklankę do szafki po prawej stronie. Nalała
wody, wypiła, wypłukała i włożyła szklankę do zmywarki.
– Wiesz, że niedobrze jest najpierw płukać – powiedziała Melanie
gdzieś zza pleców Robin. – Szkło od tego mętnieje.
– Nie wiedziałam.
– Myślałam, że terapeuci powinni wiedzieć wszystko.
– A więc chyba nie jestem bardzo dobrą terapeutką.
Melanie wzruszyła ramionami, jakby zgadzała się z tą oceną.
– Gdzie jest Landon? – zapytała Robin. – Myślałam, że zszedł na dół.
– Najwidoczniej nie. Jesteś głodna?
– Nie bardzo.
– Zwykle jemy kolację koło szóstej. Czy to dla ciebie za wcześnie?
– Szósta jest w porządku.
– Nie będzie niczego wymyślnego. Najprawdopodobniej chili. Nie
jesteś wegetarianką, prawda?
– Nie. Chili brzmi świetnie.
– Cóż, nie będzie świetne. Ale Landon bardzo lubi chili, muszę więc
je zrobić. Chcesz pójść na górę, rozpakować się, rozgościć?
Rozgościć? Żartujesz sobie ze mnie? Nigdy w życiu nie czułam się
mniej pożądanym gościem.
– Jasne.
– To twój dawny pokój. A właściwie był to pokój Cassidy przed
przeprowadzką do nowego domu. Teraz jest znów twój. Wygląda na
to, że zatoczyłyśmy koło. – Melanie spojrzała na siostrę jakby
zaskoczona, że ona wciąż tu jest. – Chyba nie muszę ci pokazywać
drogi?
– Jakoś trafię.
– Nie krępuj się, utnij sobie drzemkę przed kolacją – rzuciła
Melanie, gdy Robin wychodziła z kuchni.
– Dzięki, prawdopodobnie tak zrobię.
– Dobrze. Potrzebujesz tego. Wyglądasz strasznie.
Rozdział szósty
Robin usnęła w chwili, gdy przyłożyła głowę do poduszki.
Niemal natychmiast zaczęły się sny.
W pierwszym szła Main Street, szukając Tillie’s. Miała spotkać się
tam z matką i była już spóźniona. Ale Tillie’s nie było tam, gdzie
zawsze. Robin pobiegła ulicą, przechodziła z jednej strony na drugą,
w końcu wpadła do drogerii i zapytała farmaceutę za ladą, gdzie
przeniesiono ten popularny sklep.
– Weź te – powiedział farmaceuta. – Znajdziesz to miejsce.
Nagle Robin stała przed wielką szybą wystawową, za którą było
mnóstwo srebrnych ramek do zdjęć i quasi-antyków. Nazwa „Tillie’s”
była wymalowana w poprzek szyby złotymi zawijasami. Robin weszła
do środka.
– Jeśli szukasz mamy – zawołała Melanie zza staroświeckiej kasy
sklepowej – to nie masz szczęścia. Właśnie wyszła.
– Dokąd poszła?
– Jest w śpiączce – odparła Melanie. – Teraz wyjdź. Nie widzisz, że
jestem zajęta? Mam klientkę.
Klientka się odwróciła.
To była Tara.
Nie miała twarzy.
Robin zajęczała przez sen i przewróciła się na bok, obraz się
rozpłynął, a jego miejsce zajęła inna scena.
Robin siedziała w swoim gabinecie, zadzwonił telefon. To była
Adeline Sullivan. Dzwoniła, by powiedzieć, że nie przyjdzie na
następną sesję. Zastrzeliła męża.
– Zdradzał mnie – wyjaśniła.
– Wszyscy mężczyźni zdradzają.
– Co mam powiedzieć policji? Oni liczą na to, że się przyznam.
– Powiedz im, że cierpisz na autyzm – doradziła Robin. – To, że
masz autyzm, nie znaczy, że jesteś zabójczynią.
Drugi sen gładko przeszedł w trzeci.
Robin przymierzała suknię ślubną w dużym domu towarowym.
– Podoba mi się ta – powiedziała Tara, zdejmując z wieszaka
jaskrawożółtą suknię i podając ją Robin. Kilka minut później Robin
wyszła z kabiny w przymierzalni.
– Co o tym myślisz? – zapytała.
Tara zgięła się wpół ze śmiechu. I zamieniła się w Melanie, która
oznajmiła:
– Wyglądasz jak ogromny banan.
– Pokażę pani inną suknię – zaproponowała sprzedawczyni
o rudych włosach i dużych zielonych oczach.
– Doktor Simpson? – zapytała Robin.
– Mów mi Arla.
– Nie wiedziałam, że tu pracujesz.
– Myślałam, że terapeuci wiedzą wszystko.
– A więc nie jestem bardzo dobrą terapeutką.
– Tak słyszałam. Tak czy inaczej, muszę iść. Twój ojciec czeka.
– Na co ?
– Czeka na śmierć – wyjaśniła Arla i rozpłynęła się w nicości.
Dom towarowy zniknął, a jego miejsce zajął szpital. Robin pognała
przez sterylny korytarz, zaglądając do kolejnych sal, lecz wszystkie
były puste. Wreszcie w ostatniej sali zobaczyła Cassidy.
Gdy Robin weszła do sali, dziewczynka usiadła, przód jej piżamy
ociekał świeżą krwią.
– Włamali się i strzelali do mnie – poskarżyła się, wskazując na
drugie łóżko stojące kilka metrów dalej.
Robin podeszła do łóżka, ściągnęła prześcieradło i odkryła Blake’a
i jego ładną sekretarkę, nagich, splecionych ramionami.
– Co ty tu robisz? – zażądała odpowiedzi od narzeczonego.
– To samo, co robiłem od lat – rzucił Blake. – Nie ma w tym nic
dziwnego.
Robin usłyszała zdławiony krzyk wydobywający się z jej gardła.
– Robin. – Głos Melanie dochodził gdzieś znad jej głowy.
Poczuła dłoń na swoim ramieniu.
– Robin – powtórzyła Melanie, potrząsając nią; jej głos wdzierał się
w sen. – Obudź się.
– Co?
– Masz koszmary.
Robin otworzyła oczy i zobaczyła pochylającą się nad nią siostrę
z pistoletem w dłoni. – Co ty robisz?
– Przepraszam – powiedziała Melanie, przykładając pistolet do
czoła Robin. – Muszę to zrobić.
Pociągnęła za spust.
Robin krzyknęła i gwałtownie usiadła na łóżku.
– Jasna cholera – szepnęła, wycierając pot z czoła, zupełnie już
rozbudzona. – Co to, u diabła, było?
I wtedy go zobaczyła. Mignął jej przed oczami tylko przelotnie –
wysoki młody mężczyzna o szerokich ramionach, wąskich biodrach
i długich włosach opadających na oczy.
– Landon?
Jak długo on tu stał?
Sekundę później już go nie było.
– Landon! – zawołała, zerwała się z łóżka i pobiegła do drzwi.
Wyjrzała na korytarz, ale nikogo tam nie zobaczyła. Drzwi do pokoju
Landona były zamknięte. Czy on tu w ogóle był? Czy też jej się
przyśnił?
Wróciła do pokoju i do łóżka. Spojrzała na zegarek. Dochodziła
piąta, co znaczyło, że spała ponad godzinę. Czy on obserwował ją
przez cały ten czas? Czy w ogóle tu był?
Sięgnęła po torebkę leżącą na podłodze koło podwójnego łóżka
i nawet nie patrząc, wyciągnęła notesik i ołówek. Chciała zapisać sen,
zanim go zapomni; często doradzała to swoim klientom. Nie uważała
się za specjalistkę w dziedzinie interpretacji snów, choć czytała dużo
książek na ten temat i ukończyła różne kursy. Potrafiła oczywiście
dostrzec różnicę między snami, które odzwierciedlają marzenia,
a tymi, które są wyrazem niepokoju, ale nie wiedziała, jakie jest
znaczenie poszczególnych symboli.
– Nie ma w tym nic dziwnego – mruczała, powtarzając słowa
Blake’a i zapisując je, lecz reszta snu już uleciała i rozprysnęła się
w powietrzu niczym bańki mydlane. Gdy skończyła zapisywać to
krótkie zdanie, jedynym obrazem, jaki pamiętała, był widok Blake’a
i jego asystentki leżących nago, w objęciach.
– Tara nie żyje – powiedziała na głos. – Twój ojciec jest w śpiączce.
Cassidy nadal w krytycznym stanie. A ty się martwisz, że twój
narzeczony cię zdradza. Spójrz na wszystko z właściwej perspektywy!
Opadła na poduszkę, rzuciła notes i ołówek na podłogę i zaczęła się
wpatrywać w wentylator łagodnie wirujący nad jej głową.
Budziła się w niej jednak coraz większa ciekawość, rozejrzała się
więc po pokoju w poszukiwaniu zmian. Na łóżku zamiast zwykłej
białej pościeli i niebieskiego koca pyszniła się teraz pościel w kwiaty
i falbaniasta różowa narzuta; na podłodze, gołej w jej czasach, leżał
różowy dywan; beżowe dawniej ściany miały kolor kości słoniowej.
Duże plakaty Eagles i Grateful Dead zastąpiono jeszcze większymi
plakatami Beyoncé i Taylor Swift. Jedyną rzeczą, która pozostała taka
sama, było stare biurko Robin. Stało przy oknie, jego środek zajmował
mały telewizor, a wokół leżało mnóstwo rozrzuconych plastikowych
kul ze śniegiem; Cassidy najwyraźniej wyrosła z gromadzenia tego
typu rzeczy i nie chciała zabierać kolekcji do nowego, wspanialszego
domu obok.
– Też mi dom – powiedziała Robin, podchodząc do okna. Oparta
o biurko patrzyła na rozległą połać ozdobnej trawy wokół okazałej
budowli. – Bardziej jak hotel. – Podniosła jedną z kul, odwróciła ją
i przypatrywała się białym drobinkom wirującym wokół
miniaturowych zwierzątek uwięzionych wewnątrz tego podwodnego
zoo. – Powinnam była zatrzymać się w hotelu – szepnęła do maleńkiej
żyrafy stojącej obok płetwala błękitnego. Zastanawiała się
niespiesznie, czy hotel Tremont nadal uchodzi za najlepszy w Red
Bluff.
Nagle znalazła się w eleganckim lobby hotelowym. Stała tam na
środku wraz z Tarą; obie miały po szesnaście lat i wracając ze
szkolnych tańców, wpadły do hotelu, by skorzystać z toalety.
Chichotały na wspomnienie Lenny’ego Fishera, który obściskiwał się
z Marie Reynolds na oczach dyrektora szkoły, zastanawiały się także,
gdzie Sheila Bernard kupiła sukienkę, skoro było oczywiste, że nie
pochodziła ona z żadnego sklepu w Red Bluff. I wtedy go zobaczyły.
Śmiech ustał w jednej chwili, uwiązł im w gardłach jak stęchły
popcorn.
Tym, kogo zobaczyły, był wysoki, przystojny mężczyzna, który
kroczył dumnie w stronę recepcji, obejmując ramieniem brunetkę
o apetycznie zaokrąglonych kształtach, mniej więcej o połowę od
niego młodszą.
– O mój Boże! – Tara chwyciła Robin za ramię i wciągnęła ją za
najbliższy filar.
Nie miało to specjalnego znaczenia.
Ojca Robin wyraźnie nie obchodziło, kto go może zobaczyć.
– Kto z nim jest? – zapytała Tara.
– Ma na imię Kleo. Pracuje w jego biurze – odparła Robin, czując, że
zbiera jej się na płacz.
– Może to tylko tak wygląda. Może przyszli tu na spotkanie
służbowe czy coś w tym rodzaju.
Patrzyły, jak ręka mężczyzny zsuwa się po plecach kobiety na jej
pośladek.
– Miał wyjechać z miasta w sprawach firmy. Powiedział mojej
matce, że wróci dopiero jutro.
Tara objęła przyjaciółkę w pasie, mocno ją przytuliła.
– Bardzo przepraszam.
– Dlaczego? Przecież to nie twoja wina.
– To ja cię tu przyciągnęłam. To ja nie mogłam poczekać
z siusianiem do powrotu do domu.
– Prawdopodobnie sama bym się o tym dowiedziała prędzej czy
później – zapewniła Robin. – Spójrz tylko na niego. Nawet nie próbuje
się ukrywać.
Obserwowały, jak jej ojciec podpisuje się w księdze gości i idzie do
windy na tyłach lobby; obejmował teraz młodą kobietę za ramiona
gestem właściciela, jego palce wędrowały w stronę rowka między
mocno odkrytymi piersiami.
– Nie pokazuj się – ostrzegła Tara. – Czekaj, co ty robisz?
A Robin zastąpiła ojcu drogę, stanęła z nim oko w oko.
Czy próbowała go zawstydzić, ze łzami w oczach dać mu do
zrozumienia, że wie, co on zamierza zrobić, i skłonić do przeprosin?
Czy oczekiwała, że ojciec padnie na kolana i będzie ją płaczliwie
błagał o przebaczenie? A może miała nadzieję, że ojciec pozbędzie się
tej młodej kobiety i obieca, że już nigdy nie zbłądzi?
– Nie mów matce. – Usłyszała zamiast tego. – To by złamało jej
serce. A teraz wracaj do domu. Nie widziałaś mnie.
Tak więc zdrada ojca obciążyła także jej sumienie.
Nie mówiąc matce, racjonalizując, że to złamałoby jej serce, Robin
stała się współwinna, była bierną uczestniczką zdrad, które
nieuchronnie miały nastąpić. Nigdy więcej nie przyłapała ojca,
słyszała jednak pogłoski i wiedziała, że uparcie krążące wokół niego
plotki są prawdziwe. Ojciec nadal „pracował do późna” w biurze; jego
podróże biznesowe stały się częstsze i trwały dłużej.
Jak jej matka mogła nie wiedzieć?
Jak mogła nie widzieć, co dzieje się pod jej nosem?
„Idź do domu. Nie widziałaś mnie”.
Nikt nie widział.
Ale wszyscy wiedzieli.
– Mój ojciec też zdradza matkę – zwierzyła jej się Tara jakiś czas
później.
– Skąd wiesz?
– Matka mi powiedziała.
– Powiedziała ci? Co ci powiedziała?
– Że oni wszyscy to robią.
– A jej to nie przeszkadza?
– Chyba nie. Ma swoją Biblię.
– Czy Biblia nie mówi, że cudzołożnicy powinni zostać
ukamienowani? – zapytała Robin.
– Myślę, że gdybyśmy tak robili, niewielu żywych by zostało.
Roześmiały się, choć nie był to radosny śmiech.
Wkrótce po ślubie Tary Robin zapytała przyjaciółkę:
– A co ty byś zrobiła, gdybyś odkryła, że Dylan cię zdradza?
– Prawdopodobnie obcięłabym mu jaja.
– Pytam poważnie.
– Jestem poważna.
– Naprawdę poważnie.
– Sądzę, że zrewanżowałabym mu się tym samym. Wiesz, jak Kuba
Bogu...
– Mogłabyś to zrobić?
Tara zaciągnęła się głęboko jointem, którego wspólnie paliły,
i podała go przyjaciółce.
– Mogę robić wszystko, co chcę.
I tak właśnie robiła, pomyślała Robin.
A teraz nie żyje.
Robin pamiętała, co powiedziała kiedyś Tarze:
– Nie mogłabym nigdy zostać z mężczyzną, który mnie zdradza.
– A więc prawdopodobnie nie powinnaś zawracać sobie głowy
małżeństwem – brzmiała natychmiastowa odpowiedź Tary.
Czy to dlatego ona i Blake nigdy nie doszli do etapu planowania
ślubu? Czyżby mimo wszelkich wysiłków, by nie związać się
z mężczyzną nawet w najmniejszym stopniu podobnym do jej ojca,
wybrała właśnie kogoś takiego? Podejrzewała w duchu, że tak się
stało.
Patrzyła na dom, który jej ojciec wybudował tuż obok. Jego
twierdza, pomyślała.
Jego grobowiec.
– Robin! – zawołała jej siostra z dołu. – Landonie! Kolacja gotowa!
Robin spojrzała na zegarek i zaskoczona stwierdziła, że jest szósta.
Jak długo tu stałam? Odwróciła się od okna.
– Już schodzę!
Poszła korytarzem do łazienki.
– Rzeczywiście wyglądam okropnie – powiedziała do swojego
odbicia w lustrze nad umywalką. Zaczęła szarpać się z włosami,
próbując zmusić swoje kędziory do posłuszeństwa i nadać im pozory
porządku, poddała się jednak, umyła ręce, spryskała twarz ciepłą
wodą i dopiero wówczas znów zajęła się fryzurą. – O wiele lepiej –
mruknęła bez przekonania, wychodząc z łazienki.
Drzwi do pokoju Landona były zamknięte, Robin podeszła do nich
cicho. Ze środka dochodził odgłos rytmicznego postukiwania fotela.
– Landonie – powiedziała i delikatnie zapukała. Stukot ustał. –
Kolacja gotowa.
Czekała na jakiś rodzaj podziękowania, ale panowała zupełna cisza.
– Robin! Landonie! – zawołała Melanie. – Kolacja na stole!
Robin postała jeszcze kilka sekund pod drzwiami Landona i dopiero
w chwili, gdy znów dało się słyszeć stukanie, zrezygnowała i zeszła na
dół.
Rozdział siódmy
Gdy Robin weszła do kuchni, Melanie już jadła.
– Przepraszam za spóźnienie. – Usiadła przy drewnianym
kwadratowym stole naprzeciwko siostry.
– To jest miejsce Landona – powiedziała Melanie.
Robin natychmiast przesiadła się na inne krzesło, tak że ona
i siostra siedziały teraz przy sąsiednich bokach stołu. W zasięgu ręki,
pomyślała, przypominając sobie, jak w dzieciństwie Melanie
wyciągała rękę, by dźgnąć ją widelcem. Instynktownie położyła ręce
na kolanach.
– Coś nie tak? – zapytała Melanie.
– Wszystko dobrze. – Robin spojrzała na stojącą na środku stołu
dużą miskę chili. – Pachnie wspaniale.
– Nałóż sobie. Nie bawimy się tu w ceremonie.
Robin nałożyła na talerz małą porcję potrawy.
– Tylko tyle? Nic dziwnego, że wyglądasz jak skóra i kości.
– Pewnie wezmę dokładkę.
Melanie wzruszyła ramionami.
– W pojemniku jest chleb, jeśli masz ochotę. Nie zawracałam sobie
głowy sałatką. Landon nigdy nie je sałatek, więc przestałam je robić.
– Nie przejmuj się.
– Kto mówi, że się przejmuję? Boże, nienawidzę tego wyrażenia.
Robin poczuła potężne ściskanie w żołądku. Podniosła do ust
widelec z chili, modląc się, by się nie zakrztusić.
– To jest naprawdę dobre – powiedziała, gdy udało jej się przełknąć
jedną porcję i przymierzała się do następnej.
– Wydajesz się zaskoczona.
– Nie. Nie byłam... – Odpuść sobie. – Melanie, czy myślisz, że
mogłybyśmy... – Przerwała. Czy to ma sens?
– Czy myślę, że mogłybyśmy... Co mogłybyśmy? Nie chcesz znów
rozmawiać, prawda?
Robin odłożyła widelec.
– Po prostu miałam nadzieję, że mogłybyśmy...
– Co? Na litość boską, Robin, wyrzuć to z siebie.
– ...być dla siebie trochę milsze – dokończyła Robin. – Chodzi mi
o to, że tak długo się nie widziałyśmy. Może byśmy mogły skończyć
z tymi wszystkimi docinkami i złośliwymi uwagami.
– Nie zauważyłam, żebyś jakieś robiła.
– Nie robiłam.
Melanie ze zrozumieniem pokiwała głową.
– A więc wcale nie chodzi o nas. Chodzi o mnie i o to, co źle
zrobiłam.
– Nie zrobiłaś niczego złego. Proszę tylko, żebyś trochę wyluzowała.
– Tara nie żyje; nasz ojciec prawdopodobnie nie przeżyje nocy;
Cassidy tylko cudem może wyjść z tego cało; szeryf myśli, że Landon
jest winny, a ja kłamię, by go chronić. I ty chcesz, żebym
„wyluzowała”.
– Nie to miałam na myśli.
– Ale to powiedziałaś. Czego ty właściwie chcesz, Robin? Chcesz,
żebym opowiedziała kilka kawałów?
Byłoby fajnie.
– Po prostu chcę, żebyśmy były dla siebie uprzejme.
– Ja nie jestem uprzejma? – zdziwiła się Melanie. – Odebrałam cię
z dworca autobusowego. Robiłam za szofera przez całe popołudnie,
zawiozłam cię do szpitala i czekałam przed apteką, gdzie zaopatrzyłaś
się w pigułki szczęścia. Przygotowałam ci kolację. W czym rzecz?
Czyżby chili nie było dostatecznie eleganckie dla wyrafinowanej
terapeutki z Los Angeles?
Robin odłożyła widelec z większym impetem, niż zamierzała. Nie
odgryzaj się, przykazała sobie, lecz było już za późno.
– O tym właśnie mówię. Nie powiedziałam nic o chili z wyjątkiem
tego, że jest wyborne. Lubię chili. Nie o to chodzi.
– A o co, jeśli wolno spytać?
– O to, że nie jestem jakąś wyrafinowaną terapeutką z Los Angeles.
– Nie jesteś terapeutką? Nie mieszkasz w Los Angeles?
– Owszem, mieszkam w Los Angeles. Owszem, jestem terapeutką.
Ale określenie „wyrafinowana”...
– Nie lubisz tego słowa?
– W takim kontekście nie.
– A więc chodzi o kontekst?
Robin kręciło się w głowie. Zaczynał dławić ją niepokój.
– Ja tylko mówię...
– Ależ proszę. Co chcesz powiedzieć?
– Że nie jestem wrogiem.
– A ja jestem?
– Nie. Prosiłam jedynie o to, żebyś...
– Wyluzowała?
– Była życzliwa.
– Aha – przytaknęła Melanie. – A więc jestem nie tylko nieuprzejma,
ale i nieżyczliwa.
Robin opuściła głowę.
– Zapomnij o tym. Przepraszam, że cokolwiek mówiłam.
– Przeprosiny przyjęte – powiedziała Melanie z uśmiechem. –
Właśnie wyluzowałam – dodała, a oczy też jej się śmiały.
Robin nic nie mogła poradzić na to, że również się uśmiechnęła.
– Miałaś jakieś wieści ze szpitala? – zapytała, nakładając na talerz
kolejną porcję chili.
– Ani słowa.
– To chyba dobrze. – Robin wstała od stołu, podeszła do zlewu
i nalała sobie szklankę wody; jej serce galopowało mimo „pigułek
szczęścia” wciąż obecnych we krwi. – Napijesz się? – zapytała siostrę.
– Nie, dziękuję. Ale możesz nalać szklankę Landonowi.
– Czy on zejdzie na dół?
– Jeśli będzie chciał zjeść. Nie noszę mu jedzenia do pokoju, to nie
hotel.
Robin wróciła do stołu, postawiła szklankę wody obok pustego
talerza siostrzeńca.
– Rozmawiałaś z nim po powrocie do domu?
– Nie. Dlaczego pytasz?
– Zastanawiam się, jak on przyjął moją obecność tutaj.
– Nie wiem. Musisz go sama zapytać.
– Pukałam do niego. Ale nie odpowiedział.
– Cóż, jestem pewna, że w końcu na siebie wpadniecie.
– Czy on się z kimś spotyka? – zapytała Robin.
– Chodzi ci o to, czy ma dziewczynę?
– Nie.
– Rozumiem. Masz na myśli kogoś takiego jak ty?
– Raczej kogoś, kto specjalizuje się w autyzmie.
– Nie mamy wielu specjalistów w Red Bluff, pamiętasz? Przez
chwilę chodziliśmy do pewnego lekarza – mówiła Melanie,
zadziwiając Robin swoją otwartością. – Ale Landon niezbyt go lubił,
więc przestaliśmy.
– Czy on bierze leki?
– Lekarz czy Landon? – spytała Melanie. – Przepraszam – wycofała
się. – Próbowałam zażartować. – Przesunęła po stole szklankę syna
i upiła łyk wody, a potem palcem wskazującym odsunęła naczynie na
miejsce. – Ten lekarz coś przepisał. Nie pamiętam nazwy. Landon
czasami to bierze, a czasami nie. Mówi, że to go otumania. Tak czy
inaczej, niewiele mogę zrobić. On jest trochę za duży, żebym mogła go
zmusić.
Robin wiedziała, że okres dorastania to bardzo trudny, pełen
silnych stresów czas dla dzieciaków cierpiących na autyzm. Stają się
boleśnie świadome tego, że różnią się od pozostałych nastolatków.
Zranione uczucia i problemy w relacjach z innymi prowadzą
w konsekwencji do depresji i narastającego niepokoju. A jeśli istniało
cokolwiek, na czym Robin się znała, był to niepokój.
– Czy on jeszcze chodzi do szkoły?
– Nie, rzucił szkołę kilka lat temu.
– Czy ma przyjaciół?
– Właściwie nie. Jest taki jeden dzieciak, ale...
Zadzwonił dzwonek u drzwi.
– Spodziewasz się kogoś?
– Nie. – Melanie wstała od stołu.
Robin ruszyła za siostrą do frontowych drzwi. Obserwowała, jak
Melanie bacznie przygląda się komuś przez wizjer, a potem cofa się
o krok.
– O wilku mowa... – rzuciła, otwierając drzwi szczupłemu młodemu
człowiekowi o czarnych włosach i bladej cerze, które podkreślały
intensywny błękit jego oczu. Chłopak miał na sobie czarne dżinsy
i zwykły czarny T-shirt, a Robin oceniła jego wiek na osiemnaście,
może dziewiętnaście lat.
– Pani Davis. – Gość przywitał się z Melanie.
– Panna – poprawiła go tonem wskazującym, że robi to nie pierwszy
raz. – Jak się masz, Kenny?
– Nie za dobrze – brzmiała odpowiedź. – Słyszałem o Cassidy. Mogę
wejść?
Melanie cofnęła się, by umożliwić mu przejście.
– Czy ona dobrze się czuje?
Na widok Robin młody człowiek gwałtownie się zatrzymał. Melanie
podążyła za jego spojrzeniem
– To jest moja siostra Robin.
– Dobry wieczór. – Chłopak zdobył się na słaby uśmiech.
– To jest Kenny Stapleton – przedstawiła go Melanie. – Prawdę
mówiąc, akurat rozmawiałyśmy o tobie.
– Tak?
– Moja siostra pytała, czy Landon ma przyjaciół. Ty chyba nim
jesteś, tak mi się wydaje. Choć ostatnio się tu nie pokazywałeś, co?
– Bardzo przepraszam. Byłem ciągle zajęty. Jak się czuje Cassidy?
Czy ona wyzdrowieje?
– Nie wiemy. Nadal jest w stanie krytycznym. Słyszałeś o jej matce?
Kenny spuścił wzrok, patrzył na swoje czarne buty.
– Nie mogę w to uwierzyć. Kto to zrobił?
– Nie wiem.
– Ludzie mówią, że to był napad rabunkowy czy coś w tym rodzaju.
– Owszem, tak mówią – zgodziła się Melanie.
– A pan Davis?
– Nie jest z nim dobrze.
– Ale jeszcze żyje. To już coś, prawda?
– Może.
– On jest bardzo twardy. Wyliże się. Cassidy też. Zobaczycie.
– Zobaczymy.
– Jak się czuje Landon?
– Cóż, sam wiesz – powiedziała Melanie. – Trudno mieć w tej kwestii
pewność.
– Mogę się z nim zobaczyć?
– Oczywiście. – Melanie ruszyła w stronę schodów. – Landonie!
Przyszedł Kenny!
Nie było odpowiedzi.
– Równie dobrze możesz pójść na górę.
– Świetnie. – Kenny był już w połowie schodów, ale zatrzymał się
i odwrócił w stronę Robin. – Miło było panią poznać.
– Ciebie też. – Robin patrzyła, jak chłopak znika na górze schodów;
słyszała otwierające się i zamykające drzwi do pokoju Landona. –
Kenny wydaje się miłym chłopcem.
Melanie wzruszyła ramionami.
– To ładnie z jego strony, że wpadł.
– Chyba tak. – Melanie skierowała się do kuchni. – Co powiesz na
lody? Myślę, że są jakieś w zamrażalniku.
– Lody brzmią wspaniale – zapewniła Robin.
– To nic wymyślnego. Zwykłe staromodne waniliowe.
– Waniliowe to moje ulubione.
– Naprawdę? Moje też. No tak, przecież jesteśmy siostrami. –
Melanie nałożyła lody do dwóch małych miseczek i wyrzuciła puste
pudełko do kubła na śmieci pod zlewem.
Siostry usiadły na swoich miejscach przy stole, przez kilka minut
słychać było tylko skrobanie łyżeczek po ściankach miseczek z lodami.
– Myślisz, że Kenny ma rację? Że tata i Cassidy jakoś się wyliżą? –
zapytała w końcu Robin.
– Cassidy jest młoda i pewnie ma szansę – odparła jej siostra. – Ale
do taty strzelano wiele razy z bliskiej odległości, dostał kulę w głowę.
Uczciwie mówiąc, nie wiem, jakim cudem on jeszcze żyje.
– Mogę cię o coś zapytać?
– A mogę cię powstrzymać?
Robin uśmiechnęła się mimo woli.
– Czy on się zmienił?
– Co masz na myśli?
– Po ślubie z Tarą. Zmienił się?
– Pytasz, czy ją zdradzał?
– Nie, chodzi mi o to, czy ogólnie się zmienił. Poczekaj. Zdradzał?
Robił to?
– Kto wie. Może? Krążyło wiele plotek...
– Jakich plotek?
– Wiesz jakich.
– Że ją zdradza?
– Nie ma żadnych dowodów, jeśli to masz na myśli.
– A Tara wiedziała o tych plotkach?
– Nie mam pojęcia. Nie zwierzała mi się.
– Ale mieszkałyście w tym samym domu, jakoś się dogadywałyście...
– Każda pilnowała własnego nosa – oznajmiła Melanie stanowczo.
Robin znów poczuła w piersi ukłucie niepokoju.
– Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Tara tolerowała zdrady naszego
taty.
– Z tego, co wiem, ona nie była takim zupełnym niewiniątkiem
w tych sprawach. – Melanie wstała, zebrała ze stołu naczynia
i wstawiła je do zmywarki.
– Co ty mówisz? Tara też go zdradzała?
Jak Kuba Bogu...
Melanie wzruszyła ramionami.
– Czy szeryf Prescott wie o tym?
– Trudno sobie wyobrazić, że nie wie.
– Jasna cholera – powiedziała Robin.
Melanie z trzaskiem zamknęła zmywarkę.
– Nic dodać, nic ująć.
Rozdział ósmy
Robin włożyła właśnie koszulę nocną, gdy zadzwonił telefon.
– Blake?
– Alec – odparł jej brat.
– Gdzie jesteś?
– W swoim mieszkaniu. A ty?
– W czymś, co można by nazwać piekłem.
– Czyli jesteś w domu. Gratulacje. Jesteś lepszym człowiekiem niż ja,
Gunga Din[2].
– Przyjedziesz?
– Zwariowałaś?
– Tara nie żyje.
Milczenie.
– Alec? Jesteś tam?
– Tara nie żyje – powtórzył pozbawionym wyrazu głosem.
– Umarła dziś rano, nie odzyskawszy przytomności.
Znowu cisza, tym razem dłuższa.
– A więc nie rozmawiała z policją. Nie wiedzą, kto...
Robin usłyszała rozpacz w jego głosie. Usłyszała też głos Melanie,
szepczącej jej do ucha: „Rozpacz czy ulgę?”.
– Tak mi przykro, Alec – powiedziała, wyrzucając z głowy
wyimaginowany głos siostry. Wiedziała, że brat wciąż żywił uczucie
do byłej narzeczonej, nawet po tak długim czasie i pomimo
wszystkiego, co się stało. On nigdy by... Nigdy nie mógłby...
Robin opowiedziała mu, co się wydarzyło od jej przyjazdu do Red
Bluff, nie wspomniała jednak o plotkach na temat ich ojca i Tary,
ponieważ nie była pewna reakcji brata.
– Rozumiem, że tata wciąż się trzyma?
– To twarda sztuka.
– A więc Tara nie żyje, a on przeżył. Wcale mnie to nie dziwi.
– Przyjedź tu, Alec – nalegała Robin. – Miałabym jakieś wsparcie.
– Gdzie jest Blake? Czy to nie jego obowiązek?
Robin też się nad tym zastanawiała.
– Jest bardzo zajęty w tych dniach. Nie może po prostu rzucić
wszystkiego, gdy tylko...
– Gdy tylko rodzina jego narzeczonej została zamordowana?
– Bardzo jesteś miły.
– Muszę kończyć.
– Powinieneś przyjechać do domu.
– Porozmawiamy wkrótce – powiedział Alec i się rozłączył.
Robin rzuciła telefon na łóżko, mając przed oczami przystojną
twarz brata. Alec miał szare oczy po matce i mocno zarysowane
szczęki po ojcu, jasnobrązowe włosy po obojgu rodzicach, oraz już
całkowicie własne sardoniczne poczucie humoru. Ileż to razy jego
cierpkie uwagi przyprawiały Robin i Tarę o łzy ze śmiechu. Robin
pamiętała reakcję przyjaciółki na jeden z zabawnych, spontanicznych
wtrętów Aleca.
– O Boże – zapiszczała Tara. – Chyba zsikałam się w majtki.
– Jak ona mogła to zrobić? – zapytał Alec po ucieczce Tary z ich
ojcem. – Dostatecznie złe jest samo to, że zostawiła mnie dla człowieka
dwa razy od niej starszego. Mojego ojca, ni mniej, ni więcej – oznajmił,
ze smutkiem kręcąc głową. – Ale jak mogła kobieta, która uwielbia się
śmiać, wyjść za mąż za mężczyznę kompletnie pozbawionego
poczucia humoru? Cholera, ten facet nie poznałby się na ironii, nawet
gdyby ugryzła go w tyłek. Wiesz, jaki on jest, prawda? – przerwał na
chwilę, po czym dorzucił morderczą konkluzję. – On jest pod tym
względem niedorozwinięty.
Robin wciąż chichotała na wspomnienie tych słów.
Alec miał rację. Greg Davis zupełnie nie miał poczucia humoru.
Niezmordowana pogoń za sukcesem i wszechmocnym dolarem nie
pozostawiała mu wiele czasu ani przestrzeni na cokolwiek innego.
Owszem, potrafił być czarujący. Wiedział, co należy powiedzieć.
Potrafił nawet rzucić zupełnie dobry żart. Ale za jego łatwym
śmiechem i uwodzicielskimi manierami kryła się pustka. Nie miały
one większego znaczenia. Greg Davis nauczył się, że pieniądze
działają cuda, zapełniają próżnię i rekompensują wszelkie niedostatki.
Wydawało się też, że Tara kocha pieniądze jeszcze bardziej niż
śmiech.
– Ona tego pożałuje – oznajmił Alec, bezskutecznie próbując
powstrzymać potok słów. – Karma, moja droga. Co się odwlecze, to nie
uciecze. Prędzej czy później ona za to zapłaci. Oboje zapłacą.
Oczywiście jej młodszy brat zbytnio wówczas dramatyzował.
Słusznie czuł się zraniony i rozgniewany.
– Byłoby łatwiej, gdyby umarła.
Ale to było prawie sześć lat temu, tłumaczyła sobie teraz Robin. On
nie miał na myśli... Niemożliwe, żeby... A poza tym w czasie
strzelaniny był setki kilometrów stąd...
Wzięła głęboki oddech zdecydowana nie pozwolić
nieuzasadnionym podejrzeniom zmarnować jej resztę wieczoru
i nocy. Nie zamierzała dopuścić, by takie szalone domysły pozbawiły
ją snu. Musiała wypocząć przed jutrzejszym dniem, który zapowiadał
się na niezwykle trudny. Ale gdzie jest Blake, zastanawiała się,
przenosząc niepokój z Aleca na narzeczonego. Dlaczego nie
zadzwonił? Niech to szlag. Gdzie ty jesteś? Jesteś sam? Z kim jesteś?
Podniosła torebkę z podłogi i wyjęła buteleczkę lorazepamu. Policzyła
tabletki – zostało tylko osiem – i wytrząsnęła dwie na dłoń.
Gdy podnosiła rękę do ust, zadzwonił jej telefon. Wyświetlił się
numer Blake’a.
Nareszcie.
– Cześć – powiedziała, zaciskając dłoń, jakby chciała ukryć tabletki
przed wzrokiem narzeczonego, ponieważ wiedziała, że Blake nie
pochwalał ich zażywania.
– Jak się masz?
– W porządku. Zaraz idę do łóżka.
– Jest wpół do ósmej.
Robin wyobraziła sobie jego brwi ściągnięte nad patrycjuszowskim
nosem. Wyraz niepokoju na twarzy. Trochę dziwne, ale w takich
sytuacjach wydawał się jeszcze przystojniejszy niż zwykle.
– Nie brałaś więcej valium, prawda?
– Nie – odparła i w zasadzie nie było to kłamstwem. – Jestem po
prostu zmęczona tym wszystkim. Najwidoczniej morderstwo źle na
nas wpływa.
– Bardzo mi przykro. Jak się ma twój tata?
– Bez zmian.
– Czy oni mają jakieś pojęcie, kto to zrobił?
Robin pokręciła głową.
– Robin? Jesteś tam?
– Przepraszam. Nie, nie wiedzą, kto to zrobił. Biorą pod uwagę
napad rabunkowy, ale...
– Ale?
– Nie wiedzą.
Nie miała siły opowiadać mu o rozmowie z Melanie. Czy te plotki
były prawdziwe? Czy jej ojciec zdradzał Tarę? A ona zdradzała jej
ojca? I czy w końcu robi to jakąś różnicę? Czy oni wciąż by żyli, gdyby
plotki okazały się nieuzasadnione? Miała ochotę zapytać Blake’a, czy
on ją zdradza, ale zamiast tego zagadnęła:
– A co u ciebie?
– U mnie? Wszystko dobrze. Jak twoja siostra?
– Trudno powiedzieć. W jednej chwili się wydaje, że wszystko u niej
w porządku, a w następnej już nie za bardzo.
– A jej syn? Przepraszam, zapomniałem, jak ma na imię.
– Landon.
– Ach tak. Dostał imię po tym aktorze...
– Michaelu Landonie. – Robin pamiętała dawno zmarłego
gwiazdora z Bonanzy, popularnego serialu westernowego, który
Melanie zawsze oglądała w powtórkach w telewizji. Kto nazywa syna
na cześć aktora oglądanego tylko w powtórkach? – Landon jest bardzo
zamknięty w sobie. Jeszcze z nim nie rozmawiałam.
Ale za to go słyszę, pomyślała, zerkając na ścianę między jej
pokojem a pokojem Landona. Chłopak wrócił do nieustannego
stukania o podłogę, gdy tylko jego przyjaciel Kenny wyszedł.
– Musi być dziwnie znaleźć się tu znów po latach.
– I jest.
– Jaką macie pogodę?
– Upał. – Coś takiego. Będziemy teraz rozmawiać o pogodzie?
– Wiesz, kiedy mniej więcej wrócisz do domu?
– Prawdopodobnie zostanę przynajmniej kilka dni. Szeryf chce,
żebyśmy poszły z nim jutro do nowego domu ojca, aby sprawdzić, co
zginęło. – Dlaczego pytasz? Boisz się, że zostaniesz zaskoczony? Czy
ktoś jest z tobą?
– Jak się z tym czujesz?
– To miało być moje pytanie – zachichotała Robin. – Zapomniałeś, że
jestem terapeutką?
Niezbyt dobrą.
– To nie będzie łatwe – powiedział Blake.
– Oczywiście. Ale czy cokolwiek związanego z moją rodziną było
łatwe?
– Chcesz, żebym do ciebie przyjechał?
Proszę, powiedz nie, pomyślała Robin.
– Niekoniecznie. – Oddała mu w ten sposób przysługę. – Jesteś
przecież zajęty.
– Mogę wziąć kilka dni wolnego.
– U mnie wszystko dobrze. Naprawdę.
– Wydajesz się w dobrym nastroju.
– Tak? – Wygląda na to, że słyszymy to, co chcemy usłyszeć.
– Tak. Zmęczona, lecz nie przybita.
– Jestem zmęczona.
– Chyba powinienem już kończyć, musisz się wyspać.
– Owszem. To prawdopodobnie dobry pomysł. – Choć jeśli chodzi
o ciebie, lepszym pomysłem byłoby rzucić wszystko i przytargać swój
tyłek tutaj. A jeszcze lepszym byłoby przestać pytać, czego ja chcę,
a zastanowić się, czego potrzebuję.
– Dobrze – zgodził się Blake.
– Dobrze.
– Zadzwonisz do mnie, gdy tylko czegoś się dowiesz?
– Zadzwonię.
– Kocham cię – powiedział tak cicho, że Robin nie była pewna, czy
w ogóle coś mówił. Kolejny przypadek tego, że słyszy się to, co się chce
usłyszeć?
– Też cię kocham – szepnęła.
Znowu rzuciła telefon na łóżko, położyła na języku dwie pigułki,
które trzymała w dłoni, i połknęła obie naraz. Jedna z nich utknęła jej
w gardle; Robin próbowała ją wyciągnąć, ale tylko pogorszyła sprawę.
Otworzyła drzwi, wyszła do holu, przemknęła do łazienki, a tam
pochyliła się nad umywalką, aby napić się zimnej wody prosto
z kranu. Strużki wody spłynęły jej po policzku i szyi i zniknęły pod
koszulą nocną.
Umyła twarz i zęby, potem przez kilka minut próbowała poprawić
włosy, lecz w końcu zrozumiała, że nic z tego nie wyjdzie, i wyszła
z łazienki. Słyszała głosy z telewizora w pokoju siostry na końcu holu.
Po wyprowadzce ojca i Tary Melanie od razu zajęła sypialnię
małżeńską, wygodną, bo z łazienką. Robin nie wiedziała, kiedy
dokładnie to nastąpiło, szeryf Prescott wspominał jednak o niedawnej
parapetówce i o tym, że robotnicy wciąż wtedy wchodzili do domu
i z niego wychodzili. Zapewne więc było to w zeszłym miesiącu,
domyśliła się Robin, wracając do swojego pokoju.
Stał przy jej łóżku, plecami do drzwi. Wysoki, bosy, pod rękawami
kraciastej koszuli wyrzuconej na wierzch niebieskich workowatych
dżinsów widoczne były napięte bicepsy. Gęste brązowe włosy opadały
mu na ramiona. Kołysał się całym ciałem w przód i w tył, jakby się
modlił.
– Landon?
Chłopak odwrócił się, ciemne oczy przewędrowały z twarzy Robin
na jej piersi. Robin zakryła je rękami, świadoma, że przez cienką białą
bawełnianą koszulę prześwitują jej sutki.
– Miło cię w końcu widzieć – przywitała się, zastanawiając się
jednocześnie, co on robi w jej pokoju. – Brakowało nam ciebie przy
kolacji.
Landon milczał, wzrok miał teraz wbity w podłogę.
– Jadłeś coś? Dużo zostało, jeśli miałbyś ochotę. To jest naprawdę
smaczne. Twoja matka robi wyborne chili.
Znów bez odpowiedzi.
– Powiedziała, że to jedno z twoich ulubionych dań. I że nie lubisz
sałatek. Ja nie lubię brokułów. – Naprawdę? Od kiedy nie lubisz
brokułów? Dlaczego to powiedziałaś? – Trudno uwierzyć, jak
wyrosłeś. Ostatnim razem, gdy cię widziałam, byłeś jeszcze małym
chłopcem. Nawet nie nastolatkiem. A teraz, patrzcie, jesteś mężczyzną.
– Wysokim milczącym mężczyzną o naprężonych muskułach, który
przyszedł do mojego pokoju Bóg wie po co. – Wpadłeś, żeby się
przywitać?
Landon przestępował z nogi na nogę, unikając kontaktu
wzrokowego.
– Usiądziesz? – nie poddawała się Robin. – Moglibyśmy
porozmawiać, lepiej się poznać.
Zaczął się cofać i zatrzymał się dopiero, gdy jego nogi dotknęły
łóżka.
Robin usłyszała za sobą kroki.
– Co tu się dzieje? – zapytała Melanie. – Landonie, co ty robisz
w pokoju Robin?
Chłopak przemknął obok ciotki i matki bez słowa, nawet nie
patrząc na nie.
– Wszystko w porządku – zawołała Robin. – Możesz zostać.
Chwilę potem drzwi do sypialni Landona zamknęły się z hukiem.
– On nie robił niczego...
– Czy mogłabyś, z łaski swojej, powstrzymać się od przyjmowania
mojego nastoletniego syna w koszuli nocnej? – przerwała siostrze
Melanie. – Wiesz, że wszystko przez nią prześwituje.
– Nie zapraszałam go. Wyszłam do łazienki, a gdy wróciłam, on tu
był.
– Mniejsza z tym. Po prostu wolałabym, żebyś była nieco
dyskretniejsza i nie paradowała po korytarzu półnaga.
– Nie jestem półnaga.
– Widzę twoje włosy łonowe – zauważyła zjadliwie Melanie.
Robin zerknęła na swoje krocze, zaczerwieniona, jakby siostra
uderzyła ją w twarz. Słyszała odgłos kroków idącej korytarzem
Melanie i nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia
zamykanych drzwi do sypialni małżeńskiej. Dopiero wówczas
wśliznęła się do łóżka i naciągnęła na głowę kapę w różowe kwiaty,
aby nie dopuścić do siebie niepożądanych duchów.
2 Ostatni wers wiersza Rudyarda Kiplinga pod tytułem Gunga Din, w krajach anglosaskich
często przywoływany w odpowiedzi na czyjeś samochwalstwo.
Rozdział dziewiąty
– Jesteś gotowa? – zapytała Melanie, stając w drzwiach. Właśnie
minęła dziewiąta rano.
Robin przełknęła ostatni łyk kawy, wzięła głęboki wdech, potem
wstała od kuchennego stołu i wypuściła powietrze z płuc. Wytarła
spocone dłonie o przód dżinsów i podeszła do zlewu.
– Nie rób tego – odezwała się Melanie, gdy Robin zabierała się do
umycia swego kubka. – Zmywarka.
– Przepraszam, zapomniałam.
– Chodźmy już – zarządziła. – Nie możemy pozwolić, by szeryf
czekał.
Robin wstawiła kubek do zmywarki, niepokój wbijał niewidzialne
gwoździe w podeszwy jej sandałków, zupełnie ją unieruchamiając.
– Naprawdę jestem ci potrzebna? Przecież ja nigdy nie byłam w tym
domu. Nie będę wiedziała, co zniknęło.
– Chcesz, żebym poszła sama?
Tak.
– Nie.
Tak.
– Nie jestem po prostu pewna, czy się przydam.
– Posłuchaj, wiem, że to nie będzie łatwe – powiedziała Melanie –
ale im szybciej przez to przejdziemy, tym szybciej będziemy
z powrotem.
Może tego właśnie się boję.
– Chyba powinnaś wziąć pigułkę. Nie chcę, żebyś znowu nam
zemdlała.
– Już wzięłam jedną. – W rzeczywistości dwie. Niestety, jeszcze nie
zaczęły działać.
– A więc chodźmy – popędzała Melanie i Robin w końcu się
poddała.
Jedna stopa przed drugą. Jeden krok na raz.
– Próbuję zrozumieć, dlaczego jesteś taka zdenerwowana – mówiła
Melanie. – To byli ludzie, z którymi nie rozmawiałaś ponad pięć lat.
Ludzie, których się wyrzekłaś. Nie widać, żebym ja się załamała,
prawda? A to ja byłam tu każdego cholernego dnia...
– Na litość boską, przecież idę.
– Dobrze. Mogłabyś iść trochę szybciej. Landonie! – krzyknęła
w stronę schodów, gdy szły przez hol do drzwi frontowych. –
Wychodzimy teraz. Będziemy z powrotem za mniej więcej godzinę.
Nie odbieraj telefonów, nie wpuszczaj nikogo. Słyszysz mnie?
– Czy on cię słyszał? – zaciekawiła się Robin, gdy jej siostra
otworzyła drzwi, nie czekając na odpowiedź.
– On słyszy wszystko.
Wyszły na jaskrawe słońce. Melanie szła szybko mimo
doskwierającego już upału, Robin próbowała dotrzymać jej kroku.
Zerknęła przez ramię na dom i zobaczyła Landona patrzącego z okna
swego pokoju. Zatrzymała się raptownie.
– Co znowu? – zapytała Melanie.
– Powiedziałaś, że on słyszy wszystko. – Robin zauważyła, że
Landon zniknął za zasłonką. – Czy słyszał coś tamtej nocy?
– Na przykład co?
– Na przykład strzały. Do taty i Tary strzelano wiele razy. Czy
Landon słyszał strzały? – Robin wypuściła powietrze z głębi płuc,
czując jak uderza ono niczym cegła w rozgrzane powietrze na
zewnątrz. – A ty coś słyszałaś?
– To się stało po północy, a ja mam mocny sen.
Melanie włożyła ręce do kieszeni dżinsowej spódnicy i ruszyła
szybkim krokiem.
– Ale może Landon nie spał. – Robin znów musiała się starać, by nie
pozostać w tyle. – Ten dom stoi naprawdę blisko. Może twój syn coś
usłyszał i podszedł do okna. On ciągle tam wystaje. Może coś widział.
Może zauważył osobę, która...
– Nie widział.
– Skąd wiesz? Pytałaś go?
– Szeryf Prescott pytał. Landon niczego nie słyszał i niczego nie
widział. Skończyłaś z pytaniami? Nie mam ochoty tego roztrząsać
przy wszystkich.
– Nie chciałam...
– Po prostu daj już spokój, dobrze?
Robin czuła, jak strużka potu spływa jej między piersiami. Szła za
Melanie w milczeniu, gdy przemierzały rozległą połać suchej trawy
otaczającą tę miniaturę królewskiej rezydencji. Na długim podjeździe
parkowały już dwa radiowozy, tak blisko siebie, że niemal się stykały,
jakby chciały zostawić więcej miejsca dla kolejnych samochodów, dla
większej liczby ciekawskich. Szeryf stał przy drzwiach frontowych,
kowbojski kapelusz o szerokim rondzie chronił jego łysą głowę przed
słońcem.
– Witam panie – powiedział, uchylając kapelusza.
– Dzień dobry, szeryfie – przywitała się Melanie.
– Dzień dobry – wymamrotała Robin tak cicho, że ledwie
dosłyszalnie.
– Zaaklimatyzowała się już pani? – zapytał ją szeryf.
Robin zdobyła się na słaby uśmiech, ponieważ lorazepam zaczął
działać. Dzięki ci, Boże.
– Zaaklimatyzowałam – przytaknęła, prostując się powoli. – Czy to
kamera? – Wskazała ruchem głowy urządzenie nad drzwiami
frontowymi. Z pewnością jeśli były tu kamery, zostały nagrania...
– Niestety żadna z kamer nie została jeszcze podłączona – wyjaśnił
szeryf. – Elektrycy mieli w tym tygodniu skończyć instalowanie
systemu bezpieczeństwa, jak się domyślam, najnowocześniejszego.
Gdyby zdążyli... – Zdanie zawisło niedokończone w przestrzeni
między nimi dwojgiem.
– Czy możemy po prostu to zrobić? – wtrąciła się Melanie.
– Oczywiście. Ale czy pani dobrze się czuje? – zwrócił się szeryf do
Robin.
– Ona czuje się doskonale – odparła za Robin jej siostra.
– Po prostu chciałem, by panie się przygotowały. Tam jest mnóstwo
krwi.
O Boże.
– W porządku – zapewniła Robin.
– Doskonale. – Szeryf otworzył drzwi frontowe. – Panie pierwsze. –
Cofnął się, by przepuścić siostry. – To jest mój zastępca Wilson –
przedstawił im młodego funkcjonariusza w mundurze, czekającego
w okrągłym holu, którego posadzka wyłożona była mozaiką z białych
i czarnych płytek. Klimatyzacja działała.
Robin przywitała się z zastępcą skinieniem głowy, ale w tym
pomieszczeniu o wysokości siedmiu i pół metra jej uwagę
przyciągnęły ogromny kryształowy żyrandol zwisający z sufitu oraz
dwie pary krętych schodów po obu stronach holu, prowadzących do
różnych skrzydeł drugiej kondygnacji domu.
– O cholera – wyrwało jej się.
– Dobrze powiedziane – skwitował szeryf i wskazał ręką na lewo. –
Salon jest tam. Muszę uprzedzić, że niczego nie wolno dotykać.
Robin zobaczyła krew, gdy tylko przekroczyła próg bardzo dużego
prostokątnego pokoju. Była wszędzie – kałuże krwi wsiąkły w białosrebrny
dywan, rozbryzgi zaschły na pokrytej kwiecistym perkalem
kanapie i dużym oknie za nią, a także na białych klawiszach czarnego
fortepianu stojącego obok krytego perkalem w kwiaty fotela, który
jakoś zdołał uniknąć skutków masakry.
– Kto gra na tym fortepianie? – zdziwiła się Robin.
– Cassidy miała zacząć lekcje – wyjaśniła Melanie.
Robin obserwowała zastępcę Wilsona zapisującego tę informację.
– Czy zauważyłyście, że coś zniknęło? – zapytał szeryf Prescott po
dłuższej chwili.
– Na razie nic – odparła Melanie. – Ale oni kupowali wszystko nowe,
więc trudno stwierdzić coś na pewno. Powinieneś raczej zapytać ich
dekoratorkę.
– Kto to był?
– Nie pamiętam, jak się nazywała. Sheila albo Shelley. Może Susan.
Współpracowała z jakąś snobistyczną firmą designerską z San
Francisco. Cassidy mogłaby wiedzieć. Jeździła tam z Tarą, gdy tata był
zbyt zajęty.
Zbyt zajęty czym?
Do salonu przylegała jadalnia zastawiona ciężkimi dębowymi
meblami; wokół długiego stołu stało dwanaście krzeseł krytych
rdzawą skórą. Za jadalnią znajdowała się kuchnia z mnóstwem
sprzętów ze stali nierdzewnej. Olbrzymią wyspę pośrodku otaczały
lśniące białe szafki z czarnym granitowymi blatami; nad wyspą
wisiała starannie zaaranżowana kolekcja miedzianych garnków
i patelni. Podobnie jak w całym domu ściany zostały zastąpione
oknami. Ściany, które ocalały, były gołe.
Melanie miała rację. Mimo swych rozmiarów i robiącego wrażenie
wnętrza, mimo kryształowego żyrandola i krętych schodów,
fortepianu koncertowego i kosztownych mebli, mimo sprzętów ze
stali nierdzewnej i granitowych blatów – a może właśnie z powodu
tego wszystkiego – dom robił wrażenie dziwnie bezosobowego. Jak go
opisała Melanie? Wytworny i nijaki. Przypominał bardziej hotel niż
dom.
Ojciec miał zawsze słabość do hoteli, to pewne.
Ale Tara? Tara kręciła nosem na jarmarczne żyrandole.
Nienawidziła perkalu. Nie interesowały jej miedziane garnki.
Robin próbowała wyobrazić sobie Tarę włóczącą się z dekoratorką
– Sheilą albo Shelley, a może Susan – po różnych designerskich
salonach wystawowych i usiłującą wybrać z mnóstwa tkanin
i marmurów coś, co jej odpowiada. Czyżby była zbyt niepewna siebie,
żeby kierować się własnym zdaniem? Wzruszała tylko swymi
pięknymi ramionami i godziła się na wybory męża? A może
onieśmielały ją renoma i kompetencje dekoratorki?
Tyle tylko, że Tara nigdy nie była skłonna wzruszać ramionami
i ustępować. Nie brakowało jej pewności siebie. Rzadko coś ją
onieśmielało.
Może była czymś przygnębiona. Albo po prostu urządzanie domu
jej nie obchodziło, nudziło ją. Może nie miała do tego serca.
Może jej serce było gdzie indziej.
Czy te plotki mogą być prawdziwe?
– Tędy. – Szeryf Prescott wskazał drogę i przez boczne drzwi
wyprowadził Robin i Melanie z kuchni z powrotem do głównego holu.
Robin weszła za szeryfem do dużego pustego pokoju po lewej
stronie, także z wielkimi oknami i gołymi ścianami.
– Tata i Tara chcieli mieć robiony na zamówienie stół bilardowy do
gry w pool. Miał być gotowy za pół roku – powiedziała Melanie.
Wrócili do holu, po czym przeszli do gabinetu ojca.
– Brakuje komputera – zauważyła od razu Melanie.
– My go mamy – odparł szeryf. – Nasi technicy sprawdzają pliki.
– Mogą to robić? – zdziwiła się Melanie. – Bez nakazu?
Szeryf Prescott wydawał się zaskoczony tym pytaniem.
– Twój ojciec jest ofiarą, Melanie, a nie podejrzanym. Próbujemy się
dowiedzieć, kto jest winny tego, co się stało. Zawartość komputera
może pomóc.
– Nie, jeśli był to napad rabunkowy.
Szeryf skinął głową.
– Będziemy się starali zwrócić go jak najszybciej.
Robin rozejrzała się po wyłożonym boazerią pokoju i poczuła
mrowienie na karku. W przeciwieństwie do innych pomieszczeń,
które wydawały się nietknięte, gabinet został splądrowany. Szuflady
stojącego na środku dużego biurka z drewna orzechowego były
otwarte, a ich zawartość wysypana na podłogę. Książki zrzucone
z wbudowanych w ścianę półek zaścielały dywan w zielono-brązową
szachownicę. Duże czarno-białe zdjęcie ojca obejmującego ramionami
Tarę i Cassidy stało odwrócone do góry nogami przy ścianie, w której
ział pustką otwarty sejf.
– Sejf znajdował się za tym zdjęciem – wyjaśnił szeryf
niepotrzebnie.
Nie był to najbardziej pomysłowy na świecie sposób na ukrycie
sejfu, pomyślała Robin. Zwłaszcza że jedyną rzeczą na ścianach była
ta głupia fotografia. Zerknęła na uśmiechnięte twarze ojca i jego
nowej rodziny. Wyglądają na bardzo szczęśliwych. Czy rzeczywiście
tak było?
– Domyślacie się, co mogło być w sejfie? – zapytał szeryf.
– Prawdopodobnie gotówka – odparła Melanie. – On lubił mieć pod
ręką dużo gotówki.
– Ile tego mogło być?
– Pięć, może dziesięć tysięcy dolarów. Tyle zawsze trzymał w domu.
– Coś jeszcze?
– Biżuteria? – podsunęła Melanie. – Ale sam możesz się tego
domyślić.
– A jego testament?
– Skąd to pytanie?
– Kto po nim dziedziczy?
– Powinieneś zapytać raczej jego prawnika. – Melanie podała
szeryfowi nazwisko. – Ale mój ojciec jeszcze nie umarł, pamiętasz?
– A co z bronią?
– O co pytasz?
– Czy wasz ojciec miał jakąś broń?
– Parę sztuk. Zginęła?
Prescott pokiwał głową.
– Wiesz, jaka to była broń?
– Przypuszczam, że Smith & Wesson. I... Jak się nazywa coś takiego
dużego?
– Magnum?
– Chyba tak. Czy to była broń mordercy?
– Możliwe. Wejdziemy na górę?
– Czemu nie? Które schody wolisz? – zapytała Melanie, wychodząc
do holu.
– Może zaczniemy od tych po prawej stronie?
– Dobry wybór.
– No, no! – zawołała Robin, gdy weszli do pokojów na górze.
W pierwszym z trzech obszernych pomieszczeń jej stopy zapadły się
w pokrywający podłogę miękki, puszysty dywan koloru kości
słoniowej, który łaskotał jej odkryte palce. Przed wielką, krytą
niebieską skórą otomaną stały trzy małe sofy obite niebieskim
aksamitem. Na ścianie wisiał ogromny telewizor z płaskim ekranem.
Wychodzące na tylne podwórze panoramiczne okno okalały
rozsunięte ciężkie niebieskie zasłony.
– Sądzę, że uważali to za swój „pokój dzienny” – powiedziała
Melanie, wchodząc do sypialni.
– Jeszcze raz no, no – szepnęła Robin na widok przepastnego łoża
z baldachimem i szyfonowymi zasłonami, stojącego pośrodku
ogromnego pomieszczenia. Była tam także kryta niebieskim
aksamitem sofa i krzesła, tworzące razem jeszcze jedno miejsce przy
kolejnym panoramicznym oknie. – Jasna cholera – wyrwało jej się, gdy
jej zdziwione oczy natknęły się na duży akt Tary.
Tara siedziała na huśtawce, prawą ręką trzymała przybrany
kwiatami sznur, drugą strategicznie położyła na podołku, jej pełny
biust prezentował się w całej okazałości.
Podobnie jak cięcie biegnące ukośnie przez całe płótno, od góry do
dołu.
– Przynajmniej jedna osoba ma dobry gust i zna się na sztuce –
zauważyła Melanie.
– Dlaczego ktoś to zrobił? – zapytała Robin, podchodząc do obrazu.
– Też się nad tym zastanawiamy – odparł szeryf Prescott zza jej
pleców. – To wygląda na coś osobistego, prawda?
– Niekoniecznie – sprzeciwiła się Melanie. – Wciąż czytamy przecież
o wandalach, którzy robią tego rodzaju rzeczy. Niszczą rzeczy,
defekują na dywany, tną obrazy...
– Być może. – Szeryf skinął głową, potem otworzył drzwi do
garderoby wielkości dużego pokoju zastawionej szafami; wszystkie
były teraz otwarte, ubrania ściągnięte z wieszaków, na podłodze
walały się dziesiątki butów. Stojąca pośrodku komoda również została
przeszukana; szuflady były otwarte, na wierzchu leżała pusta
szkatułka na biżuterię. – Wiesz, co mogło zginąć?
– Wygląda na to, że wszystko – powiedziała Melanie, wzruszając
ramionami.
– Możesz wyrażać się jaśniej?
– Tara miała naszyjnik z brylantowym sercem i kolczyki
z brylantami, które ojciec podarował jej na urodziny. Miała też kilka
złotych łańcuszków, które należały do mojej matki, oraz broszkę
w kształcie motyla ze szmaragdami i rubinami, również po mojej
matce.
Robin bawiła się zamyślona pierścionkiem z ametystem na
łańcuszku, który nosiła na szyi; przed oczami miała broszkę
w kształcie motyla, którą ojciec kupił jej matce z okazji dwudziestej
rocznicy ślubu. Matka nosiła ją rzadko, nie lubiła ostentacji. Tara nie
wykazywała podobnych oporów.
– Może było też trochę sztucznej biżuterii – dodała Melanie. – Tara
nie miała najlepszego gustu.
– Powiedział pan w szpitalu, że prawdopodobnie zabrano jej
pierścionek zaręczynowy i obrączkę – włączyła się Robin. Nie chciała
się sprzeciwiać siostrze. Zawsze podziwiała u Tary wyczucie stylu,
choć był on, co prawda, jedyny w swoim rodzaju.
I tego właśnie brakowało w tym domu, uświadomiła sobie Robin.
Nie czuło się w nim Tary.
Został jej portret, ale jej samej nie było.
– Tak, świadczyły o tym zasinienia na jej palcach – odpowiedział
szeryf na pytanie, choć Robin już zdążyła zapomnieć, że je zadała. –
Proszę tutaj – zarządził, prowadząc kobiety z garderoby do łazienki,
całej w marmurze i szkle. – Nie za wiele tu do oglądania.
Przed dużym oknem stało wymyślne jacuzzi, była tu również
szklana kabina prysznicowa dla dwojga, marmurowa beżowa
posadzka i pasujące do niej blaty, podwójne umywalki po obu
stronach pomieszczenia, oddzielna kabina na sedes, bidet i pozłacane
krany. „Bidet? Pozłacane krany?”. Robin niemal słyszała prychającą
z pogardą Tarę.
Poszła za siostrą korytarzem do drugiego skrzydła domu.
– Jak się pani trzyma? – zapytał szeryf, gdy dochodzili do pokoju
Cassidy.
– Bywało lepiej – przyznała Robin, choć prawdę mówiąc, nie czuła
się aż tak źle, jak się obawiała. Lorazepam zrobił swoje.
To znaczy, robił swoje, dopóki Robin nie zobaczyła krwi na łóżku
Cassidy i nie wyobraziła sobie małej dziewczynki leżącej bezwładnie
w poprzek łóżka z telefonem w dłoni. Niepokój eksplodował jej
w piersi niczym kula dum-dum.
– O Boże.
Dopiero później, gdy już skończyli obchód piętra – pokojów
gościnnego i telewizyjnego, domowej siłowni – i żegnali się przed
drzwiami frontowymi, Robin uświadomiła sobie, jak bardzo nowy
pokój Cassidy różni się od starego. Słodkie różowości i kule ze
śniegiem zostały zastąpione śmiałymi barwami podstawowymi
i rzędami gier wideo na półkach. Miejsce plakatów Beyoncé i Taylor
Swift zajęły podobizny gwiazd hip-hopu. Cassidy dorastała, stawała
się nastolatką, niepowstrzymanie zmieniała się z dziewczynki
w kobietę.
Ktoś próbował sprawić, aby to się nigdy nie stało.
Jakim trzeba być potworem, żeby strzelać do dwunastoletniej
dziewczynki?
– Do widzenia, szeryfie – pożegnała się Melanie, gdy zadzwonił jego
telefon.
Prescott dał znak ręką, by siostry poczekały chwilę.
– Dzwonili ze szpitala – powiedział, skończywszy rozmowę.
O Boże, pomyślała Robin, ojciec nie żyje.
– Cassidy się wybudziła – oznajmił szeryf. – Mówi.
– Mówi? – powtórzyła Melanie. – Co powiedziała?
– Wyraźnie pytała o Robin.
Rozdział dziesiąty
Piętnaście minut później były w szpitalu.
– Nie rozumiem tego – mruknęła Melanie, gdy siostry wysiadły
z tylnego siedzenia radiowozu szeryfa. – Dlaczego ona chciała
porozmawiać z tobą? To ja mieszkałam z nią przez ostatnie sześć lat,
ja słuchałam, jak psioczyła na matkę, gdy się pokłóciły, ja zabrałam ją
do sklepu, by kupić tampony, gdy w zeszłym roku dostała okres. Nie
widziała ciebie od czasu, gdy była małą dziewczynką. Ledwie cię zna,
na litość boską.
Robin słuchała siostry równie jak ona zdezorientowana.
– Nigdy naprawdę nie lubiłaś Cassidy – próbowała wyjaśnić,
pamiętała bowiem początkową niechęć Melanie do dziecka Tary. –
Może ona to wyczuwała.
– Nie ufam dzieciom bardziej wygadanym niż ja.
Prawdą było, że Cassidy zawsze wydawała się dojrzalsza, niż
wynikało z jej metryki. Tara wierzyła, że należy traktować córkę jak
równą sobie, nie znosiła spieszczania słów i zachęcała małą do
mówienia całymi zdaniami. Robin uśmiechała się na wspomnienie
wyrazu zaskoczenia na twarzy ojca, który po kilku minutach
spędzonych z zaledwie dwuletnią Cassidy nie mógł się nadziwić.
„Jakbym rozmawiał z dorosłym”. Melanie oznajmiła wówczas: „Moim
zdaniem to jest straszne”, a ojciec ripostował: „Nikt się nie
przestraszył”.
– Nie miałyście ze sobą kontaktu przez te wszystkie lata? – Szeryf
przerwał rozmyślania Robin w chwili, gdy wchodzili do głównego
holu szpitala. – Żadnych mejli ani rozmów przez telefon?
– Absolutnie żadnych – zapewniła Robin zarówno szeryfa, jak
i swoją siostrę.
– To po prostu nie ma sensu – odezwała się Melanie. Skierowali się
do wschodniego skrzydła.
Nic w tej sprawie nie ma sensu, pomyślała Robin. Zbliżali się do sali,
w której leżała Cassidy.
– Cześć! – zawołał ktoś z głębi korytarza.
Odwrócili się jednocześnie i zobaczyli zbliżającego się nieśpiesznie
młodego człowieka z rękami w kieszeniach obcisłych czarnych
dżinsów.
– Kenny! – zawołała Melanie, wyraźnie zaskoczona, gdy chłopak
stanął przed nimi. – Co tu robisz?
– Miałem nadzieję zobaczyć Cassidy. – Chłopak patrzył to na Robin,
to na jej siostrę, starannie unikając wzroku szeryfa. – Ale mnie nie
wpuścili. – Wskazał skinieniem głowy umundurowanego strażnika
przy drzwiach.
– A ty jesteś...? – zapytał szeryf Prescott.
– Kenny Stapleton – odparł chłopak niepewnym głosem. Odgarnął
włosy z czoła, wciąż nie patrząc szeryfowi w oczy.
– Co cię łączy z Cassidy?
Kenny przestępował z nogi na nogę.
– To moja przyjaciółka.
Oczy szeryfa zwęziły się, zmarszczone brwi utworzyły znajomą
prostą linię nad nosem.
– Ona jest trochę za młoda na twoją przyjaciółkę, prawda?
– No tak, niezupełnie jest przyjaciółką.
– A kim jest?
– Poznałem ją przez Landona.
– Landona – powtórzył szeryf, patrząc na Melanie.
Kenny wcisnął ręce głębiej do kieszeni, dżinsy opinające szczupłe
biodra zsunęły się jeszcze niżej.
– Landon naprawdę boi się o nią. Prosił mnie, żebym się dowiedział,
jak ona się czuje.
– Kiedy to było?
– Wczoraj wieczorem. – Kenny poprosił spojrzeniem Robin
i Melanie, aby potwierdziły.
– Żadna z was nie pomyślała, żeby wspomnieć mi o jego wizycie?
– To był dość pracowity poranek – odpowiedziała Melanie za siebie
i siostrę. – Po prostu wyleciało nam to z głowy.
– Hm... – Szeryf Prescott przeniósł uwagę na chłopaka. – Może
usiądziesz w korytarzu, jest tu poczekalnia...
– Tak, wiem. Tam czekałem, ale...
– Ale?
– Może powinienem już iść. Przyjdę kiedy indziej.
– Może powinieneś zostać. – Ton głosu szeryfa nie pozostawiał
wątpliwości, że nie jest to prośba. – Mam do ciebie kilka pytań.
– Nie ma sprawy. – Kenny zdobył się na słaby uśmiech. – Powie pan
Cassidy, że tu wpadłem?
– Nie ma sprawy – powtórzył po nim szeryf.
Robin przyglądała się, jak młody człowiek maszeruje w głąb
korytarza.
– Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze o rzeczach, które „wyleciały
wam z głowy”? – zapytał znaczącym tonem szeryf.
– Nic a nic – odparła Melanie i tym razem za siebie i siostrę.
– Pozwólcie, że od tej pory ja będę decydował, co jest ważne, a co
nie. – Szeryf zapisał w notesie nazwisko Kenny’ego i włożył notes do
kieszeni koszuli. Dochodzili do sali Cassidy.
– Oczywiście – obiecała Robin.
– Sukinsyn – wymamrotała Melanie pod nosem, rzucając mordercze
spojrzenia na plecy szeryfa.
– Gdy stanęli przed zamkniętymi drzwiami, Robin odetchnęła
głęboko.
– Proszę. – Szeryf otworzył drzwi.
Cassidy leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, południowe słońce
prześlizgiwało się przez listewki żaluzji w bocznym oknie. Włosy,
odgarnięte z bladej, szczupłej twarzy, miała spięte wsuwkami
i wydawała się jeszcze bardziej bezbronna niż poprzedniego dnia.
Robin poczuła, że trudno jej oddychać, jakby dostała cios pięścią
w pierś.
– Cassidy? – powiedział szeryf łagodnie, podchodząc do łóżka.
– Ona śpi – szepnęła Robin. Odsunęła się, ogarnięta trudną do
zwalczenia chęcią ucieczki. – Może nie powinniśmy jej niepokoić.
– Cassidy – powtórzył szeryf i dotknął odsłoniętego ramienia nad
rurką kroplówki biegnącą do żyły w zgięciu łokcia.
Dziewczynka szeroko otworzyła brązowe oczy ze złotymi cętkami.
Krzyknęła wystraszona.
– Jestem szeryf Prescott – przedstawił się szybko mężczyzna. – Nie
musisz się bać, Cassidy, jesteś teraz bezpieczna.
– Robin? – Dziewczynka rozejrzała się po sali.
– Jest tutaj. – Szeryf spojrzał przez ramię na Robin i bez słowa skinął
na nią, by podeszła.
– Jestem tu. – Choć nogi stawiały jej opór, Robin stanęła obok
Prescotta.
– Ja też tu jestem – powiedziała Melanie, podchodząc do łóżka
z drugiej strony.
– Robin? – powtórzyła Cassidy. Zignorowała zarówno Melanie, jak
i szeryfa.
– Jestem przy tobie, kochanie. – Robin udało się wypowiedzieć te
słowa tonem doświadczonej terapeutki, a gdy szeryf odsunął się
trochę od łóżka, wzięła dziewczynkę za rękę.
– Robin. – Cassidy ścisnęła dłoń Robin. – Wiedziałam, że przyjdziesz.
– Naprawdę?
– Moja mama powiedziała, że zawsze mogła na ciebie liczyć.
– Tak powiedziała? – Robin poczuła, że ma mokre oczy.
– Zawsze mówiła o tobie. Powiedziała, że bardzo za tobą tęskni.
– Ja też za nią tęskniłam. – Robin uświadomiła sobie, że to prawda.
Wrodzona nieśmiałość przez całe życie utrudniała jej nawiązywanie
przyjaźni, a nieufność sprawiała, że prawie niemożliwe stawało się
utrzymywanie bliskich relacji. Prawdę mówiąc, od wyjazdu z Red
Bluff nie miała bliskiej przyjaciółki.
– Co jeszcze mama ci mówiła?
– Że powinnam do ciebie zadzwonić, gdyby kiedyś coś się jej stało.
– Dlaczego to powiedziała? – wtrącił się szeryf, przypominając
o swojej obecności. – Czy obawiała się czegoś szczególnego?
Cassidy wpatrywała się w sufit przez kilka długich chwil, a potem
zamknęła oczy. Robin zastanawiała się, czy dziewczynka nie
pogrążyła się znów w nieświadomości.
– Możesz nam powiedzieć, co stało się tej nocy, gdy do was
strzelano? – nie ustępował szeryf.
Cassidy nie otworzyła oczu, ale tak mocno ścisnęła palce Robin, że
ta musiała powstrzymać się od krzyku.
– W porządku, kochanie, jestem przy tobie. Czy możesz nam
powiedzieć, co się stało tamtej nocy? – Robin powtórzyła pytanie
szeryfa. – Wiesz, kto do was strzelał?
Cassidy otworzyła oczy, patrzyła tylko na Robin.
– Ktoś do mnie strzelał – powiedziała to w taki sposób, jakby
próbowała zmusić słowa, by nabrały sensu. – O Boże, to boli. Bardzo
boli.
– Za kilka minut wezwiemy lekarza – obiecał szeryf. – Ale musimy
wiedzieć, co wydarzyło się tamtej nocy, to naprawdę ważne, Cassidy,
bo trzeba złapać tego kogoś, kto strzelał. Pomożesz nam?
– Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem – powtarzała dziewczynka coraz
głośniej.
– Dobrze, już dobrze. Uspokój się, kochanie – powiedziała Robin. –
Nie ma pośpiechu. Nie będziemy się śpieszyli. Prawda, szeryfie?
Prawda, Cassidy?
Cassidy skinęła głową, po policzkach płynęły jej łzy. Szeryf cofnął
się o krok.
– Czy wiesz, kto do ciebie strzelał, kochanie? – zapytała Robin po
dłuższej chwili.
– Nie. Oni mieli kominiarki. Nie widziałam ich twarzy.
– Oni? – wtrącił się szeryf. – Ilu ich było?
– Dwóch. Może trzech. Nie jestem pewna.
– Bardzo dobrze. – Uśmiechnęła się Robin. – Wiemy teraz, że było
ich dwóch. Doskonale, Cassidy, świetnie sobie radzisz.
– Domyślasz się, czy to byli mężczyźni, czy kobiety?
– Chyba mężczyźni. Byli wysocy. Duzi. Ubrani na czarno.
– Jakie kominiarki nosili? – chciał się dowiedzieć szeryf.
– Takie jak narciarskie.
– Dobrze, bardzo dobrze, Cassidy – pochwalił szeryf.
– Świetnie sobie radzisz – powtórzyła Robin, poklepując
dziewczynkę po szczupłym ramieniu.
– Czy wiesz, jak ci ludzie weszli do domu?
– Nie, było późno. – Cassidy pokręciła głową. – Spałam. Pamiętam...
– Co pamiętasz? – zapytała szybko Robin, ponieważ powieki
dziewczynki zaczęły opadać.
– Pamiętam, że słyszałam głosy. Naprawdę głośne. Obudziły mnie.
– Rozpoznałaś te głosy?
– Tylko głos tatusia.
Robin zauważyła, że na słowo „tatusia” ramiona Melanie
zesztywniały.
– Słyszałaś, co mówiono? – zapytał szeryf.
– Nie. Tylko te krzyki. Początkowo myślałam, że to tata krzyczy za
coś na mamę...
– Często się kłócili? – dopytywał się szeryf Prescott.
– Nie, nigdy. Dlatego to było takie dziwne. Oni byli tacy szczęśliwi...
O Boże, Boże. – Dziewczynka otworzyła szeroko oczy, jakby właśnie
zobaczyła coś przerażającego.
– Mów dalej, Cassidy – nalegał szeryf. – Spałaś. Obudziły cię głośne
krzyki...
– Spojrzałam na zegar przy łóżku. Było po północy. Zastanawiałam
się, kto przyszedł tak późno i dlaczego oni są tacy wściekli. Wstałam
z łóżka, wyszłam do holu i cicho zeszłam po schodach. Krzyki zrobiły
się głośniejsze – ciągnęła Cassidy jak w transie. Podeszłam bliżej
i zobaczyłam dwóch mężczyzn. Jeden z nich machał bronią i krzyczał:
„Przestań mnie wkurwiać, ty kupo gówna albo, przysięgam, zabiję tę
sukę”. – Cassidy powtórzyła obcym głosem te słowa, brzmiące nader
dziwacznie w dziecięcych ustach. – „Zastrzelę tę sukę w tej chwili”.
– Jesteś pewna, że nie rozpoznałaś głosu tego mężczyzny?
– Jestem pewna.
– A ten drugi mężczyzna?
– Nie powiedział ani słowa. Tylko tam stał.
– Pomyśl, Cassidy. Czy był tam trzeci mężczyzna? Może trzymał
straż w holu?
– Nie wiem. Może. Nie wiem.
– A potem co się stało? – zapytał szeryf.
– Tatuś nagle rzucił się do przodu...
Robin obserwowała Melanie, która znów wzdrygnęła się na słowo
„tatuś”.
– Widziałaś, jak się rzuca?
Cassidy skinęła głową i dalej relacjonowała wydarzenia szybko,
płynnie, jakby opowiadała scenę z filmu.
– A ten mężczyzna grzmotnął go w głowę, z boku, i tatuś upadł na
kolana. Mamusia zaczęła krzyczeć, a ten mężczyzna strzelił do niej...
O Boże! Po prostu strzelał i strzelał. Krzyknęłam, ten mężczyzna się
odwrócił. A ja uciekłam. Słyszałam więcej strzałów. Obejrzałam się za
siebie, mężczyzna biegł za mną. Ale potknął się na schodach, a ja
wbiegłam do swojego pokoju i złapałam telefon, żeby zadzwonić na
dziewięć-jeden-jeden. A potem ten mężczyzna wpadł do pokoju.
Wycelował we mnie broń – przerwała, rozglądając się wokół
bezradnie, jakby próbowała połączyć ze sobą niewidzialne punkty. –
Nie pamiętam, jak do mnie strzelał.
– Miałaś dużo szczęścia, że przeżyłaś – powiedział szeryf.
Wszyscy zamilkli, słowo „szczęście” odbijało się rykoszetem w tej
ciszy niczym zbłąkana kula.
– Czy ten człowiek, który do ciebie strzelał – ciągnął szeryf – był
jednym z mężczyzn z salonu? Czy to był ktoś inny?
– Nie wiem. O Boże. Oni nie żyją, prawda? – jęknęła Cassidy. –
Mamusia... Tatuś... Oboje nie żyją.
Znowu cisza, wreszcie:
– Obawiam się, że twoja matka umarła na skutek ran wczoraj rano.
Zduszony krzyk Cassidy wstrząsnął salą.
– A tatuś?
– Niezbyt z nim dobrze.
– To znaczy?
– Jeszcze oddycha – powiedziała Robin – ale...
– Ale żyje?
– Ledwie – włączyła się Melanie. – Nie możesz mieć zbyt wielkiej
nadziei.
– Żyje – powtórzyła Cassidy.
– Tak – potwierdziła Robin. – Żyje.
– Da radę. Zobaczycie – upierała się Cassidy, po czym wybuchnęła
płaczem. – O Boże, moja biedna mamusia. Dlaczego oni nie mogli po
prostu zabrać, co chcieli, i zostawić nas w spokoju? Dlaczego musieli
do nas strzelać?
– Czy twoi rodzice spodziewali się kogoś tego wieczoru? – zapytał
szeryf.
– Nie, raczej nie.
– Może przychodzi ci na myśl ktoś, kto miał jakieś pretensje do
któregoś z twoich rodziców?
– Nie. – Cassidy pokręciła głową. – Wszyscy ich bardzo lubili.
Robin zauważyła znaczący uśmieszek Melanie. Nie była to jednak
pora na prostowanie przekonań dziewczynki, niezależnie od tego, jak
bardzo mogły być błędne.
– Żadnych sporów ze wspólnikami biznesowymi lub
pracownikami?
– Rodzice nigdy nie rozmawiali przy mnie o tego rodzaju sprawach.
– A robotnicy? O ile wiem, ci ludzie prawie codziennie wchodzili do
domu i z niego wychodzili.
– Oni wydawali się naprawdę mili. Tatuś powiedział, że doskonale
się spisują. – Cassidy przeniosła wzrok z szeryfa na Robin. – Nie jestem
bardzo pomocna, prawda? Przepraszam...
– Niepotrzebnie – zapewniła Robin. – To nie twoja wina.
– Chcę pomóc. Czuję się taka głupia.
– Pomagasz i nie jesteś głupia – jeszcze raz zapewniła Robin. – Moim
zdaniem jesteś najdzielniejszą osobą, jaką znam.
Cassidy mocniej zacisnęła palce na dłoni Robin.
– Moja mamusia nie żyje.
– Wiem, kochanie. Bardzo mi przykro.
– Co ja zrobię?
– Nie martw się o to teraz. W tej chwili musisz przede wszystkim
wyzdrowieć.
– Co ze mną będzie?
– Zamieszkasz z nami – powiedziała Melanie.
Tym razem to Cassidy się wzdrygnęła.
– Boli cię? – zaniepokoiła się Robin. – Zawołam lekarza.
– Wszystko w porządku – powiedziała Cassidy, mocno trzymając
Robin za rękę.
– Pójdę już – zaczęła Melanie, ale przerwała, jakby czekając na to, że
dziewczynka zacznie ją prosić, by została. Nie doczekawszy się,
wyszła z sali.
– Obiecaj, że mnie nie zostawisz. – Cassidy popatrzyła błagalnie na
Robin.
– Zostanę z tobą tak długo, jak długo będziesz mnie potrzebowała. –
Słysząc swoje słowa, Robin poczuła w piersiach ukłucie niepokoju, tak
przejmujące, jak ukłucie nożem. Czy naprawdę obiecałam właśnie
zostać w Red Bluff nie wiadomo jak długo? Nachyliła się, by
pocałować dziewczynkę w czoło.
Cassidy szybko uniosła głowę i szepnęła Robin do ucha:
– Moja mama powiedziała, że jesteś jedyną osobą, której mogę
zaufać.
Rozdział jedenasty
– Mogę cię o coś zapytać? – zagadnęła Robin siostrę przy kolacji.
Melanie spojrzała na nią znad resztek chili.
– Dlaczego tu zostałaś? Dlaczego się nie wyprowadziłaś po ślubie
taty z Tarą?
– Dokąd miałabym pójść? – odpowiedziała pytaniem Melanie. – Bez
perspektyw, bez studiów, z autystycznym synem? – Zerknęła na
Landona, który siedział naprzeciw niej, metodycznie pochłaniając
chili z oczami wbitymi w talerz. – Do San Francisco, żeby znaleźć
Aleca? Do Los Angeles, żeby zamieszkać z tobą? Założę się, że byłabyś
zachwycona. – Odłożyła widelec na stół, poprawiła się na krześle. –
Z tego, co zarabiam w Tillie’s, nie stać mnie na opłacenie własnego
mieszkania, a tata aż nadto wyraźnie zapowiedział, że nie będzie
dawał mi na czynsz, skoro tu jest wystarczająco dużo miejsca dla mnie
i Landona. Tara nie przyjęła tego z entuzjazmem, to oczywiste. Nie tak
sobie wyobrażała swój dom, muszę jednak przyznać, że mnie wcale to
nie przeszkadzało, taka sytuacja wydawała mi się łatwiejsza do
przyjęcia. Uwielbiałam obserwować, jak ona się miota. Próbowała
wpłynąć na tatę, ale dość szybko dotarło do niej, kto tu rządzi. Tak czy
inaczej, co było, minęło, jak to mówią. W końcu udało jej się namówić
ojca na wybudowanie tego monstrum obok.
Zadzwonił telefon Robin. Sięgnęła do kieszeni, sprawdziła, kto
dzwoni.
– To Blake. Mój narzeczony – wyjaśniła Landonowi, który nie
odezwał się ani słowem od chwili, gdy dziesięć minut wcześniej usiadł
do stołu.
– Żadnych telefonów w czasie kolacji – oznajmił chłopak, zanim
Robin zdążyła odebrać rozmowę.
Robin spojrzała na siostrzeńca tak zaskoczona, że Landon coś
powiedział, iż nie wychwyciła od razu gniewu w jego głosie.
– To zabierze tylko sekundę. Powiem mu, że zadzwonię później.
– Żadnych telefonów w czasie kolacji – powtórzył Landon, tym
razem głośniej.
Robin szybko wsunęła telefon do kieszeni; dzwonek odezwał się
jeszcze parę razy, po czym włączyła się poczta głosowa.
– Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować.
– On się uspokoi – powiedziała Melanie.
Robin przełknęła trochę chili.
– A więc, Landonie – zaczęła, postanawiając wykorzystać nagłą chęć
nawiązania kontaktu ze strony siostrzeńca – czy mama powiedziała ci,
że spotkaliśmy dziś w szpitalu twojego przyjaciela Kenny’ego?
Chłopak milczał. O tym, że słyszał pytanie Robin, świadczyło tylko
to, że coraz bardziej gorączkowo postukiwał nogą pod stołem.
– Powiedział nam, że go prosiłeś, aby zajrzał do Cassidy.
Landon zaczął mlaskać, cmokać językiem o podniebienie.
– Szeryf nie pozwolił mu wejść – ciągnęła Robin – ale powiedział
Cassidy o wizycie Kenny’ego i jestem pewna, że ona doceniła twoją
troskę. – Nie była to prawda, Cassidy w ogóle nie zareagowała na
wiadomość o Kennym i o tym, kto go przysłał. – To było bardzo ładne
z twojej strony.
Telefon w kieszeni znów zaczął dzwonić. Cholera, pomyślała Robin.
– To naprawdę zajmie tylko dwie sekundy.
– Żadnych telefonów w czasie kolacji! – Landon rąbnął w stół
obiema rękami i zaczął kołysać się całym ciałem w przód i w tył.
– To może być ważne – powiedziała Robin, wyjmując telefon
z kieszeni i wstając z krzesła. – Odbiorę w pokoju.
– Żadnych telefonów w czasie kolacji! – Landon zerwał się i rzucił
na telefon w dłoni Robin.
– Spokojnie! – krzyknęła Robin, bo wyrwał jej komórkę z ręki. – Co
ty robisz?! Przestań!
– Żadnych telefonów w czasie kolacji! – Landon rąbnął komórką
o najdalszą ścianę.
Robin patrzyła przerażona na roztrzaskujący się telefon, na kawałki
plastiku spadające na podłogę.
– Żadnych telefonów w czasie kolacji! – Te słowa odbijały się od
ścian, gdy Landon wybiegał z kuchni.
Chwilę później Robin usłyszała, że frontowe drzwi się otwierają,
a potem z hukiem zatrzaskują.
– I to by było na tyle – powiedziała Melanie.
*
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Robin następnego rana, było pożyczenie
samochodu od Melanie. Musiała pojechać do centrum, by kupić nowy
telefon.
Melanie nie chciała jej towarzyszyć. Landon, który wrócił do domu
dobrze po północy, wciąż siedział w swoim pokoju i jak zwykle
kompulsywnie bujał się na fotelu. Po jego powrocie Robin leżała
w łóżku, nie śpiąc, słuchając rytmicznego postukiwania
i zastanawiając się, gdzie chłopak był.
– Wróci – tyle tylko powiedziała Melanie po ucieczce syna.
Wzruszyła ramionami, niezbyt przejęta obawami siostry, i zamknęła
się w sypialni, aby oglądać telewizję.
Robin zadzwoniła do Blake’a z telefonu stacjonarnego w kuchni,
lecz nie odebrał. Nie odpowiedział też na wiadomość zostawioną
wieczorem na poczcie głosowej. Robin przysnęła na krótko, lecz
obudził ją powrót Landona, a gdy w końcu, prawie o piątej rano,
zdołała zasnąć – dzięki dwóm tabletkom lorazepamu, które zażyła
w akcie desperacji godzinę wcześniej – mały wąż wyśliznął się
z nieprzyjemnego snu i ukąsił ją w szyję, co nie pozwoliło jej spać, tak
że o siódmej zwlokła się z łóżka wyczerpana i wciąż nieco
oszołomiona lekarstwem nadal krążącym w jej organizmie.
Main Street okazała się zadziwiająco ruchliwa jak na dziesiątą rano
w dzień powszedni. Robin zrezygnowała ze śniadania w domu, nie
chcąc ryzykować kolejnego nieprzyjemnego spotkania z siostrzeńcem,
zatrzymała się więc przed miejscowym Starbucksem. W kolejce stały
przed nią dwie kobiety w różowych uniformach kosmetyczek oraz
mężczyzna w garniturze biznesmena, muskający nosem szyję swojej
towarzyszki. Za nią szeptały do siebie dwie młode kobiety.
– Byłam u nich na oblewaniu domu w zeszłym tygodniu – mówiła
jedna z nich. – Powinnaś zobaczyć to miejsce...
Robin odwróciła się trochę, udając, że sprawdza godzinę na zegarze
ściennym, ponieważ chciała zobaczyć, kim są te kobiety. Obie były tuż
przed trzydziestką, obie miały końskie ogony i nosiły eleganckie stroje
sportowe. Żadna nie wyglądała znajomo. Gdy Robin znów się
odwróciła, uchwyciła spojrzenie mężczyzny stojącego na zewnątrz
z twarzą przyciśniętą do witryny, osłaniającego ręką oczy. Było w nim
coś znajomego, choć nie widziała wyraźnie jego twarzy.
Patrzysz na mnie? Czy ja cię znam?
Nie bądź głupia, napomniała sama siebie. To, że jakiś mężczyzna
zagląda przez szybę, nie znaczy wcale, że na ciebie patrzy. On
sprawdza prawdopodobnie, jak długa jest kolejka w środku. Jesteś
paranoiczką.
– Słyszałam, że były kłopoty w raju – mówiła kobieta przed nią do
mężczyzny, który muskał jej szyję.
– Mój przyjaciel powiedział, że widział, jak ona przymilała się do
Donny’ego Warrena na kilka dni przed morderstwem – odparł
mężczyzna. – Krąży plotka, że byli więcej niż tylko przyjaciółmi.
– Myślisz, że to ma coś wspólnego z tym, co się stało?
– Nie byłbym zdziwiony. – Mężczyzna wzruszył ramionami. –
Niezły z niego szajbus.
Kim są ci ludzie?, zastanawiała się Robin. I kim, u diabła, jest Donny
Warren?
– Przepraszam – powiedział ktoś.
Robin poczuła klepnięcie po ramieniu i odwróciła się.
– Pani kolej – powiedziała kobieta z końskim ogonem, wskazując
kontuar.
Młody człowiek w uniformie spoglądał na Robin wyczekująco.
– Co podać?
– Mochaccino i muffinkę z żurawiną – odparła Robin tak cicho, że
sprzedawca jej nie usłyszał, musiała więc powtórzyć zamówienie.
– Obawiam się, że muffinki z żurawiną już wyszły.
– A więc cokolwiek. Niech pan wybierze.
– Maślana muffinka z jagodami, moja ulubiona – zaproponował,
uśmiechnięty od ucha do ucha.
– Jasne. Czemu nie?
Zapłaciła i odeszła na bok. Czekając na kawę, przeżuwała
wyschniętą babeczkę.
Otworzyły się drzwi wejściowe, weszła jakaś kobieta i już miała
stanąć na końcu kolejki, gdy nagle się zatrzymała.
– Robin? – Było to po części pytanie, po części okrzyk zdziwienia. –
Mój Boże! Biedactwo. Wiedziałam, że przyjedziesz. Jak się masz?
Robin rozpoznała najpierw skrzekliwy głos Sandi Grant, a potem
dopiero ją samą, znacznie tęższą niż wówczas, gdy widziała ją po raz
ostatni. Chodziły obie do tutejszego liceum, nawet do tej samej klasy,
nigdy jednak nie były przyjaciółkami, więc Robin z pewnym
sceptycyzmem potraktowała troskę demonstracyjnie okazywaną
przez dawną koleżankę. Przełknęła kęs gumowatej muffinki, czując,
że jagoda przylepia jej się do podniebienia.
– U mnie wszystko dobrze. A u ciebie?
Sandi wydawała się wyraźnie zaskoczona.
– U mnie? Doskonale. Znów jestem w ciąży. Czwartej. Jason to dobry
strzelec, znów trafił w dziesiątkę! – Uśmiechnęła się, potem
zmarszczyła brwi, jakby zdała sobie sprawę, że uśmiech może być nie
na miejscu. – Jak się czuje twój tata? Czy wyjdzie z tego?
– Nie wiem. – Robin rozejrzała się nerwowo po sali, próbując
jednocześnie ściągnąć językiem z podniebienia upartą jagodę. Głos
Sandi przyciągnął uwagę klientów. Wszyscy patrzyli teraz na Robin.
– Cała ta sprawa jest zupełnie szalona – mówiła Sandi. – Nie mogę
uwierzyć, że Tara nie żyje. Czy policja ma jakąś teorię, kto to zrobił?
Wokół Robin zaczęły krążyć szepty, unosiły się w powietrzu, jakby
przywiał je niespodziewany poryw letniego wiatru.
– Kto to jest?
– To musi być ta druga córka.
– Ona jest taka chuda.
– Słyszałam, że Cassidy jest nadal w stanie krytycznym. Biedna
mała – ciągnęła Sandi, a tymczasem Robin pozbyła się jagody. – Wiesz,
kiedy będzie pogrzeb Tary?
– Nie. Ja... – Robin zauważyła kątem oka, że ludzie wokół niej
podnoszą telefony. Zasłoniła dłonią twarz, aby utrudnić ciekawskim
robienie zdjęć.
– Zatrzymałaś się u Melanie? Ona musi być zdruzgotana. No bo ile
może znieść jedna kobieta, w dodatku z takim synem jak jej... Czy to
prawda, że on jest podejrzany?
– Jedno mochaccino! – rozległ się głos zza kontuaru.
– Moje! – Robin szybko odebrała kubek z kawą.
– Czy to pani Robin Davis? – zapytał ktoś. – Prawdopodobnie pani
mnie nie pamięta, ale...
– Nie pamiętam. Przykro mi. – Robin chwyciła mochaccino i uciekła
z kawiarni, nie oglądając się za siebie. Gdy drzwi się za nią zamykały,
usłyszała głos Sandi.
– Cóż, to było raczej niegrzeczne.
*
W sklepie T-Mobile’a obsługiwano właśnie dwóch klientów. Na
szczęście Robin żadnego z nich nie znała. Nie znała też dwóch
młodych sprzedawców, którzy się nimi zajmowali, choć nie potrafiła
oprzeć się myśli, że być może oni znają Landona. Czekając na swoją
kolej, za wszelką cenę starała się nie rozpamiętywać incydentu
z poprzedniego wieczoru, co miało oczywiście taki skutek, że tylko
o tym myślała.
– No, no! – wykrzyknął sprzedawca z identyfikatorem mówiącym,
że ma na imię Tony, na widok roztrzaskanego telefonu, który
pokazała mu Robin. – Co tu się stało?
– Upuściłam go.
– Do studni?
Robin szybko wybrała nowy aparat i rozpłakała się z wdzięczności,
gdy Tony powiedział, że może zatrzymać swój stary numer.
– No, no, musi pani naprawdę lubić ten numer.
Gdy Robin ocierała łzy, w witrynie sklepu mignęła jej sylwetka
mężczyzny. Czy to ten sam człowiek, który przyglądał mi się przez
szybę w Starbucksie?
– Kto to jest? – zapytała Tony’ego.
Tony zerknął za nią na ulicę.
– O kogo pani chodzi?
– O tego mężczyznę... – zaczęła Robin, lecz zorientowała się, że za
szybą nikogo nie ma. Czyli masz nie tylko paranoję, ale jeszcze
przywidzenia.
Koniec z lorazepamem, moja droga, postanowiła, wychodząc ze
sklepu. Jesteś silna. Masz kontrolę. Nie potrzebujesz go. Niewiele
myśląc, wyciągnęła z torebki plastikową buteleczkę z resztką tabletek
i wyrzuciła ją do stojącego na rogu kosza na śmieci razem z pustym
kubkiem po kawie. Natychmiast pożałowała swojej decyzji.
Zastanawiała się, jak odzyskać buteleczkę, gdy w pewnej chwili jej
wzrok padł na jaskrawożółty kiosk z gazetami.
„Deweloper milioner Greg Davis walczy o życie”, krzyczał nagłówek
„Red Bluff Daily News”. Pod spodem znajdowało się to samo zdjęcie jej
ojca, Tary i Cassidy, które wisiało na ścianie w gabinecie ojca
i zakrywało sejf. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Tara Davis zmarła na
skutek odniesionych ran, jej córka Cassidy nadal jest w stanie
krytycznym.
Wymyślając samej sobie za wyrzucenie tabletek, Robin pośpieszyła
do miejsca, gdzie zaparkowała samochód Melanie; niepokój deptał jej
po piętach jak namolny szczeniak.
– Przepraszam, pani Davis – dobiegł ją głos, gdy otwierała drzwi
samochodu.
Robin automatycznie odwróciła głowę. Nie dalej niż trzy metry od
niej stał mężczyzna z aparatem, gorączkowo robiąc jej jedno zdjęcie
za drugim.
Czy to ten sam człowiek, który obserwował ją wcześniej? Robin się
zastanawiała, on zaś nie przestawał pstrykać.
– Proszę stąd odejść! – krzyknęła. Opuściła głowę, szybko wskoczyła
na fotel kierowcy, zjechała z krawężnika i ruszyła ulicą z dużą
prędkością. Zatrzymała się dopiero na parkingu przy szpitalu.
Zauważyła, że dwa radiowozy policyjne wciąż stoją na swoich
miejscach, i zastanawiała się, czy w ogóle stąd odjeżdżały. Nie gasząc
silnika, sięgnęła do torebki po telefon i szybko wybrała numer
kancelarii Blake’a.
– Dobra – powiedziała do siebie. – Weź się w garść.
Powinna robić wrażenie osoby pewnej siebie. A przynajmniej przy
zdrowych zmysłach.
Telefon został odebrany przy drugim dzwonku.
– Kancelaria Blake’a Uptona. Mówi Kelly.
Robin rozpoznała afektowany głos asystentki Blake’a, zanim jeszcze
młoda kobieta się przedstawiła. Wyobraziła sobie kalifornijską
piękność o rozjaśnionych słońcem włosach i błękitnych oczach,
z plikiem akt w ręce i małym krągłym tyłeczkiem na kolanach jej
narzeczonego.
– Czy jest tam Blake?
– Przykro mi, nie. Cały dzień jest zajęty, ma spotkania. Czy to Robin?
Robin była tak zaskoczona, słysząc swoje imię w ustach młodszej
kobiety, że na chwilę zaniemówiła.
– Robin? – powtórzyła pytanie Kelly.
– Tak, Robin.
– Blake powiedział mi, co się stało. Chciałam tylko powiedzieć, że
bardzo mi przykro.
– Dziękuję.
– Są jakieś nowe wiadomości? Schwytano tego, kto to zrobił?
– Nic nowego – skwitowała Robin oba pytania. – Czy mogłabym
prosić, aby przekazała pani Blake’owi, że dzwoniłam?
– Oczywiście. I, Robin...
– Tak?
– Modlimy się za ciebie.
Modlimy się?
– Dziękuję. – Robin rozłączyła się i wrzuciła telefon do torebki.
Modlimy się?
Ktoś zapukał w szybę po jej stronie. Robin błyskawicznie się
odwróciła.
Za szybą pojawiła się twarz mężczyzny z chytrym uśmieszkiem na
ustach.
Poznała go natychmiast, choć od ich ostatniego spotkania minęło
ponad dziesięć lat. Był jeszcze przystojniejszy, niż zapamiętała.
– Śledziłeś mnie – powiedziała, opuszczając szybę i patrząc
w zielone oczy o niezwykle długich, dziewczęcych rzęsach. Zgasiła
silnik i wysiadła z samochodu; powietrze na zewnątrz było gorące
i parne jak w saunie.
– I owszem – przyznał Dylan, były mąż Tary, i uśmiechnął się swym
szerokim uśmiechem niegrzecznego chłopca. – Zasłużyłem na uścisk?
– Wyciągnął ramiona w stronę Robin; pod rękawami granatowego Tshirta
wyraźnie rysowały się wyrobione muskuły.
Chyba miałeś w więzieniu dużo czasu na ćwiczenia, pomyślała
Robin i cofnęła się odruchowo; nie życzyła sobie, aby ją obejmował.
– Zechcesz mi powiedzieć, dlaczego mnie śledziłeś?
– Może mi się wydawało, że to dobry pomysł? – Opuścił ręce,
wyraźnie zadowolony, że wprawił ją w zakłopotanie.
– Do widzenia, Dylanie.
– Dobrze, już dobrze. Prawda jest taka, że nie planowałem cię
śledzić. Ale gdy zauważyłem cię w Starbucksie, pomyślałem, że
równie dobrze mógłbym zobaczyć, jakie masz zamiary.
– W porządku, zobaczyłeś.
– Zobaczyłem.
– Teraz możesz już iść.
– I nie zobaczyć mojej córki?
Robin zamarła.
– Żartujesz sobie?
– To nie jest najlepsza pora na żarty.
– Nie widziałeś Cassidy... Ile lat?
– No cóż, byłem trochę zajęty.
– Byłeś w więzieniu – uściśliła Robin.
– Ale z ciebie pedantka. – Dylan znów się uśmiechnął, na jego
policzkach pojawiły się dołeczki. – Tak czy inaczej, co za różnica, gdzie
byłem? Liczy się to, że Dylan Campbell jest teraz tutaj.
Robin wbiła wzrok w stopy, próbując nie przypominać sobie
pięknej twarzy Tary posiniaczonej pięściami Dylana.
– Za co siedziałeś tym razem?
– Tym razem – powtórzył. – Au, boli. No cóż, chyba na to
zasłużyłem. Napaść. Nic wielkiego. Odsiedziałem dwa lata.
– A jak długo jesteś na wolności?
– Trzy miesiące. Idealny czas, nie uważasz?
– Idealny czas na co?
– Moja mała dziewczynka mnie potrzebuje.
– Jesteś ostatnią osobą, której ona potrzebuje.
– Właśnie straciła matkę.
– Nie miałeś z tym nic wspólnego, czy tak? – Robin zaskoczyła tym
pytaniem zarówno Dylana, jak i siebie samą. Usłyszała drżenie
w swoim głosie i wpatrzyła się w wejście do szpitala. Teraz byłoby
naprawdę dobrze, gdyby pojawił się szeryf Prescott.
– Ja? Oczywiście, że nie. Jak mogłaś pomyśleć coś tak okropnego?
Robin pokręciła głową.
– Jestem pewna, że szeryf chętnie porozmawiałby z tobą o tym,
gdzie byłeś tamtej nocy.
– Z wielką przyjemnością porozmawiam z tym panem – zaśmiał się
Dylan. – Naprawdę myślisz, że byłbym taki głupi, by pokazywać tutaj
swoją przystojną twarz, gdybym miał cokolwiek wspólnego z tym, co
się wydarzyło?
– Nigdy nie szacowałam zbyt nisko twojej głupoty.
– Jasne, może na to też zasłużyłem. – Dylan się uśmiechnął. – Ale
dlaczego, u diabła, miałbym zastrzelić własne dziecko? Zabicie Tary
i twojego taty to inna rzecz. Ale krew z mojej krwi? Musiałbym być
jakimś potworem.
– Jesteś czymś w rodzaju potwora.
– Już nie. Zmieniłem się, Robin. Jestem gotowy być prawdziwym
ojcem dla tej małej dziewczynki.
– Jakże szlachetnie. Fakt, że Cassidy dostanie mnóstwo pieniędzy po
śmierci mojego ojca, nie ma absolutnie nic wspólnego z tą nagłą
chęcią zostania rodzicem?
– Absolutnie nic – potwierdził Dylan. – Ta myśl nigdy nie przyszła
mi do głowy.
– Myśli rzadko przychodzą ci do głowy.
Uśmiech czający się w kącikach jego ust zamarł.
– Wejdziemy?
– Ja wejdę – oznajmiła Robin. T y możesz iść do diabła. –
Odepchnęła Dylana na bok i pomaszerowała do drzwi szpitala.
– Do zobaczenia wkrótce! – zawołał za nią.
Rozdział dwunasty
Robin uprzedziła zastępcę szeryfa dyżurującego przed pokojem
Cassidy o pojawieniu się Dylana i poprosiła go, aby nie pozwolił temu
człowiekowi zbliżyć się do córki. Potem porozmawiała z lekarzem
Cassidy, który poinformował ją, że ostatniej nocy nastąpiła znacząca
poprawa i obecnie stan dziecka określa się nie jako krytyczny, lecz
poważny, co nie oznacza jednak, że ma ono już najgorsze za sobą.
– To są bardzo dobre wieści, kochanie – powiedziała Robin do
bladej dziewczynki siedzącej na łóżku. – Jak się czujesz?
– Trochę lepiej. – Cassidy upuściła numer magazynu „Star” na łóżko
i patrzyła bezradnie, jak czasopismo ześlizguje się z wykrochmalonej
białej pościeli na podłogę. Wydawała się bliska łez.
Robin szybko podniosła magazyn.
– O mój Boże! – zawołała, przejrzawszy nagłówki. – Wygląda na to,
że Jennifer Aniston będzie miała trojaczki. Znowu. To znaczy, że
w ciągu pięciu lat została matką co najmniej pięćdziesięciorga dzieci.
Cassidy uśmiechnęła się, co kosztowało ją tyle wysiłku, że zaraz
potem skrzywiła się z bólu.
– Ona jest naprawdę małą petardą. Tak mówił tatuś.
Rzeczywiście, tak mówił, pomyślała Robin, odgarniając włosy
z twarzy dziewczynki i delikatnie całując ją w czoło. Zauważyła przy
tym, że oprócz „Star” na szafce nocnej przy łóżku leżą też ostatnie
numery „People”, „Us” i „Vogue’a”.
– Czy to pielęgniarki przyniosły ci te pisma?
– Nie. Kenny przyniósł.
– Kenny Stapleton?
Cassidy skinęła głową.
– Trudno mi czytać. Oglądam tylko zdjęcia.
– Kiedy Kenny tu był?
– Dziś rano. Powiedziałam, że się cieszę. Nie powinnam się cieszyć?
Zrobiłam coś złego?
– Nie, kochanie. Nie, jeśli czujesz się przy nim bezpieczna.
– Przy Kennym? Dlaczego miałabym się nie czuć?
Robin się zawahała.
– To nie on do mnie strzelał – zapewniła Cassidy bardzo stanowczo,
co kosztowało ją kolejny grymas bólu.
– Jak możesz być tego pewna?
– Ponieważ on wygląda zupełnie inaczej niż mężczyźni, którzy byli
w domu tamtej nocy.
– Nie widziałaś ich twarzy – przypomniała Robin.
– Nie musiałam widzieć twarzy, żeby wiedzieć, że to nie był Kenny –
odparła Cassidy. – Kenny jest wysoki i chudy. Ci mężczyźni, którzy do
nas strzelali, byli o wiele potężniejsi, bardziej muskularni. Jakby dużo
ćwiczyli.
Jak Dylan Campbell, pomyślała Robin, przysuwając sobie krzesło.
Usiadła i wtedy przyszła jej do głowy inna, bardzo nieprzyjemna myśl.
Jak Landon. Szybko ją odrzuciła.
– Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować.
Cassidy znów próbowała się uśmiechnąć, wargi drżały jej z wysiłku.
– Podoba mi się, że martwisz się o mnie. Mamusia miała rację co do
ciebie.
Robin ścisnęło się serce, poczuła wyrzuty sumienia. Zerwała
całkowicie, bez jednego słowa, kontakty z przyjaciółką i podczas gdy
Tara próbowała od czasu do czasu odnowić znajomość – szukała jej na
Facebooku i regularnie wysyłała kartki urodzinowe – Robin
ignorowała i odrzucała jej wszelkie starania.
– Wiesz, że twoja matka i ja posprzeczałyśmy się.
– Wiem – przyznała Cassidy. – Mama powiedziała, że byłaś na nią
wściekła za to, że wyszła za tatusia.
– Byłam.
– Dlaczego?
– To skomplikowane.
– Z powodu Aleca?
– Częściowo tak.
– A dlaczego Melanie nie była zła? – zapytała Cassidy.
Co za bzdura, pomyślała Robin. Melanie zawsze się na coś złościła.
– Zawsze była dla nas miła.
– Cieszę się.
– Powiedziała, że najważniejsze jest, żeby tatuś był szczęśliwy, i jeśli
mamusia daje mu szczęście, to ona też jest szczęśliwa. – Cassidy
zdawała się recytować wyuczoną na pamięć formułkę.
Robin zamilkła na chwilę, musiała dobrze się zastanowić nad
następnym pytaniem.
– A więc dlaczego sądzisz, że twoja mama nie ufała Melanie?
Cassidy wzruszyła ramionami. Przez kilka chwil siedziały
w milczeniu.
– Opowiedz mi o mojej mamie – poprosiła Cassidy.
– Co chciałabyś wiedzieć?
– Na przykład jaka była w moim wieku. Czy miała chłopaków. Czy
była lubiana.
– Twoja mama miała więcej przyjaciół niż ktokolwiek, kogo znam.
Dziewcząt i chłopców. Chłopcy chcieli być wokół niej, dziewczęta
chciały być nią.
– A więc była naprawdę lubiana.
– Była naprawdę lubiana – przytaknęła Robin.
– Ja nigdy nie byłam lubiana – wyznała cicho Cassidy.
– Nie? Ja także nie byłam.
– Mówisz prawdę? Czy tylko tak sobie gadasz?
– To prawda. Zawsze byłam nieśmiała i wycofana.
– To trochę zabawne.
– Co?
– Że mama miała tylu przyjaciół w szkole.
– Jak to?
– Bo teraz nie miała żadnego.
– Nie miała?
– Może Melanie, ale one nie były bardzo... Aha, był Tom.
– Tom?
– Facet, z którym chodziła do szkoły.
Robin szukała w pamięci kolegi ze szkoły, który miał na imię Tom.
Nie znalazła kogoś takiego.
– Jaki Tom?
– Nie pamiętam. Mieszka teraz w San Francisco. Odwiedziłyśmy go
kilka razy, gdy pojechałyśmy zobaczyć się z dekoratorką.
Robin poczuła dreszcz niepokoju. Alec mieszka w San Francisco,
pomyślała, ale natychmiast pozbyła się tego niechcianego skojarzenia.
– Czy mogę cię o coś zapytać? – odezwała się Robin.
– Jasne.
– Czy twoja mama była szczęśliwa?
– Chodzi ci o to, czy była szczęśliwa z tatusiem?
– Tak.
– Oni byli bardzo szczęśliwi. Bardzo się kochali.
A więc co z plotkami o niewierności? Kim był ten tajemniczy
przyjaciel Tom? Robin miała ochotę o to zapytać, wiedziała jednak, że
nie może. Zamiast tego spytała:
– A mój... nasz ojciec? Był dla ciebie dobry?
– Najlepszy. Wiesz, Melanie zawsze narzekała, że tata mnie
rozpuszcza i psuje, ale wtedy tata jej odpowiadał, że nie można zepsuć
dziecka zbyt wielką miłością.
No, no!
– Z pewnością zostało to docenione – rzuciła Robin bez
zastanowienia.
– Co masz na myśli?
– Nic. – Szkoda, że się dowiedziałam, jaki był „tatuś” Greg Davis dla
Cassidy. Gdyby jeszcze był równie kochający i wielkoduszny
w stosunku do własnych dzieci. – Czy zastanawiałaś się kiedyś, jaki
jest twój biologiczny ojciec?
Przez dłuższą chwilę Cassidy uważnie przyglądała się Robin, jakby
chciała zajrzeć do jej mózgu. A potem zaskoczyła ją pytaniem:
– On tu jest, prawda? Rozmawiałaś z nim?
– Tak, jest tu. Skąd wiesz?
– Mamusia zawsze mówiła, że on się tu zjawi. Mówiła, że on jest jak
wysypka, której nie można się pozbyć. – Blada twarz Cassidy
przybrała kolor popiołu. Wydawało się, że dziewczynka zaraz
zemdleje. – Myślisz, że to on do nas strzelał?
– Nie wiem. On twierdzi, że nie.
– Wierzysz mu?
– Szeryf z pewnością starannie sprawdzi jego alibi.
– Nie chcę go widzieć.
– Nie musisz.
– Nie chcę go widzieć – powtórzyła Cassidy. – Nigdy. Mam już ojca.
Prawdziwego ojca. On wyzdrowieje. Wyzdrowieje, mam rację? Nie
umrze.
Robin usiłowała znaleźć odpowiednie słowa, lecz bez rezultatu.
– Chciałabym wiedzieć – szepnęła.
– Co będzie ze mną, jeśli on umrze?
– Nie martwmy się tym teraz.
– Czy będę musiała mieszkać z nim? – W głosie Cassidy pojawiła się
panika.
– Z Dylanem Campbellem? Nie! Oczywiście, że nie. – Czy na pewno?
– Ucieknę, jeśli mnie do tego zmuszą. Zabiję się.
– Kochanie, nie. Nie mów tak.
– I nie chcę mieszkać z Melanie. Wiem, że ona też mnie nie chce.
A Landon jest miły i w ogóle, ale czasami wydaje się trochę
przerażający. To jego bujanie się przez cały czas i cała reszta. Wiem,
że to nie jego wina, że on nic na to nie może poradzić... – Cassidy
chwyciła Robin za rękę. – Chcę mieszkać z tobą – powiedziała
błagalnym tonem. – Jeśli coś stanie się tatusiowi... Czy będę mogła
zamieszkać z tobą? Proszę. – Nagle oczy Cassidy uciekły w tył głowy,
dziewczynka opadła na poduszkę nieprzytomna.
Robin zerwała się z krzesła i pobiegła do drzwi.
– Niech pan zawoła pielęgniarkę! – krzyknęła do policjanta
dyżurującego w korytarzu.
*
– Proszę jeszcze raz dokładnie mi powtórzyć, co on pani powiedział
– zażądał szeryf Prescott. Siedzieli w poczekalni w korytarzu
prowadzącym do sali Cassidy, na tych samych krzesłach, które
zajmowali, gdy spotkali się pierwszy raz. Parametry życiowe
dziewczynki wróciły do normy, choć lekarze uprzedzali, że wszystko
może się zmienić w jednej chwili.
Robin po raz trzeci relacjonowała szeryfowi rozmowę z Dylanem,
obserwując, jak sprawdza zgodność jej słów ze zrobionymi wcześniej
notatkami.
– Ma pani jakieś pojęcie, gdzie on się zatrzymał?
– Żadnego.
– Cóż, sądzę, że znalezienie go nie powinno być zbyt trudne. –
Szeryf przejechał dłonią po czubku swej łysej głowy. – Z tego, co pani
powiedział, można wywnioskować, że w najbliższym czasie nigdzie
się nie wybiera.
– Sprawdzi pan jego alibi?
– Od razu, gdy tylko je poznam – odparł szeryf z uśmiechem.
– Myśli pan, że on to zrobił?
– Nie będę wiedział, co myśleć, dopóki nie porozmawiam z tym
człowiekiem. Czy jest jeszcze coś, co chciałaby mi pani powiedzieć?
Robin zastanawiała się, czy wspomnieć szeryfowi o tym, co stało się
wczoraj wieczorem przy kolacji. O gwałtownej reakcji Landona na
dzwonek jej telefonu, ucieczce chłopaka z domu i powrocie dopiero po
północy.
Czasami wydaje się trochę przerażający, usłyszała głos Cassidy.
– Co jeszcze pani wie? – dopytywał się szeryf.
Robin pokręciła głową. Szeryf już podejrzewał Landona. Cokolwiek
ona powie, tylko umocni go w podejrzeniach i sprawi, że będzie mniej
skłonny rozpatrywać inne możliwości. Nie mogła zdradzić
siostrzeńca. Nie bez niezbitego dowodu, że zrobił coś złego.
– Nic.
– Na pewno? Wydaje się, że coś chodzi pani po głowie.
– Kto to jest Donny Warren? – zapytała.
– Donny Warren? Dlaczego pani pyta?
Robin opowiedziała o rozmowie podsłuchanej w Starbucksie,
a szeryf wszystko zapisał w notatniku.
– Kto to jest? – powtórzyła pytanie.
– Wojskowy weterynarz, parę razy wyjeżdżał do Afganistanu.
Przeprowadził się tu z Tacomy mniej więcej trzy lata temu i kupił
małe ranczo na obrzeżach miasta. Typ samotnika. Trzyma kilka koni.
Jeździ harleyem. O ile wiem, nigdy nie był zatrzymany. Myśli pani, że
było coś między nim a Tarą?
– Nie wiem, co myśleć. Cassidy twierdzi, że Tara i mój ojciec byli
w sobie szaleńczo zakochani.
– Każde dziecko woli widzieć w swoich rodzicach tylko najlepsze
strony, nie wyklucza to jednak możliwości, że Tara spotykała się
z kimś na boku. W jej życiu dużo się działo, jestem pewny, że pani to
wie. Z pewnością nie byłby to pierwszy raz, gdy młoda żona zdradza
dużo starszego męża.
Robin miała na końcu języka imię Tom. Co mnie powstrzymuje od
wymówienia tego głośno?
Prescott wstał, chwytając swój kapelusz, zanim zdążył spaść na
podłogę.
– Spróbuję zlokalizować Dylana Campbella i może odbędę małą
pogawędkę z Donnym Warrenem. Mogę panią gdzieś podrzucić?
Robin nie śpieszyła się z powrotem do domu.
– Przyjechałam samochodem siostry, dziękuję. Chyba zostanę
jeszcze chwilę w szpitalu, żeby być tutaj, gdy Cassidy się obudzi.
– Jestem pewny, że ona to doceni. – Szeryf Prescott nałożył
kapelusz, po czym go uchylił przed Robin, mówiąc: – Aha, nie wie pani
przypadkiem, jakim samochodem jeździ pani brat?
– Mój brat? – Dlaczego on pyta o Aleca?
– Czy wie pani, jakim samochodem jeździ? – powtórzył pytanie
szeryf.
Robin zawahała się.
– Kiedyś miał chevy malibu. Ale to było kilka lat temu. W tej chwili
ma już prawdopodobnie nowy wóz. Dlaczego?
– Pamięta pani, jakiego koloru był ten samochód?
– Czerwonego. Dlaczego pan pyta o samochód Aleca?
– Jestem po prostu ciekawy. – Po raz drugi uchylił kapelusza.
Porozmawiamy później.
Robin patrzyła, jak szeryf idzie wolno korytarzem. Dopiero gdy
zniknął jej z oczu, wyjęła z torebki telefon i wybrała numer brata
w San Francisco.
Odebrał przy pierwszym dzwonku.
– Co nowego? – rzucił zamiast powitania.
– Dlaczego szeryf pyta mnie o twój samochód?
Chwila ciszy.
– Szeryf wypytuje o mój samochód?
– Wytłumacz mi dlaczego.
– Nie mam pojęcia.
– Kiedy po raz ostatni widziałeś Tarę?
– C o?!
– Kim jest Tom?
Milczenie było odrobinę za długie.
– Tom...? O czym ty mówisz, do diabła?
– Co się dzieje, Alec?
– Krążą słuchy, że moja siostra ma załamanie nerwowe.
– Porozmawiaj ze mną, Alec. Nie mogę cię chronić, jeśli mi nie
powiesz, co się dzieje.
– Nic się nie dzieje. Nie potrzebuję twojej ochrony.
– Alec...
– Muszę iść.
– Nie waż się rozłączyć – ostrzegła Robin.
Było jednak za późno. W telefonie zapadła głucha cisza.
Rozdział trzynasty
Robin dobrze pamiętała moment, gdy po raz pierwszy nabrała
podejrzeń, że coś jest między Tarą a jej ojcem.
Przyjechała z Berkeley do domu w Święto Dziękczynienia, by
spędzić je z chorą matką. Rodzina zebrała się przy stole w jadalni,
ojciec zajął miejsce na jednym końcu stołu, Alec na drugim. Tara,
zaręczona z Alekiem od blisko roku, siedziała na lewo od ojca, z małą
Cassidy obok siebie. Landon, usadowiony po drugiej stronie wąskiego
dębowego stołu, wciśnięty między Melanie a Robin, rzadko podnosił
oczy znad talerza. Sarah Davis, wyniszczona chorobą, była zbyt słaba,
by wstać z łóżka. Za dwa tygodnie miała zostać przeniesiona do
szpitala miejskiego św. Elżbiety. Zmarła cztery miesiące później.
To była smutna uroczystość, nikt nie czuł specjalnej wdzięczności.
Przygotowany przez Melanie indyk okazał się suchy, tłuczone
ziemniaki – pozbawione smaku, zielony groszek rozgotowany,
a czerwona galaretka owocowa mdła. Podczas kolacji rozmowa się nie
kleiła, dominującymi dźwiękami było szczękanie sztućców o zwykłe
białe talerze i od czasu do czasu pochrząkiwanie Landona.
– No to opowiedz nam o swoich studiach – odważyła się odezwać
Tara w pewnym momencie.
– Są fascynujące – odparła Robin, wdzięczna, że ktoś przy stole
okazał zainteresowanie. – Padam z nóg z przepracowania, ale bardzo
dużo się uczę.
– Myślę, że to wspaniałe – powiedziała Tara z dumą. – Będziemy
mieli w rodzinie psychologa.
– Co to jest psycholog? – zaciekawiła się Cassidy.
– Ktoś, kto zadaje mnóstwo bezsensownych pytań, a potem czeka,
żebyś sama sobie na nie odpowiedziała – wytłumaczyła dziewczynce
Melanie, po czym nadstawiła kieliszek. – Czy ktoś, kto n i e pada z nóg
z przepracowania, mógłby dolać mi wina?
– Pozwól, że ja to zrobię – zaofiarował się ojciec. Wyjął butelkę
białego wina z kubełka z lodem i napełnił kieliszek Melanie.
– Taro, a ty? Napijesz się?
– Nie wiem. Nie jestem pewna, czy powinnam.
– Stanowczo powinnaś – oznajmił Greg Davis, puszczając oko. –
Może chociaż odrobinę?
Uśmiech Tary był zaskakująco nieśmiały.
Obserwując, jak ojciec napełnia do połowy kieliszek Tary, Robin
poczuła ukłucie niepokoju. Ukłucie zamieniło się w przenikliwy ból na
widok ręki ojca ocierającej się o palce jej najlepszej przyjaciółki, gdy
wkładał butelkę z powrotem do kubełka z lodem.
Robin otrząsnęła się z nieprzyjemnego wrażenia, lekceważąc
intuicję i tłumacząc sobie, że ten nagły niepokój jest rezultatem próby
zdeprecjonowania jej przez Melanie. Typowy przypadek
przeniesienia, jak objaśniał jeden z wykładowców z Berkeley.
– Jak się mają sprawy między tobą a Tarą? – zapytała Aleca kilka
dni później. Wracała na uczelnię, Alec zaś zaproponował, że odwiezie
ją na dworzec autobusowy. – Wszystko u was dobrze? Dogadujecie
się? – Rzuciła te pytania mimochodem, przez ramię, gdy Alec wkładał
jej torbę podróżną do bagażnika samochodu. Kupił tego nienagannie
utrzymanego czerwonego chevroleta za pieniądze zarobione latem
w firmie ojca i bardzo był z tego dumny i uradowany.
– Oczywiście, że się dogadujemy. Dlaczego pytasz?
– Chcę się tylko upewnić.
Upewniała się także w Boże Narodzenie, gdy razem z Tarą
wychodziły ze szpitala po krótkiej wizycie u umierającej matki Robin.
– Czuję się taka bezradna – wyznała. – Chciałabym móc coś zrobić.
– Robisz wszystko, co możesz.
– Nie, zdaniem mojej siostry.
– Twoja siostra to cipa.
– Taro! – Robin rozejrzała się dookoła, aby się upewnić, że nikt nie
słyszał. – Nie powinnaś mówić takich rzeczy.
– Dlaczego nie? Taka jest prawda.
– Ta prawda nie obroni cię przed Melanie.
– Tak? Niech sobie robi, co chce. Nie boję się jej.
– Może powinnaś. – Robin położyła rękę na ramieniu przyjaciółki.
Czuła się bardzo szczęśliwa, że ma przyjaciółkę taką jak Tara, bardzo
wdzięczna, że ona i Alec wkrótce się pobiorą. Zyskała pewność, że
dręczący ją niepokój jest tylko skutkiem ubocznym poczucia winy
z powodu opuszczenia matki. – No więc, co z tobą i Alekiem? Data
ślubu ustalona? – Zauważyła, że ramię przyjaciółki niemal
niewyczuwalnie zesztywniało pod jej palcami.
– Jakbyśmy mogli? – zapytała Tara. – No wiesz, w tej sytuacji... –
przerwała, nie kończąc zdania.
– Ale wszystko między wami dobrze? – naciskała Robin. – Wciąż
jesteście szaleńczo zakochani i tak dalej?
– Wszystko jest dobrze – zapewniła Tara, odwracając głowę.
Cztery miesiące później Sarah Davis umarła, a dwa miesiące po jej
śmierci Tara zerwała zaręczyny z bratem Robin.
– Powiedziała, że nie może za mnie wyjść – wyznał Alec
bezbarwnym tonem; bez wątpienia czuł się odrętwiały.
– Powiedziała dlaczego?
– Tylko tyle, że jej uczucia się zmieniły i nie może tego zrobić.
– Czy tata wie?
– Powiedziałem mu dziś rano w drodze do pracy.
Po ukończeniu liceum Alec pracował w firmie ojca na pełnym
etacie i zwykle jeździli razem do biura. Twierdził, że ojciec
wykorzystywał ten czas na gromienie go za, jak to żartobliwie
określał, „niedociągnięcia dnia”.
Trzy miesiące później sytuacja uległa raptownej zmianie, gdy Greg
Davis wrócił z rzekomej podróży biznesowej do Las Vegas z nową
i dziwnie znajomą żoną. Alec natychmiast rzucił pracę i wyjechał
z Red Bluff. Następny rok spędził, jeżdżąc swym ukochanym
czerwonym chevy z jednego końca kraju na drugi; ostatecznie osiadł
w San Francisco, gdzie imał się rozmaitych nisko płatnych zajęć.
Robin wróciła do Red Bluff tylko po to, by spakować swoje nieliczne
rzeczy, jakie pozostały w domu, i przysięgła sobie, że już nigdy nie
odezwie się ani do ojca, ani do Tary.
– Gdybyś tylko pozwoliła mi wytłumaczyć... – prosiła Tara.
– Dla mnie wszystko jest oczywiste.
– Nigdy bym się nie spodziewała, że to się zdarzy. Nie planowaliśmy
tego.
– A jednak się zdarzyło – ripostowała Robin. – Po prostu nie
rozumiem, jak możesz sypiać z mężczyzną tak starym, że mógłby być
twoim ojcem. Zaraz, zaraz, on jest przecież moim ojcem. Nie chcesz
mnie chyba na serio przekonywać, że się w nim zakochałaś.
– On jest dla mnie taki dobry. I dla Cassidy. Ona go uwielbia.
– Cassidy jest dzieckiem. A ty jesteś dorosła. I nie odpowiedziałaś na
moje pytanie.
– Nie pytałaś.
– Kochasz go?
– On bardzo o nas dba.
– To nie jest odpowiedź.
– Szanuję go. Podziwiam.
– Jak możesz go szanować i podziwiać, skoro wiesz, jakim jest
sukinsynem.
– On się zmienił.
– Nic podobnego.
– Nie jest tym samym człowiekiem, jakim był dawniej.
– Doprawdy? Przypominam ci, że właśnie ożenił się po cichu
z narzeczoną własnego syna! – Robin pokręciła głową; nie przekonała
jej udawana naiwność przyjaciółki.
– To by nigdy nie wyszło z Alekiem. Jest uroczy i w ogóle, ale nigdy
niczego nie osiągnie. Pozostał chłopcem, Robin. Cassidy i ja... my
potrzebujemy mężczyzny.
– Zadziwiające. Jak ty to robisz?
– Co robię?
– Widzę, jak twoje usta się poruszają, ale słyszę głos mojego ojca.
Tara mocno się zarumieniła.
– Czy ty naprawdę wierzysz, że małżeństwo z moim ojcem nie
zakończy się całkowitą katastrofą? – zapytała wówczas Robin.
Teraz przypomniała sobie te słowa, ostatnie słowa, które
powiedziała do osoby, która kiedyś była jej najdroższą przyjaciółką.
O Boże.
Wjechała na podjazd domu Melanie, zauważając, jak cień Landona
znika z okna na piętrze. Zgasiła silnik, oparła się czołem o kierownicę
i zacisnęła w dłoni pierścionek z ametystem wiszący na łańcuszku na
szyi. Siedziała w tej pozycji wiele minut, czując, jak oblepia ją gorące
powietrze, i próbując spowolnić gwałtowne bicie serca.
– Co się dzieje? Jesteś chora? – Zza szyby samochodu doszedł głos
Melanie.
Robin przygryzła dolną wargę i wypuściła pierścionek z ręki. Nie
słyszała, że siostra się zbliża. Wyciągnęła kluczyki ze stacyjki
i wysiadła.
– Nie, nie jestem chora.
– Modliłaś się, co? – Melanie wydawała się przerażona na myśl
o czymś takim.
– Nie, nie modliłam się.
– Cóż, dzięki Bogu choć za to. – Melanie zachichotała z własnego
żartu. – No to skąd ta ponura twarz? Nie miałam żadnych wiadomości
ze szpitala, przypuszczam więc, że nasz ojciec jest wciąż z nami.
– Nic się nie zmieniło.
– A Cassidy?
– Wydaje się, że jest dobrze.
– A więc w czym problem? Wyglądasz, jakbyś musiała się napić.
– Może pójdziemy na krótki spacer?
– Chcesz spacerować? W tym upale? – W głosie Melanie brzmiało
jeszcze większe przerażenie niż przed chwilą. – Gdzie?
– Nie wiem. Gdzieś w okolicy.
– W okolicy – powtórzyła Melanie. – Naprawdę?
– To była tylko propozycja, nie musisz iść.
– Nie, pójdę na spacer. Lubię spacerować. – Skinęła na Robin, by
prowadziła. – Ty pierwsza.
Robin ruszyła podjazdem, zerkając w bok, na dom ojca. Na
podjeździe nie parkowały już samochody policyjne, lecz żółta taśma
została.
– Chyba już skończyli tu pracę.
– Czy musimy też rozmawiać? – zapytała Melanie z udawaną
powagą.
Nie było chodnika, siostry poszły więc poboczem drogi. Najbliższy
dom stał prawie osiemset metrów dalej.
– Pewnie tego pożałuję – odezwała się Melanie po kilku długich
minutach – ale wyraźnie coś cię martwi. Powiesz mi, o co chodzi?
– Czy Tara kiedyś wspomniała, że spotkała w San Francisco kogoś,
z kim chodziłyśmy do szkoły?
Melanie pokręciła głową.
– Nie pamiętam.
– A znasz kogoś z Red Bluff, kto się tam przeprowadził?
– Tylko naszego brata. Skąd to pytanie? Do czego zmierzasz?
Teraz z kolei Robin pokręciła głową. Nie miała ochoty rozbudzać
podejrzeń Melanie. Aby zmienić temat, opowiedziała jej o sprzeczce
z Dylanem Campbellem na szpitalnym parkingu.
– A to łajdak – mruknęła Melanie. – Choć chyba nie ma nic
dziwnego w tym, że się tu pojawił. – Kopnęła mały kamyk. – Zakład, że
wszelkiego rodzaju szumowiny wypełzają teraz na wierzch,
spodziewając się wielkiego dnia zapłaty.
– Skoro mowa o szumowinach, co wiesz o niejakim Donnym
Warrenie?
Melanie zatrzymała się nagle.
– Kim?
– Donnym Warrenie. Podsłuchałam w mieście, jak ludzie plotkują,
że on i Tara mieli romans.
– To zupełna bzdura – sprzeciwiła się Melanie. – I raczej nie
nazwałabym go szumowiną. – Ruszyła szybkim krokiem przed siebie,
tak że Robin musiała podbiec, aby ją dogonić.
– A więc go znasz?
– Spotkałam się z nim kilka razy. Wydawał mi się porządnym
facetem.
– Myślisz, że on i Tara...?
– Absolutnie nie. – Melanie potrząsnęła głową. – On nie był w typie
Tary.
– A kto był w jej typie?
Melanie znów kopnęła kamień, jego szuranie przypominało
chrapliwy dźwięk wydobywający się z jej gardła.
– Nikt biedny.
Z przeciwnej strony nadjechał samochód, kierowca i pasażerowie
wyciągali szyje, by przyjrzeć się Robin i Melanie. Obie odruchowo się
odwróciły i zeszły z drogi.
– Wracam – oznajmiła Melanie, gdy znalazły się w odległości kilku
metrów od domu sąsiada. – Jest za gorąco. – Ty możesz sobie
spacerować, jeśli chcesz.
– Nie. – Robin wytarła pot z szyi i czoła. Przeszły na drugą stronę
ulicy. – Wystarczy tej tortury na jeden dzień.
Rozdział czternasty
Tego wieczoru Robin położyła się do łóżka o dziewiątej, lecz nie
zasnęła; słuchała rytmicznego postukiwania fotela Landona niemal do
północy, gdy nagle ustało. Kilka chwil później stukanie zastąpił odgłos
ciężkich kroków chłopaka, który chodził tam i z powrotem z jednego
końca pokoju na drugi. Po dziesięciu minutach kroki ucichły, Robin
zaś z niepokojem czekała na powrót stukania, przeklinając się
w duchu, że wyrzuciła ostatnie tabletki lorazepamu. Potrzebowała
snu. Zapadnięcie w nieświadomość dawało jej jedyne wytchnienie od
rzeczywistości, coraz bardziej dziwacznej. Sny bywały niepokojące
i chaotyczne, ale godziny czuwania były jeszcze gorsze. Sny ulatniały
się na ogół po kilku minutach, o rzeczywistości nie dawało się tak
łatwo zapomnieć. A rzeczywistość przedstawiała się tak, że życie
Robin zdawało się tracić sens.
Czy kiedykolwiek go miało?
Tak, uznała, myśląc o Blake’u. Gdy była z Blakiem, jej życie miało
sens. Przynajmniej na początku.
Robin pracowała wówczas jako asystentka pracownicy opieki
społecznej w szkole zawodowej w dzielnicy Silver Lake w Los Angeles;
była to jej pierwsza praca po dyplomie Berkeley. Szefowa zabrała ją
na przyjęcie wydawane wieczorem przez jej sąsiada. Minutę po
przekroczeniu progu Robin zauważyła Blake’a. Wysoki i przystojny
jak gwiazdor filmowy stał otoczony wianuszkiem wpatrzonych
w niego kobiet. Trzymaj się od niego z daleka, powiedziała sobie,
ruszyła na drugi koniec pokoju i wdawała w pogawędki z wszystkimi,
którzy byli w pobliżu, próbując nie patrzeć w jego stronę.
Dopóki nagle on nie stanął tuż obok niej.
– Cześć – powiedział, wkładając jej do ręki kieliszek białego wina. –
Nazywam się Blake Upton.
Uciekaj, pomyślała.
– A ty...?
Odpowiedź przyszła sama z siebie.
– Właśnie wychodzę – powiedziała Robin, oddając mu kieliszek.
I pobiegła.
Wypadła przez drzwi prosto w noc.
Biegła, dopóki nie złapała taksówki, dopóki nie znalazła się we
własnym mieszkaniu, we własnym łóżku, daleko od ciepłych
brązowych oczu i zmysłowych ust Blake’a Uptona, od zabawnego
dołeczka w jego brodzie i gęstych brązowych włosów, miękkiego tonu
jego głosu, od wszystkiego, co zapowiadało kłopoty.
Więcej niż kłopoty.
Niebezpieczeństwo.
Robin spędziła noc, na przemian gratulując sobie decyzji i gromiąc
się za głupotę.
– Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujesz, jest ten mężczyzna –
powiedziała do siebie głośno. – Mężczyzna, który może mieć każdą
kobietę, jaką zechce. Mężczyzna, który nigdy nie będzie ci wierny.
Mężczyzna taki sam, jak jej ojciec.
– I co z tego? Przynajmniej byś kogoś miała – wyrzuciła
z następnym oddechem. Po bezsennej i denerwującej nocy wschodziło
właśnie słońce. – No cóż. Za późno. Co się stało, to się nie odstanie.
A jednak.
Blake dowiedział się, kim ona jest, i następnego wieczoru
zadzwonił.
A ta, która szybko uciekła, zamieniła się w kogoś, kto nigdzie się nie
wybiera.
I na tym właśnie polegał problem, uświadomiła sobie teraz Robin.
Kobieta, którą zdobywał Blake Upton, dziewczyna, która szybko
ripostowała i bez wahania go zostawiła, w niczym nie przypominała
tego nieszczęsnego kłębka nerwów, który w rezultacie wziął na swoje
barki.
Co prawdopodobnie tłumaczyło, dlaczego nie odpowiedział na
żadną z wiadomości zostawionych przez nią wieczorem na poczcie
głosowej. Zapewne uznał, że już dość.
Robin poczuła parcie na pęcherz i wstała z łóżka, by pójść do
łazienki. Otwierała drzwi swego pokoju, gdy usłyszała, że otwierają
się także drzwi pokoju Landona, więc szybko cofnęła się do środka. Po
chwili rozległo się trzaśnięcie zamykanych drzwi i odgłos kroków
w korytarzu. Dopiero wtedy uchyliła drzwi i zobaczyła siostrzeńca
znikającego na schodach. Wyszła na korytarz i ruszyła na palcach
w stronę schodów, drewniana podłoga skrzypiała pod jej nagimi
stopami. Usłyszała, że frontowe drzwi otwierają się i zamykają.
Zastanawiała się, czy nie obudzić siostry, nie chciała jednak
ryzykować gniewu Melanie. Zeszła natomiast na dół, by sprawdzić, co
robi jej siostrzeniec.
– To nie jest dobry pomysł – szepnęła do siebie, otwierając frontowe
drzwi.
Początkowo widziała tylko czerń nocy, potem powoli wyłonił się
sierp księżyca, a w ślad za nim gwiazdy. Gałęzie drzew na poboczu
drogi kołysały się na chłodnym wietrze.
I wtedy go zobaczyła.
Stał na końcu chodnika na poboczu, kołysząc się całym ciałem
niczym te drzewa.
– Co robisz? – zapytała łagodnie, obserwując, jak Landon robi kilka
kroków w stronę domu jej ojca, potem odwraca się i znów zaczyna się
kołysać.
Z oddali doszedł dźwięk, głuche dudnienie, coraz głośniejsze
w miarę zbliżania się. Motocykl, dotarło do Robin. Przypatrywała się,
jak materializuje się duży, charakterystyczny kształt, jak motocykl
rozdziera ciemność, zwalnia i zatrzymuje się, by Landon mógł wsiąść.
Chwilę potem motocykl pędził drogą, w końcu pochłonęła go ciepła
noc.
Robin stała w drzwiach, próbując zrozumieć scenę, której była
świadkiem. Co się przed chwilą stało?
Znów pomyślała o obudzeniu siostry. I znów się rozmyśliła. Jeśli
Melanie wie o nocnych wypadach syna, mało prawdopodobne, by
opowiedziała o nich Robin.
Zamknęła frontowe drzwi i szybko wbiegła na górę, mijając na
palcach pokój Landona, raz po raz oglądała się za siebie. A potem
zatrzymała się i zawróciła. Co ty robisz, u diabła?
Nie bacząc na nic, otworzyła drzwi do pokoju siostrzeńca, weszła
do środka i zamknęła drzwi za sobą.
Panowały tam ciemności gęściejsze niż na dworze; światło księżyca
nie było dostatecznie silne, by przeniknąć przez cienkie zasłony.
Robin zastanawiała się, czy włączyć lampę, uznała jednak, że byłoby
to zbyt ryzykowne.
– I co teraz? – szepnęła, czekając, aż jej oczy przyzwyczają się do
ciemności. – Co ty tu robisz? Co, twoim zdaniem, możesz tu znaleźć?
Po kilku chwilach przedmioty zaczęły nabierać kształtów; wyłoniło
się podwójne łóżko z szafkami nocnymi po obu stronach, komoda
obok małej szafy przy przeciwnej ścianie, fotel bujany pod oknem.
Robin podeszła do łóżka, opadła na kolana i szybko przebiegła
dłońmi pod spodem. Tylko kurz. Szybko okrążyła łóżko i sprawdziła
podłogę z drugiej strony. Znowu kurz. Wytarłszy ręce o przód koszuli
nocnej, otworzyła górną szufladę szafki przy łóżku, gdzie jej palce
przedarły się przez zbieraninę papierów, ołówków i spinaczy, a potem
natrafiły na duży kłębek czegoś miękkiego i wijącego się. Robaki,
pomyślała, rzucając kłębek na podłogę; poczuła, jak to coś odbija się
od jej palców u nogi.
– To nie robaki, idiotko – powiedziała i schyliła się, by to podnieść.
Gumki recepturki. – Brawo, pani detektyw. – Włożyła kłębek
recepturek na miejsce, po czym otworzyła drugą szufladę. Była
wypełniona komiksami Archie Zielony Szerszeń i Superman.
W drugiej szafce nocnej znajdowało się mniej więcej to samo:
komiksy, spinacze, gumki, pióra i ołówki, skrawki papieru zapisane
nieczytelnymi gryzmołami. A także coś jeszcze. Coś twardego,
kulistego. Plastikowa kula ze śniegiem, rozpoznała Robin. Wyjęła kulę
ze środka i odwróciwszy do góry nogami, obserwowała taniec setek
sztucznych płatków śniegu wirujących wokół malutkiej figurki
baletnicy.
Dziwne, że nastolatek przechowywał tego rodzaju rzecz, pomyślała
i zastanowiła się, czy kulę dała mu Cassidy. Lub może po prostu
Landon sam wziął sobie tę kulę z kolekcji dziewczynki po jej
wyprowadzce. Może to dziwne, ale i mocno podejrzane. Robin
ustawiła kulę w poprzedniej pozycji i próbowała wsunąć szufladę.
Ale się nie udało.
Spróbowała jeszcze raz, ale szuflada wsunęła się tylko do połowy
i stawiła opór.
– Zamknij się, do cholery! – Szarpała i potrząsała, lecz bez skutku. –
Niech cię diabli! Dobra, nie panikuj. – Kilka równych oddechów
później włożyła rękę i znalazła dwie pogniecione kartki papieru, które
utknęły między szufladami. Robin delikatnie je wyciągnęła
i rozprasowała dłońmi na udach.
Na obu kartkach widniała twarz dziewczynki. Wykonane ołówkiem
szkice, nieco pobieżne i pozbawione szczegółów, przedstawiały łatwo
rozpoznawalną nawet w słabym świetle Cassidy.
– Jesteś pełen niespodzianek, co? – wymruczała Robin,
zastanawiając się, czy Melanie zdaje sobie sprawę z talentu
plastycznego syna. Uświadomiła sobie, że mogłaby zapytać o to
siostrę, nie przyznając się do węszenia. Czy jest tu jeszcze więcej
niespodzianek?
Starannie złożyła kartki na pół i włożyła do szuflady, po czym
odetchnęła z ulgą, gdy tym razem szuflada łatwo się domknęła.
Podeszła do szafy, przejrzała wiszące na drucianych wieszakach
koszule i spodnie, a także ustawione na dole buty. Nie znalazła
niczego niezwykłego. Ani biżuterii ukrytej w tenisówkach, ani broni
w tylnej kieszeni dżinsów.
Robin zbliżała się do komody, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi
samochodu. Podbiegła do okna i spojrzała przez cienkie zasłony,
starając się, by jej nie zauważono.
Samochód został zaparkowany na podjeździe domu jej ojca.
W stronę domu biegło dwoje ludzi.
Robin sięgnęła pod firankę i odrobinę uchyliła okno.
– Jak ciemno – powiedziała dziewczyna. Jej wysoki głos przybrał na
wietrze przenikliwe tony. – Jesteś pewny, że to właściwe miejsce?
– Oczywiście, że to właściwe miejsce – odparł jej towarzysz. – Nie
widzisz taśmy policyjnej?
Dobry Boże. Nastolatki.
– Ledwie widzę cokolwiek, tak jest ciemno. – Dziewczyna się
zatrzymała. – Tu jest naprawdę strasznie. Chyba powinniśmy stąd
znikać.
Owszem, to właśnie powinniście zrobić.
– Daj spokój, to przygoda. Wszyscy będą nam zazdrościli, jak im
opowiemy, że tu byliśmy.
Robin obserwowała z przerażeniem chłopca biegnącego w stronę
domu.
– Zaczekaj! – zawołała za nim dziewczyna, choć nie ruszyła się
z miejsca.
– Idziesz czy nie?
A potem dał się słyszeć trzeci głos.
– Co tu się, u diabła, dzieje?
Melanie?
– Cholera! – zaklął chłopak, a Robin obserwowała Melanie
maszerującą w kierunku młodych w narzuconym na piżamę
szlafroku, z czymś długim i groźnym w ręce.
Dobry Boże, czy to strzelba?
– Ona ma broń! – krzyknęła dziewczyna. – Nie! Proszę do nas nie
strzelać!
– Co tu robicie, do diabła?
– My tylko chcieliśmy popatrzeć...
– To nie jest jakaś cholerna atrakcja turystyczna. Jazda stąd, bo
wezwę szeryfa!
Robin przyglądała się, jak dwójka nastolatków pędzi do samochodu
i odjeżdża z piskiem opon.
– Głupie dzieciaki – warknęła Melanie, opuszczając strzelbę
i spoglądając w górę, w okno Landona.
Robin natychmiast padła na podłogę. Czy Melanie ją zauważyła?
Cholera.
Usłyszała trzask zamykanych drzwi frontowych, a potem kroki
siostry na schodach. Chwilę później Melanie stała przed drzwiami
pokoju syna i delikatnie w nie pukała.
– Landonie – zawołała cicho. – Landonie, nie śpisz?
Proszę, odejdź. Proszę, odejdź. Proszę, odejdź.
Minęło kilka długich chwil, zanim do Robin dotarło, że Melanie nie
ma już pod drzwiami, a jeszcze więcej czasu upłynęło, nim zaczęła
oddychać bez bólu i zdołała się podnieść. Chwiejąc się na nogach,
zamknęła okno i zastanowiła się, czy kontynuować poszukiwania.
Doszła do wniosku, że lepiej nie kusić losu. Już raz omal nie wpadła,
a to wystarczy na jedną noc. Może nie była najlepszą terapeutką na
świecie, ale detektywem była jeszcze gorszym.
Co, u licha, sobie myślałam?
Lepiej w ogóle nie myśleć, uznała; wróciła do swojego pokoju
i padła na łóżko. Zamknęła oczy, pod powiekami natychmiast zaczęły
przesuwać się obrazy: Landon kołyszący się na poboczu drogi;
motocykl podjeżdżający w ciemnościach; kłębek gumek recepturek,
dwa szkice ołówkowe uśmiechniętej twarzy Cassidy; ciekawskie
nastolatki zakradające się do domu jej ojca; Melanie podchodząca do
nich ze strzelbą w rękach.
Ostatnim obrazem, jaki zobaczyła, zanim zapadła w sen, była
malutka baletnica uwięziona w plastikowej kuli; wokół jej głowy
wirowały płatki śniegu.
Rozdział piętnasty
Następnego ranka obudziła się w zupełnie cichym domu; nie było
słychać żadnych głosów, kroków ani wiecznego postukiwania.
Było już po dziesiątej, drzwi do pokojów Melanie i Landona stały
otworem. Przechodząc obok pokoju siostrzeńca, Robin zerknęła
ukradkiem do środka i zauważyła, że łóżko było tak starannie zasłane,
jakby nikt w nim nie spał. Czy ten chłopak wrócił w nocy do domu?
– Melanie?! – zawołała, zbiegając po schodach. Weszła do pustej
kuchni. – Melanie? – Bez odpowiedzi, choć Robin nie wykluczała, że
siostra wyskoczy na nią z kąta.
W ekspresie zostało trochę kawy. Robin napełniła kubek
i podgrzała kawę w kuchence mikrofalowej. Wyjrzała przez okno nad
zlewem, by sprawdzić, czy Melanie jest na tylnym podwórku, lecz
nikogo tam nie było.
Gdzie oni się podziali?
Z kubkiem w ręku Robin weszła do pokoiku przy kuchni, który Alec
ogłosił kiedyś swoją prywatną przestrzenią.
– Co ty ukrywasz, bracie? – zapytała, zauważając jednocześnie, że
łóżko polowe, na którym sypiał Alec, stoi złożone w rogu
pomieszczenia. Mały pokoik pełnił teraz funkcję prowizorycznego
składziku butów i niepotrzebnych sprzętów domowych, rzeczy,
których mieszkańcy już nie używali, ale zachowali „na wszelki
wypadek”. Przy ścianie obok tylnych drzwi stała serwantka,
naprzeciwko niej rozchwiana drewniana ławka, na której leżała
otwarta żółta, pordzewiała skrzynka na narzędzia. Z miejsca na
śrubokręt wystawał do połowy duży młotek z pazurem, śrubokręt zaś
rzucono niedbale na parę obcęgów. Robin kusiło, by powkładać
rzeczy w odpowiednie miejsca, postanowiła jednak tego nie robić.
W kącie stało na podłodze kilka dużych kartonowych pudeł. Robin
uklękła, by sprawdzić zawartość pierwszego, i wyjęła plik rysunków.
Wiele z nich wyglądało niewiele lepiej niż zwykłe gryzmoły, ale sporo
było zaskakująco dobrych. Przysiadła na piętach, zachwycona
prostym szkicem dwóch koni i drugim, przedstawiającym mężczyznę
w kasku na motocyklu. Ale najlepsze były portrety dziewczynki,
ukazujące ją od wieku dziecięcego do okresu dorastania. Cassidy.
Twój siostrzeniec to całkiem dobry artysta, pomyślała Robin,
wkładając z powrotem rysunki do pudła, wdzięczna Melanie, że je
zachowała. Może ty mogłabyś zasugerować wysłanie Landona do
szkoły artystycznej, może nawet zaproponować pomoc...
„Nie potrzebujemy żadnej pomocy”, rozbrzmiała w głowie Robin
najbardziej prawdopodobna odpowiedź Melanie, jeszcze zanim
skończyła myśl.
Drugie pudło było wypełnione książkami w miękkich oprawach.
Dziecko Rosemary, Całuj dziewczęta, Lśnienie. Ktoś najwyraźniej lubił
thrillery. Nic w tym złego. Kolejny tytuł nagle przyciągnął jej wzrok;
przykucnęła, aby wyciągnąć książkę na wierzch. Hunting Humans:
The Rise of the Modern Multiple Murderer.
Cholera, pomyślała, wrzucając książkę z powrotem do pudła. Co to,
u diabła, znaczy?
– To nic nie znaczy – powiedziała głośno i wtedy zauważyła
wystające spod stosu większe książki. Serce zabiło jej szybciej, gdy
zorientowała się, że są to stare roczniki szkolne. Szybko odsunąwszy
na bok powieści w miękkich okładkach, wyciągnęła sześć oprawnych
w skórę ksiąg.
Zaczęła od najnowszej – z roku, w którym ona i Tara ukończyły
liceum. Jeśli w którejś z klas był ktoś imieniem Tom, z pewnością go
znajdzie na tych stronach.
Gdyby był tam ktoś imieniem Tom, z pewnością bym go pamiętała,
uparcie szeptał w jej głowie jakiś głos.
Przerzucała strony, przypatrując się rzędom czarno-białych,
wykonanych w auli zdjęć. Była tu Sandi Grant z wiecznie otwartymi
ustami plotkarki, i mała Arlene Kessler o wielkich zielonych oczach,
piegach na nosie i burzy kręconych rudych włosów; istna Ania
z Zielonego Wzgórza. Kto by przypuszczał, że wyrośnie na bywałą
w świecie doktor Arlę Simpson?
Kto by przypuszczał, że tak wiele się wydarzy, pomyślała Robin,
znalazłszy swoje zdjęcie. Przyglądała się twarzom zwykle ponurych
nastolatków, uśmiechających się z zakłopotaniem do obiektywu. Oto
Vicky Peters, w jak zawsze za krótkiej spódniczce i zbyt obcisłym
sweterku, siedząca na ławce w pierwszym rzędzie; za nią stoi Taylor
Pritchard, długa grzywka niemal całkowicie zakrywa jej na wpół
przymknięte oczy; Ron McLean, równie wysoki, jak głupi; Chris
Lawrence z triumfalnym uśmiechem na pucołowatej twarzy, i Tara,
w środku na przedzie, piękna jak zawsze, z ręką obejmującą ramiona
Robin.
A potem, w ostatnim rzędzie, znalazł się on – wysoki, mocno
zbudowany chłopak o blond włosach zaczesanych do tyłu i niezbyt
przystojnej twarzy. Tom Richards, dziwnie nijaki, zważywszy na jego
rozmiary. Mój Boże, zupełnie o im zapomniałam.
Nawet teraz, patrząc w jego pozbawione wyrazu oczy, Robin
musiała się wysilić, by przywołać bodaj jedno związane z nim
wspomnienie. Tom Richards wtapiał się w tło. Niczym tapeta, jak
zjadliwie zauważyła Tara.
Czy to możliwe, że on i Tara nawiązali kontakt w ciągu ostatnich
pięciu lat? Że, co raczej mało prawdopodobne, zostali przyjaciółmi?
A może nawet kochankami?
Robin włożyła roczniki do pudełka, zagrzebała je pod książkami
i wstała. Wyszła z pokoiku niepewna, co powinna sądzić o tym
odkryciu i co z nim zrobić.
Przeniosła się teraz do salonu; od przybycia do Red Bluff była tu po
raz pierwszy. Usadowiwszy się na sofie pokrytej aksamitem w kolorze
mchu, przy ścianie naprzeciwko dużego okna od frontu, wyobrażała
sobie matkę opartą na tych poduszkach, uśmiechniętą, oglądającą
telewizję z czasopismem w rękach, z nogami ułożonymi na
prostokątnym stoliku do kawy. To matka zaproponowała
wbudowanie ozdobnego ceglanego kominka pośrodku ściany, matka
wybrała dwa obite rdzawą tkaniną fotele, które stanęły przed
kominkiem. To ona znalazła na wyprzedaży garażowej dwie akwarele
przedstawiające idylliczne krajobrazy – zawisły na ścianie po obu
stronach kominka.
„Możesz sobie wyobrazić? Ktoś naprawdę zamierzał pozbyć się tych
skarbów” – matka aż piszczała z zachwytu.
Robin oparła głowę na poduszce kanapy, studiowała obrazki
i wyobrażała sobie swój policzek mocno przyciśnięty do policzka
matki.
Zawsze byłaś moją ulubienicą, usłyszała jej szept i poczuła dumę.
Pod koniec życia matka ledwie ją poznawała.
Wstała z kanapy i przeszła przez hol do jadalni, gdzie na ścianach
była tapeta w kolorze kości słoniowej w złote plamki; Robin pamiętała
ją jeszcze z dzieciństwa. Zatrzymała się na kilka minut u szczytu
długiego dębowego stołu, wokół którego stały kryte pomarańczową
skórą krzesła z wysokim oparciem. Wszystko wyglądało dokładnie
tak, jak za życia matki.
Czy Tara próbowała coś zmienić?
Robin mogła sobie wyobrazić, że jej przyjaciółka chciała uszanować
pamięć ich matki, przynajmniej na początku. Z pewnością jednak po
roku czy dwóch zamierzała „urządzić wszystko zgodnie z własnym
gustem”, jak sugerowała Melanie.
Mimo to nigdzie nie było tu widać śladów gustu Tary.
Podobnie jak w przesadnie wielkim mauzoleum po sąsiedzku.
Wydawało się niemal, że ten wolny duch, którego Robin znała
i kochała przez wszystkie te lata, zupełnie zniknął w chwili, gdy Tara
poślubiła Grega Davisa.
Czy poszukiwanie własnego ja, które straciła, pchnęło ją do
romansu? I czy w końcu przez to zginęła?
Robin wyjęła telefon komórkowy z kieszeni szlafroka i wystukała
cztery-jeden-jeden.
– Informacja. O jakie miasto chodzi?
– San Francisco.
– Czy chodzi o numer stacjonarny?
– Tak.
– Na jakie nazwisko?
– Tom Richards.
Zadzwonił telefon.
Robin potrzebowała dłuższej chwili, by uświadomić sobie, że to
dzwonek telefonu w kuchni, a nie w jej ręce. Szpital, pomyślała.
Dzwonią, by powiedzieć, że ojciec zmarł w nocy. Od razu wyłączyła
komórkę, pognała do kuchni i chwyciła telefon z blatu.
– Halo?
– Halo? – powiedziała jakaś kobieta łagodnym, nieco zdziwionym
głosem. – Kto mówi?
– A kto pyta? – ripostowała Robin.
– Oczywiście. Przepraszam. Tu Sherry Loftus.
– Kto?
– Sherry Loftus... – kobieta zawiesiła głos. – Z McMillan and Loftus
Designs w San Francisco.
– McMillan and Loftus Designs – powtórzyła Robin. Dekoratorzy
nowego domu ojca.
Z San Francisco.
Oczywiście, to wszystko wyjaśnia. Cassidy powiedziała, że
widywały Toma Richardsa, gdy przyjeżdżały do San Francisco na
spotkanie z dekoratorką. On najwyraźniej pracował w tej firmie.
– A czy przypadkiem – zaczęła Robin z nadzieją – nie pracuje u was
Tom Richards?
– Tom Richards? Nie. Nie ma tu nikogo o takim nazwisku.
– Jest pani pewna?
– Zupełnie. To nieduża firma.
– Cholera.
– Słucham?
– Przepraszam. Muszę iść...
– Proszę się nie rozłączać – rzuciła kobieta w chwili, gdy Robin
właśnie miała to zrobić. – To ważne.
– Co jest ważne?
– Trochę mi niezręcznie – wyznała Sherry Loftus. – To... Jest pani
krewną pana Davisa?
– Jestem jego córką. Robin. Co mogę dla pani zrobić, pani Loftus?
– Tak, no cóż, jak mówiłam, sprawa jest nieco kłopotliwa w obecnej
sytuacji.
– Może więc wrócić do niej w bardziej odpowiednim czasie –
zasugerowała Robin.
– Niestety, to niemożliwe. Chodzi o stół bilardowy zamówiony przez
pana Davisa.
O Boże.
– Najpierw chciałabym jednak przekazać szczere kondolencje.
Słyszeliśmy, co się stało. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Czy pan Davis
wróci do zdrowia?
– Nie wiemy.
– Co za tragedia. Kto mógł zrobić coś podobnego?
– Tego też nie wiemy.
– A ta dziewczynka?
– Wydaje się, że wszystko będzie w porządku.
– Dzięki Bogu. Taka słodka mała istotka, uwielbiała swojego ojca.
– Mówiła pani coś o stole bilardowym.
– Tak. Tak, jest tutaj.
– Jest tutaj... To znaczy, gdzie?
– W San Francisco. Przysłano go trzy tygodnie przed terminem, co
się prawie nigdy nie zdarza. Ale pani ojciec nalegał na pośpiech, a jak
pani na pewno wie, był... jest... Przepraszam... bardzo przekonujący.
Zastanawiamy się więc, kiedy będziemy mogli dostarczyć ten stół.
– Słucham?
– Proszę mi wierzyć, rozumiem, że nie jest to najlepsza pora na tego
rodzaju rozmowę...
– A zatem dobrze pani rozumie.
– ... obawiam się jednak, że nie mamy wielkiego wyboru.
– Po prostu odeślijcie ten cholerny stół.
– Nie mogę tego zrobić. Został zamówiony przez klienta, nie można
się wycofać z umowy. Pani ojciec wiedział o tym, składając
zamówienie.
– Mój ojciec jest w szpitalu z kulą w mózgu.
– Tak, i jest mi bardzo przykro. Taki uroczy człowiek. Spędziliśmy
razem wiele godzin, omawiając wszelkie aspekty projektu tego
nowego domu, wybierając meble. Oni byli tacy podekscytowani. On
i ta mała dziewczynka...
– Cóż, będzie pani musiała znaleźć jakieś rozwiązanie... Chwileczkę.
A co z panią Davis?
– To znaczy?
– Powiedziała pani, że spędzała całe godziny z moim ojcem
i Cassidy, że byli bardzo podekscytowani. A pani Davis? Ona nie była
podekscytowana?
– Nie widywałam często pani Davis. Przyjechała tylko kilka razy, na
początku. Potem zostawiła sprawy swojemu mężowi. – Sherry Loftus
chrząknęła raz, potem drugi. – Sądzę, że moglibyśmy przechować go
na razie w magazynie. Oczywiście za opłatą.
– Doskonale. Zróbcie to.
– Pozostaje kwestia płatności. Stół kosztował dziesięć tysięcy
dolarów.
– Dziesięć tysięcy dolarów!
– I jeszcze pieniądze należne...
– Proszę posłuchać – przerwała Robin. – Naprawdę nie mogę
załatwić tej sprawy teraz. Moja siostra skontaktuje się z panią.
Rozłączyła się, zanim Sherry Loftus zdążyła coś powiedzieć. Potem
nalała sobie kubek kawy i popijała zimny płyn, podczas gdy niepokój
okładał pięściami jej trzewia.
– Już dobrze. Oddychaj. Po prostu oddychaj. Szlag by to trafił.
– Co się dzieje? – zapytała Melanie gdzieś zza pleców Robin.
Na dźwięk głosu siostry Robin upuściła kubek, który rozbił się na
podłodze na drobne kawałki.
– Cholera. – Uklękła i zaczęła zbierać skorupy, ręce jej się trzęsły. –
O Boże. Tak mi przykro.
– Spokojnie, to nie jest pamiątka rodzinna.
– Odkupię ci ten kubek.
Melanie kładła torby ze sklepu spożywczego na stole kuchennym,
gdy w całym domu dał się słyszeć głośny tupot stóp wbiegającego po
schodach Landona.
– Jesteś dziś bardzo spięta – powiedziała, wyjmując zakupy z toreb.
– Landona i mnie nie było tylko godzinę. Co się stało?
Robin zebrała z podłogi szczątki kubka, wrzuciła je do kosza na
śmieci pod zlewem i dopiero wtedy powtórzyła siostrze rozmowę
z Sherry Loftus.
– Sherry! – wykrzyknęła Melanie. – To jest to. Wiedziałam, że jej
imię zaczyna się na S.
– Chyba pominęłaś to, co najważniejsze.
– A co jest najważniejsze?
– Co teraz zrobimy.
– Ze stołem bilardowym? – Melanie wzruszyła ramionami. – Nie
mój problem. Coś jeszcze?
– Co znaczy to „coś jeszcze”?
– Nie trzeba mieć dyplomu z psychologii, by widzieć, że coś jeszcze
cię dręczy.
Robin wzięła długi, głęboki oddech. Czy miało jakiś sens mówienie
Melanie, że była bliska zdobycia numeru telefonu Toma Richardsa,
gdy zadzwoniła Sherry Loftus?
– Jest coś, co powiedziała Sherry Loftus – rzuciła zamiast tego,
a potem czekała, aż Melanie zapyta, co to było. Nie doczekała się. –
Powiedziała, że Tara jeździła z tatą do San Francisco tylko kilka razy,
a potem straciła zainteresowanie.
– A to cię dręczy, bo...?
– Mówiłaś, że Tara często wyjeżdżała...
Zadzwonił telefon.
– Pracowity ranek – stwierdziła Melanie i sięgnęła po słuchawkę.
– Halo? – Przewróciła oczami. – Dzień dobry, szeryfie. Jak
samopoczucie w ten piękny poranek? – Podtrzymywała telefon
ramieniem, wkładając jednocześnie karton mleka i masło do lodówki.
– Nie, nie rozmawiałam ostatnio z moim bratem. Nie, nie dzwonił. –
Spojrzała na Robin, szukając potwierdzenia. Nie, nie mam pojęcia,
gdzie on mógł wyjechać. Dlaczego myślisz, że on gdzieś wyjechał?
– Co on mówi? – chciała wiedzieć Robin.
Melanie ją zignorowała.
– Co? Dlaczego to zrobiłeś?
– Co on zrobił?
Melanie odpędziła pytanie siostry pogardliwym machnięciem ręki.
Robin wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i wybrała numer brata.
Po czterech dzwonkach odezwała się poczta głosowa. „Zostaw
wiadomość”, brzmiał lakoniczny komunikat.
– Zadzwoń do mnie – rzuciła równie zwięźle do telefonu. Rozłączyła
się, a w tym samym momencie Melanie zakończyła rozmowę. – Co się
dzieje?
Melanie opadła na najbliższe krzesło.
– Wygląda na to, że nasz mały braciszek zniknął.
Rozdział szesnasty
– Informacja – powiedział głos z taśmy. – O jakie miasto chodzi?
– San Francisco.
– Czy chodzi o numer stacjonarny?
Tak.
– Na jakie nazwisko?
Robin ściszyła głos, zerknęła na zamknięte drzwi swojego pokoju.
Melanie nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, co ona robi. Niemal
słyszała jej drwiący głos: „Co? Jesteś teraz detektywem? Nie bądź
śmieszna”.
– Tom Richards – powiedziała wyraźnie do telefonu.
Może i była śmieszna. Ale wydawało się oczywiste, że szeryf uważa
Aleca za podejrzanego o udział w strzelaninie, a jej brat nie pomógł
sobie, znikając bez słowa. Jeśli uda jej się potwierdzić, że Tara
odnowiła kontakt z mężczyzną ze swej przeszłości, mogłoby to
w pewnym stopniu odsunąć podejrzenia od Aleca. A skoro ona miała
być uwięziona w tej dziurze jeszcze przez co najmniej kilka dni,
równie dobrze mogłaby się do czegoś przydać.
– Jaki adres? – zapytał głos z taśmy.
Cholera.
– Nie mam pojęcia.
– Proszę poczekać na operatora.
Kilka sekund później ludzki głos, który zastąpił ten z taśmy,
poinformował Robin, że w San Francisco mieszka trzech Tomów
Richardsów. Robin zanotowała numery telefonów i zadzwoniła na
wszystkie trzy.
Pierwszy Tom Richards miał przynajmniej osiemdziesiąt lat i był
częściowo głuchy, rozmowa składała się więc głównie ze słów
„przepraszam” (ona) i „co?” (on). Drugi Tom Richards przez całe życie
mieszkał w San Francisco i nigdy nie był w Red Bluff. Robin miała
właśnie zadzwonić do trzeciego, gdy usłyszała głos siostry.
– Robin! – zawołała Melanie z korytarza. – Co ty tam robisz?
Myślałam, że chcesz jechać do szpitala.
– Będę gotowa za dwie minuty.
Robin poczekała, aż Melanie odejdzie, i wybrała ostatni numer.
Odebrano go po szóstym dzwonku, gdy Robin już miała zrezygnować.
– Halo! – krzyknęła kobieta, zdyszana, jakby biegła skądś do
telefonu.
– Dzień dobry – przywitała się Robin. Przepraszam za kłopot.
Nazywam się Robin Davis i zastanawiałam się, czy...
– Moment. Tom, poczekaj chwilę. Muszę z tobą porozmawiać, zanim
wyjdziesz.
– Miałam nadzieję porozmawiać właśnie z Tomem – wtrąciła Robin
szybko.
– Chce pani rozmawiać z Tomem? – zdziwiła się kobieta. – Mogę
zapytać, o czym?
– To długa historia. Czy mogłabym z nim pomówić? Proszę. To
bardzo ważne.
– Jakaś kobieta chce z tobą porozmawiać. Co nabroiłeś?
Robin słyszała szmery, gdy telefon przechodził z jednej ręki do
drugiej.
– Halo? – odezwał się po kilku sekundach dziecięcy głos.
– Och, przepraszam – powiedziała szybko Robin. – To z twoim
ojcem chciałam porozmawiać. Czy jest w domu?
– Ona chce rozmawiać z tatusiem – wyjaśnił chłopiec matce.
– Dobrze, skarbie. – Kobieta wzięła od malca telefon. – Możesz iść.
Powiedz matce Jasona, że zadzwonię do niej później. Uważaj na
skrzyżowaniu. Halo – rzuciła kobieta do słuchawki. – Proszę
powtórzyć, kim pani jest.
– Robin Davis. Z Red Bluff. Próbuję odszukać dawnego kolegę ze
szkoły, Toma Richardsa. Czy przypadkiem nie jest to pani mąż?
Długa cisza. Robin czuła bicie swego serca. Czy ta kobieta jest wciąż
na linii?
– Mój mąż nie żyje. Zmarł dwa lata temu. Białaczka.
– O mój Boże. Tak mi przykro.
– Od lat nie byliśmy w Red Bluff. Czy chciała pani porozmawiać
z nim o czymś szczególnym?
– Nie, nie – wyjąkała Robin. – Przeglądałam stare roczniki z liceum
i pomyślałam, że... – Właściwie nie miała pojęcia, co sobie pomyślała. –
Przepraszam, że panią niepokoiłam.
Kobieta rozłączyła się bez pożegnania.
– Cholera. – Udało jej się znaleźć kolegę ze szkoły tylko po to, by się
dowiedzieć, że nie żyje od dwóch lat. Co to oznaczało? Że ktoś
pożyczył sobie jego nazwisko? Że tym kimś był Alec? Że on i Tara...?
Nie potrafiła zmusić się do dokończenia tej myśli. – Cholera.
– Na co tak przeklinasz? – zapytała Melanie zza drzwi. – W czym
teraz problem?
Robin wsunęła telefon do kieszeni dżinsów i otworzyła drzwi.
– W niczym. Chodźmy.
*
Gdy dotarły do szpitala, szeryf już czekał.
– Proszę, proszę – rzuciła Melanie suchym tonem. – Cóż za
niespodzianka.
– Witam panie. – Szeryf uchylił kapelusza. – Miałem nadzieję, że się
na siebie natkniemy.
– Czy coś się wydarzyło? – zapytała Robin.
– Muszę omówić z wami kilka kwestii – odparł szeryf. – Czy jest tu
Landon?
– A widzisz go? – Głos Melanie był zimniejszy niż pozostała po
śniadaniu kawa.
– Jest w domu – powiedziała Robin. Czy naprawdę? A może jest
gdzieś indziej, balansuje na tylnym siodełku motocykla, a wiatr
rozwiewa mu długie włosy? Chciała zapytać Melanie o to, czego była
świadkiem zeszłej nocy, wolała jednak nie burzyć pozornego spokoju
siostry. Zapytała więc szeryfa:
– Czy znalazł pan już Aleca?
– Jeszcze nie. Może usiądziemy? – Szeryf wskazał ręką kilka krytych
beżową skórą krzeseł ustawionych naprzeciwko długiej brązowej
kanapy.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu – powiedziała Melanie –
najpierw pójdziemy do ojca, po to tu jesteśmy.
– Ależ oczywiście – brzmiała gładka odpowiedź Prescotta. – Kiedy
tylko panie będą gotowe. Poczekam tutaj.
Oczy Melanie zwęziły się, spiorunowała szeryfa wzrokiem. Obróciła
się na pięcie i pomaszerowała w stronę wschodniego skrzydła. Robin
poszła za nią. Kilka minut później siostry stanęły przy łóżku ojca.
– Wydaje się trochę poszarzały – zauważyła Melanie obojętnie,
jakby mówiła o kolorze ścian. – Nie sądzę, żeby to miało jeszcze długo
potrwać.
– Cześć, tato – szepnęła Robin, czując, że ma mokre oczy.
– Nie zamierzasz chyba znów się rozpłakać?
Robin pokręciła głową, równie zakłopotana tymi łzami, jak jej
siostra.
– Dobre wieści, tato – oznajmiła Melanie, postukując w poręcz
łóżka. – Twój stół bilardowy jest do odebrania. Masz jakiś pomysł, co
z nim zrobić? – odczekała kilka chwil. – Nie? Tak myślałam. Zawsze
byłeś lepszy w tworzeniu problemów niż w ich rozwiązywaniu.
Robin przyglądała się pogrążonemu w śpiączce mężczyźnie, który
był jej ojcem. Jego opalenizna zbladła, skóra przybrała odcień popiołu,
tym bardziej zauważalny, że głowę owijały mu białe bandaże i leżał
w białej pościeli. Wydawał się jakiś bardziej skurczony od czasu, gdy
Robin ostatni raz go widziała, choć prawdopodobnie była to tylko jej
imaginacja. Ktoś w końcu przytarł mu nosa, pomyślała. Dobry Boże,
nie pozwól, proszę, żeby tym kimś był Alec.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała Melanie.
– Chyba nie ma sensu zostawanie tutaj. Równie dobrze możemy
porozmawiać z szeryfem, mieć to z głowy. Idziesz?
– Nie. Zostanę i dotrzymam tacie towarzystwa. – Melanie
przysunęła krzesło i usiadła, wyciągnęła przed siebie nogi
i skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chciała podkreślić niezłomność
swego postanowienia.
– Co mam powiedzieć Prescottowi?
– Co chcesz.
Robin wiedziała, że nie ma sensu się spierać.
– Do widzenia, tato – szepnęła, idąc do drzwi.
*
Szeryf Prescott szybko wstał, gdy zobaczył, że Robin zmierza w jego
kierunku.
– Rozumiem, że pani siostra postanowiła nie dołączać do nas. –
Gestem poprosił Robin, by usiadła i sięgnął po dużą szarą kopertę,
która leżała na krześle. Wyjął dwa zdjęcia i podał je Robin.
– Co to jest? – Zaczęła uważnie studiować zdjęcia, domyślając się, że
widoczny na obu czerwony chevy malibu – uchwycony przy
dystrybutorze na stacji Shella i na autostradzie – należy do Aleca.
– Rozpoznaje pani ten samochód?
– Jestem pewna, że mój brat nie jest jedyną osobą na świecie, która
ma czerwonego chevy.
– To jego tablice rejestracyjne.
– Dobrze. A więc to jego samochód.
– Poznaje pani tę stację benzynową?
– A powinnam?
– Znajduje się około półtora kilometra stąd. A ten punkt pobierania
opłat – wskazał drugie zdjęcie – jest mniej więcej w połowie drogi stąd
do San Francisco. Chce pani wiedzieć, kiedy zostały zrobione te
zdjęcia?
Raczej nie. Robin wstrzymała oddech, gdy Prescott wkładał
fotografie z powrotem do koperty.
– Pierwsze zostało zrobione w wieczór strzelaniny, drugie nocą,
koło drugiej. Dokładnie osiemnaście po drugiej. Wskazywałoby to, że
pani brat był w czasie strzelaniny tu, w Red Bluff.
– Sugeruje pan, że to Alec strzelał? – Robin zerwała się na równe
nogi. – To wariactwo. – Czyżby? – Nie ma mowy, żeby Alec do kogoś
strzelał. Kochał Tarę. – Ile razy można to powtarzać?
– Paskudnie go zdradziła.
– To było ponad pięć lat temu.
– Niektórzy mężczyźni bardzo długo chowają urazę.
– On wciąż ją kochał – upierała się Robin. – Nawet po tym, co
zrobiła. Nawet po wszystkich tych latach.
– Być może. Ale nienawidził ojca.
– Wiele osób nienawidziło ojca. Włącznie ze mną.
– Tak, ale pani nie było w Red Bluff tamtej nocy, a jak się okazuje,
pani brat był.
– Mój brat nie potrafiłby nikogo skrzywdzić, a zwłaszcza
dwunastoletniej dziewczynki. Dlaczego miałby chcieć zastrzelić
Cassidy?
– Może nie chciał. Tam był przynajmniej jeszcze jeden strzelec,
pamięta pani?
– Którym, pańskim zdaniem, mógł być Landon – rzuciła Robin,
zaskoczona gniewem w swoim głosie. Przecież ona sama
podejrzewała siostrzeńca. – Myśli pan, że zrobili to razem? – Było to
raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Nie mogę pominąć tej możliwości.
– Mój brat nie ma nic wspólnego z tym, co się stało – nie poddawała
się Robin, lecz lekkie drżenie w jej głosie zadawało kłam pewności
deklarowanej słowami.
– A więc co on tu robił i dlaczego uciekał?
– Kto mówi, że uciekał?
– Dlaczego pani nie usiądzie? – zapytał łagodnie Prescott, odczekał,
aż Robin zajmie miejsce, i kontynuował: – Po zdobyciu tych zdjęć
skontaktowałem się z policją w San Francisco. Poprosiłem, aby
porozmawiali z pani bratem. Policjanci poszli do jego mieszkania. Nie
zastali go. Nie pojawił się w pracy. Jego samochód zniknął. Nikt nie
widział Aleca Davisa. – Prescott opuścił głowę, jednocześnie
podnosząc wzrok. – Nie wspomniała mu pani, że pytałem o jego
samochód, prawda?
Cholera.
– Proszę posłuchać – ciągnął szeryf – nie mówię, że pani brat jest
winny...
– W takim razie c o pan mówi?
– Że chciałbym z nim porozmawiać. A więc jeśli się pani z nim
skontaktuje...
– Powiem mu, że chciałby pan z nim porozmawiać – obiecała Robin.
Zakręciło jej się w głowie, jakby nagle zabrakło jej tlenu. – Moja kolej,
aby zadać panu kilka pytań.
– Słucham.
– Czy rozmawiał pan z Dylanem Campbellem?
– Dziś z samego rana przyszedł na komisariat i przedstawił się.
– Arogancki drań. I?
– Utrzymuje, że w noc strzelaniny był w Las Vegas, pokazał nam
rachunek z hotelu, w którym się zatrzymał; twierdzi, że dobrze mu
poszło w grze. Czekamy na potwierdzenie z kamer. Powinniśmy je
mieć pod koniec dnia.
Cholera.
– A Donny Warren?
– Rozmawiałem z nim.
– I?
– Twierdzi, że to była luźna znajomość i absolutnie nie miał z Tarą
romansu.
– Wierzy mu pan?
– Nie mam pewności.
– Czy on ma alibi na tę noc?
– Mówi, że był w domu, w łóżku. Spał. Sam.
– Zatem n i e m a alibi – uściśliła Robin.
– Ani motywu – dodał Prescott.
– O którym wiemy.
– O którym wiemy – zgodził się szeryf.
Robin zastanawiała się, czy powiedzieć szeryfowi Prescottowi
o wydarzeniach ostatniej nocy – o tym, że widziała, jak Landon
wymyka się z domu po północy, jak wsiada na tylne siodełko
motocykla i znika w ciemnościach. Powiedzieć cokolwiek, co
odsunęłoby podejrzenia od Aleca.
– Dobrze się pani czuje? Pani twarz jest taka...
Skurczona? Robin nacisnęła policzki palcami, jakby próbowała
wygładzić zdradzieckie oznaki emocji. Niech to szlag.
– Nic mi nie jest.
– Czy jest jeszcze coś, o czym chciałaby mi pani powiedzieć? –
zapytał szeryf po dłuższej chwili milczenia.
I znów Robin zastanawiała się, czy mówić o ostatniej nocy.
Ponownie zwyciężyła lojalność wobec rodziny.
– Nie – rzekła w końcu. – Nic takiego nie ma.
*
– Cassidy wydaje się robić wielkie postępy – powiedziała Robin do
siostry, gdy wracały do domu. – Lekarz mówi, że jeśli poprawa będzie
następowała w takim tempie, niewykluczone, że wypiszą ją pod
koniec tygodnia.
– Co rodzi pytanie... Dokąd ona właściwie pójdzie? – zainteresowała
się Melanie. – Wiem, że zaproponowałam, aby zamieszkała ze mną,
ale nie znaczyło to, że na zawsze. Mam dość na głowie.
Robin rozmyślała przez chwilę nad odpowiedzią. Melanie nie była
nierozsądna. A Cassidy przyznała, że boi się Landona. Ogromny nowy
dom dziewczynki był teraz sceną zbrodni, jej matka nie żyje, ojczym
jest w śpiączce. Nie chciała mieć nic wspólnego z biologicznym ojcem,
który znienacka się pojawił. Dziadkowie przebywali Bóg wie gdzie.
Czyli pozostawała tylko rodzina zastępcza.
Albo ja, pomyślała Robin. Ale czy naprawdę była gotowa, aby
zabrać córkę Tary do Los Angeles, by z nią zamieszkała? I jak
przyjąłby to Blake?
– Posłuchaj, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. To dotyczy
Landona.
– Co takiego?
– Widziałam go. Zeszłej nocy.
Ramiona Melanie naprężyły się. Gwałtownie skręciła za róg,
zatrzymała samochód na poboczu, zgasiła silnik, a potem odwróciła
się twarzą do siostry.
– Co dokładnie widziałaś?
– Widziałam, jak wychodzi z domu frontowymi drzwiami. Poszłam
za nim. Myślisz, że mogłybyśmy zostawić klimatyzację włączoną? Jest
tak gorąco...
– Poszłaś za nim – powtórzyła Melanie, ignorując prośbę Robin.
– Było po północy. Niepokoiłam się...
– Byłaś ciekawa – poprawiła Melanie. – To różnica.
Robin opowiedziała siostrze o Landonie czekającym na poboczu
i motocyklu, który go zabrał, obserwując, jak dłonie Melanie zaciskają
się w pięści na kolanach.
– Pomóż mi, Melanie. Próbuję zrozumieć.
– Twoja próba zrozumienia zaprowadzi mojego syna za kratki.
Jestem pewna, że szeryfowi aż ślinka ciekła, gdy mu o tym mówiłaś.
– Nie powiedziałam mu.
– Nie? – Melanie od razu się rozluźniła. – To już coś. Dziękuję. –
Zapaliła silnik i zjechała z krawężnika tak gwałtownie, że Robin omal
nie uderzyła głową w przednią szybę, choć miała zapięty pas. Do
domu jechały w zupełnym milczeniu.
– Kto to jest, u diabła? – zapytała Melanie, gdy skręciły w Larie
Lane.
Robin spojrzała na parkującego na podjeździe domu siostry białego
lexusa, ostatni model, a potem na stojącego przy wozie mężczyznę,
który z niepokojem spoglądał w ich kierunku.
– O Boże.
– Znasz tego człowieka? – zapytała Melanie.
– Nie wierzę własnym oczom. – Robin ledwie poznawała dźwięk
swego głosu. – To Blake.
Rozdział siedemnasty
Nic nie mogła na to poradzić, musiała na niego patrzeć.
Szli tą samą drogą, którą wczoraj spacerowała z siostrą, i co kilka
chwil Robin ukradkiem na niego zerkała, po prostu aby się upewnić,
że on naprawdę tu jest, że to nie wytwór jej wybujałej wyobraźni.
Od kiedy wysiadła z samochodu, zamienili tylko kilka zdań. Chciała
rzucić mu się w objęcia, obsypać pocałunkami jego piękną twarz, lecz
coś w sztywnej postawie narzeczonego, w zaciśniętych szczękach,
spojrzeniu bez wyrazu powstrzymywało ją, kazało zachować dystans.
Chciała krzyknąć: „Dzięki Bogu, że tu jesteś!”, jednak gdy skrępowana
podeszła, by się przywitać, gdy usta Blake’a ominęły jej usta i musnęły
włosy, wyrwało jej się:
– Co ty tu robisz?
– Naprawdę musisz pytać?
– Domyślam się, że to jest ten narzeczony – rzuciła Melanie,
przechodząc koło nich; nie czekała, aż ona i gość zostaną sobie
przedstawieni.
– Miło cię poznać! – zawołał do jej pleców Blake.
– Kiedy przyjechałeś?
Spojrzał na zegarek.
– Jakieś pół godziny temu. Pukałem, ale nikt nie otwierał.
Zastanawiałem się, czy nie pojechać do szpitala, doszedłem jednak do
wniosku, że równie dobrze mogę poczekać tutaj.
Robin spojrzała w okno pokoju Landona i zauważyła, że chłopak
obserwuje ich z góry.
– Musisz być ugotowany w tym upale.
– Wszystko ze mną w porządku. Jak się czuje twój ojciec?
– Niedobrze.
– Przykro mi.
– Ale z Cassidy jest trochę lepiej, to już coś. – Robin spojrzała
w kierunku domu ojca, ogrodzonego żółtą taśmą policyjną. – To jest
ten dom.
– Domyśliłem się.
– Przepraszam, to dość oczywiste. – Tak oczywiste, jak dystans
między nami, pomyślała.
– Nie musisz przepraszać.
Kiedy stali się tak sztywni, tak oficjalni wobec siebie? Robin poczuła
strużkę potu spływającą po szyi, ale Blake wydawał się wcale nie
pocić; w wyprasowanej niebieskiej koszuli i spodniach khaki wyglądał
równie nienagannie jak zawsze.
– A jak ty się trzymasz?
– Dobrze.
– Wyglądasz na wyczerpaną.
Robin przejechała ręką po włosach, jakby to jej niesforne loki były
źródłem zmęczenia.
– Chce ci się pić? Może wejdziemy do domu, napiłbyś się czegoś
zimnego?
– Nie, wszystko dobrze. Wolałbym raczej przejść się, rozprostować
trochę nogi, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Spacer brzmi dobrze.
Robin ruszyła długim podjazdem, Blake szedł obok niej. Pragnęła
wziąć go za rękę, mocno go objąć, zadowoliła się jednak dość
pobieżnym muśnięciem jego dłoni. Równie dobrze moglibyśmy być
obcymi ludźmi, pomyślała.
Może tak właśnie było.
– Wydajesz się wstrząśnięta tym, że tu jestem – powiedział Blake po
dłuższej chwili pełniej napięcia ciszy.
– Chyba jestem.
– Dlaczego to cię zdziwiło?
Nie spodziewała się tego pytania. Może dlatego, że od wielu dni nie
rozmawialiśmy. Może dlatego, że nie odpowiedziałeś na żadną moją
wiadomość.
– Nie zawiadomiłeś mnie, że przyjeżdżasz – wyjaśniła, wybrawszy
najbezpieczniejszy wariant odpowiedzi.
– A ty nie uprzedziłaś mnie, że wyjeżdżasz – ripostował.
– Co? – Dlaczego on mówi o tym teraz? – Dzwoniłam do twojej
kancelarii – przypomniała mu.
– I zostawiłaś wiadomość mojej asystentce. Powiedziałaś jej, że
musisz jechać do Red Bluff w pilnych sprawach rodzinnych.
– Co było prawdą.
– Ale też pewnym niedomówieniem, nie sądzisz?
– Tak, masz rację. Ale wtedy nie wiedziałam, co się właściwie dzieje,
a nie chciałam cię denerwować...
– Czyli myślałaś o mnie?
– Nie, prawdopodobnie w ogóle nie myślałam. – Co tu się dzieje?
Dlaczego rozmawiamy w ten sposób? Dlaczego czuję się tak, jakbym
musiała się bronić? – Dobrze. Posłuchaj, może powinnam była uprzeć
się i porozmawiać z tobą przed wyjazdem. Przepraszam, jeśli
zraniłam twoje uczucia, ale przecież od tego czasu rozmawialiśmy
wiele razy i...
– Myślisz, że chodzi o zranione uczucia? – przerwał jej Blake.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, w czym rzecz. – Przystanęła,
ponieważ uświadomiła sobie, że Blake’a nie ma koło niej. Odwróciła
się i zobaczyła, że stoi bez ruchu kilka kroków z tyłu. – Czy coś się
stało? – Podeszła do narzeczonego.
– Ty mi powiedz.
Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Cóż, Tara nie żyje, a mój ojciec jest umierający. Samochód mojego
brata został sfotografowany w Red Bluff w noc strzelaniny i wydaje
się, że on sam zapadł się pod ziemię. Szeryf wyraźnie uważa go za
podejrzanego, podobnie jak mojego siostrzeńca. Jest też facet, niejaki
Donny Warren, który być może miał, a być może nie miał romansu
z Tarą, i...
– To wszystko jest bardzo interesujące, ale nie o to mi chodziło i ty
o tym wiesz.
– Nie rozumiem.
– Ani ja.
– Powiedz mi, czego nie rozumiesz – powiedziała Robin,
przybierając bardziej pojednawczy ton. Wyobraziła sobie, jak pochyla
się na krześle w swoim gabinecie, z piórem czekającym w pogotowiu
nad notatnikiem, i ośmiela zawstydzoną klientkę przyjaznym
uśmiechem.
Blake pokręcił głową, najwyraźniej wyobraził sobie to samo.
– Znowu to robisz.
– Co robię?
– Ilekroć próbuję porozmawiać z tobą poważnie, zamieniasz się
w terapeutkę.
– Jestem terapeutką.
– Ale także moją narzeczoną. Powinniśmy się rozumieć.
Powinniśmy być wobec siebie szczerzy, ufać sobie. Dlaczego odsuwasz
się ode mnie?
– Nie odsuwam się.
– Do diabła, robisz to.
– Jesteś bardzo zaabsorbowany pracą, masz spotkania... – Ze swoją
nową asystentką.
– Uważasz, że to moja wina?
– Nie uważam, że jest to czyjaś wina. Nie jestem nawet pewna,
o czym ty mówisz.
– Mówię o nas. O tym, że coś się między nami zmieniło, a ja nie
wiem, co to jest, i nie rozumiem dlaczego.
– Mój ojciec został postrzelony. Moja najlepsza przyjaciółka nie żyje.
– A ty pieprzysz się ze swoją asystentką.
– Nie masz przyjaciółek – stwierdził Blake. – Nie rozmawiałaś ze
swoją „najlepszą przyjaciółką” prawie sześć lat. W tej samej chwili,
gdy ktoś się za bardzo zbliży, uciekasz.
– Zaraz, zaraz, poczekaj. Przecież to t y nie odpowiadałeś na m o j e
telefony.
– Bo zawsze rozmawiamy o niczym. „Cześć. Jak się masz? Dobrze,
a ty?”. Co u diabła, Robin? Twoje życie wywraca się do góry nogami,
a ty mnie od siebie odpychasz. Co zrobiłem, żeby na to zasłużyć?
Kiedy zostałem wrogiem?
– Nie jesteś wrogiem. Nie odpycham cię.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego nie uprzedziłem cię o przyjeździe? Bo
wiedziałem, że mi powiesz, żebym nie robił sobie kłopotu. Że u ciebie
wszystko dobrze. I może jest dobrze. Ale nie z nami.
O Boże, naprawdę prowadzimy tę rozmowę? Teraz?
– Mówisz mi, że chcesz zerwać nasze zaręczyny?
Blake spojrzał na nią zdumiony.
– Nie, oczywiście, że nie chcę zerwać zaręczyn. Czy t y tego chcesz?
– Nie, nie chcę.
– No to czego chcesz?
– Chcę ciebie.
– Cóż, jestem tu. I jechałem całą noc, żeby tu być. Niech to szlag,
Robin. Stoję przed tobą.
Z kieszeni Blake’a zaczęły się wydobywać pierwsze takty Piątej
symfonii Beethovena.
– Cholera. Przepraszam – powiedział, wyjmując telefon i patrząc na
numer dzwoniącego. – To kancelaria.
– A więc lepiej odbierz.
Blake odwrócił się i zniżył głos.
– Kelly, co się dzieje?
Robin ruszyła przed siebie, słońce oblewało czubek jej głowy
niczym gorące płynne złoto. A resztę ciała oblewał pot. Założę się, że
Kelly się nie poci. Założę się, że wilgoć nigdy nie sprawia, że jej blond
włosy skręcają się, jak chcą. Założę się, że gdy Blake je gładzi, czuje
miękkość jedwabiu, a nie szorstkość stalowego zmywaka do naczyń.
– Przepraszam – powiedział Blake, wkładając telefon do kieszeni
i doganiając Robin.
– Od jak dawna sypiasz ze swoją asystentką? – Słowa wymknęły się
Robin z ust, zanim zdążyła je powstrzymać.
– Co?!
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie, panie mecenasie.
– Myślisz, że sypiam z Kelly?
– A nie?
– Nie. Nie – powtórzył. – Skąd ci to przyszło do głowy?
– Kelly to piękna dziewczyna.
– I co z tego? W Los Angeles jest pełno pięknych dziewczyn.
– A ty mogłeś mieć jedną z nich.
– Jest tylko jedna dziewczyna, której chcę. T y.
– Nie kochaliśmy się od tygodni. Zawsze pracujesz do późna.
– To bardzo trudny dla mnie czas, pracuję jak szalony, a ty zawsze
śpisz, gdy wracam do domu.
– Bo nigdy nie wracasz do domu przed północą.
– Wiem, że pracuję po nocach. Próbuję zmienić wspólnika. – Blake
ni z tego ni z owego zamachał rękami. – Może nie poświęcałem ci tyle
uwagi, ile powinienem. Byłem pochłonięty pracą i przepraszam za to.
Ale nie mam romansu z moją asystentką. Ani z nikim innym –
zawahał się. – Nie jestem twoim ojcem, Robin.
Cholera.
– Musisz przestać przenosić jego obraz na mnie.
– Kto teraz bawi się w terapeutę?
– Ja tylko mówię...
– Rozumiem, co mówisz, i wiem, że się mylisz.
– Tak?
– Nie jestem małą dziewczynką z problemem tatusia.
– Nikt nie powiedział, że jesteś małą dziewczynką.
– Naprawdę? A co mówisz teraz?
– Mówię, że nigdy bym cię nie zdradził.
Robin usłyszała głos Tary: „Wszyscy mężczyźni zdradzają”.
– Musisz mi zaufać.
– Dobrze.
– Dobrze? – powtórzył Blake. – Co to znaczy?
Robin spojrzała pod nogi, słowa kłębiły jej się w głowie niczym rój
rozzłoszczonych pszczół.
– Nie wiem.
Z oddali dało się słyszeć jakieś dudnienie, przez chwilę Robin
myślała, że to może grzmot. Byłoby dobrze. Grzmot oznacza deszcz.
A trochę deszczu ochłodzi atmosferę między nimi, da im szansę
złapania oddechu. Dopiero gdy dudnienie stawało się coraz bliższe,
Robin rozpoznała odgłos nadjeżdżającego motocykla.
Duża maszyna, mijając ich, zwolniła. Czy to ta sama, która zabrała
Landona zeszłej nocy? Motocyklista nie miał kasku, Robin zdążyła
więc zauważyć jego mocno opaloną twarz i włosy koloru piasku
z grzywką sięgającą prawie do ciemnych, głęboko osadzonych oczu.
Ręce trzymające kierownice były muskularne i gołe, bo motocyklista
miał na sobie czarną skórzaną kamizelkę. Po chwili motocykl nabrał
prędkości i zniknął na drodze.
– Znasz tego faceta? – zapytał Blake.
Robin pokręciła głową.
– Powinniśmy wracać. – Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem,
a Blake za nią.
Gdy dotarli do podjazdu domu Melanie, mężczyzny na harleyu nie
było nigdzie w zasięgu wzroku.
Przez kilka sekund stali w milczeniu, Robin zdawała sobie sprawę,
że Landon patrzy na nich z okna swego pokoju.
– Chcesz, żebym wyjechał? – zapytał Blake.
– Chcę, byś zrobił to, co uważasz za słuszne.
– Niech to szlag, Robin. Pytam, czego t y chcesz.
Robin spojrzała na narzeczonego, cień w jego oczach przywołał
w jej głowie wizerunek ojca. Musiała użyć wszystkich sił, aby
wymazać ten obraz, czuła jednak, że on wciąż się błąka gdzieś tuż
poza jej polem widzenia.
– Chcę, żebyś został.
Rozdział osiemnasty
Następnego rana wyjechali do szpitala przed dziesiątą.
– Ktoś tu wygląda na szczęśliwego – zauważyła Melanie, wsuwając
się na tylne siedzenie samochodu Blake’a. – Przypuszczam, że oboje
spaliście dobrze.
– Tak jest – odparła Robin z uśmiechem, zapinając pas.
– Łóżko było wystarczająco duże dla was obojga?
– Daliśmy radę – zapewnił Blake.
– Mam nadzieję, że daliście sobie radę po cichu. Nastoletni chłopcy
są bardzo wrażliwi, jak zapewne pamiętasz.
– Moim zdaniem byliśmy bardzo cicho – powiedział lekkim tonem
Blake. – Prawda, Robin?
Robin się uśmiechnęła. Rzeczywiście usnęli niemal od razu. Byli
zupełnie wyczerpani – Blake po długiej jeździe, ona po wydarzeniach
całego dnia, a oboje po trudnych manewrach, by nie dać się
sprowokować nieustannym zaczepkom Melanie. Zdołali wymienić
kilka czułych pocałunków i wstępnych pieszczot, po czym pokonała
ich mieszanka zmęczenia i nieustępliwego postukiwania
dochodzącego z sąsiedniego pokoju. Robin leżała w objęciach Blake’a
jak w bezpiecznym kokonie, czując na swoich plecach miarowe bicie
jego serca.
Nie jestem twoim ojcem, Robin, powiedział jej. Musisz przestać
przenosić jego obraz na mnie. Musisz mi zaufać.
Oczywiście miał rację.
Ale to będzie trudne. Aby to zrobić, będzie musiała zostawić za sobą
jedyną rzecz, jaka łączyła ją z ojcem, rozluźnić żelazny uścisk
przeszłości. Czy zdoła to zrobić?
Czy tego chce?
W znanych wzorcach, choć destruktywnych, było coś w gruncie
rzeczy pocieszającego. Jako terapeutka wiedziała, że wysiłkom
zmierzającym do ich zmiany, do zerwania z zakorzenionymi
nawykami towarzyszył zwykle instynktowny opór, chęć ucieczki
i powrotu do znanych zachowań.
Przeszłość jest zawsze z nami.
Ale czy tak musi być?
Obudził ją dotyk ust Blake’a, muskających jej ramię, podczas gdy
jego ręce wędrowały po jej piersiach. Czy to sen? Chwilę później Blake
podciągnął jej koszulę nocną i delikatnie w nią wszedł, z twarzą
ukrytą w zagłębieniu jej szyi. Kołysali się zgodnie, ich ciała
nieświadomie poruszały się w takt postukiwania dochodzącego zza
ściany. Jeśli to sen, pomyślała Robin, jest to najlepszy sen, jaki miałam
od dawna.
Teraz nie było jednak wątpliwości, że się obudzili. Zamiast ciepłego
oddechu Blake’a w zagłębieniu jej szyi Robin czuła żar niecierpliwych
westchnień Melanie z tylnego siedzenia.
– Wszystko w porządku tam z tyłu? – zapytał Blake, spoglądając
w lusterko wsteczne.
– Jak najbardziej – odparła Melanie.
– Rozumiem, że Landon do nas nie dołączy.
– Landon niezbyt lubi szpitale.
– Nie znam wielu osób, które je lubią – powiedział Blake,
wyjeżdżając z podjazdu. – Powiesz mi, jak jechać? – zapytał, gdy
dotarli do drogi.
– Z przyjemnością – obiecała Melanie.
Teraz westchnęła Robin.
– Może byśmy dali sobie spokój z sarkazmem na kilka godzin?
Proszę.
– Och, wyluzuj! – Roześmiała się Melanie. Wychyliła się w stronę
Blake’a. – Powiedz mi, czy moja siostra zawsze jest taka bez humoru?
– A ty zawsze jesteś taka rozzłoszczona? – odparował Blake.
– Uważasz, że jestem rozzłoszczona?
– A nie jesteś?
– Może i tak. – Odpowiedź Melanie zaskoczyła Robin. – Ty nie
byłbyś zły, gdyby twoja siostra podejrzewała, że twój syn jest
mordercą?
– Co? – zdziwiła się Robin. – Nigdy tego nie powiedziałam.
– Nie wprost. Ale myślisz, że zabójcą jest raczej Landon niż twój
najdroższy Alec.
– Gdybym naprawdę myślała, że zabójcą jest Landon –
zaprotestowała Robin, która wolałaby nie zagłębiać się w tę kwestię –
to czy nie bałabym się spać z nim pod jednym dachem?
– Niekoniecznie – powiedziała Melanie tak spokojnie, jakby
rozmawiała o pogodzie. – To znaczy, nawet gdyby Landon zastrzelił
ich wszystkich, nie miałby powodu, żeby zabić ciebie. Chyba tylko
taki, że jesteś sztywniaczką. Rozumiesz, co mam na myśli, Blake? Ona
nawet nie zachichocze.
Blake ścisnął dłoń Robin, aby ją ostrzec, żeby nie dała się
sprowokować.
– Masz jakieś pojęcie, jak długo zostaniesz w Red Bluff, Blake? –
zaciekawiła się Melanie.
– To chyba będzie zależało od tego, co się wydarzy.
– Czyli od tego, jak długo będzie umierał mój ojciec. W twojej
kancelarii nie mają nic przeciwko temu?
– Mam komputer i telefon – odparł Blake. – Mogę bez problemu
pracować wszędzie.
– A my możemy przenieść się do hotelu, jeśli tak byś wolała –
zaproponowała Robin.
– No, to może nie jest zły pomysł. – Melanie usadowiła się wygodnie
na siedzeniu. – Wydaje się, że prasa traci zainteresowanie. Tutaj skręć
w lewo. Dwie przecznice dalej w prawo.
Resztę jazdy spędzili w milczeniu. Na myśl o opuszczeniu domu
siostry Robin od razu poczuła się lepiej niż w ostatnich dniach.
Piętnaście minut później wjechali na parking przy szpitalu. Po
kolejnych pięciu otwierali drzwi do sali, w której leżał ojciec.
Na krześle przy łóżku Grega Davisa siedziała kobieta, ciemnowłosa,
dobrze ubrana, po pięćdziesiątce. Prawa ręka kobiety spoczywała na
prześcieradle zakrywającym tors rannego. Na odgłos otwieranych
drzwi nieznajoma zerwała się z krzesła.
– Kim pani jest? – zapytała Melanie, zanim Robin zdołała znaleźć
stosowne słowa.
Kobieta miała około metra siedemdziesięciu wzrostu i była
szczupła. Włosy miała upięte w kok, a żakiet ciasno opinał jej obfity
biust. Wyraźnie było widać, że płakała.
– Nazywam się Jackie Ingram. Musicie być córkami Grega. –
Przenosiła wzrok z Melanie na Robin, jej usta drżały, gdy próbowała
się uśmiechnąć.
– A co panią łączy z moim ojcem? – naciskała Melanie.
– Jestem kierowniczką jego biura.
– Ach tak. A więc sypiała pani z nim.
– Co? Nie...
– Och, proszę. On sypia ze wszystkimi kierowniczkami swojego
biura. To kwestia zasad.
Jackie Ingram wyglądała tak, jakby nie wiedziała, czy śmiać się, czy
płakać.
Moja siostra tak właśnie działa na ludzi, pomyślała Robin, której
zrobiło się szczerze żal tej kobiety.
– Powinnam już iść.
– Owszem, chyba pani powinna.
Jackie Ingram wybiegła z sali.
– Czy to było naprawdę konieczne? – zapytała Robin, gdy za kobietą
zamknęły się drzwi.
– Prawdopodobnie nie – odparła Melanie. – Ale było śmieszne. Daj
spokój, musisz przyznać, że zabawnie było zobaczyć jej minę.
– Naprawdę myślisz, że ona była...
– Że pieprzyła się z kochanym starym tatą? Raczej nie ma co do tego
wątpliwości. Krąży plotka, że kilka tygodni temu jej mąż dowiedział
się o romansie i zagroził, że zrobi coś strasznego. Możesz zapytać
szeryfa Prescotta, jeśli mi nie wierzysz.
– Czyli jej mąż jest podejrzany?
– Jestem przekonana, że na liście podejrzanych jest wielu mężów.
Mam rację, tato? – Melanie podeszła do łóżka ojca. – Wiele osób
musiało ci źle życzyć, prawda? Nie tylko najbliższa rodzina. –
Spojrzała przez ramię na Blake’a. – A jeśli się zastanawiasz, kim jest
ten człowiek, wyjaśniam, że to narzeczony Robin.
Blake podszedł bliżej do łóżka.
– Przystojny facet, co? – rzuciła Melanie, patrząc na ojca. – W swoim
czasie prawdziwy ogier.
Z piersi Grega Davisa wydobył się głośny jęk, a zaraz potem drugi.
– Tato? – Robin nachyliła się nad ojcem. – Tato, słyszysz nas?
– Może powinniśmy wezwać pielęgniarkę – zaniepokoił się Blake.
Pielęgniarka potwierdziła, że w nocy pojawiło się kilka oznak, że
ich ojciec może być bliski odzyskania świadomości, uprzedziła jednak,
że nie należy żywić przesadnej nadziei. Stan Grega Davisa nadal był
bardzo poważny. Nawet gdyby się wybudził, co jest mało
prawdopodobne, byłoby cudem, gdyby przeżył, nie mówiąc już
o powrocie do stanu sprzed wypadku, jego mózg doznał bowiem
ogromnego urazu.
– A w zależności od tego, jak się na sprawę spojrzy, mogłoby to być
szczęśliwą okolicznością – powiedziała Melanie z udawanym
optymizmem.
– On mógłby nam powiedzieć, kto to zrobił – zauważył Blake.
– Powinniśmy powiedzieć Cassidy – włączyła się Robin.
– Ja zostaję tutaj – oznajmiła Melanie.
– Zawiadomisz nas, jeśli coś...
– Moje głośne okrzyki radości będzie słychać na korytarzach.
Drzwi do sali Cassidy były zamknięte, ze środka dochodziły jakieś
głosy. Robin zapukała.
– Proszę! – zawołała Cassidy, jej głos brzmiał mocniej niż
w ostatnich dniach. Dziewczynka siedziała na łóżku, włosy miała
zaczesane do tyłu i związane różową wstążką. Przy jej łóżku stały
dwie nastolatki, obie w krótko obciętych dżinsach i jaskrawych topach
z odkrytymi plecami. Obserwował je oparty o ścianę Kenny Stapleton.
– Robin! Wchodź. Poznaj moje przyjaciółki. Kenny’ego już chyba
znasz.
Robin z uśmiechem podeszła do łóżka.
– Znam. Cześć, Kenny.
Chłopak skinął głową, po czym wbił wzrok w podłogę.
– To jest Kara, a to Skylar. Chodzimy do jednej szkoły.
– Do jednej klasy? – Robin pomyślała, że te dziewczynki wyglądają
na kilka lat starsze od Cassidy
– Jesteśmy w przedostatniej klasie – wyjaśniła Kara. – Ale
chciałyśmy wpaść i zobaczyć się z Cassidy, upewnić się, że z naszą
dziewczynką wszystko jest w porządku.
To znaczy chciałyście się dowiedzieć, co się stało, dostać informacje
z pierwszej ręki, pomyślała Robin. Zrobić wrażenie na chłopcach ze
starszej klasy.
– To jest Robin – przedstawiła ją Cassidy. – Ona i moja matka były
najlepszymi przyjaciółkami.
– To okropne, co spotkało matkę Cassidy – powiedziała cicho Kara.
– Owszem, okropne.
– Cassidy opowiedziała nam o wszystkim. – Dziewczyna zadrżała. –
Nie sądzę, że byłabym taka dzielna.
– Kim pan jest? – Cassidy spojrzała na Blake’a.
– To mój narzeczony, Blake.
– Miło cię poznać, Cassidy. Wyglądasz zdumiewająco dobrze.
– Prawda? – zachwycała się Kara.
– Rano odłączyli mi kroplówkę – powiedziała Cassidy.
– Jestem Kara – dziewczyna przedstawiła się Blake’owi.
Wydaje mi się, czy ona po prostu wypięła piersi?
– A ja jestem Skylar.
Skylar z krągłym tyłeczkiem wystającym z bardzo krótkich szortów.
– Miło was poznać, dziewczęta.
– On jest naprawdę przystojny – szepnęła Cassidy do Robin.
Robin zauważyła, że Kenny Stapleton, przyglądający się Blake’owi,
sztywnieje.
– Lekarz mówi, że może za kilka dni wyjdę ze szpitala.
– To wspaniale, kochanie.
– Cóż, chyba powinnyśmy już iść. – Kara patrzyła na Blake’a,
okręcając na palcu pasmo długich brązowych włosów.
Droga wolna, lolitko.
– Miło było was poznać, dziewczęta – powiedziała Robin.
– Panią też. – Kara rzuciła przelotne spojrzenie Robin i znów
zapatrzyła się na Blake’a.
– Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – dołączyła się Skylar. –
A ty zdrowiej, Cassidy – dorzuciła, wyraźnie po namyśle, zmierzając
do drzwi.
– Ładnie z ich strony, że wpadły – powiedziała Robin, gdy
dziewczyny już wyszły.
– Tak – zgodziła się Cassidy. – Byłam bardzo zdziwiona. Nawet nie
sądziłam, że wiedzą, kim jestem. Od kiedy tu jesteś, Blake?
– Przyjechałem wczoraj.
– Zatrzymałeś się w starym domu?
– Tak.
– To będziemy wszyscy razem – ucieszyła się Cassidy.
To tyle, jeśli chodzi o przeprowadzkę do motelu, pomyślała Robin.
Kto będzie szczęściarzem, który powie o tym Melanie?
– Mamy nowe wieści – powiedziała.
Dziewczynka z niepokojem przenosiła wzrok z Robin na Blake’a
i z powrotem.
– Coś nie tak z tatusiem?
– Lekarze przypuszczają, że być może odzyska świadomość.
– Wybudził się? – zapytał Kenny.
Robin odwróciła się w stronę chłopca. Zupełnie zapomniała, że on
tu jest.
– Nie, nie wybudził się – powiedziała do Cassidy, której błyszczące
oczy zrobiły się wielkie jak spodki. – Ale wydaje dźwięki,
a pielęgniarka mówiła, że w nocy były pewne oznaki...
– Że on odzyskuje przytomność – dokończyła Cassidy.
– Że może odzyskać.
– A więc wyzdrowieje?
– Nie możesz robić sobie wielkiej nadziei.
– Ale właśnie powiedziałaś...
– Powiedziałam, że może odzyskać przytomność. Słowo: „może” ma
tu duże znaczenie.
– Ale to naprawdę dobre słowo – zaprotestowała Cassidy. – Czy
mogę go zobaczyć?
– Powinniśmy zapytać lekarza.
– Lekarz powiedział, że będę mogła go zobaczyć, gdy odłączą mnie
od kroplówki.
– Cóż, w takim razie chyba nie ma przeszkód. Myślisz, że starczy ci
siły...
Cassidy zrzuciła koc i spuściła nogi z łóżka. Kenny natychmiast
znalazł się przy niej.
– Nie, wszystko w porządku – powiedziała do chłopca. – Dam radę.
Byłeś tu całe rano. Powinieneś iść do domu. Blake mi pomoże. Prawda,
Blake?
– Oczywiście. – Blake podszedł i podał dziewczynce ramię.
Kenny się cofnął, a Cassidy chwyciła rękę Blake’a i nachyliła się,
aby mógł otoczyć ramieniem jej talię i podtrzymać ją.
– Może powinnam znaleźć wózek – podsunęła Robin.
– Nie – sprzeciwiła się Cassidy. – Lekarz powiedział, że powinnam
próbować jak najwięcej ćwiczyć. Naprawdę myślisz, że jest szansa? Że
tatuś wyzdrowieje?
– Proszę, nie ekscytuj się tak. – Robin objęła dziewczynkę
ramieniem, jej dłoń splatała się z dłonią Blake’a, gdy wyprowadzali
Cassidy z sali.
– Na razie, Cassidy! – zawołał za nimi Kenny.
Tylko Robin pomachała mu na pożegnanie.
Rozdział dziewiętnasty
– Patrzcie państwo! – wykrzyknęła Melanie na widok Robin
i Blake’a eskortujących Cassidy do sali Grega Davisa. – Czy ty nie
powinnaś być w łóżku?
– Czy on się wybudził? – Cassidy zignorowała pytanie ciotki
i podeszła bliżej do ojczyma.
– Nie, nic się nie zmieniło.
– On jest taki... spokojny – powiedziała Cassidy drżącym głosem,
w oczach miała łzy.
Robin poczuła, że jest bliska płaczu. „Spokojny” to ostatnie słowo,
jakie spodziewała się usłyszeć na określenie człowieka, który jak
sięgała pamięcią, zawsze był w ruchu. Miejscowy dziennikarz opisał
go kiedyś jako kogoś, „kto nigdy nie idzie spacerkiem, gdy może
maszerować, kto nie szepcze, gdy może krzyczeć, którego wrodzony
autorytet przejawia się w najzwyklejszych gestach”. Robin
uświadomiła sobie, że do czasu strzelaniny nigdy nie widziała ojca
śpiącego ani nawet ucinającego sobie drzemkę.
– Czy on nas słyszy? – zapytała Cassidy.
– Nie wiemy – odparła Robin.
– Czy go boli? Boli cię, tatusiu?
– Nie boli go – zapewniła Melanie. – A jak t y się czujesz?
– Dobrze. Wszystko mnie jeszcze boli, czasami tak bardzo, że muszę
głęboko oddychać. Ale doktor mówi, że za parę dni będę mogła wrócić
do domu.
– Tak szybko – zdziwiła się Melanie. – Czy to rozsądne?
– Doktor mówi, że im szybciej wrócę do normalnego życia, tym
lepiej.
– Oczywiście przez pewien czas nie będzie mogła się przemęczać –
uściśliła Robin.
– Oczywiście. – Melanie zdobyła się na wymuszony uśmiech. –
Dostaniesz swój dawny pokój. Robin i Blake przenoszą się do hotelu.
– Och, nie. Proszę. – W oczach Cassidy pojawiła się panika. – Nie
możecie tego zrobić.
– Zrobi się trochę ciasno – uprzedziła Melanie. – A oni musieliby
zająć mój dawny pokój, który jest o wiele mniejszy...
– Ja wezmę ten mniejszy pokój – zaofiarowała się szybko Cassidy. –
Musicie zostać. – Spojrzała błagalnie na Robin.
Robin zerknęła na Blake’a i oboje jednocześnie skinęli głowami na
zgodę.
– No to ustalone. – Cassidy odwróciła się do ojczyma. – A jak
wyzdrowiejesz, tatusiu, też możesz wrócić do domu. Możesz mieć s
w ó j dawny pokój.
Robin obserwowała siostrę, jej napiętą twarz. Nie była pewna, czy
Melanie zdenerwowało ciągłe powtarzanie przez Cassidy słowa
„tatuś”, czy perspektywa przymusowej wyprowadzki z głównej
sypialni.
– Chyba wybiegamy trochę za daleko w przyszłość – powiedziała
Melanie. – Nawet jeśli tata odzyska świadomość, lekarze nie są
optymistami...
– Nie rozumiem – przerwała Cassidy. – Czy to, że on odzyska
świadomość, nie znaczy, że będzie zdrowy? – Dziewczynka rozglądała
się gorączkowo po sali. – Nie będzie zdrowy?
– Mamy nadzieję, że wyzdrowieje – odparł Blake.
– Został poważnie ranny – powiedziała Melanie.
– „Poważnie”... – Co to znaczy? – zapytała Cassidy.
– To znaczy, że czy odzyska świadomość, czy nie, nie powinniśmy
mieć zbyt dużych nadziei.
– On musi wyzdrowieć. – Cassidy odwróciła się do ojczyma. –
Musisz wyzdrowieć, tatusiu. Proszę. Tylko ty mi zostałeś.
– Och, kochanie. – Robin objęła dziewczynkę.
Pod Cassidy ugięły się nogi, Robin musiała ją podtrzymywać, by nie
upadła.
– Zabili moją mamusię. – Rozpłakała się Cassidy, jej głos ginął
w lokach Robin. – Tatuś nie może umrzeć. Nie może mnie zostawić.
– Jestem pewna, że ze wszystkich sił stara się wyzdrowieć –
powiedziała Robin.
– Nadal się trzyma – dodał Blake. – A z tego, co o nim wiem, choć
wiem niewiele, wynika, że jeśli ktoś mógłby przeżyć coś takiego, to
właśnie on.
– To prawda – potwierdziła Melanie. – Tylko uważam, że nie
powinniśmy kurczowo trzymać się próżnej nadziei.
– Czasami nadzieja jest wszystkim, co mamy – powiedziała Robin,
całując Cassidy w czoło. – Może powinnaś już wracać do łóżka.
– Nie, chcę tu zostać. – Dziewczynka, podjąwszy już decyzję, powoli
wysunęła się z objęć Robin i wyprostowała. – Tatusiu? – Wzięła
ojczyma za rękę. – To ja, Cassidy. Jestem tu. Doktorzy mówią, że
wyzdrowieję. Ale potrzebuje cię, tatusiu. Musisz się obudzić. –
Spojrzała na Robin. – Jest mu zimno. Potrzebuje więcej koców.
Robin rozejrzała się po sali i znalazła w szafie lekki bawełniany koc.
Otuliła nim nogi ojca, przypatrując się, jak Cassidy podciąga mu koc
pod brodę.
– Tak jest lepiej – powiedziała dziewczynka. – Prawda, tatusiu?
Teraz jest ci cieplej. – Odwróciła się do Melanie. – Gdzie jest Landon?
– W domu.
– Powinien być tutaj. Tatuś powinien być otoczony ludźmi, których
kocha.
– Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł – sprzeciwiła się Melanie.
– Wiesz, że Landon potrafi czasami zachowywać się trochę...
nieprzewidywalnie.
– Wiem, że Landon kocha tatusia, a tatuś kocha jego.
Na twarzy Melanie wyraźnie było widać sceptycyzm.
– Może tak, ale...
– Powiedział, że Landon przebył naprawdę długą drogę i że ty
wykonałaś z nim fantastyczną pracę.
– Powiedział ci to? – W oczach Melanie zalśniły łzy. Szybko
odwróciła głowę i wytarła je wierzchem dłoni. – Co jeszcze mówił?
– Tylko że cię kocha.
No, no, pomyślała Robin.
– No, no – powtórzyła to na głos Melanie. A potem szepnęła: –
Gdyby tylko powiedział to mnie.
– Powie ci – zapewniła Cassidy. – Gdy się obudzi. – Uścisnęła dłoń
ojczyma. – Kocham cię, tatusiu. Wszyscy cię kochamy.
Robin wstrzymała oddech, prawie oczekując, że jej ojciec zbierze
wszystkie siły i krzyknie swoim tubalnym głosem: „Ja też was
kocham”. Ale nie krzyknął.
Nigdy tego nie robił.
Przywołała obraz brata, widziała nieustanny ból w jego oczach
z powodu zdrady ojca i wyczuwała pod tym bólem wściekłość. Czy
Alec był dostatecznie wściekły, by zabić?
Gdzie jesteś, bracie? Co robiłeś w Red Bluff w noc strzelaniny?
– Może powinnaś usiąść – zaproponowała dziewczynce, próbując
w ten sposób odegnać myśli o Alecu.
– Nie, czuję się dobrze. – Cassidy uśmiechnęła się nieśmiało do
Blake’a i powiedziała do Robin: – Nie mówiłaś mi, że jesteście
zaręczeni.
– Jestem pewny, że ona ma na głowie ważniejsze rzeczy – oznajmił
Blake.
Robin zastanawiała się, czy Blake w ten sposób tylko ukrywał
wielkodusznie swoje zranione uczucia, czy naprawdę tak myślał.
Dotarło do niej, że wcale nie zna dobrze mężczyzny, za którego ma
wyjść za mąż.
– No to kiedy bierzecie ślub? Czy mogę być druhną? – dopytywała
się Cassidy.
– Ależ oczywiście – zgodził się uprzejmie Blake.
– Super. I przypuszczam, że ty będziesz główną druhną – zwróciła
się do Melanie.
Melanie spojrzała na Robin. Robin patrzyła na podłogę.
– Wszystko w swoim czasie – wtrącił się Blake. – A najpierw
musimy ustalić datę.
– A może zaraz po wyjściu tatusia ze szpitala?
– Z pewnością warto to rozważyć – odparła Robin. Postanowiła nie
gasić optymizmu dziecka, choćby nieuzasadnionego.
Na konfrontację z rzeczywistością będzie mnóstwo czasu później.
Cassidy, podekscytowana, klasnęła w ręce.
– Słyszysz to, tatusiu? Będzie wesele. Musisz wyzdrowieć, żeby
poprowadzić pannę młodą do ołtarza. – Zerknęła na Robin, szukając
potwierdzenia.
Robin skinęła głową. Co, u licha? Komu to szkodzi?
– Czy poznałeś narzeczonego Robin, Blake’a? Och... Nie wiem, jak
masz na nazwisko.
– Upton – powiedział Blake.
– Blake Upton – powtórzyła Cassidy. – Naprawdę super nazwisko.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się Blake. – To absolutnie nie moja
zasługa.
– Jesteś spokrewniony z Kate? – zapytała Cassidy.
– Z kim?
– Kate Upton. Ona jest sławną modelką.
– Na pewno nie jesteśmy spokrewnieni.
– Szkoda. Bardzo chciałabym ją poznać. Chcę być modelką, jak będę
starsza.
– Nie wydaje mi się, żeby tatuś był szczególnie z tego zadowolony –
zauważyła Melanie.
Robin przypomniała sobie, że Melanie też marzyła kiedyś
o karierze modelki, lecz ich ojciec zniszczył te marzenia jednym
krótkim zdaniem: „Nie masz szans”.
– Moim zdaniem byłabyś świetną modelką – powiedział Blake.
– Naprawdę? To samo mówi Kenny.
– Kenny Stapleton? – Oczy Melanie zwęziły się, przechyliła głowę na
bok.
– Był tu wcześniej – odezwała się Robin.
– No nie! – Melanie nie musiała nic więcej dodawać.
– I Kara Richardson, i Skylar Marshall z mojej szkoły – pochwaliła
się Cassidy. – One są w przedostatniej klasie. Nie myślałam nawet, że
one wiedzą, kim jestem. To było super, że przyszły się ze mną
zobaczyć. Nie uważasz?
– Naprawdę super – potwierdziła Robin z uśmiechem. Chwilami
Cassidy wydawała się niezwykle dojrzała jak na swój wiek, a zaraz
potem zamieniała się w dziecko, którym przecież była. Trudno za tym
nadążyć bez zawrotu głowy.
– Moja matka mogłaby być sławną modelką – powiedziała Cassidy
do Blake’a. – Była bardzo piękna.
– Rzeczywiście była – przytaknęła Robin, próbując nie wyobrażać
sobie tej pięknej twarzy rozszarpanej kulami.
– Ale wcale jej na tym nie zależało. Chciała być po prostu dobrą
żoną i matką. Zawsze tak mówiła. Że tatuś i ja jej wystarczamy.
Prawda, tatusiu? Dziewczynka pochyliła się do ojczyma. – Ona cię
bardzo kochała. Wiesz o tym, prawda, tatusiu?
– Jestem pewien, że on wie – rzekł Blake, a Cassidy przytuliła się do
jego piersi, cicho popłakując.
– Może powinniśmy już iść – zaproponowała Melanie po kilku
minutach milczenia. – Nie ma sensu stać tutaj i czekać, żeby coś się
wydarzyło. Jak to się mówi? W pilnowanym garnku nigdy się nie
gotuje?
– Co to znaczy? – zapytała Cassidy.
– To znaczy, że to może potrwać dni albo tygodnie...
Greg Davis jęknął.
– O mój Boże! – krzyknęła Cassidy. – Czy on...?
– On tylko wydaje dźwięki...
Jęki stały się głośniejsze, bardziej uporczywe.
– Zawołam pielęgniarkę. – Blake szybko wyszedł z sali.
– Tatusiu? – dopytywała się Cassidy.
– Tato? Słyszysz mnie? – Melanie podeszła bliżej łóżka.
Robin trzymała się z boku, wstrzymując oddech.
– Tato? – powtórzyła jej siostra. – To ja, Melanie.
Z gardła ich ojca wydobyło się ciche zawodzenie, potem coś
w rodzaju gaworzenia, a po kilku chwilach gaworzenie stało się
imieniem.
– Cassidy.
Melanie cofnęła się, jakby ktoś ją uderzył.
– Tatusiu! – krzyknęła Cassidy, chwytając ojczyma za rękę. – Jestem
tutaj, tatusiu. Jestem przy tobie.
– Cassidy – powiedział ojciec jeszcze raz.
Dziewczynka próbowała przedostać się przez poręcz łóżka,
krzyknęła, gdy poręcz wbiła jej się w bok.
– Tatusiu! Tatusiu!
– Cassidy – powtórzył Greg Davis słabszym głosem i otworzył oczy.
– Tatusiu! On się obudził! On się obudził!
Robin powoli podeszła do łóżka.
– Tato?
Powoli, niemal niepostrzeżenie oczy jej ojca zwróciły się na nią.
– Robin?
Melanie przepchnęła się przed Robin.
– Tato, to ja... Melanie. – Nachyliła się nisko, musnęła ustami
policzek leżącego. – Tato?
– Melanie? Nie... – Oczy ojca wywróciły się białkami do góry, zaczął
dygotać.
– Co się dzieje?! – krzyknęła Cassidy, gdy rozległy się głośne
bipnięcia, a w sali zaroiło się od personelu medycznego.
– Dobrze, wszyscy, którzy nie muszą tu być, teraz wychodzą –
rozkazał męski głos. – Panie Davis... Panie Davis... Tu doktor Barber.
Słyszy mnie pan? – Odwrócił się do pozostałych. – On ma atak.
– Co ty mu powiedziałaś? – zapytała Cassidy Melanie z paniką
w głosie.
– Wszyscy teraz wychodzą – powtórzył lekarz.
– Ja nie wyjdę – zaprotestowała Cassidy.
– To tylko na krótką chwilę – zapewnił Blake, delikatnie obejmując
dziewczynkę. Robin natychmiast znalazła się przy jej drugim boku.
Razem wyprowadzili łkające dziecko z sali.
Rozdział dwudziesty
– Cóż, to była niezła zabawa! – wykrzyknęła Melanie, gdy dwie
godziny później wychodzili ze szpitala.
– Masz dziwną definicję zabawy – skomentował Blake, idący przed
Robin i jej siostrą, po czym otworzył pilotem drzwi samochodu
i opuścił szyby.
Melanie wzruszyła ramionami.
– Daj spokój. Musisz przyznać, że było kilka bardzo ekscytujących
minut. Mimo że rezultat okazał się raczej rozczarowujący.
– Nasz ojciec nie umarł – przypomniała Robin.
– O to mi właśnie chodzi. Cały ten dramat, a potem nic. Wróciliśmy
do punktu wyjścia.
– Nie mogę uwierzyć, że on wciąż żyje – powiedziała Robin.
– Żartujesz? On się nigdzie nie wybiera. Nie wcześniej, niż ty i ja
umrzemy. Wtedy będzie mógł umrzeć szczęśliwy.
– To okropne, co mówisz – oburzyła się Robin.
– Och, proszę. Nienawidzisz tego człowieka. A teraz, tylko dlatego że
nagle przypomniał sobie o twoim istnieniu i wyszeptał twoje imię,
chcesz być dobrą chrześcijanką i wybaczyć mu wszystkie jego
grzechy?
– To występki, nie grzechy, a ja niczego nie wybaczam. – Robin
poczuła znajomy niepokój. Teraz? Będę miała teraz atak paniki? Gdy
jest już po wszystkim?
Doszła do samochodu, fale paniki dopłynęły do jej gardła
i przeniknęły w głąb ciała, gdzie zmieniły się w drut kolczasty,
odcinając dopływ powietrza. Robin chwyciła za klamkę i kurczowo się
jej trzymała, choć rozgrzany metal parzył ją w rękę, pewna, że jeśli
puści klamkę, upadnie na ziemię.
– Co ty mu powiedziałaś? – zdołała z siebie wydusić.
– O co ci chodzi? Co miałam mu powiedzieć? Kiedy? – zdziwiła się
Melanie.
– Coś mu szepnęłaś.
– Nic podobnego.
Robin przypomniała sobie siostrę pochyloną nad ojcem, jej usta
poruszające się przy jego uchu.
– Nie miałam szansy czegokolwiek mu powiedzieć – upierała się
Melanie.
Robin otworzyła drzwi samochodu i usiadła na przednim siedzeniu,
Blake zajął miejsce za kierownicą i zapalił silnik. Podmuch powietrza
z hałasem uderzył ją w głowę, rozpędzając resztki paniki wciąż mocno
oplatającej jej szyję, choć nie przebił się skutecznie przez otaczające
Robin dokuczliwe gorąco.
Melanie wsunęła się na tylne siedzenie i z hukiem zamknęła drzwi.
– Co, ty myślisz, że mu groziłam? Albo jeszcze lepiej, przyznałam
się, że cała ta sprawa to był mój pomysł? Niech to szlag, czy można
wpuścić trochę zimnego powietrza tu, na tył? Duszę się.
– Za minutę będzie chłodniej – obiecał Blake.
– Masz niezły tupet, wiesz? – zwróciła się Melanie do siostry.
– Ja tylko pytałam, co mu powiedziałaś.
– Sugerowałaś, że spowodowałam jego atak.
– Oczywiście, że nie.
– Moje panie... moje panie – przerwał im Blake, wyjeżdżając
z parkingu. – Możemy dać sobie teraz spokój?
Na chwilę zapadła upragniona cisza.
– Żeby było jasne... – zaczęła znów Melanie.
– Myślę, że wszystko jest jasne – wtrącił się Blake.
– A ja myślę, że nie powinieneś się wtrącać – oznajmiła Melanie.
– Proszę, nie mów tak do niego.
– To znaczy jak?
– Tak jak mówisz do wszystkich.
– Sądziłam, że będziesz zadowolona. Traktuję go jak członka
rodziny.
– Na tym właśnie polega problem.
– W takim razie on może jeszcze raz się zastanowić, czy chce się
wżenić w taką rodzinę.
– Och, zamknij się – rzuciła Robin.
– To t y się zamknij – odparowała Melanie.
– Już dobrze, już dobrze – włączył się Blake wyraźnie zakłopotany.
– Nie mam nic wspólnego z tą strzelaniną – powiedziała Melanie. –
Landon też nie.
– Świetnie – powiedziała Robin.
– Pieprzysz głupoty.
– Ja pieprzę głupoty?
– Słuchajcie – interweniował Blake. – Ta kłótnia do niczego dobrego
nie doprowadzi. Cassidy będzie potrzebowała całej miłości i wsparcia,
jakie możemy jej dać, co oznacza, że musimy się jakoś dogadać.
Robin skinęła głową. Po ataku ojca lekarze podali dziewczynce
środek uspokajający; gdy wychodzili ze szpitala, wciąż spała.
– Skoro mowa o Cassidy – ciągnęła Melanie – co, u diabła, robił dziś
rano w jej sali Kenny Stapleton?
– Przypuszczam, że chciał zobaczyć, jak ona się czuje.
– Nie wydaje ci się, że jego zainteresowanie jest trochę...
niepokojące?
– A powinno mi się wydawać?
– Ty jesteś terapeutką. Ty mi powiedz.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– A więc pozwól, że zapytam ciebie, Blake. Co myślisz, jako
mężczyzna, o chłopcu w wieku Kenny’ego, tak troszczącym się
o dwunastoletnią dziewczynkę? Wiem, że szeryf uznał to za dziwne.
– W tych okolicznościach jego zachowanie nie wydaje się
niedorzeczne.
– Cóż, Tara nie była zbyt zadowolona, że ten chłopak ciągle kręci się
w pobliżu – powiedziała Melanie. – Wiem to.
– Myślałam, że on przychodzi zobaczyć się z Landonem – zdziwiła
się Robin.
– Ja też tak myślałam. Teraz się zastanawiam.
– Czy on jest podejrzany? – zapytał Blake.
– Szeryf tak nie uważa. Chłopak nie miał motywu. I nie pasuje do
podanego przez Cassidy opisu żadnego z mężczyzn, których widziała
w domu tamtej nocy. – Melanie wzruszyła ramionami, jakby ten temat
już ją znudził. – Jestem głodna. Czy ktoś ma ochotę na chińskie
jedzenie?
– Serio? – zapytał Blake.
– Ja mam – powiedziała Robin, zaskakując samą siebie. – Mam
ochotę właśnie na chińskie jedzenie.
– Skręć w prawo na następnym rogu – poleciła Melanie Blake’owi. –
Pojedziemy do Złotego Smoka na rogu Main i Union. – Spojrzała na
zegarek. – Jest po drugiej. Pora lunchu mija, nie powinno być tłoku.
Nie będzie kłopotu.
– Może powinniśmy zadzwonić do Landona? – podsunął Blake. –
Zapytać, czy chce do nas dołączyć?
– Landon nie znosi chińskiego jedzenia. Skręć tutaj.
– Co on właściwie robi całymi dniami? – zaciekawił się Blake.
– Jest ciągle zajęty.
– Ale czym?
– A co to za różnica?
– Landon lubi rysować – podpowiedziała Robin.
– Skąd to wiesz? – zdziwiła się Melanie.
– Znalazłam kilka jego rysunków w pudle w schowku.
– Dlaczego grzebałaś w pudłach w schowku?
Robin rzuciła narzeczonemu błagalne spojrzenie, prosząc o pomoc.
– Gdzie teraz? – Blake spełnił jej prośbę, gdy przecięli autostradę
647A.
– Jedź prosto, aż dojedziemy do Union – odparła Melanie. – Nie
powinieneś mieć trudności ze znalezieniem miejsca do parkowania.
Tak też było. Blake zaparkował w pobliżu restauracji, wysiedli
i żwawo ruszyli wysadzaną drzewami ulicą.
Melanie miała rację, tłum gości bardzo się przerzedził, została tylko
grupka maruderów. Gdy otwierali drzwi, Robin zauważyła, że kobieta
przy jednym ze stolików natychmiast sięgnęła po telefon komórkowy.
Nie bądź paranoiczką. Fakt, że wzięła telefon, nie znaczy od razu, że
ma to coś wspólnego z tobą.
Podeszła do nich uśmiechnięta kelnerka o lśniących czarnych
włosach, z plikiem menu w ręku, i skierowała ich do boksu w głębi
lokalu. Minęli stolik, przy którym siedziała kobieta szepcząca do
telefonu. Gdy przechodzili, odwróciła się i zakryła usta. Jej towarzysz
podejrzanie starannie układał swoje sztućce, nie podnosząc wzroku.
Robin wsunęła się na miejsce obok Blake’a. Restauracja wyglądała
zupełnie tak, jak Robin ją zapamiętała – ciemnoczerwone ściany, kryte
czerwoną skórą siedzenia, na środku mnóstwo małych kwadratowych
stolików dla dwojga, bar z lustrem na wprost wejścia, kolorowe
chińskie latarnie i plastikowe pnącza obsypane białymi kwiatami
pośród obrazków przedstawiających baraszkujące pandy.
– Ten wystrój jest sztampowy, ale jedzenie naprawdę doskonałe –
powiedziała Melanie, siadając naprzeciwko siostry i jej narzeczonego.
– Wezmę zupę wonton i wołowinę chow mein. – Skinęła głową na
Robin. – A ona zamówi kurczaka cytrynowego z dodatkowym sosem.
Mam rację?
– Jestem zaskoczona, że pamiętasz.
– Trudno zapomnieć. Zawsze to zamawiałaś.
– Kurczak cytrynowy brzmi dobrze – powiedział Blake. – Ktoś ma
ochotę na sajgonki?
Obie siostry podniosły ręce.
Zadzwoniła komórka Blake’a. Wyjął telefon z kieszeni.
– Przepraszam. Zaraz wracam. – Wstał i ruszył do drzwi.
– Przystojny mężczyzna – powiedziała Melanie, obserwując
oddalającego się Blake’a. – Trochę przypomina mi ojca.
– On w ogóle nie jest podobny do ojca – odparła Robin, czując nowy
przypływ niepokoju.
– Jesteś tego pewna?
Robin oparła się wygodnie, zamknęła oczy i nie otworzyła ich,
dopóki nie stwierdziła, że Blake wrócił na swoje miejsce.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Wszystko w porządku. A u ciebie? Jakieś problemy?
– Dobre wieści, dla odmiany. Wygląda na to, że umowa, nad którą
pracowałem, zostanie wreszcie sfinalizowana.
– Jaka dziedzinę prawa praktykujesz? – dociekała Melanie.
– Korporacyjne i handlowe.
– Brzmi skomplikowanie. A „skomplikowany” znaczy dla mnie
nudny.
Blake się roześmiał.
– Przypuszczam, że może być i takie, i takie.
Dlaczego nie mogę tego zrobić?, zastanawiała się Robin. Po prostu
wzruszać tylko ramionami i zbywać śmiechem najbardziej zjadliwe
uwagi Melanie? Dlaczego zawsze daję się sprowokować?
– Rozumiesz coś z tego? – zapytała ją Melanie.
– Nie całkiem – przyznała Robin, zdecydowana bardziej się starać
i nie pozwolić siostrze, by ją zdenerwowała.
– Próbuję nie przynosić pracy do domu – powiedział Blake.
– To zapewne rozsądne. Podobną zasadę miał nasz ojciec. Czy nie
tak, siostro?
– Odpieprz się! – rzuciła Robin. To tyle, jeśli chodzi o wzruszanie
ramionami i zbywanie śmiechem.
– I co ja mam teraz zrobić? Powiedz prawdę, Blake. Czy ona tak
samo odnosi się do ciebie?
– Odpieprz się – odparł Blake z uśmiechem.
Gdy pojawiła się kelnerka z sajgonkami, Robin rozpłakała się
z wdzięczności.
– Wszystko dobrze. Ona jest naprawdę głodna – wyjaśniła Melanie
wystraszonej kobiecie. Kelnerka postawiła jedzenie na stole i szybko
umknęła. – Cóż. – Melanie zanurzyła sajgonkę w sosie śliwkowym
i podniosła do góry. – Na zdrowie.
Zadzwonił telefon.
– Znów? – zdziwiła się Melanie.
– Nie mój – zapewnił Blake po drugim dzwonku.
– Och, skąd wiedziałeś, że to mój? – Zaśmiała się Melanie, wyjmując
telefon z torebki i przykładając do ucha. – Halo? – Chwila ciszy,
Melanie przewróciła oczami. – Tak. Co mogę dla ciebie zrobić?
Długie milczenie. Melanie nacisnęła przycisk i rozłączyła się.
– Co się stało? – zapytała Robin.
Melanie ugryzła duży kęs sajgonki.
– To był nasz wspaniały szeryf. Najwyraźniej policja z San Francisco
znalazła Aleca i właśnie w tej chwili przewożą go do Red Bluff.
Powinni tu być mniej więcej za godzinę. Wygląda na to, że będziemy
musieli pośpieszyć się z jedzeniem.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Biuro szeryfa hrabstwa Tehama znajduje się przy Antelope Boulevard,
w pobliżu skrzyżowania autostrad 99 i 36, daleko od centrum miasta.
Jak podaje strona internetowa, zadaniem biura jest ochrona życia
i mienia ponad sześćdziesięciu trzech tysięcy stałych mieszkańców
hrabstwa Tehama, na którego terenie leży Red Bluff, a także tysięcy
gości przybywających tu, by polować, wędkować i odpoczywać na
łonie natury. Zespół składa się z szeryfa, jego asystenta, kapitana,
trzech poruczników, dziewięciu sierżantów, siedmiu detektywów oraz
dwudziestu dziewięciu zastępców, z dumą noszących
siedmioramienną gwiazdę na mundurze. Dewiza biura widniejąca na
nieciekawym niskim budynku z brązowej cegły brzmi: „Z dumą
służymy naszej społeczności”.
– Myślałby kto – rzuciła Melanie, otwierając ciężkie szklane drzwi
frontowe.
Szeryf Prescott czekał na nich w holu, przed wysokim kontuarem
recepcji, za którą znajdował się szeroki korytarz z przeszklonymi
pomieszczeniami po obu stronach.
– Gdzie on jest? – zawołała Robin, nie zawracając sobie głowy
powitalnymi formułkami.
– Może usiądziemy na chwilę? – Szeryf wskazał ręką kilka
wyściełanych brązową skórą krzeseł. – Proszę się rozluźnić, złapać
oddech...
– A może darujesz sobie te bzdury i pozwolisz nam zobaczyć się
z bratem? – przerwała mu Melanie.
Na dźwięk słowa „bzdury” funkcjonariusz za kontuarem podniósł
wzrok i instynktownie sięgnął do kabury. Szeryf uśmiechnął się
i zwrócił do Blake’a:
– Szeryf Alan Prescott. A pan?
– Blake Upton. – Blake uścisnął rękę szeryfa, jego własna zniknęła
w dłoni potężniejszego mężczyzny.
– Mój narzeczony – wyjaśniła Robin. – Przyjechał wczoraj z Los
Angeles.
– Miło pana poznać, choć wolałbym, żebyśmy...
– Tak, tak – wtrąciła bezceremonialnie Melanie. – Spotkali się
w milszych okolicznościach i tak dalej. Czy nie to właśnie mówią sobie
ludzie na pogrzebach?
– Zawsze z przyjemnością cię widzę, Melanie. – Szeryf jeszcze raz
wskazał krzesła. – Usiądźcie wszyscy, proszę. Wkrótce będziecie
mogły zobaczyć się z bratem.
Robin nerwowo rozglądała się po holu, na którego ścianach
w kolorze złamanej bieli widniała wszechobecna dewiza biura oraz
wisiały rzędy dyplomów i zdjęć mężczyzn i kobiet w mundurach
i w cywilu. Widziała drzwi, wszystkie zamknięte, z tabliczkami
w rodzaju: „Wydział Cywilny”, „Wydział Operacyjny” i „Wydział
Więzienny”, choć więzienie mieściło się w odrębnym budynku na
rogu ulic Oak i Madison, w centrum. Przynajmniej nie zabrali tam
Aleca, pomyślała, gdy oboje z Blakiem siadali na krzesłach.
– Czy mój brat jest aresztowany? – zapytała.
– Jeszcze nie. W tej chwili jest tylko w kręgu naszego
zainteresowania. – Szeryf opadł na krzesło naprzeciwko nich.
– Zawsze kochałam to określenie – powiedziała Melanie, która
uparcie stała nad krzesłem szeryfa. – Jakby reszta nas w ogóle was nie
interesowała.
– Skoro nie został aresztowany, dlaczego jest tutaj? – zapytał Blake.
– Po co policyjna eskorta?
– Nie pozostawił nam wielkiego wyboru – odparł Prescott. –
Prawdopodobnie był w drodze do Kanady, sądząc z faktu, że miał
przy sobie paszport i znaczną ilość gotówki.
– Od kiedy noszenie przy sobie gotówki i paszportu jest
przestępstwem? – zapytała Robin.
– Co wam mówił? – chciała wiedzieć Melanie.
– Nic nam nie powiedział. Wasz brat nie ma najmniejszej ochoty
współpracować.
– To jego prawo – przypomniał szeryfowi Blake.
– Owszem, ale jeśli jest niewinny, dlaczego robi trudności?
– Może tak zwana osoba w kręgu waszego zainteresowania nie jest
zainteresowana wykonywaniem za was pracy – podsunęła Melanie.
– Proszę posłuchać... – zaczął szeryf.
Robin wyczuła, że Prescott stara się mówić normalnym głosem,
jakby walczył ze sobą o zachowanie spokoju, i że wkłada niemal
nadludzki wysiłek w to, by głosu nie podnosić. Nie jest pan sam,
chciała mu powiedzieć. Melanie działa tak na wiele osób.
– Rozumiem, że on jest waszym bratem, i jest naturalne, że chcecie
go chronić – ciągnął szeryf. – Ale on nie działa na swoją korzyść,
odmawiając rozmowy z nami. Miałem nadzieję, że potraficie go
przekonać, że w jego najlepszym interesie jest...
– Najlepszy interes osoby w kręgu zainteresowania – przerwała
Melanie. – Interesujące.
Szeryf spojrzał na Blake’a, jakby mówił: „My dwaj jesteśmy tu
mężczyznami. Pomóż mi”.
– Czy przedstawiliście mu jego prawa? – zapytał Blake.
Szeryf Prescott przejechał ręką po głowie.
– Przedstawiliśmy.
– A on poprosił o adwokata?
– Nie.
– Cóż, wygląda na to, że jednak ma adwokata – oznajmił Blake
i wstał. – Chciałbym zobaczyć się z moim klientem, jeśli nie ma pan
nic przeciwko temu.
Szeryf Prescott także wstał, wzdychając jak człowiek pokonany.
– Nie wspomniał pan, że jest prawnikiem.
– Miałem nadzieję, że to nie będzie konieczne.
Szeryf odwrócił się w stronę recepcji.
– Mike, czy mógłbyś przyprowadzić tu pana Davisa?
Funkcjonariusz przekazał polecenie przez telefon.
– Co teraz? – zapytała Robin.
– To zależy od was – odparł Prescott. – I od waszego brata.
– Ale on jest wolny, może wyjść?
– Tak, pod warunkiem, że nie opuści miasta.
– A więc go nie aresztujecie?
– Nie. Nie tym razem.
– Nie mają dość dowodów, żeby go aresztować – oznajmiła Melanie
tonem ocierającym się o szyderstwo. – Wszystko, co mają, to nagranie
jego samochodu.
– Mamy motyw – przypomniał szeryf. – A także sposobność.
– Bardzo słaby ten motyw – stwierdziła Robin. – Alec nie widział
Tary i mojego ojca od niemal sześciu lat. Reszta to tylko poszlaki.
– Przysięgłych przekonywały mniejsze rzeczy.
– W tym mieście jest co najmniej tuzin osób, włącznie ze mną, które
miały zarówno motyw, jak i sposobność, aby ich zastrzelić –
powiedziała Melanie. – Moim zdaniem to zupełnie wystarczy do
zasiania w głowach przysięgłych uzasadnionych wątpliwości.
– Nie wyeliminowałem żadnych podejrzanych. Ciebie również. –
Ton szeryfa był znaczący.
A potem nagle, jak za sprawą czarów, przy kontuarze recepcji
pojawił się Alec w towarzystwie umundurowanego funkcjonariusza.
Próbował robić wrażenie pewnego siebie i niewzruszonego, ale
wydawał się zszokowany i wyczerpany. Jego pociągła twarz
wymagała golenia, a łagodne szare oczy były opuchnięte i okalały je
czerwone obwódki jak od płaczu. Alec miał na sobie wyblakłe, luźne
dżinsy i wymięty biały T-shirt usiany na przodzie plamami po kawie.
– Alec! – krzyknęła Robin, rzucając się bratu w objęcia.
– Cześć! – zawołał Alec, obejmując ją i kładąc głowę na jej ramieniu.
– Dobrze się czujesz?
– Bywało lepiej.
– Cześć, braciszku. – Melanie dołączyła do rodzeństwa, nie zrobiła
jednak żadnego ruchu, by uścisnąć Aleca, choć Robin cofnęła się
o kilka kroków. – Dawno się nie widzieliśmy.
– O, Melanie. – Brat tylko na nią zerknął, po czym przeniósł uwagę
na Blake’a.
– Blake. No, no, we własnej osobie. Nie spodziewałem się, że cię
zobaczę w Red Bluff.
– To samo mogę powiedzieć o tobie. – Blake poklepał Aleca po
ramieniu.
– Chodźmy stąd – powiedziała Melanie.
Zanim zdążyli zrobić krok, stanął przed nimi szeryf Prescott.
– Jeszcze słówko, jeśli można.
– Jasna sprawa, szeryfie – zgodził się Alec, choć jego zaciśnięte usta
wyraźnie mówiły, że nie zamierza nic powiedzieć.
– Rozumie pan, że nie wolno panu opuszczać miasta...
– Zrozumiałem.
– ...i że jeśli pan spróbuje, zostanie pan natychmiast aresztowany.
Alec zaczął masować szczękę.
– Również zrozumiałem.
– Mam nadzieję, że po rozmowie z prawnikiem uzna pan, że lepiej
współpracować.
– Moim prawnikiem. – Alec uśmiechnął się lekko.
– Skończyliśmy już? – zapytał Blake.
– Na razie.
Ruszyli w stronę parkingu, Robin kurczowo trzymała rękę brata,
Melanie i Blake szli po bokach, za nimi kroczył szeryf Prescott.
– Przyjemny wóz – powiedział szeryf na widok lexusa Blake’a,
wyróżniającego się wśród radiowozów policyjnych.
– Możesz usiąść z przodu, z Blakiem – zaproponowała Melanie
bratu, zajmując fotel z tyłu. – Robin usiądzie tu ze mną. – Poklepała
siedzenie obok siebie.
– Będę w kontakcie! – zawołał szeryf, gdy Blake wyjeżdżał
z parkingu.
– Nie mogę się doczekać! – Alec pomachał szeryfowi na pożegnanie.
– Co jest z wami dwojgiem? – sarknął Blake, patrząc na Aleca,
potem na Melanie i znów na Aleca. – Czy muszę ci przypominać, że
jesteś podejrzany w sprawie o morderstwo? Że ten człowiek, którego
tak nonszalancko potraktowałeś, jest szeryfem? Nie zrażaj rozmyślnie
ludzi, którzy mają władzę i mogą wsadzić cię do więzienia.
– Oni nie mają dość dowodów, aby go aresztować – Melanie
powtórzyła to, co powiedziała już wcześniej.
– Od kiedy to zdołało kogoś powstrzymać?
– A od kiedy ty zacząłeś praktykować prawo karne? – zapytał Alec,
chyba naprawdę zainteresowany.
– Nie zacząłem. Ale teraz zacznę. Jeśli i gdy przyjdzie czas. – Blake
się rozejrzał, dookoła rozciągało się pustkowie, w oddali majaczyły
góry. – Gdzie ja, u diabła, jestem?
– Na następnym skrzyżowaniu skręć w lewo – powiedziała Melanie.
Na chwilę zapadło milczenie, potem odezwali się wszyscy na raz.
– Dzięki, że chcesz mi pomóc. – Alec.
– Musisz być wyczerpany. – Robin.
– Co się stało z twoim samochodem? – Blake.
– No więc zrobiłeś to? – Melanie.
– Zaraz, zaraz. – Alec zaczął odpowiadać po kolei. – Tak, jestem
wyczerpany. Samochód przejęła policja z San Francisco. I nie, nie
zrobiłem tego. Dzięki za pytania.
– Ale byłeś tu, w Red Bluff, w noc strzelaniny – przypomniała bratu
Melanie.
– Nie sądzę, bym musiał odpowiadać, prawda, panie mecenasie?
– Co tu robiłeś? – naciskała Melanie.
– Jak się ma Landon? – Alec zignorował i to pytanie.
Robin wyczuła, że siedząca obok niej siostra robi się spięta.
– Nie zachowuj się tak, Alec – powiedziała, równie zdenerwowana
jak Melanie. – Nasz ojciec jest w śpiączce, Tara nie żyje,
a dwunastoletnia dziewczynka straciła matkę. Policja ma dowód, że
byłeś tamtej nocy w Red Bluff. To nie jest pora na uniki i zatajanie.
– No, no. „Uniki i zatajanie”. Robi wrażenie.
– A co byś powiedział na „zbyt pewny siebie”? Bardziej ci się
podoba? – zapytała Melanie.
Alec okręcił się na fotelu i spojrzał przez ramię na siostry.
– Posłuchajcie, rozumiem waszą troskę i jestem za nią wdzięczny.
– Nie potrzebujemy twojego zrozumienia ani wdzięczności –
odparowała Melanie.
– A ja nie potrzebuję przesłuchania. – Alec odwrócił się i zapatrzył
w przednią szybę.
– Na litość boską, Alec – zaczęła Robin. Dlaczego on jest taki
cholernie uparty. Czy to możliwe, że jest winny? – Jesteśmy rodziną.
Chcemy po prostu pomóc.
– Nie możecie. Zaufajcie mi, im mniej wiecie, tym lepiej dla nas
wszystkich.
– Co to znaczy? – zapytały jednocześnie Robin i Melanie.
– Chyba widzieliśmy wystarczająco dużo odcinków Prawa
i porządku, by wiedzieć, że wszystko, co wam powiem, może zostać
i zostanie użyte w sądzie przeciwko mnie. Jeśli mnie aresztują
i rzeczywiście dojdzie do procesu, możecie być wezwane na świadków
i zmuszone do zeznawania przeciwko mnie. Mam rację? – Alec
zwrócił się do Blake’a.
– Tak, masz. Z drugiej strony, jestem twoim adwokatem,
przynajmniej w tej chwili. I wszystko, co powiesz mnie, jest ściśle
poufne.
Alec głośno westchnął, nerwowo pocierając szczękę, oparł głowę
o zagłówek i zamknął oczy.
– A więc porozmawiamy później – powiedział.
Rozdział dwudziesty drugi
– Dobra, kto potrzebuje się czegoś napić? – zapytała Melanie, gdy
tylko weszli do domu.
– Dla mnie piwo. – Alec ruszył do kuchni, jakby od jego ostatniej
bytności tu nie minęło prawie sześć lat, jakby to wciąż był jego dom.
– Dla mnie również – zawtórował Blake, rzucając kluczyki do
samochodu na stolik przy drzwiach frontowych.
– Ja dziękuję – powiedziała Robin.
Czuła się okropnie, dopadł ją pełnoobjawowy atak paniki, ostre
kłucie w piersiach pozbawiało ją tchu, z każdym krokiem było gorzej.
Gdyby nie siła woli, zemdlałaby na oczach wszystkich.
– Przepraszam, muszę pójść do łazienki.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Blake.
– Tak, tylko to chińskie jedzenie... – Robin szybko ruszyła schodami.
Biegnąc do łazienki, słyszała znajome postukiwanie zza zamkniętych
drzwi pokoju Landona.
– Niech to szlag – wymamrotała, zamykając za sobą drzwi. Niech to
szlag, niech to szlag. – W porządku, uspokój się. Oddychaj głęboko.
Będzie dobrze.
Ilekroć próbowała wziąć oddech, przenikał ją jednak kłujący ból.
– Uspokój się, uspokój się.
Tylko jak się uspokoić, skoro Alec odmówił odpowiedzi na
wszystkie pytania dotyczące tego, co robił w Red Bluff tamtej nocy,
gdy Tara została zastrzelona, a ojciec i Cassidy postrzeleni? To
znaczyło, że brat ma coś do ukrycia. Jak się uspokoić, skoro jedyny
Tom Richards z Red Bluff, który przeprowadził się do San Francisco,
zmarł dwa lata temu, co z kolei mogłoby znaczyć, że jej brat i Tom
Richards to ta sama osoba? Jak zachować spokój, skoro istniała
możliwość, że Alec był jednym z napastników?
Czy to możliwe?
Nie, tak nie mogło być.
Cholera. Cholera. Cholera.
Robin spryskiwała twarz zimną wodą, przyglądając się swojemu
odbiciu w lustrze nad umywalką.
– Taka spięta wyglądam strasznie – szepnęła i próbowała
masowaniem wygładzić skórę, aby usunąć widoczne oznaki paniki. –
Alec tego nie zrobił – powiedziała do swojego odbicia. Nie zrobił.
Musi być jakaś racjonalna przyczyna, że odmówił wyjaśnień.
– Jaka? Jaka tu może być racjonalna przyczyna?
Cholera, cholera, cholera.
– Cholera! A niech to szlag! Kurwa mać!
Pukanie do drzwi łazienki.
Robin zamarła.
Znowu pukanie, tym razem mocniejsze.
– Ciociu Robin?
– Landon? – Otworzyła drzwi. Landon? Szok wywołany widokiem
stojącego po ich drugiej stronie siostrzeńca spowodował, że atak
paniki na chwilę ustąpił.
Landon miał na sobie jaskrawy pomarańczowy T-shirt z logo
Harleya-Davidsona, długie do ramion, potargane włosy opadały mu
na oczy, które gdy tylko drzwi się otworzyły, wbił w podłogę.
– Słyszałem krzyk – wymamrotał, wpatrując się w swoje bose stopy
wystające spod wystrzępionych nogawek za długich dżinsów.
– Och, przepraszam – usprawiedliwiała się Robin, również
spuszczając wzrok. – Nie chciałam ci przeszkadzać. Po prostu...
uderzyłam się w palec u nogi.
– Au – mruknął Landon, nie patrząc na nią. – To boli.
– Tak.
Odwrócił się, by odejść.
– Podoba mi się twój T-shirt – powiedziała Robin szybko.
Landon uśmiechnął się i poklepał logo na koszulce.
– Lubisz motocykle, co?
Milczenie.
– Mogę cię o coś zapytać?
Wzruszył ramionami, patrząc na schody.
– Parę dni temu widziałam, jak odjeżdżałeś na motocyklu.
Landon szarpnął głową, przez ułamek sekundy patrzył Robin
prosto w oczy, a potem znów spuścił wzrok. Zaczął przestępować
z nogi na nogę.
– Kto z twoich znajomych jeździ motocyklem?
Bez odpowiedzi.
– Czy to ktoś, kogo znam?
– Ma na imię Donny.
– Donny Warren?
– To mój przyjaciel – powiedział Landon, patrząc na swoją koszulkę.
– Twój przyjaciel – powtórzyła Robin.
– Zabiera mnie na przejażdżki swoim motorem.
Po północy?
– Mama mówi, że to jest w porządku.
– Wygląda na to, że się dobrze bawicie. Dokąd jeździcie?
– Na jego ranczo. On ma konie. Lubię konie.
Robin skinęła głową. Właśnie odbyła dłuższą niż kiedykolwiek
rozmowę ze swoim siostrzeńcem.
– Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać?
Landon znów zerknął na schody.
– Zauważyłam, że spędzasz dużo czasu, wyglądając przez okno
swojego pokoju.
Zaczął kiwać się w przód i w tył na piętach.
– I zastanawiałam się... czy może przypadkiem patrzyłeś z okna... tej
nocy... gdy to się stało...
– Landonie?! – zawołała Melanie z dołu. – Jesteś tam? Zejdź do nas.
Jest tu twój wujek Alec.
– Landonie, czy widziałeś coś tamtej nocy? – naciskała Robin.
Ale zobaczyła już tylko plecy siostrzeńca; w następnej sekundzie
chłopiec był już w połowie schodów.
*
Robin stała w drzwiach łazienki jeszcze przez chwilę, a potem poszła
do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Położyła się na łóżku
i wpatrywała w wentylator pod sufitem; pytania krążyły w jej głowie
niczym rój much. Czy Alec zabił Tarę? Czy próbował zabić ich ojca
i Cassidy? A Landon? Może on i Alec zrobili to razem. Albo Landon
i Donny Warren. A może wszystko to zaplanowała Melanie.
– Cholera.
Co za rodzina.
Co za bałagan.
Dlaczego nie była lepiej przygotowana na to, by radzić sobie z tego
rodzaju sytuacjami? Czy niemal codziennie nie miała do czynienia
z dysfunkcyjnymi rodzinami? Czy to, co się działo w jej własnej
rodzinie, nie przyczyniło się przynajmniej częściowo do tego, że
została terapeutką?
Próbowała przemyśleć, jak doradziłaby klientce czy klientowi.
„Zrób jeden krok na raz – powiedziałaby. – Jeden problem na raz”.
Z pewnością nie brakowało jej problemów: gniew, rozczarowanie,
przyjmowanie pozycji obronnej wobec niemal nieustannych ataków
Melanie. Ale wszystkie te problemy były rezultatem jednego
większego problemu – poczucia winy.
Za to, że nie powiedziała matce o niewierności ojca.
Za opuszczenie matki w czasie choroby.
Za porzucenie najbliższej przyjaciółki.
Za przypuszczenie, że Melanie byłaby zdolna do morderstwa.
Za przypuszczenie, że Landon byłby zdolny do morderstwa.
Za przypuszczenie, że Alec byłby zdolny do morderstwa.
– Cała kupa tych powodów poczucia winy – powiedziała głośno.
Pokręciła głową. Zawsze powtarzała klientkom, że poczucie winy
niczemu nie służy, że nie pozwala człowiekowi uwolnić się od
przeszłości i pójść do przodu. Że jest łatwiejsze – mniej przerażające –
czuć się winnym, niż odważyć się na zmiany w dotychczasowym
życiu. Że poczucie winy to ucieczka tchórza.
– Czy ja naprawdę jestem pieprzonym tchórzem? – zapytała głośno
samą siebie.
Delikatne pukanie do drzwi.
– Robin? – zawołał cicho Blake.
A co z Blakiem, pomyślała, siadając na łóżku. Czy jest takim
mężczyzną, za jakiego chce uchodzić, czy tylko młodszą, bardziej
elegancką wersją jej ojca? Czy naprawdę może mu ufać?
– Robin – jeszcze raz zawołał Blake, uchylając drzwi, i wszedł do
pokoju. – Przepraszam. Spałaś?
– Nie.
Podszedł do łóżka i usiadł obok niej; materac ugiął się lekko pod
jego ciężarem.
– Jak twój żołądek?
– Lepiej. Co się dzieje na dole?
– Nic wielkiego. Twój brat postanowił, że będzie spał w pokoiku.
– W pokoiku? Tam jest bałagan.
– On mówi, że to mu się podoba.
Robin spojrzała na okno naprzeciwko łóżka i widząc odbicie ich
obojga w szybie, pomyślała, że dobrze się nawzajem uzupełniają.
– Czy twoim zdaniem poczucie winy to ucieczka tchórza?
Blake wydawał się zaskoczony tym pytaniem
– Nie jestem nawet pewny, czy rozumiem, co to znaczy.
Uśmiechnęła się. Jej ojciec nigdy by się nie przyznał, że czegoś nie
rozumie.
– To nie miało nic wspólnego z żołądkiem – powiedziała. – To był
atak paniki.
– Tak mi się wydawało. – Ścisnął jej rękę.
– Przepraszam.
– Za co?
– Przede wszystkim za to, że nie powiedziałam ci prawdy.
– To ja jestem ci winien przeprosiny.
– Moja kolej zapytać, za co?
– Uważałem, że przesadzasz, gdy opowiadałaś mi o swojej siostrze.
Robin się roześmiała.
– Dziękuję, że kazałeś jej się odpieprzyć.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Na jej obronę powiem, że było trudno...
– Ona nie potrzebuje, żebyś jej broniła. – Blake wzruszył
ramionami. – Chyba każdy ma za sobą jakieś trudne przejścia.
– Chyba tak – zgodziła się i dodała po chwili – A ty masz jakieś?
Robin oczekiwała, że Blake się uśmiechnie i powie, że ona już
wszystko o nim wie, że ogólnie mówiąc, miał łatwe życie człowieka
uprzywilejowanego. Był inteligentny i przystojny, pochodził z rodziny
zarówno bogatej, jak i ustosunkowanej. Co prawda jego rodzice się
rozwiedli, ale rozwód przebiegł w przyjacielskiej atmosferze i oboje
zawarli powtórne małżeństwa, a teraz prowadzą spokojne, wygodne
życie na Wschodnim Wybrzeżu, matka w Nowym Jorku, ojciec
w Connecticut. Robin wiedziała, że Blake miał starszego brata, który
wyjechał do Chin, by uczyć tam angielskiego, i młodszego, który
w wieku dwudziestu kilku lat umarł wskutek ataku astmy.
Rozmawiali o tym wszystkim, gdy zaczęli się spotykać. Robin
przypuszczała, że ponieważ on rzadko mówił o swojej rodzinie,
niewiele więcej było do opowiadania.
Powinna była bardziej się tym zainteresować.
– Mój brat nie umarł dlatego, że był astmatykiem – powiedział teraz
Blake.
– Co?
– Umarł, ponieważ przedawkował mieszankę kokainy i heroiny.
Koroner powiedział, że miał w sobie tyle narkotyków, iż tylko cudem
udało mu się żyć tak długo.
– O mój Boże. Tak mi przykro. Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym
wcześniej?
Przebiegł ręką po jej włosach.
– Nie wiem. Może mi się wydawało, że masz dość własnych
kłopotów. Może pomyślałem, że jeszcze jedna popieprzona rodzina cię
odstraszy. A może po prostu wolałem o tym nie myśleć.
– Nie ufałeś mi – stwierdziła cicho Robin.
– Nie o to chodzi. Ja...
– W porządku. Ja też ci nie ufałam.
Uśmiechnął się smutno.
– A więc co teraz?
Robin zrobiła długi, głęboki wydech.
– Postanowimy zaufać sobie nawzajem. Co innego możemy zrobić?
– Uważasz, że to takie proste?
– Uważam, że musi być proste.
Blake skinął głową.
– Opowiedz mi o swoim bracie – poprosiła Robin.
– To było głupio zmarnowane życie – zaczął i słowa popłynęły z jego
ust, jakby latami czekały na końcu języka na właściwą chwilę. – On
był czarującym facetem, wszyscy go lubili. Przypuszczam, że między
innymi to przyczyniło się do jego problemów. Zawsze wszystko
przychodziło mu bardzo łatwo. Nigdy nie musiał się starać, nigdy
o nic nie zabiegał. Ani o odpowiednią uczelnię, ani o propozycje pracy
czy kobiety. Wystarczyło, że się uśmiechnął. Któregoś popołudnia
zauważył go na ulicy pewien producent filmowy i zaproponował mu
małą rólkę. Główna bohaterka miała pójść na przyjęcie, złapać
jakiegoś przypadkowego gościa i zacząć z nim kręcić. Naturalnie przy
okazji złapała mojego brata. Powiedział mi, że spędzili cały dzień,
flirtując ze sobą na planie, i całą noc, pieprząc się w jej rezydencji
z widokiem na ocean. – Blake pokręcił głową na to wspomnienie. – Od
czasu do czasu jeszcze pokazują ten durny film w telewizji. Nie pytaj
mnie o tytuł. Home Party?, Pool Party? Frat Party? Jakoś tak.
– Widziałeś ten film?
– Widziałem. Jeden raz. Ale to zbyt bolesne. Można było zauważyć,
że on był przez cały czas naćpany. Przeklęte narkotyki.
To dlatego nigdy nie brałeś nawet aspiryny, dlatego tak się
denerwowałeś, gdy zażywałam valium.
– Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarł. W dzieciństwie
chorował na astmę, rodzice postanowili więc rozpowiedzieć, że zabił
go atak astmy, a ja szybko podchwyciłem tę wersję. Tak było łatwiej. –
Blake złączył dłonie, jakby dawał znak, że opowieść dobiega końca. –
Tak czy inaczej, moi rodzice wkrótce potem się rozwiedli, starszy brat
wyjechał do Chin, a ja rzuciłem się do robienia kariery. – Spojrzał
Robin prosto w oczy. – A potem pewnego wieczoru niechętnie
zgodziłem się towarzyszyć koleżance na przyjęciu i spotkałem tam
kogoś... miłość mojego życia.
Robin położyła rękę na jego dłoni.
Ktoś zapukał do drzwi i Robin się odwróciła. W drzwiach stała
Melanie.
– Przepraszam, że wam przerywam, ale... – Melanie wzięła głęboki
oddech.
Robin nieśpiesznie wstała.
– O co chodzi?
– Alec zniknął.
– Co masz na myśli, mówiąc: „zniknął”?
– Mam na myśli, że ukradł samochód twojego narzeczonego i się
ulotnił.
– Proszę, powiedz, że to jest jeden z twoich wariackich żartów.
– Przepraszam, siostrzyczko – powiedziała poważnym tonem
Melanie. – Wydaje się, że tym razem to z nas ktoś zażartował.
Rozdział dwudziesty trzeci
Czekali na Aleca prawie do północy, wreszcie poddali się i poszli do
łóżek.
– Dlaczego on zrobił coś tak głupiego? – Robin zadawała to pytanie
tyle razy, że straciła już rachubę. – Co, u diabła, sobie myślał?
– Najwyraźniej nie myślał. – Melanie wstała od stołu. Siedzieli we
trójkę w kuchni od kolacji, choć nikt nie miał wielkiego apetytu
z wyjątkiem Landona, który pochłonął dwa hot dogi i trzy porcje
fasoli, po czym oddalił się do swojego pokoju i wrócił do bujania się
w fotelu. – Ale przynajmniej szeryf nie zadzwonił, by nas zawiadomić,
że go złapali, co chyba znaczy, że nie wiedzą, że zniknął. Może więc
nasz brat okaże się rozsądny i wróci, zanim będzie za późno.
Szeryf Prescott bez wątpienia pojawi się tu rano i nie zajmie mu
dużo czasu zorientowanie się, że Alec samowolnie się oddalił.
A jeszcze mniej czasu będzie potrzeba, by wydano nakaz
aresztowania ich brata.
– O ile oczywiście jest winny – powiedziała Melanie.
– Nie jest – upierała się Robin.
– Jest też drobna kwestia samochodu twojego narzeczonego.
– Wygląda na to, że wasz brat będzie potrzebował dobrego
specjalisty od prawa karnego szybciej, niż się spodziewaliśmy – dodał
Blake.
– Znasz kogoś takiego? – zapytała go Robin.
– Nie znam nikogo stąd.
– Słyszałam, że Jeff McAllister jest bardzo dobry – powiedziała
Melanie. – Zadzwonię do niego rano. Ja w każdym razie zamierzam się
już położyć i wam radzę to samo. Wszystko wskazuje na to, że jutro
dużo się będzie działo.
Robin słuchała odgłosu kroków wchodzącej po schodach siostry.
– Myślisz, że ona może mieć rację? – zapytała Robin, z niechęcią
przyjmująca ewentualność, że Melanie może mieć rację
w czymkolwiek.
– Nie mam pojęcia – odparł szczerze Blake. – Ale jeśli on nie wróci
do rana, będę musiał złożyć zawiadomienie o kradzieży mojego
samochodu albo narażę się na ryzyko, że zostanę uznany za
wspólnika po fakcie.
– Wiem.
– Bardzo mi przykro.
– Nie ma powodu, żeby było ci przykro. To wina Aleca. Nie twoja.
Weszli na górę i położyli się na łóżku, nie zadając sobie trudu, żeby
się rozebrać ani przykryć. Robin czuła ciężar ramienia Blake’a na
swojej talii i jego miarowy, uspokajający oddech na karku. Dzięki
Bogu, że tu jesteś, pomyślała. Ale gdzie, u diabła, jest mój brat?
Dlaczego nie odbiera telefonu? Czy właśnie w tej chwili pruje gdzieś
daleko stąd ciemną autostradą w stronę granicy kanadyjskiej?
Zrobiłeś to, Alec? Strzelałeś do naszego ojca i Cassidy?
Zamordowałeś Tarę?
Próbowała wyobrazić sobie brata z bronią w ręku i w kominiarce
narciarskiej na szczupłej twarzy, zakrywającej wszystko prócz jego
pięknych szarych oczu.
Zrobiłeś to, Alec? Byłeś tak bardzo rozgoryczony, nawet po
wszystkich tych latach, że zamordowałeś jedną osobę i próbowałeś
zabić dwie kolejne, w tym własnego ojca? Aż tak bardzo ich
nienawidziłeś?
Stosunki między ojcem a Alekiem nie układały się dobrze nawet
przed małżeństwem Grega Davisa z Tarą. Alec nigdy nie spełniał
stereotypowych oczekiwań ojca, jego wyobrażeń o tym, jaki powinien
być mężczyzna, jaki powinien być jego syn.
– Czy musisz być dla niego taki twardy? – pytała matka raz po raz,
gdy Alec był dzieckiem. Robin dobrze to pamiętała.
– A ty musisz być taka miękka? – brzmiała automatyczna
odpowiedź ojca. – Musisz przestać go rozpieszczać. A on musi
zmężnieć. Chcesz, żeby dzieciaki w szkole nim pomiatały?
Ale po co obce dzieci, gdy już nosi się na plecach ślady razów ojca?
Jeszcze gorzej było, gdy kilka razy Alec próbował mu się postawić.
Robin przypomniała sobie oburzenie ojca, gdy Alec odmówił
skorzystania z jego rad w sprawie szkolnego zadania. Pierwszoklasiści
mieli zaprojektować park, Alec wrócił do domu pełen entuzjazmu.
Miał wtedy... Ile? Sześć, może siedem lat? Oznajmił, że w jego parku
będą huśtawka i piaskownica z brystolu, a także chłopiec z klocków
Lego na drabinkach ze słomy. Miały też być dwa kartonowe drzewa.
– Dwa drzewa?! – wrzasnął ojciec. – W jakim parku są tylko dwa
drzewa? Potrzebujesz więcej cholernych drzew!
Alec popatrzył na ojca.
– Czyje to jest zadanie? – zapytał. – Twoje czy moje?
Matka promieniała skrywaną dumą, lecz Greg Davis wypadł
rozgniewany z pokoju; potraktował słuszne pytanie syna jako
zagrożenie dla swego autorytetu i przysiągł, że już nigdy mu nie
pomoże. Ponownie wybuchł gniewem, gdy dwa tygodnie później Alec
wrócił do domu uśmiechnięty i zadowolony z czwórki z plusem, którą
otrzymał za projekt parku.
– Założę się, że wszystkie inne dzieciaki dostały piątki – rzucił ojciec
pogardliwie. – To przez te cholerne drzewa, mówiłem ci. W jakim
głupim parku są tylko dwa przeklęte drzewa?
Gdy Robin następny raz zobaczyła pracę brata, leżała upchnięta
w koszu na śmieci pod kuchennym zlewem; drabinki ze słomy były
zniszczone, kartonowe drzewa tak podarte na strzępy, że z trudem
dawało się je rozpoznać.
Nie lepiej się działo, gdy Alec był nastolatkiem. Jeśli na teście
odpowiedział na dziewięć z dziesięciu pytań, ojciec nie przestawał
zrzędzić, wciąż wracał do tego jednego pytania pozostawionego bez
odpowiedzi. Jeśli zajął drugie miejsce w zawodach lekkoatletycznych,
był gromiony za to, że nie zajął pierwszego. Jego osiągnięcia były
pomniejszane, niepowodzenia wyolbrzymiane i niezależnie od tego,
jak bardzo się starał, niewiele z tego wynikało.
W końcu zaprzestał starań. Jaki to miało sens, skoro nigdy nie było
się wystarczająco dobrym? Zaczął dostawał gorsze oceny, musiał
powtarzać ostatnią klasę. Nie pomyślał nawet o wstąpieniu do
college’u.
– Co zamierzasz teraz robić? – Chciał wiedzieć ojciec. – Założyć
własną firmę? – I nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Powiem ci,
czego potrzebujesz, żeby założyć firmę. Potrzebujesz kapitału
i potrzebujesz jaj. Nie miałem centa, gdy zaczynałem, ale miałem
wielkie jaja. Ty nie masz ani jednego, ani drugiego. Wygląda na to, że
będziesz pracował u mnie na pełnym etacie. I nie spodziewaj się
żadnych przywilejów dlatego, że jesteś moim synem.
W gruncie rzeczy Alec nie mógł się spodziewać po swoim ojcu
niczego innego niż podłego traktowania. A jeśli żywił skrywaną
nadzieję, że Greg Davis jakimś cudem zamieni się w kogoś w rodzaju
mentora, szybko został pozbawiony złudzeń. Szef nie wykazywał
żadnych skłonności do dzielenia się zdobytą przez lata wiedzą ani
doświadczeniem. Alec szybko został sprowadzony do roli chłopca na
posyłki, wykonywał polecenia ojca i musiał znosić jego codzienne
tyrady i obelgi. Robin przypomniała sobie, jak pewnego dnia wpadła
na chwilę do biura po podpis ojca na podaniu o stypendium
i usłyszała Grega, który wymyślał synowi długo i tak głośno, że
słychać go było za drzwiami jego gabinetu. Nie zdawał sobie sprawy
lub go nie obchodziło, że dwoje klientów czeka na niego
w sekretariacie.
– Niektórzy mężczyźni nigdy nie powinni mieć synów – szepnęła
klientka do swego kolegi. Mężczyzna przytaknął.
– Chodzą słuchy, że on zjada swoje młode.
Mój ojciec kanibal, pomyślała teraz Robin, czując, że ramię Blake’a
ześlizguje się z jej talii, a on odwraca się na bok i zasypia.
Jedynym jasnym punktem w życiu Aleca była Tara.
Znali się od lat, Tara była przecież przyjaciółką Robin. Choć starsza
od Aleca o kilka lat, nigdy nie patrzyła na niego z góry. Wydawała się
cenić jego zdanie, bardzo często prosiła o radę w różnych sprawach,
od problemów z chłopcami, z którymi się umawiała, po wybór
odpowiednich strojów.
– Po co ty go pytasz? – zadrwił kiedyś ojciec, przechodząc obok nich.
– On niczego nie wie.
– Oczywiście, że wie – rzuciła swobodnym tonem Tara. – On dużo
wie. A pan jest tyranem, panie D.
Robin wstrzymała oddech w oczekiwaniu na wybuch ojca
i wyrzucenie Tary z domu. Ale on tylko zaśmiał się głośno.
– Ta dziewczyna to mała petarda – oznajmił tego wieczoru przy
kolacji.
Robin wiedziała, że jej brat kocha się w Tarze, zanim on sam zdał
sobie z tego sprawę. Nieliczne dziewczyny, z którymi się spotykał,
wszystkie wyglądały trochę jak ona – niebieskie oczy, długie, proste
brązowe włosy, smukłe, wysportowane sylwetki. Te romanse nigdy
nie trwały jednak długo.
– O co chodziło z tą ostatnią? – zapytała Tara po kolejnym zerwaniu.
Alec wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Ona po prostu nie była... Nie wiem.
Nie była tobą, dopowiedziała sobie Robin w myślach, patrząc na
przyjaciółkę.
Jeśli nawet Tara wiedziała, że Alec się w niej durzy, nigdy nie
wspomniała o tym Robin. Ale jak mogłaby nie wiedzieć?
– No więc, Alec, co myślisz o Dylanie Campbellu? – zapytała Tara,
gdy zaczęła spotykać się z Dylanem.
– Niezbyt mi się podoba – szybko odparł Alec. – Wygląda na brutala.
– Wiem – rzuciła Tara ze śmiechem. – Ale to właśnie w nim lubię.
Tara wyszła za Dylana, Alec zaś nie powiedział o nim złego słowa,
dopóki któregoś dnia Tara nie pojawiła się w ich domu cała
w siniakach, z niemowlęciem w ramionach.
– Musisz go zostawić – powiedział po prostu. – On cię zabije.
A teraz Tara nie żyła.
Lecz to nie Dylan Campbell ją zabił.
Czy zrobił to Alec?
– Możemy chwilę porozmawiać? – zapytał Alec siostrę pewnego
wieczoru. Robin przyjechała z Berkeley na ferie wiosenne. Siedzieli na
podwórzu na tyłach domu, patrząc na niebo usiane tysiącami gwiazd
niczym piegami i na księżyc w pełni. – Chodzi o Tarę.
– Co z nią?
– Czy myślisz, że ona...
– Czy ja myślę, że ona co? – naciskała Robin, choć nie musiała
usłyszeć reszty pytania, by wiedzieć, w czym rzecz.
– Myślisz, że... To znaczy, teraz, gdy Dylan zniknął już na dobre...
Gdybym...
– Gdybyś chciał się z nią umówić?
– Myślisz, że by się zgodziła?
Robin się uśmiechnęła.
– Myślę, że byłaby głupia, gdyby się nie zgodziła.
Tara nie była głupia.
– Nie rozumiem tego – powiedział Greg Davis z szyderstwem
w głosie. – Dziewczyna taka jak ona. Co ona, u diabła, widzi w takim
przeciętniaku jak Alec?
– Alec nie jest przeciętniakiem – zaprotestowała matka Robin. – Jest
uroczy i wrażliwy...
– Jest cholernym mięczakiem. Ta dziewczyna potrzebuje
mężczyzny.
Robin zastanawiała się teraz, czy ojciec już wówczas miał oko na
Tarę, czy rozmyślnie chciał zaszkodzić własnemu synowi.
Niektórzy mężczyźni nigdy nie powinni mieć synów.
Chodzą słuchy, że on zjada swoje młode.
Usiadła na łóżku, starając się nie obudzić Blake’a. Patrzyła na jego
przystojną twarz, lekko otwarte usta, widoczny już zarost na
policzkach i szczękach. On był taki dobry pod każdym względem, taki
cierpliwy i rozumiejący. Jeśli zdenerwowała go ucieczka Aleca jego
samochodem – a jak mógłby się nie zdenerwować? – nie
wyładowywał się na niej. W przeciwieństwie do jej ojca, który zawsze
znajdował powód, by obwiniać wszystkich dookoła, ilekroć coś nie
poszło dokładnie po jego myśli, Blake od razu poczuł się w pewnym
stopniu odpowiedzialny za to, co zrobił Alec.
– Nie powinienem był zostawiać kluczyków w miejscu, skąd on
mógł bez trudu je zabrać – oświadczył wielkodusznie.
– Nie mogłeś przewidzieć, że zrobi coś takiego.
– Powinienem przynajmniej wziąć pod uwagę taką możliwość. To
było nieostrożne.
Robin delikatnie odgarnęła zabłąkane pasemka włosów z czoła
Blake’a. On miał rację – nie był jej ojcem. W niczym go nie
przypominał.
Z drugiej strony, nie mogła winić swego ojca za wszystko, choć
kusiło ją, by właśnie tak myśleć. Nie była dzieckiem. W pewnym
momencie trzeba dorosnąć i wziąć na siebie odpowiedzialność za
własne poczynania. Nie można bez końca obarczać winą rodziców.
Czy nie to właśnie często doradzała swoim klientom?
Może wcale nie była taką złą terapeutką.
Spróbuj sobie przypomnieć tę zasadę rano, przykazała sobie i już
miała się położyć, gdy usłyszała chrzęst opon na żwirze. Wstała
z łóżka, otworzyła okno i nasłuchiwała.
A może jej się tylko wydawało?
Upłynęło dobrych kilka sekund, zanim dotarł do niej odgłos
zamykanych drzwi samochodu. W mgnieniu oka była na dole
i otwierała frontowe drzwi, a chwilę później usiłowała coś wypatrzeć
w ciemnościach.
Z mroków powoli wyłaniała się jakaś postać.
Jej brat.
Dzięki Bogu. Opadły ją sprzeczne emocje – gniew, wdzięczność, lęk,
a przede wszystkim ulga. Rozpłakała się.
– Alec, co, u diabła...?
Zatrzymał się parę metrów od Robin, jego westchnienie rezonowało
w ciężkim powietrzu.
– Chodź za mną – powiedział.
Rozdział dwudziesty czwarty
– Dokąd idziemy? – zapytała Robin stanowczym tonem. – I gdzie, na
Boga, byłeś?
Alec już maszerował ścieżką do drogi. Robin musiała do niego
podbiec.
– Gdzie byłeś? – powtórzyła pytanie, gdy go dogoniła. – Dlaczego nie
odbierałeś telefonów?
– Nie mam telefonu. – Włożył ręce do kieszeni dżinsów i uparcie
unikał wzroku siostry.
– Co to znaczy? Co się stało z twoim telefonem?
– Wywaliłem go do śmieci przed wyjazdem z San Francisco.
– Wywaliłeś go do śmieci?
– Tak. Zamierzasz powtarzać wszystko, co mówię?
– Dlaczego wyrzuciłeś swoją komórkę? – Robin usilnie starała się
nie powtarzać słów brata.
– Nie chciałem, żeby policja sprawdziła jej zawartość – odparł takim
tonem, jakby chodziło o rzecz oczywistą.
– Nie chciałeś, żeby policja... – Robin zawiesiła głos. – Dlaczego?
Bałeś się, że co mogą znaleźć?
Wzruszył ramionami i zakrył usta dłonią, czujnie wpatrując się
w ciemność.
– Ciii...
– Co znaczy to „ciii”? Nie uciszaj mnie.
– Tutaj wszędzie są uszy.
– Jest prawie pierwsza w nocy. Kto, twoim zdaniem, miałby tu być?
– Och, byłabyś zdziwiona, ile uszu tu podsłuchuje.
– Gdzie, u diabła, byłeś?
– Tu i ówdzie, nic szczególnego.
– Czy my właśnie idziemy w stronę nowego domu ojca?
– Po ciemku nie wydaje się taki wspaniały, co?
Robin aż się zatrzymała.
– Nazwałeś go największym pieprzonym domem w Red Bluff.
– Nazwałem.
– Skąd wiedziałeś, skoro nigdy go nie widziałeś?
– Może zgadłem?
– Alec...
– Daj spokój. Dość tych pytań. Czy nie możemy po prostu cieszyć się
wieczorną przechadzką?
– Wieczór był sześć godzin temu. Powiesz mi, gdzie wtedy byłeś?
Jak mogłeś bez słowa wziąć samochód Blake’a? – Robin nie czekała na
odpowiedź. – Zdajesz sobie sprawę, jak...
– ...głupie to było? – Alec dokończył pytanie siostry.
Robin poczuła wyrzuty sumienia. „Głupi” było ulubioną obelgą ich
ojca na określenie syna.
– To było lekkomyślne, Alec – powiedziała. – A gdyby szeryf Prescott
cię zobaczył...
– Och, on mnie widział.
– On cię widział?
– Znowu to robisz.
– Alec, co jest, do cholery? Co to znaczy, że cię widział?
– Dobrze, już dobrze. Wyluzuj trochę. Spójrz tam. – Wskazał ręką
drogę.
– Na co mam patrzeć? Nic nie widzę.
– Tam, pod tym dużym drzewem.
Robin usiłowała wypatrzeć coś w ciemnościach.
– Wciąż nic nie widzę... Czy to samochód?
– Wóz patrolowy, o ile się nie mylę.
– Szeryf Prescott?
– Albo jeden z jego ludzi. Siedzi mi na ogonie, od kiedy wyszedłem
z domu po południu.
– Wiedziałeś, że on cię obserwuje, gdy zabierałeś samochód
Blake’a?
– Nie, nie od razu. Ale jechałem przez teren niezabudowany. Nie tak
trudno się zorientować, że ktoś za tobą jedzie.
Robin przysiadła na trawie na poboczu drogi.
– Nie zrobię ani kroku, dopóki nie powiesz mi, co się dzieje.
Alec usiadł obok siostry po turecku i zapamiętale skubał źdźbła
trawy.
– Przepraszam. Naprawdę nie planowałem wziąć wozu twojego
narzeczonego.
– A więc dlaczego to zrobiłeś?
– Nie wiem. Byłem zmęczony, zdezorientowany. Powrót do tego
domu, widok mojego pokoiku, obecność Melanie, Landon i to jego
głośne bujanie się. Chyba wpadłem w panikę.
Robin skinęła głową. Panika była doznaniem aż nadto dobrze jej
znanym.
– Zobaczyłem kluczyki Blake’a na stoliku przy drzwiach i zanim się
zorientowałem, siedziałem za kierownicą – nawiasem mówiąc,
samochód jest naprawdę świetny – i jechałem w kierunku autostrady.
Dopóki nie zauważyłem w lusterku wstecznym tego wozu
patrolowego i nie doszedłem do wniosku, że to raczej nie jest dobry
pomysł.
– Ale nie wróciłeś do domu.
– To nie jest mój dom.
Robin westchnęła zdeprymowana.
– Wiesz, co mam na myśli.
– Tak, wiem. I przepraszam, że wziąłem samochód Blake’a i za to, że
nie skontaktowałem się z wami. To było nieprzemyślane, łagodnie
mówiąc.
– Owszem. Jesteś bardzo dobry w nieprzemyślanych działaniach,
łagodnie mówiąc. A więc to wszystko? Po prostu wybrałeś się na
przejażdżkę?
Alec westchnął.
– Pojechałem do Walmartu.
– Pojechałeś do Walmartu? – powtórzyła Robin, zanim zdążyła się
powstrzymać.
– Potrzebowałem jakichś ubrań, bielizny, szczoteczki do zębów.
Tego rodzaju rzeczy. Pomyślałem, że równie dobrze mogę je tu kupić,
skoro mam zostać w tym mieście przez pewien czas. I jeśli mam być
szczery, miałem też nadzieję, że uda mi się zgubić ten przeklęty ogon
albo przynajmniej zanudzić tego gościa na śmierć. Spędziłem w tym
pieprzonym sklepie całe godziny. Założę się, że mogę ci podać ceny
wszystkich cholernych rzeczy na półkach.
– Walmart nie jest otwarty przez całą noc. Gdzie pojechałeś po
zamknięciu sklepu? Zobaczyć się z tatą?
– Żartujesz? – Alec wydawał się naprawdę wstrząśnięty. – Zaczął
masować szczękę. – To ostatnie miejsce, gdzie bym pojechał.
– No więc co robiłeś?
– Cóż, byłem już wtedy bardzo głodny i nawet pomyślałem sobie,
żeby wrócić do domu. Ale potem przypomniałem sobie, że Melanie
mówiła coś o hot dogach i fasoli i wcale mnie to nie zachęciło do
powrotu, więc pojechałem do tej nowej restauracji serwującej sushi
przy Aloha Street. Byłaś już tam?
Pojechałeś do restauracji serwującej sushi?, powtórzyła w myślach
Robin, zagryzając dolną wargę, aby nie powiedzieć tego głośno.
– Jest dobra. Byłem zaskoczony. – Alec podrzucił do góry garść
trawy. Rozpłynęła się w ciemnościach. – Tak czy inaczej, gdy
wychodziłem, wóz patrolowy parkował na ulicy i choć w zasadzie
zrezygnowałem z planów wielkiej ucieczki, nadal nie byłem gotowy
wrócić do domu. Poszedłem więc do kina. Widziałem ten nowy film
z Melissą McCarthy. Ona jest wspaniała. Zostałem na dwa seanse, ale
kupiłem drugi bilet. Nie chciałem, żeby szeryf mnie aresztował za
próbę niezapłacenia za seans.
– Domyślam się, że gdy wyszedłeś z kina, wciąż na ciebie czekali.
– Prawdopodobnie spodziewali się czegoś w rodzaju pościgu, jak na
filmach. Czegoś, o czym mogliby opowiadać swoim wnukom. Nie
miałem jednak na to ochoty, więc po prostu jeździłem w kółko, dopóki
nie uznałem, że wszyscy już śpią i mogę wrócić do domu.
W porządku? Zadowolona? – Wstał, otrzepał trawę ze spodni. –
Przypomnij mi, jak już wrócimy do domu, żebym zabrał zakupy
z samochodu.
Robin także wstała.
– Czy ty naprawdę jechałeś do Kanady, gdy policja cię dopadła? –
zapytała, gdy zawrócili w stronę domu.
– Kolumbia Brytyjska to jedno z moich ulubionych miejsc – odparł
Alec. – Tara i ja zastanawialiśmy się, czy się tam nie przeprowadzić.
Robin wstrzymała oddech na wzmiankę o Tarze i czekała, aż brat
powie coś więcej. Alec zapytał jednak:
– A jak się układa teraz między tobą a Melanie?
– Chyba dobrze. Ona się specjalnie nie zmieniła.
– Ludzie się nie zmieniają, Robin. Jesteś terapeutką, powinnaś to
wiedzieć.
– Uczciwie mówiąc...
– Och, nie. Nie bądź uczciwa. Nasza siostra jest cipą i dobrze to
wiesz.
Robin gwałtownie wciągnęła powietrze na słowo „cipa”. To było
ulubione słowo Tary na określenie Melanie.
– Tara mawiała, że Melanie to tata w sukience – powiedział Alec. –
Wiesz, czego jej potrzeba, prawda?
– Proszę, nie mów mi, że ktoś powinien ją przelecieć.
Alec roześmiał się, nieumyślnie kopnął kamyk, podniósł go i rzucił
daleko w ciemność.
– Jak myślisz, od jak dawna to trwa?
– Nie mam pojęcia, nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Nie sądzisz, że to może się ciągnąć od czasu, gdy była w ciąży
z Landonem? Chodzi mi o to, że można nieźle zbzikować, jeśli nie
uprawia się seksu przez prawie dwadzieścia lat.
– Nie mogę sobie wyobrazić...
– Czego? Że uprawiała seks czy że nie uprawiała?
– Ani jednego, ani drugiego – odparła Robin, skręcając na podjazd
ich domu. – A poza tym ona była taka wcześniej, przed ciążą.
– Jaka?
– Wiesz przecież.
– Chcę usłyszeć, jak to mówisz.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo to nieładnie nazywać siostrę...
– ...cipą? Daj spokój, możesz to powiedzieć.
– Nie powiem.
– Wyzywam cię. Rzucam ci wyzwanie.
Robin głośno się roześmiała.
– Jesteś szalony.
Otworzyły się frontowe drzwi, w świetle padającym z holu pojawiła
się Melanie w niebieskiej bawełnianej piżamie, z wyrazem zmęczenia
i irytacji na twarzy.
– Co się tu dzieje, do cholery?
– Alec wrócił – wyjaśniła Robin, usiłując stłumić śmiech uparcie
próbujący wydostać się z jej gardła.
– Przecież widzę. Miło z twojej strony, że wróciłeś do domu, Alec.
Zamierzasz rozgłosić swoją obecność całemu sąsiedztwu?
– Przepraszam – powiedział Alec. A potem mruknął pod nosem do
Robin:
– Mówiłem ci, że to cipa.
– Przestań już.
I oboje zaczęli się śmiać, po prostu nie mogli się powstrzymać.
– Co z wami? – zapytała Melanie. – Macie po dziesięć lat?
– Przepraszam – zdołała wykrztusić Robin, Melanie zaś obróciła się
na pięcie i zniknęła w głębi domu.
– Tak trzymaj, Robin. Udało ci się ją rozwścieczyć.
Robin wskazała samochód Blake’a.
– Nie zapomnij o swoich zakupach.
Alec otworzył tylne drzwi lexusa pilotem, który wydał głośny pisk,
jakby na znak protestu. Wyjął z tylnego siedzenia kilka dużych toreb
i wręczył połowę z nich Robin, jednocześnie patrząc na okno pokoju
Landona.
– Chyba go obudziliśmy.
– Nie. – Robin pokręciła głową. – On zawsze tam stoi.
Alec pomachał do siostrzeńca. Landon natychmiast zniknął.
– Myślisz, że tamtej nocy on też tu był? Że mógł coś widzieć?
Czy Alec jest tylko ciekawy, czy przestraszony? Robin nie mogła się
powstrzymać, by nie zadać sobie tego pytania.
– Nie wiem. Próbowałam z nim o tym porozmawiać, ale bez
powodzenia.
– Może ja bym spróbował.
– Alec... – Robin chciała zapytać brata, czy on i Tara natknęli się na
siebie w San Francisco, czy widok Tary otworzył stare rany. Czy to
zrobiłeś?, pytały jej oczy. Jesteś winny?
– Co?
– Nic. – Pokręciła głową. Już za późno. Była wyczerpana. A gdyby
chciała być całkowicie wobec siebie uczciwa, bała się, tego, co
mogłaby usłyszeć od brata.
Rozdział dwudziesty piąty
Kancelaria prawna McAllister i Wspólnicy mieściła się na pierwszym
piętrze budynku z czerwonej cegły na rogu Main i Crittenden, pół
przecznicy od jaskrawoniebieskiego, dwukondygnacyjnego budynku
z betonu, gdzie znajdowała się siedziba Davis Developers. Melanie
zatrzymała się na parkingu między dwoma samochodami, trójka
rodzeństwa wysiadła niemal jednocześnie.
Robin spojrzała w stronę biura jej ojca.
– Jak sądzicie, co stanie się z firmą taty, jeśli... – niedokończone
pytanie zawisło w powietrzu.
– ...wykituje – dokończył za siostrę Alec. – Chyba chodzi ci o to,
kiedy, a nie jeśli.
– O to będziemy się martwić, jeśli i kiedy przyjdzie pora – oznajmiła
Melanie, otwierając drzwi do budynku.
– Wydaje mi się, że pamiętam Jeffa McAllistera – powiedział Alec,
gdy wchodzili po schodach prowadzących do kancelarii. – Taki
nieduży facet, prawda?
– Owszem. Tata mawiał, że jego jaja są większe niż on sam.
– Prawdziwy poeta.
Melanie otworzyła drzwi bez pukania.
– Chcemy się zobaczyć z Jeffem McAllisterem – oznajmiła młodej
kobiecie za staroświeckim drewnianym biurkiem. – Jestem Melanie
Davis, a to mój brat Alec i moja siostra Robin.
Młoda kobieta uśmiechnęła się, odsłaniając górne dziąsła
i ujawniając duże dołeczki w policzkach.
– Powiem panu McAllisterowi, że państwo już są. Gdyby zechcieli
państwo usiąść... – Wskazała cztery białe plastikowe krzesła
ustawione pod ścianą w kolorze złamanej bieli, udekorowaną
oprawionymi w ramki maksymami. Jedna głosiła: „Najciemniej jest
zawsze przed świtem”. Druga zaczynała się: „Każdy ma prawo do
jednego dobrego dnia”, a kończyła: „Ten dzień nie jest twoim dobrym
dniem”.
Nie zostały raczej umieszczone po to, by wzbudzać zaufanie,
pomyślała Robin.
– Postoimy – powiedziała Melanie, której być może przyszła do
głowy ta sama myśl.
– Jesteś pewna, że to naprawdę adwokat?
– Nie jesteśmy w Los Angeles – przypomniała siostrze Melanie.
Robin miała wielką ochotę usiąść. W nocy nie spała, przewracała
się na łóżku, martwiąc się o Aleca, o ojca, o Cassidy, rozmyślając
o wszystkim, co się stało, i o tym, co się może jeszcze wydarzyć.
Najchętniej wyjechałaby z Red Bluff, ale jak mogłaby to zrobić, dopóki
się nie dowie, jak się sprawy mają? Musiała przynajmniej wiedzieć,
czy jej brat miał z tym coś wspólnego.
Melanie zadzwoniła do Jeffa McAllistera z samego rana, on zaś
zgodził się ich przyjąć o pierwszej. Blake miał zaplanowaną na drugą
telekonferencję, nie mógł więc wybrać się z nimi.
– Będzie dobrze – pocieszał Robin, gdy wyjeżdżali. – Tylko pamiętaj
o oddychaniu.
Nie takie to proste, pomyślała teraz, wędrując wzrokiem po sześciu
czarno-białych zdjęciach ze scenami z rodeo, wiszących na ścianie
naprzeciwko. Wzięła cztery głębokie oddechy, jeden po drugim.
– Zamierzasz znowu zemdleć? – zapytała Melanie.
– Nie. Przepraszam. – Przepraszam, że oddychałam.
– Oni już są. – Robin usłyszała słowa wyszeptane do telefonu przez
recepcjonistkę, która nie zadała sobie trudu, by podać nazwisko
przybyłych.
Kilka sekund później Jeff McAllister stał przed nimi z wyciągniętą
ręką gotową do powitania. Żelazny uścisk jego dłoni miał zapewne
rekompensować mizerną posturę, Robin uznała jednak, że okrągła
twarz prawnika jest miła, dodaje otuchy. Oceniła jego wiek na mniej
więcej sześćdziesiąt pięć lat. Nadal miał bujną czuprynę.
– Bardzo miło państwa poznać – przywitał się. – Wszyscy byliśmy
wstrząśnięci wiadomością o strzelaninie. Jak czuje się państwa ojciec?
– Niezbyt dobrze – powiedziała Melanie. – Wydaje się, że mój brat
potrzebuje porady prawnej.
Recepcjonistka nieśmiało uśmiechnęła się do Aleca.
Melanie rzuciła jej spojrzenie mówiące: „Chyba sobie żartujesz”.
Młoda kobieta natychmiast zaczęła przeglądać papiery na biurku,
jakby właśnie przypomniała sobie coś ważnego.
– Tędy, proszę. – McAllister poprowadził ich w stronę gabinetów.
Jego gabinet był ostatnim z trzech.
– Wy dalej nie idziecie – oznajmił Alec siostrom, gdy doszli do drzwi
McAllistera.
– Chyba sobie żartujesz – powiedziała Melanie, tym razem głośno.
Kilka minut później wierciła się wraz z Robin na niewygodnych
krzesłach w recepcji, wciąż najeżona.
– Wyjdźmy na kawę – zaproponowała Robin.
– Nie chce mi się pić.
– To może potrwać dłuższą chwilę.
– Idź, jeśli chcesz.
Zadzwonił telefon Melanie. Wyjęła go z torebki, przyłożyła do ucha.
– Halo? – Jej twarz natychmiast złagodniała. Melanie odwróciła się
i pochyliła głowę. – Tak, wszystko w porządku. Jest trochę ciężko. –
Wstała, odeszła kilka kroków od siostry. – Aha. Tak. Byłoby wspaniale.
Dobrze. Pewnie. Naprawdę to doceniam. Dobrze. Do zobaczenia
później. – Melanie usiadła na krześle, wrzuciła telefon do torebki
i oparła głowę o ścianę.
– Kto to był? – zapytała Robin.
– Nikt.
– A jednak z kimś rozmawiałaś.
– To tylko przyjaciel.
– Czyli kto? – O ile Robin wiedziała, jej siostra nie miała żadnych
przyjaciół. Była to jedna z niewielu rzeczy, która je łączyła.
– To tylko ktoś, kogo znam. O co ci chodzi?
– O nic. Jestem po prostu ciekawa.
– Nie ma w tym nic ciekawego.
– Czy to był mężczyzna? – naciskała Robin, dobrze pamiętając
rozmowę z bratem zeszłej nocy. – Spotykasz się z kimś?
– Pytasz serio? To cię interesuje? W tej sytuacji, wobec tego
wszystkiego, co się dzieje, pytasz mnie, czy się z kimś spotykam?
– A spotykasz się?
Melanie spojrzała na sufit, przewracając oczami.
– Nie, oczywiście, że nie. Nie bądź śmieszna.
– Dlaczego to ma być śmieszne? Jesteś jeszcze młoda i atrakcyjna.
– A mój syn wciąż jeszcze ma autyzm.
– Co nie znaczy, że nie możesz mieć własnego życia. Daj spokój,
musieli być jacyś mężczyźni przez te wszystkie lata.
– O co ty mnie pytasz? Czy miałam kochanków?
– A miałaś?
Melanie osunęła się na krześle, wyciągnęła długie nogi, dżinsowa
spódnica podjechała jej do góry, odsłaniając uda.
Tata w sukience, usłyszała Robin słowa brata.
– Było kilku – przyznała Melanie ku jej zaskoczeniu.
– Naprawdę? Kto to był?
– Pytasz serio? – upewniała się Melanie.
– Czy to ktoś, kogo znam?
Melanie nie odzywała się tak długo, że Robin uznała, iż albo siostra
nie usłyszała pytania, albo rozmyślnie je zignorowała.
– Pamiętasz Steve’a Clarka? – zapytała w końcu, gdy Robin już
straciła nadzieję na odpowiedź i ponownie rozważała pomysł wyjścia
na kawę.
– Steve’a Clarka? Chodzi ci o tego grubego chłopaka z pryszczami,
który krążył wokół ciebie w liceum?
– Schudł i ma ładną cerę. Wygląda teraz naprawdę bardzo dobrze.
– Sypiasz z nim?
– Nie, już nie. To było lata temu. Ożenił się z Pamelą Haggar.
Pamiętasz ją?
Robin pokręciła głową.
– Ona też była gruba. I ciągle jest. Mają troje dzieci, chłopca
i dziewczynki bliźniaczki, żadne nie ma jeszcze pięciu lat.
– Kto jeszcze? Powiedziałaś, że to było lata temu.
– O Boże. Jeszcze ci mało? – westchnęła Melanie, choć wyraźnie
było widać, że nie ma nic przeciwko pytaniom siostry. – Mark Best...
Na pewno go pamiętasz.
Robin zmrużyła oczy, wydobyła z pamięci obraz młodego
człowieka.
– Wysoki, ciemne włosy, zielone oczy? Grał w koszykówkę?
– Właśnie.
– To on... On był najlepszy?
– Niestety, nie. – Zachichotała Melanie, kręcąc głową. – Ten zaszczyt
musi przypaść Ronniemu Simonowi – powiedziała tonem
niepozostawiającym wątpliwości. – Tak, on był wyjątkowy.
– Chyba go nie znam.
– Nie, nie znasz. Gdy oni się tu przeprowadzili, od dawna cię nie
było.
– Oni?
– On, jego żona i dzieci.
– Był żonaty?
– Ciągle jest.
– Wiedziałaś o tym?
– Oczywiście.
– To z nim przed chwilą rozmawiałaś?
– Nie. To było wiele miesięcy temu.
– Co się stało?
– To co zwykle. Skończyło się. I nie waż się mnie osądzać. Nigdy nie
miałaś romansu z żonatym mężczyzną?
Robin pokręciła głową. Pamiętała, ile krzywdy wyrządziły rodzinie
niezliczone romanse ojca i solennie sobie przysięgła nigdy nie sypiać
z żonatym mężczyzną.
– Czy mogę paniom coś zaproponować? Może coś do picia? –
zapytała recepcjonistka.
– Nie, dziękuję – odpowiedziały jednocześnie.
– Kochałaś go? – Robin zaryzykowała po kilku sekundach kolejne
pytanie.
– Kogo? Ronniego Simona? Zwariowałaś?
Robin zamilkła, ale tylko na chwilę.
– Byłaś kiedyś zakochana?
– Nie mam czasu na takie nonsensy.
– Miłość to nie nonsens.
– Czyżby?
– A ojciec Landona?
– Ten drań? Największa pomyłka w moim życiu.
– Miałaś od niego jakieś wiadomości?
– Nigdy. Skończyłyśmy już z tym przesłuchaniem?
– Nie sądziłam, że to było przesłuchanie.
– A jak byś to nazwała? – zapytała Melanie.
– Rozmową? – odpowiedziała Robin pytaniem. Prawdę mówiąc,
podobało jej się ostatnie pięć minut spędzone z siostrą.
– Rozmowa to zwykle wymiana zdań między dwiema stronami. Jak
byś się czuła, gdybym zarzucała cię pytaniami o twoje życie
seksualne?
– Śmiało – zachęciła Robin. Plecy jej zesztywniały, jakby
przygotowywała się do tego, co miało nastąpić. – Pytaj.
Melanie wzruszyła ramionami.
– Nie mam żadnych pytań.
– Moje życie w ogóle cię nie interesuje?
– Nieszczególnie. Myślę, że wiem wszystko, co powinnam wiedzieć.
– Czyli co?
Melanie obróciła się na krześle, założyła nogę na nogę i spojrzała
siostrze prosto w oczy.
– Nie wydaje mi się, że naprawdę chciałabyś rozmawiać o tym
teraz.
– Dlaczego nie? – Robin poczuła mrowienie zapowiadające atak
paniki. – Nie mamy dużo do roboty.
Oddychaj, usłyszała głos Blake’a.
– Doskonale. Uważam, że jesteś rozpuszczoną smarkulą, która
uważa, że świat kręci się wokół niej.
Robin z trudem złapała oddech.
– Ale ja myślę...
– Przepraszam, ale wydawało mi się, że interesowało cię, co ja
myślę – przerwała jej Melanie.
– Interesowało, ale... – Niewidzialne ręce chwyciły Robin za gardło.
– Myślę, że uważasz się za kogoś lepszego, że masz specjalne prawa.
Podobnie jak Alec. Wy dwoje zawsze łączyliście się przeciwko mnie,
śmialiście się ze mnie za moimi plecami, a czasami prosto w twarz,
tak jak zeszłej nocy.
– My nie... – Niewidzialne ręce zacisnęły się na gardle Robin.
– Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie. Myślisz, że wszystko wiesz, bo
masz dyplom college’u, i uważasz, że to daje ci prawo osądzać moje
życie, mnie jako matkę, moje związki...
– Ja tylko chciałam lepiej cię poznać.
Oddychaj, po prostu oddychaj.
– Dlaczego? Po co? Zamierzasz tu zostać, gdy to wszystko się
skończy?
Robin nie znalazła odpowiedzi.
– No tak, tak właśnie myślałam – rzuciła szyderczo Melanie.
– To nie znaczy, że my...
– Czego? Że nie możemy zostać przyjaciółkami? Wiadomość
z ostatniej chwili: nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami.
– Bo nigdy nie dałaś mi szansy – powiedziała Robin głucho. –
Nienawidziłaś mnie od chwili, gdy się urodziłam.
Melanie wpatrzyła się w sufit, jakby poważnie zastanawiała się nad
słowami siostry.
– Wiesz, może ostatecznie masz trochę racji. – Wzruszyła
ramionami. – W każdym razie byłaś ulubienicą mamy, więc jakie to
ma znaczenie? Jak to mówią, jest jak jest. Gdy to wszystko się skończy,
nasz ojciec umrze, a Alec będzie albo w więzieniu, albo w San
Francisco, ty wrócisz do Los Angeles i wyjdziesz za mąż za swojego
wymarzonego Blake’a, jak Barbie za Kena. I może wam się uda,
a może nie, ale jedno jest pewne – ja utknę na zawsze tu, w Red Bluff.
– Nie musisz tu zostawać – powiedziała Robin.
Melanie uniosła brwi.
– Będziesz miała pieniądze, będzie cię stać na profesjonalną pomoc
dla Landona. Możesz wysłać go do specjalnej szkoły...
– Masz na myśli zakład dla umysłowo chorych.
– Nie – zapewniła Robin. – Myślałam o szkole artystycznej. Sama nie
wiem.
– Naprawdę? Jest coś, czego nie wiesz?
Robin osunęła się na krześle, niepokój kłębił się w jej głowie, siły
wyparowały.
– W porządku, wygrałaś. Poddaję się.
– A Cassidy? Z nią też zamierzasz się poddać?
– Nie zostawię Cassidy.
– Nie? Jakże szlachetnie. A co to oznacza w praktyce?
Nagle wyrosła przed nimi recepcjonistka.
– Czy panie na pewno niczego nie potrzebują?
Robin zerwała się z krzesła. Ruszyła do drzwi, otworzyła je.
– Muszę zaczerpnąć trochę powietrza.
– Nie musisz śpieszyć się z powrotem – rzuciła Melanie, gdy za
Robin zamykały się drzwi.
Rozdział dwudziesty szósty
Oddychaj. Po prostu oddychaj.
Robin stała na chodniku przed budynkiem, w którym mieściła się
kancelaria Jeffa McAllistera, i łykała powietrze, jakby piła wodę.
– Niech to szlag – szepnęła. – Właśnie w chwili, gdy nabrała nadziei,
że ona i jej siostra robią postępy, że zbliżają się do prawdziwego
przełomu, że mogłyby nawiązać relację, rzeczywistość znów dała
o sobie znać, uniosła łeb niczym grzechotnik nadepnięty na poboczu
drogi przez nieuważnego wędrowca.
Ileż to razy waliła głową w tę samą ścianę?
– To już koniec – powiedziała głośno. – Mam dość.
– Przepraszam – odezwał się jakiś głos. – Czy pani mówiła do mnie?
Robin zobaczyła stojącą przed nią kobietę, starszą o mniej więcej
dziesięć lat, o okrągłej twarzy i ciekawskim spojrzeniu.
– Ach, nie. Przepraszam. Chyba mówiłam do siebie.
Kobieta się roześmiała.
– Ja to robię bez przerwy. Proszę się nie martwić.
Niestety, nie mam zupełnie nic oprócz zmartwień, pomyślała Robin,
gdy kobieta ruszyła przed siebie.
Robin przyglądała się długiej głównej ulicy miasta, w końcu jej
wzrok zatrzymał się na jaskrawoniebieskim budynku, gdzie mieściła
się siedziba Davis Developers. Od lat nie była już w firmie, ponieważ
ojciec nie lubił, gdy ktoś wpadał bez zapowiedzi. Pamiętała, że w tym
miejscu zawsze wrzało jak w ulu – pracownicy biegali w tę
i z powrotem między pokojami, telefony dzwoniły bez przerwy,
projektanci mozolili się, by stworzyć coś nowego i oryginalnego,
kreślarze nanosili ostatnie poprawki na projekty, specjaliści od
marketingu wymyślali najskuteczniejsze kampanie, sprzedawcy
przekonywali potencjalnych klientów. Oprócz działu kreatywnego
ważną rolę odgrywał w firmie zespół zajmujący się finansami –
dyrektor finansowy, dwóch księgowych, kierownik biura i co
najmniej tuzin sekretarek i asystentów.
Jedyną osobą mającą realną władzę był jednak człowiek, dla
którego wszyscy oni pracowali.
Jej ojciec.
Davis Developers była jego firmą, jego dzieckiem i kochanką. Robin
pomyślała, że oprócz siebie samego ojciec naprawdę kochał tylko swój
biznes. Wszystko inne było daleko w tyle – żona, pozostałe kobiety,
a z pewnością dzieci.
Cassidy. Robin słyszała szept ojca, widziała, jak wodził oczami po
sali szpitalnej, szukając tego dziecka, które nie było jego własne, ale
zdołało jakoś przebić mur jego egocentryzmu; tego wyczynu nie udało
się dokonać żadnemu z jego własnych dzieci. Nie zostawię cię,
pomyślała teraz, przypominając sobie wyraz sceptycyzmu na twarzy
Melanie i zastanawiając się, jak Blake zareaguje na pomysł zabrania
dziewczynki do Los Angeles. Miała rozpaczliwą nadzieję, że nie będzie
musiała wybierać między nimi.
Proszę mi więc nie mówić, żebym się nie martwiła, zawołała
w myślach do oddalającej się ulicą kobiety. Biorąc kolejny głęboki
oddech, Robin otworzyła wymyślne rzeźbione drewniane drzwi do
firmy jej ojca i weszła do małego holu. Przywitały ją całkowita cisza
i lodowate powietrze.
– Strasznie tu zimno – powiedziała bardziej do siebie niż do
atrakcyjnej blondynki o rumianych policzkach, siedzącej za
wykonanym z marmuru i szkła biurkiem recepcji. Jak informowała
tabliczka na marmurowym blacie, dziewczyna nazywa się Shannon
Leacock. Miała na sobie gruby biały sweter narzucony na żółtą
sukienkę na ramiączkach.
– Wiem. Utrzymują zbyt niską temperaturę – wyraziła współczucie
Shannon. – W czym mogę pomóc?
– Jest tak cicho – powiedziała Robin, nie bardzo wiedząc, co
właściwie robi w tym miejscu. Nie spodziewałam się, że będzie tak
spokojnie.
– Cóż, w tej chwili pracuje tylko niezbędny personel. Dopóki nie
będzie wiadomo... Przepraszam. Czy jest pani umówiona na
spotkanie?
– Nie – odparła szybko Robin. – Jestem... Jestem Robin Davis.
– Robin Davis? Robin Davis? – powtarzała Shannon. – Jest pani
krewną pana Davisa?
– Jestem jego córką.
Shannon zerwała się na równe nogi, omal nie przewracając swego
krytego czarną skórą krzesła.
– Bardzo przepraszam. Pani ojciec... Czy coś się stało? Czy on...?
– Wciąż się nie poddaje.
– Dzięki Bogu. Chwileczkę, zawołam Jackie. To nasza kierowniczka
biura. – Shannon chwyciła telefon i wybrała numer wewnętrzny do
Jackie, zanim Robin zdołała ją powstrzymać.
Jackie Ingram była prawdopodobnie ostatnią osobą, z którą Robin
chciałaby rozmawiać właśnie teraz.
– To nie jest koniecz...
– Och, proszę się nie martwić.
Dobry Boże.
– Zaraz tu będzie – powiedziała Shannon, rozłączając się. – Jak się
czuje ta mała dziewczynka? Cassidy, prawda?
– Tak, Cassidy – potwierdziła Robin. – Wydaje się, że wyzdrowieje.
– Cóż, dzięki Bogu choć za to. O, jest już Jackie.
Robin odwróciła się, gdy Jackie Ingram wyłoniła się zza rogu. Na
twarzy kobiety wyraźnie widać było ulgę. Widocznie spodziewała się
Melanie. Niech się pani nie martwi, pomyślała Robin. Moja siostra na
wszystkich tak działa.
– Czy coś... Pani ojciec... – zaczęła Jackie, lecz nie była w stanie
dokończyć pytania.
– Jego stan się nie zmienił.
Jackie skinęła głową, kładąc rękę na sercu. Nosiła ciemnoniebieski
kostium i włosy miała upięte w taki sam kok, jak wówczas, gdy się
poznały w szpitalu, przy łóżku Grega Davisa. Nie wydawała się tak
atrakcyjna, jak zapamiętała Robin; miała ziemistą cerę, trochę zbyt
wydatny nos, ciemne obwódki pod oczami i nie wyglądała ani
odrobinę młodziej niż na swoje pięćdziesiąt kilka lat. Trudno było
sobie wyobrazić, żeby ojciec wybrał ją sobie na kochankę, zwłaszcza
mając Tarę czekającą na niego w domu.
Chyba że Tara nie czekała ani w domu, ani nigdzie indziej.
Jak Kuba Bogu...
Jackie Ingram patrzyła na Robin wyczekująco.
– Czy mogę coś dla pani zrobić?
– Nie wiem... – zaczęła Robin. Dlaczego tu jestem? – Nie wiem. – Łzy
napłynęły jej do oczu i pociekły po policzkach.
– Może przejdziemy do mojego gabinetu? – Jackie objęła ją za
ramiona i nie czekając na odpowiedź, poprowadziła korytarzem.
– Przepraszam. Czuję się naprawdę zażenowana – powiedziała
Robin, gdy weszły do pierwszego gabinetu po lewej stronie, a Jackie
skierowała ją do jednego z dwóch obitych beżowym aksamitem foteli
naprzeciwko biurka. W ręku Jackie pojawiła się nagle chusteczka
higieniczna, jakby wyczarowana z rękawa; kobieta podała ją Robin
i usiadła na drugim fotelu.
– Nie musi się pani czuć zażenowana.
Robin wydmuchała nos, potem wytarła oczy, ale na próżno, łzy nie
przestawały płynąć.
– Przepraszam – powtórzyła. – Nic nie mogę na to poradzić.
– Wszystko w porządku – zapewniła Jackie. – To musi być dla pani
trudny czas.
– Jest pani bardzo uprzejma.
Przez duże okno za biurkiem wydać było dachy okolicznych
domów, a w oddali góry. W zagraconym gabinecie najwięcej miejsca
zajmowały sterty „Architectural Digest” oraz innych czasopism
poświęconych architekturze i projektowaniu, leżące na pokrytej
beżową wykładziną podłodze i pnące się niczym winorośl po
bladoniebieskich ścianach.
– Czy to pani wnuki? – zapytała Robin, spoglądając na trzy
oprawione w ramki zdjęcia na ścianie po prawej stronie; pierwsze
przedstawiało dwóch małych chłopców dumnie prezentujących
szerokie bezzębne uśmiechy, drugie – trzy dziewczynki
w koronkowych sukienkach, a trzecie – niemowlę śpiące spokojnie
w ramionach matki.
Czy mój ojciec naprawdę sypiał z babcią?
– Są śliczne, czyż nie? Trzech chłopców, trzy dziewczynki. Ale nie
przyszła tu pani rozmawiać ze mną o moich wnukach.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem.
– Chce pani wiedzieć, co łączyło mnie z pani ojcem – stwierdziła
Jackie Ingram bez ogródek.
– Moja siostra zachowała się niegrzecznie tamtego dnia. Bardzo mi
przykro.
– Owszem, zachowała się niegrzecznie – zgodziła się Jackie. – Ale
miała też rację.
– Sypiała pani z moim ojcem?
– Tak, mieliśmy romans. Przyszłam do pracy dwa lata temu, po
odejściu Lisy Holt, a to się zaczęło jakieś pół roku później. Znała pani
Lisę?
Robin pokręciła głową.
– Czy mój ojciec miał romans również z nią?
– Nie wiem na pewno, ale nie byłabym zaskoczona. Przykro mi. Nie
chciałam pani zdenerwować.
– Nie zdenerwowała mnie pani. Od lat wiedziałam o wyczynach
ojca. Po prostu myślałam, że być może się zmienił po ślubie z Tarą.
– Chodzi pani o to, że ona była dużo młodsza od niego?
– Tak – przyznała Robin. – Chyba wyobrażałam sobie, że ona aż
nadto mu wystarcza.
– Moim zdaniem to stanowiło w gruncie rzeczy część problemu.
– Nie rozumiem.
– Mogę mówić szczerze?
Robin o mało się nie roześmiała. Tara nie żyła, jej ojciec był
śmiertelnie ranny, a ona siedziała w gabinecie ostatniej znanej
kochanki ojca, która ją pocieszała. A do tego ta kochanka była babcią.
– Ależ oczywiście – powiedziała, podnosząc ręce w geście
rezygnacji. – Proszę mówić.
– Sądzę, że pani ojciec, żeniąc się z Tarą, nie do końca zdawał sobie
sprawę z tego, co robi. Ona nie tylko była od niego dużo młodsza, ale
miała też małe dziecko. Zapomniał, jak to jest, gdy dzieciak plącze się
pod nogami cały dzień, codziennie. To nie znaczy, że nie kochał
Cassidy. Kochał. Ale ona dorastała... Cóż, wie pani, jakie są
dziewczynki w wieku Cassidy. Nie są najłatwiejszymi dziećmi. Cassidy
i jej matka często się kłóciły. Pani ojciec nie znosił tego. A Tara nie
znosiła mieszkać w jednym domu z pani siostrą i z tym jej biednym
synem. Zawsze chciała mieć swój własny dom. No i pojawiły się
problemy... w sypialni.
– Problemy w sypialni?
– Niestety, zamiast sprawić, żeby pani ojciec znów poczuł się młody,
Tara bardzo szybko doprowadziła do tego, że poczuł się bardzo stary.
Nie jej wina, naprawdę. Ale ona miała mnóstwo wigoru, a pani ojciec
z trudem za nią nadążał, jeśli pani rozumie, o co mi chodzi.
Robin skinęła głową, próbując wymazać formujący się właśnie w jej
głowie obraz ojca i Tary razem w łóżku.
– Powiedział mi kiedyś, że zapomniał, jakie są w łóżku
trzydziestolatki. – Jackie zachichotała na to wspomnienie. – Bał się
o swoje serce, mówił, że ona może go zabić. Niechcący, oczywiście.. –
Wzięła głęboki oddech. – Czy ma pani ochotę napić się czegoś? Może
wody? Wygląda pani trochę...
Robin z niemałym wysiłkiem rozluźniła mięśnie twarzy.
– Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. Mówiła pani...
– Jest pani pewna, że chce tego słuchać?
– Całkiem pewna. – Tak naprawdę wcale nie miała pewności.
– Rzecz w tym, że pani ojciec uważał się za wspaniałego kochanka.
Proszę mnie źle nie zrozumieć – był nim. Jak na mężczyznę w jego
wieku i dla kobiety w moim wieku. Dziewczyny w pani wieku
oczekują większej... wytrzymałości. A w dzisiejszych czasach pragną...
nie, żądają orgazmów. Kobiety w moim wieku... Cóż, jesteśmy
szczęśliwe, że mężczyzna po prostu jest. Nie oczekujemy... Do diabła,
nie chcemy facetów na całą noc. Są męczący i prawdę mówiąc, trochę
nudni. Przez lata uprawiałyśmy grę wstępną. Wiemy, co działa, a co
nie działa. Po prostu chcemy osiągnąć cel. Zaszokowałam panią?
– Nie.
Tak.
– W każdym razie chodzi mi o to, że moim zdaniem pani ojcu
podobało się, że przy mnie nie miał obowiązku ciężko się napracować.
On musiał być uwielbiany, a ja go uwielbiałam. To proste.
– A pani mąż? – zapytała Robin. – Co z jego potrzebami?
– Och, mój mąż stracił zainteresowanie seksem lata temu.
Przynajmniej seksem ze mną.
– Rozglądał się za innymi kobietami?
– Za innymi mężczyznami, jak się okazało. – Jackie wzruszyła
ramionami. – Zadziwiające, że można żyć z kimś długie lata i nie mieć
pojęcia, kim ten człowiek jest.
– Czy był bardzo zły, gdy dowiedział się o pani romansie? Rzucał
groźby?
– Wyłącznie na pokaz. Dla zachowania pozorów. Niewiele osób wie
o jego odmiennych... zainteresowaniach.
– A więc nie sądzi pani...
– Że to on strzelał do pani ojca? Nie ma mowy. Dlaczego miałby to
robić? Myślę, że w gruncie rzeczy poczuł ulgę, gdy dowiedział się
o mnie i o Gregu. Dzięki temu nie czuł się już taki winny. I proszę nie
zapominać, że pani ojciec był nie tylko moim kochankiem, ale także
bardzo hojnym pracodawcą. Bóg raczy wiedzieć, co się teraz stanie,
czy nadal mam pracę... – przerwała. – Tak czy inaczej, to nie pani
zmartwienie.
– Czy mogłaby się pani zastanowić, kto miałby powód zrobić coś
takiego? – zapytała Robin, z ulgą witając koniec rozmowy o życiu
seksualnym ojca. – Jakiś źle potraktowany pracownik, niezadowolony
klient...
Jackie Ingram pokręciła głową tak gwałtownie, że kok na jej karku
rozluźnił się i pasma ciemnych włosów spadły kaskadą na ramiona.
– Pani ojciec mógł być uparty i apodyktyczny, czasami nawet
bezwzględny i jest prawdą, że nie wszyscy go lubili, ale zrobić coś
takiego, zabijać ludzi, strzelać do dziecka... Nie, nie mogę sobie
wyobrazić, że któryś z naszych pracowników lub klientów wpadł
w taką złość – przerwała na chwilę. – Pani ojciec nie wyjdzie z tego,
prawda?
– Jego stan się nie poprawia. – Robin wstała. – Powinnam iść.
Jackie Ingram też już była na nogach.
– Powie mu pani, że wszyscy modlimy się na niego, że my... że ja za
nim tęsknię?
– Obiecuję.
– Dziękuję. – Robin pozwoliła Jackie objąć się i uścisnąć.
– Trafię do wyjścia.
– Niech się pani trzyma! – zawołała za nią Jackie.
Gdy Robin wyszła na jaskrawe światło słoneczne, jej siostra i brat
czekali przy samochodzie.
– Mówiłam ci, gdzie ona jest – powiedziała Melanie do Aleca.
– Przepraszam – powiedziała Robin, czując, jak ogarnia ją fala
gorąca. – Długo czekaliście?
– Dość długo. – Melanie otworzyła drzwi samochodu i wsunęła się
za kierownicę. – Wsiadaj.
– Dokąd jedziemy? – zapytała Robin, zajmując miejsce obok siostry.
Melanie zjechała z krawężnika, jeszcze zanim Robin zapięła pas
bezpieczeństwa.
– Zobaczyć się z moim przyjacielem.
Rozdział dwudziesty siódmy
– Powiesz mi, kim jest ten przyjaciel? – zapytała Robin, gdy Melanie
zamilkła.
– Nie sądzę.
– Czy to ten sam przyjaciel, z którym wcześniej rozmawiałaś?
– Możliwe.
– Czy my gramy w „Dwadzieścia Pytań”?
– Tylko jeśli upierasz się przy ich zadawaniu.
Robin obróciła się do tyłu i zapytała brata:
– Co się działo u McAllistera?
– To poufne – odparł.
– Naprawdę? Nikt mi niczego nie mówi. – Robin odwróciła się od
brata i zapatrzyła w widoki za przednią szybą, szybko zmieniające się
z miejskich na wiejskie; zamiast chodników i biurowców rozciągały
się teraz nagie pola. Niezmienny był tylko upał, gorące powietrze
podnosiło się falami z nawierzchni drogi. – Czy nikogo nie interesuje
moja wizyta w firmie taty? – zapytała po dłuższej chwili.
– Nieszczególnie – odparł Alec.
– Zupełnie nie – odparła Melanie.
Najwyraźniej jej rodzeństwo nie było w nastroju do rozmowy czy
snucia przypuszczeń, nie miały więc wielkiego sensu próby
podtrzymywania ani jednego, ani drugiego. Następne pięć minut
przejechali bez słowa, tylko z radia płynęły dźwięki jakiejś piosenki
country o stracie i smutku. Witamy w klubie.
Zadzwonił telefon Robin.
Dzięki Bogu. Przynajmniej ktoś chce ze mną porozmawiać. Robin
wyjęła telefon z torebki, zobaczyła, że dzwoni Blake, i przyłożyła
aparat do ucha.
– Co się stało?
– Spokojnie. Mam piętnaście minut przerwy. Wygląda na to, że będę
uwiązany przez resztę popołudnia.
– W porządku. Nie wrócimy do domu jeszcze przez jakiś czas.
– Alec wciąż jest u adwokata?
– Nie, już skończył.
– Coś wam powiedział?
– Najwyraźniej nie ma nic do powiedzenia.
– Dobrze, posłuchaj. Powinnaś coś wiedzieć.
– Co takiego?
– Landon... On wyszedł krótko po waszym wyjeździe. Nie wrócił do
domu.
Robin zerknęła na siostrę.
– Co jest? – zapytała Melanie, nie patrząc na nią.
– Dobrze, dziękuję – powiedziała Robin do Blake’a. – Zobaczymy się
później. – Wrzuciła telefon do torebki, zastanawiając się, czy
powiedzieć Melanie o jej synu, czy też nie. Wyobraziła sobie, jak taka
rozmowa mogłaby wyglądać.
„Blake mówi, że Landona nie ma w domu.
Co z tego? On może wychodzić. Nie jest więźniem.
Ja tylko mówię...
Lepiej nic nie mów”.
W tej chwili zorientowała się, że samochód przyśpiesza, potem
zwalnia, potem znów przyśpiesza.
– Co się dzieje?
– Chyba ktoś za nami jedzie – wyjaśniła Melanie.
Robin i Alec natychmiast się obrócili, aby popatrzeć.
– Czy to szeryf? – zapytała Robin.
– To nie wygląda na radiowóz – powiedział Alec.
– Możesz zobaczyć, kto prowadzi?
– Nie.
– Może nie jedzie za nami – powątpiewała Robin.
– Jest za nami, od kiedy wyjechaliśmy z Main Street. Zjeżdżam na
pobocze.
– Czy to jest dobry pomysł?
– A masz lepszy?
– Mama zawsze powtarzała, że lepiej nie szukać kłopotów –
przypomniała Robin, gdy jej siostra zjechała na pobocze i zatrzymała
samochód.
– Tak, i zobacz, dokąd ją ta zasada doprowadziła. Może gdyby
trochę wcześniej poszukała kłopotów, wciąż by żyła. – Samochód,
który za nimi jechał, wyminął ich. – W porządku. Dobrze. Wygląda na
to, że się myliłam.
– Nie – powiedział Alec. – Spójrzcie. Zjeżdża na pobocze.
– Cholera – rzuciła Robin, gdy ciemnoniebieski buick zatrzymał się
jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi.
– Kto to, u diabła, jest? – zdenerwowała się Melanie, a tymczasem
kierowca wysiadł z wozu i ruszył w ich stronę.
Mimo słońca świecącego jej prosto w oczy Robin bez trudu
rozpoznała Dylana Campbella. Nie sposób było nie dostrzec buty
wyraźnie widocznej w jego pewnym kroku ani wyzywającego
przechylenia głowy.
– Cholera – znów wyrwało się Robin.
– Czy to jest ten, o którym myślę, czy mi się tylko wydaje? – zapytała
Melanie.
– Chyba sobie ze mnie żartujecie. – Alec zaczął otwierać drzwi
samochodu.
– Alec, nie... – zaczęła Robin, lecz brat zdążył już wysiąść. – Niech to
szlag. – Otworzyła swoje drzwi, a jednocześnie to samo zrobiła
Melanie. Gorące powietrze uderzyło ją tak mocno, jakby dostała cios
w szczękę, omal nie upadła na wysuszoną ziemię.
– No, no. Witajcie, witajcie! – zawołał Dylan. – Wygląda na to, że jest
tu cała banda.
– Dlaczego za nami jechałeś? – zapytała Robin.
Dylan, rozluźniony, uśmiechnął się od ucha do ucha. Mimo upału
ubrany był na czarno i wydawało się, że całkiem dobrze się czuje
w takim stroju.
– To moja dziewczynka. Szkoda czasu na grę wstępną. Cześć,
Melanie. Świetnie wyglądasz. I Alec. Jak się masz, stary. Nie widziałem
cię całe wieki.
– Całe wieki to nie dość długo, ty gnojku.
– Tego gnojka przynajmniej nie było w Red Bluff tej nocy, gdy ktoś
strzelił w twarz jego ukochanej byłej żonie. O ile wiem, to więcej, niż
można powiedzieć o tobie.
– Wystarczy – włączyła się Robin – powiedziałeś już dość.
– Zastrzeliłeś ją, Alec? – Dylan ją zignorował, zadał natomiast
pytanie, którego się bała. – Zabiłeś Tarę? Pozbawiłeś moją małą
dziewczynkę matki?
– Na twoim miejscu nie byłabym takim chojrakiem – powiedziała
Robin tonem, w którym pobrzmiewało więcej pewności siebie, niż
miała jej w rzeczywistości. – Twoje alibi wcale nie jest niepodważalne.
Z łatwością mogłeś kogoś wynająć.
– Powinnaś znać mnie lepiej, Robin. Jestem bardzo trzeźwo
myślącym facetem. Nigdy nie wynająłbym nikogo, żeby skrzywdził
Tarę. Gdybym chciał śmierci tej suki, sam bym to załatwił. Nie
pozwoliłbym, żeby ktoś inny miał taką dobrą zabawę. – Pokręcił
głową. – I jestem pewny na mur beton, że nie zostawiłbym żadnych
świadków. – Odgarnął włosy z czoła, uśmiechnął się, gdy opadły
z powrotem. – A poza tym jestem innym człowiekiem. Więzienie
zmienia ludzi. Myślałem, że chociaż ty jedna wierzysz, że każdy
zasługuje na drugą szansę. Muszę powiedzieć, że jestem nieco
rozczarowany.
– Muszę powiedzieć, że gówno mnie to obchodzi.
– Czego ty chcesz, Dylanie? – zapytała Melanie.
– Czego chcę? – powtórzył. – Cóż, przekonajmy się. Na początek miły
byłby dostęp do mojej córki.
– Ona nie chce cię widzieć – powiedziała Robin.
– Jestem pewny, że udałoby ci się ją przekonać, gdybyś z nią
porozmawiała i wytłumaczyła powód.
– A ten powód to?
– Jestem jej tatą. Prawdziwym tatą. I chcę się nią opiekować,
nadrobić wszystkie stracone lata.
– Nic z tego.
– Porozmawiamy z nią – powiedziała Melanie. – Zobaczymy, co da
się zrobić.
– Co takiego? – krzyknęła zduszonym głosem Robin.
– Ten człowiek ma prawo widywać swoją córkę – odparła Melanie.
– Nareszcie głos rozsądku. – Dylan uchylił przed Melanie
wyimaginowanego kapelusza.
– Żadna siła mnie nie zmusi, żebym pozwoliła ci przebywać
w pobliżu tej dziewczynki – zapewniła Robin.
– Porozmawiamy z Cassidy – powtórzyła Melanie.
Na poboczu drogi zatrzymał się trzeci samochód. Robin
obserwowała, jak otwierają się drzwi i para zdartych kowbojskich
butów uderza o żwirowane pobocze drogi.
– Jakiś problem? – zapytał szeryf Prescott, wysuwając się zza
kierownicy samochodu.
– Dzień dobry, szeryfie – przywitał się Dylan. – Czy to przypadek?
Wszyscy razem w tym samym miejscu?
– Jakieś problemy?
– Nic, z czym byśmy sobie nie poradzili – zapewniła Melanie.
– Dylan właśnie nas opuszcza – dodała Robin.
Dylan skinął głową w stronę Aleca.
– Kiedy pan aresztuje tego człowieka, szeryfie?
– Kiedy mi się spodoba.
Dylan zachichotał.
– Dobra. Wydaje się, że wszyscy jesteśmy dziś trochę podminowani.
To pewnie ten upał. Chyba sobie pojadę, zostawię was z tym, chłopcy.
Mieszkam w hotelu Czerwony Kogut, gdybyście chcieli się ze mną
skontaktować. Porozmawiasz z Cassidy? – zwrócił się do Melanie.
– Zobaczę, co mogę zrobić.
– Cóż, z mojej strony nie możesz liczyć na żadną pomoc –
powiedziała Robin.
– A kiedy to pomogłaś mi w jakikolwiek sposób?
Robin ugryzła się w język, aby nie odwarknąć; w milczeniu
patrzyła, jak Dylan wsiada do samochodu i odjeżdża.
– Ten człowiek jest biologicznym ojcem Cassidy – powiedziała
Melanie. – Jeśli o mnie chodzi, to skoro on chce przejąć ode mnie
opiekę nad córką, bardzo chętnie się na to zgodzę.
– Za żadną cenę nie pozwolę, by dostał Cassidy w swoje łapy –
oznajmiła Robin.
– Być może nie będziesz w stanie go powstrzymać. On ma prawo,
czy to ci podoba, czy nie. Czy Cassidy się to podoba, czy nie. Ona jest
nieletnia. A on jest jej ojcem. Co pan na to, szeryfie?
– Myślę, że powinniście chyba pomówić o tym z prawnikiem –
odparł Prescott. – Na przykład z Jeffem McAllisterem. Słyszałem, że
już zapłaciliście mu za poradę. Podzielisz się ze mną informacjami,
Alec?
Alec się roześmiał.
– Obawiam się, że nie jestem w nastroju do dzielenia się.
– Co pan tu robi, szeryfie? – zapytała Robin. – Z pewnością ma pan
lepsze rzeczy do roboty, niż cały dzień nas śledzić.
– Po prostu wykonuję swoją pracę. Mam oko na dobrych obywateli
Red Bluff. I nadzieję, że nie pakują się w tarapaty. Wiecie, że zaledwie
kilka kilometrów stąd jest granica miasta. Nie chciałbym widzieć
waszego brata wsadzanego do więzienia, ponieważ nie znał granic
miasta. Ani was – za nieumyślną pomoc i podżeganie.
– Mój brat nie ma zamiaru wyjeżdżać z Red Bluff.
– Cieszę się, że to słyszę.
– Dlaczego więc nie przestanie pan nas nękać i nie skupi się na
znalezieniu tego, kto strzelał do mojej rodziny? – zapytała Robin, gdy
szeryf odwrócił się, by odejść.
– To właśnie próbuję robić. Będę w kontakcie. – Wsiadł do
samochodu i odjechał.
– No, no – zdziwił się Alec. – Od kiedy zrobiłaś się taka zadziorna?
Robin spojrzała na brata.
– Zamknij się, do cholery.
– Chwila, chwila. O co ci chodzi?
– Zrobiłeś to, Alec?
– Co? – Alec popatrzył bezradnie na Melanie.
Melanie wzruszyła ramionami, co znaczyło: „Nie patrz na mnie”.
– Bo muszę ci powiedzieć – ciągnęła Robin, czując strużkę potu
spływającą jej po szyi – że jestem naprawdę zmęczona i chora od tych
wszystkich bzdur.
– Jakich bzdur?
– Chcę, żebyś skończył z przepraszaniem, wykrętami i wstawianiem
mi gadek i powiedział prawdę.
– Powiedziałem ci prawdę.
– Do nikogo nie strzelałeś – oświadczyła Robin.
– Do nikogo nie strzelałem – potwierdził Alec.
– A więc co, u diabła, robiłeś w Red Bluff tamtej nocy? Muszę to
wiedzieć i to teraz. Słyszysz, co mówię?
– Nie mogę ci powiedzieć. Jeśli dostaniesz wezwanie do sądu...
– Wtedy powołam się na piątą poprawkę albo skłamię, albo nie daj
Boże powiem prawdę. Bóg wie, że ktoś tutaj musi zacząć.
– Cholera – rzucił Alec.
– Teraz, bracie. Albo, przysięgam, wracam do Los Angeles, a ty
będziesz musiał sam radzić sobie z całym tym gównem. Naprawdę
tego chcesz?
Na długą chwilę zapadła cisza. Alec odgarnął włosy z czoła,
nieświadomie naśladując gest Dylana Campbella. Zerkał raz po raz na
wyschniętą, pustą wiejską drogę, jakby miał nadzieję, że ktoś
przybędzie mu na ratunek.
– Przyjechałem zobaczyć się z Tarą – powiedział w końcu tak cicho,
że Robin musiała wytężać słuch. I nie od razu zrozumiała sens tych
słów.
– Przyjechałeś zobaczyć się z Tarą?
– Co to znaczy, że przyjechałeś zobaczyć się z Tarą? – zażądała
odpowiedzi Melanie. – Byłeś w ich domu tamtej nocy?
– Nie – odparł szybko Alec. – Nigdy nie byłem w środku. Tara i ja
mieliśmy się spotkać w hotelu, w Riverbank Inn. Zadzwoniła koło
dziewiątej i powiedziała, że pojawiły się problemy i że nie może wyjść.
– Zaczekaj, wróć – przerwała bratu Melanie. – Co to znaczy, że
mieliście się spotkać?
Robin oparła się plecami o bok samochodu siostry; płynące ze
środka gorące powietrze parzyło ją przez ubranie. A więc jej
podejrzenia co do Aleca i Tary okazały się słuszne.
– Oni mieli romans.
– To było więcej niż romans – powiedział Alec ostro. – Kochaliśmy
się. Zawsze się kochaliśmy. Ona wiedziała, że jej małżeństwo z tatą
było wielką pomyłką. Zamierzała go zostawić.
– Jasna cholera – wyrwało się Melanie.
Robin patrzyła na brata, czując, że ma w oczach łzy.
– Chyba będzie lepiej, jak zaczniesz od początku.
Rozdział dwudziesty ósmy
– Czy możemy przynajmniej wsiąść do samochodu, żebym mogła
włączyć klimatyzację? – zaproponowała Melanie.
Wszyscy troje wsiedli do starej impali, Melanie z przodu, Robin
i Alec na tylne siedzenie; Robin mocno trzymała brata za rękę.
Melanie uruchomiła silnik, w tylne fotele uderzył słaby podmuch
letniego powietrza.
– To się zaczęło mniej więcej rok temu – zaczął Alec, nie czekając na
ponaglenia. – Tara przysłała mi mejl, pisała, że jest nieszczęśliwa, że
tata znów stosuje swoje stare sztuczki, że ona nie ma z kim
porozmawiać, że tęskni za mną, tego rodzaju rzeczy. Nie chciałem
odpowiadać, ale jeśli chodzi o Tarę, nigdy nie miałem silnej woli
i wkrótce pisaliśmy do siebie prawie codziennie.
– Przypuszczam, że tata się domyślał, że coś jest nie tak, że Tara jest
nieszczęśliwa, i być może zaczął się niepokoić, ponieważ
niespodziewanie zgodził się, że powinni się przeprowadzić do
własnego domu. Tara namawiała go na to od ślubu, ale wiecie, jaki
uparty potrafił być tata. Długo nie dawał się przekonać. Nagle, ni
z tego, ni z owego, uznał, że ona ma rację, że potrzebują własnego
domu. A on zbuduje jej dom z marzeń, bla bla bla. Oczywiście –
wiecie, jaki jest tata – tak naprawdę zamierzał wybudować dom ze
swoich marzeń. To on podejmował wszystkie decyzje – gdzie
wybudują dom, jak go urządzą. Zna się przecież na wszystkim
i wszystko wie. Nie wiedział tylko, że prestiżowa firma projektowania
wnętrz, McMillan i Loftus, ma w San Francisco siedzibę zaledwie
dziesięć przecznic od mojego mieszkania, dzięki czemu Tara i ja
mogliśmy się spotykać bez przeszkód.
– Początkowo nic się nie działo. Spotykaliśmy się na kawie. Za
pierwszym razem Tara przyprowadziła ze sobą Cassidy. Udawaliśmy,
że jesteśmy po prostu parą starych przyjaciół, którzy przypadkiem
wpadli na siebie na ulicy. Tara przedstawiła mnie córce jako Toma
Richardsa, kolegę ze szkoły. Na szczęście Cassidy mnie nie pamiętała,
a ja też prawdopodobnie bym jej nie poznał, tak bardzo wyrosła.
Poszliśmy do mojego mieszkania, zrobiłem dziecku gorącą czekoladę
i udawaliśmy z Tarą, że wspominamy dawne czasy. Tak czy inaczej,
później Tara zwykle przychodziła sama. Dalej sprawy potoczyły się
szybko. Wkrótce mniej więcej regularnie jeździłem do Red Bluff.
Spotykaliśmy się w różnych motelach na obrzeżach miasta.
– A tata niczego nie podejrzewał?
– Nawet jeśli podejrzewał, że Tara ma romans, choć jeśli wziąć pod
uwagę ego taty, mocno w to wątpię, z pewnością nigdy nie pomyślał,
że może chodzić o mnie.
– Dobrze – powiedziała Robin, oblana potem mimo chłodniejszego
teraz powietrza. – A więc ty i Tara mieliście romans...
– Kochaliśmy się – poprawił Alec po raz drugi.
– Kochaliście się. Czy ona zamierzała powiedzieć tacie?
– Zamierzała, ale wtedy się przeprowadzali, potem było oblewanie
nowego domu. Tara nie chciała stawiać taty w trudnym położeniu
i nie chciała zdenerwować Cassidy, która z jakichś
niewytłumaczalnych powodów wydawała się naprawdę kochać
naszego ojca. Po prostu nie była to odpowiednia pora. A przy tym Tara
bała się, jak tata zareaguje na wiadomość, że ona zamierza go
zostawić. Zaproponowałem, że będę wówczas przy niej, lecz jej
zdaniem nie był to dobry pomysł. Chcieliśmy omówić to wszystko
tamtej nocy, zaplanować konkretne posunięcia, ale ona zadzwoniła
i powiedziała, że pojawiły się problemy, nie może teraz wyjść
i zadzwoni później.
Alec zapatrzył się w szybę, jakby zobaczył w niej odbicie scen, które
wspominał.
– Zrobiło się po północy, a ona wciąż nie dzwoniła; denerwowałem
się i zadzwoniłem do niej, ale nie odebrała. Pojechałem więc do niej
do domu. Gdy tylko znalazłem się na tej ulicy, zobaczyłem radiowozy
i karetkę. Pomyślałem, że może tata dostał ataku serca, gdy Tara mu
powiedziała, że go zostawia, albo że on zrobił coś szalonego, na
przykład jej groził, a ona wezwała gliny. Szczerze mówiąc, właściwie
nie wiem, co myślałem. Przez chwilę jeździłem w kółko i usiłowałem
wymyślić, co powinienem zrobić, a w końcu, sam nie wiem jak,
wróciłem do San Francisco. Następną rzeczą, jaką pamiętam, są wasze
gorączkowe wiadomości na mojej poczcie głosowej.
– Ale dlaczego po prostu nie powiedziałeś nam tego?
– Prawdę mówiąc, początkowo byłem zbyt zszokowany. Gdy się
dowiedziałem, że tata został postrzelony, moją pierwszą myślą było,
że to Tara do niego strzelała. Potem powiedziałaś, że do Tary też
strzelano, pomyślałem więc, że tata strzelił do niej, a potem do siebie.
Ale potem powiedziałaś, że ktoś strzelał do Cassidy, i to już było
zupełnie nie do pomyślenia i wyglądało raczej na jakiś napad.
Alec pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
– Nie mogłem w to uwierzyć. Nie wiedziałem, co robić. Wydawało
mi się, że mówienie komuś o Tarze i o mnie nie ma sensu,
skomplikowałoby to tylko sytuację jeszcze bardziej, a i tak była już
wystarczająco skomplikowana. A potem, kilka dni później, zaczęłaś
pytać o mój samochód i zorientowałem się, że szeryf się dowiedział, że
byłem w Red Bluff. Zdawałem sobie sprawę, jak to wygląda i że nikt
mi nie uwierzy. Na to, że Tara chciała zostawić tatę, miałem tylko
moje słowo. Szeryf prawdopodobnie doszedłby do wniosku, że
zabiłem Tarę i strzelałem do ojca i Cassidy, ponieważ Tara
postanowiła nie zostawiać taty. Powiedziałby, że wpadłem w furię, bo
po raz drugi robiła ze mnie głupka, a ja nie zamierzałem jej na to
pozwolić.
– Miałby rację? – zapytała Melanie z przedniego siedzenia.
– Cholera! – rzucił Alec, patrząc błagalnie na Robin. – Sama widzisz.
– Tylko pytam – powiedziała Melanie.
Alec odwrócił się do Robin.
– Posłuchaj. Jeśli chodzi o motywy, trochę naciągany byłby domysł,
że po przeszło pięciu latach wciąż chowałem urazę, zwłaszcza jeśli
w tym czasie ani razu nie widziałem Tary. Ale gdybym się przyznał do
trwającego romansu, wszystko przedstawiałoby się zupełnie inaczej.
Dodać do tego moją obecność tu, w Red Bluff, tamtej nocy i mają
mocne dowody, by wnieść sprawę.
– Co powiedział McAllister?
– Zgadza się ze mną. Mówi, że jest dużo czasu na prawdę, jeśli i gdy
mnie aresztują. Tymczasem nie ma konieczności, bym robił to, co
należy do nich.
Robin osunęła się na fotel.
– Cholera. – Co tu było jeszcze do powiedzenia?
– Przepraszam – powiedział Alec. – Wszystko schrzaniłem.
– Łagodnie mówiąc. – Melanie wrzuciła bieg i zjechała z pobocza.
– Nie strzelałem do nich. Przysięgam.
– Wierzę ci – powiedziała Robin, obserwując we wstecznym
lusterku przymrużone oczy siostry.
– Dziękuję.
– Dokąd jedziemy? – zapytała Robin.
– Do miejsca, do którego jechaliśmy przed tą małą scenką
z Prawdziwych wyznań. Zapnijcie pasy, wy dwoje – poleciła Melanie
i dodała, parafrazując słowa Bette Davis z filmu Wszystko o Ewie: –
Zanosi się na ciężką jazdę.
*
Niespełna dziesięć minut później dojechali do odosobnionej,
ogrodzonej drucianą siatką posiadłości na obrzeżach Red Bluff.
Melanie wysiadła z samochodu, by otworzyć drewnianą bramę,
potem wjechała na szeroką ścieżkę biegnącą przez jałowy,
pozbawiony drzew pas ziemi. W niczym nie przypominało to
porośniętych bujną roślinnością terenów uprawnych wzdłuż rzeki
Sacramento. Równie dobrze moglibyśmy być na księżycu, pomyślała
Robin, rozumiała jednak, dlaczego turystom miejsce to mogło
wydawać się fascynujące. Nadawało ono nowe znaczenie pojęciu
„otwarta przestrzeń”.
Na prawo od ścieżki stała jaskrawopomarańczowa stajnia, po lewej
– mała drewniana chata, wszędzie, jak okiem sięgnąć, rosła pożółkła,
wyschnięta trawa. Po jednej stronie chaty stał rdzewiejący stary
chevy, po drugiej lśniący harley-davidson. Robin nie miała
wątpliwości, do kogo należy ta posiadłość.
– Wszyscy wysiadać. – Melanie zgasiła silnik i otworzyła drzwi.
Robin zaatakował natychmiast zapach koni, kichnęła raz, potem
drugi i trzeci.
– Tędy. – Melanie ruszyła szybkim krokiem w stronę stajni.
– Zamierzasz nam powiedzieć, dlaczego tu jesteśmy? – zapytał Alec,
idąc wraz z Robin za starszą siostrą.
W odpowiedzi Melanie wskazała ręką pole za stajnią.
Robin przysłoniła oczy dłońmi, ponieważ nawet okulary słoneczne
nie chroniły przed oślepiającym światłem, przed którym nie było
ucieczki w tym pozbawionym choćby odrobiny cienia miejscu.
W oddali dostrzegła dwóch mężczyzn na koniach; jechali w całkowicie
zgodnym tempie i rytmie.
– Czy to Landon? – zapytała Robin, wytężając wzrok, by dostrzec coś
znajomego w niewyraźnych, rozmazanych twarzach mężczyzn.
– Tak, to on – odparła Melanie z zaskakującą, lecz niewątpliwą
dumą w głosie.
– A ten mężczyzna z nim to Donny Warren?
– Tak. – I tym razem w głosie Melanie brzmiała duma.
– Co się dzieje? – zapytał Alec. – Kim jest Donny Warren?
Jeźdźcy ruszyli w ich kierunku, jeden z nich pomachał ręką.
– Przyjaciel Landona – wyjaśniła Melanie. – Uczy go jeździć konno.
Robin czytała artykuł dowodzący, że zwierzęta – psy, a zwłaszcza
konie – mogą skutecznie pomagać w leczeniu autyzmu.
– Zadzwonił, gdy byłeś u McAllistera, powiedział, że Landon jest
z nim i nie powinnam się denerwować.
– Bardzo interesujące – skwitował Alec.
Robin wyczuła w głosie brata coś, co ją zaniepokoiło.
– Poprawcie mnie, jeśli się mylę – ciągnął Alec, potwierdzając
najgorsze obawy Robin – ale czy Cassidy nie powiedziała szeryfowi, że
w noc strzelaniny w domu taty było dwóch mężczyzn, wysokich
i muskularnych?
– Alec... – ostrzegła Robin, choć słowa brata nie były pozbawione
sensu.
– Tylko pytam – powiedział Alec z chytrym uśmieszkiem.
Mężczyźni na koniach podjechali bliżej, ich twarze wyłoniły się
z cienia. Landon uśmiechał się od ucha do ucha spod kapelusza
o szerokim rondzie.
Robin pomyślała, że po raz pierwszy widzi uśmiech swojego
siostrzeńca.
Melanie również się uśmiechała, co prawda słabo, ale i tak był to
niezwykle rzadki widok.
– Spokojnie – rzucił Alec, przeszywając ją wzrokiem. – Pieprzysz się
z tym facetem?
Melanie aż podskoczyła.
– Robisz to – stwierdził Alec. – Pieprzysz się z nim.
– Zamknij się.
– Melanie ma chłopaka, Melanie ma chłopaka – podkpiwał sobie
Alec.
– Uprzedzam cię...
– Nie zrozum mnie źle. Myślę, że to wspaniale – powiedział,
a tymczasem Donny Warren zeskoczył z ciemnokasztanowatego
konia, zdjął kapelusz i podszedł do gości. – Hipotetycznie, oczywiście,
jeśli ktoś dostatecznie mocno nienawidził ojca i Tary, mógł poprosić
o pomoc kochanka i syna...
– Zamknij się, do cholery.
Robin kichnęła.
– Na zdrowie – powiedział Donny Warren, wyciągając z kieszeni
dżinsów chusteczkę i podając ją Robin.
– Dziękuję.
– Jestem Donny. Ty musisz być Robin. Chyba widziałem cię
niedawno na poboczu drogi.
Robin skinęła głową.
– Miło cię poznać.
– A ja jestem Alec, brat Melanie – wtrącił Alec, wyciągając rękę.
Skrzywił się, gdy Donny nią potrząsał. – Nie tak mocno, kowboju.
– Przepraszam.
Donny cofnął się o krok, a wtedy Robin zauważyła, że z profilu jego
twarz wydawała się mniej groźna niż widziana z przodu. Czarne jak
węgiel oczy patrzyły łagodnie, błyskały w nich nawet iskierki. Mimo
prażącego upału czuł się świetnie w swojej mocno opalonej skórze, na
jego kraciastej koszuli nie było widać plam potu. Człowiek w zgodzie
ze sobą i swoim otoczeniem, pomyślała. Trudno sobie wyobrazić, że
ktoś taki kogoś zabija.
Potem Robin przypomniała sobie, że służył dwie tury
w Afganistanie.
– Mówiłam im właśnie, że uczysz Landona jazdy – powiedziała
Melanie, obserwując, jak Landon zeskakuje z jabłkowitego konia.
– Tak. Szybko się uczy. Dziś poszło mu wspaniale. Prawda,
Landonie?
Landon patrzył w ziemię, w rękach wciąż mocno trzymał lejce.
– To bardzo wielkodusznie z twojej strony – skomentował Alec – że
spędzasz tak dużo czasu z Landonem.
– Cóż, lubię tego dzieciaka. A my obaj lubimy konie i motocykle.
A poza tym dorastałem z bratem, który miał trudności z nauką, więc
to dla mnie nic nowego. Macie ochotę wejść na drinka?
– Myślę, że raczej będziemy wracać – zdecydowała Melanie.
– Oczywiście. Jak sobie życzycie – powiedział Donny. Zerknął na
Landona. – Wezmę to, kolego. – Wyjął lejce z rąk Landona.
– Chodź, synu – poleciła Melanie.
– Miło was było poznać. – Donny uśmiechnął się Robin i Aleca. –
Jutro o tej samej porze, Landonie? Ty też – zwrócił się do Aleca – jeśli
masz ochotę pojeździć.
– Być może skorzystam z zaproszenia – powiedział Alec,
uśmiechając się do Melanie.
– Jeśli ktoś cię wcześniej nie zastrzeli – brzmiała szybka riposta
Melanie.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Następnego rana zadzwonił telefon.
– Robin? – Cienki głosik aż drżał z entuzjazmu.
– Cassidy? – upewniła się Robin.
– Wiesz, co się stało? Doktor mówi, że jestem gotowa do wypisania.
Robin spojrzała na Blake’a, który siedział przy kuchennym stole
z laptopem, odpowiadając na mejle.
O co chodzi?, pytały jego oczy.
– Lekarz mówi, że Cassidy jest gotowa, by wrócić do domu –
szepnęła. – To fantastycznie, kochanie. Powiedział, kiedy dokładnie?
– Mówił, że możesz przyjechać po mnie w każdej chwili. Nawet
teraz. To znaczy, jeśli to nie sprawi zbyt dużego kłopotu.
Co ja robię?, pytała Robin siebie samą. To nie był już jej dom,
a Melanie nie będzie zachwycona, że Robin podejmuje decyzje, nie
pytając jej o zdanie. Ale Melanie w tej chwili nie było, a ona nie mogła
powiedzieć temu dziecku, że musi pomyśleć i oddzwoni.
– Oczywiście to żaden kłopot – zapewniła. – Przyjedziemy
najszybciej, jak się da.
– Robin...
– Tak?
– Możesz zabrać mi coś do ubrania? Byłam w piżamie, gdy... No,
wiesz. A ona do niczego się nie nadaje...
Robin wyobraziła sobie dziecięcą piżamę podziurawioną na
przodzie kulami i przesiąkniętą krwią.
– Jasne. Pójdziemy do twojego domu i coś wybierzemy. – Taśma
policyjna wokół rezydencji jej ojca została już zdjęta, ale na samą myśl
o powrocie tam, o widoku krwi pokrywającej łóżko Cassidy niczym
koc, Robin poczuła ściskanie w żołądku. – Wiesz co? To jest pierwsza
dobra wiadomość, jaką usłyszeliśmy od dłuższego czasu. Zasługujesz
na coś specjalnego. Zatrzymamy się w sklepie i kupimy ci coś nowego.
– Naprawdę? Na Main Street jest cudowny sklep, nazywa się
Trendsetters. Kocham ich rzeczy.
– Coś szczególnego?
– Nie. Ty wybierz.
– W porządku. Postaram się. Zobaczymy się niedługo. – Robin się
rozłączyła, Blake zamknął laptop. – Melanie nie będzie zadowolona.
– A czy kiedykolwiek jest?
– Ona nie cierpi niespodzianek.
– Ona nie cierpi wszystkiego. Zadzwonisz do niej?
– Nie. Dopiero jest ranek. Po co psuć dzień tak wcześnie?
– Uczysz się – powiedział Blake z uśmiechem.
Melanie obudziła się w złym humorze, który z godziny na godzinę
robił się jeszcze gorszy. Osiągnął szczyt, gdy Alec postanowił zabrać
się z nią i Landonem na ranczo Donny’ego Warrena.
– O co chodzi? – zapytał. – Lubię konie, a twój kochanek mnie
zaprosił.
Jedyną odpowiedzią Melanie było uparte milczenie. Wyjechali
mniej więcej godzinę temu i Robin nie wiedziała, kiedy wrócą.
Melanie odmówiła rozmowy o jej związku z Donnym. Powiedziała
tylko, że Donny zapewnił Landona, że może do niego dzwonić, ilekroć
poczuje się zdenerwowany i będzie miał ochotę pojeździć albo na
koniu, albo na motocyklu. Najwyraźniej Donny po pobycie
w Afganistanie cierpiał na bezsenność, pozwolił więc chłopakowi
dzwonić o dowolnej porze, w dzień i w nocy.
– Skąd wiesz, że cierpi na bezsenność, jeśli z nim nie spałaś? –
zapytał Alec. Sztylety w oczach Melanie przywodziły na myśl
wyrażenie: „Gdyby spojrzenie mogło zabijać”.
– Nie musisz jechać ze mną do szpitala – powiedziała teraz Robin.
– Nie chcesz, żebym pojechał?
– Tego nie mówię.
– A więc c o mówisz?
Robin wzięła głęboki oddech.
– Chcę, żebyś ze mną pojechał.
*
Trendsetters był to mały, ekskluzywny butik przy Main Street,
mieszczący się między staroświeckim sklepem żelaznym
a nowoczesnym salonem fryzjerskim, dokładnie naprzeciwko wieży
zegarowej ze złotą kopułą po drugiej stronie ulicy. Sklep był
stosunkowo nowy, musiał zostać otwarty w ciągu ostatnich pięciu lat.
– No nie wiem – powiedziała Robin, przyglądając się manekinom na
wystawie w topach bez ramion lub z wycięciami na ramionach
i w krótkich spódniczkach. – Wszystkie te ubrania wydają się trochę
za dorosłe dla Cassidy.
– Zobaczmy. – Blake przytrzymał przed Robin drzwi.
Jeszcze zanim drzwi się zamknęły, podeszła do nich młoda kobieta.
Liczyła niewiele ponad dwadzieścia lat, była wysoka i szczupła, miała
sięgające do pasa brązowe włosy i makijaż o kilka tonów zbyt
pomarańczowy przy jej karnacji. Na rzęsach miała tyle tuszu, że Robin
się zastanawiała, jak udaje się jej trzymać oczy otwarte.
– Cześć, jestem Miranda – przywitała się kobieta. – W czym mogę
pomóc?
Robin szybko rozejrzała się po jasno oświetlonym butiku. Był
przyjemnie urządzony, ubrania wisiały po bokach obszernego
pomieszczenia, środek zaś zajmowały trzy stoły, na których leżały
poukładane rozmaite części garderoby. W głębi sklepu sprzedawczyni
żartowała z klientką, blondynką o podtrzymywanych opaską
tapirowanych włosach, przypominającą bohaterkę Alicji w Krainie
Czarów.
– Nie jestem pewna – wahała się Robin. – Szukamy czegoś dla
dziewczynki. Wasze ubrania wydają się trochę, no nie wiem, może
zbyt dorosłe. – Zauważyła, że Miranda ma na sobie luźny zółtozielony
top oraz szorty w żółte i zielone wzory; takie same, wystawione na
sprzedaż, leżały na pierwszym stole.
– Ach, nie – szybko zaprotestowała Miranda. – Przychodzi tu dużo
nastolatek.
– Ona ma dwanaście lat.
Na Mirandzie nie zrobiło to wrażenia.
– Jaki rozmiar nosi ta dziewczynka?
– Nie jestem pewna.
– Czy jest wysoka, szczupła, mocno zbudowana...?
– Jest niższa ode mnie, ma około metra sześćdziesięciu wzrostu, tak
przypuszczam. Raczej drobnej budowy, waży jakieś czterdzieści
kilogramów. Ma dwanaście lat – powtórzyła Robin, jakby to wszystko
wyjaśniało.
– Prawdopodobnie rozmiar zero. Jak styl ona lubi?
– Nie mam pojęcia. Powiedziała tylko, że podobają jej się wasze
ubrania.
– Naprawdę? Kto to jest? Jeśli tu kupuje, pewnie ją znam.
Robin zawahała się.
– Ma na imię Cassidy.
Mimo licznych warstw tuszu na rzęsach Miranda szeroko otworzyła
oczy.
– Mówi pani o Cassidy Davis?
Przez chwilę Robin zastanawiała się, czy nie skłamać. Ale ile
dziewczynek o imieniu Cassidy może mieszkać w mieście wielkości
Red Bluff?
– Tak, to ona.
– Oczywiście znam Cassidy. Ciągle tu przychodzi. Uwielbia nasze
ubrania. Jak ona się miewa?
– O wiele lepiej. Właśnie wychodzi ze szpitala...
– Wspaniale – powiedziała Miranda, nie czekając, aż Robin
dokończy zdanie. Odwróciła się, spojrzała w głąb sklepu. – Tiffany,
słyszałaś? Cassidy Davis wypisują ze szpitala.
– Żartujesz? – pisnęła Tiffany w odpowiedzi.
– To ta dziewczynka, którą postrzelono? – zapytała obsługiwana
przez nią klientka, odwracając się, tak że Robin mogła zobaczyć jej
twarz.
To nie Alicja z Krainy Czarów.
Cholera.
– Terri Glover – powiedziała, czując, że zamiera jej serce, gdy
kobieta się zbliżała. Terri Glover była najbardziej osławioną plotkarką
w Red Bluff. – Miło cię znów widzieć. Minęło trochę czasu.
– Tak, minęło. Dwa lata temu zmieniłam Glover na Norris, więc
teraz jestem Terri Norris. Jak się masz?
– U mnie wszystko w porządku.
– To dobrze, zważywszy na okoliczności. Nie mogę uwierzyć w to,
co się stało. Całe miasto jest w szoku. – Terri sięgnęła do torebki,
wyjęła telefon komórkowy i zaczęła wybierać numer, wciąż mówiąc. –
Ale to fantastyczna wiadomość o Cassidy. Musisz czuć ogromną ulgę.
– Czuję. Poczekaj... Co ty robisz?
– Chcę tylko powiedzieć o tym Grantowi, mojemu mężowi. Jest
reporterem „Tehama Today”, dodatku do „Redding Record
Searchlight”. „Tehama Today” jest dołączany do niedzielnego wydania
gazety. Musisz go przeczytać. Tak, halo – rzuciła do telefonu. – Czy
mogę mówić z Grantem Norrisem? To ważne.
– Nie, proszę, nie rób tego.
– Proszę wyłączyć telefon – włączył się Blake.
– Kim pan jest? – Terri cofnęła się o kilka kroków i mocno
przycisnęła telefon do piersi.
– To jest Blake Upton, mój narzeczony.
– Cóż, miło cię poznać, Blake. Ale to jest wolny kraj.
– Proszę, Terri – nie ustępowała Robin. – Jestem pewna, że
rozumiesz, jak nam jest teraz trudno...
– A ja jestem pewna, że t y rozumiesz, że to było największe
wydarzenie w Red Bluff od lat. Ludzie mają prawo wiedzieć.
– Posłuchaj, Terri. – Robin starała się opanować, tak naprawdę
chciała jednak uderzyć tę kobietę w głupawą twarz niczym z Alicji
w Krainie Czarów. – Byłabym ci ogromnie wdzięczna, gdybyś
zachowała tę wiadomość dla siebie przynajmniej przez kilka godzin,
dopóki nie zabierzemy Cassidy do domu. Ostatnią rzeczą, jakiej ona
teraz potrzebuje, to być nękana przez bandę reporterów.
Terri przenosiła wzrok z Robin na Blake’a i znów na Robin.
Podniosła telefon do ucha.
– Grant – powiedziała. – Będę musiała zadzwonić później.
– Dziękuję. Naprawdę to doceniam.
– Kilka godzin nie zrobi chyba wielkiej różnicy. I tak „Tehama
Today” nie ukaże się przed niedzielą.
– Dziękuję – powtórzyła Robin, walcząc z chęcią natychmiastowego
wyjścia ze sklepu. Odwróciła się do Mirandy, która miała tak szeroko
otwarte oczy, że rzęsy wydawały się przyklejone do brwi. – Czy myśli
pani, że Cassidy spodobałoby się to, co pani ma na sobie?
– Żartuje pani? Byłaby zachwycona. I jestem pewna, że mamy jej
rozmiar. Tak – powiedziała, znajdując na stole koszulkę i szorty. –
Proszę, są tutaj.
– Wspaniale.
Blake uparł się, że zapłaci za rzeczy. Chwilę później szybko wyszli
ze sklepu. Robin na moment odwróciła się za siebie i zobaczyła, że
Terri już rozmawia przez telefon.
*
Do szpitala przybyli dwie godziny później, zatrzymawszy się
przedtem w Walmarcie, gdzie kupili bieliznę i klapki crocsy.
– To jest naprawdę super! – zawołała Cassidy z łóżka, przyciskając
do piersi żółtozielony top i wzorzyste szorty. Była blada, włosy miała
zaczesane do tyłu i spięte za uszami klamerkami w kształcie
motylków, przez co wyglądała na jeszcze mniej niż dwanaście lat. –
Strasznie mi się wszystko podoba.
– Cieszymy się – zapewniła Robin. – Bałam się, że mogą być trochę
zbyt... Sama nie wiem...
– Och, nie. Są idealne. Ty je wybierałeś, Blake?
– Nie, to był wybór Robin.
– Sprzedawczyni była tak ubrana. Miranda.
– Ach, Miranda. Lubię ją. Nie spodobała ci się?
– Była bardzo pomocna. – Robin podała dziewczynce torbę
z Walmarta. – Trochę bielizny i zielone crocsy.
Cassidy wyjęła z torby majtki i obracała je w rękach, śmiejąc się.
– Są trochę prostackie.
– Prostackie?
– Mama zawsze kupowała mi stringi.
Oczywiście, jakżeby inaczej, pomyślała Robin.
– No cóż, myślę, że możemy gdzieś się zatrzymać i kupić kilka par.
– Wszystko w porządku. Mam ich dużo w domu. Mogę wziąć je
później.
Robin i Blake wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Nie, wszystko dobrze – zapewniła Cassidy. – Szeryf Prescott był tu
wcześniej. Mówił, że pójdzie ze mną, gdy tylko poczuję, że jestem
gotowa.
– Mamy na to mnóstwo czasu. Nie ma powodu się śpieszyć –
zaprotestowała Robin.
– Nie, to jest ważne – upierała się Cassidy. – Szeryf Prescott
powiedział, że im szybciej, tym lepiej. Mówił, że jeśli wrócę do domu,
mogę sobie coś przypomnieć. Coś ważnego. – Uśmiechnęła się, jakby
chciała ich uspokoić. – Ale jeśli już tam będę, mogłabym zabrać swoje
ubrania.
– Możemy porozmawiać o tym później – powiedział Blake. – Co ty
na to, żebyśmy najpierw pojechali do domu?
– Dobrze. – Cassidy odrzuciła koce, przekręciła się powoli i spuściła
nogi z łóżka. Przysiadła na chwilę, by wziąć głęboki oddech, potem
spojrzała na Blake’a.
– Mógłbyś mi pomóc?
– Jasne. – Blake natychmiast był przy dziewczynce, przytrzymywał
ją w pasie, gdy stawała na podłodze.
– Czy potrzebujesz pomocy przy ubieraniu się? – zapytała Robin.
– Być może.
– Poczekam na korytarzu – zdecydował Blake.
Rozwiązując troczki na plecach szpitalnej koszuli Cassidy, Robin
zauważyła szerokie bandaże wokół górnej części tułowia dziewczynki.
Dobry Boże.
– W torbie jest biustonosz. Nic wymyślnego – powiedziała, słysząc
we własnych słowach głos Melanie. – Nie jestem pewna, jaki rozmiar
nosisz.
– Nie noszę stanika. Nie miałam nawet piersi, dopóki nie dostałam
okresu. Może być niewygodny.
– Oczywiście. Głupek ze mnie.
– Nie jesteś głupia. Jesteś najlepsza. – Cassidy przytuliła się do
Robin, mocno obejmując ją w talii.
Robin poczuła, że ma w oczach łzy.
– Jedźmy już do domu.
Rozdział trzydziesty
Gdy Robin i Blake, pchający wózek, na którym siedziała Cassidy, oraz
dwóch towarzyszących im zastępców szeryfa, dotarli do frontowych
drzwi szpitala, okazało się, że na parkingu czeka na nich troje
reporterów i fotograf.
– Przeklęta Terri Glover – rzuciła Robin.
– Norris – poprawił ją Blake. – Zmieniła nazwisko, pamiętasz?
– Co robimy?
– Pójdę po samochód. Podprowadzę do drzwi.
– Czego oni chcą? – zapytała Cassidy.
– Przypuszczam, że jakichś oświadczeń. Jakichś zdjęć.
– Moich?
– Nie musisz z nikim rozmawiać – zapewnił Blake. – Trzymaj się.
Zaraz wracam.
– Kim pan jest?! – zawołał jeden z reporterów, gdy Blake otworzył
drzwi.
– Cassidy! – ryknął drugi. – Cassidy, spójrz w tę stronę!
– Jak się czujesz, Cassidy? – krzyknęła reporterka. – Powiesz nam,
co się stało?
– Kto do ciebie strzelał?
– O Boże – jęknęła Cassidy, gdy drzwi się zamknęły.
– Wszystko dobrze, kochanie. – Robin spojrzała na jednego
zastępcę, potem drugiego. – Nie możecie nic zrobić?
– Uprzedzano ich, aby trzymali się na odległość. Szeryf jest
w drodze.
– Boję się – powiedziała Cassidy.
– Nie ma czego – uspokajała dziewczynkę Robin. – Do licha, ja też
się boję.
– Naprawdę? Boisz się?
Niemal każdego dnia mojego życia, pomyślała Robin, ale
powiedziała:
– Damy sobie radę.
– A tatuś? – zapytała Cassidy. – Czy on też da sobie radę?
– Nie wiem, kochanie.
Cassidy uparła się, żeby zobaczyć ojca przed wyjściem ze szpitala.
Robin zawiozła ją do sali, w której leżał, a dziewczynka przesiedziała
przy łóżku ojczyma długie dziesięć minut, trzymając go za rękę i cicho
płacząc.
– Obudź się, tatusiu, proszę – powtarzała. – Obudź się, proszę.
Lecz Greg Davis nie obudził się i z każdą godziną malała nadzieja,
że to kiedyś nastąpi. Ostatniej nocy miał kolejny atak. Lekarz obawiał
się, że następny może go zabić. Mimo to, jeśli ktokolwiek mógłby
dowieść, że lekarze się mylą, pomyślała Robin, tym kimś byłby jej
ojciec.
– Cassidy? – Jakaś kobieta podchodziła do nich z tyłu.
W pierwszej chwili Robin pomyślała, że reporterce jakoś udało się
przedostać do środka, jednak odwróciwszy się, rozpoznała jedną
z pielęgniarek opiekujących się dziewczynką. Młoda kobieta trzymała
bukiet białych tulipanów.
– Chciałyśmy ci to dać – powiedziała, wskazując głową dwie stojące
za nią starsze pielęgniarki. Wręczyła dziewczynce kwiaty.
– Bardzo dziękuję. – Cassidy przyjęła bukiet. – Są takie piękne.
– Jesteś naszym cudownym dzieckiem – powiedziała pielęgniarka.
– Dbaj o siebie – dodała druga.
– Odwiedzaj nas, kiedy tylko zechcesz.
– To było naprawdę miłe z ich strony – powiedziała Cassidy, gdy
kobiety odeszły.
– Rzeczywiście.
– Czy mogę powiedzieć ci coś okropnego?
– Coś okropnego?
Cassidy gestem poprosiła Robin, by się nachyliła.
– Nie lubię tulipanów – wyszeptała.
– Nie? – Robin się uśmiechnęła. – Myślałam, że wszyscy je lubią.
– Mama zawsze mówiła, że one nie pachną, opadają im płatki,
a potem umierają.
Robin uznała, że to całkiem trafne spostrzeżenie.
– Bardziej lubię róże.
– Zapamiętam to – obiecała Robin.
Tymczasem Blake podjechał samochodem pod same drzwi.
– Gotowe? – zapytał jeden z zastępców.
Robin skinęła głową, zastępca otworzył drzwi. Natychmiast otoczył
ich gwar głosów.
– Wiesz, kto do ciebie strzelał, Cassidy?
– Rozpoznałaś osobę, która zabiła twoją matkę?
– Czy to był ktoś, kogo znasz?
– Cassidy, spójrz tutaj!
– Uśmiechnij się do nas!
Coraz więcej głosów, bezosobowych, niepowstrzymanych niczym
wściekle bijące pięści. Robin zakryła twarz rękami, próbując uniknąć
wścibskiego oka kamery.
– Robin, czy to prawda, że nie rozmawiała pani ze swoim ojcem od
ponad pięciu lat?
– Czy pani brat jest podejrzany?
– Kto, pani zdaniem, jest winny?
Szeryf wjechał na parking w chwili, gdy Blake pomagał Cassidy
przesiąść się z wózka na tylne siedzenie samochodu.
– Dobra, chłopcy. Odsunąć się. Ale już – rozkazał. – Macie swoje
zdjęcia. – Dzisiaj nikt nie odpowiada na żadne pytania. Dziecko jest
przerażone. Już was tu nie ma!
Jakimś cudem reporterzy posłuchali, rozpierzchli się tak szybko,
jakby szeryf rzucił między nich bombę dymną; tylko kamerzysta
pozostał z tyłu i robił swoje. Robin zajęła miejsce przy Cassidy, Blake
już siedział za kierownicą, gotowy do jazdy, i wtedy szeryf zapukał
w szybę z jego strony.
– Dam wam eskortę policyjną do domu – powiedział Prescott.
– Doceniamy to.
– Nie mogę obiecać, że te hieny za wami nie pojadą. – Szeryf zerknął
na tylne siedzenie. – Jak się czujesz, mała?
– Dobrze. Dostałam kwiaty – odparła Cassidy, pokazując bukiet.
Robin objęła dziewczynkę ramieniem i przytuliła, starając się nie
przyciskać jej zbyt mocno.
– Chcę być taka jak ty, gdy dorosnę – powiedziała Cassidy.
*
Piętnaście minut później dotarli do domu. Szeryf zaparkował tak, by
Blake mógł podjechać jak najbliżej frontowych drzwi.
Nigdzie nie było widać samochodu Melanie. Bardzo dobrze, uznała
Robin. Melanie nie wpadnie w zachwyt na widok Cassidy, a tym
bardziej na widok szeryfa.
– Wydaje się, że nikogo nie ma w domu – powiedział szeryf,
pomagając Robin i Blake’owi przy Cassidy. – Muszą wciąż być na
ranczu Donny’ego.
– To znaczy, o ile dobrze rozumiem, że pan nadal nas śledzi –
obruszyła się Robin.
– Po prostu się upewniam, że nikomu nie wpadł do głowy jakiś
głupi pomysł.
– Co to znaczy – zdziwiła się Cassidy. – Jaki głupi pomysł?
– To nic, czym musiałabyś się martwić, złotko – odparł szeryf. –
Myślisz, że jesteś dość silna, aby dojść samodzielnie do drzwi?
– A może ja cię zaniosę? – zaproponował Blake, zanim Cassidy
zdążyła odpowiedzieć.
W brązowych oczach dziecka widać było ulgę.
– Dziękuję. – Cassidy położyła głowę na ramieniu Blake’a, a on wziął
ją na ręce i ruszył w stronę domu.
Robin zerknęła za drogę, przy której zatrzymały się już trzy
samochody; wysypali się z nich fotografowie z obiektywami dalekiego
zasięgu. Po chwili nadjechała furgonetka z logo Fox News i wyskoczył
z niej mężczyzna z kamerą na ramieniu.
– Cholera – wyrwało się Robin. Melanie wpadnie w szał na widok
tego medialnego cyrku. Nawet w mieście wielkości Red Bluff nie
dawało się od niego uciec. – Czy nie mógłby pan czegoś z tym zrobić? –
zapytała szeryfa.
– Dopóki pozostają na terenie publicznym, mam związane ręce. Jeśli
pani sobie życzy, mogę postawić zastępcę na początku podjazdu, aby
nikt nie naruszył waszej własności. Ale prawdopodobnie będzie pani
musiała porozmawiać o tym z siostrą.
Może być wesoło, pomyślała Robin. Zostawiła szeryfa, aby otworzyć
drzwi, potem cofnęła się i przepuściła Blake’a, który zaniósł Cassidy
do salonu. Położył ją delikatnie na sofie i usiadł przy niej;
dziewczynka wciąż kurczowo trzymała się jego ramienia.
– Cóż, dziękujemy panu, szeryfie – powiedziała Robin, zaskoczona,
że Prescott wciąż jest w pobliżu – za zapewnienie nam bezpiecznego
powrotu do domu. Teraz sami już sobie poradzimy.
– Nie ma pani przypadkiem czegoś zimnego do picia? – zapytał
szeryf.
– Ja przyniosę – ofiarował się Blake. – Sam mam ochotę się napić.
– Nie – zaprotestowała Cassidy, chwytając go mocno za ramię. – Nie
zostawiaj mnie.
– Może wstawię te kwiaty do wazonu – powiedziała Robin, biorąc
bukiet z rąk Cassidy – i przyniosę tu dzbanek wody. Szeryfie, pomoże
mi pan?
– Z przyjemnością. – Szeryf wyraźnie nie był zachwycony. Poszedł
za Robin korytarzem, weszli do kuchni. – Domyślam się, że chce mi
pani coś powiedzieć.
– Co, u diabła, próbuje pan zrobić temu dziecku? – zapytała Robin
ze złością, kładąc kwiaty na blacie.
– Nie jestem pewny, czy rozu...
– Nie rozumie pan! – Co pan robi, sugerując, żeby Cassidy wróciła
do domu mojego ojca?
– To nie jest bezsensowny pomysł.
– Ona ma dwanaście lat! Jej matka została tam zamordowana.
Doznała straszliwej traumy. A pan ją prosi, żeby znów to przeżywała?
– Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa – powiedział szeryf
Prescott cicho, być może w nadziei, że Robin też ściszy głos. – Cassidy
jest naszym jedynym świadkiem.
– Jest także ofiarą. I już wam powiedziała, że nie potrafi
zidentyfikować mężczyzn, którzy byli tamtej nocy w domu.
– Ona myśli, że nie potrafi ich zidentyfikować, ale jeśli wróci do
domu, mogłaby...
– Nie. Nie pozwolę na to.
– Nie sądzę, by decyzja w tej sprawie należała do pani. Cassidy
wydaje się gotowa...
– Cassidy jest nieletnia – przypomniała Robin. – A jeśli będę musiała
wziąć prawnika i pójść do sądu, żeby was powstrzymać, tak właśnie
zrobię.
– Coś jeszcze?
– Prawdę mówiąc, tak, jest coś jeszcze.
Szeryf przekrzywił głowę niczym zaciekawiony buldog.
– Niech pan przestanie nękać mojego brata. Nie może pan bez
końca zatrzymywać go w Red Bluff w nadziei, że znajdzie się dość
dowodów, by go aresztować. On ma swoje życie w San Francisco,
a pan nie ma prawa go tu trzymać. Widzę to tak, że ma pan do wyboru
– albo go aresztować, albo zostawić w spokoju. Albo rybka, albo pipka,
jak mawiał mój ojciec. – Robin była zaskoczona swoim wybuchem,
a jeszcze bardziej tym, że zacytowała powiedzonko swojego ojca.
– Wszystko w porządku?! – zawołał Blake z salonu.
– W najlepszym! – krzyknęła Robin w odpowiedzi. Znalazła szklany
wazon w szafce nad zlewem, nalała do niego wody, ułożyła w nim
kwiaty i obserwowała, jak niemal natychmiast ich łodygi wiotczeją.
Potem wyjęła z tej samej szafki dzbanek i prawie wepchnęła go
w twardy brzuch szeryfa. – Proszę. Może pan wrzucić tu lód. –
Sięgnęła do szafki po szklanki.
Usłyszała, że frontowe drzwi się otwierają, potem zamykają
z trzaskiem, a po chwili rozległ się głos Melanie:
– Robin, co się tu dzieje? Skąd ci wszyscy reporterzy? Co tu robi
samochód szeryfa?
Robin postawiła szklanki na blacie i wyszła na korytarz, a szeryf za
nią. Melanie, Alec i Landon stali tuż przy drzwiach frontowych.
Zapach koni, który dotarł do Robin, niemal ją powalił. Kichnęła dwa
razy.
– Na zdrowie – powiedział szeryf.
– Dziękuję – zrewanżowała się Robin, a widząc konsternację
w oczach siostry, zapytała: – Dlaczego nie pójdziecie do salonu?
– A dlaczego po prostu nie powiesz mi, co się dzieje?
– Melanie – poprosiła Robin – idź do salonu.
– Dobrze. – Melanie pomaszerowała do salonu, Alec i Landon za nią,
Robin i szeryf na końcu.
– Cześć, Melanie – przywitała się Cassidy, patrząc na dwóch
mężczyzn, którzy weszli z jej ciotką. – Cześć, Landonie. – Krótka
chwila milczenia. – Tom? To ty? Co ty tu robisz?
Alec pobladł i zamarł z na wpół otwartymi ustami.
Robin poczuła ukłucie niepokoju tak mocne, że przeniknęło ją od
stóp do głów.
– O Boże – wymamrotała, zdała sobie bowiem sprawę, że
Prescottowi nie zabierze dużo czasu, by dodać dwa do dwóch. Motyw
i sposobność. Szeryf nie potrzebował niczego więcej, by dokonać
aresztowania.
– Kim jest Tom? – zapytał szeryf.
– Tom – odparła Cassidy – Tom to przyjaciel mojej matki z San
Francisco.
– Pomyliłaś się – powiedziała Melanie. – To jest Alec, mój brat.
– Alec? Nie, to jest Tom. Tom Richards. Odwiedzałyśmy go.
Szeryf podszedł bliżej z ręką na kaburze, jego oczy mówiły, że
w pełni pojął znaczenie tego, co przed chwilą usłyszał.
– Dobra, pozostańcie na miejscach i zachowajcie spokój. Alec, sądzę,
że wyjdziemy na zewnątrz.
– Szeryfie... – zaczęła Robin.
– Postarajmy się nie utrudniać tej sytuacji bardziej niż to konieczne
– przerwał jej szeryf. Położył rękę na ramieniu Aleca i wyprowadził go
z pokoju.
– Nie rozumiem. Co się dzieje? – dopytywała się Cassidy.
Robin wybiegła z domu za dwoma mężczyznami.
– Co pan robi? – zapytała, widząc, że szeryf zapina jej bratu
kajdanki na założone na plecach ręce.
– Sama mi pani radziła, bym się zdecydował – powiedział Prescott. –
Aleku Davis – zaczął, prowadząc zatrzymanego żwirowanym
podjazdem do radiowozu, podczas gdy przy wjeździe kłębiło się coraz
więcej reporterów i fotografów. – Przypominam, że ma pan prawo
zachować milczenie...
Rozdział trzydziesty pierwszy
Sąd Okręgowy hrabstwa Tehama mieści się przy Pine Street 445, kilka
przecznic od Main Street i przecznicę od więzienia.
W przeciwieństwie do niskiego, zbudowanego z brązowej cegły
budynku więzienia, siedziba sądu jest okazałą dwukondygnacyjną
budowlą, której fronton zdobią białe marmurowe kolumny, a przed
nią rosną wysokie zimozielone drzewa.
Wnętrze gmachu również robi wrażenie – jest tu obszerny, otwarty
hol wykładany białym i beżowym marmurem, ozdobne kolumny,
świetliki i kręte schody prowadzące na galerię, z której jest widok na
cały hol. Zadaniem sądu jest „wydawać szybkie i sprawiedliwe
orzeczenia we wszystkich sprawach oraz umacniać zaufanie
społeczne do sądownictwa poprzez dostępność, komunikację
i edukację”. W gmachu mieści się pięć sal rozpraw, orzekają w nich
sędziowie hrabstwa Tehama.
Robin i Blake stali w holu przed salą numer jeden, czekając, aż
woźny sądowy otworzy drzwi. Dochodziło wpół do dziesiątej,
przesłuchanie Aleca wyznaczono na godzinę dziesiątą.
– Jak myślisz, co się stanie?
– Nie wiem.
– Myślisz, że zwolnią Aleca za kaucją?
– Nie wiem.
– Myślisz, że on się trzyma? I nie mów mi, proszę, że nie wiesz.
– Myślę, że wszystko z nim w porządku – odparł posłusznie Blake,
choć jego oczy mówiły: „Nie wiem”.
– Biedny Alec. – Robin sprawdziła, czy jej biała bluzka nie wysunęła
się z paska niebieskiej spódnicy. – Myślisz, że spał choć trochę tej
nocy?
– Prawdopodobnie spał lepiej niż ty.
– Przepraszam. Budziłam cię?
– Nie martw się o mnie.
– Przepraszam – powtórzyła Robin. – Po prostu czuję się zupełnie
bezradna. Jak myślisz, co się stanie?
– McAllister zaraz tu będzie. Powinien powiedzieć nam coś więcej.
Robin spojrzała na szeroki korytarz, wypatrując adwokata brata,
lecz w tłumie wypełniającym gmach nie było widać Jeffa McAllistera.
Robin zadzwoniła do niego od razu po aresztowaniu Aleca
i powiedziała mu, co się wydarzyło. Wysłuchał i obiecał, że będzie
w kontakcie. Gdy godzinę później Robin wciąż nie miała od niego
wiadomości, pojechała z Blakiem do biura szeryfa, gdzie powiedziano
im, że Alec został przewieziony do więzienia hrabstwa Tehama.
– Jest w więzieniu – relacjonowała Robin siostrze, która została
w domu z Cassidy i Landonem. Więzienie miało ponad czterdzieści lat
i mogło pomieścić dwustu dwudziestu siedmiu więźniów, zarówno już
skazanych, jak i oczekujących na przesłuchanie wstępne lub wyrok.
Alec należał teraz do tej drugiej grupy. – Nie pozwolili nam się z nim
zobaczyć. Przesłuchanie w sprawie kaucji odbędzie się dopiero jutro
rano. Co oznacza, że on musi spędzić noc w tym okropnym miejscu.
– Prawdopodobnie jest to dobre rozwiązanie – stwierdziła Melanie.
– Z pewnością nie może tu wrócić. Cassidy jest wystarczająco
zdenerwowana. Bez przerwy pyta, czy moim zdaniem Alec zabił jej
matkę.
– Mam nadzieję, że powiedziałaś jej, że tego nie zrobił.
– Skąd ta pewność?
Robin szybko się rozłączyła.
Gdy tego rana Robin i Blake wyjeżdżali do sądu, Cassidy jeszcze
spała i tak chyba było najlepiej. Robin miała kłopot z wyjaśnieniem
dziewczynce, co łączyło Aleca i jej matkę.
– Masz na myśli, że oni mieli romans? – zapytała Cassidy
w wyrazem niedowierzania w oczach. – Mama zdradzała tatusia?
– Nie była szczęśliwa, kochanie.
– Nie, nie masz racji – upierała się Cassidy. – Ona kochała tatusia.
Byli naprawdę szczęśliwi.
Teraz Robin wpatrywała się w beżowe marmurowe płytki na
posadzce, zastanawiając się, czy Alec powiedział jej całą prawdę. Nie
miała wątpliwości, że Tarę i jej brata łączył romans, ale co, jeśli Tara
tylko się z nim zabawiała? Jeśli nie miała zamiaru zostawić męża
i powiedziała to Alekowi tamtej nocy, a on stracił panowanie nad
sobą?
Nie, to niemożliwe. Znała swojego brata. Nie byłby w stanie nikogo
zastrzelić, na pewno. Ale skoro to nie on strzelał, to kto?
Podeszła do nich młoda kobieta o długich blond włosach,
spadających falami na plecy, wyraźnie naburmuszona. Miała na sobie
obcisłe białe dżinsy i bardzo ciasny wiśniowy top bez rękawów.
Z pewnością nie jest to prokurator okręgowy, pomyślała Robin.
Kobieta zatrzymała się tuż przed Blakiem.
– Dzień dobry – przywitała się z nim, jakby Robin w ogóle tam nie
było.
– W czym możemy pani pomóc? – zapytała Robin.
– Zastanawiam się po prostu, gdzie mam zapłacić mandat – odparła
kobieta zalotnym tonem.
– Przykro mi – powiedział Blake. – Nie mam pojęcia.
– Sądzę, że biuro jest tam. – Robin wskazała pomieszczenia po
prawej stronie holu.
– Chyba musiałam je minąć. – Kobieta ociągała się z odejściem,
uśmiechała się wyczekująco do Blake’a, który uparcie milczał.
– Dobrze. Cóż, dzięki – powiedziała w końcu i odeszła, kołysząc
biodrami.
– Często tak masz? – zapytała Robin narzeczonego, niemal
wdzięczna blondynce za ten zabawny incydent.
– Co mam?
Kocham cię, pomyślała.
Korytarzem szło szybko dwóch mężczyzn, jeden z aparatem
fotograficznym.
– Schyl głowę, nie patrz na nich – poradził Blake, po czym
zaprowadził Robin do najbliższej ławki, oboje usiedli. – Udawaj, że ich
tu nie ma.
Siedzieli w milczeniu, Blake sprawdzał wiadomości w telefonie,
Robin wpatrywała się w swoje stopy. Po kilku minutach podniosła
wzrok i zobaczyła nadchodzącego McAllistera. Gdy adwokat, któremu
deptali po piętach reporter i jego fotograf, podszedł bliżej, zerwała się
z ławki.
– Przepraszam, panie McAllister! – krzyknął reporter, a fotograf
zaczął pstrykać zdjęcia.
– Muszę panów prosić, żebyście odeszli – powiedział adwokat. –
Później wygłoszę oświadczenie dla mediów.
– Czy pana zdaniem jest jakaś szansa, że pański klient wyjdzie za
kaucją? – nie poddawał się reporter, ignorując prośbę prawnika.
– Jak mówiłem, oświadczenie dla mediów wygłoszę później. Teraz,
jeśli można...
Reporter i fotograf wycofali się niechętnie. Przed salą rozpraw
numer jeden zbierał się nieduży tłumek.
– Mój brat wyjdzie za kaucją, prawda? – Robin powtórzyła pytanie
reportera.
– Mocno wątpliwe – odparł McAllister. – Ale zrobię, co w mojej
mocy. – Spojrzał na Blake’a. – A pan to...?
Robin przedstawiła sobie prawników. Blake był znacznie wyższy od
McAllistera, który mimo upału miał na sobie ciemnoniebieski
trzyczęściowy garnitur, białą koszulę ze spinkami przy mankietach
i krawat w turecki wzór.
– Jak się czuje Alec? – zapytała Robin. – Widział się pan z nim?
– Nie, dziś rano nie. Ale wkrótce przywiozą go z więzienia.
Robin poczuła maleńkie bąbelki paniki buzujące w jej piersi niczym
szampan.
– Co to za więzienie, które może pomieścić dwustu dwudziestu
siedmiu więźniów? – zapytała, mając nadzieje, że w jej głosie nie da
się wyczuć paniki. – Chodzi mi o to, kto wymyślił tę liczbę. Dlaczego
nie dwustu dwudziestu pięciu albo dwustu trzydziestu? Co za geniusz
zdecydował, że więźniów będzie dwustu dwudziestu siedmiu?
– Robin, dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Blake.
– Po prostu wydaje mi się to głupie i tyle.
– Może powinna pani poczekać na zewnątrz – zaproponował
McAllister, gdy woźny otworzył drzwi do sali rozpraw.
– Nie – odmówiła Robin. – Dla Aleca to ważne. On musi wiedzieć, że
tu jesteśmy, że wierzymy w jego niewinność. Mój brat jest niewinny –
oznajmiła reporterom tłoczącym się przy drzwiach.
– Czy pani wie o bracie i Tarze? – zapytał jeden z nich, gdy
wchodzili do sali.
– Czy to prawda, że mieli romans? – dopytywał się drugi.
– Czy Cassidy rozpoznała pani brata jako mężczyznę, który do niej
strzelał?
– Mój brat jest niewinny – powtórzyła Robin głosem o całą oktawę
wyższym i o wiele decybeli głośniejszym niż zaledwie kilka chwil
wcześniej.
– Dobrze, już wystarczy – upomniał McAllister, choć Robin nie była
pewna, czy mówił to do reporterów, czy do niej.
Blake podprowadził Robin do ławki w pierwszym rzędzie,
w sektorze dla publiczności. Uważnie przyglądała się podium ze
stołem sędziowskim, miejscu dla świadka, biurku protokolanta,
ławkom dla przysięgłych, długim stołom dla zespołów oskarżycieli
i obrony oraz pięciu rzędom ławek dla publiczności. Zupełnie jak
w telewizji, pomyślała. Może trochę jaśniej, ponieważ w ścianie
naprzeciwko ławek dla przysięgłych były duże okna. W urządzeniu
wnętrza dominowało piękne drewno, ale kolor zarezerwowano tylko
dla wielkiej flagi amerykańskiej ustawionej na widocznym dla
wszystkich miejscu. Ściany były beżowe, podobnie jak goła podłoga.
Robin miała wrażenie, że reszta pomieszczenia rozmazuje jej się
przed oczami, jakby patrzyła na nieostrą fotografię.
– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – zapytał Blake.
– Niczego nie jestem pewna.
Blake wziął Robin za rękę i mocno trzymał, gdy woźny ogłosił
rozpoczęcie rozprawy i polecił wszystkim wstać, ponieważ wchodził
sąd. Sędzia Robert West miał, jak przystało na sędziego, białe włosy
i wyglądał dystyngowanie. Na jego nosie balansowały okulary
w drucianej oprawce, dopełniając wizerunku równego gościa
i sprawiedliwego dziadka.
– Wygląda miło – powiedziała Robin z nadzieją w głosie.
Sędzia polecił woźnemu przyprowadzić pierwszego z oskarżonych,
któremu zarzucano obrabowanie sklepu 7-Eleven. Mężczyzna nie
przyznał się do winy, został zwolniony za kaucją i miał czekać na
proces na wolności.
– Jest dobrze – powiedziała Robin, gdy przed oblicze sędziego
doprowadzono drugiego oskarżonego. Zarzucano mu zwykłą napaść
i on również został zwolniony za kaucją. – Dobrze – powtórzyła Robin.
Wyszło dwóch na dwóch.
Następny był jej brat, ubrany w taki sam pomarańczowy
kombinezon więzienny, jak dwaj poprzedni podsądni. Po tym, jak
wydał tyle pieniędzy w Walmarcie, pomyślała, zauważając zwieszone
ramiona Aleca, takie jak u Melanie. Wydawał się pokonany. Robin
uniosła się lekko, wyciągnęła prawą rękę i zamachała, próbując
zwrócić uwagę brata. Dopiero stanowcza dłoń Blake’a na jej ramieniu
skłoniła ją, by usiadła.
Jeśli Alec ją dostrzegł, nie dał tego po sobie poznać. Stanął przed
sędzią, plecami do Robin, i patrzył przed siebie, gdy dołączył do niego
Jeff McAllister. Odczytano mu zarzuty, sędzia zapytał, czy oskarżony
przyznaje się do winy.
– Nie przyznaję się, Wysoki Sądzie – odparł Alec.
Zupełnie jak w telewizji, pomyślała znów Robin. I nagle zaczęła się
zastanawiać, czy nie jest to przypadkiem kolejny dziwny sen
w rodzaju tych, które ją nawiedzały po przyjeździe do Red Bluff.
Proszę, pozwól mi się obudzić. Proszę, spraw, by ten koszmarny sen
zniknął.
Robin jednak nie śniła i zdawała sobie z tego sprawę. Ten koszmar
był rzeczywisty i nie skończy się, dopóki Alec nie zostanie oczyszczony
z zarzutów, a prawdziwi mordercy Tary, ludzie, którzy strzelali do jej
ojca i Cassidy, nie zostaną zatrzymani i doprowadzeni przed oblicze
sprawiedliwości.
– Oskarżenie wnosi, by oskarżony pozostał w areszcie do procesu –
oznajmiła prokurator. Była około czterdziestoletnią kobietą o krótkich
brązowych włosach i ciężkich workach pod oczami. Miała na sobie
czarną rozszerzaną u dołu spódnicę i bladożółtą bluzkę; Robin
przypomniała sobie, że widziała takie ubrania na okładce katalogu
Brooks Brothers. Oszczędnie umalowana, z koralową szminką na
wargach, prokurator mówiła głosem drżącym ze słusznego oburzenia.
– Oskarżonemu postawiono zarzut morderstwa i próby morderstwa,
a także włamania, rabunku i wandalizmu. Oskarżony zabił z zimną
krwią swoją kochankę i ciężko ranił jej męża, który był filarem
tutejszej społeczności, a teraz leży w szpitalu w stanie krytycznym,
z nikłą szansą na przeżycie. Jeśli zostanie zwolniony za kaucją, nie
mamy wątpliwości, że spróbuje uciec z kraju, zważywszy, że już raz
próbował to zrobić.
– Wysoki Sądzie – zaczął Jeff McAllister – w przypadku tego
oskarżonego nie istnieje ryzyko ucieczki. Z tutejszą społecznością
łączą go długoletnie więzy, mieszkał tu przez większość życia. Obecnie
zatrzymał się u swej siostry, a jego samochód i paszport zostały
zatrzymane...
– Jego samochód i paszport zostały zatrzymane podczas nieudanej
próby ucieczki do Kanady – przerwała prokurator – a oskarżony
wyjechał z Red Bluff ponad pięć lat temu po tym, jak jego ojciec,
którego usiłował zastrzelić, poślubił jego ówczesną narzeczoną,
o której zamordowanie jest oskarżony. Podsądny odmówił wszelkiej
współpracy…
– Wniosek o kaucję odrzucony – zawyrokował sędzia, zanim
prokurator zdążyła skończyć. – Oskarżony pozostanie w areszcie do
procesu. – Sędzia uderzył młotkiem, Aleca wyprowadzono z sali
rozpraw.
– Och, nie! – krzyknęła Robin. – Biedny Alec.
– Uzyskanie kaucji zawsze jest loterią – przypomniał Jeff McAllister.
Tymczasem wokół kręcili się reporterzy czekający na zapowiadane
wcześniej oświadczenie adwokata.
– Co teraz? – zapytał go Blake.
– Spotykamy się w przyszłym tygodniu, żeby ustalić datę rozprawy
i zapoznać się z dowodami. Z tego, czego zdołałem się dowiedzieć,
wynika, że w sprawie przeciwko pani bratu nie ma mocnych
dowodów, same poszlaki. Nie znaleziono żadnych materialnych
śladów łączących go ze sceną zbrodni, nie ma żadnych śladów DNA,
żadnych świadków z wyjątkiem zszokowanej dwunastoletniej
dziewczynki, która nie jest nawet pewna, ilu mężczyzn było wtedy
w domu. Pani ojciec miał wystarczająco wielu wrogów. Sądzę, że
można wykorzystać uzasadnione wątpliwości.
McAllister powtórzył w zasadzie to samo prasie, bagatelizując
zarówno motyw, jak i sposobność, podkreślając natomiast, że
oskarżenie nie ma twardych dowodów.
– Co to dokładnie oznacza? – zapytała Robin Blake’a. – Mówimy
o tygodniach? Miesiącach?
– Przypuszczam, że nic się nie wydarzy do jesieni.
– Jesieni?
– W najlepszym wypadku.
– O Boże, nie możemy na to pozwolić. On tam umrze. Musimy się
dowiedzieć, kto to zrobił.
Blake podał jej ramię i poprowadził w stronę frontowych drzwi
gmachu sądu. Czekał przy nich szeryf.
– Robin... Blake... – przywitał się, uchylając kapelusza. – Miałem
nadzieję, że wpadnę do was po południu...
Robin ani nie zwolniła, ani nie spojrzała w jego stronę.
– Niech pan idzie do diabła! – rzuciła.
Rozdział trzydziesty drugi
Szeryf pojawił się na progu ich domu tuż po drugiej po południu.
– Nie chcemy nikogo widzieć – rzuciła Melanie, gotowa zamknąć
mu drzwi przed nosem.
– Przyszedłem zobaczyć się z Cassidy.
– Ona nie chce z panem rozmawiać – powiedziała Robin, stając
obok siostry; razem tworzyły zaporę uniemożliwiającą szeryfowi
wejście.
– Mam prawo przepytać tę dziewczynkę.
– Ona nie ma panu nic do powiedzenia.
– Czy to szeryf Prescott?! – zawołała Cassidy z głębi domu.
– Wszystko w porządku, kochanie – odkrzyknęła Robin. – Nie
musisz rozmawiać z tym panem.
– Nie, chcę się z nim zobaczyć.
– No to chyba mogę wejść. – Szeryf poczekał, aż Robin i jej siostra
się odsuną, zdjął kapelusz i wszedł do domu.
– Jestem tutaj! – zawołała Cassidy.
Robin i Melanie poszły za szeryfem do salonu, gdzie Cassidy
siedziała na kanapie, Blake obok niej, oboje oglądali telenowelę
w telewizji. Dziewczynka miała na sobie strój kupiony poprzedniego
dnia przez Robin i Blake’a w Trendsetters, jej stopy były gołe.
– Przepraszam, że ci przeszkadzam – powiedział szeryf. – Mam
nadzieję, że nie przerwałem ci niczego ważnego. – Wskazał ręką
ekran, na którym długowłosa, piersiasta aktorka tonęła we łzach; po
policzkach spływały jej czarne smużki tuszu.
– To mój ulubiony serial, Krwawiące serca – poinformowała Cassidy
szeryfa. – Ta dziewczyna, Penny, właśnie powiedziała swojej siostrze
bliźniaczce Emily, że ich ojciec molestował ją długie lata, i teraz
biedna Emily nie wie, czy ma jej wierzyć.
Doskonale wiem, co ona czuje, pomyślała Robin; usiadła koło
Cassidy i wzięła ją za rękę.
– Jak się dziś masz? – zapytał szeryf, z zakłopotaniem przestępując
z nogi na nogę.
– Całkiem dobrze. – Cassidy nacisnęła przycisk trzymanego na
kolanach pilota, obraz na ekranie telewizora zniknął.
– Przyniosłem ci twój telefon. – Szeryf wyjął komórkę z kieszeni
i podał ją dziewczynce.
Cassidy przytuliła telefon do piersi niczym ukochanego pluszowego
misia.
– Bardzo panu dziękuję. Zastanawiałam się, co się z nim stało.
– Miałaś go w ręce, gdy znaleźli cię sanitariusze. Wyczyściliśmy go...
– Nie dokończył zdania. – Dobrze cię tu traktują?
– Nie – powiedziała stojąca w drzwiach Melanie. – Torturujemy ją.
Jeszcze kilka sekund przed pana przyjściem zwisała z sufitu.
– Być może Cassidy i ja powinniśmy porozmawiać na osobności –
oświadczył szeryf.
– Nie ma mowy. – Robin spojrzała na Blake’a, prosząc o wsparcie.
– Obawiam się, że nie możemy na to pozwolić, szeryfie – poparł ją
Blake. – Dziewczynka jest nieletnia.
– Owszem, jest – zgodził się Prescott. – A ja chyba mogę zadzwonić
do opieki społecznej. Miałem nadzieję, że nie będzie trzeba jej
angażować. Ale...
– Co to znaczy „do opieki społecznej”? – zapytała Cassidy,
rozglądając się po pokoju z wyrazem paniki na twarzy. – Dlaczego
chce pan tam dzwonić?
– Jeśli utrudnia mi się pracę, jeśli ktoś cię zmusza albo wywiera na
ciebie jakiekolwiek naciski, żebyś ze mną nie rozmawiała...
– Nikt na mnie nie naciska – zapewniła Cassidy. – Powiem panu
wszystko, co pan chce wiedzieć. Proszę tam nie dzwonić. Nie chcę,
żeby mnie zabrali...
– Czujesz się tu bezpiecznie?
– Dlaczego nie miałabym się tak czuć?
– Cóż, Alec został aresztowany.
– On tego nie zrobił.
– Czy ktoś cię prosił, żebyś tak mówiła? – Szeryf potoczył wzrokiem
od Robin do Melanie i z powrotem do Cassidy.
– Nie. N i e.
– Co ci powiedziano o aresztowaniu Aleca?
Cassidy przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Powiedzieli mi, że pana zdaniem mamusia i Alec mieli romans i że
Alec ją zabił i strzelał do tatusia i do mnie. Ale to nieprawda.
– Jak możesz być tego pewna? On pasuje do opisu jednego
z mężczyzn, który nam podałaś. Wysoki, muskularny...
– Tak, ale...
– Ale?
– Po prostu wiem, że to nie był on. On jest bratem Robin –
powiedziała takim tonem, jakby ten argument kończył sprawę.
Alec jest także bratem Melanie, pomyślała Robin; wiedziała, że
szeryfowi przyszło do głowy to samo.
– A poza tym nawet gdyby to był o n – ciągnęła Cassidy, a Robin
poczuła ściskanie w żołądku – to i tak jestem tu bezpieczna, ponieważ
on jest w więzieniu. Ale to nie był on – dodała szybko, widząc wyraz
twarzy Robin. Zerknęła na sufit, skąd dochodził słaby odgłos
postukiwania. – Landon też pasuje do opisu. Jest wysoki i muskularny.
Ale to też nie on – zapewniła.
– Dlaczego mówimy o Landonie? – Melanie zadała to pytanie
głosem napiętym jak struna.
– Ja tylko mówię, że on pasuje do opisu. Tak samo jak Alec.
– I jak wielu mężczyzn – dodała Robin, która wyczuła, że Cassidy,
łącząc Aleca i Landona, mimo najlepszych chęci tylko pogorszyła
sprawę. Teraz co najmniej dwóch mężczyzn pasowało do opisu
jednego z napastników, jej brat i siostrzeniec. – Jeszcze jakieś pytania,
szeryfie?
Prescott uśmiechnął się do dziewczynki.
– Zastanawiałem się, czy czujesz się dostatecznie silna, aby
towarzyszyć mi do waszego domu...
– Rozmawialiśmy już o tym – przerwała Robin. – Ona nie chodzi
nawet w pobliże tego domu.
– Nie, chcę pójść – powiedziała Cassidy. – Wszystkie moje rzeczy,
moje ubrania...
– Kupimy ci nowe ubrania.
– Ale mogę sobie coś przypomnieć – upierała się Cassidy. – Coś, co
mogłoby pomóc Alecowi.
Albo mu zaszkodzić, pomyślała Robin.
– Po prostu nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Cassidy wzięła głęboki oddech i głośno wypuściła powietrze.
– A co z mamusią?
– O co ci chodzi? – zapytała Melanie.
– Gdzie ona jest? – Cassidy zwróciła się do szeryfa. – Czy mogę ją
zobaczyć?
– Za dzień czy dwa wydamy pozwolenie na pogrzeb – odparł
Prescott.
– A więc będę potrzebowała czegoś do ubrania. – Cassidy kiwnęła
kilka razy głową, aby podkreślić, że podjęła już decyzję. – Powinniśmy
pójść tam szybko.
– Może jutro rano? – podsunął szeryf.
– Jutro rano będzie dobrze.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytała Robin.
– Jestem pewna.
*
Następnego rana szeryf pojawił się dokładnie o dziewiątej. Cassidy
czekała w holu między Robin a Blakiem.
– Jak się dziś czujesz, Cassidy? – zapytał Prescott. – Jesteś gotowa to
zrobić?
Cassidy skinęła głową, chwytając Robin i Blake’a za ręce.
– Rozumiem, że do nas dołączycie. – Ton Prescotta wskazywał, że
pogodził się z obecnością opiekunów dziewczynki.
– Dołączymy – potwierdziła Robin.
– Muszę więc was pouczyć, że nie wolno wam w żaden sposób
przeszkadzać.
– Ani mi się śni.
– A Melanie?
– Zostaję tutaj! – zawołała Melanie z kuchni.
– Na szczęście – mruknął szeryf, nie całkiem pod nosem. – Idziemy?
– Otworzył drzwi, wyszli na ciepłe poranne powietrze. – Możemy iść
albo wziąć mój samochód. – Wskazał na koniec podjazdu, gdzie
parkował jego radiowóz.
– Lekarze mówią, że powinnam jak najwięcej się ruszać –
powiedziała Cassidy.
– Świetnie. Jeśli uważasz, że jesteś dość silna.
– Jestem dość silna.
Robin uśmiechnęła się z dumą. Cassidy należała do najsilniejszych
osób, jakie znała. Ciekawe, skąd się u niej wziął taki hart ducha.
Prawdopodobnie po matce. Bóg wie, że nigdy tego nie miałam,
pomyślała, mocno trzymając dziewczynkę za rękę, gdy szły wolno
najpierw podjazdem, a potem poboczem drogi do sąsiedniego domu.
– Gotowa? – zapytał szeryf, gdy dotarli do drzwi frontowych, gdzie
czekał jego zastępca.
Cassidy skinęła głową, zastępca otworzył drzwi, weszli do dużego
kolistego holu. Robin obserwowała Blake’a, który przyglądał się
wysokiemu sufitowi, wielkiemu kryształowemu żyrandolowi i dwóm
parom schodów. Zauważyła, że narzeczony ma na końcu języka
niewypowiedziane: no, no.
– Jak się teraz czujesz? – zapytał szeryf.
– Dobrze – odparła Cassidy, choć lekkie drżenie w jej głosie mówiło
coś innego, a paznokcie wbijały się mocno w grzbiet dłoni Robin.
– Pomyślałem, że moglibyśmy zacząć od tego, że jeszcze raz
opowiesz o wydarzeniach tamtej nocy. – Prescott przerwał na chwilę,
by jego słowa dotarły do dziewczynki. – Obudziły cię głośne krzyki
i wyszłaś na schody, żeby zobaczyć, co się dzieje...
Oczy Cassidy zaszkliły się, jakby dziewczynka obserwowała
rozgrywającą się przed nią scenę. Puściła ręce Robin i Blake’a i jak
lunatyczka poszła w stronę schodów po lewej stronie holu; tuż za nią
szli szeryf, Robin i Blake.
– To brzmiało jak kłótnia – powiedziała, zatrzymując się u podnóża
schodów – więc wstałam z łóżka i zeszłam na palcach na dół, żeby
sprawdzić, co się dzieje. Krzyki zrobiły się głośniejsze. – Cassidy
ruszyła małymi kroczkami w stronę salonu. – Jeden facet krzyczał. Był
naprawdę wściekły.
– Słyszysz go teraz? – zapytał szeryf. – Rozpoznajesz jego głos?
Cassidy przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała.
– Nie. – Na widok krwi na dywanie i meblach w salonie stanęła
i zaczęła łapać powietrze. – O Boże.
– Nie wchodź tam – powiedziała Robin i zobaczyła w oczach szeryfa
ostrzeżenie, żeby się nie wtrącała.
– Widziałam dwóch mężczyzn. Jeden wymachiwał bronią
i krzyczał: „Przestań mnie wkurwiać, ty kupo gówna, albo,
przysięgam, zabiję tę sukę. Zastrzelę tę sukę w tej chwili”.
Robin zamknęła oczy. Takie słowa w ustach dziecka brzmiały
równie szokująco, jak wówczas, gdy pierwszy raz je słyszała.
– A ten drugi mężczyzna? Co mówił? – zapytał szeryf.
– Nic nie mówił.
Robin próbowała zgadnąć, co mógł pomyśleć szeryf. Dwóch
mężczyzn, obaj wysocy i muskularni, jeden wywrzaskiwał rozkazy
głosem, którego Cassidy nie potrafiła zidentyfikować, drugi milczał.
Alec i Landon?
Oczy Cassidy rozszerzyły się, widać w nich było panikę wywołaną
obrazem przybierającym kształt w jej głowie.
– Tatuś rzucił się w stronę tego mężczyzny, a on uderzył go bronią
w głowę, z boku. Tatuś upadł, a mamusia zaczęła krzyczeć.
– Który z mężczyzn uderzył twojego ojca? – zapytał Prescott. – Ten,
który krzyczał, czy ten milczący?
– Ten, który krzyczał.
– A gdzie dokładnie ty wtedy stałaś?
– Tutaj – odparła Cassidy, stojąca w drzwiach do salonu.
– I nikt cię nie zauważył?
– Nie, jeszcze nie.
– A co się potem stało?
– Ten facet strzelił do mamusi.
– Który facet? – dopytywał się szeryf. – Ten, który krzyczał, czy ten
drugi?
– Ten drugi.
– Ten milczący?
– Tak.
Robin szybko zrobiła w myślach przegląd możliwości, jakie mogły
przyjść do głowy szeryfowi po przetrawieniu tej informacji. Jeśli to
Alec i Landon rzeczywiście byli tymi dwoma mężczyznami, tym, który
krzyczał, bez wątpienia musiał być Alec. Cassidy z pewnością
rozpoznałaby głos Landona.
A jednak, nawet jeśli założenie, że Alec tak bardzo nienawidził
swojego ojca, iż chciał go zabić, miało jakiś pokrętny sens, to pomysł,
że Landon zabił Tarę, nie miał żadnego sensu. Jeśli prawdziwym
motywem była zemsta, czy Alec sam nie zabiłby Tary? Robin
przypomniała sobie okropne słowa Dylana Campbella: „Gdybym
chciał śmierci tej suki, sam bym to załatwił. Nie pozwoliłbym, żeby
ktoś inny miał taką dobrą zabawę”.
Chyba że to Landon spanikował i zaczął strzelać.
Tylko że bandyta strzelił Tarze w twarz. To było coś osobistego, nie
skutek paniki.
Inna niejasna sprawa – jeśli Alec przyjechał do Red Bluff na randkę
z Tarą, jak utrzymywał, a ona powiedziała mu, że zmieniła zamiar, co
– jak podejrzewał szeryf – doprowadziło go do takiej wściekłości, że
zabił, kiedy Alec miał czas, aby skontaktować się z Landonem?
Chyba że Tara zerwała z jej bratem już wcześniej, co dało mu dość
czasu na pielęgnowanie urazy i zaplanowanie zemsty, na
skontaktowanie się z Landonem i zapewnienie sobie jego pomocy...
Chyba że. Tylko że. Chyba że.
– Jesteś pewna, że to ten milczący mężczyzna strzelał do twojej
mamy? – zapytała Robin, w której głowie wciąż kołatało się „chyba
że”.
– Robin, proszę – ostrzegł szeryf.
– Tak, jestem pewna – powiedziała Cassidy, wodząc oczami od
Robin do Blake’a i z powrotem. – Nie, poczekajcie. Nie wiem. Może to
był ten drugi facet. To mógł być on. – W oczach dziewczynki pojawiły
się łzy. – Nie wiem.
Prescott zajrzał do swojego notesu.
– Powiedziałaś nam w szpitalu, że strzelał ten drugi mężczyzna, ten
milczący. Byłaś całkowicie tego pewna.
– Tak – potwierdziła Cassidy – ale teraz nie jestem. To mógł być ten
drugi facet. Wszystko zdarzyło się tak szybko, a ja byłam przerażona.
– W porządku, kochanie – uspokajała ją Robin.
– To, kto do kogo strzelał, nie jest najważniejsze. – Nieoczekiwana
szorstkość w głosie zdradzała, że Prescott zaczynał tracić cierpliwość.
– Obaj mężczyźni tam byli. W oczach prawa obaj są równie winni.
Robin zdawała sobie sprawę, że choć mężczyźni mogli być uznani
za równie winnych, niezależnie od tego, kto nacisnął spust, w sprawie
takiej jak ta ważny był każdy szczegół. Jeżeli Cassidy nie była pewna,
kto strzelał do jej matki, jeśli nie miała nawet pewności, czy
napastników było dwóch czy trzech, w ilu jeszcze kwestiach mogła się
mylić?
– Co się potem stało? – zapytał szeryf.
– Krzyknęłam. I wtedy ci mężczyźni mnie zauważyli i poszli za mną.
– Obaj za tobą poszli?
– Nie. Tylko jeden.
– Który?
– Nie wiem. Oni mieli kominiarki. Wyglądali tak samo. – Cassidy
płakała, głośno przełykając ślinę. – Pobiegłam schodami do swojego
pokoju i chwyciłam telefon, żeby zadzwonić na dziewięć-jeden-jeden.
I wtedy ten mężczyzna wpadł do pokoju. Wycelował we mnie broń.
O Boże.
– Już wystarczy – wtrąciła się Robin. – Ona powiedziała panu
wszystko. Wynosimy się stąd.
– Dobrze – niechętnie zgodził się szeryf. – Kończymy na dzisiaj.
– Potrzebuję moich ubrań – szepnęła Cassidy.
– Wezmę je – powiedziała Robin.
– W szafie jest walizka. Możesz wrzucić do niej moje rzeczy. I jest
torba na buty... gdzieś...
– Znajdę ją.
– Pomogę ci – zaoferował się Blake.
– Nie! – krzyknęła Cassidy, chwytając go za ramię. – Zostań ze mną.
– W porządku – zapewniła Robin. – Dam sobie radę.
Szeryf Prescott skinął na zastępcę, aby towarzyszył Robin na górze.
Zastępca stanął w drzwiach pokoju Cassidy, a Robin podeszła prosto
do szafy, próbując nie widzieć plamy krwi na łóżku. Znalazła na dnie
szafy niebieską płócienną walizkę, rozpięła suwak, ściągnęła
z wieszaków ubrania dziewczynki i upchnęła je w walizce, potem
opróżniła wszystkie szuflady w komodzie. Na szczęście garderoba
Cassidy składała się głównie z dżinsów i T-shirtów. I stringów, które
Robin policzyła po jednej parze na każdy dzień tygodnia. Było też
kilka ubiorów z Trendsetters, między innymi ładna biała sukienka,
którą Cassidy mogła włożyć na pogrzeb swojej matki.
Dobry Boże. Pogrzeb Tary. Czy ten koszmar się nigdy nie skończy?
Zasunęła suwak przy walizce, potem wrzuciła pół tuzina sandałków
i tenisówek do brązowej skórzanej torby, którą znalazła w głębi szafy.
Pozwoliła, aby zastępca szeryfa wziął od niej walizkę i torbę i zniósł je
na dół.
– Dobrze – powiedziała, gdy byli już na parterze. – Chodźmy stąd, do
diabła.
Rozdział trzydziesty trzeci
Cmentarz Oak Hill jest położony przy Cemetery Lane 735, blisko
Walnut Street i Larie Lane. Założono go ponad półtora wieku
wcześniej, w latach 1859–1861. Siedemdziesiąt lat później zyskał
okazałą, ozdobną bramę z kutego żelaza. Na łagodnie pofałdowanym
terenie cmentarza rosło mnóstwo wysokich, dających cień drzew.
– Zapomniałam już, jak tu jest pięknie – powiedziała Robin, jadąc
w samochodzie Blake’a za karawanem wiozącym trumnę Tary
malowniczą, krętą drogą na miejsce pochówku. Cassidy siedziała
z tyłu obok Robin i mocno trzymała ją za rękę. Melanie zajmowała
miejsce obok Blake’a; jej syn został w domu, ponieważ uznała, że tak
będzie lepiej dla wszystkich. Wiadomość o aresztowaniu Aleca była
już powszechnie znana, w mieście szerzyła się pogłoska, że Landon
był jego wspólnikiem.
– Jest pięknie, to prawda – zgodziła się Melanie. Rzuciła siostrze
przez ramię znaczące spojrzenie, a Robin przypomniała sobie
żartobliwe powiedzonko z dzieciństwa uwielbiane przez Melanie:
„Jest tak pięknie, że ludzie umierają, żeby się tu dostać”. Na szczęście
Melanie powstrzymała się od powiedzenia tego głośno.
Robin odwróciła się, by zerknąć przez tylną szybę. W niewielkim
kondukcie samochodów jechali szeryf i kilku jego zastępców. Mimo
wysiłków rodziny, by pozostać w cieniu, i apelu do prasy
o poszanowanie prywatności, wiadomość o pogrzebie Tary wyciekła.
Trudno było powiedzieć, ilu pojawi się ciekawskich gapiów. Robin
zastanawiała się, czy będą wśród nich mężczyźni, którzy zabili Tarę.
Upłynęły dwa dni od wizyty w domu ojca, kolejne dwa dni, które
Alec spędził za kratkami. Policja wydawała się przekonana, że ma
właściwego człowieka. Teraz interesowało ich tylko znalezienie jego
wspólnika.
– Czy twoja mama jest tu pochowana? – zapytała Cassidy.
– Tak – odparła Robin.
Cassidy przyglądała się przez boczną szybę rzędom grobów, każdy
z nich był oznakowany ustawioną pionowo małą prostokątną tablicą
z białego kamienia. Na wyschniętej ziemi leżały rozrzucone bukiety
plastikowych kwiatów.
– Gdzie ona leży?
– Nie jestem pewna. – Robin miała ogólne pojęcie, w jakiej części
cmentarza spoczywa jej matka, nie potrafiłaby jednak podać
dokładnego położenia grobu. Nie była na Oak Hill od pogrzebu.
– To tam. – Melanie wskazała kierunek przeciwny do tego,
w którym jechali. Wybierając miejsce na cmentarzu, oznajmiła
siostrze, że żony ich ojca nie powinny leżeć przez całą wieczność zbyt
blisko siebie. Robin nie całkiem zgadzała się z tym stanowiskiem, lecz
mogła je zrozumieć.
Karawan zatrzymał się pod kępą wspaniałych wierzb płaczących,
Blake zaparkował tuż za drzewami, a za nim ustawiły się w rzędzie
samochody policyjne.
Robin delikatnie uścisnęła dłoń Cassidy.
– Gotowa?
Cassidy skinęła głową, założyła świeżo umyte włosy za uszy, a po
wyjściu z samochodu wygładziła zagniecenia na białej sukience bez
rękawów. Jakiś mężczyzna z kamerą natychmiast ruszył w jej
kierunku.
– Proszę się odsunąć! – krzyknął szeryf, machając pięścią. – Ale już!
– To teren publiczny, szeryfie! – odkrzyknął kamerzysta.
– A to jest prywatny pogrzeb. Podejdziesz do nas na mniej niż
piętnaście metrów, a wsadzę cię do paki.
– Nie może pan tego zrobić.
– Owszem, mogę. Możesz mnie później pozwać.
Kamerzysta oddalił się, utyskując, lecz kamerę trzymał
podniesioną, w gotowości.
– On mi groził – poskarżył się reporterowi, który znalazł się obok
niego. – Słyszałeś?
– Przepraszam za to – powiedział Prescott, nie zwracając się do
nikogo w szczególności, po czym zajął miejsce między gapiami
a Cassidy, tak by jego zwalista postać zasłaniała ją przed ciekawskimi.
Robin i Blake, oboje w czerni, szybko utworzyli wokół dziewczynki
ochronny półokrąg. Melanie stała z boku, czekając na wyniesienie
trumny z karawanu, i wydawała się nieco skrępowana w dżinsowej
spódnicy i niebieskiej bawełnianej bluzce.
– Och, biedna mamusia – szepnęła Cassidy, zerkając na wybraną
przez Robin elegancką w swej prostocie trumnę z jasnego drewna
orzechowego.
Gdy trumnę z ciałem Tary spuszczano do świeżo wykopanego
grobu, wokół zebrała się mała grupka żałobników. Robin napłynęły
do oczu łzy na myśl, że najbardziej pełna życia istota, jaką znała, leży
tam teraz martwa. Mimo sprzecznych uczuć, jakie żywiła do dawnej
przyjaciółki, nie mogła nie przyznać, że Tara była jak żywioł.
– Czy nie powinniśmy czegoś powiedzieć? – zapytała Cassidy.
Zgodnie zrezygnowali z nabożeństwa żałobnego i obecności
duchownego, ponieważ Tara stanowczo odcięła się od religii, choć jej
matka uciekła, by dołączyć do jakiejś wspólnoty religijnej.
– Na przykład czego? – zapytała Melanie.
– Nie wiem. Czegoś. – Cassidy zwróciła się do Robin. – Może ty
mogłabyś...
Robin potrzebowała kilku chwil, aby zebrać myśli.
– Kochałam twoją matkę – powiedziała w końcu, rzucając
ostrzegawcze spojrzenie Melanie, by nie ważyła się zaprzeczyć. –
Przyszła mi na ratunek, gdy byłyśmy w szkole podstawowej, a ja nie
miałam nikogo bliskiego, żadnej przyjaciółki, ani pojęcia, jak to
zmienić. Wzięła mnie za rękę i powiedziała, że będzie moją najlepszą
przyjaciółką, na zawsze. – Robin przerwała na chwilę. – Nie całkiem
nam się udało, lecz mimo tego, co się wydarzyło, w głębi duszy wciąż
ją kochałam. I tęskniłam za nią. Tęskniłam za jej odwagą i siłą ducha.
Była naprawdę małą petardą. – Robin powstrzymywała śmiech przez
łzy. – Tak ją nazywał mój ojciec. W bardzo wielu sprawach nie miał
racji, ale w tej akurat miał. Tara była nieustraszona, można by nawet
powiedzieć, że zuchwała. Wyprawiała się tam, gdzie nie tylko
aniołowie, ale nawet sam diabeł bałby się wtargnąć. I choć wiem, że
żałowała niektórych pochopnych decyzji, jednej rzeczy nie żałowała
nigdy. Tego, że została matką. – Robin spojrzała na Cassidy. – Wciąż
pamiętam, jak kołysała cię w ramionach, gdy byłaś niemowlęciem.
Widzę miłość w jej oczach i dumę, gdy stawiałaś pierwsze kroki
i wymawiałaś pierwsze słowa. Pamiętam, jaka była przejęta, gdy po
raz pierwszy szłaś do szkoły. „Proszę, niech znajdzie przyjaciółkę na
zawsze, taką jak Robin”, powiedziała. – Z gardła Robin wydobył się
niechciany szloch, a Cassidy chwyciła ją za rękę. – Kochałam twoją
mamę. Tęsknię za nią. I zawsze będę tęskniła za moją „przyjaciółką na
zawsze”.
Przez chwilę panowała zupełna cisza. Robin czekała na zwyczajową
kąśliwą uwagę Melanie, ale nic takiego nie nastąpiło, więc odetchnęła
z ulgą.
– Dziękuję – powiedziała Cassidy.
– Twoja mama kochała cię najbardziej na świecie. Mam nadzieję, że
cokolwiek się stanie, zawsze będziesz o tym pamiętała.
– Będę.
Uściskały się.
– O cholera – rzuciła Melanie. Złapała Robin za ramię i obróciła ją.
– Cholera – powtórzyła za nią Robin, potrząsając głową
z niepokojem. Dylan Campbell odłączył się właśnie od niewielkiej
grupki wciąż kręcących się gapiów. Miał na sobie biały T-shirt, czarne
dżinsy i niebieską czapkę bejsbolową z logo Jankesów.
– Pozbędę się go – ofiarował się szeryf, zanim Robin zdążyła go o to
poprosić.
– Kto to jest? – zapytała Cassidy, której oczy robiły się coraz większe
z każdym krokiem zbliżającego się Dylana.
– To twój ojciec – wyjaśniła Melanie.
– Mój ojciec leży w szpitalu – sprostowała Cassidy z naganą w głosie.
– Nie znam tego człowieka.
Robin wytężała słuch, by zrozumieć coś z wymiany słów między
Dylanem a szeryfem, udało jej się jednak uchwycić tylko strzępki
zdań.
– Co ty sobie myślisz, że jesteś...
– Mam takie samo prawo, jak...
– Powiem ci to, co reporterowi...
– ... chciałem tylko zobaczyć mojego dzieciaka.
– Blake – powiedziała Robin – czy możesz zabrać Cassidy do
samochodu? Dam sobie z tym radę.
– Nie – zaprotestowała stanowczo Cassidy. – Chcę z nim
porozmawiać.
– Kochanie, nie wydaje mi się...
– Wszystko w porządku, Robin. – Cassidy patrzyła na Dylana, który
obszedł szeryfa dookoła i zrobił kilka kroków w jej kierunku. – Nic mi
nie będzie.
– To moja dziewczynka. – Dylan zdjął czapkę i wyciągnął ręce, jakby
chciał objąć córkę.
– Nie jestem twoją dziewczynką – Cassidy ostudziła jego zapędy.
Uśmiechnął się, pokazując głębokie dołeczki w policzkach.
– Jesteś moją rodzoną córką.
– Ani kroku dalej – ostrzegła Robin, gdy Dylan chciał podejść bliżej.
– Czego chcesz? – zapytała Cassidy.
– Chcę cię zobaczyć.
– Widziałeś mnie dwanaście lat temu. Wtedy się wydawało, że ci to
wystarczy.
– Czasy się zmieniają.
– Ale ludzie nie.
Dylan wskazał palcem na Robin.
– Ona ci to powiedziała?
– Nie musiała. Wystarczyło na ciebie spojrzeć, żeby wiedzieć
wszystko, co trzeba.
– Mówisz jak dorosła. – Dylan się roześmiał.
– Czego ty chcesz, Dylanie? – zapytała Robin.
– Posłuchaj – Dylan zwrócił się do córki, ignorując Robin. – Mogę
sobie tylko wyobrażać, co twoja matka mówiła ci o mnie, ale...
– Mówiła, że nie byłeś dobry.
– Aha...
– Mówiła, że ją biłeś.
– Tak, cóż, prawdą jest, że ona też potrafiła paskudnie przyłożyć.
– Powiedziała, że jesteś kanalią – ciągnęła Cassidy, wyraźnie się
rozgrzewając.
– Kanalia to trochę za mocne...
– Mówiła, że jesteś szumowiną, kłamcą i złodziejem.
– Twoja matka – Dylan wyszczerzył zęby w uśmiechu – zawsze
umiała dobrać odpowiednie słowa.
– Mówiła, że nigdy nie wysyłałeś alimentów nakazanych przez sąd.
– Ponieważ nie pozwalała mi cię zobaczyć.
– A kiedyś próbowałeś?
– Wiedziałem, że to nie miałoby sensu.
– To nie ma sensu teraz.
– Ach, daj spokój, Cassie. Jestem twoim tatą. Jedyną prawdziwą
rodziną, jaką masz.
Cassidy chwyciła Robin za rękę.
– To nieprawda. Mam tatusia i Robin, i Melanie, i Blake’a.
– A ja mam prawo. – Dylan przestąpił z nogi na nogę. – No, Cassie,
nie bądź taka. – Spojrzał na Prescotta. – Nie może jej pan przemówić
do rozsądku, szeryfie?
– Ona ma wystarczająco dużo rozsądku – odparł szeryf.
– Posłuchaj, coś ci powiem. – Dylan zwrócił się znów do Cassidy,
wkładając jednocześnie czapkę. – Wygląda na to, że zrobiłem błąd,
przychodząc tu dzisiaj. Chciałem okazać szacunek – twojej matce,
tobie, życzliwym ludziom, którzy się tobą opiekują. Ale teraz widzę, że
nie był to najlepszy czas ani miejsce na odnawianie stosunków
i naprawę tego, co było. Jesteś w żałobie i nie myślisz jasno. Odejdę
więc, dam ci kilka dni na przemyślenie wszystkiego. Co ty na to?
– Ile chcesz, Dylanie? – zapytała Cassidy.
– Co masz na myśli?
– Ile trzeba pieniędzy, żebyś wyniósł się stąd na dobre?
– Och, złotko, źle mnie zrozumiałaś. Nie chodzi o pieniądze.
– Nie? A więc chyba nie ma już o czym rozmawiać.
– No cóż, to znaczy, oczywiście... – zaczął Dylan szybko. – Nie
przyszedłem tu z powodu pieniędzy, ale jeśli moja córka chciałaby
mnie wesprzeć finansowo, nie odmówiłbym.
– Ile? – zapytała Cassidy.
– Sto tysięcy? – Zerknął na szeryfa. – To nie jest szantaż ani nic
podobnego. Słyszał pan. Ona sama zaproponowała.
– Sto tysięcy? – powtórzyła Cassidy. – Co zrobisz z takimi
pieniędzmi?
– Myślałem o założeniu własnego biznesu.
– Super. Jakiego rodzaju biznesu?
– Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. – Dylan próbował użyć
najbardziej uroczego ze swych uśmiechów, lecz udał mu się tylko
grymas.
Długa chwila milczenia, którą przerwała Cassidy.
– Nic z tego – oznajmiła i odwróciła się do Robin. – Możemy już iść.
– Dobra, poczekajcie. Może to trochę za dużo. Pięćdziesiąt tysięcy
chyba mnie urządza.
– Nie. – Cassidy wzięła Robin i Blake’a za ręce. – Mamusia miała
rację. Jesteś kanalią.
– Ty mała suko! – W głosie Dylana było słychać wściekłość, ale
i podziw. – Pogrywasz sobie ze mną, co?
– Szeryfie – powiedziała Cassidy – proszę powstrzymać tego
człowieka, on nas nęka.
– Pora już iść, Dylanie – powiedział szeryf.
– Wezmę prawnika.
Cassidy uśmiechnęła się.
– Pokaż, co potrafisz.
Rozdział trzydziesty czwarty
– Muszę ci to przyznać, mała – powiedziała Melanie, gdy odjeżdżali
– że jak na dwunastolatkę zachowałaś się niesamowicie. Sama chyba
nie poradziłabym sobie lepiej.
– Mogę coś powiedzieć? – Cassidy wydawała się zmieszana.
– Oczywiście – zapewniła Robin.
– To, co mówiłam... Tak naprawdę pożyczyłam to sobie
z Krwawiących serc.
– Krwawiących serc?
– Tej telenoweli, którą oglądaliśmy przed paroma dniami? – zapytał
Blake.
Cassidy skinęła głową.
– To było kilka miesięcy temu. Penny była szantażowana przez
Jasona. On jest jej trzecim... nie, czwartym mężem. Pojawił się, gdy
właśnie miała wyjść za Reeda, oświadczył, że się zmienił, i błagał,
żeby mu dała drugą szansę. A ona powiedziała, że wystarczy na niego
spojrzeć, żeby wiedzieć wszystko, co trzeba. I zapytała, ile chce
pieniędzy, żeby wyniósł się na dobre. A potem powiedziała, żeby
pokazał, co potrafi.
– No, no – zdziwiła się Melanie. – Zapamiętałaś to wszystko?
– Czy myślicie, że on naprawdę weźmie prawnika?
– Jeśli chodzi o Dylana Campbella, wszystko jest możliwe – odparła
Robin.
W oczach Cassidy pojawiła się panika.
– Ale nie przyznają mu opieki, prawda? To znaczy, jeśli on pójdzie
do sądu, nie ma szansy, że on...
– Nie – zapewniła Robin. – Nigdy na to nie pozwolimy.
– Jak możecie go powstrzymać?
– Powstrzymamy go – odezwał się Blake z przedniego fotela.
– Obiecujesz?
– Obiecuję – potwierdził Blake.
Cassidy odetchnęła z wyraźną ulgą i usadowiła się blisko Robin,
a tymczasem Blake skręcił do wyjścia z cmentarza.
– Poczekaj! – Robin szybko nachyliła się ku niemu z tylnego
siedzenia.
– Coś się stało?
– Nie. Tylko pomyślałam...
– O rany – wtrąciła się Melanie. – Ona znowu myśli.
– Czy moglibyśmy się zatrzymać przy grobie mamy? – Robin
odwróciła się do Cassidy. – Nie widziałam jej nagrobka i... To nie
potrwa długo, obiecuję. Po prostu pomyślałam... Skoro już tu
jesteśmy...
– Jasne – powiedziała Cassidy. – To tędy, prawda? – wskazała ręką
w kierunku, który wcześniej pokazała Melanie.
– Dlaczego nie? – powiedziała Melanie. – Zatrzymaj tu – dodała
minutę później. – Grób jest w przedostatnim rzędzie, trzeci od końca
po lewej stronie.
Blake zatrzymał samochód.
– Chcesz, żebym z tobą poszedł? – zapytał, gdy Robin otwierała
tylne drzwi.
– Nie, znajdę go.
– Poczekaj, j a idę. – Melanie wysiadła i dogoniła siostrę.
– W porządku, ale nie musisz.
– Wiem, że nie muszę. Może chcę. To jakiś problem?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Dobrze. O, jest tam. – Wskazała różowy granitowy kamień
nagrobny kilka metrów dalej.
Robin podeszła powoli i w milczeniu odczytała prostą inskrypcję
wyrytą w kamieniu: „Sarah Davis. Żona. Matka. Babcia. W naszych
sercach będziesz żyła zawsze”.
– Banał, wiem, ale co mogłam zrobić? – powiedziała Melanie.
– Jest piękny.
– Tak? Jestem pewna, że wymyśliłabyś coś lepszego, ale wtedy...
– ...nie było mnie tutaj – dokończyła Robin. Wzięła głęboki oddech. –
Przykro mi, że cię zostawiłam, że nie bywałam tu częściej. Wiem, że
nie było ci łatwo opiekować się mamą...
Melanie skwitowała słowa siostry wzruszeniem ramion.
– Nie. Ale co było, to było. A poza tym, prawdę mówiąc,
niespecjalnie za tobą tęskniłam.
– Nigdy mnie za bardzo nie lubiłaś – stwierdziła Robin.
– Racja. Cóż, trudno lubić siostrę, jeśli jest ona niewątpliwie
ulubienicą matki.
– Nie byłam jej... – Robin zaczęła protestować.
– Oczywiście, że byłaś. Wiedziałam to od chwili, gdy wróciła z tobą
ze szpitala, i na długo wcześniej, nim usłyszałam, jak ci to mówi.
– Słyszałaś...
– Jak mówi, że jesteś jej ulubienicą? O, tak. Nigdy tego nie zapomnę.
Ty, taka śliczna i słodka, siedziałaś na kanapie na kolanach matki,
przytulona do niej, a ja przyglądałam się wam ukradkiem. –
Wzruszyła ramionami, jakby chciała pokazać, że to nie ma znaczenia,
lecz jej oczy mówiły coś innego.
– Przykro mi – powtórzyła Robin.
– Wtedy z pewnością nie wyglądało na to, że jest ci przykro.
Wydawałaś się tak zadowolona, jak tylko mała dziewczynka potrafi.
Robin przyznała skinieniem głowy i długim westchnieniem, że tak
właśnie było. Odezwała się dopiero po kilku chwilach.
– Wiedziałam, że na nas patrzysz.
Na nachmurzonej twarzy Melanie pojawił się cień uśmiechu.
– Domyślałam się tego. Założę się, że w tym momencie było ci
jeszcze przyjemniej.
– To prawda – przyznała Robin. – Popatrzyła na rzędy nagrobków. –
Ile wtedy miałam? Dziesięć lat? I przez wszystkie te lata próbowałam
zyskać aprobatę mojej starszej siostry. Dostawałam tylko
lekceważenie, a na dodatek złamany nos.
Melanie zachichotała.
– I nawet to działało na twoją korzyść. Nadało twojej twarzy
przynajmniej jakiś charakter.
Siostry, zamyślone, wpatrzyły się w horyzont.
– Rozmawiałaś o tym z mamą? – zapytała Robin.
– Kiedyś o tym myślałam – odparła Melanie. – Gdy jak zwykle
zaczęła cię usprawiedliwiać i tłumaczyć, dlaczego nie mogłaś
przyjechać do domu. Ale była już bardzo chora. Co miałam jej
powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało jak żale zazdrosnej smarkuli?
Robin spojrzała na grób matki.
– Mogłabyś powiedzieć jej teraz.
Melanie zmrużyła oczy, na ustach miała szyderczy uśmieszek.
– Kim ty jesteś? Teraz moją terapeutką?
– Jestem twoją siostrą. No, dalej. Powiedz jej.
– Myślisz, że ona słucha? – zadrwiła Melanie.
– Myślę, że to nie ma znaczenia.
Długa chwila milczenia.
– Pewnie. Dlaczego nie? Niech ci będzie. Teraz albo nigdy. – Wzięła
głęboki oddech. – Nie jestem pewna, co mam powiedzieć, ale... –
Kolejna chwila milczenia, tym razem tak długa, że Robin obawiała się,
iż siostra zmieniła zdanie. – Dobrze. Chodzi o to, mamo, że nie
powinnaś nikogo faworyzować. To nie było fair. Wiem, że nie byłam
łatwym dzieckiem. Ale byłam twoim dzieckiem. I kochałam cię. A ty
raniłaś moje uczucia. Tak, niespodzianka! Naprawdę mam uczucia. –
Odwróciła się do Robin, policzki miała zaróżowione z zakłopotania. –
Dobra, to już wszystko. Zadowolona?
Robin chciała podejść do siostry, ale nogi ugrzęzły jej w miękkiej
ziemi wokół grobu.
– Czy sądzisz, że mama wiedziała o romansach taty? – zapytała,
sama się sobie dziwiąc, że wyrwało jej się coś takiego.
– Żarty sobie ze mnie robisz? Całe miasto wiedziało, a ona by nie
wiedziała?
– Przez te wszystkie lata myślałam, że ją chronię. Przez te wszystkie
lata czułam się winna, że trzymam jego sprawki w sekrecie. A ona od
początku wiedziała.
– Kto wiedział? – odezwał się cichy głosik za plecami Robin
i Melanie.
Siostry odwróciły się i zobaczyły Cassidy i Blake’a stojących kilka
metrów dalej.
– Przepraszam – powiedział Blake. – Nie chcieliśmy się podkradać.
Po prostu zaczęliśmy się martwić.
– W porządku. – Melanie podeszła do nich. Właśnie skończyłyśmy.
*
Kilka minut później skręcili w Larie Lane. Robin zauważyła czarną
hondę civic parkującą na podjeździe za samochodem Melanie.
Cassidy wychyliła się do przodu.
– Wygląda jak wóz Kenny’ego.
– Jakiego Kenny’ego? – zapytał Blake.
– To ten chłopiec, który odwiedził Cassidy w szpitalu –
przypomniała mu Robin.
– Przyjaciel Landona – wyjaśniła Cassidy.
Blake zaparkował samochód, zostawiając dość miejsca, by Kenny
mógł wyjechać, a potem podbiegł, by pomóc Cassidy wysiąść.
Dziewczynka oparła się o niego.
– Nie tak szybko. – Blake ją podtrzymał. – Dobrze się czujesz?
– Trochę kręci mi się w głowie.
Blake objął Cassidy.
– Zaniosę cię do domu.
– Nie, mogę iść.
– Bez dyskusji – powiedziała Robin i poszła powoli za nimi, podczas
gdy Melanie pośpieszyła otworzyć frontowe drzwi.
– Landonie! – zawołała, gdy wszyscy weszli do domu. – Już
jesteśmy!
Bez odpowiedzi.
– Zobaczę, co mamy na lunch. – Melanie ruszyła do kuchni, a Blake
zaniósł Cassidy do salonu i posadził na kanapie.
Zadzwonił telefon komórkowy. Blake wyjął go z kieszeni
i sprawdził, kto dzwoni.
– Przepraszam, to kancelaria. Muszę odebrać. – Wyszedł do holu.
W oczach Cassidy niespodziewanie pojawiły się łzy.
– Co będzie ze mną, jeśli tatuś nie wyzdrowieje? – zapytała.
– Nie martw się o to, proszę. Coś wymyślimy.
– Co?
– Jeszcze nie wiem. Słyszałaś, co mówił Blake. On nie pozwoli, żeby
stało ci się coś złego.
– Czy wierzysz w to, że nic nie zdarza się bez powodu?
Robin potrzebowała chwili namysłu.
– Nie wierzę – odparła, uznawszy, że to dziecko zasługuje na
szczerość, a nie frazesy. – Wiem, że wielu ludzi pociesza się tą myślą,
ale ja po prostu tego nie kupuję. Rzeczy się zdarzają, ponieważ się
zdarzają. Dla mnie bardziej pocieszająca jest myśl, że zdarzają się
przypadkowo, nie zaś wskutek jakiegoś boskiego planu, który
dopuszcza, że dziecko umiera na raka albo ludzie umierają z głodu. –
Albo najlepsze przyjaciółki zostają zastrzelone z zimną krwią. – Ale
nawet jeśli rzeczy nie zdarzają się bez powodu – dodała, chcąc
złagodzić swoje słowa – sądzę, że mimo to zawsze jakoś się układają.
– Czy to nie to samo?
– Myślę, że jest tu subtelna różnica.
– Subtelna różnica między czym a czym? – zapytał Blake, wchodząc
do pokoju.
– Czy uważasz, że wszystko zdarza się z jakiegoś powodu? –
odpowiedziała pytaniem Cassidy.
– Moim zdaniem zwykle jest jakiś powód – odparł Blake. – Ale czy
wierzę w jakiś większy plan? Nie. Chyba podoba mi się teoria Camusa
o życzliwej obojętności wszechświata.
– Co to znaczy? – zdziwiła się Cassidy.
– To znaczy, że jestem głodny. – Zaśmiał się Blake. – Zawsze cytuję
Camusa, gdy jestem głodny.
Robin miała ochotę go uściskać. Zamiast tego zapytała:
– Czego chciała kancelaria?
Blake usiadł przy Cassidy.
– Niestety okazało się, że umowa, która jak myślałem, została już
dopracowana, pruje się w szwach. Na poniedziałek jest zaplanowane
spotkanie, mamy zająć się tą kwestią. Wygląda więc na to, że
w niedzielę muszę wrócić do Los Angeles.
– Nie! – krzyknęła Cassidy. – To już za kilka dni.
– Wszystko w porządku, kochanie – powiedziała Robin. – Będę przy
tobie. – Jak Blake może wyjeżdżać, skoro nic się jeszcze nie wyjaśniło?
Równie dobrze ona mogłaby znowu zrzucić wszystko na Melanie.
– Jak długo? – zapytała Cassidy. – Nie będziesz tu siedziała bez
końca, jeśli Blake wróci do siebie. Co będzie ze mną, gdy wyjedziesz?
Co się ze mną stanie, jeśli tatuś umrze?
Robin spojrzała na narzeczonego.
– Coś wymyślimy – obiecał.
– Co? – naciskała Cassidy. – Czy mogę pojechać z wami do Los
Angeles?
Usłyszeli odgłos powłóczenia nogami i odwrócili się w stronę drzwi.
Stał w nich Kenny, a za nim Landon.
– Ktoś tu jedzie do Los Angeles? – zapytał Kenny. Odgarnął włosy
z czoła, potem wcisnął ręce w kieszenie obcisłych dżinsów.
– Tylko rozmawialiśmy – wyjaśniła Cassidy.
– O wyjeździe do Los Angeles?
– Nic nie zostało postanowione.
– Moim zdaniem nie powinnaś jechać.
– Zobaczymy. Wiesz, że zawsze chciałam tam mieszkać.
– Twój tata może wyzdrowieć.
– Wtedy oczywiście zostanę.
– A jeśli nie wyzdrowieje, pojedziesz?
W głosie Kenny’ego pobrzmiewał gniew, co sprawiło, że Robin
poczuła się nieswojo.
– Nikt nigdzie dzisiaj nie wyjeżdża – powiedziała, próbując
rozładować napięcie, jakie nagle zapanowało w pokoju. – Melanie! –
zawołała. – Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Trochę na to za późno – powiedziała Melanie, która pojawiła się
za plecami Landona z dużą tacą kanapek.
– Z czym zrobiłaś kanapki? – zainteresowała się Cassidy.
– Tylko z tuńczykiem. Nic wymyślnego. – Melanie postawiła tacę na
stoliku do kawy i cofnęła się o krok. – Częstujcie się.
Kenny natychmiast chwycił kanapkę z wierzchu i ugryzł duży kęs.
– Dobre! – rzucił w przestrzeń.
Blake ostentacyjnie wziął tacę i podsunął ją Cassidy.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się i podniosła kanapkę do ust.
Robin wzięła kanapkę, zauważając jednocześnie, że Kenny
gniewnie zmarszczył brwi, gdy Blake przytrzymał tacę tak, by Landon
mógł do niej dosięgnąć. Landon pokręcił głową.
– Musisz zjeść, wielkoludzie – powiedział Kenny, chwytając z tacy
kanapkę i podstawiając przyjacielowi pod brodę.
– Kiedy tu przyszedłeś, Kenny? – zapytała Melanie.
– Jakąś godzinę temu. Landon mówił, że się z wami rozminąłem.
Poszedłbym na pogrzeb, gdyby ktoś mi o nim powiedział.
– Zależało nam na prywatności – wyjaśniła Robin.
Kenny skończył kanapkę i sięgnął po następną.
– Ponieważ pani brat został aresztowany?
– Między innymi.
– Myśli pani, że on to zrobił?
– Nie, nie sądzę, że to on.
– No więc kto?
– Nie brat Robin – obruszyła się Cassidy. – Co się z tobą dzieje,
Kenny? Dziwnie się zachowujesz.
– Wcale nie.
– Właśnie, że tak.
Kenny odwrócił się do Melanie.
– Czy pani wie, że Cassidy myśli o przeprowadzce do Los Angeles?
– Naprawdę? – Melanie wydawała się zaskoczona, choć raczej
pozytywnie. – To dla mnie coś nowego.
– Dla mnie też – powiedział Kenny. – A dla ciebie, Landonie? – Czy
ona wspomniała ci kiedykolwiek, że chce mieszkać w Los Angeles?
W odpowiedzi Landon odwrócił się i wybiegł z pokoju.
– Zobacz teraz, co narobiłeś. – Słowom Cassidy towarzyszył tupot
stóp Landona na schodach. – On się zdenerwował.
– Wszystko z nim w porządku.
– Nie. Wiesz, jaki Landon jest wrażliwy.
– On nie chce, żebyś wyjechała do Los Angeles.
– Moim zdaniem to nie jest taki zły pomysł. – Melanie wzięła
kanapkę z tacy. – Po wszystkim, co się stało, nowy początek to właśnie
coś, co mógłby zalecić lekarz. A jeśli Robin i Blake są chętni...
– Sądzę, że za wcześnie na takie decyzje – wtrącił się Blake. – W tej
chwili tylko ja jeden gdzieś wyjeżdżam.
– Opuszczasz nas? – zapytała Melanie.
– W niedzielę.
Drzwi do pokoju Landona zamknęły się z hukiem.
– Myślę, że powinieneś pójść na górę – powiedziała Cassidy do
Kenny’ego. – Upewnić się, że wszystko z nim w porządku.
– Tylko jeżeli ty też pójdziesz – odparł Kenny. – To z twojego
powodu on się zdenerwował.
Cassidy westchnęła. Próbowała wstać z kanapy, lecz okazało się to
za trudne, opadła na nią z powrotem.
– Pomogę ci – zaproponował Blake.
– Ja to zrobię. – Kenny rzucił się, by wziąć dziewczynkę za ramię.
– Idź sobie – odtrąciła go Cassidy. – Jesteś dziwny.
Pozwoliła, by Blake pomógł jej stanąć na nogi i wyprowadził
z pokoju; potem powoli wchodzili po schodach, a Kenny deptał im po
piętach.
Robin wstała.
– Cóż, to było...
– Dziwne? – Melanie miała wypisane na twarzy: „A nie mówiłam?”.
– Zdajesz sobie sprawę, że to byłoby szaleństwo, gdybyś poważnie
rozważała zabranie tej dziewczynki do Los Angeles, prawda?
– Przecież sama mówiłaś, że to nie jest taki zły pomysł.
– Ach, nie zrozum mnie źle. Byłabym zachwycona. Myślałam po
prostu, że jesteś na to za mądra.
– O czym ty mówisz?
– O tym, że Cassidy wyraźnie podkochuje się w twoim chłopaku, co
teraz może wydawać ci się niezbyt groźne, ale ona nie zawsze będzie
miała dwanaście lat. A jeśli będzie podobna do swojej matki, gdy ta
miała osiemnaście lat...
– Teraz jesteś po prostu podła.
– A ty udajesz głupią.
Blake wrócił do salonu i zastał dwie kobiety stojące po przeciwnych
końcach kanapy i piorunujące się wzrokiem.
– Co tu się stało?
Zadzwonił telefon. Melanie odwróciła się na pięcie i bez słowa
pomaszerowała do kuchni. Wróciła po kilku sekundach.
– To szeryf. Najwyraźniej policja z San Francisco zdobyła nakaz
przeszukania mieszkania Aleca i zgadnijcie, co znalazła?
Robin gorączkowo sporządziła w myślach listę rzeczy, które
mogłyby się okazać obciążające dla jej brata: broń, z której strzelano,
zawartość sejfu ich ojca...
– Biżuterię naszej matki? – powiedziała w końcu.
– Blisko, ale pudło.
– Powiesz nam, czy mam dalej zgadywać?
– Kominiarkę narciarską. Taką jak te, które opisywała Cassidy.
– Cholera.
– Wciąż jesteś przekonana, że on jest niewinny?
Robin usiadła ciężko na kanapie i oparła głowę na rękach.
– Musi być jakieś wytłumaczenie.
– Ależ jest – stwierdziła Melanie. – On jest winny.
Rozdział trzydziesty piąty
Więzienie hrabstwa Tehama to zakład dla mężczyzn i kobiet,
o średnim poziomie zabezpieczeń, przeznaczony głównie dla
więźniów czekających na rozprawę wstępną lub na proces.
Pozbawiony wszelkich walorów estetycznych budynek z brązowej
cegły powstał w 1974 roku, dwadzieścia lat później więzienie
unowocześniono, między innymi umocniono ogrodzenie
i zainstalowano system elektroniczny mający uniemożliwiać
więźniom ucieczkę z tego ponurego miejsca.
– O Boże – wyrwało się Robin, gdy Blake wjechał na parking i zgasił
silnik. Był ranek po pogrzebie Tary i czwarty dzień pobytu Aleca
w więzieniu, a Robin po raz pierwszy dostała pozwolenie na
odwiedziny.
– Nie musisz tego robić – powiedział Blake, obracając się do niej.
– Tak, wiem. Ale winny czy nie, on jest wciąż moim bratem. – Robin
zamknęła oczy i wzięła długi, głęboki oddech.
– Masz atak paniki?
Robin zastanawiała się przez chwilę, czy odczuwa któryś ze
znajomych objawów lęku. O dziwo, żaden się nie pojawił – ani
trzepoczące szaleńczo ptaki uwięzione w piersi, ani ostre jak brzytwa
sztylety wbijające się w ciało, ani przemożna chęć ucieczki gdzieś
daleko.
– Nie, odparła, otwierając oczy. – Czuję się dobrze.
– Chciałbym móc pójść z tobą.
– Ja też bym tego chciała.
Jeff McAllister poinformował ich wcześniej o zasadach
obowiązujących w więzieniu. Osadzeni mieli prawo do półgodzinnych
odwiedzin dwa razy w tygodniu; wszystkie wizyty odbywały się bez
kontaktu fizycznego; odwiedzający mógł być tylko jeden, musiał mieć
ukończone osiemnaście lat i przedstawić dokument tożsamości ze
zdjęciem; wszyscy odwiedzający byli obszukiwani.
– Pamiętaj, że nie możesz oczekiwać respektowania prywatności
i że wasza rozmowa będzie prawdopodobnie nagrywana.
Robin skinęła głową, po raz kolejny odetchnęła głęboko, bawiąc się
górnym guzikiem swojej sukienki bez rękawów w kolorze lilaróż,
i przygładziła włosy.
– Czy dobrze wyglądam?
– Wyglądasz wspaniale.
– Nie jestem zbyt spięta na twarzy?
– Masz piękną twarz.
Robin uśmiechnęła się i otworzyła drzwi samochodu.
– Poczekaj – zatrzymał ją Blake.
Odwróciła się.
– Kocham cię.
Robin przechyliła się i delikatnie pocałowała go w usta.
– Ja też cię kocham.
Ruszyła betonową ścieżką do frontowego wejścia, a zanim
przekroczyła próg, zatrzymała się, aby po raz ostatni głęboko
zaczerpnąć powietrza.
Przywitał ją siedzący w szklanym boksie funkcjonariusz o surowej
twarzy, który poprosił o dowód tożsamości, potem została
przeszukana przez kobietę, a jej torebkę zbadano wykrywaczem
metalu. Następnie odprowadzono ją do poczekalni, w której stały
rzędy szarych plastikowych krzeseł, i polecono czekać, dopóki nie
zostanie wywołane jej nazwisko.
W pomieszczeniu znajdowały się tylko trzy osoby, mężczyzna
w średnim wieku i dwie kobiety. Gdy weszła, wszyscy na nią
popatrzyli, a młodsza z kobiet prawie niedostrzegalnie skinęła głową
w jej kierunku. Robin zajęła miejsce w rogu poczekalni, gdzie długie
jarzeniówki pod sufitem rzucały zbyt jaskrawe światło na niegdyś
białe ściany. Liczne tabliczki ostrzegały odwiedzających o zakazie
wnoszenia do więzienia takich rzeczy, jak broń, materiały
wybuchowe czy guma do żucia.
– Pierwszy raz tutaj? – zapytał jakiś głos, a Robin aż podskoczyła. –
Przepraszam, nie chciałam pani przestraszyć. – Mogę tu usiąść?
Robin odwróciła się i zobaczyła kobietę, która właśnie dołączyła do
oczekujących, około dwudziestopięcioletnią, o kasztanowych włosach,
ubraną w niebieskie dżinsy i czerwony T-shirt z trójkątnym dekoltem,
uwydatniający obfitość fałd ciała pod spodem. Uśmiechnęła się
i usiadła obok, zanim Robin zdążyła ją powstrzymać.
– Pierwszy raz, co? – Było to już nie tyle pytanie, co stwierdzenie.
– To takie oczywiste?
– Wystarczy spojrzeć na tę sukienkę. Ja też miałam na sobie
sukienkę, gdy pierwszy raz tu przyszłam. Ale potem dotarło do mnie,
że to nie ma sensu. Czy ja panią znam? Wygląda pani jakoś znajomo.
– Nie, nie wydaje mi się.
– Mam na imię Brenda. Przyszłam na widzenie z moim chłopakiem.
Zwolnili go z pracy, a on nie przyjął tego zbyt dobrze. Wrócił tam
następnego dnia i zaczął strzelać na oślep. Nikogo nie zranił, ale chyba
tylko dlatego, że głupi ma szczęście. Okazuje się, że nie tak łatwo trafić
tego, kogo się chce, jak to wygląda w telewizji. Osioł. Dostał sześć lat. –
Wzruszyła ramionami. – Za co siedzi twój facet?
Robin zawahała się, nie miała pewności, czy kobieta nie jest
podstawiona, a ich rozmowa nagrywana.
– To pomyłka...
Brenda się roześmiała.
– Tak ci powiedział?
– Nie musiał.
– No tak. Cóż, powodzenia. Mówiłaś, że jak masz na imię?
Robin krótko rozważała podanie Brendzie fałszywego imienia,
zdecydowała jednak, że tego nie zrobi.
– Robin.
– Na pewno? Trochę się wahałaś.
– Na pewno.
– Robin – powtórzyła Brenda. – Jak ptak[3]. – Zmrużyła małe
orzechowe oczy, tak że prawie znikły w pulchnych policzkach. –
Z pewnością wyglądasz znajomo.
W odległym końcu poczekalni otworzyły się drzwi, wszedł
funkcjonariusz.
– Robin Davis – oznajmił.
– Davis? – chciała się upewnić Brenda, gdy Robin wstawała. – Robin
Davis? Bez jaj. Jesteś krewną tych ludzi, do których strzelano?
Widziałam twoje zdjęcie w gazecie. A niech to, od razu wyglądałaś mi
znajomo.
– Proszę za mną – polecił funkcjonariusz, a Robin posłusznie weszła
za nim do przyległego małego pokoiku. – Proszę opróżnić torebkę. –
Wskazał porysowany metalowy stół, który był jedynym meblem
w pomieszczeniu.
– Już była sprawdzana.
– Proszę opróżnić torebkę – powtórzył funkcjonariusz.
Robin wysypała na stół zawartość beżowej płóciennej torby –
jasnozielony skórzany portfel, jaskrawopomarańczową portmonetkę,
książeczkę czekową w rozdartej czarnej plastikowej okładce, trzy
długopisy, mały notes, parę okularów słonecznych w czerwonym etui
z tłoczonej sztucznej skóry i stosik pogniecionych chusteczek
higienicznych.
– Nie mam gumy do żucia – powiedziała w nadziei, że wywoła
uśmiech na twarzy, ale zyskała tylko przelotny grymas
niezadowolenia. Pomyślała, że ten biedny człowiek prawdopodobnie
słyszał te słowa co najmniej setki razy. – Przepraszam.
Grymas był już nie tylko przelotny.
– Za co?
– Za kiepski żart – wymamrotała Robin, postanawiając nie wyrywać
się już z niczym, o ile nie zostanie wprost zapytana. Jeżeli nie będzie
ostrożna, ją też wsadzą do więzienia.
– W porządku – powiedział funkcjonariusz po sprawdzeniu torebki
w środku i upewnieniu się, że jest pusta. Podał torebkę Robin, dając
znak, że może wszystko włożyć z powrotem, a następnie skierował ją
do drzwi naprzeciwko tych, przez które weszła. – Pani brat zaraz
przyjdzie. Macie pół godziny.
– Dziękuję. – Robin weszła do długiej, wąskiej sali przedzielonej
pośrodku ścianką działową z szeregiem szklanych boksów; w każdym
znajdował się okrągły drewniany stołek przytwierdzony do ścianki
metalowymi prętami. Betonowa podłoga była pomalowana na brzydki
odcień ochry. W odległym kącie pomieszczenia siedząca na stołku
starsza kobieta płakała w słuchawkę przymocowanego do ścianki
telefonu, rozmawiając z więźniem po drugiej stronie. Robin wśliznęła
się na najbliższy stołek i wpatrzyła w pustą przestrzeń naprzeciwko;
w szybie odbijała się jej poważna twarz. Jak musi czuć się ktoś po
drugiej stronie? Minutę później wprowadzono jej brata i skierowano
do stołka naprzeciwko Robin. Ubrany był w ten sam pomarańczowy
uniform, który nosił w sądzie. Włosy miał zaczesane do tyłu, wydawał
się wymizerowany i o dziesięć lat starszy niż w dniu, w którym Robin
widziała go po raz ostatni. Usiadł i podniósł słuchawkę do ucha w tej
samej chwili, gdy Robin uniosła swoją.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć.
– Jak się masz?
– Nie tak źle.
– Niezbyt dobrze – poprawiła Robin.
– Bywało lepiej.
– Jesz coś?
– Trochę. Jedzenie nie jest tu najlepsze. A co u ciebie?
– Dobrze.
– A reszta?
– Też dobrze.
– Cassidy?
– Czuje się nieźle, zważywszy na sytuację.
– Musiała przeżyć szok, kiedy mnie zobaczyła – powiedział Alec. –
Gdy zdała sobie sprawę, że nie jestem kimś, za kogo mnie uważała.
– Tak, to był szok dla nas wszystkich.
– Przepraszam za to. – Alec wydawał się zmieszany.
Robin się zastanawiała, jak on zamierza się zachować, gdy znów
spotka się z Cassidy, postanowiła jednak nie pytać na wypadek, gdyby
ich rozmowa była nagrywana.
– Chyba wyobrażałem sobie, że będę już daleko, gdy ona wyjdzie ze
szpitala, i w ogóle się z nią nie zobaczę – odparł, jakby czytał
w myślach siostry.
Westchnęła, nie potrafiąc się zdecydować, jaki temat można
bezpiecznie poruszyć.
– Nie zrobiłem tego, Robin – powiedział Alec.
To tyle, jeśli chodzi o winę mojego brata.
– Wiem, że nie zrobiłeś.
– Wszystko, co ci powiedziałem tamtego dnia, było prawdą.
– Wiem. Wierzę ci – zapewniła Robin, czując w głębi duszy, że
niezależnie od tego, jak bardzo źle ta sprawa wygląda, jak mocne są
dowody przeciwko jej bratu, Alec nie byłby zdolny nikogo skrzywdzić.
Zdała sobie również sprawę, że teraz wiele zależy od niej, że powinna
dołożyć wszelkich starań, by dowieść jego niewinności, skoro szeryf
i jego ludzie pracowali, by dowieść jego winy.
– Kochałem Tarę – powiedział Alec. – A ona kochała mnie.
Chcieliśmy być razem przez resztę życia.
– Tak mi przykro.
– Proszę, powiedz Cassidy, że jestem niewinny, że nigdy nie
mógłbym skrzywdzić jej matki.
– Zrobię to. Już zrobiłam.
– Uwierzyła ci?
– Nie wiem.
Otworzyły się drzwi i do sali weszła Brenda. Patrząc ostentacyjnie
na Aleca, przeszła obok Robin i usiadła na sąsiednim stołku.
– Twój brat jest fantastyczny – rzuciła cicho, gdy jej chłopak
zajmował stołek obok Aleca i podnosił słuchawkę telefonu.
– Nie patrz. – Robin usłyszała Brendę mówiącą do swego chłopaka. –
Ale siedzisz obok prawdziwego celebryty. To ten facet, który strzelał
do swojego ojca i zamordował byłą dziewczynę. Aha, strzelał też do jej
dzieciaka. Nie, n i e wciskam ci kitu.
– Robin? O co chodzi? – zapytał Alec.
– O nic. To po prostu okropne widzieć cię w tym strasznym miejscu.
– Też tak czuję. – Alec potarł szczękę. – Rozmawiałaś z Prescottem?
– Tak.
– A więc wiesz o kominiarce, którą gliny znalazły w moim
mieszkaniu.
– Może nie powinniśmy o tym rozmawiać – zasugerowała Robin.
– Dlaczego nie? To jest zwykła czarna narciarska kominiarka, do
kurwy nędzy. Nie jakiś rzadki artefakt. Takich kominiarek musi być
z milion.
– Dlaczego t y taką miałeś?
– Dlaczego taką miałem? – Wyraźnie poirytowany Alec spojrzał
w sufit. – Jeżdżę na nartach, na litość boską. Policja znalazła też buty
narciarskie. Czy szeryf ci o tym powiedział?
Robin poczuła przypływ nadziei.
– Od kiedy jeździsz na nartach?
– Od wyjazdu z Red Bluff. Byłem w depresji. Do diabła, chciałem
popełnić samobójstwo. Pomyślałem, że jazda na nartach będzie
równie dobrym sposobem na zabicie się, jak każdy inny. Odkryłem,
ku swemu zdumieniu, że jestem w tym naprawdę dobry. Uwielbiam
to. Narciarstwo doskonale działa terapeutycznie. Powinnaś
spróbować.
Robin się uśmiechnęła.
– Może udzielisz mi lekcji, jak stąd wyjdziesz.
– Niewykluczone, że to nastąpi nie wcześniej niż za trzydzieści lat.
Uśmiech zamarł na ustach Robin.
– Proszę, nie mów tak.
– Przepraszam. To taki więzienny żarcik.
– Niezbyt śmieszny.
– Jest jeszcze coś, co powinnaś wiedzieć.
Robin wstrzymała oddech. Czy podczas przeszukania znaleziono
w mieszkaniu Aleca jakieś inne, potencjalnie obciążające dowody?
– Co takiego? – zapytała.
– McAllister sądzi, że być może oni będą chcieli zaproponować mi
ugodę.
– Jaką ugodę?
– Jego zdaniem prokurator może zgodzić się na zarzut morderstwa
drugiego stopnia, jeśli wyjawię nazwisko mojego wspólnika.
– Ale ty tego nie zrobisz. Nie masz wspólnika.
Alec się uśmiechnął.
– Tak jest. W tym właśnie problem.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.
– A więc co zrobimy? – zapytała w końcu Robin.
– Nie ma żadnego „my”, Robin. Jestem tylko ja. Ty musisz spakować
bagaże, zabrać narzeczonego i wynieść się z miasta.
– Nie ma mowy. Nie wyjadę, dopóki stąd nie wyjdziesz.
– Owszem – powiedział Alec. – Wyjedziesz. – Wstał, skinął na
stojącego przy drzwiach strażnika; kabel telefoniczny rozciągnął się
w prosty sznur.
– Co ty robisz? Mamy jeszcze dużo czasu.
– Nie przychodź tu, Robin. Znikaj stąd, dopóki jeszcze możesz
oddychać.
– Alec! – zawołała Robin, gdy strażnik wyprowadzał brata z sali. Ale
on się nie zatrzymał, nawet się nie odwrócił. Robin odwiesiła
słuchawkę, opuściła głowę i zaczęła płakać.
– Z czasem będzie łatwiej – powiedziała Brenda, wychylając się do
niej. – Zobaczysz. Za kilka tygodni to miejsce będzie jak dom.
3 Robin – ang. drozd.
Rozdział trzydziesty szósty
Dzwonek u drzwi zadźwięczał o szóstej po południu.
– Przynieśli pizzę! – zawołała Melanie z kuchni. – Czy ktoś mógłby
łaskawie otworzyć drzwi?
– Ja to zrobię. – Robin, która skończyła właśnie nakrywać stół
w jadalni, wyszła do holu. Minęła salon, gdzie Cassidy i Blake oglądali
telewizję, pomachała obojgu ręką. Otwierając frontowe drzwi,
usłyszała skrzypnięcie drzwi do pokoju Landona i tupot stóp
siostrzeńca na schodach. Na to, co po chwili zobaczyła, nie była
przygotowana.
– O mój Boże.
– Robin – powiedziała stojąca na progu kobieta – tak dawno cię nie
widziałam. Dobrze wyglądasz. Mogę wejść?
Robin cofnęła się, by przepuścić gościa. Zerknęła przez ramię na
Landona, który stał u podnóża schodów i przyglądał się tej scenie.
– Co z tą pizzą?! – zawołała Melanie, wychodząc z kuchni. I zamarła
w pół kroku.
– Jasna cholera.
Kobieta zesztywniała na to przekleństwo.
– Melanie – powiedziała. – O mój Boże. – Wy, dziewczęta, zupełnie
się nie zmieniłyście.
– A pani wprost przeciwnie – odparła Melanie. – Co się stało z pani
włosami?
Robin rzuciła siostrze spojrzenie pełne dezaprobaty, choć
pomyślała sobie to samo. Włosy kobiety, niegdyś czarne
i wypielęgnowane, były teraz siwe i zwisały w niechlujnych strąkach
do połowy pleców. Sukienka przypominała bezkształtny bury worek,
na gołych stopach kobieta miała sandały Birkenstock. Wyglądała jak
stereotypowa podstarzała hipiska, relikt z czasów, które nigdy nie
były tak proste i pełne miłości, jak się kiedyś wydawało.
– Co pani tu robi? – zapytała Melanie.
– A gdzie indziej miałabym być?
– Tam, gdzie pani była przez ostatnie dziesięć lat, tak mi się wydaje.
– Jest już ta pizza? – zainteresował się Blake, wychodząc do holu. –
O przepraszam. – Spojrzał na siwowłosą kobietę. – Kto to jest?
– Blake, to jest Holly Bishop. – Robin wzięła długi, głęboki oddech. –
Matka Tary.
– O Boże kochany. – Kobieta zaczęła szlochać. – Moje biedne
dzieciątko. – Rzuciła się Robin w objęcia i płakała jej w ramię. – Jak to
się mogło stać?
Robin powoli, niechętnie, objęła kobietę w pasie.
– Tak mi przykro, pani Bishop.
– Dość długo się tu pani wybierała – powiedziała Melanie zimnym
tonem. – Od śmierci Tary minęły prawie dwa tygodnie.
– Dopiero teraz się dowiedziałam. – Holly Bishop wysunęła się
z objęć Robin. – Wyjechałam z Oregonu, jak tylko o tym usłyszałam.
Robin, chcąc nie chcąc, zauważyła, że oczy kobiety są suche, choć
zaledwie kilka chwil wcześniej cała trzęsła się od szlochu.
– Mieszkamy na odludziu. Nie mamy telewizorów ani komputerów.
– A więc jak się pani dowiedziała?
– Powiedział mi wielebny Sampson, nasz przywódca.
– Wasz przywódca ma komputer? – zapytała Robin.
– Tak, oczywiście. Bardzo stary. Ktoś musi wiedzieć, co się dzieje na
świecie. Wielebny przekazuje nam wszystkie ważne informacje.
– Przekazuje swojej trzódce – uściśliła Melanie.
– Swoim wiernym – poprawiła Holly. – Dowiedział się o strzelaninie
i przyszedł do mnie. Pamiętał, że mieszkałam w Red Bluff i wciąż
mam tu rodzinę.
– I pomyślał, że pani wnuczka może dostać mnóstwo pieniędzy,
które pozwolą mu kupić nowocześniejszy sprzęt – stwierdziła
Melanie. – Dar niebios, można by powiedzieć.
– Nie dlatego tu jestem.
– A dlaczego pani tu jest? – Chciała wiedzieć Robin.
– Przyjechałam zobaczyć Cassidy. To biedne dziecko. – Głos Holly
zadrżał, ale jej oczy pozostały suche.
– Co się tu dzieje?
Robin się odwróciła i zobaczyła stojącą w drzwiach do salonu
Cassidy.
– Cześć – przywitała się Cassidy z gościem.
– Ojej. Czy to moja najdroższa dziecina?
– Kim pani jest?
Holly skrzyżowała ręce na piersi.
– Jestem twoją babcią.
– Moją babcią?
– Matką twojej matki – wyjaśniła Holly, podchodząc powoli do
dziewczynki.
– Tą, która wyrzekła się jej, gdy wyszła za mąż za Dylana – uściśliła
Melanie.
Holly raptownie się zatrzymała. Otworzyła usta, lecz przez dobrych
kilka chwil nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
– Cóż, nie aprobowałam jej małżeństwa, to prawda – wybełkotała
w końcu. – Ale nigdy się jej nie wyrzekłam.
– Nie rozmawiała pani z nią. Nie pomagała jej – powiedziała Robin.
– Ona nie chciała mojej pomocy.
– Uciekła pani do sekty...
– To nie jest sekta, moja kochana. To zakon.
– Naprawdę? Do jakiego Kościoła należycie?
– Cóż, właściwie do żadnego, ale...
– Ale tak czy inaczej pani wstąpiła do tej sekty. I uciekła, zostawiła
Tarę samą w potrzebie.
– Ona tego chciała.
– To pani tego chciała. – Melanie nie miała w tej kwestii
wątpliwości.
– Bóg tego chciał – oznajmiła Holly takim tonem, jakby te słowa
zamykały sprawę.
– Czy Bóg chciał, żeby Tara została zamordowana? – zapytała Robin.
– Czy uciekła pani, żeby służyć takiemu Bogu?
– Niezbadane są wyroki boskie. Nie możemy mieć nadziei, że
zrozumiemy... – zaczęła Holly.
– Uważasz, że nic nie dzieje się bez powodu? – przerwała jej
Cassidy, zerkając na Robin.
Robin uśmiechnęła się, pełna podziwu dla spokoju tego dziecka.
– Tak uważam.
– A więc, twoim zdaniem, istnieje dobry powód, że jakiś drań
odstrzelił mamusi twarz? Że tatuś Greg jest w śpiączce? Że j a omal nie
umarłam? Uważasz, że Bóg zaplanował, aby to się stało?
– Muszę uważać, że jest powód, którego my, śmiertelnicy, nie
potrafimy zrozumieć.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzyła Holly. – Ponieważ...
– Ponieważ jesteś za głupia, żeby myśleć samodzielnie? –
dokończyła Cassidy wyzywającym tonem. – Wiesz, tak właśnie
mamusia zawsze o tobie mówiła; że byłaś zbyt głupia, żeby myśleć
samodzielnie, i że wstąpiłaś do sekty, żeby ktoś inny mógł robić to za
ciebie.
Holly wyraźnie zesztywniała.
– Opowiedziała mi, jaka byłaś dla niej podła – ciągnęła Cassidy. –
Jak ciągle ją upokarzałaś, powtarzałaś jej zawsze, że jest niewiele
warta. Mówiła, że mój dziadek był tak spragniony miłości, że uciekł
z pierwszą kobietą, która była dla niego miła.
– O, tak. Ona zawsze brała jego stronę. Nawet po tym, jak nas
zostawił dla tej dziwki, obwiniała mnie, a jego usprawiedliwiała.
A gdzie jest teraz ten biedny, pozbawiony miłości człowiek? Czy zjawił
się, aby cię pocieszyć? Czy jest teraz tutaj?
– Jeszcze nie – odparła Melanie. – Ale jestem pewna, że zjawi się na
dniach.
– Cassidy nagle stała się bardzo lubiana – wtrąciła Robin. –
Zastanawiam się dlaczego.
– Nic nie wiem o innych ludziach – zaczęła Holly, ignorując siostry
i zwracając się wprost do wnuczki. – Ale ja tu jestem, ponieważ mimo
wszystko i niezależnie od tego, co sobie myślisz, kochałam twoją
matkę. I kocham ciebie. Tylko ty mi po niej zostałaś. Moje dziecko nie
żyje...
– A ty nie widziałaś mnie, od kiedy j a byłam dzieckiem. Nie
poznałabym cię, gdybym natknęła się na ciebie na ulicy. A teraz nagle
się zjawiasz i chcesz być moją babunią? Daj mi spokój. Jesteś tu z tego
samego powodu, co Dylan Campbell.
– Dylan jest tutaj?
– Zatrzymał się w Czerwonym Kogucie – powiedziała Melanie.
– Gdyby chciała pani się z nim skontaktować – dorzuciła Robin.
– Dylan Campbell jest tu być może dlatego, że zwęszył pieniądze, ale
ja nie. – Holly Bishop zerknęła w dół, na swoją brzydką burą sukienkę.
– Dobra materialne nigdy nie były dla mnie ważne. Jestem tu,
ponieważ...
– Ponieważ kochałaś mamusię, kochasz mnie i tylko ja ci zostałam,
a twoje dziecko umarło, bo taki jest plan Boga. Czy coś pominęłam? –
zapytała Cassidy. – Nie chcę już z tobą rozmawiać. – Odwróciła się do
Landona. – No już, Landonie, chodźmy na górę. – Wzięła chłopaka za
rękę i razem zaczęli wchodzić po schodach.
– Cassidy, zaczekaj! – krzyknęła za nimi Holly.
– Zawołajcie mnie, jak przyjedzie pizza! – odkrzyknęła Cassidy, nie
odwracając się.
Robin przyglądała się, jak oboje znikają na piętrze.
– No, no. – Melanie wydawała się pełna podziwu. – Nie wiem nic
o pani, ale ta dziewczynka z każdym dniem podoba mi się coraz
bardziej.
– Ona jest córką swojej matki – stwierdziła Holly. – Boże, dopomóż.
– Czego właściwie pani się spodziewała? – zapytała Robin
stanowczym tonem. – Czy naprawdę oczekiwała pani, że po
wszystkich tych latach, po tym, co się wydarzyło, Cassidy powita panią
w swoim życiu z otwartymi ramionami?
– Nie wiem, czego się spodziewałam – przyznała Holly. – Może
liczyłam na to, że ona zechce wrócić ze mną do Oregonu. – Po jej
policzku spłynęła pojedyncza łza i zniknęła w kąciku ust. – Pobożne
życzenia, wiem. A teraz powinnam już iść. – Sięgnęła do kieszeni
sukienki i wyciągnęła małą białą wizytówkę. – To jest prywatny
numer wielebnego Sampsona – powiedziała, wręczając wizytówkę
Robin. – Na wypadek, gdyby Cassidy zmieniła zdanie.
– Proszę jechać ostrożnie – powiedziała Robin, otwierając frontowe
drzwi. Przez chwilę przyglądała się, jak Holly siada za kierownicą
wynajętego forda i odjeżdża, a potem zgniotła wizytówkę w dłoni. –
Nie sądzę, żebyśmy tego potrzebowali.
– Zaczekaj. – Melanie wyjęła wizytówkę z ręki siostry
i rozprostowała.
– Co ty robisz?
– Nigdy nie wiadomo.
– Ja wiem, że Cassidy bardzo wyraźnie dała do zrozumienia, co
czuje do swojej babki.
– Cassidy jest dzieckiem. Dzieci czują co godzinę coś innego.
– No, no. Myślałam, że nadajemy na tych samych falach.
– Posłuchaj. Nie jestem fanką Holly, ale ona jest babką Cassidy.
A trzeba będzie w końcu podjąć decyzję, kto się nią zaopiekuje przez
najbliższe lata. Bo jest pewne jak amen w pacierzu, że to nie będę ja.
Nie w sytuacji, gdy ona ma ojca i babkę, a oni oboje chętnie ją do
siebie wezmą.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że interesuje ich tylko jej spadek –
przypomniała Robin.
– To nie mój problem. Cassidy to nie jest mój problem. A jeśli jesteś
mądra, nie pozwolisz, by poczucie winy i błędnie pojęta lojalność
sprawiły, że ta dziewczynka stanie się twoim problemem.
– Co więc sugerujesz? Żebyśmy ją po prostu porzuciły?
– Niczego nie sugeruję. Stawiam sprawę jasno i mówię, że nie mam
zamiaru być dla tego dziecka matką. Jeśli chodzi o macierzyństwo,
zrobiłam już swoje. Wierz mi, to nie jest wcale takie fajne. Tak więc
wydaje się, że są trzy możliwości. Pierwsza – ona zamieszka albo ze
swoim ojcem, albo z babką; druga – zostanie objęta kuratelą sądu
i trzecia – zabierzesz ją ze sobą do Los Angeles.
Melanie spojrzała na Blake’a z wyraźnym wyzwaniem w oczach.
– Co ty na to, Blake? Jesteś gotów zostać ojcem nastolatki, którą
ledwie znasz?
– Jest o czym pomyśleć – przyznał Blake po dłuższej chwili.
– Owszem, ale niestety nie mamy dużo czasu. Nawet jeśli nasz ojciec
przeżyje ten weekend, prawdopodobnie przez resztę życia pozostanie
warzywem i choć bardzo mi z wami dobrze, nie mogę wiecznie grać
roli gościnnej pani domu. Muszę wracać do pracy. Tillie’s nie będzie
bez końca trzymało dla mnie posady. Nic nie osiągniemy dzięki temu,
że będziecie tu siedzieć nie wiadomo jak długo.
– Nasz brat...
– ...jest w więzieniu. Nic nie możesz w tej sprawie zrobić, chyba
tylko bywać na półgodzinnych widzeniach dwa razy w tygodniu. Do
procesu, na który możemy poczekać nawet ponad pół roku. A i to
zakładając, że on się zgodzi cię widywać. Naprawdę zamierzasz
zrezygnować z własnego życia na tak długo? Nie sądzę. Zabawa się
skończyła. Twój narzeczony wraca w niedzielę do Los Angeles, a ja
z pełnym przekonaniem sugeruję, żebyś wracała razem z nim. Co
zrobisz z Cassidy, zależy od ciebie. Ale spójrz prawdzie w oczy, Robin.
W gruncie rzeczy nie chcesz jej ani trochę bardziej niż ja.
Robin opuściła głowę, przygniótł ją ciężar słów siostry. Słuchała ich
z oburzeniem, nie mogła jednak z miejsca ich zignorować. Czy
naprawdę chce wziąć na siebie odpowiedzialność za Cassidy, zabrać
ją do Los Angeles, aby dziewczynka mieszkała z nią i Blakiem? Czy
jest gotowa zostać matką nastolatki, wychowywać córkę Tary jak
własną?
– Wymyślimy coś – powiedział Blake, obejmując ją ramieniem.
Odwrócili się, by przejść do salonu.
I wtedy ją zobaczyli.
Cassidy stała u podnóża schodów, usta miała otwarte, a w oczach
łzy.
– Cassidy... – zaczęła Robin, wyciągając rękę do dziewczynki. Jak
długo ona tam stała? Ile zdążyła usłyszeć?
Cassidy obróciła się na pięcie i pobiegła na górę. Kilka chwil później
drzwi do jej pokoju zamknęły się z hukiem.
– Naprawdę nie wiedziałam, że ona tam jest – usprawiedliwiała się
Melanie.
– Porozmawiam z nią – powiedziała Robin.
– I co jej powiesz?
Robin pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia.
Rozdział trzydziesty siódmy
– No więc co zrobimy? – zapytała Robin. Leżała obok Blake’a
w łóżku, oblewały ją fale niepokoju, serce biło mocno i szybko.
– Co t y chcesz zrobić? Ostatecznie to twoja decyzja.
– Nie. Rzecz dotyczy w równym stopniu mnie, jak i ciebie. Decyzja
musi być wspólna.
– A jeśli powiem, że nie jestem gotowy?
– To właśnie chcesz powiedzieć?
– Nie wiem.
Dochodziła północ. Prowadzili tę rozmowę od kolacji, rozważali
możliwości, wyszukiwali za i przeciw. Oprócz Melanie nikt nie był
głodny, większa część ogromnej pizzy, którą zamówili, nadal więc
była w pudełku. Landon zszedł w końcu na dół i zjadł kilka kawałków,
Cassidy pozostała jednak w zamkniętym na klucz pokoju mimo
licznych prób Robin i Blake’a, którzy chcieli z nią porozmawiać.
– Dobrze – powiedział Blake. – A gdybyśmy zaproponowali
kompromis? Zaoferowali, że podejmiemy się częściowej opieki nad
Cassidy, przez określony czas w roku.
Robin usiadła, zastanawiając się nad tą sugestią.
– To się nie uda, nawet jeśli Melanie się zgodzi, czego nie zrobi.
Cassidy potrzebuje stabilizacji. Potrzebuje miłości. – Zamknęła oczy,
odetchnęła głęboko. – Ona potrzebuje n a s.
Długie milczenie.
– To chyba rozwiązuje sprawę. Decyzja podjęta.
– Na pewno dobra decyzja?
– Czas pokaże.
– A co z nami? – zapytała Robin.
– Co masz na myśli?
– Nie chcę cię stracić.
Znowu długie milczenie.
– Nie stracisz mnie. Jeszcze tego nie wiesz?
Robin obróciła się twarzą do narzeczonego.
– Tak bardzo cię kocham.
– Ja też cię kocham.
Opadli na poduszki, mocno się obejmując.
– Czy powinnam obudzić Cassidy i porozmawiać z nią?
– Pewnie. Dlaczego nie?
Robin wstała z łóżka, narzuciła szlafrok na nocną koszulę i wyszła.
Przemknęła na palcach do drzwi pokoju Cassidy, chwilę nasłuchiwała
i już miała zapukać, gdy dobiegł ją odgłos otwieranych drzwi.
Odwróciła się, spodziewając się Blake’a, a zamiast niego zobaczyła
Landona w spodniach od piżamy, nagiego od pasa w górę. Był jeszcze
potężniej zbudowany, niż przypuszczała, miał mocną szyję
i muskularną, pięknie rzeźbioną pierś.
– To ty, Landonie. Przepraszam. Obudziłam cię?
– Zostaw Cassidy w spokoju.
– Ja tylko...
– Zostaw ją w spokoju. – Zacisnął dłonie w pięści.
– Mam dobrą wiadomość, Landonie. Myślę, że ona chciałaby ją
usłyszeć...
– Daj jej spokój – powtórzył głosem, który choć niewiele głośniejszy
od szeptu, zabrzmiał jak krzyk.
W drzwiach sypialni pojawił się Blake, patrzył to na Robin, to na
Landona.
– Jakiś problem?
– Landon uważa, że nie powinnam budzić Cassidy.
Chłopak zrobił krok do przodu, wyglądał groźnie.
– W porządku – powiedział Blake. – Może Landon ma rację. Jest
późno. Cassidy potrzebuje odpoczynku. Możemy porozmawiać z nią
rano.
– My wszyscy potrzebujemy snu – zgodziła się Robin, kierując się do
swego pokoju. – Ty także, Landonie – dodała, gdy chłopak się nie
poruszył. – Obiecuję, że nie będę znów próbowała rozmawiać
z Cassidy w nocy.
Landon zawahał się, lecz ostatecznie wrócił do siebie i zamknął
drzwi.
– To było okropne – powiedziała Robin, kładąc się na łóżku.
Blake ułożył się koło niej i wziął ją w ramiona.
– Twoja siostra ma rację. Już czas, żebyśmy stąd wyjechali.
*
– Jesteście niespełna rozumu – stwierdziła Melanie przy śniadaniu,
gdy Robin poinformowała ją, jaką podjęli decyzję.
– Myślałam, że będziesz zachwycona. – Robin skończyła ostatnią
kawę i uśmiechnęła się przez stół do Blake’a. – Zakładając, że stan taty
się nie zmieni, a Cassidy się zgodzi, w niedzielę rano nas troje
będziesz miała z głowy.
– Co powiecie szeryfowi?
– Prawdę. Że zabieramy Cassidy do Los Angeles i że jeśli będzie
chciał z nią porozmawiać, wie, gdzie nas znaleźć.
– A Alec?
– Będę przyjeżdżała najczęściej, jak to możliwe, i zrobię wszystko,
co mogę, by mu pomóc.
– Na przykład co?
Chciałabym wiedzieć, pomyślała Robin.
– Jest dość późno – powiedziała, zerknąwszy na zegarek. – Myślisz,
że Cassidy doszła już do siebie?
– Ten dzieciak przeżył ranę postrzałową – przypomniała Melanie. –
Kilka nieprzyjemnych słów go nie zabije.
Robin wstała od stołu.
– Powinnam sprawdzić.
– Rób, jak uważasz.
Robin weszła na piętro, zatrzymała się na podeście schodów
i nasłuchiwała odgłosów bujającego się fotela Landona. Panowała
cisza, doszła więc do wniosku, że chłopak prawdopodobnie stoi
w oknie, i podeszła na palcach do drzwi pokoju Cassidy. Nie chciała,
aby powtórzyła się niemiła scena z zeszłej nocy.
– Cassidy – powiedziała, delikatnie pukając do drzwi. – Cassidy, to
ja, Robin. Mam dla ciebie wiadomość. Cassidy? – Zapukała głośniej. –
Obudź się, skarbie. Mam ci coś do powiedzenia.
Nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły.
Robin wiedziała, że w pokoju nikogo nie ma, jeszcze zanim weszła
do środka. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony, w pokoju zrobiło się
jasno. W świetle słonecznym dobrze było widać puste, niepościelone
łóżko dziewczynki.
– O Boże. Gdzie ty jesteś?
Szybko zbiegła do kuchni.
– Ona zniknęła.
– Co to znaczy zniknęła? – zapytała Melanie.
– To znaczy, że jej nie ma.
– Czyli wyszła z domu. Jestem pewna, że nie ma się czym martwić.
– Cassidy była wieczorem bardzo zdenerwowana. Ona myśli, że nikt
jej nie chce.
– Może Landon wie, gdzie ona jest – podsunęła Melanie.
Robin znów pobiegła na górę, Blake tuż za nią.
– Landonie! – Bardzo głośno zapukała do drzwi. – Landonie, muszę
z tobą porozmawiać! – Otworzyła drzwi.
Pokój był pusty.
– Cholera.
– Uspokój się – powiedziała Melanie, gdy wrócili do kuchni. – To
jasne, że oni są razem, a jeśli Landon jest z nią, nic jej się nie stanie.
Robin pomyślała o scysji z ostatniej nocy.
– Może powinniśmy zadzwonić do szeryfa?
– Trochę za wcześnie na wzywanie pomocy, nie sądzisz?
Zadzwonił dzwonek u drzwi, a po nim rozległo się głośne pukanie.
– No i zobacz – rzuciła Melanie. – Marnotrawna córka wraca.
Robin ruszyła do frontowych drzwi i otworzyła je.
W progu stał szeryf.
– O Boże. Cassidy...
Szeryf Prescott zmarszczył brwi, wydawał się nieco
zdezorientowany.
– Macie jakiś problem?
– Co pan tu robi?
– Czy pani siostra jest w domu?
– Moja siostra? – Robin zerknęła przez ramię do kuchni. – Melanie!
– zawołała. – Szeryf Prescott do ciebie. – Odwróciła się do szeryfa
i dopiero teraz zauważyła, że nie przyjechał sam; za jego samochodem
stały jeszcze dwa inne radiowozy.
– Czy coś się stało? – Blake stanął w drzwiach przy Robin.
– Mam nakaz przeszukania. – Szeryf wyciągnął rękę i pokazał
dokument.
– Nakaz przeszukania? – zdziwiła się Robin. – Co to znaczy?
– Ten nakaz daje nam pozwolenie na przeszukanie domu. – Szeryf
dał znak czekającym na zewnątrz zastępcom.
– Czy mogę to zobaczyć? – Blake sięgnął po nakaz.
Melanie podeszła bliżej, z rękami na biodrach i gniewną miną.
– Co się dzieje?
– Mają nakaz przeszukania domu – wyjaśniła Robin.
– Niech to zobaczę. – Melanie wyrwała dokument z ręki Blake’a.
– Wydaje się w porządku – powiedział Blake.
– Nie obchodzi mnie, czy jest w porządku – oznajmiła Melanie. – Nie
postawicie nogi w moim domu.
– Proszę się uspokoić, Melanie – powiedział Prescott. – Nie
utrudniajmy tej nieprzyjemnej sytuacji bardziej niż to konieczne.
Wolałbym nie musieć cię aresztować.
– Nie rozumiem – wtrąciła się Robin. – Dlaczego chcecie przeszukać
dom? Czego szukacie?
– Szukają dowodów, to oczywiste – stwierdziła Melanie. – Myślą, że
Landon był wspólnikiem Aleca.
– Przecież Alec niczego nie zrobił.
– Ani mój syn.
– Czy Landon jest w domu? – zapytał Prescott.
– Nie – odparła Robin.
– A Cassidy?
– Jej też nie ma. – Robin uznała, że nie jest to prawdopodobnie
najlepszy czas na wdawanie się w szczegóły.
– Dobrze. Zatem pozwólcie nam wejść do środka i wykonać naszą
pracę. Miejmy nadzieję, że skończymy, zanim tych dwoje wróci.
Postaramy się nie zrobić zbyt wielkiego bałaganu. – Machnął ręką,
wzywając zastępców do środka.
– Ty gnojku – wymamrotała Melanie, gdy szeryf z zastępcami weszli
do holu. – Niczego nie znajdziecie.
– Zaczniemy od piętra – powiedział szeryf, zatrzymując się
u podnóża schodów. – Gdybyście byli tak uprzejmi i pokazali mi, gdzie
jest pokój Landona.
– To ty masz nakaz przeszukania – prychnęła Melanie. – Sam sobie
znajdź.
Rozdział trzydziesty ósmy
Jeden zastępca pozostał na dole, podczas gdy szeryf i trzej pozostali
funkcjonariusze ruszyli do pokojów na górze. Prescott skierował
jednego do pokoju Melanie, drugiego do pokoju Robin i Blake’a,
trzeciego do pokoju Cassidy, a sypialnię Landona zostawił dla siebie.
– Będziemy tak szybcy i ostrożni, jak to tylko możliwe – powiedział,
wkładając lateksowe rękawiczki, by rozsunąć zasłony w pokoju
Landona i włączyć górne światło.
– Coś zepsujesz, zapłacisz za to – ostrzegła Melanie.
– Proszę się odsunąć – polecił Prescott. – Możesz się przyglądać, jeśli
chcesz, ale nie wolno ci przeszkadzać.
– Jesteś żałosnym sukinsynem – rzuciła Melanie.
– Melanie... – upomniała siostrę Robin.
– Co? Chcesz mi powiedzieć, że on po prostu wykonuje swoją pracę?
Że to nie jest nic osobistego?
– A dlaczego miałoby to być coś osobistego? – Robin spojrzała na
siostrę i na szeryfa i nagle powód ich wrogości stał się jasny. – No, no –
zdziwiła się. – Poważnie? Ty i szeryf?
– Chyba zapomniałam o tym wspomnieć – przyznała Melanie. –
Najwyraźniej nie był wart zapamiętania.
– Możemy nie zajmować się tym teraz? – zapytał szeryf.
– Tak, to właśnie od ciebie usłyszałam, gdy mi powiedziałeś, że
postanowiłeś pogodzić się z żoną.
– Bardzo mi przykro, że cię zraniłem. Nigdy nie...
– Nie zraniłeś mnie – przerwała Melanie. – Cholera. Nie pochlebiaj
sobie. Tylko nie próbuj mi wmawiać, że to nic osobistego.
– Bardzo mi przykro – powtórzył przeprosiny szeryf, patrząc
z zakłopotaniem na Robin. – Ale to wszystko nie ma nic wspólnego
z dochodzeniem ani z tym, że tu jestem. Proszę mi wierzyć, wolałbym
być gdziekolwiek indziej.
Wierzę ci, pomyślała Robin.
– Zmarnowaliśmy już dość czasu.
– Masz całkowitą rację – powiedziała Melanie.
Szeryf westchnął pokonany, wysunął szufladę komody i przejrzał
bieliznę Landona, potem przeszukał niższą szufladę, gdzie leżały Tshirty
i skarpetki.
Trzecią szufladę szczelnie wypełniały spodnie od dresów i bluzy
sportowe; Prescott wytrząsnął jej zawartość na łóżko i przerzucił
sztukę po sztuce.
– To tyle, jeśli chodzi o nierobienie bałaganu – skomentowała
Melanie.
– Daj spokój, Melanie – poprosiła Robin, wciąż oszołomiona
wiadomością o romansie siostry z Prescottem. – Tylko pogarszasz
sprawę.
Dolna szuflada zawierała swetry i pogniecioną czarną kurtkę
przeciwdeszczową. Szeryf sprawdził kieszenie kurtki, włożył ją
z powrotem do szuflady, po czym opadł na czworaka przed łóżkiem.
– Ostrożnie, szeryfie – ostrzegła Melanie. – O ile dobrze pamiętam,
nie jest pan zbyt wytrzymały.
Prescott, wyraźnie zaciskając szczęki, rozpłaszczył się na podłodze,
by poświecić latarką pod łóżkiem.
– Nie śpiesz się ze wstawaniem – powiedziała Melanie. – Nie chcesz
zafundować sobie przepukliny.
– Dobra – zaczął szeryf, siadając na łóżku, wyraźnie zadyszany,
choć nie sposób było powiedzieć, czy z wysiłku, czy ze
zdenerwowania. – Chyba mam już dość twojego sarkazmu, więc albo
skończysz z tymi głupimi uwagami, albo poczekasz w moim
radiowozie. Wybór należy do ciebie.
Melanie podniosła ręce w szyderczym geście poddania się, a potem
przesunęła palcami po wargach, jakby zapinała suwak.
– Dziękuję. – Prescott otworzył górną szufladę szafki nocnej.
Nie znajdziesz tam nic oprócz papieru, ołówków i spinaczy,
pomyślała Robin, przypominając sobie, jak sama przeszukiwała
rzeczy Landona.
Szeryf wyjął duży kłębek gumek recepturek, obrócił go kilka razy
w rękach i włożył z powrotem do szuflady. W szufladzie poniżej
przerzucił stertę komiksów.
– Zebrał tu niezłą kolekcję – zauważył i obszedłszy łóżko, zajął się
szafką z drugiej strony. Znalazł tam jeszcze więcej spinaczy, piór,
ołówków i kilka kartek, między innymi szkice portretowe Cassidy.
Tylko że twarz dziewczynki była teraz nierozpoznawalna, została
całkowicie zamazana gniewnymi czarnymi kreskami.
– Ktoś nie był zbyt zadowolony ze swojej pracy – powiedział szeryf,
odkładając kartki do szuflady. Robin stłumiła okrzyk zdziwienia.
Co to znaczy? Dlaczego Landon zniszczył portrety Cassidy?
– Chwileczkę! – rzucił nagle Prescott. – Co to jest?
Robin pochyliła się, prawie pewna, że zobaczy plastikową kulę
z malutką baletnicą wirującą wśród płatków śniegu. Tymczasem
zobaczyła coś dużego, czarnego, wełnianego.
Szeryf rozwinął tę rzecz bardzo ostrożnie i wyjął z szuflady.
Kominiarka narciarska.
Melanie zesztywniała i straszliwie pobladła, stojąca obok Robin
zagryzła wargi. Jak mogłam tego nie zauważyć?, pomyślała.
– Brian! – zawołał szeryf. – Peter! Chodźcie tutaj!
Dwóch zastępców wpadło natychmiast do pokoju i przecisnęło się
przed Robin, Blake’a i Melanie.
– Zabezpieczcie tę rzecz – polecił szeryf.
– Podłożyłeś to – powiedziała Melanie drżącym głosem.
– Bzdura i dobrze o tym wiesz. – Szeryf wrzucił kominiarkę do
plastikowej torebki podsuniętej przez zastępcę. – Czy wy, chłopcy, coś
znaleźliście?
– Jeszcze nie.
– Zabierzcie to do samochodu i szukajcie dalej.
Zastępcy wyszli z pokoju.
– Chcesz mi powiedzieć, że Landon brał lekcje jazdy na nartach? –
zapytał szeryf Melanie.
Tym razem Melanie nie miała nic do powiedzenia.
Szeryf zaczął przeszukiwać szafę; zdejmował każdą rzecz
z wieszaka, sprawdzał kieszenie w każdej parze dżinsów i każdą
koszulę, po czym rzucał kolejne sztuki odzieży na łóżko.
Sprawdziłam te kieszenie, pomyślała Robin. Nic w nich nie było.
Musiała jednak przyznać, że jej przeszukanie było w najlepszym razie
pobieżne. Westchnęła z ulgą, gdy się okazało, że Prescott także nic nie
znalazł w ubraniach Landona.
Szeryf przykucnął, w kolanach głośno mu chrupnęło z wysiłku.
Melanie darowała sobie kąśliwe uwagi. Robin chciała pogłaskać
siostrę po ręce, lecz Melanie odskoczyła, jakby dotyk ją sparzył.
Robin wstrzymała oddech, gdy szeryf, przyświecając sobie latarką,
sprawdzał każdy kąt wysokiej, wąskiej szafy, a potem badał ręką
wnętrze każdego buta i tenisówki. Oby tylko niczego już nie znalazł,
proszę, modliła się w duchu i nagle zdała sobie sprawę, że Prescott
znieruchomiał.
– Co to jest?
Szeryf westchnął i z trudem wstał, twarz miał niebezpiecznie
poróżowiałą z wysiłku. Wyciągnął rękę i powoli rozprostował palce
zaciśniętej prawej dłoni; najpierw oczom zebranych ukazała się
pognieciona chusteczka higieniczna, a po jej rozwinięciu – broszka
w kształcie motyla z rubinami i szmaragdami. A także pierścionek
zaręczynowy z brylantem i pasująca do niego obrączka wysadzana
brylantami.
– O Boże. – Robin musiała oprzeć się o Blake’a.
– Sądzę, że to należało do Tary – powiedział szeryf i ponownie
wezwał zastępców, by zabezpieczyli dowody.
Melanie osunęła się po ścianie na podłogę, bezwładna niczym
szmaciana lalka. Robin uklękła obok siostry.
– Czy ktoś mógłby przynieść trochę wody?
Kilka sekund później pojawił się zastępca z plastikowym kubkiem,
który Robin podsunęła siostrze do ust. Melanie odtrąciła kubek
gwałtownym machnięciem ręki. Kubek przeleciał przez pokój i odbił
się o buty szeryfa, woda rozlała się po podłodze.
– Gdzie jest teraz Landon? – zapytał szeryf.
Melanie się nie odezwała. Szeryf spojrzał na Robin.
– Gdzie on jest?
Robin pokręciła głową.
– Nie wiem.
– Zdajecie sobie sprawę, że nie współpracując, nie oddajecie temu
chłopcu żadnej przysługi? Znajdziemy go i jestem przekonany, że
wszyscy wolelibyśmy, by nikt inny nie ucierpiał.
– Nie wiemy, gdzie on jest – zapewniła Robin. – Cały ranek był poza
domem.
– Z Cassidy?
– Nie było ich, gdy się obudziliśmy. Przypuszczamy, że są razem.
Prescott wziął głęboki oddech.
– Co oznacza, że Cassidy może być w niebezpieczeństwie.
– O Boże. – Robin przyszły na myśl portrety Cassidy, na których jej
słodka twarzyczka została unicestwiona. Zupełnie jak twarz jej matki.
– O Boże – wyrwało jej się po raz trzeci.
– Nie obchodzi mnie, co znaleźliście – powiedziała Melanie głosem
tak płaskim, jakby rozjechał go walec. – Landon nigdy by nie
skrzywdził Cassidy. Zawsze był wobec niej bardzo opiekuńczy.
– Myślę, że pora już zacząć mówić prawdę, nie sądzicie?
– O czym pan mówi? – zapytała Robin.
– Melanie – zaczął Prescott, w jego głosie dawało się wyczuć rzadką
nutę delikatności – nie wiesz, gdzie był twój syn w noc strzelaniny,
prawda?
Melanie nic nie powiedziała. Nie musiała. Jej twarz mówiła
wszystko.
– Jedna osoba nie żyje – ciągnął szeryf – a twój ojciec
i dwunastoletnia dziewczynka zostali poważnie ranni. Rozumiem, że
chcesz chronić syna, ale ciągłe okłamywanie nas nie tylko go nie
ochroni, ale może go zabić.
Melanie wpatrywała się pustym wzrokiem w przestrzeń. Minęło
kilka długich chwil, zanim przemówiła.
– Landon miał niezbyt dobry dzień – zaczęła nieswoim głosem. –
Bujał się w fotelu i chodził po swoim pokoju. Nie chciał ze mną
rozmawiać. Nie chciał rysować ani oglądać komiksów. Nie potrafiłam
go uspokoić. Zadzwoniłam do Donny’ego...
– Donny’ego Warrena? – upewnił się szeryf, wyraźnie
skonsternowany.
– Donny zawsze bardzo dobrze sobie z nim radził. Zabierał go na
przejażdżki motocyklem, jeździli razem konno. Wiedział, jak do niego
dotrzeć, gdy ja nie umiałam. Zadzwoniłam więc do niego,
powiedziałam, że się martwię. Przyjechał bardzo szybko i zabrał
Landona na swoje ranczo.
– Mówisz, że Landon był z Donnym Warrenem tamtej nocy?
– Tak.
– Przez całą noc?
– Nie wiem. Byłam zmęczona, więc wzięłam pigułkę nasenną
i poszłam do łóżka.
– Czyli nie masz pojęcia, kiedy twój syn wrócił do domu?
Melanie pokręciła głową.
Robin próbowała zrozumieć, co to wszystko oznacza. Biżuteria Tary
została znaleziona w pokoju Landona, co łączyło chłopca
z morderstwem. Siostra przyznała właśnie, że Landon spędził
przynajmniej część tamtej nocy z Donnym Warrenem, to zaś
wskazywało także na Donny’ego. Jaki z tego wniosek?
– A co z Alekiem? – zapytała. Jeśli jej siostrzeniec był tamtej nocy
z Donnym, czy to oczyszcza z zarzutu morderstwa jej brata?
– Oni mogli wszyscy trzej działać razem – stwierdził szeryf,
zabijając tę nadzieję tak szybko, jak rozgniata się pluskwę butem. –
Cassidy nie jest pewna, ilu mężczyzn było wtedy w domu. I nie
zapominajcie o kominiarce, którą policja z San Francisco znalazła
w mieszkaniu waszego brata.
– To mógł być zbieg okoliczności.
– Podczas śledztw w sprawie morderstwa nigdy nie obchodziły
mnie zbytnio zbiegi okoliczności – oznajmił szeryf i ruszył do drzwi.
– Ale Donny nawet nie znał Aleca – zaprotestowała Melanie. – To
nie ma sensu. Jaki on mógłby mieć motyw? Jaki motyw miał Landon?
Szeryf nie odpowiedział, Robin przypuszczała jednak, że brał pod
uwagę motyw osobisty u Aleca i finansowy u Donny’ego.
W przypadku Landona mogło chodzić o swego rodzaju kombinację
obu motywów. A może Landon był tylko przydatnym pionkiem,
którym posłużyli się sprawcy, aby wejść do domu bez budzenia
podejrzeń.
– Co teraz? – zapytał Blake.
– Złożymy wizytę Donny’emu. On nie ma pojęcia, co tu się stało i że
coś znaleźliśmy. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy Landona
i Cassidy. Trzymajmy kciuki, żeby się okazało, że nikt nie zrobił czegoś
głupiego i że dziewczynka jest cała i zdrowa.
O Boże. Cassidy...
– Idę z wami – powiedziała Melanie, podnosząc się z podłogi.
– Nie, nie idziesz.
– Przerazisz Landona. Prawie na pewno dostanie ataku paniki... Nie
chcę, żeby stała mu się krzywda. Proszę. Mogę pomóc.
Robin pomyślała, że po raz pierwszy słyszy swoją siostrę proszącą
o cokolwiek.
– My też idziemy – powiedziała, a Blake skinął głową na znak, że się
z nią zgadza.
– Dobrze – westchnął Prescott. – Ale wszyscy będziecie trzymać się
z tyłu i robić dokładnie to, co powiem. Czy mam wasze słowo?
Robin i Blake skinęli głowami od razu, Melanie chwilę później.
Szeryf wyznaczył jednego z zastępców, by został w domu na
wypadek, gdyby Landon i Cassidy wrócili. Drugiego wysłał do sądu po
nakaz przeszukania domu i posiadłości Donny’ego. On sam i pozostali
zastępcy wsiedli do radiowozów. Blake usiadł za kierownicą lexusa,
Robin na tylnym siedzeniu, obok siostry.
Po twarzy Melanie płynęły łzy. Robin instynktownie wzięła ją za
rękę.
Przeżyła wstrząs, gdy Melanie jej nie odtrąciła.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Gdy mały konwój samochodów dojeżdżał do rancza, harley Donny’ego
Warrena stał jak zwykle przy chacie, a jego stary chevy był
zaparkowany przy drodze, bliżej stajni.
– Wydaje się, że jest w domu – powiedziała Melanie, gdy Blake
zatrzymał samochód za radiowozem szeryfa.
Zapach koni uderzył Robin, gdy tylko otworzyła drzwi; kichnęła
cztery razy.
– Na zdrowie – powiedziała Melanie, gdy wysiadali z samochodu.
– Musicie trzymać się z tyłu – polecił całej trójce szeryf.
– A co z Landonem?
– Jeśli będę potrzebował, wezwę was.
– Proszę, nie zrób mu krzywdy – poprosiła błagalnym tonem
Melanie.
Robin patrzyła, jak szeryf idzie w stronę chaty, zastępcy za nim, jak
kładą ręce na kaburach, zbliżając się do frontowych drzwi. Rozejrzała
się dookoła, nie dostrzegła jednak nic, po horyzont ciągnęły się tylko
hektary wyschniętej, pożółkłej trawy. Nie widać było żadnych
jeźdźców galopujących po rozległym pustkowiu. Jeśli Landon i Cassidy
tu są, pomyślała, muszą być albo w domu, albo w stajni. Spojrzała
w tamtą stronę.
Szeryf zapukał do drzwi, które otworzyły się niemal natychmiast
i stanął w nich Donny w dżinsach i białym T-shircie uwydatniającym
rozmiary jego bicepsów. Potargane włosy opadały mu na czoło.
– Szeryfie – powiedział, machając ręką Melanie i jej towarzystwu;
ręka zawisła w powietrzu. – W czym mogę panu pomóc?
– Czy jest tu Landon?
– Nie. Dlaczego pan pyta? Coś się stało?
– Próbujemy tylko znaleźć tego chłopca. Pomyśleliśmy, że może tu
być.
– Nie ma go tutaj.
– Jest pan pewny?
– Oczywiście.
– Jakaś szansa, że może być w stajni?
– Nic o tym nie wiem. Może pan sam sprawdzić, jeśli pan chce.
Szeryf gestem ręki polecił jednemu z zastępców, by to zrobił.
– Co się dzieje? – zapytał Donny, zerkając na Melanie.
– Kiedy ostatni raz widział pan Landona?
– Kilka dni temu. Dlaczego?
– A Cassidy?
– Cassidy? Co z nią?
– Widział ją pan?
– Nie. Nie widziałem Cassidy, od kiedy...
– ...została postrzelona?
– Tak – potwierdził Donny.
– Nie miał pan z tym nic wspólnego, prawda? – rzucił szeryf niby od
niechcenia, jakby nagle przyszło mu to do głowy.
Twarz Donny’ego stężała, lecz po chwili pojawił się na niej szeroki
uśmiech.
– To żart? Coś w rodzaju ukrytej kamery?
– To nie żart, Donny.
– Chwileczkę. Myślicie, że mam coś wspólnego z tą strzelaniną? –
Spojrzał na Melanie. – Myślisz, że strzelałem do twojego ojca?
Melanie zrobiła kilka kroków do przodu.
– Nie, naprawdę tak nie myślę.
– Zostań na miejscu – ostrzegł szeryf.
Robin położyła rękę na ramieniu siostry, aby ją powstrzymać,
Melanie strząsnęła jednak jej dłoń i szła dalej.
– Ani przez minutę nie myślałam, że możesz mieć coś wspólnego
z tym, co się stało – zapewniła Donny’ego. – Tak samo jak Landon.
Drugi funkcjonariusz zastąpił Melanie drogę.
– Landon? – Donny odwrócił się do szeryfa. – Uważa pan, że Landon
był w to zamieszany?
– Oni myślą, że działaliście razem – wyjaśniła Melanie. – Wy i Alec.
– Twój brat? Nonsens. Dopiero co go poznałem.
– Próbowałam im powiedzieć...
– Powiedziałaś już dość – przerwał Melanie szeryf. – Wracaj do
samochodu, zanim cię aresztuję za utrudnianie śledztwa.
– Mają dostać nakaz przeszukania twojego domu i rancza – ciągnęła
Melanie, wymijając zastępcę.
– Nie potrzebują nakazu. – Donny zrobił zapraszający gest. – Proszę
bardzo.
– Może powinieneś porozmawiać z adwokatem – poradził Blake.
– Nie potrzebuję adwokata. Nie mam nic do ukrycia.
– Zrobimy to zgodnie z prawem – zapewnił szeryf, gdy jego zastępca
wrócił ze stajni, kręcąc głową na znak, że nic nie znalazł. – Poczekamy
na nakaz. Tymczasem wydamy list gończy za Landonem, a wy
wynoście się stąd, wracajcie do domu i siedźcie tam, dopóki po was
nie poślę. Czy wyraziłem się jasno?
Robin skinęła głową.
– Chodźmy, Melanie.
Melanie przestępowała z nogi na nogę, jakby zastanawiała się, czy
nie zignorować polecenia. Po chwili odwróciła się do Robin, pozwoliła
jej wziąć się za rękę i zaprowadzić do samochodu.
– Co teraz? – zapytała, wsunąwszy się na tylne siedzenie obok
Robin. – Jedziemy do domu i czekamy, aż dobry szeryf zastrzeli
mojego syna?
– Nie całkiem – odparła Robin. – Mam inny pomysł.
*
– Dlaczego uważasz, że oni tu będą? – zapytała Melanie, gdy
dojeżdżali do zaniedbanego osiedla przyczep mieszkalnych przy Vista
Way.
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy – przyznała się Robin. –
Zamierzałaś mi kiedyś powiedzieć o sobie i szeryfie?
– Prawdopodobnie nie. A bo co?
– Byłoby dobrze wiedzieć, tylko tyle.
– A bo co? – powtórzyła Melanie. – Żebyś miała jeszcze jeden powód
do wtykania nosa w moje sprawy?
– Nie wtykam nosa w twoje sprawy.
– Doprawdy? Powiedz to swojemu nosowi. Wydaje się jakby...
– ...się wydłużył? Zawsze się taki wydaje, gdy jestem spięta.
Na twarzy Melanie także było widać napięcie.
– Nie musisz się o mnie martwić. Tutaj skręć w lewo. Możesz tu
zaparkować. Jego przyczepa jest przy tej drodze.
– Kochałaś go?
– Ciągle mówimy o szeryfie? – zapytała Melanie.
– Jak długo byliście... razem?
– Cztery miesiące, mniej więcej. Któregoś popołudnia zatrzymał
mnie za przekroczenie prędkości. Zaczęliśmy rozmawiać. Zapytał
mnie, jak postępuje budowa domu taty, jak się ma Landon.
Powiedział, że jest w separacji z żoną. Od słowa do słowa i się zaczęło.
Cztery miesiące później wrócił do żony. Koniec romansu. Koniec
historii.
– A Donny?
– Prawdopodobnie także koniec historii przez to, co się właśnie
stało. – Melanie wysiadła z samochodu na piasek i żwir, którymi
wysypana była nawierzchnia małego parkingu; stało przy nim sześć
rzędów zdezelowanych przyczep. – O ile mnie pamięć nie myli, jego
przyczepa jest przy tej drodze.
Robin wzięła Blake’a za rękę i ruszyli za Melanie; na końcu
pierwszego rzędu skręcili w prawo, po chwili jeszcze raz w prawo.
– Cholera. – Melanie nagle się zatrzymała. – Nie wiem. Może to ta
droga. Zaczekajcie. Tak jest. Magnolia Lane. Tędy. Numer dwadzieścia
cztery. Tutaj. – Podeszła do drugiej z czterech przyczep, wszystkie
wyraźnie potrzebowały remontu, i zapukała do drzwi.
Nikt nie odpowiedział.
– Kenny? – Melanie zapukała jeszcze raz. – Kenny? Jest tam ktoś? –
Cofnęła się o krok, odczekała chwilę, stanęła na palcach przy
znajdującym się wysoko oknie i zajrzała do środka. – Ciemno. Chyba
nikogo nie ma.
– A niech to. – Zmartwiła się Robin. – Naprawdę myślałam, że
Cassidy może tu być.
– To nie był zły pomysł – przyznała Melanie. – O Boże. – Usiadła
ciężko na schodku przed drzwiami. – A jeśli Prescott ma rację? Jeśli
Landon jest w to zamieszany? Jeśli to on był jednym z tych, którzy
strzelali? A Cassidy jest w niebezpieczeństwie? – Jęknęła przeciągle. –
Jeśli jest już za późno?
Drzwi do przyczepy nagle się otworzyły, uderzając Melanie w plecy.
Podskoczyła i zeszła ze schodka. W drzwiach stał Kenny, nagi do pasa,
z opróżnioną do połowy butelką piwa; zapach marihuany unosił się
wokół jego głowy niczym aureola.
– Pani Davis? Co pani tu robi?
– Czy Landon jest u ciebie? – zapytała Melanie.
– Nie. – Kenny rozejrzał się dookoła, jakby chciał się upewnić.
– A Cassidy?
– Też nie.
– A niech to. Dobrze. Przepraszam za kłopot.
– Wyszli jakiś czas temu – powiedział Kenny, gdy goście odwracali
się, by wrócić do samochodu.
Melanie się zatrzymała.
– Oni tu byli?
– Jak dawno temu? – zapytała Robin.
– Może kilka godzin.
– Jak tu dojechali? – zaciekawił się Blake. – Przecież nie przyszli
pieszo.
– Cassidy zadzwoniła rano. Była bardzo zdenerwowana,
powiedziała, żebym ją zabrał z domu.
– A Landon?
– On jest jak jej cień. Nie pozwala jej nigdzie ruszyć się bez niego.
Wiecie, jak on...
– Co oni tu robili?
Kenny wzruszył ramionami; pod cienką warstwą mięśni wyraźnie
rysowały się żebra.
– Wiecie.
– N i e wiemy – powiedziała Melanie. – Dlatego pytamy.
– Tylko gadaliśmy, spaliliśmy trochę zioła.
– Dałeś mojemu synowi marihuanę?
Nie mówiąc już o tym, że dał ją dwunastoletniej dziewczynce,
pomyślała Robin.
– To nie był pierwszy raz – bronił się Kenny.
– Nie do wiary – powiedziała Melanie. – To jest ostatnia rzecz,
o której powinien dowiedzieć się szeryf.
Kenny zesztywniał.
– Co ma do tego szeryf?
– Czy wiesz, gdzie Cassidy i Landon są teraz?
– Chyba w domu. – Kenny wzruszył ramionami. – Zabrali się
z jednym moim sąsiadem.
– Kiedy wyjechali?
Kenny wydawał się skonsternowany.
– Która godzina?
– Dochodzi dwunasta – odparła Robin, spojrzawszy na zegarek.
– W południe?
– Nie, o północy – prychnęła Melanie. – Oczywiście, że w południe,
idioto.
– Ejże! – Chłopak próbował się obrazić, a jednocześnie wydawał się
balansować na krawędzi świadomości.
– Chodźmy – zarządził Blake.
– Poczekajcie, jadę z wami.
– Nie – osadziła go Robin. – Zostajesz tutaj. – Jeśli Landon i Cassidy
wrócą lub skontaktują się z tobą, od razu do nas zadzwonisz.
W porządku? Rozumiesz, co mówię?
Kenny z szyderczą miną podniósł rękę, aby zasalutować, lecz nie
trafił złączonymi palcami do czoła.
– Tak jest. Tak jest, kapitanie.
Melanie była już w połowie drogi do samochodu.
– Chodźcie już wreszcie! – krzyknęła. – Nie mamy całego dnia.
Rozdział czterdziesty
Melanie wyskoczyła z samochodu, zanim Blake zdążył zahamować na
podjeździe jej domu. Zastępcy, którego Prescott wyznaczył do
pilnowania domu, nigdzie nie było widać, podobnie jak radiowozu.
– Landonie?! – zawołała Melanie, otwierając frontowe drzwi; Robin
stała tuż za siostrą. – Cassidy?!
Cisza.
– Landonie? – zawołała jeszcze raz, wbiegając po schodach.
Tymczasem Robin szybko sprawdziła pokoje na parterze.
– Cassidy! – krzyknęła. Ani śladu dziewczynki.
– Chodźcie na górę! – Głos Melanie był na granicy wrzasku.
– O Boże. – Robin chwyciła za rękę Blake’a, który właśnie znalazł się
przy jej boku.
Melanie czekała na nich na górnym podeście, ręce jej się trzęsły,
twarz miała poszarzałą ze zdenerwowania. Drzwi do pokoju Landona
stały otworem, w środku nikogo nie było.
– Co się stało? – zapytała Robin.
Melanie wskazała otwarte drzwi do pokoju Cassidy.
– Co się stało? – powtórzyła Robin. – Czy ona tam jest? Czy jest...?
– Jest w łóżku. Nie rusza się.
Robin oderwała się od Blake’a, pobiegła do pokoju dziewczynki
i podeszła do małej postaci leżącej nieruchomo twarzą do poduszki.
– Cassidy – powiedziała, dotykając drżącą ręką ramienia
dziewczynki i szukając śladów krwi na kołdrze. – O Boże.
Czy Landon udusił to dziecko gołymi rękami?
– Robin? – Cassidy przekręciła się na łóżku, leżała teraz zwrócona
twarzą do Robin, która gwałtownie łapała powietrze. – O co chodzi?
Dobrze się czujesz?
– O Boże, o Boże – powtarzała Robin, obejmując dziewczynkę
i gestem zapraszając wszystkich do pokoju. – Wszystko z nią dobrze!
Wszystko dobrze!
– Cholera – rzuciła Melanie. – Wystraszyłaś nas na śmierć!
– Nie rozumiem – zdziwiła się Cassidy.
Robin wyczuła słaby, lecz niepozostawiający wątpliwości zapach
marihuany we włosach dziewczynki.
– Gdzie jest Landon? – zapytała Melanie.
– Nie wiem. Wyszedł z tym zastępcą.
– O czym ty mówisz?
Cassidy potarła zaspane oczy.
– Gdy wróciliśmy do domu, ten zastępca na nas czekał. Kazał
Landonowi wsiąść do radiowozu i odjechali. Nie czułam się zbyt
dobrze, więc poszłam na górę, żeby się położyć. Chyba usnęłam.
– Kiedy to było?
Cassidy zerknęła na zegarek Robin.
– Jakąś godzinę temu, chyba.
– Muszę iść – powiedziała Melanie.
– Poczekaj. Dokąd się wybierasz? – zapytała Robin.
– Do biura szeryfa. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie aresztowali
mojego syna.
– Dlaczego mieliby aresztować Landona? – zapytała Cassidy.
– Zadzwońcie do McAllistera – poprosiła Melanie. – Powiedzcie mu,
żeby na mnie czekał.
– Zawiozę cię – zaproponował Blake. – W tym stanie nie powinnaś
prowadzić.
Po raz pierwszy Melanie się nie sprzeczała.
– Zostanę z Cassidy. Zadzwońcie, jak tylko coś będzie wiadomo! –
zawołała za nimi Robin. Wyjęła z kieszeni dżinsów telefon
komórkowy, wybrała numer kancelarii i przekazała asystentowi
adwokata wiadomość od Melanie.
– Nie rozumiem. Dlaczego chcą aresztować Landona? – dopytywała
się Cassidy.
Robin opowiedziała jej o nakazie przeszukania domu i o tym, co
znaleziono.
– Znaleźli biżuterię mamusi w pokoju Landona?
– Tak.
– I kominiarkę?
– Tak.
Dziewczynka pokręciła głową.
– Nie, nie wierzę w to.
– Wiem. Trudno to sobie wyobrazić.
– A więc myślą, że Landon i twój brat...
– I może jeszcze Donny Warren. – Robin była wstrząśnięta słowami,
które właśnie wypowiedziała.
– Zabili mamusię? Strzelali do mnie i do tatusia?
Robin milczała. Może to i niewyobrażalne, ale dowody przeciw tym
trzem mężczyznom wydawały się z dnia na dzień mocniejsze. Alec
miał motyw i sposobność dokonania napaści; Landon miał zaburzenia
behawioralne, a w jego pokoju odkryto część zrabowanej biżuterii
Tary; Donny był z Landonem w noc strzelaniny; w pokoju Landona
i mieszkaniu Aleca znaleziono identyczne kominiarki. Nie wiadomo,
co dało przeszukanie chaty Donny’ego.
– Przykro mi – powiedziała, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Chyba zbiera mi się na mdłości. – Cassidy wyskoczyła z łóżka
i wybiegła z pokoju.
Robin nie była w stanie ruszyć się miejsca, ciężar wydarzeń dnia po
prostu ją przygniótł. Gapiła się bezmyślnie w przestrzeń, oszołomiona,
w głowie jej się kręciło.
Stopniowo wróciła jej ostrość widzenia, zobaczyła małe okno
wychodzące na tylne podwórze, gołe ściany w kolorze kremowym,
wirujący nieśpiesznie wentylator pod sufitem, podwójne łóżko ze
skotłowaną beżową kołdrą, przy łóżku szafkę nocną z lustrzanym
blatem i bokami, a na blacie mały stosik z czasopismami o modzie
i znajomą kulę ze śniegiem.
Robin podniosła kulę, obróciła ją w dłoniach i obserwowała płatki
sztucznego śniegu opadające na malutką baletnicę w środku.
Poczuła ukłucie niepokoju.
– To było okropne – powiedziała Cassidy, wchodząc do pokoju.
– Dobrze się czujesz?
Cassidy klapnęła na łóżko.
– Nie cierpię wymiotować. A ty?
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś to lubił.
– Pamiętam, jak byłam naprawdę mała i zajadałam wszystkie te
śmiecie – cukierki, żelki, całą torebkę czerwonej lukrecji – a mamusia
mnie ostrzegała, że zachoruję na żołądek. Ale ja jej nie słuchałam,
a potem spędziłam większość nocy, wymiotując tym wszystkim. To
było najgorsze. Od tej pory nie mogłam patrzeć na czerwoną lukrecję.
Robin zdumiała zdolność tego dziecka do wyłączania przykrych
myśli – w jednej chwili rozmawiała o zamordowaniu matki,
a w następnej przechodziła do czerwonej lukrecji. Ona też chciałaby
to umieć.
– A potem, co wieczór, gdy poszłam do łóżka – ciągnęła Cassidy –
zaciskałam zęby, bo myślałam, że dzięki temu nie będę znów
wymiotowała. Robiłam tak przez długi czas, dopóki dentysta nie
powiedział mamusi, że niszczę sobie zęby i muszę przestać. –
Wskazała na plik magazynów o modzie. – Niektóre modelki mają
zaburzenia odżywiania. Same wywołują u siebie wymioty. Celowo. –
Wydawała się przerażona tą myślą. – To jest naprawdę obrzydliwe.
Nie sądzisz?
– Obrzydliwe – zgodziła się Robin; jeszcze raz obróciła kulę
i patrzyła na taniec płatków śniegu wokół baletnicy. – Może to
marihuana spowodowała twoje wymioty.
Dziewczynka zesztywniała.
– Jaka marihuana?
Robin upuściła kulę ze śniegiem na kolana.
– Czuję jej zapach w twoich włosach.
Minęła dłuższa chwila, zanim Cassidy się odezwała.
– To dlatego, że byłam bardzo zdenerwowana waszym wyjazdem,
a Kenny powiedział, że dzięki marihuanie poczuję się lepiej –
przyznała zmieszana. – Sztachnęłam się tylko kilka razy, przysięgam.
Nie podobało mi się i obiecuję, że więcej tego nie zrobię.
– W porządku. To dobrze. Jesteś za młoda na takie rzeczy. – Robin
podniosła kulę. – Skąd to masz?
– Mam ich całą masę. Zbierałam je. Ta była zawsze moją ulubioną.
– Widziałam ją wcześniej – powiedziała Robin.
– Takich jak ta są pewnie setki.
– Widziałam ją w pokoju Landona.
– Naprawdę? Była tu, na szafce nocnej, gdy wróciłam ze szpitala.
Chyba Landon musiał ją tam położyć. Dlatego tu jest.
– Prawdopodobnie.
– A to znaczy, że nigdy by do mnie nie strzelał – powiedziała
stanowczo Cassidy. – Nie rozumiesz? W głębi serca Landon jest dobry
i wrażliwy, i mnie kocha. Nigdy by mnie nie skrzywdził. Nie obchodzi
mnie, co oni znaleźli w jego pokoju.
– Mam nadzieję, że masz rację.
– Mam rację. A przynajmniej myślę, że mam. – Cassidy zerwała się
na równe nogi. – O Boże. Sama już nie wiem, co myśleć. Mam taki
mętlik w głowie.
– Ja też, kochanie. – Robin wzięła dziewczynkę w ramiona. –
Chciałabym móc powiedzieć ci coś, co cię uspokoi. – Uspokoi nas obie.
– Nie wiem, komu zaufać.
– Możesz zaufać mnie.
– Ty wyjeżdżasz – przypomniała Cassidy.
– Nie wyjedziemy, dopóki nie będzie wiadomo, co tu się dzieje. I nie
bez ciebie.
– Co masz na myśli?
– Rozmawiałam o tym z Blakiem. Postanowiliśmy, że jeśli mój tata
nie wyzdrowieje, wrócisz z nami do Los Angeles i będziesz z nami
mieszkała. Chciałam ci to powiedzieć zeszłej nocy, ale...
– O mój Boże, o mój Boże! – Podekscytowana Cassidy tańczyła po
pokoju. – Nie mogę uwierzyć! To cudowne! Obiecujesz?
– Obiecuję.
– Czy możemy jechać już teraz? Proszę. Moglibyśmy przenieść
tatusia do szpitala w Los Angeles.
– Nie sądzę, żeby to było możliwe.
– Nie chcę tu dłużej zostać. Chcę stąd wyjechać teraz.
– Wyjedziemy niedługo, obiecuję, ale...
Zadzwonił dzwonek u drzwi.
Robin i Cassidy zamarły.
– Kto to? – zapytała Cassidy.
Robin zostawiła dziewczynkę i pobiegła do głównej sypialni, skąd
było widać frontowe drzwi. Wyjrzała przez okno, na podjazd. Cassidy
stanęła za nią, Robin czuła jej brodę na swoim ramieniu.
– To Kenny – powiedziała Cassidy. – To jego samochód. – Wypadła
z pokoju, jeszcze zanim Robin zdążyła się odwrócić.
– Cassidy, zaczekaj! – zawołała, słysząc oddalający się tupot stóp
dziewczynki na schodach.
W głowie Robin zaczęło kłębić się mnóstwo myśli, opadły ją niczym
szarańcza, a ich bzyczenie robiło się coraz głośniejsze. Melanie
uważała, że Tara była zaniepokojona zainteresowaniem Kenny’ego jej
córką. Czy powiedziała więc temu młodemu człowiekowi, żeby
przestał się koło niej kręcić? A on wpadł we wściekłość? Na tyle dużą,
by zabić?
Gdy pojawiły się podejrzenia wobec Landona, Kenny bez trudu
mógł wszystko zrzucić na kolegę. Od czasu strzelaniny był w tym
domu wiele razy. Miał mnóstwo sposobności, by ukryć wśród rzeczy
Landona zarówno biżuterię, jak i kominiarkę.
Przeszukałam ten pokój, pomyślała Robin, odtwarzając w pamięci
swoje poczynania owej nocy. Sprawdziłam każdą kieszeń i wnętrze
każdego buta. Nie było kominiarki w szufladzie ani biżuterii
w żadnym bucie. A choć jest możliwe, że przeoczyłam jedno lub
drugie, nie ma sposobu, żebym przeoczyła obie te rzeczy naraz.
Jestem tego pewna.
– Cassidy, zaczekaj! – zawołała. – Nie otwieraj!
Ale było już za późno. Dziewczynka już otworzyła drzwi. Kenny był
w środku.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Zbliżając się do górnego podestu schodów, Robin słyszała, jak kręcą
się po kuchni. Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy, wybrała numer
Blake’a i nagrała wiadomość na pocztę głosową:
– Wracaj do domu jak najszybciej – szepnęła. – Przywieź ze sobą
szeryfa.
Gdy powoli schodziła po schodach i ostrożnie, na palcach, szła
korytarzem, dochodziły ją odgłosy sprzeczki.
– Cassidy, co u diabła?
– Dlaczego jesteś takim głupkiem? Nie możesz ot, tak sobie
przychodzić tu z wizytą.
– Ta..., pewnie. Bo on tu jest?
– On? Chodzi ci o Blake’a?
– Tak, chodzi mi o Blake’a. Wszystko szło świetnie, dopóki on się tu
nie zjawił.
– Szło świetnie? Żartujesz sobie ze mnie? Dopiero co wyszłam ze
szpitala. Omal nie umarłam!
– Rano powiedziałaś mi, że nie ma się czym martwić, że na pewno
nie jedziesz do Los Angeles.
– Wtedy tak myślałam, ale potem Robin powiedziała...
– Gówno mnie obchodzi, co powiedziała Robin. Nie jedziesz.
– Jadę. Zawsze chciałam mieszkać w Los Angeles. Wiesz o tym. To
moja wielka szansa. Będę sławną modelką jak Kate Upton.
– Jasne.
– Jadę i nie możesz mi przeszkodzić.
Z kuchni doszedł łoskot upadającego na podłogę krzesła.
– Chcesz się założyć?
– Siadaj. Jesteś pijany.
Robin wzięła głęboki oddech, wyprostowała się i wkroczyła do
kuchni.
– Co tu się dzieje? – zapytała.
– Nic – odparła Cassidy tonem wyrażającym niesmak. – Kenny’emu
trochę odbija.
Kenny stał przy kuchennym stole, obok przewróconego krzesła, ze
świeżo otwartą butelką piwa w ręce. Szybko podniósł krzesło, ustawił
je naprzeciwko Cassidy i padł na nie. Robin zauważyła, że chłopak
wygląda jeszcze gorzej niż poprzednio; mieszanka narkotyków
i alkoholu siała spustoszenie w jego organizmie, rozbiegane oczy
zdawały się patrzeć we wszystkich kierunkach naraz. Cassidy robiła
natomiast wrażenie spokojnej, wręcz niewzruszonej.
Co mi nie pasuje w tym obrazku?, zastanawiała się Robin.
– Cassidy mówi mi, że to już załatwione – powiedział Kenny. – Że
jedzie z wami do Los Angeles. – Pociągnął nosem i podrapał się po
nim. – Kiedy dokładnie planujecie wyjechać?
– To zależy – odparła Robin, próbując zgadnąć, jakie jeszcze
narkotyki wziął ten chłopak przez ostatnią godzinę.
– Od czego?
– Od tego, co będzie z tatusiem i Landonem – odparła Cassidy
i opowiedziała Kenny’emu o przeszukaniu pokoju Landona i jego
aresztowaniu.
Kenny zaśmiał się drwiąco.
– Bez żartów. Landon był jednym z zabójców? – Pociągnął duży łyk
piwa. – Prawdę mówiąc, muszę przyznać, że wcale nie jestem
zdziwiony.
Robin czekała na jakieś szczegóły, ale Kenny zamilkł, zapytała więc:
– Co to znaczy, że nie jesteś zaskoczony? Myślałam, że jesteście
przyjaciółmi.
– Jesteśmy. Ale on łatwo wpada w złość. I musicie przyznać, że ma
nierówno pod sufitem.
– To, że ma autyzm, nie oznacza, że jest głupi – powiedziała Robin,
uświadamiając sobie, że powtarza słowa siostry.
Kenny wzruszył ramionami i pociągnął kolejny łyk piwa.
Co mi umyka?
– Trochę za wcześnie na upijanie się, prawda?
Kenny się roześmiał.
– Nie tam, skąd pochodzę. Mój tatuś zaczynał pić rano, zanim
jeszcze wstał z łóżka. Mama nie pozostawała daleko w tyle. – Znów
łyknął piwa, jakby chciał wzmocnić wymowę swoich słów.
– Gdzie oni teraz są?
– Moi rodzice? – Kenny zerknął w stronę pokoiku przy kuchni,
jakby jego matka i ojciec stali właśnie przed kuchennymi drzwiami. –
Gdzieś tam są, chyba. Rozwiedli się, gdy miałem dziewięć lat. Od tego
czasu oboje jeszcze kilka razy brali śluby. Mój ojciec ma mieszkanie
gdzieś w mieście. Straciłem kontakt z mamą i ojczymem po tym, jak
wyrzucili mnie z domu. Już jako szesnastolatek sam na siebie
zarabiałem.
– To musiało być dla ciebie trudne – powiedziała Robin, zerkając
ukradkiem na zegarek.
– Daję radę.
– Jak? W jaki sposób sobie radzisz?
Kenny się uśmiechnął.
– Powiedzmy, że korzystam z prawa podaży i popytu.
– Co to znaczy?
– Proste. Jest popyt, to zapewniam podaż.
– Jesteś dilerem narkotykowym. – Zrozumiała Robin.
Uśmiechnął się szeroko.
– Robimy, co musimy. – Podniósł butelkę, jakby wznosił toast;
wyraźnie sobie drwił.
– Nie mów takich rzeczy – upomniała go Cassidy. – On jest pijany
i tylko się wygłupia – powiedziała do Robin. – Nie mówi tego
poważnie.
– Ta... Nie mówiłem poważnie. – Kenny łyknął piwa. – Coś jeszcze
chce pani wiedzieć? Na przykład, czy mam jakichś braci i siostry, czy
coś w tym rodzaju?
– A masz? – Robin nie była pewna, czy naprawdę ją to interesuje,
czy po prostu przeciąga rozmowę w oczekiwaniu na przyjazd Blake’a
i szeryfa.
– Miałem siostrę. Umarła, gdy miałem siedem lat. Zapalenie...
opon... coś tam.
– Zapalenie opon mózgowych?
– Tak. Dlaczego pani nagle się mną tak interesuje?
– Robin jest terapeutką – wyjaśniła Cassidy.
– To coś jak psychiatra?
– W pewnym sensie – potwierdziła Robin.
– Próbuje pani wejść do mojej głowy? Odkryć moje głęboko ukryte,
mroczne sekrety?
– A masz jakieś?
– Och, wszyscy jakieś mamy. – W głosie Kenny’ego pobrzmiewała
nuta dumy.
– Po prostu chciałabym cię lepiej poznać.
– Po co? Niedługo pani wyjeżdża.
Robin nie odpowiedziała. Gdzie jesteś, Blake? Proszę, odbierz moją
wiadomość.
– A pani?
– Ja?
– Jakie pani ma głęboko ukryte, mroczne sekrety?
Robin wzruszyła ramionami.
– Jestem jak otwarta księga.
Kenny zaśmiał się szyderczo.
– Jesteś kupą gówna.
– Kenny! – krzyknęła Cassidy. – Nie możesz tak mówić do Robin.
– Dlaczego nie? Uważasz, że ponieważ jest terapeutką, tylko ona
może zadawać pytania?
– Chcesz mnie o coś zapytać? – Robin po raz kolejny zerknęła
ukradkiem na zegarek. – Nie krępuj się.
Kenny zamilkł na chwilę, jakby rozważał możliwości.
– Dlaczego chcesz zabrać Cassidy do Los Angeles? Co będziesz z tego
miała?
– Nic nie będę z tego miała. Po prostu myślę, że tak będzie najlepiej.
– Skąd wiesz, co jest najlepsze dla Cassidy? Ledwie ją znasz.
– Znałam jej matkę. Myślę, że ona by tego chciała.
– Jej matka była pieprzoną suką. Kogo obchodzi, czego ona by
chciała?
– Kenny! – krzyknęła Cassidy.
– Dobra – powiedziała Robin, czując, że sytuacja zaczyna wymykać
się spod kontroli. – Myślę, że już wystarczy.
– Och, myślisz, że już wystarczy?
– Przestań, Kenny – zażądała Cassidy. – Dlaczego jesteś taki podły?
– J a jestem podły?
– Nie powinieneś tak mówić o mojej matce.
– To znaczy jak? Nienawidziłaś tej suki!
– Nieprawda.
– A ile razy mi powtarzałaś, że ona rujnuje ci życie?
– Możliwe, gdy byłam na nią zła. Nie mówiłam poważnie!
– Diabła tam nie mówiłaś.
– Dobrze, zostawmy to już, zgoda? – zaproponowała Robin.
– Zgoda? – powtórzył Kenny.
– Widać, że jesteś bardzo rozgniewany. – Robin próbowała
rozładować sytuację, zanim zrobi się naprawdę niedobrze.
– Tak, kurwa, jestem zły – rzucił Kenny. – To tu jest miejsce Cassidy.
Tu jest jej dom.
– To b y ł mój dom – sprostowała Cassidy.
– I ciągle jest.
– Melanie nie chce mnie tutaj.
– No to zamieszkaj ze mną. Zaopiekuję się tobą.
– To niemożliwe – powiedziała Robin.
– Dlaczego? Bo uważasz, że jestem dilerem?
– Nie. Cóż, tak, w jakimś stopniu na pewno z tego powodu, ale... –
Rozmowa zaczęła się robić surrealistyczna.
– A poza tym?
– Ile ty masz lat, Kenny... Osiemnaście?
– Dziewiętnaście – uściślił chłopak.
– Cassidy ma dwanaście. – Robin znów zerknęła na zegarek, modląc
się, by Blake i szeryf byli już w drodze.
– No więc? Ona skończy trzynaście w czerwcu. Sześć lat to nie taka
duża różnica.
– Duża, gdy ma się trzynaście lat.
– Mój tata lubił opowiadać o tej piosenkarce country, która wyszła
za mąż za swego kuzyna, jak miała trzynaście lat.
Robin poczuła, że nogi się pod nią uginają, oparła się więc o ścianę.
– Mówisz, że chcesz ożenić się z Cassidy?
– Nie teraz, rzecz jasna. Ale może za kilka lat, jak ona będzie
pełnoletnia.
– To się nie stanie, Kenny.
– Nie, jeśli zabierzesz ją ze sobą do Los Angeles. – Spojrzał na
dziewczynkę. W jego głosie znów dawało się wyczuć wzburzenie. – To
z jego powodu, mam rację? Dlatego tak nagle chcesz wyjechać do Los
Angeles.
– Znowu wygadujesz głupoty, Kenny – powiedziała Cassidy.
– Nigdzie nie pojedziesz beze mnie. Mieliśmy plany.
– Plany? – zdziwiła się Robin. Jakiego rodzaju plany?
– Plany się zmieniają.
– To jest takie popieprzone – powiedział Kenny, kręcąc głową. –
Mówiłaś, że mnie kochasz. Mówiłaś, że chcesz, żebyśmy byli razem.
„Ach, Kenny, to takie przyjemne. Uwielbiam, jak dotykasz mnie w ten
sposób” – ciągnął Kenny, naśladując dziewczęcy głosik Cassidy. –
„Chcę, żebyśmy byli razem zawsze i na wieczność”.
– On kłamie. Nigdy tego nie mówiłam.
– Mówiłaś, że jest tylko jeden sposób, żeby tak się stało.
Cassidy wstała powoli z krzesła, w jej szeroko otwartych oczach
było widać przerażenie.
– Co ty mówisz? Że strzelałeś do tatusia Grega? Że zamordowałeś
mamusię?
Kenny nerwowo rozglądał się dookoła, jakby to, co miał przed
oczami, rozsypało się bezładnie niczym szkiełka w dziecięcym
kalejdoskopie, a on desperacko próbował ułożyć je w jakiś spójny
obraz.
– Chwileczkę – powiedział w końcu. – Co tu się dzieje? Co ty robisz?
– Jak mogłeś?
– Zwalasz winę na mnie? – Przeniósł wzrok z Cassidy na Robin,
potem znów na dziewczynkę. – Nie. Nic z tego. Jeśli ja pójdę do paki, t
y pójdziesz ze mną.
– Oszalałeś – powiedziała Cassidy. – On oszalał – zwróciła się do
Robin.
– Ja oszalałem?! – krzyknął Kenny, skoczył na równe nogi i uderzył
butelką z piwem o stół z taką siłą, że pękła mu w ręce. Z otwartej dłoni
chłopaka kapały piwo i krew. – To nie ja odstrzeliłem twarz jej matce!
– O Boże! – zawołała Robin.
– On kłamie! – krzyknęła Cassidy. – Jesteś cholernym kłamcą, Kenny
Stapletonie!
– To wszystko to był jej pomysł.
– Nie!
– Chcesz wiedzieć, jak to było? – Kenny spojrzał na Robin. –
Opowiem ci szczegółowo.
– Nie słuchaj go, Robin. – On jest pijany i na kokainie.
– Jej matce nie podobało się, że ciągle się tu kręcę – ciągnął Kenny,
ignorując słowa Cassidy. – Podejrzewała, że coś się dzieje. I miała
rację. Kręciliśmy ze sobą od miesięcy.
– On to wszystko zmyślił. – Cassidy zaczęła płakać. – Przysięgam...
– Matka zakazała Cassidy widywać się ze mną, a ona naprawdę się
wkurzyła; powiedziała matce, że nie ma prawa niczego jej zakazywać,
że rujnuje jej życie. Powiedziała mi, że jej matka zdradza tatę i planuje
uciec z dawnym chłopakiem, co będzie oznaczało koniec wielkiego
domu, koniec pieniędzy na fajne ciuchy, koniec wszystkiego. Mówiła,
że jej matka wszystko zepsuje i że musimy ją powstrzymać.
– Tak, to prawda, powiedziałam mu, że mamusia zdradza tatusia
i że się boję, że on się dowie i rozwiedzie się z nią, a to wszystko
zrujnuje – wyjaśniła Cassidy, powstrzymując łzy. – Byłam
zdenerwowana i musiałam z kimś porozmawiać. Myślałam, że Kenny
jest moim przyjacielem. Myślałam, że mogę mu zaufać.
– Cassidy słyszała, jak tamtego wieczoru jej matka rozmawiała
przez telefon, umawiała się z twoim bratem na spotkanie – ciągnął
Kenny, ignorując Cassidy. – Okropnie pokłóciła się z matką
i zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że nie możemy dłużej czekać, że
oni zainstalują jeszcze w tym tygodniu kamery bezpieczeństwa, więc
musimy zająć się wszystkim od razu, i że mam zabrać moją broń.
Przyjechałem do jej domu, Cassidy wpuściła mnie do środka, jej matka
mnie zobaczyła i od razu zaczęła krzyczeć. Jej tata kazał mi wyjść.
Wyjąłem broń i kazałem im obojgu się zamknąć. Cassidy już miała
broń, którą jej tata trzymał w swojej sypialni. Cholera, powinnaś ją
wtedy zobaczyć. Ta spluwa była większa od niej. Trzymała swoją
mamę na muszce, a tymczasem ja zmusiłem twojego tatę do
otworzenia sejfu. Cassidy wiedziała, że twój tata trzyma tam mnóstwo
kasy, a my jej potrzebowaliśmy, żeby zacząć wspólne życie, gdy
sprawa przycichnie. Jej mama płakała i błagała, by Cassidy
zastanowiła się, co robi; mówiła, że ją kocha i tak dalej. I wtedy
Cassidy strzeliła do niej. – Kenny się roześmiał. – Strzeliła jej prosto
w tę pieprzoną twarz. A potem dalej do niej strzelała. Nie miałem
innego wyboru niż tylko wykończyć pana Davisa. Potem narobiliśmy
bałaganu, żeby to wyglądało na napad rabunkowy.
Cassidy zalewała się łzami.
– To nie tak było. Robin, proszę, czy mogę ci opowiedzieć, co się
naprawdę stało?
Robin skinęła głową, niezdolna wydobyć głosu.
– To prawda, że byłam zła na mamę. Wiedziałam o niej i Alecu.
Rozpoznałam go od razu, gdy tylko go zobaczyłam w San Francisco,
choć przedstawił się jako Tom Richards. Wiedziałam, że nie wpadli na
siebie przypadkowo. Zorientowałam się, że mają romans i że ona
zamierza porzucić tatusia. I że będę musiała odejść razem z nią.
Zostawić najlepszego ojca na świecie. A ja go kochałam, Robin. Bardzo
go kochałam. On był taki dobry dla mnie. Tamtego wieczoru
usłyszałam, jak mamusia rozmawia z Alekiem przez telefon, umawia
się z nim, i bardzo się zdenerwowałam. Strasznie się pokłóciłyśmy
i zadzwoniłam do Kenny’ego, żeby przyszedł. Po prostu chciałam
z kimś porozmawiać. Ale gdy mamusia go zobaczyła, wpadła we
wściekłość. Tatuś kazał Kenny’emu wyjść i wtedy on wyciągnął broń.
Nawet nie wiedziałam, że ma broń. Boję się broni. Błagałam go, żeby
ją odłożył, żeby wyszedł, zanim stanie się coś naprawdę złego. Ale
Kenny nie słuchał. Kazał tatusiowi otworzyć sejf, mamusia zaczęła
krzyczeć, a on... on... strzelił do niej. A potem strzelił do tatusia.
Próbowałam uciec, zadzwonić na dziewięć-jeden-jeden, ale on poszedł
za mną. Krzyczałam, żeby przestał, ale tylko się uśmiechnął i nacisnął
spust. Omal nie umarłam. Czy to też zaplanowałam, Robin?
Robin kręciło się w głowie, całym jej ciałem wstrząsały dreszcze.
– Ale dlaczego nikomu nie powiedziałaś?
– Nie mogłam. Najpierw byłam w szoku. Niczego nie pamiętałam.
Było tak jak w telewizji. Jak to się nazywa? Am... am...
– Amnezja?
– Tak. Od traumy i tego wszystkiego. A potem, gdy pamięć zaczęła
mi wracać, Kenny był zawsze obok. I zagroził, że jeśli powiem komuś,
co się stało, on powie policji, że to był tylko mój pomysł. Tak jak teraz.
A więc nic nie powiedziałam i bardzo chciałam, żebyś zabrała mnie ze
sobą do Los Angeles. Proszę, Robin. To prawda, jak Boga kocham.
Musisz mi uwierzyć. Nigdy bym nie zastrzeliła mamusi. Nigdy bym
nie skrzywdziła tatusia. Proszę, proszę, uwierz mi.
Robin zamknęła oczy. To, co sugerował Kenny, było niemożliwe.
Cassidy miała dwanaście lat. Była dzieckiem, na litość boską.
– Możesz sobie wierzyć w co chcesz – powiedział Kenny,
wymachując kawałkiem rozbitej butelki – ale ja stąd wychodzę,
a Cassidy idzie ze mną.
– Nie. Nigdzie z tobą nie idę.
– Diabła tam nie idziesz. – Chwycił dziewczynkę za rękę.
Robin instynktownie zasłoniła sobą dziewczynkę. Cassidy
krzyczała, wyszczerbiony kawałek brązowego szkła w dłoni
Kenny’ego przecinał powietrze. Nagle Robin poczuła ostry ból
w brzuchu, przez jej białą bawełnianą bluzkę zaczęła powoli sączyć
się krew i wsiąkać w materiał jak w gąbkę.
Rozległo się głośne walenie do frontowych drzwi. Kenny wybiegł
przez pokoik przy kuchni kilka sekund przed tym, jak Blake i szeryf
Prescott wpadli do środka.
– Robin, mój Boże!
Robin padła w ramiona Blake’a. Ostatnią rzeczą, jaką słyszała, nim
straciła przytomność, był krzyk Cassidy powtarzającej jej imię.
Rozdział czterdziesty drugi
Robin leżała w swoim śnie na wąskim łóżku, w białej sali, gdy
podeszła do niej rudowłosa lekarka o nosie pokrytym
jaskrawopomarańczowymi piegami; jej stetoskop był wycelowany
w pierś Robin niczym broń.
– Jak się mamy?
Co mi nie pasuje w tym obrazku?
– Wyglądasz bardzo dobrze jak na kobietę, która prawie dała się
zabić – ciągnęła lekarka, płynnie przemieniając się w Brendę, kobietę,
którą Robin poznała w więzieniu hrabstwa Tehama. – Dobrze, że ten
chłopak nie wycelował lepiej. Okazuje się, że nie tak łatwo trafić do
celu, jak pokazują to w telewizji.
W następnej sekundzie Robin znalazła się w holu hotelu Tremont;
przykucnięta wraz z Tarą za wielką donicą z kwiatami.
– Tu bywa twój ojciec – powiedziała Tara. – Ten gnojek zdradza
mnie z kierowniczką swojego biura.
Robin wyszła zza donicy, aby stanąć z nim twarzą w twarz.
– Cassidy – powiedział, gdy się zbliżała.
– Nie, tato. To ja, Robin.
– Cassidy – obstawał przy swoim ojciec, a tymczasem do holu wpadł
Kenny Stapleton z rozbitą butelką w ręce; z zaciśniętej pięści kapała
mu krew.
Robin jęknęła.
– Chyba się budzi – powiedział Blake gdzieś nad jej głową.
– Robin? Robin, słyszysz nas? – dopytywała się Cassidy.
Robin otworzyła oczy i zobaczyła siostrę, szeryfa, Blake’a i Cassidy;
stali wokół jej łóżka, patrząc na nią wyczekująco.
– Jesteś na oddziale ratunkowym – wyjaśnił Blake, zanim zdążyła
coś powiedzieć.
– Co się stało?
– Kenny cię poranił. Ale wszystko będzie dobrze. Na szczęście rana
była bardziej pozioma niż pionowa i żadne ważne narządy nie zostały
uszkodzone. Lekarze cię pozszywali. Dwadzieścia sześć szwów.
Dostałaś jakieś bardzo silne środki przeciwbólowe, więc możesz być
przez pewien czas trochę zamroczona.
– Przez ostatnią godzinę odpływałaś i się budziłaś – dodała Melanie.
Wydarzenia popołudnia rozbłysły w pamięci Robin w postaci
oświetlonych światłem stroboskopowym serii jaskrawych, zastygłych
w bezruchu obrazów. Zrobiła gwałtowny wdech, gdy Kenny wyrwał
się z jednego z tych obrazów i rzucił w jej stronę.
– Co się dzieje? – zapytał Blake.
– Kenny. Czy on uciekł?
– Szukają go wszyscy funkcjonariusze, jakich udało nam się
zawiadomić – powiedział szeryf Prescott. – A zastępcy będą pilnowali
domu, dopóki ten chłopak nie zostanie złapany.
– To wszystko moja wina. – Cassidy się rozpłakała. – Powinnam
powiedzieć wam o Kennym.
– Owszem, powinnaś – zgodziła się Melanie. – Landon i Alec są
przez ciebie w więzieniu. Donny Warren omal do nich nie dołączył.
Przysporzyłaś zmartwień wielu osobom.
– Przepraszam. Byłam taka przerażona.
– Ważne, że teraz już wszystko wiemy – powiedział szeryf.
– Wszystko? – zapytała Robin. Wciąż miała w uszach dziwaczne
oskarżenia rzucane przez Kenny’ego.
– Powtórzyłam szeryfowi wszystkie te straszne rzeczy, które mówił
Kenny – wyjaśniła Cassidy.
– A wydawało mi się, że wiele już w życiu słyszałem. – Prescott
pokręcił głową. – Wpadnę do was do domu później, aby odebrać od
was obu formalne zeznania.
– A co z moim bratem i siostrzeńcem? – zapytała Robin.
– Gdy będziemy mieli wasze zeznania, będziemy mogli wszcząć
procedurę ich zwolnienia.
– Dzięki Bogu.
– Dzięki Cassidy – sprostował Prescott.
Tyle tylko, że to zeznanie Cassidy sprawiło, że Alec i Landon zostali
głównymi podejrzanymi, pomyślała Robin. To jej słowa sugerowały
związek między tymi dwoma mężczyznami. Cassidy rozmyślnie
odsuwała podejrzenia od Kenny’ego, opisując napastników jako
wysokich i muskularnych. Czy zrobiła to ze strachu, jak utrzymywała,
czy w grę wchodziło coś bardziej złowrogiego?
Co mi umyka?
Robin odsunęła niepokojące pytania na bok. Cassidy miała
dwanaście lat, na litość boską. Była dzieckiem.
Dzieckiem, które potrafiło rozmawiać o zamordowaniu matki
w jednej chwili i o odrazie do czerwonej lukrecji w następnej.
Dzieckiem, które umiało sobie poradzić z notorycznym kryminalistą,
takim jak Dylan Campbell, które odczuwało przyjemność, okrutnie
odprawiając swoją nieszczęsną babkę, i które miało jeszcze więcej niż
Kenny Stapleton okazji, by podłożyć obciążające dowody w pokoju
Landona.
Czy to dlatego Landon zniszczył jej portrety? Czy domyślił się, co się
stało tamtej nocy?
Robin przypomniała sobie kulę ze śniegiem i wirującą baletnicą.
Cassidy mogła zauważyć tę kulę, gdy podkładała kominiarkę, i zabrać
ją do swojego pokoju. Była w mieszkaniu Aleca w San Francisco.
Mogła zauważyć kominiarkę w jego szafie i wykorzystać to przy
układaniu planu zamordowania matki i ojczyma.
Tylko że także została postrzelona, przypomniała sobie Robin. To
był cud, że przeżyła.
Jakim trzeba być potworem, żeby strzelać do dwunastoletniej
dziewczynki?
Ale pojawia się jeszcze bardziej niepokojące pytanie: a jeśli tym
potworem jest dwunastoletnia dziewczynka?
– Kiedy możemy wrócić do domu? – zapytała Robin, jeszcze raz
odsuwając na bok okropne przypuszczenie. Środki przeciwbólowe
wpływały na jasność jej osądu, stała się podatna na urojenia.
– Gdy tylko lekarz pozwoli.
– Myślisz, że jesteś dostatecznie silna, by wyjść ze szpitala? – zapytał
Blake.
– Tak myślę.
Jak na zawołanie do sali weszła doktor Arla Simpson ze
stetoskopem na piersi.
– No, no. Zobaczcie, kto oprzytomniał.
– Cześć, Arlene. – Robin wbiła paznokcie we wnętrze dłoni,
niepewna już, czy się obudziła, czy znowu jej się śni.
– Teraz Arla – powiedziała lekarka z uśmiechem. – Nieźle nas
wystraszyłaś. Na szczęście rana wyglądała na o wiele gorszą, niż się
okazała w rzeczywistości. W gruncie rzeczy jest powierzchowna, choć
jestem pewna, że boli jak diabli. I prawdopodobnie będzie bolała
jeszcze przez jakiś czas. Przynajmniej masz interesującą bliznę,
będziesz mogła opowiadać o niej wnukom.
– Ta blizna jest bardzo seksowna, naprawdę – powiedział Blake.
Arla spojrzała na Robin, potem na Blake’a i znów na Robin.
– On się na tym zna – szepnęła, zdejmując stetoskop z szyi
i przykładając do piersi Robin.
– Serce bije ładnie, mocno. – Sięgnęła po wiszący na ścianie przy
głowie Robin aparat do mierzenia ciśnienia i owinęła mankiet wokół
ramienia pacjentki.
Robin czuła, jak mankiet zaciska się coraz mocniej niczym głodny
boa dusiciel, który owija się na jej ramieniu bliżej i bliżej gardła,
przygotowując się do połknięcia jej całej.
– Ciśnienie jest nieco podwyższone, ale tego należało się spodziewać
w tych okolicznościach. – Arla zdjęła aparat z ramienia Robin. –
Wypiszę ci receptę na antybiotyk i kilka środków przeciwbólowych na
czas, gdy ten przestanie działać. Wrócisz tu jutro, zmienimy ci
opatrunek i zbadamy. Na razie, jeśli czujesz się na siłach, możesz iść. –
Arla poklepała Robin po kolanie i wyszła z sali.
– Dziękuję. Moja bluzka...
– Jest dowodem – wyjaśnił szeryf.
– Przyniosłam ci jakieś ubrania z domu – powiedziała Melanie.
– Dziękuję.
– Czy możemy zobaczyć tatusia, zanim wyjdziemy? – zapytała
Cassidy.
Robin skinęła głową.
Cassidy się uśmiechnęła, a Robin nie mogła oprzeć się wrażeniu, że
patrzy na Tarę.
Ktoś strzelił Tarze w twarz, pomyślała. Ktoś przeciął na pół jej akt,
co sugerowało działanie z pobudek osobistych, w napadzie
wściekłości. Cassidy przyznała, że była zła na matkę.
Wystarczająco zła, by zabić?
– Robin? Czy coś się stało? – zapytała Cassidy.
– Dlaczego pytasz?
– Wyglądasz jak sparaliżowana.
– Chcesz, żebym zawołał lekarza? – zaniepokoił się Blake.
– Nie, czuję się dobrze.
– Nie będę wam teraz przeszkadzał – powiedział szeryf, idąc do
drzwi. – Przyjadę za kilka godzin odebrać zeznania, jeśli wam to
odpowiada.
– Im szybciej, tym lepiej – rzuciła za nim Melanie. – Nigdy nie
sądziłam, że powiem coś takiego – przyznała, gdy wyszedł.
Robin pozwoliła, by Blake pomógł jej wstać z łóżka, zdjąć szpitalną
koszulę i założyć luźną letnią sukienkę przyniesioną przez Melanie.
– Pójdę po wózek – zaofiarowała się Cassidy i wybiegła z sali.
– Słodki dzieciak – powiedział Blake.
Czy rzeczywiście? Robin nie wiedziała, co myśleć. Czy raczej
prawdą jest wszystko to, co powiedział Kenny?
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał Blake, gdy Cassidy wróciła
z wózkiem. – Wydajesz się trochę...
– Skurczona?
Blake się roześmiał.
– Jak zawsze urocza, nawet w takiej sytuacji.
Robin zasiadła na krytym czarną skórą siedzeniu, a Blake
wyprowadził wózek przez drzwi i dalej korytarzem, z oddziału
ratunkowego do drugiego skrzydła. Melanie i Cassidy szły obok.
– No, no, czy to nie nasza mała cudowna dziewczynka? –
Pielęgniarka podeszła do Cassidy z otwartymi ramionami. – Jak się
masz, aniołku?
– Dobrze. – Cassidy odwzajemniła uścisk.
Nasza mała cudowna dziewczynka, powtórzyła Robin w myślach.
Co mi umyka?
Cassidy została postrzelona i omal nie umarła. To był cud, że
przeżyła, cud, że kula ominęła zarówno jej serce, jak i płuca.
Nie sposób było zaplanować czegoś takiego. Nikt nie jest tak
dobrym strzelcem.
Chyba że Kenny w ogóle nie był dobrym strzelcem.
Okazuje się, że nie tak łatwo trafić do celu, jak pokazują to
w telewizji.
Dobrze, że ten chłopak nie wycelował lepiej.
– O Boże.
– Co się dzieje? – zapytała Melanie.
– Robin, dobrze się czujesz? – chciał się upewnić Blake.
– Przypuszczam, że przyszliście zobaczyć się z ojcem – powiedziała
pielęgniarka, odrywając Robin od niemiłych rozważań.
– Jaki jest jego stan?
– Bardzo zły – odparła pielęgniarka. – To już długo nie potrwa.
Cassidy chwyciła Robin za rękę.
– Nie musisz tam wchodzić – powiedziała Robin.
– Muszę. Muszę go zobaczyć. Pożegnać się.
– A więc miejmy to już z głowy. – Melanie wmaszerowała do sali
ojca.
Blake przepchnął wózek przez drzwi. Robin od razu zauważyła, że
świeża niegdyś cera ojca przybrała kolor popiołu. Usta miał na wpół
otwarte, policzki zapadnięte, na twarzy grymas, jakby ssał cytrynę.
– Wydaje się, że to rzeczywiście już koniec.
Cassidy podeszła do łóżka. Boczne barierki opuszczono, mogła więc
położyć głowę na piersi ojczyma.
– Och, biedny tatuś.
Co mi nie pasuje w tym obrazku?
Robin obserwowała twarz ojca, podświadomie oczekując, że
otworzy oczy i wypowie głośno imię Cassidy, jak wówczas, gdy ostatni
raz byli tu razem.
– Cassidy! – krzyknął wtedy.
Taki zadowolony, że ją widzi. Z taką ulgą, że ona żyje i ma się
dobrze.
Chyba że wcale nie był zadowolony, pomyślała Robin, gdy Cassidy
wyciągnęła szyję, by pocałować ojczyma w policzek. Chyba że nie ulga
była ostatnią rzeczą, jaką czuł.
Czy zamiast czuć ulgę i zadowolenie na widok pasierbicy, ojciec
próbował wskazać ją jako osobę, która do niego strzelała?
– Powinniśmy iść – powiedziała Melanie.
Jedno za drugim wyszli z sali.
– Myślicie, że on pójdzie do lepszego miejsca? – zapytała Cassidy.
– Lepszego niż Red Bluff? – chciała wiedzieć Melanie. – Trudno to
sobie wyobrazić.
Wracali do domu w milczeniu. Robin pogubiła się w wirującym
labiryncie sprzecznych myśli. Gdy Blake wjeżdżał na podjazd domu
Melanie, już niemal zdołała przekonać siebie samą, że jej podejrzenia
są zarówno śmieszne, jak i bezpodstawne. Od kiedy środki
przeciwbólowe przestały działać, odzyskała jasność myśli.
Blake zgasił silnik i ruszył otworzyć drzwi od strony pasażera,
Melanie i Cassidy wysiadły z tylnego siedzenia.
Cassidy natychmiast wsunęła się między Robin i Blake’a i oboje
objęła ramionami w pasie.
– Czy możemy zamówić pizzę na kolację? – zapytała.
Rozdział czterdziesty trzeci
Szeryf i jego zastępca przyjechali w momencie, gdy pizza była już
prawie w całości zjedzona.
– To jest zastępca Reinhardt – przedstawił szeryf młodszego
mężczyznę, po czym obaj funkcjonariusze dołączyli do Robin, Blake’a,
Melanie i Cassidy przy stole w jadalni. Szeryf położył kapelusz na
krześle obok siebie i wyjął z kieszeni mały dyktafon, a zastępca
Reinhardt położył na stole blok papieru i długopis.
– Zanim zaczniemy, przekażę wam dobre wieści – powiedział
szeryf. – Godzinę temu aresztowaliśmy Kenny’ego Stapletona.
– Co za ulga. – Blake uścisnął dłoń Robin.
– Gdzie go znaleźliście? – zapytała Cassidy.
– U jego ojca. To właśnie ojciec go wydał. Chciał wiedzieć, czy
wyznaczono jakąś nagrodę pieniężną.
– Rodzina – mruknęła Melanie. Zebrała ze stołu talerze i odniosła je
do kuchni.
– Jak się pani czuje? – zapytał szeryf Robin.
– Zmęczona, obolała.
– Postaramy się więc, aby wszystko odbyło się bezboleśnie.
– Czy Kenny powiedział coś o...? Wie pan o czym – zapytała Cassidy.
– Nie zajmujmy się teraz Kennym. W tej chwili o wiele bardziej
mnie interesuje, co w y macie mi do powiedzenia. I tym razem, młoda
damo, muszę usłyszeć prawdę.
– Całą prawdę i tylko prawdę – powiedziała Cassidy z nieśmiałym
uśmiechem.
Ten uśmiech przyprawił Robin o ciarki na plecach. Cassidy podała
tak dużo wersji wydarzeń tamtej nocy. Czy prawda o tym, co się stało,
wyjdzie kiedyś na jaw, czy umrze wraz z Gregiem Davisem?
– Dobrze – oświadczył szeryf. – Może zaczniemy od ciebie, Cassidy. –
Zerknął na siedzącą po drugiej stronie stołu Robin. – Proszę poczekać
w drugim pokoju, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Muszę mieć
pewność, że zeznanie dziewczynki nie wpłynie na to, co pani powie.
– Rozumiem. – Robin odsunęła się od stołu, Blake pomógł jej wstać.
– Czy Blake może zostać? – zapytała Cassidy. – Proszę. Będę się czuła
o wiele lepiej.
Blake spojrzał na Robin.
– O ile szeryf nie ma nic przeciwko temu. – Ciarki na plecach Robin
przewędrowały teraz do klatki piersiowej niczym wąż uwięziony
w labiryncie.
– Jeżeli nie będzie pan przeszkadzał ani w żaden sposób się wtrącał
– powiedział Prescott do Blake’a – nie widzę problemu.
– A więc zostajesz?
– Dasz sobie radę?
– Będzie dobrze. – Robin ruszyła powoli do kuchni, a zerknąwszy
szybko za siebie, zobaczyła, że Cassidy bierze Blake’a za rękę.
– Co tam się dzieje? – zapytała Melanie, gdy Robin weszła do kuchni.
– Szeryf przesłuchuje Cassidy.
– Ciekawe, co ona powie tym razem. – Melanie włożyła ostatnie
talerze do zmywarki i włączyła maszynę.
– Czy myślisz... – zaczęła Robin, ale przerwała. – Nie, to zbyt szalone.
– „Szalone” to odpowiednie określenie tego, co się tu odbywa. Czy
myślę co?
Robin, z miną winowajczyni, zerknęła w stronę jadalni.
– Czy myślisz, że jest jakaś możliwość, że Kenny powiedział prawdę
o Cassidy?
Przez kilka długich chwil siostry mierzyły się wzrokiem pełnym
nieufności.
– A ty? – zapytała Melanie.
Teraz w kuchni słychać było tylko szum wody napełniającej
zmywarkę.
– Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła – powiedziała w końcu Robin. –
I nie zadawała żadnych pytań. – Wstrzymała oddech, czekając na
protesty siostry.
– Co mam zrobić? – zapytała Melanie.
*
– Tu jesteś – powiedział Blake, wchodząc do salonu jakieś
czterdzieści minut później, z Cassidy depczącą mu po piętach. – Jak się
czujesz?
Robin siedziała na kanapie, w telewizji leciał jakiś niedorzeczny
reality show, serce biło Robin tak mocno, że bała się, iż mogą popękać
jej świeże szwy na brzuchu. Czy oni oboje widzą, jak bardzo jest
zdenerwowana?
– Czuję się dobrze.
– Wydajesz się naprawdę zmęczona – powiedziała Cassidy.
– To był długi dzień. Jak ci tam poszło?
– Dobrze.
– Była wspaniała – przyznał Blake, a Cassidy uśmiechnęła się
promiennie. – Gdzie jest Melanie?
– Na górze. Powiedziała, że ma dość całego tego dramatu i idzie do
łóżka.
– To jest nasza dziewczynka. – Blake usiadł przy Robin i wziął jej
dłoń w swoją.
– Szeryf mówi, że powinnaś teraz tam iść – powiedziała Cassidy,
wciskając się na kanapę obok Blake’a.
W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. Robin słyszała szeryfa
mówiącego coś cicho. Chwilę później Prescott stanął w drzwiach
salonu; wydawał się nieco zaskoczony.
– Stało się coś złego? – zaniepokoiła się Robin.
– Dzwonili ze szpitala – odparł szeryf. – Pani ojciec...
– Tatuś nie żyje? – Cassidy się rozpłakała.
– Nie. – Szeryf zrobił gest niedowierzania, które malowało się też
w jego oczach. – Nie. O to właśnie chodzi. Obudził się.
Robin próbowała wstać z kanapy. Zakręciło jej się w głowie tak
mocno, że się przestraszyła, iż zemdleje.
– Nie rozumiem. Jak on mógł się obudzić? Dopiero co go
widzieliśmy. Lekarze byli pewni, że on nie przeżyje tej nocy.
– Lekarze nie potrafią tego wytłumaczyć. W jednej minucie ten
człowiek był na skraju śmierci, w drugiej obudził się i rozmawia.
– On mówi? – zapytała Cassidy.
– Podobno nie mogli go skłonić, żeby przestał. Oczywiście muszę od
razu tam pojechać.
– Jedziemy z panem. Robin wzięła Blake’a za rękę, aby poczuć się
pewniej na chwiejnych nogach.
– Melanie! – zawołała, gdy doszli do schodów. – Melanie, zejdź na
dół. Tata się obudził!
Poszli za szeryfem do drzwi. Nie ruszyła się tylko Cassidy.
– Poczekajcie! – krzyknęła, gdy Prescott sięgał do gałki. – Nie
możecie iść.
Wszyscy się zatrzymali.
– Nie możecie iść – powtórzyła, wodząc wzrokiem od szeryfa
i Blake’a do Robin i stojącej u szczytu schodów Melanie, aż w końcu
wpatrzyła się w Robin.
– Nie rozumiem – powiedziała Robin.
– Nie idźcie, proszę.
– Dlaczego nie możemy iść?
– Bo muszę wam coś powiedzieć.
Szeryf zamknął drzwi.
– Słuchamy – powiedziała Robin.
– Kłamałam. – Cassidy patrzyła na podłogę.
– Kłamałaś – powtórzył szeryf.
Dobry Boże.
– Tak. Wcześniej. W zeznaniu. Kłamałam.
– O czym?
– O tym, co stało się tamtej nocy.
– Dobrze, Cassidy – powiedział szeryf. – Zanim powiesz słowo,
muszę pouczyć cię o twoich prawach.
– Znam moje prawa. Rezygnuję z nich. Nie potrzebuję adwokata.
Muszę powiedzieć wam prawdę, zanim porozmawiacie z tatusiem.
– W porządku – zgodził się szeryf.
– To prawda, co powiedział Kenny – zaczęła Cassidy.
Robin musiała oprzeć się o Blake’a; Melanie zeszła już na dół
i dołączyła do nich.
– Mówisz nam, że zabiłaś swoją matkę?
– To nie tak, jak myślicie.
– Nie zastrzeliłaś jej?
– Zrobiłam to, zastrzeliłam ją. – Spojrzała Robin prosto w oczy. – Ale
był powód.
– Taki powód, że ona chciała zrujnować twoje wygodne życie i uciec
z moim bratem? – wtrąciła Melanie.
– Nie. Nie dlatego to zrobiłam.
– No więc dlaczego? – zapytała Robin.
– Bo...
– Bo co?
Cassidy, patrząc teraz na Blake’a, wyszeptała:
– Bo... Bo ona wiedziała o tatusiu.
– Chodzi ci o to, że wiedziała o jego romansach?
– Nie, chodzi o to... Chodzi o to, że ona wiedziała o tatusiu i o mnie...
O tym, co mi robił... co mi robił, od kiedy skończyłam sześć lat.
– Co takiego?
– Mówisz, że twój ojczym cię molestował? – upewniał się szeryf.
– Ty kłamliwa mała suko! – rzuciła Melanie.
– Nie kłamię. To prawda. Molestował mnie, od kiedy ożenił się
z mamusią. A ona o wszystkim wiedziała i nic nie zrobiła, żeby go
powstrzymać.
Dlaczego to brzmi tak znajomo?, zastanawiała się Robin.
– Molestował mnie – upierała się Cassidy. A mamusia wiedziała
i pozwalała na to. Nie obchodziło jej to.
„To mój ulubiony serial, Krwawiące serca. – Robin przypomniała
sobie słowa Cassidy. – Ta dziewczyna, Penny, właśnie powiedziała
swojej siostrze bliźniaczce, Emily, że ich ojciec molestował ją długie
lata, i teraz biedna Emily nie wie, czy ma jej wierzyć”.
Przypomniała sobie też, że Cassidy podsłuchała jej rozmowę
z Melanie przy grobie matki, o licznych romansach ojca. Robin
powiedziała wtedy siostrze: „Ona od początku wiedziała”. Cassidy
stała wtedy ledwie kilka metrów dalej.
To dziecko bez skrupułów korzysta z zapożyczeń, uświadomiła
sobie Robin. Trochę tego, trochę tamtego. Wykorzystuje wszystko, co,
jak podpowiada jej instynkt, może zadziałać. Ona od początku ze mną
pogrywała.
– Mamusia chciała uciec z Alekiem, a mnie z nim zostawić.
Zadzwoniłam więc do Kenny’ego i powiedziałam mu o wszystkim.
I wtedy postanowiliśmy, co trzeba zrobić.
– Postanowiliście zabić twoją matkę i ojczyma – uściślił szeryf.
– Musiałam to zrobić. Nie rozumiecie?
– Opowiedz nam, co się stało.
Cassidy wzruszyła ramionami.
– Było mniej więcej tak, jak mówił Kenny. Cały wieczór kłóciłam się
z mamą. Zadzwoniłam do Kenny’ego. Przyszedł. Zrobiliśmy, co
musieliśmy zrobić.
– I tak po prostu musieliście wrobić Aleca i Landona? – zapytała
Melanie.
– Nie. Nie planowaliśmy tego. Przynajmniej nie od razu. To miało
wyglądać na napad rabunkowy. Ale szeryf nie przestawał zadawać
pytań. Przypomniałam sobie, że widziałam w mieszkaniu Aleca
kominiarkę narciarską i pomyślałam, że to naprawdę niezły szczegół,
więc powiedziałam, że mężczyźni, którzy do nas strzelali, nosili takie
kominiarki. I powiedziałam, że byli wysocy i muskularni, żeby nikt
nie mógł podejrzewać Kenny’ego. A potem szeryf się dowiedział, że
Alec był tej nocy w mieście, i wszystko po prostu się zgadzało.
Naprawdę niezły szczegół? Wszystko po prostu się zgadzało?
– A Landon? – zapytała Melanie.
– Lubię Landona – powiedziała Cassidy. – Ale cóż, to była jego
własna wina.
– Jego własna wina – powtórzyła Robin.
– Zaczął coś podejrzewać, przyczepił się do mnie jak rzep. Kenny
mówił, żebym się nie denerwowała, że nawet jeśli on się domyśla i coś
powie, nikt nie uwierzy debilowi. Ale na wszelki wypadek ukryliśmy
trochę biżuterii w jego pokoju. – Cassidy wzruszyła ramionami. – Nie
było w tym nic osobistego. To po prostu...
– Musiało być zrobione – dokończyły Robin i Melanie jednym
głosem.
– Czy to, że omal nie zginęłaś, też było elementem planu? – zapytał
szeryf.
– Kenny miał tylko strzelić mi w ramię, ale ten idiota nie trafił.
A teraz próbuje zrobić ze mnie jakąś psycholkę, choć wszystko
zrobiłam tylko po to, żeby tatuś przestał mnie molestować. – Cassidy
przyłożyła złączone dłonie do ust, jakby się modliła, w jej oczach
pojawiły się łzy. – Robin, proszę. Musisz mi uwierzyć. Kochałam
tatusia Grega. Mimo wszystko go kochałam. I wciąż kocham. Nie
powiedziałam ci prawdy, ponieważ nie chciałam, żebyś dowiedziała
się o nim.
– Zrobiłaś to dla mnie?
– Kłamałam, żeby cię chronić.
– Strzelałaś do mojego ojca.
– Z powodu tego, co mi robił.
– Zabiłaś swoją matkę.
– Bo wiedziała i go nie powstrzymała.
– Tara nigdy nie pozwoliłaby nikomu cię skrzywdzić. Kochała cię
najbardziej na świecie.
– Ona nic nie wiedziała o miłości. Żadne z nich nie wiedziało. Bez
przerwy się kłócili. Ona go zdradzała. On zdradzał ją.
Zdradzał Tarę z kobietą, która była babcią. Czy taki mężczyzna
wykorzystywałby seksualnie dziecko?
– Jest wiele słów, którymi można by nazwać mojego ojca –
powiedziała Robin. – Łajdak, kutas, drań, dupek, palant, kanalia,
sukinsyn – ale „pedofil” do nich nie należy.
Po twarzy Cassidy zaczęły płynąć łzy.
– Nie wierzysz mi?
– Powiem ci, w co wierzę. Wierzę, że zabiłaś swoją matkę
i strzelałaś do mojego ojca, ponieważ stali ci na drodze. I ponieważ
myślałaś, że ujdzie ci to na sucho. Może zrobiłaś to dlatego, że
próbowali zakazać ci zadawania się z Kennym. Może dlatego, że Tara
zamierzała opuścić mojego ojca i zniszczyć ci to wygodne życie. Może
chciałaś pieniędzy, żeby wyjechać do Los Angeles i zostać sławną
modelką. A może zrobiłaś to z wszystkich tych powodów
jednocześnie. Nie wiem i naprawdę mnie to nie obchodzi. Tak jak
ciebie przestał obchodzić Kenny, kiedy tylko zwęszyłaś lepszą okazję.
Tak jak ciebie nie obchodzi Landon ani Melanie, ani ja, ani w ogóle
nikt oprócz ciebie samej.
Cassidy nagle przestały lecieć łzy, zastygły niczym małe sopelki na
jej policzkach.
– Cóż, przypuszczam więc, że będzie słowo twojego ojca przeciwko
mojemu.
– O, sądzę, że twoje słowa w zupełności nam wystarczą.
– Co to miało znaczyć?
– To miało znaczyć, że mój ojciec wciąż jest w śpiączce. Z nikim nie
rozmawia.
– Nie rozumiem. – Cassidy wbiła wzrok w szeryfa. – Mówiliście, że
dzwonili ze szpitala.
Melanie podniosła rękę.
– To ja dzwoniłam. Szeryf był tak uprzejmy, że się zgodził wziąć
udział w grze.
– Cassidy Campbell – zaczął szeryf, a zastępca Reinhardt podszedł
bliżej – aresztuję cię za morderstwo Tary Davis i...
– Poczekajcie! Robin, proszę...
– O nic jej nie proś – powiedziała Melanie. – Ten telefon ze szpitala
to był jej pomysł.
Zastępca Reinhardt złożył ręce dziewczynki na jej plecach
i zatrzasnął kajdanki na jej drobnych przegubach.
– Chcę mojego ojca – zażądała Cassidy. – Mojego prawdziwego ojca.
– Oczywiście, że chcesz – powiedziała Robin. – Jesteście siebie warci.
Szeryf wziął dziewczynkę za łokieć i popchnął w stronę frontowych
drzwi.
– Myślisz, że jesteś taka sprytna, co? – Cassidy odwróciła się za
siebie. – Powiedz mi, wielka terapeutko z Los Angeles, czy naprawdę
myślisz, że jakakolwiek ława przysięgłych w tym kraju uwierzy, że
dwunastoletnia dziewczynka zastrzeliła własną matkę bez dobrego
powodu? Gdy będę zeznawała, wszyscy będą mieli mokre oczy.
Robin przypomniała sobie, co Cassidy powiedziała na pożegnanie
Dylanowi Campbellowi, i uśmiechnęła się lekko.
– Pokaż, co potrafisz – powiedziała.
Rozdział czterdziesty czwarty
Greg Davis zmarł tuż po północy.
Następnego rana Robin stała przy łóżku szpitalnym swego ojca,
patrząc na jego przystojną niegdyś twarz. Tego mężczyzny, którego
kochała i nienawidziła zarazem, już nie było. Jego miejsce zajęła
woskowa skorupa z opadłą szczęką, pozbawiona człowieczeństwa.
– No, no – powiedział stojący obok siostry Alec takim tonem, jakby
te dwa słowa mówiły wszystko. I może tak było.
Robin zerknęła na brata, próbując nie dać po sobie poznać, jak
bardzo poruszył ją widok jego twarzy, tak zmizerniałej po krótkim
pobycie za kratkami. Alec i Landon zostali zwolnieni z samego rana,
a szeryf osobiście zawiózł ich z więzienia do szpitala. Landon, milcząc,
kiwał głową ze łzami w oczach, gdy powiedziano mu o tym, co zrobiła
Cassidy. Teraz stał obok Blake’a w kącie sali, patrzył w podłogę i kiwał
się lekko w przód i w tył.
– Wiesz – powiedział Alec – przez całe lata setki razy życzyłem temu
człowiekowi śmierci.
– A teraz? – zapytała Robin.
– A teraz? – powtórzył. – Myślałem, że stanę nad jego martwym
ciałem i powiem mu, że mam nadzieje, że zgnije w piekle. Ale nie
potrafię. Myślałem, że mu powiem, że dostał to, na co zasłużył. Ale
tego też nie mogę zrobić. Nikt nie zasługuje na taką śmierć. Nawet on.
Nie czuję żadnej satysfakcji, widząc go takiego jak teraz. Nie czuję ulgi
ani spokoju. Smutna prawda jest taka, że nie czuję nic. Zupełnie nic.
Robin dotknęła ramienia brata, patrząc na twarz ojca.
– Obawiam się, że nie byłeś zbyt miłym człowiekiem, tato –
powiedziała. – Byłeś zapatrzonym w siebie egoistą. Zawsze musiałeś
postawić na swoim. Zrobiłeś wiele złego. Skrzywdziłeś wielu ludzi.
Zwłaszcza tych, których powinieneś kochać i którzy rozpaczliwie
próbowali kochać ciebie. Przykro mi, że nie byłeś lepszym ojcem.
Przykro mi, że nie byłeś lepszym człowiekiem. Nie dla naszego dobra.
Ale dla twojego.
– Zgadzam się z tym – powiedziała Melanie.
– A więc co będzie teraz? – zapytał Alec.
– Podobno musi być autopsja – powiedziała Robin – choć wiemy, co
go zabiło.
– Takie jest prawo – wyjaśnił Blake. – Jeśli sprawa idzie do sądu,
przyczyna zgonu musi być formalnie stwierdzona.
– Dwunastoletnia dziewczynka sądzona za morderstwo. – Alec
z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Szeryf Prescott mówił, że zrobią, co w ich mocy, by Cassidy była
sądzona jak dorosła – powiedziała Robin.
– Czy istnieje jakaś możliwość, że ona się z tego wywinie? –
zaniepokoiła się Melanie.
– Nie można tego wykluczyć – przyznał Blake. – Cassidy potrzebuje
tylko jednego pełnego współczucia przysięgłego, który kupi jej
bajeczkę.
Boże, dopomóż nam.
– Przypuszczam więc, że odpowiedź na pytanie Aleca „Co teraz
będzie?” brzmi: „Diabli wiedzą” – powiedziała Melanie. – Musimy
porozmawiać z prawnikiem ojca, jak sądzę, w sprawie testamentu,
zastanowić się, co zrobić z firmą i tak dalej. – Spojrzała na Robin. – Ty
chyba wyjeżdżasz zaraz potem, jak zmienią ci opatrunek?
– Wyjeżdżasz? – upewniał się Alec.
– Cóż, Blake musi wracać do Los Angeles – odparła Robin, patrząc
na siostrę. Ale pomyślałam, że zostanę tu jeszcze tydzień, jeśli to
możliwe.
Na te słowa Landon podbiegł, objął Robin i uścisnął tak mocno, że
ledwie mogła złapać oddech.
W porządku, pomyślała, odwzajemniając uścisk. Odetchnę później.
– Sądzę, że ja też mogę zostać jeszcze kilka dni – powiedział Alec. –
Może wybierzemy się po południu z Landonem na konie. Pojeździmy
sobie gdzieś po otwartych terenach, nie brak ich tutaj. Co o tym
myślisz, wielkoludzie?
Landon powoli wypuścił Robin z objęć, lecz choć nadal uparcie
wbijał wzrok w podłogę, widziała, że chłopak się uśmiecha.
– Chyba powinniśmy już stąd wyjść – zasugerowała Melanie. –
Pozwolić pielęgniarkom zrobić, co do nich należy. – Spojrzała na
Robin. – O ile nie masz już nic więcej do powiedzenia naszemu ojcu.
Robin pokręciła głową. Powiedziała już wszystko.
*
Było późne popołudnie, a ona została sama w domu.
Doktor Arla Simpson zmieniła jej opatrunek i oznajmiła, że rana
dobrze się goi. Blake wyruszył do Los Angeles, obiecując, że zadzwoni
zaraz po przyjeździe. Melanie wyszła pół godziny temu, by przywieźć
Landona i Aleca z rancza Donny’ego Warrena. Teraz Robin
niespokojnie wędrowała po domu; wyjęła naczynia ze zmywarki,
nakryła stół do kolacji w jadalni, położyła się na kanapie w salonie,
wstała, poszła na górę, położyła się na swoim łóżku, usiadła, podeszła
do okna i patrzyła na dom ojca, a przez cały czas krążyły jej po głowie
setki oderwanych myśli.
Przypomniała sobie, jak dręczyły ją dwa pytania: „Co mi umyka?”
i „Co mi nie pasuje w tym obrazku?”.
Odpowiedź na oba była przez cały czas w zasięgu ręki – Cassidy.
Po tych wszystkich latach studiów, zajęciach poświęconych
anormalnym zachowaniom, po lekturze licznych artykułów na ten
temat dała się oszukać dorastającej dziewczynce. Dziecku bez
sumienia. Dwunastoletniej socjopatce.
Czy Cassidy była złym ziarnem, czy wytworem swojego otoczenia?
Zapewne kombinacją obu tych czynników. Natura kontra
wychowanie, odwieczny temat dyskusji.
– Nie bądź dla siebie zbyt surowa – przykazała sobie głośno.
W końcu oszukiwanie ludzi to coś, co socjopaci potrafią najlepiej.
Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy, zadzwoniła do swojego biura
w Los Angeles, nagrała nową wiadomość na poczcie głosowej,
informując osoby, które zadzwonią, że nie będzie jej jeszcze przez
tydzień, i zastanawiając się jednocześnie, kogo to obejdzie. Potem
sprawdziła wiadomości. Była tylko jedna, sprzed czterech dni.
– Witam. Tu Adeline Sullivan, klientka, która uciekła w połowie
sesji. Powiedziałam chyba wtedy, że nie pasujemy do siebie i być
może nadal to prawda. Ale jest faktem, że posłuchałam pani rady. Po
szczególnie nieprzyjemnym wieczorze powiedziałam mężowi, że nie
będę już dłużej zapraszała jego matki na kolację i że jeśli on chce się
z nią widywać, może zabierać ją na zakupy lub wychodzić z nią na
lunch. Był bardzo niezadowolony, ale muszę powiedzieć – mnie się to
podoba! Oczywiście moja córka wciąż traktuje mnie okropnie, myślę
jednak, że może mogłybyśmy nad tym popracować. Jeśli zgodzi się
pani przyjąć mnie znowu, będzie wspaniale. Proszę dać mi znać.
Zrozumiem, jeśli pani odmówi, ale naprawdę mam nadzieję, że da mi
pani drugą szansę. Czekam na sygnał od pani. Do widzenia.
Robin przesłuchała wiadomość jeszcze raz, by się upewnić, że
dobrze wszystko zrozumiała. Potem wsunęła telefon do kieszeni
i wyszła z pokoju, niepewna, dokąd idzie, dopóki nie znalazła się
w sypialni Cassidy. Kula ze śniegiem wciąż stała na szafce nocnej;
Robin wzięła ją do rąk, obróciła i obserwowała pełen wdzięku taniec
płatków śniegu w przezroczystym płynie wokół maleńkiej baletnicy.
Stała tak zupełnie nieruchomo kilka długich chwil, po czym
odłożyła kulę na szafkę. Powoli podniosła ręce w górę i złączyła dłonie
nad głową w łuk, czując ból promieniujący z naciągniętych szwów.
Zamknęła oczy, stanęła na palcach i zaczęła się kołysać z boku na bok,
a potem tańczyć dookoła pokoju; zataczała kolejne kręgi,
a niewidzialne płatki śniegu opadały delikatnie na jej odchyloną do
tyłu głowę. Wdychała powietrze przez nos, wydychała przez usta,
wdychała dobrą energię, wydychała złą.
Zadzwonił jej telefon.
Robin się zatrzymała, odczekała chwilę, aby pokój przestał wokół
niej wirować, i dopiero wtedy sięgnęła po komórkę.
– Halo?
– To ja – powiedziała jej siostra. – Chciałabym, żebyś przygotowała
dodatkowe nakrycie do kolacji.
– Dla Donny’ego?
– Nie, dla Brada Pitta.
Robin się uśmiechnęła.
– Przygotuję jeszcze jedno nakrycie.
– Dobrze. Wszystko u ciebie w porządku? Wydaje się, że nie możesz
złapać oddechu. Nie masz jednego z tych swoich ataków paniki,
prawda?
– Nie, czuję się dobrze.
– Jesteś pewna?
– Tak – odparła Robin. – Jestem pewna.
Podziękowania
Dziękuję mojemu mężowi Warrenowi, który po wielu latach nauczył
się w końcu wyrażać opinie o moich rękopisach w sposób
niewywołujący u mnie chęci rzucenia w niego książką. Dziękuję
również mojej córce Shannon (zajrzyjcie, proszę, na jej stronę
internetową shannonmicol.com) za jej wnikliwe uwagi redakcyjne
i wielką pomoc. Podziękowania i wyrazy wdzięczności należą się
oczywiście także Larry’emu Mirkinowi, którego sugestie i wsparcie
były równie bezcenne, jak zawsze.
Zwykle dziękowałam także Bev Slopen za pomoc przy pisaniu
książki, lecz tym razem nasze plany kolidowały ze sobą. Dziękuję jej
jednak tak czy inaczej jako mojej powierniczce i przyjaciółce.
Podziękowania i serdeczne „Witamy na pokładzie” dla mojej nowej
redaktorki Anne Speyer. Przez lata współpracowałam z niejedną
redaktorką i redaktorem, więc wiem, że czasami trudno zaufać nowej
osobie. Anne jest jednak niezwykła. „Kupiła” mnie i to, co próbuję
robić, a ja jestem bardzo wdzięczna, że należy do mojego zespołu.
Skoro mowa o zespołach, chcę podziękować całemu zespołowi
WME Entertainment, a zwłaszcza mojej długoletniej agentce Tracy
Fisher, która niczym dobre wino z każdym rokiem staje się lepsza,
oraz jej asystentkom, dawnym i obecnym, Alli Dwyer, Drew Factor
i Fionie Smith. Pragnę także złożyć podziękowania pracownikom
wszystkich wydziałów – lista staje się dłuższa z każdym rokiem,
proszę więc mi wybaczyć, że nie wymieniam nazwisk, ponieważ
mogłabym kogoś pominąć – wydawnictw Ballantine w Nowym Jorku
i Doubleday w Kanadzie (oba są oddziałami Penguin Random House)
za ich ciężką pracę i starania, a także moim wydawcom i tłumaczom
na całym świecie. W tych czasach kurczącej się liczby czytelników
i wydawnictw naprawdę mam szczęście. (Tęsknię za tobą, Helgo! Dbaj
o siebie).
Specjalne podziękowania dla Corinne Assayag, która zajmowała się
moją stroną internetową i nadal wspaniale się nią opiekuje.
Uściski i całusy dla mojej córki Annie, jej męża Courtneya oraz ich
cudownych dzieci. Kolejne uściski dla mojej siostry Renee (która,
zapewniam, w niczym nie przypomina Melanie) i dla Aurory, która
bardzo się o mnie troszczy, a przy tym robi najlepsze w mieście
muffinki żurawinowe i koktajle truskawkowo-bananowe.
Dziękuję także Peterowi Araianowi, który przybył mi na ratunek,
gdy mój komputer odmówił posłuszeństwa, a ja próbowałam właśnie
przejrzeć ten rękopis po adiustacji i jak zwykle wpadłam w panikę,
z furią pomstując na nowoczesną technikę.
I wreszcie, jak zwykle, dziękuję Wam, moi Czytelnicy. Cieszę się na
spotkanie z każdym z Was – zarówno bezpośrednie, jak i przez mejle.
Nie wstydźcie się.
Piszcie do mnie.
Znaczenie imion żeńskich
Ada - Osoba delikatna, kulturalna, powabna, lubiąca piękne otoczenie i przyrodę. Bardzo łaknie wiedzy, gromadzi książki naukowe, a zwłaszcza filozoficzne. Posiada subtelne usposobienie i miły wygląd. Jest odważna i wrażliwa na społeczne zjawiska ludzkiego życia.
Adela - jest wszechstronna, badawcza, ma krytyczny umysł, o wielkim temperamencie. Nie lubi krytyki, stała w przekonaniach.
Agata - po grecku znaczy "dobra", choć nie jest łagodna i opiekuńcza. Optymistycznie patrzy na świat. Kocha ruch. Nie cierpi nudy. Jest bardzo uzdolniona artystycznie, że szczególnymi skłonnościami do rozwijania talentu literackiego. Na każdym kroku ujawnia swój twórczy umysł, jest skłonna do dyplomacji. Ma wspaniałe poczucie humoru, co ułatwia jej stosowne wychodzenie z sytuacji życiowych.
Agnieszka - osoba o tym imieniu jest wrażliwa, spokojna, z dużym poczuciem obowiązku. Obdarzona jest wielkimi ideałami. Charakter stały, nie umiejący narzucić drugim swej woli. Cechuje ja odwaga, niezależność myślowa i w działaniu. Jest zawsze dobra nauczycielka i wzorowa matka.
Aldona - To imię jest pochodzenia litewskiego, a znaczenie jego treści jest nieznaczne. Kobieta o tym imieniu jest energiczna, przedsiębiorcza, nie znosząca dwuznacznych sytuacji. W postępowaniu zasadnicza, choć także delikatna, zdolna obdarzyć innych swoimi głębokimi uczuciami. Dobra towarzyszka życia.
Aleksandra - Imię żeńskie utworzone zostało od imienia męskiego już w starożytności, a jest pochodzenia greckiego. Oznacza obronę mężczyzn, mężów stanu, rycerzy. Osoba ochrzczona tym imieniem jest sprawiedliwa i obdarzona darem mówienia prawdy, co w życiu sprawia jej wiele kłopotów. Charakter marzycielski, nerwowy i skłonny do przesady. Ponieważ jest typem towarzyskim, a zarazem posiadającym uzdolnienia kierownicze, ma często konflikty z otoczeniem. Posiada piękne i szczytne idee, których nie realizuje, a to w skutek braku inicjatywy i postanowień mocnych do działania.
Alicja - osoba o tym imieniu jest zaradna i twórcza - może być nauczycielem, muzykiem lub literatem. Jest bardzo oddana rodzinie, oszczędna w gospodarowaniu mieniem własnym, umie dobrze gotować. Umie również znaleźć się w towarzystwie różnego rodzaju, potrafi szybko dostosować się do sytuacji - ma duże poczucie humoru. Jest osoba lubianą.
Alina - Jest to imię pochodzenia germańskiego. Oznacza zachętę w działaniu. Osoba z tym imieniem jest niestałego charakteru, nerwowa, pragnąca przewodzić w towarzystwie mieszanym. Nie lubi osób o tym samym, co ona imieniu. W domu i rodzinie zasadnicza, jak również troskliwa matka. Wierna w małżeństwie. Nie znosząca kłamstwa, ani plotkarstwa. Zdolna wznieść się na wyżyny życia duchowego, skłonna do ascezy.
Anastazja - Imię wywodzące się z języka starogreckiego, a upowszechnione w świecie chrześcijańskim po narodzeniu Chrystusa. Oznacza powstanie lub zmartwychwstanie. Osobowość subtelna i kulturalna, choć dość często kapryśna i wrażliwa na zachowanie się w towarzystwie. W postanowieniach bywa stała i konserwatywna. Pracowita i lubiąca czytać książki. Bardzo sobie ceni piękno w życiu, dobry i modny ubiór, doborowe towarzystwo, jest zmienna w miłości. Dużą wagę przywiązuje do własnej inteligencji, wiedzy ogólnej, dlatego ceni podróże. Ubiera się gustownie i bogato. Dobra, troskliwa matka i miła przyjaciółka.
Aneta - Osoba niezwykle oddana współmałżonkowi, dzieciom i całemu domowi. Nie przecenia towarzystwa, lecz także nie stroni od znajomości. Wrażliwa na uroki krajobrazu i piękna wnętrz domowych. Lubi spokój, zgodę i harmonię we własnym środowisku. Jest bardzo umuzykalniona. Potrafi postępować jak dyplomata, choć zdarza się, że swoim naiwnym zachowaniem wszystko burzy. Posiada umiejętności naśladowcze.
Angelika - Osoba miła, życzliwa dla innych, posiadająca sporo subtelności i wdzięku. Ma dobry ale zarazem słaby i niestały charakter. Jednakże często kieruje się bardziej sercem niż rozumem. Dlatego często nie może zrealizować swojego posłannictwa - brakuje jej do tego silnej woli.
Aniela - To imię ma swój rodowód we włosko-łacińskim języku, a oznacza posłannictwo. Jego źródłosłów wywodzi się jednak od greckiego Angelus - poseł. Osoba posiadająca to imię jest miła i posiada sporo subtelności wdzięku. Dba niezwykle o miłą, ale za to często prostą powierzchowność. Jest charakteru dobrego, życzliwego dla drugich, ale słabego, niestałego. Jakże często kieruje się bardziej sercem niż rozumem. Dlatego często nie może zrealizować swojego posłannictwa, bowiem brakuje jej do tego silnej woli.
Anita - Kobiety o tym imieniu są egoistyczne, wyrachowane w postępowaniu. Nadają się do prowadzenia interesu przemysłowego lub handlowego. Na zewnątrz są jednak osobami miłymi, czarującymi, o gładkim sposobie bycia. A ponieważ są łatwowierne, dlatego natrafiają na wiele trudności i kłopotów. Nie cenią domu ani rodziny. Późno wychodzą za mąż. Nie spieszą się do rodzenia dzieci. W sumie postać dziwna, trudna i skomplikowana.
Anna - nie przecenia towarzystwa, lecz także nie stroni od znajomości. Osoba wrażliwa na uroki krajobrazu i piękno wnętrz domowych. Lubi spokój, zgodę i harmonię we własnym środowisku. Jest bardzo umuzykalniona, lubi muzykę nastrojowa. Potrafi postępować jak dyplomata, choć zdarza się, że swoim naiwnym zachowaniem się wszystko burzy.
Antonina - Imię żeńskie od imienia Antoni, które pochodzi od nazwiska starożytnego rodu rzymskich plebejuszy. Jest, zatem imieniem o pochodzeniu łacińskim. Każda Antonina jest osobą konserwatywną, nie lubi zmian. Kocha dom i rodzinę. Od urodzenia jest predysponowana do kierowania. Wrażliwa na sprawiedliwość i nie lubi krytyki, ale chętnie słucha pochwał pod swoim adresem. Najczęściej jest osobą energiczną.
Apolonia - Imię pochodzenia greckiego, oznacza osobę należącą do Apolla. Osoba szlachetna, prawdomówna, zdolna do czynienia drugim dobrze, filantropka, pełna temperamentu, pogodna w życiu. Lubi być sobie żeglarzem i okrętem, nie znosi by ktoś jej przewodził, rozkazywał. Lubi być chwalona i wyróżniana. Kocha dom własny, rodzinę, a swoje potomstwo kieruje a intratne drogi życia.
Balbina - Imię pochodzenia łacińskiego, od imienia męskiego Balbus, czyli jąkała. Balbina natomiast nie ma nic wspólnego z tą wadą jest, bowiem osobą elokwentną, ceniącą piękną mowę i umiejącą barwnie się wyrażać. Posiada dobry, dźwięczny i łagodny głos, może być aktorką, oratorem lub lektorem radiowym lub wykładowcą w szkole. Posiada ujmującą osobowość, piękną powierzchowność, miłą urodę. Zdolna jest do czynów niezwykłych, pracowita i może opracować nie jeden wynalazek. Niezbyt skłonna do zakładania rodziny, a jeżeli już się zdecyduje, to jest dobrą matką i żoną. Troskliwie dba o dzieci.
Barbara - ma ciekawa osobowość, jest uczuciowa, spokojna, niezależna. Interesuje się sztuka i życiem towarzyskim, ale przyzwyczajona jest do wygód. Typ kobiety niezależnej, pewnej siebie i do perfekcji szlachetnej. Zawsze pozostaje lojalna wobec przełożonych, wierna swym życiowym zasadom, ciągle poszukująca dobrych rozwiązań trudnych spraw życiowych. Lubi poznawać inne kraje, toteż dużo czyta i podróżuje. Posiada talent artystyczny, który musi być odkryty przez inna osobę. Jest wzorowa matka i dobra przyjaciółka męża. Bardzo czuła na krzywdę ludzka.
Beata - jest poważna, troskliwa. Ma duży temperament. Lubi czasem rozkazywać, ale i słuchać. Niezwykle ceni spokój, albowiem w życiu kieruje się głównie uczuciem. Uwielbia przyrodę i dalekie podróże, toteż dosyć często przebywa poza domem. Mimo to jest dobra matka.
Berenika - Osoba o tym imieniu jest dobra, zaradna i godna najwyższego zaufania. Jest głęboko religijna. Posiada duże doświadczenie życiowe, toteż chętnie służy innym radą. Zajmuje się działalnością altruistyczną, służy pomocą innym. Potrafi dawać przykład jak należy radzić sobie w życiu. Swoje dzieci uczy poprzez pracę. Jest osobą godną najwyższego szacunku. W swych przekonaniach bywa konserwatywna. Posiada zamiłowania do sztuk artystycznych, lubi przyrodę, czyta dużo książek. Ma talent pisarski oraz dar wymowy, dzięki czemu jest postrzegana jako osoba godna roli przewodnika.
Bernadeta - Imię pochodzenia francuskiego. Noszą je kobiety szlachetne, filantropki, niezwykle religijne, wrażliwe na troski drugich osób. Mają skłonności do ascetyzmu. Wysoko cenią sobie własne imię, mają wyostrzone poczucie odpowiedzialności. Wrażliwe na sztukę, ujawniają w późnym wieku swój talent artystyczny. Niezbyt chętnie wychodzące za mąż, ceniące osobistą wolność.
Berta - Jest to wyraz staroniemiecki. Kobieta o tym imieniu to filantropka, o szlachetnym charakterze, doradca z wielkim poczuciem odpowiedzialności. Lubi wygody osobiste i wyszukane potrawy, jak również dalekie podróże. Często dobry artysta lub też pisarz.
Blanka - Z języków germańskich: jasna, biała. Imię to, które w Polsce zdarzało się w średniowieczu prawdopodobnie zaczerpnięte było z rycerskich romansów. Sporadycznie występujące w naszych czasach.
Bogumiła - Jest to imię na wskroś słowiańskie, a znaczy, że osoba o tym imieniu "jest Bogu miła". Kobieta o tym imieniu jest szczęśliwa, gdy ma sporo odpowiedzialnej pracy. Kierowania tą pracą nigdy nie lubi dzielić z mężczyzną, bowiem jest szczęśliwa, gdy do sukcesu dochodzi własnym sposobem. W zasadzie jest tolerancyjna, lojalna wobec przyjaciół, życzliwa dla znajomych. Jest skryta, pewna siebie, niezależna, wymagająca wobec swoich współpracowników. Ma nieraz trudności na skutek swej kłótliwej natury. Z tych opresji wychodzi bez szwanku.
Bogusława - Osoba szczera, ambitna i pracowita, posiadająca wrażliwą naturę oraz bardzo rozwinięte uczucie altruizmu. Stara się być całkowicie oddana rodzinie. Chce być dobrym współmałżonkiem i wzorowym wychowawcą. Chętnie poświęca się zawodowi nauczycielskiemu. Przez całe życie pracuje nad sobą, doskonali swoje metody pedagogiczne oraz uzdolnienia pisarskie. Posiadając także odrobinę satyrycznego spojrzenia na świat, próbuje też swoich sił na estradzie - ale z miernym powodzeniem. Lubi podróże i przygody, dlatego chętnie odwiedza kraje egzotyczne. Jest to osoba prawdomówna, ceniąca towarzystwo, które starannie dobiera.
Bożena - słowiańskie imię żeńskie, do polszczyzny przejęte z języka czeskiego, pierwotnie znaczyło obdarowana lub błogosławiona przez Boga. Dawniej uważano je też za czeski odpowiednik takich imion chrześcijańskich jak: Benedykta, Beatrycza, Beata czy Teodora.W polskich źródłach średniowiecznych występuje od XIII w. jako Bożana oraz Bożechna i nie można wykluczyć, że są to zdrobnienia od dwuczłonowych imion żeńskich typu Bogumiła, Bogusława. Występuje też niekiedy jako Bożenna. Imię wyrażające uczucia rodziców oczekujących przyjścia dziecka na świat. Kobieta o tym imieniu jest zależna od innych, lubi być rozpieszczana i prowadzona przez życie. Jednak kiedy znajdzie się w trudnej sytuacji, potrafi sama sobie świetnie poradzić. W stosunku do mężczyzn jest wybredna. Kocha dzieci ale nie lubi zajmować się domem
Brygida - Imię pochodzenia celtyckiego, a oznacza siłę, męstwo i cnotę. Osoba z tym imieniem jest dużego umysłu, wielkiej cnoty, poważnego krytycyzmu w stosunku do zjawisk występujących współcześnie. Jest również przewrotna, szybka w podejmowaniu decyzji, wrażliwa na sytuacje otoczenia. Potrafi szybko poznać charaktery ludzkie, ale zbyt często daje się ponieść swym nerwom, toteż nieraz nie panuje nad sobą. W chwilach ważkich jest stanowcza. Ceni bardzo zmiany i podróże, podczas których z rezerwą odnosi się do zawierania znajomości. Po wyjściu za mąż, jest wierna.
Cecylia - Imię wywodzi się od łacińskiego przymiotnika caecus - ciemny, wątpliwy. Mimo to kobieta z tym imieniem kroczy przez życie z podniesioną głową i dumną miną. Lubi ciężkie zajęcia, chętnie prowadzi dom, kocha rodzinę. Często przyjmuje a siebie dużą odpowiedzialność z powierzone do wykonania zadania, z czego wywiązuje się wzorowo. Jest towarzyska, ceni ubiór swych przodków, często podejmuje w domu gości, sama lubi także składać wizyty. Jest pobożna.
Celina - Imię pochodzenia łacińskiego od słowa cealum - niebo. Osoba je nosząca jest stałego charakteru, lubi dźwigać odpowiedzialności, bardzo ceni sobie, gdy jej porady służą drugim. Ma silny głos, dlatego realizuje swoje zamiłowanie do przewodzenia innym. Prezentuje się w każdej sytuacji korzystnie. Jest uwrażliwiona na kolory, rytm i poczucie piękna - często swoje uzdolnienia artystyczne, a zwłaszcza aktorskie realizuje z dużym powodzeniem.
Czesława - Imię słowiańskie. Można je dowolnie opisać, jako wyraz czci dla sławy, inaczej cześć osobie, która je nosi. Kobieta z tym imieniem jest dobrą żoną i matką, dba o dom rodzinny. Troszczy się także, by dobre imię jej dzieci było trwałe. Jest altruistką, pomaga innym. W życiu jest towarzyska, posiada łagodny charakter.
Dagmara - imię skandynawskie w tłumaczeniu sławny dzień. Dagmara to osoba niezwykle optymistycznie nastawiona do życia. Jest zapaloną poszukiwaczką przygód. Nie znosi nudy i bezczynności. Namiętnie uprawia sport. Często przejawia talenty humanistyczne i zdolności manualne. Stać ją na wiele a jej pewność siebie wzbudza uznanie i podziw. Chętnie udziela się towarzysko, wyróżnia się świetnym poczuciem humoru. Nieustannie kręci się wokół niej kilku wielbicieli, często ulega porywom zachwytu i fascynacji. Często zakochuje się , jest bardzo impulsywna, kocha i nienawidzi z jednakową siłą.
Daniela - Osoba odpowiedzialna, pełna zaradności, dobry gospodarz i organizator. Potrafi ująć innych i prowadzić do końca podjęte dzieło. Posiada wiele inicjatyw, które konsekwentnie realizuje. Nie znos słomianego zapału, nie uznaje trudności. Jest człowiekiem bardzo szlachetnym, mądrym i słownym. Ma dar intuicyjnego przewidywania biegu wydarzeń, potrafi zjawiska przyrodnicze logicznie kojarzyć ze sobą oraz interpretować. Mimo to za bardzo dba o swoje wygody, a mniej troszczy się o dobrobyt swojej rodziny, wykształcenie dzieci, życie współmałżonka. Z tego powodu ludzie są im przeciwni.
Danuta - Imię pochodzenia litewskiego. Osoba tym imieniem nazwana jest skrupulatna, wnikliwa, pracowita, o dużej kulturze osobistej. Lubi poznawać tajemnice życia, dlatego wiele czyta i studiuje. Ma wiele energii i temperamentu, który spożytkowuje na niwelowanie zmian w swym życiu, sytuacji wynikłych na skutek dość częstego popadania w melancholijne zamyślenia. Do małżeństwa i rodziny a także ciepła domowego nie przywiązuje zbyt dużej wagi. Jest zwolenniczką różnych atrakcji miłosnych. A ponieważ nieraz próbuje wnikać w tajemnicę wiary, popada w depresję psychiczną, której koniec znajduje w twórczości muzycznej.
Daria - Daria to żeńska odmiana imienia Dariusz, imienia perskich królów, którym marzył się podbój świata. Wśród świętych kościoła katolickiego jest święta o tym imieniu, męczennica z Rzymu. Istnieje też drugie "wcielenie" tego imienia: Daria mianowicie to rosyjskie zdrobnienie od Doroty. Imię Daria, w naszym języku kojarzące się z "darami", a więc hojnością, niewątpliwie obdarza dużą wewnętrzną swobodą, niezależnością, odwagą. Daje rozmach w snuciu planów i śmiałość przy wprowadzaniu ich w życie.
Diana - Imię rzymskiej bogini łowców, księżyca, lasów, opiekunki zwierząt, a także pani płodności. Zaczęto je nadawać na początku XIX wieku wraz z modą na imiona klasyczne. Sporadycznie występuje i dziś częstsze na Śląsku niż w innych regionach kraju .
Dominika - z reguły oznacza kobietę "klasa", budzącą sympatię, o bardzo silnym charakterze. Posiada męska umiejętność rządzenia. Jest obiektywna i pewna siebie. Wierna przyjaciółka zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn. Dobrze radzi sobie w interesach. Jest kobieta o bogatej inteligencji, często zaborcza.
Dorota - charakter kobiety o tym imieniu jest nierówny, wybuchowy, skłonny do zajmowania stanowiska wręcz skrajnego. Posiada umysł badawczy, toteż zdolna jest do opanowania nauk ścisłych oraz humanistycznych. W zasadzie jest kobieta wszechstronna. Lubi zmiany w życiu, kocha przyjaciół, wiele podróżuje i łatwo przystosowuje się do nowych warunków. Nie jest dobrym partnerem w rodzinie.
Edyta - Jest to imię staro angielskie. Oznacza pomyślność, szczęście, dobrobyt. Podobnie jak imię Edward zaczęto je nadawać pod wpływem angielskich powieści, ale naprawdę spopularyzowała je poczynając od lat 60-tych.
Elena - Równowaga to słowo klucz do zrozumienia natury Eleny. Kobiety o tym imieniu unikają skrajności. Nie są ani lekkomyślnymi trzpiotkami, ani nie nadają się na domowych tyranów. Są pewne siebie, ale nie przemądrzałe. W swoich decyzjach kierują się tyleż głosem serca, co zdrowym rozsądkiem. Łatwo uznają racje kogoś drugiego i dobrze czują się w grupie. Eleny są jakby stworzone do roli strażniczek domowego ogniska. W miłości są wierne, a decyzji o związaniu się z mężczyzną nigdy nie podejmują pochopnie. Dochowują wierności, a i w innych sprawach trzymają się obranej drogi i nieczęsto zmieniają zdanie. Polegają na tradycyjnych wartościach i dobrze rozumieją powołanie kobiety. Uroda Elen jest zwykle nieco... pomnikowa, mogą one także sprawiać na postronnych obserwatorach wrażenie nieprzystępnych i zasadniczych. Ale takie są tylko na zewnątrz; odprężają w domu i wszędzie tam, gdzie czują się bezpiecznie.
Eleonora - imię to pochodzi z języka hebrajskiego. Osoba o tym imieniu jest silna, posiada wrodzone uzdolnienia kierownicze, stały charakter, silną wolę, a także duże poczucie sprawiedliwości. Z uwagi na swoją silną osobowość, ceni wolność myśli, sumienia i działania. Obdarzona jest skłonnościami do sięgania po tajemnice życia i śmierci i w ogóle wiary. Czyta dużo książek. Rodzinne powinności może zaniedbywać. Lubi być eksponowana, nie znosi sprzeciwu.
Eliza - Te kobiety umieją rozkazywać, w razie potrzeby wykazując dużo sprytu. Na zewnątrz są to istoty pełne majestatu, wysoko noszące głowę. Umieją cudownie przystosowywać się do sytuacji nawet najbardziej szokujących, "zaliczając", jak to się mówi najsilniejsze ciosy i nie tracąc spokoju - chyba że nadchodzi chwila zemsty...
Elwira - Do tej pory językoznawcy nie są pewni, skąd się wzięło to imię: jedni wyprowadzają je z języka arabskiego, inni ze starogermańskiego. Jest też podejrzenie, że zostało wymyślone przez romantycznych poetów. W każdym współczesnym języku brzmi ono egzotycznie i niezwykle, tak, jakby było bardziej odpowiednie dla wróżek i księżniczek niż dla kobiet z bardziej zwyczajnych okolic świata. Liczbą imienia Elwira jest DZIEWIĄTKA, która dodatkowo przyczynia się do tego, że Elwiry czują się "inne niż wszyscy"; są przekonane, że pisany im jest los bardziej niezwykły niż ich koleżankom z klasy; i chętnie wyruszają w daleki świat na jego poszukiwanie. Może też to imię być wskaźnikiem rozmaitych artystycznych uzdolnień, które ktoś w Elwirze powinien czym prędzej odnaleźć. Planetami, które sprzyjają Elwirom, są Uran i Wenus, a spośród znaków zodiaku najbardziej jest to imię odpowiednie dla Skorpionów, Wodników i Bliźniąt.
Elżbieta - nie boi się wyzwań. Na drodze do sukcesu nie przeszkadzają jej ani ludzie, ani drobne potknięcia. Wiele wymaga od siebie i od otoczenia. Lubi być otaczana przez mężczyzn, którym imponuje swoja tajemniczością, dyplomatycznym trybem życia. Nie ujawnia nikomu swych osobistych spraw. W stosunku do obranej idei jest lojalna. Choć bardzo lubi wolność myśli, to jednak daje się ponosić ideom głoszonym przez przystojnych mężczyzn. Kocha naturę, uwielbia piękne krajobrazy.
Emilia - Jest to imię rzymskie pochodzenia etruskiego, a ukształtowane zostało w języku łacińskim. Kobieta o tym imieniu jest wrażliwa, odważna, spokojna i pełna temperamentu. W sumie natura bardzo niespokojna, o charakterze nierównym. Jest bardzo rozmowna, ma poczucie humoru, ceni życie artystyczne, kocha muzykę. Ceni także przyrodę. W miłości niestała, w rodzinie przeciętna.
Eugenia - Imię o rodowodzie greckim. Osoba z tym imieniem jest dobra, często uparta, sentymentalna, lekkomyślna i zdolna do poważniejszych kłamstw. Jest mało praktyczna, dlatego nie wykazuje wiele inwencji w życiu. Jest uczynna, skłonna do udzielania pomocy innym. Bywa także mało zaradna. W domu jest dobrą matką, wzorową żoną i miłą sąsiadką. Na pierwszy rzut oka pogodna i wesoła, w zasadzie jest melancholijna i smutna. Cechuje ją zbyt rozbudowany sentymentalizm.
Ewa - osoba z tym imieniem jest mądra, o wzniosłych ideałach, stara się być samodzielna w myśleniu i działaniu. Jest często altruistka, poświęcająca wiele swych sił i czasu ludziom potrzebującym pomocy. Czyni wszystko rozsądnie, a uciech życiowych zażywa z umiarem. Nigdy nie narzuca się innym.
Ewelina - to osoba mądra, o wzniosłych ideałach, stara się być samodzielna w myśleniu i działaniu. W swym postępowaniu kieruje się durz dozą odpowiedzialności, czyni wszystko rozsądnie, a uciech życiowych zażywa z umiarem. Nigdy nie narzuca się innym. Osoby te są często altruistami, poświęcają wiele swych sił i czasu ludziom potrzebującym. W miłości są przewrotne, a w rodzinie dość niestałe.
Felicja - To imię wywodzi się z języka łacińskiego, a oznacz mądrość. Osoba poszukująca władzy, chętnie studiująca nauki związane ze sztuką. Bywa, że zostaje muzykiem lub pisarzem. Z zasady natura szlachetna, pełna chęci i woli służenia innym, śpieszy z radą w każdej sytuacji. To, co czyni, robi z rozwagą, niezwykle odpowiedzialnie. Niezbyt aktywna w miłości, ale za to stała. Ceni dom i rodzinę, dba o dzieci. Lubi wygodne, ładne ubiory, ceni wykwintne potrawy. Poszukuje pastelowych kolorów, lubi słuchać żywych rytmów.
Franciszka - Imię pochodzące od germańskiego franc, czyli wolno urodzony. Osoba szlachetna, wrażliwa na ludzkie krzywdy, energiczna w działaniu. Dużo swojego życia poświęca drugim, służy im radą i pomocą materialną. Życie swoje nieraz ciężkie uprzyjemnia sobie żartobliwym traktowaniem dolegliwości, ceni humor. Sporo czasu przeznacza na sprawy społeczne. Toteż czasem zaniedbuje dom, rodzinę, które ceni wysoko. Swoją pracowitością rekompensuje rodzinie chwilowe mniejsze zainteresowanie. Jest dobrą matką.
Gabriela - Niezwykły umysł, szerokie horyzonty, wrodzone zacięcie do badań i naukowych dociekań. Przy tym zachwyca ją wszystko, co piękne i w harmonii z otoczeniem. Wskazane są dla niej wszelkie zawody związane z tworzeniem nowych przestrzeni, czy to dosłownie jako architekt, czy też bardziej metaforycznie - jako pisarz i muzyk.
Genowefa - Imię pochodzi z języków romańsko-celtycko-germańskich, a znaczy - kobieta szlachetnego rodu. Osoba z tym imieniem jest subtelna, szlachetna, dystyngowana, dbająca o swoją reputację, własny dom, dobre imię rodziny. W działaniu jest odważna, dlatego często trafia do dyplomacji. Jest niezależna, czasem robi wrażenie jakby mało siebie ceniła. Wyżej ceni ideały, którym służy. Uwielbia kolor błękitny, kocha muzykę, ceni dobre sztuki teatralne. Ponad wszystko przedkłada spokój rodzinny, ucieka od zgiełkowych sytuacji. Jest patriotką.
Gertruda - Wyraz pochodzenia staroniemieckiego. Oznacza on analityczny, metodyczny, żądny władzy typ kobiety. Nie narzuca się otoczeniu. Ubiera się gustownie i lubuje się w pastelowych kolorach.
Grażyna - imię to stworzył A. Mickiewicz. Kobieta o tym imieniu to osoba dobra, wrażliwa na otoczenie, ambitna, pewna siebie. Jest pracowita i dociekliwa. Ma umysł twórczy, skłonny do prowadzenia badań naukowych. Jeśli nie idzie na nauki ścisłe to oddaje się twórczości - uwielbia muzykę. Niezbyt łatwo podejmuje ważne w życiu decyzje. W postępowaniu pewna siebie i liczy tylko na własne siły. Kocha dom.
Halina - Imię to utworzone zostało od imienia Helena, które pochodzi z języka greckiego, a oznacza blask, jasność, pochodnię. Zaś Halina jest pewna siebie, stanowcza, zaradna, ale także zmienna, małostkowa, nerwowa, wrażliwa. Łatwo można wyprowadzić ją z równowagi, a wtedy może być sarkastyczna i złośliwa. Lubi dalsze podróże, choć również kocha dom i rodzinę. Niezbyt łatwo przekonuje się do drugiej osoby, toteż dopiero w późnym wieku wychodzi za mąż.
Helena - Imię dodające blasku osobie, która je nosi - wszak o Helenę miała toczyć się wojna trojańska. Przeto Helena bywa zdecydowana, ma uzdolnienia kierownicze, nie lubi by jej ktoś wydawał polecenia lub rozkazywał. W postępowaniu przede wszystkim jest sprawiedliwa, szlachetna i prostolinijna. Niektóre sprawy załatwia intuicyjnie. Ceni towarzystwo, lubi otaczać się mężczyznami, choć wierną pozostaje temu, którego wybrała. Niezbyt skora rodzić dzieci.
Henryka - Jest to imię utworzone od germańskiego Henryk - znaczy władca domu. Kobieta z tym imieniem jest energiczna, odważna, umiejąca kierować zespołem ludzi, potrafi faktycznie z nimi postępować, by nie zrażać ich sobie. Posiada odważny charakter, postępuje zdecydowanie. Jest niezależnym myślicielem, posiada wielkie ideały, lubi kierować się własnym rozumem, nie znosi prób narzucania sobie woli innych. Dom i rodzinę traktuje z obowiązku i konieczności, ceni przyjaciół, lubi otaczać się mężczyznami. W sumie dobra, ładna i z charakterem kobieta. Wymaga szacunku.
Honorata - Imię pochodzenia łacińskiego, od Honorat, co znaczy czczony, szanowany. Osoba z tym imieniem wymaga szacunku, ceni cnoty, szanuje dobre obyczaje. Jest bardzo stała w przekonaniach, pewna swego ideału, lubi prowadzić dyskusje na temat ludzkich słabostek. Skłonna radzić innym jak mają postępować, ale sama rad nigdy nie przyjmuje. Lubi wolność. Jest dobrą mówczynią. Ma skrupulatny sposób myślenia, dokładny charakter, a swoje cele realizuje niemal z naukową dokładnością. Ceni sielankę rodzinną, kocha dzieci i męża. Nie uznaje rozwodów.
Huberta - Posiada wielką intuicję. Jest oddanym przyjacielem, odważna, sprawiedliwa, co niejednokrotnie przynosi jej przykrości sprawiane przez ludzi, którzy są odmiennego zdania.
Ida - Jest to osoba ambitna, autorytatywna, wyrachowana. Posiada krytyczny, wszechstronny umysł. Dobry znawca ludzkiej natury, zmysłowa kochanka. Lubi zmiany i dalekie podróże.
Iga - imię żeńskie pochodzenia łacińskiego. Znaczenie: ignis - ogień; Imię oznaczające osobę o płomiennym sercu, pełną ognia wewnętrznego, żaru myśli i uczuć, gotową do poświęceń bez granic. Polski odpowiednik tego imienia to Żegota. Osoba o tym imieniu jest sprawiedliwa, ambitna, posiada stały charakter, ma wyczulony honor, jest uczuciowa, sprawiedliwa, poważna. W sposobie bycia tkwi w niej coś z ognia, bowiem nieraz jest raptowna w swych poczynaniach, innym razem znowu powolna, melancholijna. Z gruntu to kobieta o stałych zasadach, dyplomatycznym sposobie bycia, dbająca o dobro swojego imienia. Nie rzuca słów na wiatr, postanowienia realizuje z żelazną konsekwencją. Osiąga wybitne sukcesy w nauce i w swoim zawodzie. Służy przykładem innym ludziom, którym także udziela pomocy. Iga nie jest zazdrosna, złośliwa ani nerwowa. Bywa uosobieniem staropolskiej gościnności. Chętnie uczestniczy w biesiadach, podejmuje gości. W rodzinie jest prawdziwym przywódcą rodu.
Ilona - Osoba zdecydowana, ma uzdolnienia kierownicze, nie lubi by jej ktoś wydawał polecenia lub rozkazywał. W postępowaniu przede wszystkim jest sprawiedliwa, szlachetna i prostolinijna. Dodatkowo jest energiczna, zdecydowana, wrażliwa - niektóre sprawy załatwia intuicyjnie. Ceni towarzystwo, lubi otaczać się osobami przeciwnej płci, choć osoby o tym imieniu pozostają wierne tym, których wybrały.
Irena - to kobieta pogodna, gospodarna, lubiąca rodzinę, szanująca dom. Wśród członków rodziny jest szanowana osoba, ceniona za swój otwarty na wszystko umysł, szeroka filantropię, doradztwo innym osobom. Posiada szczytne idee, jest religijna, bierze na siebie odpowiedzialność za rodzinę i dom. Nieraz buja w obłokach, marząc o nadzwyczajnych podróżach, dużym majątku, wysokich zaszczytach i wielkiej władzy. Osoba godna szacunku.
Irmina - imię żeńskie niemieckiego pochodzenia. Jest to skrócona forma imion, które w pierwszej części mają element Irm(en), a więc Irmgard, Irmenburd(a), Irmentraud. Irm łączy się ze staro-wysoko-niemieckim irmin - ziemia, świat, obejmujący wszystko. Imię to ma też postać Irma. Kobieta o tym imieniu jest konserwatystką. Zawsze stara się osiągnąć cel, który bardzo często związany jest z krajem. Jest patriotką i w takim duchu wychowuje swoje dzieci. Szukając kandydata na męża ważne dla niej jest sposób myślenia i postępowania mężczyzny. Lubi pracować i poświęcać się dla innych, ale tylko w słusznej sprawie.
Iwona - jest odporna i nie załamuje się byle niepowodzeniem. Łatwo przystosowuje się do nowych warunków. Lubi być blisko natury. Osoby o tym imieniu maja niełatwy charakter, są materialistkami, lubią pieniądze i zaszczyty. Są bardzo subiektywne i niesłychanie przekorne. Cechuje je wyjątkowa aktywność.
Iza - osoba je nosząca jest zdolna do wielu nadzwyczajnych czynów. Chętnie zdobywa wiedzę i zajmuje się naukowymi badaniami. Jest bardzo dokładna, uczy skrupulatności innych, ceni punktualność. Posiada duże zdolności lingwistyczne, toteż wiele podróżuje. Ciepło rodzinne jest lekarstwem jej znerwicowanej osobowości. Posiada dar trwania przy swoich przekonaniach. Temperament żywy. Ceni gustowne ubiory i smaczne potrawy. W miłości stała.
Izabela - Imię pochodzenia hiszpańskiego i znaczy tyle, co Elżbieta. Osoba je nosząca jest zdolna do wielu nadzwyczajnych czynów. Chętnie zdobywa wiedzę i zajmuje się naukowymi badaniami. Jest bardzo dokładna, uczy skrupulatności innych, ceni punktualność. Posiada duże zdolności lingwistyczne, toteż wiele podróżuje. Ciepło rodzinne jest lekarstwem jej znerwicowanej osobowości. Posiada dar trwania przy swoich przekonaniach. Temperament żywy. Ceni gustowne ubiory i smaczne potrawy. W miłości stała.
Jadwiga - Rodowód tego imienia jest germański. Jego źródło znaczy tyle, co walka, a więc Jadwiga to osoba walki. Osoba z tym imieniem posiada wiele zalet. Jest dobra dla rodziny, znajomych i bliskich. Szanuje harmonię społeczną, jest lojalna wobec przełożonych, lubi kierować swe siły na działalność filantropijną. Jeżeli przedsięwzięcia altruistyczne wiodą się, jest bardzo szczęśliwa, że może służyć drugim. Wiele czasu poświęca na doskonalenie swojej osobowości, kultury bycia i podnoszenie ogólnego wykształcenia. Ceni piękną mowę, występuje często jako wspaniała oratorka lub lektorka. Z gruntu szlachetna osoba, umiejąca się znaleźć się w każdej sytuacji.
Jagoda - to dobra pogoda, żartują znajomi. Jej pojawienie się w towarzystwie często przynosi nieco rozluźnienia względem trudów codzienności. Lubi opowiadać krótkie anegdotki, czy kawały z życia wzięte, o poplotkowaniu też nie zapomina, dzięki czemu wiele osób często kontaktuje się z Jagodą, by dowiedzieć się - co tam w świecie. Jagoda jest chłonna na wiedzę wszelką, zawsze interesuje się wszystkim, co później da się dobrze "sprzedać" w formie zabawnych opowiastek.
Janina - Imię pochodzi z języka hebrajskiego, a oznacza - Bóg jest łaskawy. Janina to forma żeńska tego imienia; została ona wprowadzona i rozpowszechniona w Polsce. Kobiety o tym imieniu są egoistyczne, wyrachowane w postępowaniu. Nadające się do prowadzenia interesu przemysłowego lub handlowego. Na zewnątrz jest osobą miłą, czarującą, o gładkim sposobie bycia. A ponieważ jest łatwowierna, dlatego natrafia na wiele trudności i kłopotów. Nie ceni domu, ani rodziny. Późno wychodzi za mąż. Nie śpieszy się do rodzenia dzieci. W sumie postać dziwna, trudna i skomplikowana.
Joanna - jest duża indywidualnością, lubi i umie przewodzić innymi. Jest energiczna, jest także dobrym organizatorem. Wrażliwa, współczuje innym. Realizuje swoje piękne idee, chodzi zawsze i wszędzie własnymi, odkrywanymi przez siebie ścieżkami. Z natury wrażliwa na ludzka niedolę, ale nie poświęcająca działalności altruistycznej, swojego czasu ani sił. Współczuje innym, bo tak wypada. W miłości chłodna. Sumując: dziwny i trudny charakter.
Jolanta - Imię o niejasnej etymologii, niektórzy wywodzą je z języka greckiego - oznaczałoby wówczas kwiat fiołka, inni z języków germańskich, a wtedy znaczyłoby lipa, tarcza lipowa. W średniowieczu występowało często we Frankonii, a w Polsce nosiła je jako pierwsza księżna Jolanta z Węgier, żona Bolesława Pobożnego z rodu Piastów. Odkąd policzoną została w poczet błogosławionych imię jej zaczęto nadawać dziewczynką. Jednak prawdziwą popularność to imię zyskało w latach 30-tych i 40-tych XX wieku.
Judyta - O wielkich zdolnościach artystycznych, zwłaszcza w muzyce i literaturze. Zawsze zajęta, wrażliwa na piękno i kolory. Filantropka, cechuje ją rozrzutność lub tez skąpstwo.
Julia - Z języka łacińskiego wyłoniło się to imię. Kobiety niezbyt cenią je sobie, toteż nie wiele jest ich o tym imieniu. A te, które noszą imię Julia są osobami dobrymi, miłymi, kulturalnymi i zwykle uczonymi. Zawodowo wyróżnia się, a jeśli decyduje się na karierę aktorki, to staje się sławną. Sukcesy sceniczne osiąga stopniowo, wiele pracuje nad sobą, doskonali swój warsztat aktorski. Może robić wrażenie żądnej władzy. Potrafi prowadzić wielkie interesy i osiągać dobre wyniki. Ma umysł osoby wszystko dokładnie analizującej. Mniej ma do powiedzenia w domu i rodzinie. Dba o swój wygląd, troszczy się o ubiór, nosi się ekstrawagancko.
Justyna - Justyny niemal od urodzenia czują się kimś wyjątkowym. Tak właśnie postrzegają swoje miejsce w świecie: nie mają ochoty podporządkowywać się regułom, żyć tak, jak wszyscy; przeciwnie, szukają wyjątków, życzą sobie mieć specjalne prawa. Są indywidualistkami i same określają, co dla nich jest dobre. Nie ulegają modom i nie chodzą razem z tłumem. Poszukują tego, co rzadkie, egzotyczne i dziwne. Życie widzą jak jedną wielką przygodę. Swoich rodziców, narzeczonych, mężów zaskakują szalonymi pomysłami. Lubią zmiany, wędrują po świecie, chętnie zmieniają zawody, prace, miejsce zamieszkania. To niespokojne duchy, te Justyny! Przy tym żyją dla siebie, nie dla jakichś zewnętrznych ideałów. Nie zależy im na nagrodach ani na poklasku. Zdarza się, że są odkrywane i robią karierę, ale nie to jest w ich życiu najważniejsze. Najważniejsze jest dla nich to, aby być sobą. Justyny dobrze czują się we własnej skórze. Mimo zmian i niespokojnego trybu życia są zadowolone z siebie i właśnie to - bycie w zgodzie z samą sobą, jest dla nich najwyższą wartością.
Kalina - Zgodnie z całą tą symboliką, Kaliny cenią sobie dostatek, wygody i piękno wokół siebie, nie lubią zaś zmian ani zbyt szybkiego tempa życia. Są z natury trochę konserwatywne - a może raczej wierne duchom przodków kryjących się w kalinowych lasach? W każdym razie trzymają się zasad przekazanym im przez matki oraz babcie i dbają o dobro swojego rodu. Są rzetelne i prostolinijne, w swym życiu nikogo nie udają - są po prostu sobą. Są praktyczne; potrafią dobrze wykorzystać to, co mają, zarówno materialne dobra, jak i własne zdolności. Dobrze się czują wśród antyków i staroci, w zabytkowych domach i wśród starych drzew. Bliska jest im tradycyjna rola kobiety w rodzinie i chętnie pozostawiają swoim mężczyznom zarabianie pieniędzy - same wolą zająć się ich wydawaniem (oczywiście pożytkiem i sensem). W imieniu Kalina wyczuwa się wibracje Wenus - stąd zamiłowanie do piękna, sztuki i ozdób - oraz drugiej planety, Saturna, który daje zmysł porządku i trwałości. Ale nie są też obce Kalinom romantyczne marzenia i tęsknoty, zaduma i nostalgia.
Kamila - jest zagadkowa, interesująca i pociągająca innych. Potrafi swoja osobowością zauroczyć towarzystwo. Chętnie i wiele przebywa poza domem, umie znaleźć się w obcych środowiskach, szybko jedna sobie przyjaciół. Osoby te Są gruntownie wykształcone, posiadają dar popularyzacji wiedzy. Są lubiani, ale i nienawidzeni, dla jednych dobrzy, dla drugich źli. Nie przywiązują się do partnera życiowego, ani dzieci. Domu rodzinnego nie prowadza. Lubią zmieniać partnerów, Są bardzo zazdrośni, potrafiła wywoływać afery miłosne.
Karolina - kobieta o tym imieniu jest wszechstronna, wykształcona, pracowita, o szerokich zainteresowaniach, chętnie studiuje i pogłębia swoja wiedzę. Nierzadko osiąga tytuły naukowe. Ciągle pragnie dojść do sedna sprawy, jest dociekliwa. Nie umie jednak pracować systematycznie. Karolina jest miła, zmysłowa, towarzyska, lubi być otaczana przez adoratorów. W miłości niestała, w małżeństwie konkretna i nie przewrotna. Kocha rodzinę, ale nie przywiązuje się zanadto do ogniska domowego. Posiada uzdolnienia przywódcze.
Katarzyna - osoba o tym imieniu godna jest podziwu, szacunku i uznania. Jest, bowiem szlachetna, prostolinijna, stała w przekonaniach, pracowita, skrupulatna. Nie znosi osób dwulicowych, krętaczy i kłamców. Ma duże uzdolnienia artystyczne oraz dar opanowania wiedzy, dlatego może odegrać poważna rolę w życiu naukowym. Osoba kulturalna, oddana domowi, mężowi i kochająca dzieci całym swym dobrym sercem. Lubi przyrodę, podziwia sztuki teatralne, daje przykład jak zdobywać wiedzę.
Kinga - osoba o wielkich uzdolnieniach praktycznych. Doskonale daje sobie radę w biurze, fabryce oraz w domu. Osiąga dobre wyniki w pracy, zaś w rodzinie jest dobra żona i przykładna matka. Może być skąpa lub rozrzutna. Lubi wykwintne ubiory, ceni wszystko, co może dać uroku kobiecie. Lubi otaczać się adoratorami. Ciągle jest zajęta, poświęca się sztuce oratorskiej, posiada uzdolnienia artystyczne, zwłaszcza malarskie.
Klara - jest bardzo oszczędna, gospodarna, zaradna. Potrafi zgrabnie realizować swoje plany. Lubi kierować ludźmi, bowiem w tym wyżywa się doskonale i uzewnętrznia swoje ambicje. Mimo, że kocha wygody to jednak nie żyje w przepychach. W życiu jest dyplomatka, umie dogadać się ze wszystkimi, nawet z wrogimi jej ludźmi. Jej wrażliwość na sytuacje życiowe innych, sprawia wiele kłopotów. Lubi przebywać na łonie przyrody, ceni bardzo spokój, ład i porządek. Jest dobra małżonka, wzorowa matka.
Klaudia - łacińskie Claudius, liczba mnoga Claudii - Klaudiusze, dwa odrębne rody rzymskie: 1.Pochodzenia patrycjuszowskiego z przydomkiem Appoli 2. Pochodzenia plebajskiego z przydomkiem Marcelli; Claudius ma niewątpliwie związek z łacińskim claudus - kulawy, chromy, wahający się. Imię męskie nawiązujące do sławnego rzymskiego nazwiska rodowego, a jednocześnie oznaczające człowieka, który nie idzie prosto przez życie, waha się, jest pozbawiony pewności siebie.
Klementyna - Imię Klementyna jest formą żeńską imienia łacińskiego Clemens, znaczy łagodny, spokojny. Toteż osoby o tym imieniu są ciche, spokojne, choć nieco ruchliwe zanadto, w towarzystwie figlarne, kokietki, ale życie traktujące serio. Kobieta z tym imieniem jest odpowiedzialna, odważna, rozsądna i wrażliwa na zjawiska zachodzące w otoczeniu. Jest wierna swym szczytnym ideałom, które realizuje konsekwentnie. Jej szlachetne postępowanie przysparza trochę kłopotów, z których zawsze wychodzi zwycięsko. Nadaje się na dobrego mówcę, ponieważ posiada dobry głos. Może być śpiewaczką lub aktorką.
Kornelia - Osoba o tym imieniu jest niespokojna i nieufna wobec otoczenia. Lubi chodzić nie utartymi drogami, znosi niewygody, nie zraża się niepowodzeniami. Uwielbia wytykanie zła, toteż w życiu niejedno krytykuje, dlatego też nie ma zbyt spokojnego życia. Zna dość dobrze charaktery ludzi, umie rozszyfrować stan duszy osób przeciwnej płci, toteż niezbyt łatwo zawiera z nim przyjaźń. Trudna w małżeństwie, lubi łatwe życie, dlatego niechętnie wstępuje w związek małżeński, Przy tym wszystkim jest towarzyska, potrafi znaleźć się w każdej sytuacji życiowej, wybrnąć dyplomatycznie ze zmartwienia. Kocha zmiany, dlatego wiele podróżuje.
Krystyna - Osoba o tym imieniu posiada wybitną osobowość, jest wrażliwa, posiada zmysł dyplomatyczny. Czasem przy swojej wygórowanej ambicji i przezorności, popada w kłopoty. Przy życzliwości osób przeciwnej płci wychodzi z nich cało. Lubi kierować osobami przeciwnej płci. Jest towarzyska, lubi podróże, nie posiada uzdolnień artystycznych, ale swoje dzieci kieruje do roli aktorskiej lub lekarskiej. W zasadzie osoby te są konserwatystami, ale konieczne zmiany akceptują. To może przysporzyć im zmartwień, a nawet kłopotów, z których zawsze wychodzą jednak zwycięsko.
Laura - Imię to pochodzi z języka łacińskiego, od słowa laur - wawrzyn. Osoba o tym imieniu jest wszechstronnie wykształcona, mimo to nadal pogłębia swoją wiedzę. Tak zaabsorbowana nauką, zwłaszcza nauka o życiu, zapomina o swych obowiązkach. Niezbyt chętnie zakłada rodzinę i nie szybko staje się matką. W życiu jest niezwykle krytyczna, do wszystkiego podchodzi z dużą rezerwą. Z natury jest osobą pobudliwą, co powoduje komplikacje w jej życiu. Lubi wygody życiowe. Jest osobą oszczędną, a pomimo, że uwielbiają malarstwo i muzykę, niewiele pieniędzy przeznacza na te sztuki. Osoby o tym imieniu chciałyby być podziwianymi przez innych. Dodatkowo dużo podróżują, jadają w luksusowych restauracjach. Wszystkie Laury są, bowiem kobietami nowoczesnymi.
Lidia - Imię wywodzi się od nazwy ludukrainy Lydios, należącej do Gracji. Osoba o tym imieniu jest uzdolniona artystycznie, ma wielki dar komponowania muzyki. Sama nie jest jednak dobrą wykonawczynią swych utworów. Jeśli znajdzie dobrego odtwórcę, to zasłynie jako świetny kompozytor. Jest bardzo pracowita, ciągle zajęta twórczością, jest wrażliwa na rytmy i kolory. Lubi nosić się ekstrawagancko, chce być podziwiana, ceni wygody, lubi wyszukane towarzystwo. Ma skłonności do filantropii, ale może być przy tym bardzo skąpa. Nie szybko zakłada rodzinę, mężowi jest wierna, dzieci ma niewiele, lecz dba o swój dom.
Liliana - Z łaciny - lilia. Jest to imię, które przyszło do Polski wraz z wpływami francuskimi, uchodziło wszakże za dziwaczne i pretensjonalne. W ostatnich dziesięcioleciach zyskało sobie pewną popularność.
Lucyna - Imię to pochodzi ze starożytności. W imieniu Lucyna zawarte jest łacińskie słowo lux - czyli światło. Lucyny są wierne swoim zasadom. Wiedzą, dokąd idą i nie tracą czasu na wątpliwości i rozterki. Można polegać na ich wiedzy, rozsądku i opanowaniu. Zgodnie ze starożytną magią swojego imienia, często odnajdują powołanie w medycynie lub w pracy pedagoga. Chętnie służą pomocą, opieką i oddają swój czas i energię tym, którzy tego potrzebują. Są niebywale wytrwałe i zwykle całe życie poświęcają jednej pasji. Imię Lucyna może wskazywać na talent badacza, może ona posiadać zdolności uzdrowicielskie lub zamiłowanie do nauk ezoterycznych.
Ludmiła - Ludmiła znaczy tyle - co przyjaciółka ludu. Imię pochodzenia słowiańskiego. Kobieta nosząca to imię wyróżnia się w otoczeniu. Jest nad wyraz słowna, dotrzymuje wszystkich przyrzeczeń, pracowita, gościnna, troszczy się o rodzinę i znajomych. Wykazuje wiele energii w załatwianiu spraw społecznych, jest kobietą - altruistką. Sprawdza się w zawodach wymagających solidarności i skrupulatności. Potrafi wszystko prawidłowo przeanalizować, wyciągnąć wnioski i zastosować je w życiu. Jest niezbyt dużą entuzjastką życia w rodzinie.
Ludwika - Imię wywodzi się ze starogermańskiego języka. Kobieta o tym imieniu jest zasadnicza, energiczna, pracowita, nie znosząca obłudy, lecz także nerwowa, pobudliwa, nietolerancyjna. Posiada do przesady rozwinięty krytycyzm. Bywa, że jest przekorna, złośliwa i sarkastyczna. Zna ludzkie zalety i wady, dlatego wie jak, z kim postępować. Przez to nie ma za wielu przyjaciół. Nie lubi się narzucać, nie bywa w towarzystwie, sama też nie przyjmuje gości. Wiele podróżuje. W rodzinie jest wierną żoną, dobrą matką, dbającą o edukację swoich dzieci. Nie udziela się społecznie.
Łucja - Imię wywodzi się z łaciny, a oznacza narodzoną o wschodzie słońca dziewczynkę. Osoba o tym imieniu lubi wszystko, co piękne, pogodne, wzorowo urządzone. Z natury jest osobą odważną, energiczną oraz wrażliwą na społeczne. Nie znosi polityki, choć nieraz na ten temat się wypowiada. Uwielbia wygody osobiste, wymaga posłuszeństwa, lubi rozkazywać, kocha mężczyzn, nie szybko zakłada rodzinę. Kocha do szaleństwa sztuki artystyczne, a więc obrazy, rzeźbę, architekturę. Lubi mieć to, czego inni nie mają.
Magda - ma duży temperament, bystry umysł, jest impulsywna. Reaguje dojść nerwowo. Gdy jednak nieco ochłonie można z nią spokojnie porozmawiać na każdy temat. Nie znosi rygorów, stałych obowiązków, regularności.
Magdalena - Magdaleny są wrażliwe i wyczulone na subtelne sygnały, których większość ludzi po prostu nie dostrzega. Jednocześnie jednak nie ulegają złudzeniom, mają dar jasnego widzenia rzeczywistości oraz - rzadko idzie to w parze - niewątpliwy życiowy spryt. Kobiety o tym imieniu dążą do tego, żeby poznać życie w całej pełni; pociągają je zarówno rzeczy idealne, jak poezja, sztuka i filozofia, jak i sprawy "świata tego" - rywalizacja, pieniądze i seks. Oddają się jednemu i drugiemu, nie dzieląc swojego życia na osobne szufladki. Uroda Magdalen polega głównie na witalności. Zdarza się, ze silnie działają na mężczyzn, choć wcale nie są pięknościami z okładki. Małżeństwo i dom raczej nie są dla Magdalen celem samym w sobie. Ich celem jest życie na wysokich obrotach. Uwaga, panowie! Tym kobietom trzeba umieć sprostać!
Maja - Kobieta ta jest konsekwentna w swych przekonaniach. Jej charakter jest spokojny, rozsądny, prostolinijny, sprawiedliwy. Jest kobietą subtelną, postępującą intuicyjnie, zgodnie ze wszystkimi regułami prawdy. Zna doskonale naturę ludzką oraz różne charaktery. Szybko podejmuje decyzje, które w zasadzie są trafne. Nigdy nie zmienia raz danego słowa. Poniesie pełną odpowiedzialność za rodzinę i dom. Lubi dzieci. Męża traktuje jako głowę domu, która musi zabezpieczyć rodzinie warunki materialne. Pochodzenie imienia jest hebrajskie: w przenośni być pięknym, wspaniałym.
Malwina - Kobieta pełna uroku osobistego i o gorącym temperamencie. Swoimi względami obdarza jednak jedynie mężczyznę, którego mocno kocha. Jej radość życia i umiejętność cieszenia się chwilą sprawiają, że wokół niej zawsze jest pełno ludzi lubiących spędzać z nią czas. Ceni sobie spokój w gronie rodzinnym, ale nie wyobraża sobie życia bez wyjazdów na łono natury i romantycznych kolacji w przytulnych knajpkach.
Małgorzata - osoba o bardzo kobiecej naturze. Małgorzata należy do ludzi zrównoważonych, spokojnych, umiejących się przystosować do otoczenia i żyjących w zgodzie i harmonii z natura. Małgorzaty żyją w swoich "intymnych małych światach". Kobiety te umieją cierpliwie czekać na swoje przeznaczenie. Lubią krąg rodziny i najbliższych przyjaciół. Dobrze się znają na kobiecej stronie życia, na wszelkich kobiecych umiejętnościach. Są dobrymi żonami, matkami i paniami domu.
Marcelina - Pełna wdzięku i o dużym temperamencie. Lubi błyszczeć w towarzystwie, być inspiratorem spektakularnych wydarzeń. Ma ogromną wyobraźnię i wrażliwość, co czyni z niej doskonałego mediatora w sprawach delikatnych i wymagających taktu. Nie umie gniewać się zbyt długo, zbyt ceni sobie przyjaźń i ... dobrą zabawę.
Maria - cechuje ja doskonałość, mistrzostwo i wszelkie osiągnięcia, daleko wykraczające poza to, co zwykłe i pospolite. Pociąga je wszystko, co tajemnicze. Maja rozwinięta intuicję. Są przy tym wnikliwe i starają się zawsze dotrzeć do istoty problemu. Nie znoszą bylejakości i prowizorki. Do życiowych zadań podchodzą w sposób perfekcyjny i często innym ludziom stawiają wysokie wymagania. Są wymagające, ale opiekuńcze, uczuciowe. Oddane życiu rodzinnemu, ale i wiele żądające od tych, których kochają. Cenią sobie wysoka jakość życia, także w sensie materialnym, ale nie pozwalają się "wciągnąć" w wyścig po pieniądze.
Marlena - Imię Marlena powstało z połączenia imion Maria i Magdalena. Gdy mówimy "Marlena", staje nam przed oczami stary dobry świat, świat ze starych filmów, który zaginął wśród wojen i ogólnego przemijania. Najwidoczniej dzisiejsze małe Marleny też rodzą się na fali takiej nostalgii: czują się związane z dawnymi ideałami i przypominają swoim rodzicom ich młodość. Marleny nie załamują rąk i nie wzdychają do księżyca, lecz przeciwnie, są dzielne i śmiało idą do przodu. Marleny zaś szczególnie są powołane do tego, aby na całym świecie czuć się jak u siebie w domu - ułatwia im to fakt, że ich imię jest wymawianie jednakowo w każdym języku.
Marta - jest niezależna, o ciekawej osobowości. Uparcie darzy do celu. Osiąga sukcesy dojść szybko. Zwalcza wszelkie przeszkody. Wszystkie Marty od dziecka maja dobrze określone zainteresowania, wiedza kim chciałyby zostać, gdy dorosną i zwykle wybierają praktyczne zawody, w których można zarówno być użyteczna dla innych, jak i osiągnąć wymierne wyniki. Można zaufać jej zdrowemu rozsądkowi. Potrafi sobie narzucić dyscyplinę. Dobrze się sprawdzają w trudnych warunkach, kiedy trzeba sobie radzić w życiu przy pomocy skromnych środków. Umie zrozumieć ludzka niedolę i podnieść na duchu. W miłości Marty Są wierne.
Martyna - Kobieta subtelna o nieprzeciętnej intuicji, szybkiej i trafnej decyzji, dobry znawca ludzkiej natury. Powinna posiadać wszechstronne wykształcenie. Lubi przyrodę i dobre filmy, jak również nowoczesne ubiory. Nie znosi aby jej rozkazywano.
Marzena - żyją więc zwykle nieco na uboczu, z dala od światowego gwaru. Nie są przesadnie towarzyskie; zachowują się tak, jakby chroniły swoją intymność i odrębność przed wścibskim okiem. Mają mnóstwo ulubionych zakątków, pamiątek, melodii i innych szczegółów, które pobudzają ich fantazję, choć dla innych ludzi mogą być bez znaczenia. Zainteresowania ich są rzadkie i elitarne. Często imię to nadane dziewczynce jest zapowiedzią talentów artystycznych, jakie się u niej rozwiną - choć, trzeba przyznać, dorobek Marzen pozostaje znany raczej wąskim kręgom, a one same rzadko stają się popularnymi gwiazdami.
Matylda - Osoba nosząca to imię kieruje się w życiu raczej intuicją, a nie praktyką czy wiedzą. Jest osobą szlachetną, kulturalną, subtelną. Lubi życie artystyczne, więc utrzymuje ścisłe kontakty z ważnymi osobistościami. Sama także próbuje sił na scenie. Lubi pełną gamę kolorów. Ubiera się gustownie i tak by mogła zwracać na siebie uwagę. Osoby te chętnie i wcześnie zakładają rodzinę, troszczą się o dom, dobrze wychowują dzieci. Umieją stworzyć zgodną i harmonijną rodzinę. Swoim postępowaniem łagodzą kontrasty i unikają konfliktów. Osoby bardzo pracowite.
Milena - Kobieta skryta, która woli pisać pamiętniki zamiast plotkować o swoich problemach z przyjaciółkami. Jest kobietą wyzwoloną, emancypantką, która nie lubi, gdy ktoś traktuje ją jako kruchą, potrzebującą wsparcia istotę. Jest wspaniałą, wyrozumiałą i dbającą o przyjacielski kontakt ze swoimi dziećmi matką. Chętnie prowadzi własną firmę, dzięki której może realizować swoje zainteresowania i marzenia.
Monika - Nie wiadomo, co pierwotnie znaczyło imię Monika. W języku greckim jest podobne słowo monos, czyli "jedyny", ale wcale nie jest pewne, czy Monika to imię greckie. Monika należy do osób zgodnych, łagodnych, skorych do kompromisu i troszczących się o innych. Imię Monika rzeczywiście naładowane jest dobrocią, oddaniem i chęcią przychylenia nieba innym. Prawdziwe Moniki cenią sobie spokój i wygody. Główną sprawą w ich życiu jest wygodny dom, który potrafią wypełnić i przystroić masą ładnych drobiazgów. Mają większy talent do wydawania pieniędzy aniżeli do walki o pieniądze. Zgodnie z magią swojego imienia, najlepiej się czują w bezpiecznym cieniu silniejszej osobowości - najlepiej własnego męża lub kochanka. Nie mają też nic przeciw temu, aby ich wybrany chodził z głową w chmurach czy też bujał w obłokach. Gdy ich ukochany cierpi i popada w depresję - okazują się psychicznie silniejsze od niego i potrafią go podźwignąć z upadku. W późniejszym wieku swoje ambicje przenoszą na dorastających synów, rzadziej córki. Z imieniem Monika często wiążą się talenty artystyczne, a także zamiłowanie do antyków, obrazów starych mistrzów i muzyki dawnej. Moniki nie są nowatorkami i wolą sprawdzone wzory. W ogóle są miłośniczkami tradycji, najpewniej czują się przy typowo kobiecych zajęciach. Również ich poglądy na rodzinę i miłość są jak najbardziej tradycyjne.
Natalia - kobieta o wnikliwym umyśle i głębokich zainteresowaniach. Starają się szczerze iść droga wskazana przez rodziców. Ale szybko okazuje się, że ich horyzonty Są szersze, a cele leża dalej. Często się zdarza, że Natalie interesują się abstrakcyjnymi dziedzinami wiedzy. Jest wiele przyczyn, dla których Natalie wybierają towarzystwo starszych przyjaciół i również wśród starszych mężczyzn czują się na swoim miejscu. Natalie nie pchają się do pierwszych rzędów. Raczej wola być odkrywane niż dbać o własna popularność. Instynktownie liczy na szczęśliwy los, który rzeczywiście ich nie zawodzi.
Natasza - Osoba tak nazwana ma wszelkie cechy, by odegrać poważną rolę w życiu politycznym. Wyróżnia się w otoczeniu nie tylko urodą i dyplomatycznym sposobem bycia, ale także kulturą i inteligencją. Ma charakter subtelny, choć w chwilach ważkich potrafi być stanowcza, stała i nawet groźna. W czasie normalnego trybu życia osoba ta bywa skłonna do melancholii, jak również i depresji. Jeżeli nie obierze zawodu polityka, to na pewno sprawdzi się na scenie, grając role poważne. W domu niezbyt udana partia życiowa, jako rodzic osoba przeciętna.
Nina - Niny są bardzo utalentowane i często bujają w obłokach. Czasem cenią sobie życie rodzinne i spokój, ale nie odmówią, gdy je zaprosić na wspaniałą podróż z atrakcjami, po prostu są ciekawe świata. Kobiety o tym imieniu są egoistyczne, wyrachowane w postępowaniu. Nadają się do prowadzenia interesu przemysłowego lub handlowego. Na zewnątrz są jednak osobami miłymi, czarującymi, o gładkim sposobie bycia. A ponieważ są łatwowierne, dlatego natrafiają na wiele trudności i kłopotów. Późno wychodzą za mąż. Nie spieszą się do rodzenia dzieci. W sumie postać dziwna, trudna i skomplikowana.
Olga - Imię Olga przywędrowało do nas drogą bardzo okrężną. Jeżeli się nastroimy na wibracje imienia Olga, wyda się nam ono najpierw łagodne i zachęcające. Ale to pozory... Imię to mieni się w oczach niby hologram i pod miłą powierzchnią otwierają się jakiś głębie i tajemnice. Olga należy do ludzi dzielnych, pełnych inicjatywy, ale też niespokojnych duchem i mających żyłkę ryzykantów. To w istocie rogate dusze. Olgi potrafią się przystosować do każdych warunków, więc również w środowisku ludzi spokojnych, statecznych i dbających o swoją opinię nie będą nikogo na siłę szokować. Jednak prawdziwym celem ich życia jest przygoda, doświadczanie wciąż nowych i dziwnych wrażeń, podróże. Pociąga Olgi wszystko, co obiecuje nowość, sukces i zwycięstwo. Kiedy wymaga tego sytuacja, potrafią być groźnymi konkurentkami dla silnych mężczyzn. Tak, więc możemy sobie wyobrazić Olgę jako elegancką damę, której ulubioną rozrywką są skoki ze spadochronem! Życie z Olga dostarczy jej wybranemu wielu mocnych wrażeń. Kobiety o tym imieniu potrafią działać niby środek dopingujący - ale i mężczyzna musi mieć silny charakter, aby sprostać takiej partnerce.
Oliwia - imię żeńskie łacińskiego pochodzenia. Jego pierwotne znaczenie łączy się z łacińskim apelatywem oliva - owoc, oliwka, drzewo oliwkowe, niektórzy traktują je jako żeńską odmianę starofrancuskiego imienia Olivier, Olicer. Kobieta o takim imieniu jest obdarzona wieloma pozytywnymi cechami charakteru: jest dostojna, pogodna, sprawiedliwa, posłuszna rodzicom. Lubi pracować i tworzyć. Jest uzdolniona artystycznie. Kocha męża i dba o dom, jednak nie przepada za dziećmi.
Otylia -Stanowi rzadko spotykane połączenie dobroci serca ze zdrowym egoizmem. Ma silne poczucie obowiązku, tak więc można czuć się przy niej bezpiecznie. Jej wymarzony udany wieczór to wspaniała kolacja spędzona w gronie najbliższych przyjaciół, okraszona niemałą dawką dobrego humoru. Byłaby zachwycona, gdyby ktoś w środku nocy zabrał ją w daleką podróż.
Patrycja - jest osoba śmiała, energiczna i pełna inicjatywy, łatwo zaskarbiająca sobie względy i przyjaźń innych ludzi. Kocha rodzinę, dom dzieci. Wiele czasu poświęca sprawom społecznym i patriotycznym. W postępowaniu jest subtelna, ale zasadna i konserwatywna. Potrafi bronić swojej racji. Jest wykształcona, dobrze sytuowana, staje się niezależna.
Paulina - ma charakter refleksyjny, skłonna jest do zadumy, zagłębiania w sobie. Jako dzieci Są spokojne i grzeczne, wola siedzieć w kąciku nad swoimi sprawami, niż dokazywać w gronie rówieśników. W dorosłym życiu też raczej nie ściągają na siebie uwagi publiczności. Działają metoda małych kroków - są jak cicha woda. Ale zwykle dobrze znają swój cel i nie rozpraszają sił na błądzenie i pomyłki. Pauliny Są obdarzone dobra intuicja. Starają się wokół siebie i swojego miejsca na świecie zachować spokój, porządek i zdrowe reguły. Wiele z nich osiąga profesjonalna biegłość w zawodach wymagających wiedzy i doświadczenia.
Regina - imię żeńskie oznaczające żonę lub córkę, króla, wielką panią, taką, która nosi się jak "wielka dama", kobietę wyniosłą, dumną, pewną swej urody i powodzenia, która przynajmniej we własnych oczach jest królową piękności.
Skróty i zdrobnienia: Rena, Renia.
W innych językach: łac. Regina, niem. Regina, Regine, hisz. Reina.
Z imieniem Regina związane są następujące przysłowia:
- święta Regina gałęzie ugina.
- W dzień świętej Reginy wabią chłopaków dziewczyny.
Renata - ma swoje ideały, do których konsekwentnie darzy. Nie zraża się trudnościami, które ja napotykają. Lubią porządek, dyscyplinę i naukę
Roksana - Imię Roksana w języku staroperskim brzmiało Raohszana i znaczyło "jaśniejąca" albo "jutrzenka". Oznaczało więc planetę Wenus, patronkę miłości, harmonii, sztuki i gorących porywów serca. Z Persji to imię przeszło do Grecji. Roksany są przebojowe, znają swoją wartość i mogą osiągać prawdziwe sukcesy - szczególnie w tych konkurencjach, którymi opiekuje się Wenus, a więc w filmie, w muzyce, w fotografii. Z drugiej strony imienia o tak silnym ładunku magicznym nie należy nadawać "na siłę", podobnie jak imion w rodzaju Szeherezada czy Konsuela. Nie każda Słowianka będzie się z nimi dobrze czuła.
Rozalia - Jest to imię powstałe w wyniku połączenia dwóch wyrazów łacińskich: rosa - róża i lilium - lilia. Niektórzy twierdzą, że Rozalia wywodzi się z języka germańskiego. Osoba o tym imieniu jest niezależna, ceni wolność myśli i działania, szuka swobody postępowania. Jest spokojną, szlachetną, pewną siebie kobietą. Nie chce być zależna od kogokolwiek, chodzi własnymi ścieżkami, nie potrafi naśladować innych. Zbiera doświadczenia życiowe, które przekazuje swym dzieciom. Jest dobrą matką, poprawną żoną, wzorową gospodynią. Posiada uzdolnienia artystyczne, lubi muzykę, plastykę, teatr. Ponad wszystko przekłada modny, ekstrawagancki ubiór. Chce wszystkim imponować. Nie potrafi być koleżeńska. Lubi zmieniać przyjaciół, toteż chętnie oddaje się miłostką. Jest bardzo zazdrosna, chorobliwie ciekawa. Lubi zbierać pochwały, nie znosi uwag o swoim sposobie bycia.
Róża - Jest to imię pochodzenia łacińskiego. Oznacza ono naturę intuicyjną, szlachetną i subtelną. Ambitna, szybka w podejmowaniu decyzji, szuka szerokich znajomości. Lubi chadzać własnymi drogami. Posiada duże poczucie humoru. Pełna inwencji.
Sabina - To imię wywodzi się od słowa łacińskiego, określającego nazwę grupy etnicznej Sabinów. Sabina Polska urodzona jest by na scenie teatralnej odnosić sukcesy. Jest piękna, subtelna w postępowaniu, inteligentna i wykształcona. Ma skłonności do społecznego, filantropijnego działania. Jej wrażliwość i ambicja wynoszą ją do rangi trybuna ludu, choć i na tym polu miewa sporo niepowodzeń, trudności, zmartwień. Samo przeświadczenie, że może drugim przychodzić z pomocą, podtrzymuje ją na duchu i zachęca do pracy. Nie zawsze ma szczęśliwą rodzinę, potomstwo może być nieudane, a w miłości rozczarowania. Swój dom zaniedbuje. Bywa też, że lubi zmieniać towarzystwo i przyjaciół.
Salomea - To imię pochodzi z hebrajskiego, a znaczy pokój. Upowszechnione zostało dopiero przez rzymian. Niewiasta o tym imieniu jest osobą towarzyską, altruistyczną, lubiącą przebywać w towarzystwie, ceniącą rodzinę i dom. Jest energiczna, zaradna i gospodarna. Umie postępować dyplomatycznie, tak by sobie ludzi nie zrażać. Jest również elokwentna, ma poczucie humoru, toteż przez całe życie otaczana jest adoratorami i przyjaciółmi. Jej wrażliwość zarówno zjednuje przychylnych, jak i zraża. Jest przesadnie zazdrosna, lubi wygody, piękne i modne ubiory, wykwintne potrawy. Ceni kontakty z ludźmi obcymi, a szczególnie zagranicznymi. Posiada uzdolnienia lingwinistyczne. Ma skłonności do nauk ścisłych. Nie ucieka również od życia ascetycznego.
Sandra - Imię żeńskie pochodzenia greckiego. Powstało na gruncie romańskim jako spieszczenie imienia Aleksandra i znaczy tyle, co pomocnik, obrońca ludzkości. Wraz z upływem czasu stało się imieniem samodzielnym.
Sławomira - Imię słowiańskie, oznaczające osobę, która jest sławna dzięki pokojowi. Osoba ta jest człowiekiem żadna władzy, sceptycznie nastawiona do współpracowników, udającym, że jest zapracowana i zajęta. P osiada wielki umysł, który zdolny jest do przeprowadzenia analizy wszystkich zjawisk życiowych i oceny ludzi. Jest psychologiem, dlatego potrafi dobierać metody pracy do zestawów typów ludzkich. Nie posiada zbyt dużego temperamentu, jest mało towarzyski, lubi by ją ceniono i wywyższano. Nie ma za grosz poczucia humoru, nie znosi krytyki pod swoim adresem. Jest dobrym przywódcą swej rodziny. Nie uznaje zmienności w małżeństwie, dobrze wychowuje własne dzieci. Może być pedagogiem.
Stefania - Jest to typ kobiety o dużej pobudliwości i szalenie aktywnej. Jest osobą o cechach ekstrawertycznych. Robi wszystko by ją zauważono. Bardzo zaborcza, potrzebuje stale publiczności. Ma silną wolę, nie ulega wpływom. Lubi języki obce. Często obdarzona jest zadziwiającą pamięcią. Pragnie być kochaną, ale małżeństwo z nią nie zawsze układa się jak po różach.
Sylwia - jest marzycielska. Lubi ruch i świetnie czuje się na łonie natury. W przypadku trudności szybko się załamuje, zniechęca. Ma niekiedy słomiany zapał. Maja też wrodzone zamiłowanie do poezji, snów i całej tej mistyki, o która coraz trudniej w nerwowym życiu naszej epoki. Mimo wrażliwej natury nie Są sentymentalne i potrafiła brać życie takim, jakie jest. Gdy przychodzi czas życiowej próby, w duszy Sylwii rozsadek zwycięża nad marzycielstwem.
Tekla - To imię utworzono z greckiego, a oznacza - Bogu chwała. Osoba o tym imieniu jest pracowita, dokładna w naukowych dociekaniach, wiele czasu poświęca na samokształcenie się i studiowanie nauk humanistycznych. Posiada umysł krytyczny i bardzo zmienny. Oczekuje pochwał swojej pracy, nie znosi krytyki. Posiada impulsywny charakter, szybko daje się wyprowadzić z równowagi, ulega częstym depresjom psychicznym. W domu i rodzinie dość zmienna, raz dba o wszystko, raz zaniedbuje swe obowiązki.
Teresa - kobieta o tym imieniu to osoba dobra, szlachetna, uczciwa, pracowita i wytrwała w swych postanowieniach. Jest zdolna do podejmowania szybkich decyzji, bowiem posiada duża praktykę i wiedzę. Uparcie darzy do wykonania wszystkich swoich planów życiowych, często napotyka na duże trudności. Jest wzorowa matka. Bywa czasem wątłego zdrowia. Jest wierząca.
Urszula - ma silna osobowość, pragnie życiowego sukcesu i wytrwale do niego darzy. W miłości bywa dosyć nieufna. Potrafi podporządkować wszystko celom, do których darzy. Urszule są aż do przesady samodzielne i kierują swoim losem tak, aby znaleźć się w miejscach, gdzie życie nikogo nie rozpieszcza i o wszystko trzeba się starać samemu. Urszulom do szczęścia konieczne jest poczucie, że są potrzebne i robią cos, w czym nikt ich nie wyręczy. Są ambitne i odpowiedzialne. Wydaje się, że z natury lepiej się realizują na wsi i w otoczeniu przyrody niż w typowo miejskim środowisku. Kobiety o tym imieniu całe życie spędzają na wysokich obrotach.
Wacława - Osoba o tym imieniu jest człowiekiem dobrym, pracowitym i szlachetnym. jego charakterystyczną cechą jest duże umiłowanie spokoju i muzyki poważnej. Przy tym kształci sie muzycznie, przy tym kształci się muzycznie, dlatego może osiągnąć wysokie zaszczyty artystyczne. Posiada umysł wybitny, zdolny do pokierowania nie tylko swoimi losami. Przy dobrych i sprzyjających układach potrafi wejść na najwyższe szczeble drabiny politycznej. Przy pewnej nieostrożności może z tego wierzchołka spaść z wielkim hukiem. Wtedy dopiero poświęci się więcej rodzinie, domowi i dzieciom.
Wanda - Wanda to imię, o którego pochodzeniu znawcy wciąż dyskutują: podają wadę - wędkę - osobę łowiącą mężczyzn lub wendene, co po litewsku znaczy rusałka. Kobieta o tym imieniu zadba przede wszystkim o siebie, a o innych wtedy, gdy wystarczy jej czasu. Nie jest wzorem pracowitości.
Weronika - wywodzona jest z greki od słów phero - nieść i nike - zwycięstwo. Jak widać Weronika nie jest typem "luzera", ale mimo tego jest obdarzona subtelnym humorem. Poza tym zawsze służy radą i wsparciem, dlatego ma mnóstwo przyjaciół. Jej uzdolnienia kierują ją ku literaturze.
Wiktoria - Kobieta o tym imieniu jest wszechstronnie utalentowaną osobą zwłaszcza w dziedzinie nauk humanistycznych. W wielu dziedzinach życia zwycięża, dzięki swej pracowitości, zaparciu w dążeniu do celu i uporowi, jaki ją cechuje. Jest niewiastą o wielkiej intuicji, ustabilizowanych przekonaniach religijnych, autorytatywnym charakterze i mocnym postanowieniu służenia społeczności. Jest tolerancyjna, skłonna uznawać racje innych. Posiada duże umiejętności przystosowania się do nowego otoczenia i innych warunków. Wiele przebywa na łonie natury. Miłość traktuje jako na wyższe uczucie.
Wioletta - imię żeńskie pochodzenia włoskiego. Oznacza nazwę kwiatu - violett - fiołek wonny. Kobieta o tym imieniu jest piękna i powabna jak fiołek, ma swój czar i urok wewnętrzny i potrafi go uzewnętrznić. Wioletta ceni sobie dobry gust, lubi dobrze wyglądać i kupować drogie rzeczy. Jest osobą ambitną, nie lubi zostawać w tyle za innymi. Kiedy coś postanowi, stara się osiągnąć cel, nawet za cenę poświęcenia czegoś innego. Ma swoją dumę i czasem potrafi traktować innych ludzi z góry, przez co niektórzy uważają ją za zadufaną w sobie. Jednak jest to kobieta bardzo towarzyska, choć skryta w sobie. Nie lubi chwalić się swoimi osiągnięciami, ale cieszy się, gdy ktoś zauważy jej starania. W miłości jest ostrożna - nie chce się sparzyć i cierpieć. Pierwsze tygodnie znajomości traktuje niezbyt poważnie, angażuje się dopiero, gdy jest pewna swoich uczuć. Potrafi wiele osiągnąć w życiu. Jest dobrą matką.
Władysława - imię to pochodzi z języka czeskiego. Niewiasta tak nazwana jest osobą szczerą, dobrą, zaradną. Posiada uzdolnienia handlowe. Ma zmysł twórczy. W życiu kieruje się sercem i uczuciem, bez odrobiny zakłamania. Nie uznaje fałszu ani też obłudy w życiu prywatnym czy społecznym. Jest kobietą prostolinijną. Z tego tytułu ma czasem kłopoty, które swą dobrocią skutecznie niweluje. Często bowiem przychodzi jej płacić dobrem za złe, pięknym za nadobne. Ludzi obcych kocha nie mniej niż własne dzieci. Jest dobrą żoną, wzorową matką, dobrą sąsiadką. Uczciwa w postępowaniu wobec bliźnich, zdecydowana na walkę ze złem. Jest wzorową patriotką.
Zofia - Liczbą imienia Zofia jest sześć - liczba harmonii, równowagi i zaufania do porządku, jaki powinien panować w świecie. I słusznie, bo przecież Mądrość Boża polega na tym, że dostrzega się w świecie ład, harmonię i odwieczny plan, a Zofie są wrażliwe na te wartości. Zofie są obdarzone bystrym okiem i przenikliwym umysłem. Są uwrażliwione na pewne subtelne szczegóły tego świata, które dla większości ludzi są wręcz niedostrzegalne. Mają naturalny talent wnikliwych psychologów. Trudno jest na nie wpływać i przekonywać do czegoś, do czego same nie mają przekonania. Zofie wiedzą swoje i cenią sobie własne zdanie. Nie należą do osób, które łatwo pozwalają sobą kierować. Są przy tym wolne od małostkowości, od złośliwości czy podejrzeń. Do wielu spraw, które dla innych są przykre, podchodzą z czystym umysłem. W swoich życiowych wyborach rzadko popełniają omyłki, gdyż chroni je przed tym ostrożność połączona ze zdrowym rozsądkiem.
Zuzanna - Spośród używanych dziś w Polsce imion, imię Zuzanna jest z pewnością najstarsze. Pochodzi, bowiem ze starożytnego Egiptu, liczy więc sobie przynajmniej cztery, a może i pięć tysięcy lat. W języku staroegipskim brzmiało Seszen, co oznaczało kwiat wodnej lilii, czyli lotosu. Zuzanna jest obrazem kobiety, do której mężczyzna musi dorosnąć. Zuzanna należy do tych imion, które przypominają o czysto kobiecym wątku życia duchowego. Idealna Zuzanna to kobieta, która jest sobą i aby być szczęśliwa, nie musi w niczym naśladować mężczyzn. Przeciwnie, to oni jej zazdroszczą. Zuzanny żyją w świecie, w którym jest więcej fantazji i natchnienia niż mozolnej walki o byt. Obdarzone są artystyczną duszą i nawet w skromnych warunkach materialnych potrafią się otoczyć rzeczami, od których bije niezwykłością i przygodą. Mają wrodzone poczucie piękna i harmonii i przynajmniej, choć trochę mistyczny stosunek do rzeczywistości. Zuzanny lubią przyrodę, kwiaty i ogrody i stąd czerpią siły, a ze sportów najbliższe jest im pływanie. W każdych okolicznościach pozostają wierne sobie. Żyją po swojemu.
Żaklina - Osoba o tym imieniu jest energiczna, posiada zmysł organizatorski, umie wypracować sobie metody postępowania i pracy. Ta systemetyka przysparza im sukcesów oraz przyjaciół. Ceni towarzystwo, szanuje rodzinę. Jest dobrym gospodarzem, miłym współmałżonkiem i świetnym rodzicem. Dba o edukację swoich dzieci, kształci je na wybitnych naukowców. Szanuje opinię innych wydawaną na temat swojej rodziny, dba by nie została utracona. Jest przy tym osobą inteligentną. kulturalną, dobrze ubierającą się. Są to ludzie żądni wiedzy, dlatego ciągle dokształcają się i poszerzają swoje horyzonty. Cenią wiedzę z zakresu medycyny. Są zdecydowanymi wrogami kłamstwa, oszustwa, złego stylu bycia. Sznują osoby przeciwnej płci, są wierni w małżeństwie. Dbają o dom.
Żaneta - imię skłania do ciągłych zmian, do ryzykownych przedsięwzięć, hazardu i wiecznego próbowania własnych możliwości. Oznacza to, że w porównaniu z Joannami Żanety będą bardziej energiczne, samodzielne, niezależne i naładowane twórczym niepokojem. Takie dziewczęta szybko się uwalniają spod opieki rodziców i na własną rękę próbują szczęścia w życiu. Mają wiele talentów, łatwo się uczą nowych rzeczy - ale może za mało sobie cienią to, co osiągnęły. Potrzeba zmiany jest jednak u nich przemożna. Żanety mało przejmują się tym, co inni o nich mówią, żyją na własny sposób i często pociągają je różne artystyczne i zbuntowane towarzystwa.
Adam - lubi trzymać się faktów, ale często nie dowierza swoim umiejętnościom i traci samodzielność. Spokojny, dyplomatyczny; wybija się w szkole. Długo kocha w tajemnicy, ale w miłości wierny. Nie zawsze umie walczyć o swoje. Przyszłość w usługach lub handlu. Oszczędny aż do skąpstwa, często bardzo uparty!
Adrian - dynamiczna, intuicyjna, wrażliwa i odważna osobowość, dobry wykładowca, szczególne zdolności w sztuce i muzyce. Posiada wrodzone zdolności organizacyjne i kierownicze.
Adolf - Wyraz pochodzenia staroniemieckiego. Osoba o tym imieniu jest stała w przekonaniach, subtelna, kulturalna, charakter z temperamentem. Wrażliwy, dynamiczny typ, zdolny przywódca, potrzebuje szerokiego pola działania. W przypadku braku kontroli nad sobą może być niebezpieczny
Albert - Z języków germańskich - szlachetny, sławny. W Polsce znane od XII wieku. Dość popularne w wieku XIX w sferach arystokracji. Dziś nadawane niezmiernie rzadko. Podczas ostatnich 10 lat wpisano je tylko raz do metryki krakowianina.
Albin - To imię pochodzi z łaciny, a jako przymiotnik albus, określa kolor biały. Osoba o tym imieniu jest zaradcza, gospodarna, postępująca według zasady sprawiedliwości społecznej. Za to, co czyni, bierze pełną odpowiedzialność. Swoich życiowych przekonań broni do upadłego i z tego powodu ma czasem kłopoty towarzyskie, rodzinne. Jest świetnym organizatorem, pewnym siebie, zdecydowanym na wszystko. Nie znosi nakazów, jest zwolennikiem wolnej myśli i swobodnego działania. Posiada rozległą wiedzę, wybitną inteligencję o szerokich horyzontach. Jako mąż jest przeciętny, jako ojciec dobry, przyjaciel do towarzystwa mierny.
Aleksander - jest to osoba otwarta na wszelkie nowości życiowe, uchodzi za człowieka nowoczesnego. Jest pracowity, ale... czasem oddaje się lenistwu. Posiada zacięcie do uprawiania rozrywki, ma bowiem duże poczucie humoru. Jest elokwentny, lubi słuchać muzyki i czytać książki. Zdobywa zawód adwokata lub lekarza. Subtelny, wrażliwy umysł. Mało oszczędny.
Aleksy - Subtelny, wrażliwy umysł. Mało oszczędny. Szczęśliwy, gdy znajdzie się na odpowiednim stanowisku. Dobry doradca, lubi nieprzeciętne towarzystwo.
Alfons - Osoba o tym imieniu słowna, wrażliwa na muzykę, z małym poczuciem własnej godności. Jest naturą subtelną, lubiącą spokój. Umysł analityczny, doskonały na kierowniczym stanowisku.
Alfred - To imię jest pochodzenia anglosaskiego. Osoba o tym imieniu jest uczuciowa, subtelna w kontaktach z innymi, delikatna w postępowaniu. Wyraża się wieloznacznie, co może spowodować nieporozumienia towarzyskie. Alfred jest rozsądny, posiada wybujałą osobowość, silny charakter, wolę nieugiętą. Chce by go doceniano, szanowano i podziwiano-ale dyskretnie. Chodzi własnymi drogami i nie pozwala by mieszali się inni w jego sprawy oraz życie. Jest nad wyraz dociekliwy, skłonny do dużego wysiłku samokształceniowego. Dobry ojciec, lubi przyjaciółki.
Alojzy - Swój rodowód to imię ma w języku germańskim, a znaczy-wszystko wiedzący. Mężczyzna tak nazwany, jest agresywny, energiczny, przezorny i złośliwy. Zawsze podkreśla swoje znaczenie, swoje osiągnięcia i powodzenie w życiu. Ma uzdolnienia przywódcze, czasem może odnosić sukcesy na estradzie artystycznej. Nie uznaje partnerstwa kobiety, jest kiepskim mężem i miernym ojcem. Lubi prowadzić życie samolubne, ale wymaga od społeczeństwa akceptacji i uznania. Jeżeli to nie spotyka go, to może być przykry dla otoczenia, a nawet niebezpieczny. Posiada skomplikowany charakter, którego nie zrozumie nawet najbliższa osoba.
Ambroży - Imię to jest pochodzenia greckiego i oznacza: nieśmiertelny. Osoba o tym imieniu posiada wiele różnorakich talentów, a wśród nich najbardziej rozwinięty jest dar szybkiej nauki języków obcych. Jest silną indywidualnością, pełen temperamentu i uzdolnień organizatorskich, fizycznie prawidłowo rozwinięty. Jest pełen poczucia humoru, potrafi bawić towarzystwo, umilać czas grą na instrumentach muzycznych. Nie dopuszcza krytyki i nie umie przełknąć uwag pod swym adresem. Na tym tle powstają zatargi, kłopoty i zmartwienia. W domu przeciętny gospodarz, w rodzinie mierny ojciec, w małżeństwie niedoceniany. Jeżeli trafi na dobrą żonę, można go wtedy przykładać do rany.
Anatol - Jest to imię greckie, oznacza wschód słońca. Anatol jest wielkim filantropem, działa odważnie, broniąc pokrzywdzonych. Postępuje zgodnie ze swoją intuicją, która prawie nigdy nie zawodzi go. Jest konserwatystą, a swych zasad broni uparcie. Swe uzdolnienia kierownicze wykorzystuje dla celów charytatywnych. Jako mężczyzna, wcześnie zakłada rodzinę, ale nadal poszukuje szczęścia w miłości. Swoją wierność rozmienia na drobne, ale najmocniej kocha żonę i dzieci. Jest dobrym gospodarzem. Nigdy nie wykorzysta prawidłowo swych uzdolnień artystycznych.
Andrzej - posiada naturę odważna, szczera, niezwykle wnikliwa. Umie nie tylko inicjować przedsięwzięcia, ale również sprawnie je przeprowadzać. Jest uzdolnionym kierownikiem, chętnie radzi innym. Założone przez niego ognisko rodzinne może uchodzić za wzór do naśladowania.
Antoni - Z rodu rzymskich plebejuszy pochodzi to imię, a oznacza człowieka wywodzącego się z rodu Antoniuszów. Każdy Antoni jest doskonałym znawcą duszy i charakterów ludzkich. Zdolny jest posunąć do przodu rozwój nauki ścisłej. Bywa też wszechstronnie wykształcony, a dzięki temu, że ma zmysł krytyczny odnosi poważne sukcesy. Sprzyja temu jego słały charakter, pewność siebie, lojalność wobec postanowień. Przy swej upartości i bezkompromisowości nie powinien spełniać funkcji kierowniczych. W domu jest mało zauważalny, w rodzinie spokojny, mąż przeciętny, ojciec mierny. Dba jednak o warunki dla swojej rodziny. Nie lubi rozgłosu, woli zacisze pracowni.
Anzelm - Mężczyzna żądny władzy, mało oszczędny, zawsze zajęty, może być wielkim sceptykiem. Trudny do przekonania, pełen temperamentu, wrażliwy, z wielką intuicją. Zdolności aktorskie.
Apolinary - To imię pochodzi z języka łacińskiego i oznacza mężczyznę należącego do Apollina. Osoba o tym imieniu jest nieprzeciętna, o wielkich ideałach, które konsekwentnie realizuje. Jest przy tym odważny, toteż w dziedzinie przez siebie obranej odnosi sukcesy. Jest bezkompromisowy, staranny. Posiada wszelkie predyspozycje, by przyczynić się walnie do opracowania wynalazku. Ma jednak nierówny charakter; raz bywa łagodny, innym razem bardzo wybuchowy, nieprzystępny. Kieruje się nieraz chwilowymi bodźcami, dlatego w ocenach może krzywdzić ludzi. W przekonaniach jest konserwatywny. Nie uznaje sztuk artystycznych.
Arkadiusz - Imię męskie pochodzące z języka greckiego. Arkadikós oznacza pochodzącego z Arkadii, znanej jako kraina szczęśliwości. Mężczyzna o tym imieniu jest optymistą, wesołkiem, który w każdej sytuacji potrafi wprowadzić radosny nastrój. Uważany za przystojnego, szarmanckiego człowieka, ma duże powodzenie wśród kobiet i wzbudza szacunek mężczyzn. Nie przepada za nauką i zdobywaniem wiedzy przez co nie może osiągnąć sukcesu w życiu, bowiem same zdolności bez wykształcenia w jego przypadku nie wystarczają. Lubi przewodzić grupami ludzi i dobrze mu to wychodzi. Kocha swoją żonę i dzieci, chętnie zajmuje się domem. Szczęściarz, lubi dostatek i wygody. Trochę leniwy. Wrażliwy, bystry obserwator. Uparty, wymagający. Chłopiec o tym imieniu ma wielkie marzenia, lubi dalekie podróże. Szuka w świecie nowości i atrakcji. Interesuje się przeważnie wynalazkami.
Artur - mężczyzna o tym imieniu to duża indywidualność, dlatego chodzi własnymi drogami, kieruje się zasadami jemu tylko znanymi. Jego energia, skrupulatność, sposób analitycznego patrzenia na sprawy. Może dawać przykład jak należy żyć oszczędnie, a zarazem nie w skąpstwie. W przypadku potrzeby, służy drugim radą i pomocą. Docenia szerokie znajomości, dba o kontakty towarzyskie.
Augustyn - Słowo pochodzenia łacińskiego. Osoba o takim imieniu jest jednostką ambitną, o wielkim temperamencie. Natura bardzo wrażliwa, uczuciowa, twórcza. Charakteryzuje ją duża doza humoru, posiada zdolności artystyczne, względnie pisarskie. Jest oddana rodzinie, mało oszczędna.
Bartosz - Bartosz i Bartłomiej to w zasadzie jedno i to samo imię. Bartosz to staropolskie zdrobnienie od Bartłomieja, które jest używane także jako samodzielne imię. Drobna zmiana brzmienia powoduje jednak istotne skutki: imię Bartosz inaczej działa na swojego nosiciela i, wbrew pozorom, wcale nie skłania do beztroski i młodzieńczej nieodpowiedzialności. Przeciwnie: Bartosz to imię twardsze i surowsze od jowialnego Bartłomieja. Bartoszowie instynktownie czują się odpowiedzialni za innych (co ujawnia się już w przedszkolu), a w późniejszym życiu pociągają ich wysokie urzędy i rozwiązywanie spraw zbyt trudnych dla większości ich kolegów. Życie pojmują jako zadanie i obowiązek. Za to wspólną cechą Bartłomiejów i Bartoszów są ich wielkie zasoby energii, którą potrafią uruchomić w razie potrzeby.
Bogdan - charakter jego jest zrównoważony. Bogdan lubi domowe zacisze, wyjazdy za miasto, dobra muzykę. Osoba subtelna, dobra i zasadna. Nie daje się drobnym niepowodzeniom i uparcie darzy do celu. Osoby te często otrzymują wysokie stanowiska i bywają wtedy szczęśliwe. W takiej sytuacji chętnie służą innym rada i pomocą. Maja duże poczucie własnej wartości i godności. Bardzo oceni spokój i sprzyjające warunki do pracy.
Bogusław - Imię słowiańskie, osoba je nosząca sławi Boga. Jest ona szczera, ambitna i pracowita- posiada wrażliwą naturę, bardzo rozwinięte uczucie altruizmu, Bogusław jest w całości oddany rodzinie i zawsze jej służy. Chce być dobrym mężem, przykładnym ojcem i wzorowym wychowawcą. Chętnie poświęca się zawodowi nauczycielskiemu. Przez całe życie pracuje nad sobą, doskonali swoje metody pedagogiczne, ma również uzdolnienia pisarskie. Posiadając również odrobinę satyrycznego spojrzenia na świat próbuje na estradzie swoich sił, ale z miernym skutkiem. Zadowala się sukcesami wychowawczymi w swoim środowisku. Lubi podróże, przygody, dlatego chętnie odwiedza kraje egzotyczne. Jest prawdomówny, ceni towarzystwo, dobiera sobie przyjaciół.
Bolesław - lubi, gdy o nim mówią. Działa pomocnie, głównie dla najbliższych, ale nie dla korzyści; także społecznie lub w sporcie. Wyrozumiały i sprawiedliwy. Niekiedy odkrywa wielkie tajemnice, ale i sam bywa tajemniczy. Dobry rzemieślnik lub poeta-satyryk. Kochliwy. Czasami bywa krnąbrny i złośliwy!
Cezary - zawsze chce rozumieć innych, chce być kimś ważnym i szanowanym i szuka kontaktu z takimi ludźmi. Lubi zabawy i podróże by po wszystkim odpocząć w domu. Osoba o trwałych i dobrych cechach charakteru: pracowita, lubi pogłębiać wiedzę. Szybko osiąga sukcesy, dorabia się, zakłada rodzinę. Osoby te są także stałe w miłości. Maja predyspozycje do przewodniczenia w środowisku. Mimo to są to także osoby nerwowe i impulsywne.
Cyprian - Cyprian imię pochodzenia greckiego słowo kyprios oznacza cypryjski, więc Cyprian pochodzi z Cypru. Jest to człowiek kierujący się zmysłami i namiętnościami - nie rozumem. A życia chce się uczyć na własnej skórze. Kocha dalekie podróże, przygody i zabawę. Osoba bardzo uczciwa, konsekwentna w działaniu i dążeniu do celu. Swoimi umiejętnościami i pracą służy nie tylko sobie, własnej rodzinie, ale także bliskim i znajomym osobom. Jest to postać uczynna, szczera i solidna w wykonywaniu zawodu. Do znajomości i stosunków towarzyskich przywiązuje dużą wagę, toteż wydaje przyjęcia i składa wizyty. W małżeństwie jest dobrym współmałżonkiem, zgodnym partnerem, dobrym rodzicem. Nieustępliwie walczy z obłudą, kłamstwem, lekceważącym stosunkiem do starszych i lenistwem. Nie uznaje anarchii, ceni demokrację.
Czesław - Czesław imię słowiańskie, nosi je ten, kto ma sławić cześć. Człowiek ten, to chodząca wyrozumiałość i łagodność, bez reszty poświęca się rodzinie i bliskim - czasem do przesady. Czesław kocha sztukę i to w każdej postaci - dodaje mu ona sił na zmagania w życiu. Bacznie obserwuje ludzi i wydaje o nich sprawiedliwe osądy. Potrafi szybko podejmować decyzje, co powodować jednak może kłopoty towarzyskie. Mimo to jest przy tym trochę upartą osobą. Lubi spokój, zgodę, ale tylko taką, która płynie z jego przekonań o słuszności postępowania. Jest także nietolerancyjny - chciałby wolności działania i myśli, ale tylko w stosunku do siebie - innym, a zwłaszcza podwładnym absolutnie tego przywileju nie nadaje. Po chwilowych sukcesach samokształceniowych i osiągnięciu pewnego poziomu wiedzy, przestaje pracować nad sobą i staje się półinteligentem. Zarozumiałość trzyma go w pewności, że to, co robi jest dobre. Grzeszy pychą i zarozumialstwem.
Damian - Imię niewątpliwie greckie, pozostało do dziś niewyjaśnione. Damian łagodzi obyczaje, skłania do zgody i kompromisów. Damian jest mężczyzną o temperamencie, który daje mu silna w horoskopie planeta Wenus. Owi "synowie Wenus" wygłaszają wyważone poglądy, obce są im skrajne stanowiska, swoje decyzje konsultują z całym otoczeniem i wszystkim chcieliby dogodzić. Z racji wrodzonego zmysłu harmonii mają ucho wrażliwe na muzykę, a oko na piękne malarstwo, modę i architekturę.
Daniel - Imię pochodzenia hebrajskiego. Daniel jest subtelny i dystyngowany. Jego delikatność znajduje odzwierciedlenie w kontaktach towarzyskich. Każdą dziewczynę traktuje jak prawdziwą damę. Mistrz komplementów i czułych słówek. Dla ukochanej gotów jest zrobić wszystko, jest niepoprawnym romantykiem. Optymistycznie nastawiony do życia, bierze je takim jakie jest. Otacza się ludźmi kulturalnymi doceniającymi jego zalety i przymykającymi oko na wady. Lubi dobry film, malarstwo i architekturę. Jego prawdziwą pasją oprócz dziewczyn oczywiście są podróże. Na ogół jest bardzo lubiany choć czasem zdarza mu się być nieco gadatliwym. Łatwość z jaką wydaje się traktować życie, może być postrzegana jako zwykła lekkomyślność, jednak Daniel stawia sobie zwykle ambitne cele i co ważne, najczęściej je osiąga
Dariusz - sprawiedliwy, dobry, rozumiejący innych ich potrzeby, wzloty i upadki. Opiekuńczy. Miły i niosący pomoc zarówno fizyczna jak i psychiczna. Imię męskie zapożyczone z łaciny, w której miało formę Dariusz wywodzącą się z imienia greckiego Dareios. Do Grecji zaś przywędrowało z Persji, gdzie miało formę Darajavahus, a zostało utworzone z elementów daraya "posiadać" i vahu "dobro”. W związku z tym pierwotne znaczenie imienia można objaśnić jako "ten, który posiada dobro".
Dawid - Osoba godna uwagi i polecenia, albowiem może wiele osiągnąć. Jest pracowita, posiada zdolności organizatorskie, zmysły dyplomaty, spryt handlowca. Jest to również osoba pomysłowa, ambitna i konsekwentna. Lubi brać na siebie wielką odpowiedzialność, a zwłaszcza materialną. Ceni wartość majątku, mimo to jest to człowiek hojny i skłonny udzielać pożyczek. Ma umysł zdolny do nauk ścisłych. Jednak nauka przysłania mu często życie prywatne, któremu zbyt mało poświęca uwagi. Zaniedbuje, więc współmałżonka, rodzinę i dom. Dodatkowo ceni sztuki piękne, zachwyca się historią oraz posiada uzdolnienia artystyczne, do czego nie przywiązuje nigdy uwagi. Pochodzenie i znaczenie imienia: hebrajskie; dowódca, opiekun.
Dionizy - Dionizy imię pochodzi z Grecji, oznacza kogoś należącego do boga wina i płodnych sił natury Dionizosa. Zatem, jak na pupilka boga zabawy przystało, Dionizy idzie przez życie wesoło, nie wadząc nikomu, lubi zabawy i przyjaciół, których chętnie przyjmuje w urządzonym ze smakiem domu na iście królewskich ucztach. Jest to typ wrażliwy, wynalazczy, lubiący doświadczać. Zmiany i podróże odgrywają ważną rolę w jego życiu. Należy uważać gdyż człowieka tego można łatwo wyprowadzić z równowagi. Patronem imienia jest św. Dionizy, który szerzył chrześcijaństwo w Galii.
Dominik - w przekonaniach jest konserwatywny. Posiada umysł o szerokich horyzontach, otwarty na wszystko, krytyczny w stosunku do niepewnych sytuacji. Człowiek ten woli wcześniej palcem dotknąć, niż później cały się poparzyć. Lubi dociekać prawdy. Osoby te są tak bardzo przeświadczone o słuszności swojego postępowania, że gdy ktoś chciałby, choć odrobinę powątpić, popadają w nastrój melancholii. Niekiedy taka sytuacja potrafi wytracić ich zupełnie z równowagi.
Edward - Imię angielskie powstałe z połączenia słów ede - dobrobyt i wart - obrońca. Edward chodzi własnymi drogami; jest bardzo wrażliwy i czuły, czym zdobywa sobie względy kobiet. Nie stroni od zabaw i dobrze zakrapianych przyjęć, ale po wszystkim lubi odpocząć w domowym zaciszu. Osoba stateczna, nie zawsze kształcona, inteligentna, rozważna, z dużą dożą doświadczeń praktycznych. Potrafi nieraz wpłynąć na rozładowanie sporów, złagodzenie konfliktów, zaprzestanie waśni. Dodatkowo to osoba prostolinijna, prawdomówna i szczera. Ma naturę i charakter dziwnie ujmujący ludzi, prezentuje się jako ktoś szlachetny, dobry gospodarz, miły współmałżonek i wzorowy rodzic. Swym przykładem jedna sobie innych ludzi. Nie pretenduje do roli kierownika czy przywódcy. Jest przy tym dobrym oratorem i posiada uzdolnienia muzyczne. Mimo iż osoby te w życiu chodzą własnymi ścieżkami, są towarzyskie i miłe dla innych. Wśród kilku patronów wyróżnia się św. Edward Wyznawca, król Anglii, założyciel słynnego opactwa Westminster.
Emil - Osoba wrażliwa, odważna i pełna temperamentu. W sumie posiada naturę bardzo niespokojną, o charakterze nierównym. Są to osoby bardzo mowne, mające poczucie humoru, ceniące życie artystyczne, kochające muzykę i ceniące przyrodę. W miłości niestali partnerzy, a w rodzinie przeciętni współmałżonkowie i rodzice.
Ernest - to imię jest pochodzenia germańskiego. Osoba o tym imieniu jest oryginalna z urodzenia, zdolna do wszelkich wyczynów, może nawet poczynić wynalazki. Kocha rzeczy piękne, a więc i ładne kobiety. Do małżeństwa nie przywiązuje większej wagi. Jest szczery, szczodry, kochliwy, zazdrosny. W zawodzie kupieckim może odegrać wybitną rolę, bowiem docenia pieniądz i rozgłos. Dba o swoje dobre imię, troszczy się o kontakty towarzyskie, bywa na przyjęciach, wydaje uczty. Chce być człowiekiem "światowym". Może także odegrać rolę odkrywcy lub lekarza. Nadaje się również na skrzypka.
Eryk - wywodzi się z języka germańskiego lub skandynawskiego i znaczy - król zaszczytnie panujący. Mężczyzna o tym imieniu jest trudny we współżyciu, posiada krytyczny umysł, jest dociekliwy, ale również pobudliwy, mało odporny na opinie o nim. Bywa szalony, impulsywny, ale zarazem pobożny i szczodry. Niezbyt chętnie ulega wpływom innych, ale gdy ktoś zjedna go sobie, jest wtedy człowiekiem dobrym, zrównoważonym, kulturalnym, szlachetnym. Jest wtedy bardzo zabawny, pełen humoru, wymowny i zaradny. Potrafi prawidłowo ocenić obrazy, muzykę, sztukę teatralną. W czasie swej depresji psychicznej wszystkie te zalety jego charakteru nie ujawniają się. Ma również zadatki, by być dobrym tancerzem. W małżeństwie jest trudny, jako ojciec - troskliwy, przyjaciel poprawny.
Feliks - Feliks: po łacinie felix znaczy szczęśliwy. Opisując charakter Feliksa należałoby powiedzieć: na imię mu szlachetność, gdyż jest osobą gotową nieść bezinteresowną pomoc wszystkim potrzebującym. A gdy już się w tym spełni, oddaje się swej drugiej namiętności - sztuce.
Filip - Osoba nosząca to imię jest obdarzona wielką, wrażliwą naturą, sporą energią, pomysłowością, a nawet przebiegłością Na otoczenie wpływa jak uzdrawiający eliksir, jedna ludzi, godzi zwaśnionych, przewodniczy im w ważkich, historycznych wydarzeniach. Osoba niezwykle obowiązkowa, szczera, sprawiedliwa i bardzo hojna. Musi bardzo dbać o to, by swojego majątku nie rozproszyć na cele charytatywne. Osoby te nie powinny być współwłaścicielem majątku lub interesu, ponieważ mogłyby zostać oszukane. W domu to dobrzy gospodarze, jako współmałżonkowie wzorowi, a jako rodzice wymagający i troszczący się o przyszłość swoich dzieci.
Fryderyk - Osoba o tym imieniu jest zwykle miła, kulturalna, inteligentna. Da się lubić, podoba się przeciwnej płci. Swych uczuć nie rozrzuca we wszystkie strony. ale koncentruje je na osobie przez siebie wybranej. Jest wiernym współmałżonkiem, ale gorszym rodzicem, choć dzieciom zapewnia dobrą przyszłość. Ma pociągi do szulerstwa i hazardu. Może być dziennikarzem lub grabarzem. Namiętnie podróżuje, zwiedza kraje egzotyczne, popada tam w konflikt z tubylcami na tle miłosnym. Po wielu kłopotach życiowych, uspokaja się i staję się dobrym patriotą. Pod koniec życia pisze pamiętniki. Ceni przyjaźń i dobre sąsiedztwo. Osoby te chciały się wyróżniać w środowisku, dlatego próbują spełniać rolę przywódcy. To przynosi im wiele zmartwień. Dopiero na starość jednają sobie przyjaciół.
Grzegorz - chłopiec o tym imieniu zachodzi w życiu wysoko. Ma poczucie własnej wartości. Niestety, czasami jego sukcesom towarzyszy trudne do zniesienia zarozumialstwo - na szczęście nie wszyscy to mają
Gwidon - Zromanizowania, skrócona forma imion męskich, które za jeden z członów mają staro/wysoko/niemieckie: witu - drzewo, las, np. Widukind - dziecko, człowiek z lasu. Imię oznaczające osobę, która żyje w lesie, jest miłośnikiem przyrody, leśnika, ale także rozbójnika.
Henryk - Henryk imię germańskie pochodzi od słów heim - dom i richi - bogaty oznacza człowieka, który panuje w bogatym domu. Henryk chodzi zawsze swoimi drogami, jest przy tym bardzo odważny, dlatego trudno go okiełznać. Lubi też towarzystwo, zabawę i śpiew.
Herbert - Herbert imię germańskie oznaczające tego, który wyróżnia się ze swego ludu. Jak na właściciela takiego imienia przystało Herbert jest władczy, silny i nie znosi sprzeciwu; gdy spotka przyjaciela jest oddany na zabój, a gdy wpadnie w gniew, lepiej zejść z drogi. Lubi też podróże - to najlepsza sposobność by zabłysnąć w nowym otoczeniu.
Ignacy - Ignacy z języka łacińskiego ignis oznacza ogień, zatem Ignacy to osoba o gorącym sercu i umyśle w dodatku bardzo ambitny a wrodzona dyplomacja pomaga mu w realizacji zamierzeń. Ignacy bardzo lubi być potrzebny, gotów jest nieść pomoc nawet za cenę poświęceń.
Ireneusz - to imię pochodzi z greckiego słowa oznaczającego spokój. Osoba nazwana tym imieniem jest pełna temperamentu, zapobiegliwa, bywa dobrym organizatorem. Bierze udział w znaczących przedsięwzięciach o charakterze państwowym. Jest lojalny wobec władzy i rodziny, a także własnych idei. Bywa też hojny, a nawet rozrzutny, a zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi nabywać modne ubiory. Jest ekstrawagancki, ceni dobre jedzenie, lubi podróże egzotyczne. Szanuje swój kraj i swoją rodzinę. O żonę i dzieci jest zazdrosny. Nie lubi krytyki. W postępowaniu stanowczy i chętny do służenia innym.
Jacek - delikatny, ale warto na niego chuchać, bo się pięknie odpłaca. Dusza artystyczna; subtelny, wyrozumiały. Myśli niezależnie i ma własne sądy. Trochę samolubny, ale niezastąpiony jako przyjaciel. Wierny. Lotnik, kierowca rajdowy, a może informatyk. Bywa wygodnicki i często miewa chandry.
Jakub - jest energiczny, posiada zmysł organizatorski. Ma wielu przyjaciół, ceni towarzystwo. Lubi dobrze się ubierać. Mężczyzna ten to czysta energia, ale pełny wdzięku i kultury. Nie wie, co to bezczynność: w młodości oddaje się studiom, by w dorosłym życiu czerpać z tego profity, które z kolei wydaje na zabawy z przyjaciółmi.
Jan - imię, które przywędrowało z ziemi izraelskiej, a po hebrajsku brzmiało Johohanan, co znaczy: "Jahwe jest łaskaw". Tak łatwo ukochany i porzucony w piosence, z pociągiem do wierzchowca, do szabli w prawej ręce, zaledwie małym chłopcem do kolan matki się tuli, a już wygnany, stęskniony albo zabity od kuli. Nie lubi lekkich żartów, zaraz ma łzy pod powieką, chętnie zajeżdża w gościnę, a żegnać mu się nie lekko. Nie kłamie, nieraz nie pali, a już przenigdy nie pije. Rzadko pomyślnie się żeni, a gdy się tak zdarzy przypadkiem, to bywa naprawdę szczęśliwy dopiero, gdy jest już dziadkiem. Jest przede wszystkim wierny sobie i swoim zasadom. Zwykle ma głębokie zainteresowania i skłonności do poezji i magicznego myślenia. Często też w duszach Janów kryje się duży potencjał artystyczny i twórczy. Jan czuje się związany ze swoją rodziną, kręgiem przyjaciół, rodzinną okolicą - chociaż w żadnym razie nie jest "zwierzęciem stadnym". Przeciwnie, jest dość odporny na wpływy innych ludzi, na nowinki i wszelkie mody.
Jarek - dąży do dominacji w swoim otoczeniu. Określony cel ma dla niego nieraz tak wielkie znaczenie, że może prowokować do działań negatywnych. Jest silny, zdecydowany, ceniący sobie niezależność. Lubi kierować innymi Nie stroni od romansów. Niestety cechy te nie przysparzają mu licznych przyjaciół - wielu z nich to jedynie pro forma.
Jerzy - Jerzy pochodzi z łacińskiego georgius - rolnik. Jerzy to umysł twórczy, potrafiący zjednać sobie sprzymierzeńców, dzięki temu potrafi zdobyć pieniądze, które po prostu kocha. Prócz pieniędzy ma też sporo przyjaciół, których przyciąga nie tylko kasą, ale również wyszukanym humorem.
Juliusz - Mężczyzna o tym imieniu jest człowiekiem lekkomyślnym, niestałym w swych postanowieniach, często i chętnie zmieniający kobiety, niechętnie zakładający rodzinę i dom (z wyjątkami). Jeżeli ożeni się to pozostaje żonie wiernym partnerem. Kocha dzieci, o edukację których troszczy się starannie. Jest człowiekiem miłym, towarzyskim, posiada dużą dozę humoru, bywa wrażliwy na rytmy, za to nie rozróżnia kolorów. Chętnie bierze na siebie obowiązki, z których dość trudno się wywiązuje, dlatego nieraz miewa kłopoty. Ludzie są skłonni twierdzić, że nie dotrzymuje słowa. Garnie się do przewodzenia w środowisku, jednak nie zawsze temu może zadaniu podołać. Jest w miarę sprawiedliwy, kulturalny, towarzyski. Chętnie składa wizyty, dużo podróżuje, sam wydaje uczty. Ponieważ nie jest skąpy, nieraz popada w trudności finansowe.
Kajetan - Osoba z tym imieniem idzie przez życie zdecydowanie i zwycięsko. Jest człowiekiem ambitnym, zdecydowanym na wszelkie blaski i cienie, posiada krytyczny umysł. Hartuje się w działaniu, lubi być oryginalnym w swoim środowisku. Jest dość wszechstronnie przygotowanym do życia, potrafi zaradzić złu, nieznajomości praw rządzących światem. W konfliktach odgrywa często rolę mediatora. Jest elokwentny i inteligentny, potrafi bawić towarzystwo. Jednak dość łatwo ulega wpływom innych ludzi, którym daje nieraz posłuch. Popada w ten sposób w kłopoty i trudności towarzyskie. Lubi eksponowane towarzystwo, chce być zauważalny, sili się na oryginalność. Ładnie i modnie się ubiera. Nie dba o to, że na ubiory i życie wydaje więcej niż posiada. Nieraz zaniedbuje rodzinę, nie pamięta o rodzicach, a dzieci pozostawia samopas.
Kamil - Osoba o tym imieniu jest zagadkowa, interesująca i pociągająca innych. Potrafi swoją osobowością zauroczyć towarzystwo. Chętnie i wiele przebywa poza domem, umie znaleźć się w obcych środowiskach, szybko jedna sobie przyjaciół. Osoby te są gruntownie wykształcone, posiadają dar popularyzacji wiedzy, krytycznie odnoszą się do wszelkich pseudonaukowych doświadczeń. Są lubiani, ale i nienawidzeni, dla jednych dobrzy, dla drugich źli. Nie przywiązują się do partnera życiowego, ani dzieci. Domu rodzinnego nie prowadzą. Lubią zmieniać partnerów, są bardzo zazdrośni, potrafią wywołać afery miłosne.
Kacper - Osoba o tym imieniu jest silna fizycznie, o typowo męskich kształtach, zdolna do wywoływania najrozmaitszych sytuacji - od całkowitej sielanki, do awantury i przelewu krwi. Do życia podchodzi dość lekkomyślnie, bagatelizując sobie zdanie innych osób. I choć z wyglądu jest człowiekiem miłym, kulturalnym, to jednak w gruncie rzeczy jest on przekorny, sarkastyczny, złośliwy. Lubi sam siebie, nie przecenia partnera życiowego, ani dzieci, stara się o dom by go prowadzić na dobrym poziomie. Dzieci wychowuje w żelaznej dyscyplinie. Jest czasem wylewny, to znowu zamknięty - bywa też usłużny, ale również niedostępny. Jest człowiekiem nierównym, jednym zdaniem - indywidualistą.
Karol - imię pochodzenia germańskiego, a znaczy mąż. Jest człowiekiem szlachetnym, kulturalnym, inteligentnym i dobrze wychowującym dzieci. Jest przywiązany do rodziny i domu. Lubi nieraz podróżować, gdzie zabawia się jako znakomity orator. Z uwagi na swój krępy wygląd, atletyczny, jest wielkim oryginałem. Z przekonań jest konserwatystą, w sposobie bycia - człowiekiem postępowym. Chętnie udziela rad i pomocy drugim, wychowuje młodzież na wzorach tradycyjnych, jest pedagogiem. Można w zupełności na min polegać.
Kazimierz - Osoba tak nazwana jest człowiekiem uczciwym, szlachetnym, popadającym często w melancholię. Jego sceptyczne podchodzenie do życia sprawia, iż bywa nieszczery, nieufny i "na wszystko dmuchający". Taka ostrożność daje mu pewność, iż może zawsze osiągać sukcesy i mieć powodzenie. Jest uzdolnionym przywódcą, dobrym kierownikiem, posiada wybitne zdolności organizacyjne, które jednak w czasie depresji znikają. Wtedy popada w nałóg, albowiem posiada wrodzone skłonności do hazardu i alkoholu. Poza tymi ułomnościami przejściowymi, jest człowiekiem wartościowym, wzorowym rodzicem, dobrym współmałżonkiem, kochającym ciepło domowe. Pochodzenie imienia: słowiańskie imię oznaczające osobę, która niszczy (kazi) pokój (mir), albo też niszczy sławę wroga.
Konrad - imię rycerzy i książąt, przywędrowało do nas w średniowieczu z Niemiec. Zawsze chodzi osobno od stada mgłą zadumania osnuty. Brzydzi się sprośnej mowy, grubych, prostackich słów o kobiecie. Świetny matematyk, dobry muzyk, filozof wybitny, cierpliwy pedagog od uczniów serdecznie kochany. Rzadko bywa zdrów, nieraz widać, że cierpi i blednie, jak gdyby ginął od ukrytej rany. Sny ma trudne, zawiłe, pełne znaczeń do spełnienia. Kroczy przez życie plącząc się w cyfrach i gwiazdach. Typowy Konrad jest człowiekiem twórczym i błyskotliwym, o żywym umyśle, samodzielnym, niezależnym; kształtującym swój los niezależnie od tradycji i zewnętrznych nacisków. Z natury sprzyja mu szczęście, co jest bardzo ważne, jako że Konradowie mają nieprzeciętne zamiłowanie do przygód, ich cele są ryzykowne, a droga przez życie bywa mało zbadanym szlakiem. Często już w młodych latach przechodzą Konradowie jakąś "twardą szkołę", ale za to w późniejszym wieku śmiało mogą służyć innym przykładem.
Krystian - Osoba o tym imieniu posiada wybitną osobowość, jest wrażliwa, posiada zmysł dyplomatyczny. Czasem przy swojej wygórowanej ambicji i przezorności, popada w kłopoty. Przy życzliwości osób przeciwnej płci wychodzi z nich cało. Lubi kierować osobami przeciwnej płci. Jest towarzyski, lubi podróże, nie posiada uzdolnień artystycznych, ale swoje dzieci kieruje do roli aktorskiej lub lekarskiej. W zasadzie osoby te są konserwatystami, ale konieczne zmiany akceptują. To może przysporzyć im zmartwień, a nawet kłopotów, z których zawsze jednak wychodzą zwycięsko.
Krzysztof - jest zmienny, o nierównym charakterze. Raz jest spokojny, raz nieznośny. Lubi podróże. Ma różne towarzystwa, przyjaciół. Jest mężczyzna o dużej inteligencji, błyskotliwym i często potrafi potrafi wybuchnąć, gdy słuchacz nie nadąża. W życiu zawodowym popada raz w lenistwo, to znów w pracoholizm. Poza tym lubi imprezowe życie z dobrym trunkiem i jedzeniem.
Lech - człowiek bardzo dobry, troskliwy i przede wszystkim kulturalny. Potrafi wykorzystywać swoje zalety - staje się najczęściej publicznym działaczem i to nie tylko w aspekcie politycznym. Ma jednak trudności w zachowaniu odpowiedniej dyplomacji - potrafi więc zaskoczyć towarzystwo nieodpowiednim żartem. Ma skłonności do zaniedbywania najbliższych i często uwielbia przebywać poza domem.
Leopold - imię pochodzenia germańskiego liut - lud, bald - odważny, zatem Leopold wyróżnia się odwagą ze swego ludu. Cechą charakterystyczną noszących to imię jest stałość i wierność, można na nim polegać. Jest bardzo dobrym szefem. W życiu prywatnym jest raczej samotnikiem.
Leszek - Osoba o tym imieniu jest człowiekiem dobrym, statecznym, kulturalnym, inteligentnym i wykształconym. Wszystkie swoje zalety umie prawidłowo wykorzystywać w życiu. Jest dużej miary działaczem, politykiem, potrafi wejść na wyższy szczebel hierarchii państwowej. Dlatego, że jest prostolinijny, mnie dyplomatycznie postępuje, spotyka go sporo trudności i niepowodzeń. Po uporaniu się z nimi, spotykają go zaszczyty i awanse. Osoby te zaniedbują swój dom i rodzinę. Mimo to są wierni partnerowi życiowemu i nie uznają wolnej miłości. Noszą się modnie, są dobrymi mówcami.
Lucjan - Lucjan jest odmianą łacińskiego imienia Lucjusz (*Lucius*). Lucjanowie już od dziecka są wysoce samodzielni. Nie przejmują się opiniami otoczenia i swoje życie układają ściśle według własnych pomysłów. A ponieważ ich imię znaczy "urodzeni w świetle", Lucjanowie lubią stać w kręgu światła, najlepiej na estradzie, lub znajdować na świeczniku. Lekceważą przy tym całe roje plotek, jakie o nich krążą. Tak jak światło rozświetla ciemności, Lucjana ciągnie ku rzeczom ciemnym, nieznanym i otoczonym tajemnicą. Może stać się badaczem (lub detektywem), który niestrudzenie tropi wszelkie sprawy pozostające dotąd w ukryciu. Lucjan, chociaż towarzyski, jest z natury nieufny. Nie wierzy cudzym słowom, zanim sam czegoś nie sprawdzi. W trudnych sytuacjach zachowuje zimną krew i szybki refleks. Dobrze mieć go za przyjaciela, zaś jego wrogom wypada tylko współczuć, że mu się narazili.
Łukasz - pochodzenie tego imienia jest grecko - łacińskie, a w tłumaczeniu znaczy -urodzony o świcie lub pochodzący z Lucanii. Osoba tak nazwana jest człowiekiem systematycznym, przywykłym do stosowania w życiu wręcz naukowej metodyki postępowania., umiejącym poprawnie analizować zjawiska, posiadającym dobrą pomięć. Jest pracowity, punktualny, pilny. Nie posiada wykształcenia, mimo to zdolny jest do pewnej systematyki o organizacji życia na wzór naukowy. Na skutek braku dostatecznej wiedzy, często błądzi, ogranicza swoje działanie, zrzeka się wyróżnień i zaszczytów. Może żyć bardzo długo. Jako mąż jest przykładny, jako ojciec - wzorowy. Kocha rodzinę i tradycję. Nie znosi podróży.
Maciej - uczuciowy, oddany przyjaciel. Zbyt często daje się "podprowadzać". Wielki marzyciel; podróżnik i przywódca średniego szczebla. W pracy przeważnie doskonały. W miłości stały i solidny. Czasem zbyt szeroki wachlarz zainteresowań. Chętnie pomaga, szczególnie kobietom. Bywa, że się pogniewa i niechętnie przebacza.
Maksymilian - Człowiek tak nazwany jest człowiekiem szczęśliwym, wszystko mu w życiu sprzyja, ma dobrego współmałżonka, zdolne dzieci, szanowanych ojców, zajmuje wysokie stanowiska. Sam jest inteligentnym, kulturalnym, dobrym, pracowitym i uzdolnionym przywódcą. Spotyka go uznanie w społeczeństwie i szacunek współziomków. Jest przy tym odważny, potrafi łanie przemawiać, prezentuje się korzystnie. Jest wrażliwy na ludzką dolę, posiada twórczy umysł, chętnie służy innym. Dba również o rodzinę, dom prowadzi wzorowo. Troszczy się o dobre imię swoich współpracowników. Jest dobrym, współmałżonkiem, uczciwym rodzicem, i wzorowym gospodarzem.
Marcin - to imię pochodzi z łaciny, a utworzone zostało od Marsa, boga wojny. Człowiek o tym imieniu posiada twórczy umysł, jest dobrym organizatorem, może być trybunem ludu, bowiem zdobywa wielki autorytet. Na dobro jego imienia pracuje także żona, dzieci oraz tradycja rodowa. Marcin jest oddany rodzinie, kocha żonę, dobrze wychowuje dzieci. Jest skromny, lubi spokój, przebywa wiele na łonie natury. Posiada skromną osobowość, charakter ułożony, może za bardzo zamknięty w sobie. Nie jest w stanie siłą narzucać innym swojej woli. Udziela rad i pomocy materialnej innym.
Marek - to imię również jest z łacińskiego i wywodzi się od imienia boga Marsa. Marek posiada dużą indywidualność twórczą, kocha sztuki piękne, potrafi odnieść duże sukcesy literackie. Jeżeli nie poświęci się tej dziedzinie sztuki, to odniesie powodzenie w naukach matematycznych. Jest skryty, lojalny, spokojny, pracowity. Potrafi w każdej sytuacji odnaleźć się, wyjść cało z każdej opresji, bowiem jest pewny siebie. Lubi bardzo wolność myśli i swobodę działania, - nie znosi gdyby ktoś narzucał mu swoje ramy organizacyjne. Ceni kontakt z przyrodą, lubi wygodne życie, smaczne potrawy, modne ubiory. Ma skłonności do zagłębiania się w tajemnice życia, śmierci i wiary. Może być dobrym mężem, wzorowym ojcem, szanowanym obywatelem.
Mariusz - jest wykształcony, lubi służyć radą innym. Często i chętnie bierze na siebie ogromne odpowiedzialności, służy sprawom publicznym. Jest filantropem, człowiekiem dobrodusznym. Z konieczności odbywa dalekie podróż, które przynoszą mu sławę i majątek, jest człowiekiem pracowitym, zaradnym, lubiącym spokój. Rodzinie poświęca sporo uwagi, dlatego jest dobrym współmałżonkiem, szanowanym rodzicem, przykładnym wychowawcą. Może być dyplomata albo rzeźbiarzem - nie posiada zdolności literackich.
Mateusz - jest to imię pochodzenia hebrajskiego i oznacza - dany przez Boga. Mężczyzna o tym imieniu jest człowiekiem niezwykle odpowiedzialnym, prawdomównym, sprawiedliwym, dobrodusznym. Raz podjęte ustalenia i raz dane słowa, realizuje z żelazną konsekwencją, choćby miały mu przynieść straty. Jest konserwatystą w swych przekonaniach, wychowuje dzieci zgodnie z tradycją ojcowską, kocha żonę nad wyraz szczerze. Nie uznaje wolnej miłości. Ofiarnie służy sprawie publicznej, udziela pomocy innym osobom. Jeżeli obierze kierunek studiów humanistycznych - zostaje duszpasterzem.
Michał - to człowiek dobry, stateczny, pogodny, inteligentny, służy chętnie pomocą. Często podejmuje się do działań, których nie może wykonać. Michał sprawia często wrażenie człowieka wyniosłego i zarozumiałego. I prawda jest, że myśli dużo, ale i dobrze, i nie tylko o sobie, ale także o swoich bliskich, a owa "wyniosłość" jest tylko forma obrony przed wścibskimi. Poza tym Michał lubi i cieszy się szacunkiem u innych.
Mikołaj - Osoba o tym imieniu jest człowiekiem szlachetnym, dociekliwym i sprawiedliwym. Potrafi dociekliwie regulować swoje życie. Jest to człowiek inteligentny, kulturalny, ale mało elokwentny. Lubi słuchać muzyki, natomiast nigdy nie jest jej wykonawcą. Popada czasem w nastrój melancholii. Otacza się przyjaciółkami, jest wierny w małżeństwie, kocha dzieci. Bywa w towarzystwie, składa wizyty i wydaje przyjęcia.
Mirosław - Imię Mirosław jest jednym ze starych słowiańskich imion zaklęć albo magicznych życzeń. Zanim na nasze ziemie przybyło chrześcijaństwo, większość męskich imion naszych przodków była właśnie takimi zaklęciami; poprzez imię życzono nowym członkom rodu sławy, powodzenia, radości i męstwa. "Mirosław" (do dziś to rozumiemy), jest życzeniem sławy. Trudniej już się domyślić, z jakiego powodu miała przyjść owa sława. Słowa "mir" w języku polskim prawie się nie używa. "Mieć mir" znaczy: mieć posłuch, autorytet. Po rosyjsku to samo słowo oznacza dwie rzeczy: pokój (brak wojny) i świat. Pierwotnie słowo "mir" oznaczało porządek w państwie lub plemieniu. A więc "Mirosław" to ktoś, kto zaprowadza porządek i dlatego zyskuje sławę albo też ktoś, kto ma sławę i posłuch wśród rodaków.
Norbert - Tak nazwana osoba jest wielkim znawcą natury ludzkiej i przyrody. Posiada wysokie wykształcenie biologiczne, może być dobrym wykładowcą. Posiada dar mówienia i popularyzacji wiedzy. Jest człowiekiem inteligentnym, kulturalnym, starannie się noszącym, bywałym w kręgach naukowych, żądny władzy. Posiada umysł twórczy, ujmującą osobowość, elegancki powierzchowność, a także dużą dozę humoru. Posiada umiejętności bawienia towarzystwa swoimi żartami. Osoby te są dobrymi rodzicami, poprawnymi i kochającymi tradycję współmałżonkami. Nie znoszą obłudy, kłamstwa, nonszalancji i nietolerancji.
Olgierd - Silna osobowość, nie wyobraża sobie życia przeciętnego, pozbawionego blasku. Z powodu zapalczywego charakteru oceniany często jako brutal i macho, tak naprawdę jest jednak wrażliwym człowiekiem. Zazwyczaj jego życie wypełniają już od najmłodszych lat przygody, a w późniejszych latach podróże.
Oskar - imię skandynawskie składające się z dwóch członów as - bożek oraz kar - miecz, można to tłumaczyć boży miecz lub broń boża. Dziś imię Oskar kojarzy się z nazwą nagrody filmowej. Sztuka to dziedzina w której Oskar realizuje się najlepiej. Pasjonuje go zarówno kino jak i malarstwo czy literatura. Jest pełen twórczych pomysłów i ma wrażliwą duszę. Równie dobrze może być lekarzem jak i ulicznym bardem. Oskar jest miły i szarmancki co sprawia że odnosi liczne sukcesy towarzyskie. Jego osobisty wdzięk jest potężną bronią w kontaktach z dziewczynami. Łamie im serca i jakże często odchodzi. Nie potrafi na stałe związać się z żadną z nich. Często pozostaje w stanie wolnym a jeśli już zdecyduje się na małżeństwo, jego wybranka jest opiekuńcza i wyrozumiała, bo Oskar w głębi duszy nie przestaje być małym chłopcem, pełnym wyobraźni.
Paweł - odważna, samodzielna, wolna dusza. Wierny przyjaciel, pomocny kolega. Prawdomówny i uczciwy. W miłości subtelny i prawy. W pracy sumienny wykonawca powierzonych zadań. Dokładnie planuje przedsięwzięcia. Materiał na inżyniera lub informatyka. Choć niezbyt ambitny - odnosi zwycięstwa również nad sobą. Bywa kapryśny!
Patryk - do dziś Patrykom postało zamiłowania do życia na pograniczach, nie tylko w sensie pogranicza krajów i kultur, ale także pogranicza tego, co znane i nieznane. Patrykowie są przeznaczeni na podróżników i badaczy odkrywających nieznane obszary wiedzy. Zwykle imię to wskazuje na duży umysłowy potencjał, zdolności do nauk ścisłych i języków obcych. Dziewiątka jest także liczbą mistrzostwa, co sprawia, że Patrykowie w tym, co robią, są perfekcjonistami, cenią sobie doskonałość i profesjonalizm. Bardziej niż inni cierpią, jeżeli popełnią jakieś błędy. Imię Patryk w większym stopniu niż inne imiona - dziewiątki uwrażliwia na tradycję, daje silne związki z rodziną oraz sprawia, że w swoich zainteresowaniach i karierze zawodowej młodzi ludzie idą śladem swoich ojców
Piotr - bywa surowy, twardy, ale jednocześnie grzeczny i układny. Wielki myśliciel; bywa, że zżera go ambicja. Zainteresowania rzeczami wielkimi, nie odkrytymi tajemnicami, nauką; zadatki na uczonego. Lubiany w środowisku zawodowym i domowym. Czasem roztargniony, czym denerwuje najbliższych. Poluje... na dziewczęta!
Przemek - nie zraża się trudnościami w realizacji swoich planów. W przyjaźni jest oddany i gotowy do pomocy. Jest życzliwy dla otoczenia.
Radosław - Osoba o tym imieniu jest wymowna, kulturalna, inteligentna. Z zawodu może być przewodnikiem lub rzeźnikiem. Jest to człowiek o dużej dozie humoru, potrafi z uśmiechem iść przez całe życie. W działaniu jest energiczny, dokładny i konsekwentny. Lubi jednak by go do pracy zachęcano pochwałami. Jest skrupulatny, może być księgowym lub bankowcem. Ma uzdolnienia muzyczne i literackie. W tej dziedzinie jednak nie odniesie jednak sukcesów. Chciałby imponować innym swoim rozumem, dlatego ciągle się dokształca. Jako kierownik w firmie natrafia na wiele trudności i kłopotów z ludźmi. Nie umie utrzymać władzy w swoich rękach. Popada w nastrój melancholii.
Rafał - osoby o tym imieniu dużo czytają, stale się uczą i nie wystarcza im jedna zawodowa specjalność. Znają masy informacji; można powiedzieć, że mają encyklopedyczne umysły. Żyją blisko przyrody i z zamiłowaniem pracują w zawodach, które wymagają stałego kontaktu z naturą. Lubią ogrody i hodowanie zwierząt. Często też jakby pamiętali o czynach archanioła zajmują się leczeniem i mają zdolności uzdrowicieli; fascynuje ich astrologia i inne sposoby zaglądania w przyszłość. Nieobce są im talenty artystyczne, z malarstwem na czele. Typowy Rafał jest łagodny i ma pokojowe usposobienie; woli stosować dyplomację niż stawiać sprawy na ostrzu noża. Mimo to wie, czego chce, pamięta o swoich zasadach i nie daje się wodzić za nos. Nie leży w jego naturze pośpiech; umie czekać na odpowiedni moment. Ufa swojemu przeznaczeniu, że zawsze zdąży z tym, co ma w życiu do zrobienia. Rafałowie rozumieją dusze kobiet i dzieci i chętnie otaczają się liczną rodziną.
Remigiusz - Człowiek o dobrej budowie fizycznej ale o słabym charakterze. Podoba się przeciwnej płci, ale w miłości bywa niestały. Niezbyt szybko zakłada rodzinę, o dzieci troszczy się poprawnie. W życiu jest blagierem, markierantem, bywa najczęściej niesłownym, wiele obiecującym innym. Nigdy nie dotrzymuje słowa. Lubi natomiast chwalić się swoimi kontaktami, zabiega o układy towarzyskie, chce bywać w eksponowanym środowisku. Na początku udaje się mu to, ale po rozszyfrowaniu jego charakteru, ludzie lekceważą go. Nie przejmuje się tym, tylko szuka nowych kontaktów. Jest człowiekiem z gruntu dziwnym.
Robert - jest człowiekiem energicznym, inteligentnym, dobrym organizatorem. Umie dobrze obserwować świat i ludzi. To dobry znawca psychiki ludzkiej. Ma uzdolnienia kierownicze, służy chętnie ludziom. Z wyglądu jest osoba, która przyciąga innych, zachęca do kontaktów i głębokiej przyjaźni. Jest oddany żonie lub partnerce i swoim dzieciom. Kocha tradycję, szanuje rodziców, lubi przebywać w domu. Nie przepada za wyjazdami. Jest wielkim patriota. Lubi jak ktoś go chwali - to go mobilizuje.
Roman - Roman, po łacinie Romanus, znaczy "rzymski", albo "Rzymianin" - od Romy, czyli Rzymu. Rzymianie stworzyli w Europie wielkie imperium i przez długie wieki wszystkie narody Europy uważały ich za swój wzór. Typowy Roman wierzy we własne siły, zna swoje życiowe cele i łatwo nie zmienia swojej drogi. Nie jest zapaleńcem, który pośpiesznie coś zaczyna i zaraz porzuca. Jego plany dojrzewają powoli, ale kiedy Roman zabierze się do dzieła, jest konsekwentny i trzyma się raz obranej drogi. Roman ceni sobie wolność i niezależność, w jego naturze bardziej leży kierowanie innymi niż słuchanie poleceń. Zdarza mu się narzucać innym swoje zdanie, jak też upierać się, mówiąc: "ja wiem lepiej". Romanowie są zazwyczaj uzdolnieni, twórczy i błyskotliwi, ale nie rozpraszają swoich sił. Wiodą bogate życie, ale tak naprawdę realizują tylko jeden plan i mają jedną główną sprawę w życiu do załatwienia. Roman potrafi być romantycznym kochankiem, ale zgodnie z charakterem swojej liczby jeden jest wierny jednej damie swego serca. Mając Romana za towarzysza można czuć się bezpiecznie.
Sebastian - pochodzi od greckiego słowa sebastos - "dostojny, godny szacunku, święty". Sebastian w życiu kieruje się raczej wzniosłymi ideałami niż przyziemnymi kalkulacjami. Widoczny udział żywiołu ognia w tym imieniu sprawia, że Sebastianowie należą do tego rodzaju idealistów, którzy nie poprzestają na snuciu marzeń i planów, lecz swoje zamiary muszą wprowadzać w czyn. Zdarza się, że powołanie odnajdują w polityce, w działalności społecznej albo w religii, ale mogą również zajmować się wcielaniem w życie wynalazków, programów naukowych - czy też (na przykład) walczyć o to, by dzieci regularnie myły zęby. Często w poglądach Sebastiana istnieje pewien "gorący punkt", pewna szczególnie dlań ważna zasada, o którą gotów jest się kłócić i od której za nic nie odstąpi. Sebastianowie lubią życie społeczne, lubią się udzielać w ramach instytucji i organizacji i zwykle wyróżniają się na tle kolegów zaangażowaniem, pasją i bezinteresownością.
Sławek - Osoba ta jest człowiekiem żądnym władzy, sceptycznie nastawionym do współpracowników, udającym, że jest zapracowany i zajęty. Posiada wielki umysł, który zdolny jest do przeprowadzania analizy wszystkich zjawisk życiowych i oceny ludzi. Jest psychologiem, dlatego potrafi dobierać metody pracy do zestawu typów ludzkich. Nie posiada zbyt dużego temperamentu, jest mało towarzyski, lubi by go ceniono i wywyższano. Nie ma za grosz poczucia humoru, nie znosi krytyki pod swoim adresem. Jest dobrym przywódcą swej rodziny. Nie uznaje zmienności w małżeństwie, dobrze wychowuje własne dzieci. Może być pedagogiem.
Stanisław - Stanisławowie mają swoje zdanie na różne sprawy, są niezależni i nie ufają ślepo autorytetom. Sami decydują o sobie; wolą sami rządzić niż słuchać innych. Ale z drugiej strony liczbą tego imienia jest dziewięć - a ludzie dziewiątki kierują się w życiu nie tyle osobistym, egoistycznym interesem, co ogólnymi zasadami i względem na wspólne dobro. Myślą raczej o przyszłości niż o teraźniejszości, a sprawy duchowe są dla nich ważniejsze niż materialna konieczność. Dziewiątka oznacza bowiem także szerokie horyzonty i rozległe zainteresowania. Jeżeli nadamy synkowi imię Stanisław, możemy być pewni, że będzie kontynuował stare polskie cnoty - i zarazem wady. Będzie samodzielny i zaradny, ale niechętnie będzie słuchał rozkazów. Różne prawdy głoszone przez innych musi sprawdzić po swojemu. Miła będzie mu sława i rozgłos, choć może nie mieć ochoty na zbyt mrówczą pracę. Bardziej będzie polegał na swojej błyskotliwości niż na głębokiej wiedzy. I chętnie będzie zabierał głos przy konferencyjnym stole.
Stefan - Osoba tak nazwana jest człowiekiem konserwatywnym, stałym w swych przekonaniach, umiejącym bronić swych idei. Jest ambitna, kulturalna, inteligentną, wrażliwą na stosunki społeczne oraz umiejącą radzić i pomagać innym osobom. Jest typowym człowiekiem, dającym się kochać i szanować. Kocha rodzinę, lubi dzieci i szanuje dom. Z zawodu jest robotnikiem, posiada jednak "złotą rączkę" do wszystkiego. Lubi przyjaciół, szanuje znajomych, bywa w towarzystwie. Często chodzi z wizytami do znajomych, a także sam wydaje u siebie przyjęcia.
Sylwek - w młodym wieku jest ruchliwy, pełen energii i musi się wyhasać, a jako dorosły przedsiębiorczy, lubi życie czynne, chętnie przewodzi, kieruje innymi i wprowadza w życie swoje pomysły. Wydaje się, że Sylwestrowie mają wrodzoną "żyłkę" do handlu i innych interesów. Ryzykant, często lekkomyślny i ufny w swoje szczęśliwe gwiazdy.
Szymon - Osoba ta jest człowiekiem prostolinijnym, kochającym prawdę i sprawiedliwość. Te zasady dyktują jego sposób bycia, powodują jego aktywność społeczną, altruistyczną i charytatywną. Jest wrażliwy na sytuacje życiowe ludzi. Stały w przekonaniach, pogodny w życiu, umiejący traktować niektóre sytuacje w życiu z humorem. Lubi doradzać i służyć innym pomocą. Jest świadom tego, że na nim ciąży odpowiedzialność za wychowanie dzieci, dlatego do ich edukacji przywiązuje wielką wagę. Kocha przyrodę, często z rodziną przebywa na jej łonie. Czyta książki, bywa w teatrze. Jest miłośnikiem rzeźby tradycyjnej. Czasami bywa osobnikiem tajemniczym, nie lubiącym by ktoś wchodził w jego prywatne życie.
Tadeusz - Człowiek dobry, szlachetny, inteligentny i kulturalny. Zdobywa dużo wiedzy humanistycznej, z której wiele korzysta w życiu. Jest dobrym popularyzatorem nauki. Posiada zmysł organizacyjny, dlatego urządza znaczące akcje społeczne. Wszystkich ludzi sobie jedna i nie umie ich zrażać. Ta jego dobroć często wykorzystywana jest przez rozmaitych cwaniaków. Osoby te posiadają naturę skromną, która jednak z jednej strony może czynić dobro, a z drugiej doprowadzić do zła. Z tego powodu mają oni skłonności do nadużywania alkoholu i oddawania się grom hazardowym. Nie powinni być przywódcami ani też kierować zespołem ludzi. Są jednak przy tym obdarzeni szczególnymi predyspozycjami i wieloma darami boskimi. W swych przekonaniach nie są ani konserwatystami ani postępowymi osobami.
Tomasz - osoba o tym imieniu jest człowiekiem inteligentnym, szlachetnym, kulturalnym i niezwykle subtelnym. Ma duże uzdolnienia organizatorskie, dlatego szybko odnosi sukcesy. Miewa też po drodze kłopoty. Jednakże, jako, że ma umysł praktyczny, umie swoje troski w porę rozładować. Z przekonania jest konserwatysta, w działaniu postępowcem, w myśleniu nowoczesna osoba. Rodzinę zakłada dość wcześnie, do swych obowiązków w małżeństwie i w rodzinie podchodzi z rozwaga, szanuje rodziców. Maja skłonności do gier hazardowych i nadużywania alkoholu.
Wacław - Wacław imię słowiańskie, oznacza człowieka, który walczy o sławę. I rzeczywiście, Wacław potrafi zadbać o siebie i swoich bliskich. Zawdzięcza to swoim analitycznemu umysłowi, dzięki któremu wszystko w lot pojmuje. Wacław uwielbia życie towarzyskie i dalekie podróże na odpowiednim poziomie.
Waldemar - Waldemarowie od małego znają swoje cele, do których dążą z uporem. Zwykle nie jest im łatwo, zresztą obierają sobie bardzo szczytne zadania. Życie ich nie rozpieszcza i zmusza po poświęceń, ale oni nie zrażają się i robią swoje. Dużo ryzykują, ale po każdym upadku stają na nogi i zaczynają od początku. Są trudnymi przeciwnikami i niełatwo jest z nimi wygrać. Nie boją się odpowiedzialności i mało przejmują się tym, co inni o nich myślą i mówią. Na końcu tej ambitnej drogi widać sukcesy, pieniądze i sławę, jednakże Waldemarowie najwyżej sobie cenią to, nad czym musieli się natrudzić.
Wawrzyniec - Osoba o tym imieniu jest wszechstronnie wykształcona, mimo to nadal pogłębia swoją wiedzę. Tak zaabsorbowana nauką, zwłaszcza nauką o życiu, zapomina o swych obowiązkach. Niezbyt chętnie zakłada rodzinę i nie szybko decyduje się na dzieci. W życiu jest niezwykle krytyczna, do wszystkiego podchodzi z dużą rezerwą. Z natury jest osobą pobudliwą, co powoduje komplikacje w jej życiu. Lubi wygody życiowe. Osoby te są oszczędne, a pomimo, że uwielbiają malarstwo i muzykę, niewiele pieniędzy przeznaczają na te sztuki. Osoby o tym imieniu chciałyby, żeby ludzie podziwiali je, stawiali za wzór. Dodatkowo dużo podróżują, jadają w luksusowych restauracjach. Są nowocześni.
Wiktor - "Victor" to po łacinie "zwycięzca". Ale jak się wsłuchać uważnie w magiczne wibracje tego imienia, to wcale nie kojarzy się z nim obraz tryumfującego wodza. Wiktor, jeżeli już odnosi zwycięstwo, to wcale nie dzięki śmiałym i ryzykownym posunięciom, lecz raczej dzięki starannym, drobiazgowym przygotowaniom i obliczeniu każdego swojego kroku. Dzieje się tak, gdyż liczbą jego imienia jest czwórka - liczba ludzi mocno trzymających się ziemi, polegających na tym, co da się zmierzyć i wyliczyć; często przesadnie ostrożnych i dalekich od porywów fantazji.
Wincenty - To imię wywodzi się z łaciny, a oznacza - zwyciężać. Mężczyzna o tym imieniu jest człowiekiem konserwatywnym, stałym i można na nim polegać. Zawsze i wszędzie dotrzymuje słowa, jest zaradnym i dobrym organizatorem. Cechuje go stoicki spokój, toteż bardzo trudno wyprowadzić go z równowagi. Bywa czasem przekorny, żartobliwie traktuje życie, a nawet sarkastycznie je ocenia. Ma poczucie humoru, swych obowiązków nie traktuje poważnie. W zawodzie nie ostatni, w domu przeciętny. Jako tako wypełnia obowiązki męża, o dzieci specjalnie nie troszczy się, z rodziną utrzymuje luźne stosunki.
Wit - To imię jest typowo rzymskie i znaczy - chętny. Każdy Wit jest mężczyzną dobrym, towarzyskim, szlachetnym. Bywa szczodry i sprawiedliwy. Ma inklinacje, by w całości poświęcić się innym ludziom, oddając im swoje przysługi duchowe lub fizyczne. Potrafi zdobyć wiedzę, by później użytkować dla dobra ogółu, gromadzi dokumenty źródłowe oraz wszelkie wiadomości, by ludzką szlachetność dokumentować. Może być dobrym politykiem lub muzykiem, ma również dar aktorski. Rodzinne sprawy stawia na równi z zawodowymi, jest dobrym mężem, ojcem i sąsiadem. Bywa w towarzystwie, ceni przyjaciół.
Witold - To imię jest pochodzenia litewskiego, a oznacza - przewodzący ludowi. Osoba tak nazwana jest pracowita, usłużna, troskliwa o swoją rodzinę i znajomych. Bywa również nerwowa, impulsywna, zła dla postronnych. Potrafi absolutnie wszystko załatwić. Przez jednych jest ceniony, przez drugich lekceważony. Dba o rodzinę, dzieci wychowuje w luk susach, żonę zaniedbuje, lubi młode panienki, jest zwolennikiem wolnej miłości. Jego przekonania ideowe są żadne, płonne i rozmydlone. Nie umie być patriotą.
Władysław - Imię słowiańskie oznacza - władać sławnie. Mężczyzna o takim imieniu jest człowiekiem niezależnym, wrażliwy na troski ludzkie, pewnym siebie, ale w wydaniu sądów powściągliwy. Ma stały charakter, lubi porządek, sprawiedliwość i prawdę. Niezwykle sobie ceni wolność myśli i swobodę działania. Ma inklinacje, by zajmować się tajemnicami nadprzyrodzonymi, związanymi z życiem i śmiercią. Wierzy w przeznaczenie. W zawodzie nie osiąga zbyt wielkich sukcesów. Zyskuje uznanie jako samouk, który zdolny jest do odkrycia rzeczy nowych. Tylko swoją uczciwą pracą może się wzbogacić. Rodzinę zakłada wcześnie, dzieci ma sporo. Edukuje je na dobrych fachowców. Jedno z nich może być duchowym kierownikiem wybitnych osobistości. Jest zwolennikiem tradycyjnej formy rodziny.
Włodzimierz - Imię pochodzenia słowiańskiego i oznacza - sławny pokój. Tak nazwany mężczyzna jest człowiekiem skromnym, pracowitym i pobożnym. Może wyjść na najwyższy szczebel hierarchii społecznej. Ma zadatki by być przywódcą duchowym. Ma charakter człowieka porządnego, szlachetnego, zdolnego do poświęceń. Skłonny jest nawet cierpieć, by tylko dochować wierności swym ideałom. Często przez ludzi jest niedoceniany i nie uznawany. Z uwagi na maksymalną działalność publiczną często zaniedbuje dom, rodzinę, żonę. Wychowuje dzieci na dobrych patriotów. Nie lubi rozgłosu, stara się być skromnym, niezauważalnym. Jest uparty, szczodry i sprawiedliwy. Podobają mu się młode panienki. Nie dotrzymuje wierności jednej żonie.
Wojtek - do celu zmierza zawsze prosta droga. Wyrządzonych mu przykrości na ogół nie zapomina. Osoba o tym imieniu jest człowiekiem energicznym, zaradnym i pracowitym. Ma starannie przemyślaną metodę pracy, umysł krytyczny, umiejący wszystko prawidłowo analizować. Ma też dobrze rozwinięty zmysł intuicji, dlatego też decyzje podejmuje szybko i trafnie. Do niektórych ludzi podchodzi z rezerwa i nieufnie. Wcześnie zakłada rodzinę, kocha żonę, lubi dzieci. W środowisku jest osoba porządna, szanowana, doceniana.
Zbigniew - To imię jest pochodzenia słowiańskiego, a w dowolnym tłumaczeniu znaczy pozbyć się gniewu. Każdy Zbigniew jest mężczyzną prawym, pracowitym, sprawiedliwym. Jest stały w swych przekonaniach. Wcześnie zakłada rodzinę, troszczy się o żonę i dzieci, którym daje wysokie wykształcenie. Dom prowadzi na wysokim poziomie, stara się by przewyższać pod tym względem rodzinę i sąsiadów. Wszystko, co posiada, to jest z pracy własnych rąk. Zbigniew jest tradycyjny, jeżeli chodzi o wychowanie dzieci, bowiem pragnie wszczepić im zmiłowanie do pracy, pobożności i szacunek dla ludzi.
Zbyszek - to mężczyzna prawy, pracowity, sprawiedliwy. Jest stały w swych przekonaniach. Wcześnie zakłada rodzinę, troszczy się o żonę i dzieci, którym daje wysokie wykształcenie. Dom prowadzi na wysokim poziomie, stara się by przewyższać pod tym względem rodzinę i sąsiadów. Zbyszek jest tradycyjny, jeżeli chodzi o wychowanie dzieci, bowiem pragnie wszczepić im zmiłowanie do pracy, pobożności i szacunek dla ludzi.
Zdzisław - Imię Zdzisław wywodzi się z języków słowiańskich, a znaczy - podziwiać sławę. Mężczyzna tak nazwany jest osobnikiem kochającym naturę, przyrodę. Jest z gruntu rzeczy miłośnikiem życia. Robi, zatem wszystko, by życie uładzać, kształtować, formować według własnych ideałów i potrzeb. Zdzisław jest mężczyzną szlachetnym, pracowitym, porządnym, cichym, kulturalnym oraz inteligentnym. Stara się by takimi były jego dzieci. Zdzisław łaknie wiedzy, prowadzi samokształcenie, umie swoją wiedzę upowszechnić. Jest oddany rodzinie, żonie, dzieciom. Ceni towarzystwo, kocha przyjaciół. Bywa na ucztach, wydaje przyjęcia. Jest patriotą.
Zenobiusz - Mężczyzna o tym imieniu to towarzyski, twórczy umysł. Posiada szczególne zdolności w muzyce i sztuce, może być również dobrym pisarzem. Wielki filantrop, posiada wielki zmysł humoru. Lubi wygody w życiu.
Zenon - Imię Zenon jest pochodzenia greckiego, - znaczy - życie Zeusa. Osoba o tym imieniu jest niezwykle towarzyską, ceniąca społeczeństwo, lubiąca ludziom wyświadczać przysługi. P osiada twórczy umysł, zdolny do wielkich wyczynów. Bywa też wielkiej miary dyplomatą, społecznikiem lub przywódcą ludu. Może przeżywać niepowodzenia, depresje, po czym przychodzą sukcesy. Jest mocnego charakteru, nie poddaje się zbyt szybko. Ułatwia mu to poczucie humoru oraz umiłowanie muzyki. Może w tej dziedzinie również zasłynąć jako dobry jej odtwórca. Jego życie prywatne owiane jest tajemnicami.
Zygmunt - To imię pochodzi z języka germańskiego i oznacza - obrona przez zwycięstwo. Mężczyzna o tym imieniu jest niestałego charakteru, nie potrafi dotrzymywać słowa, nie umie wypełnić tego, czego się sam podjął. Musi być ciągle prowadzony przez doświadczonych ludzi. Przy swojej nijakości osobowości dochodzi jednak do dużych sukcesów, czasem nawet zajmuje wysokie stanowisko społeczne lub państwowe. W zasadzie ludziom ani pomaga, ani szkodzi, toteż wolą mieć taką obojętną jednostkę niż jakiegoś anarchistę. W sprawach rodzinnych Zygmunt nie ma wiele do powiedzenia - domem, rodziną rządzi żona. On dba o majątek, stara się o wychowanie dzieci, kocha żonę. Jest jej wiernym przyjacielem aż do grobowej deski. Nie ma wielkich idei, ale tradycji jest wierny.
Strony: 1